Emil Hakl - Zasady śmiesznego zachowania

Preview:

DESCRIPTION

Zasady śmiesznego zachowania – czeska proza, do której idealnie pasują patetyczne i niemodne przymiotniki: piękna i mądra. Zasady śmiesznego zachowania to rozdarta na trzy części intymna spowiedź bohatera, którego trafnie charakteryzuje pewna uwikłana w relację z nim kobieta: Jesteś wiecznie niezadowolony, podkurwiony, nieokreślony, nie można się do ciebie zbliżyć, nie dasz się nabrać, robisz z siebie gwiazdę, chlejesz, rżysz jak koń, w środku cały się trzęsiesz, potem bierzesz stilnox, żeby zasnąć. Chcesz tak umrzeć? Chcesz i jeszcze będziesz z tego śmiesznie dumny. Z każdą stroną książki coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z dość irytującym facetem. Towarzyszymy mu, kiedy lata na paralotni odurzony psychotropami, robi bilans „straconych lat”, zajmuje rozmową umierającego ojca, zbywa niedającą się zbyć panią, czy płynie w dół delty Dunaju, żeby wysypać prochy ojca do najbardziej obrzydliwego z mórz, a, jak się okazuje, także symbolicznie odnaleźć samego siebie.

Citation preview

44

pentagram. Układamy liny, pakujemy sprzęt. Chce wie-dzieć, czy mi się podobało. Czy mi się podobało i jak mi się podobało. Brak mi słów, więc śmieję się do niego ze wszystkich sił. Nie wytrzymuje i dołącza, dostaje głu-pawy. Nie potrafi się gniewać – szczęśliwa drapieżcza natura. Rży, rechocze, chrumka, kręci się, zwija, łamie w pasie. Śmiejemy się, aż się przewracamy. Rulpo wy-skakuje z auta i od razu do nas dołącza.

20. W drodze do domu przystajemy na dużym pustym placu, w którego tylnej części króluje

jaskrawe wietnamskie targowisko.

W szparkach pomiędzy furami towaru uśmiechają się ze stoisk cierpliwi handlarze. Na asfalcie stoi grupka azjatyckich dzieci. Blade czarnookie laleczki patrzą na nas wszechwiedząco, wysysając zawartość jakichś po-wykręcanych suchych strąków. Na rogu budynku z czę-ściowo powybijanymi oknami nerwowo migocze neon BAR. Idziemy.

W środku pusto, tylko kilku tu i ówdzie porozsa-dzanych niedobitych środkowoczeskich rastafarian. Najbardziej pomarszczony celuje w nas palcem. Jego brodę pokrywa nieludzko gęsty, czarny jak smoła za-rost, przypominający powierzchnię drucianej szczotki.

45

W ogorzałym jaszczurowatym pysku zwiera kurzą łap-kę. Płynnym ruchem palca wskazującego określa, gdzie ewentualnie możemy usiąść. Siadamy przy stoliku w ką-cie. Guru z diabelską paszczą jeszcze sześć czy osiem sekund przebija nas nieubłaganym paluchem, po czym zasypia. Kurza łapka to prawdopodobnie wygasła fajka. W kącie naprzeciwko kuli się parka kościstych osiem-dziesięcioletnich cyklistów w pomarańczowych lajkrach i obserwuje wszystko wzrokiem na pozór wystraszonym, lecz w istocie chciwym. Przenoszą uwagę z jednego punktu na drugi, jakby byli jednym stworzeniem.

Kelner z balejażowym jeżykiem na okrągłej spo-conej głowie podchodzi do naszego stolika, po czym patrzy w ścianę. Zamawiam piwo butelkowe o dostoj-nej nazwie Svijanský Książę, chłopcy biorą sok tru-skawkowy, dużo lodu. Rozmawiają o  jakichś swoich koleżankach.

– I mówię do niej: „Jak cię tylko widzę, od razu mi stoi, wierzysz mi?”. A ona: „Mi też by stał, jakbym miała”.

– No i? – Co no i? – Było coś? – Kurde, skąd mam wiedzieć. Chyba coś było, nawet

ładna była chyba. – Ta, ładna jak róża co się z kibla wynurza. – Tak się mówi o obleśnej.

46

– Ładna się mówi jak róża. – Nie mówi się tak. – O ile, że się mówi? – Mówi się… Kurwa, co się mówi? Bo już nie wiem. – Wyluzuj się. – Jak mam się wyluzować, jak myślę o tym, że się

mam wyluzować? – Każdy się w końcu kiedyś wyluzuje. – Chyba że ci, co się coraz bardziej stresują. – Ludzie mają niewłaściwe nastawienie. – Wiadomo, życie to walka. Ćwiczysz jeszcze? – Godzinkę dziennie, specjalnym sposobem, ręka,

sztangielka, słodkie słowo sztangielka, he, he, co ty, nie mam czasu, zapierdzielam jak automat.

Przez jakiś czas kłócą się, który dłużej wytrzymał bez jedzenia. Pięć dni, orzeka pierwszy. Słabizna, ja tydzień, przebija go drugi. No, ale ja w Maroku jede-naście dni, przypomina sobie pierwszy. W Maroku są jeszcze bardziej obrzydliwe kanapki niż u nas, prawi drugi. Zajebiste uczucie, zgadzają się, nie jeść. Oczyścić przewód, pozbyć się toksyn.

– Węża jadłeś? – bada teren jeden. – Taa. Pytona. – Pytona mówisz… – Pytona w zielonym kari, wiesz, jaki dobry? Hodują

je na mięso, tak jak u nas świnie.

47

– Kto? – Tajlandczycy. A gąsienice z grilla? – Super. Prażone skorpiony też, tylko nie można się

im za bardzo przyglądać. Ale i tak jak wracam do Czech, dopada mnie jazda na śmietanę – zwierza się Rulpo. – Pochłaniam śmietanę w każdej postaci.

– Twoja sprawa – ocenia Murgy. – Ale w tym całym masowym mięchu tyka bomba, sam wiesz, nie?

– A kto mówi o mięsie, śmietanę jem. – Chodzi mi o masową produkcję, chleb zabija, bułki

zabijają. Podam ci przykład. – Podaj – zachęcam.To mój jedyny głos w dyskusji. Zaczynam bowiem wi-

dzieć, jak mnie odbierają – jako osobę, która nie szanuje samej siebie. Podczas gdy oni się szanują. Jest w nich szczególna mieszanka uprzejmości i  chłodu, w  tych trzydziestoletnich. To, co u nas było skrzywione, jest już u nich proste. A tego, co u nas było proste, nie ma już u nich wcale.

Jednak wszystko jest diabelnie śliskie, chłopcy. Czym się różni średnio podkurwiony młodszy mężczyzna od średnio podkurwionego starszego mężczyzny? Stary nie uważa się za centrum metropolii. Zaczyna się czuć swojsko na, nie zapadłych może, ale już peryferiach. Choć nie rusza dupy z Pragi 2, nagle staje się wieśnia-kiem. Wyświechtany rezydent, nachmurzony optymista.

48

Obserwator. Nasłuchuje i porównuje. Jest pod wpływem wspomnień, w tym cała rzecz.

Droga symboli jest niebezpieczna, ponieważ jest łatwa i zwodnicza. Kto to napisał, do cholery?

21. Murgy podaje przykład.

– Partia Zielonych we Włoszech propaguje politykę Nie dla roślin mutowanych genetycznie! Ale co się oka-zało? Że ludzie z tej organizacji przemilczeli wyniki badań, które wyraźnie mówiły, że niezmodyfikowana kukurydza nie jest w stanie bronić się przed szkodnikiem omac-nicą, przeciwko któremu była pierwotnie modyfikowana.

– Uściślij – żąda Rulpo. – No, jak ta omacnica zaatakuje pszenicę, to tak ją

osłabi, że potem nie da rady się obronić przed inwazją pewnego trującego grzyba.

– Najpierw mówiłeś o kukurydzy, teraz gadasz o psze-nicy.

– Cały czas chodzi mi o kukurydzę. Aha, i jeszcze! Toksyny, co wydziela teeen grzyb, są na maksa rakotwór-cze, czyli wychodzi na to, że ta ich ekopostawa jest chujowa dla ludzi! Wciskają im kit, że walczą o ich zdrowie, a teeen grzyb jest sto razy gorszy niż całe to modyfikowanie!

– No to co jest lepsze?

49

– No właśnie nie ma szans, żebyś się dowiedział, a jak się dowiesz, to za późno. Tak jak z laską – jak jest ładna i ten, i inteligentna, to na bank przegina z prochami, ciągle ma jakieś jazdy i dwa razy w tygodniu spowiada się psychiatrze.

– Chodzi ci o Krechę? – Ta to mi akurat koło dupy lata. – Hm. No i co chcą zrobić z tą kukurydzą? – Nic, ekologia stosowana to pralnia miliardów, co nie? – A czemu nie mogą tych badań gdzieś wywiesić,

żeby każdy mógł przeczytać i się dowiedzieć? – Po pierwsze to nie to samo, po drugie ludzie z tej

partii oficjalnie to odfajkowali, żeby dalej rysować ser-duszka na biożywności. Przecież po to ją propagują.

– Ja tam przez makaroniarzy nie zamierzam tego żreć. Wiesz, jakie to drogie i obrzydliwe?

– Bardzo dobrze wiem, bo to jem. – Dlaczego? – Dla siebie. – A co jesz na przykład? – Zupa Etrusków to podstawa – ciecierzyca, ziarno

żyta, groch żółty, biocebula, orkisz. Tyle że wychodzi prawie tysiak za dwa litry.

– Jak smakuje? – Ekstra. – Myślałem, że Krecha jest spoko. – Zwykła dziurwa.

50

– Przecież miałeś na nią jazdę? – Ją bardziej interesuje, jak wielką ogólnie masz jazdę.

Jak jej odwala, tobie też musi, albo nawet bardziej. Jak chcesz sobie na trochę odpuścić, od razu łapie doła, że zostaje sama z fazą. I zaczyna jej odpierdalać. Pokazuje, jaka jest dzika i niezależna, co oznacza kolejne jazdy. A potem musisz ją ratować.

– Lipa, znam to. – Ale poza tym fajna z niej babka, więc jakoś wytrzy-

mujesz. I jak tak wytrzymujesz, coraz wyraźniej widzisz, że nie dasz rady, kumasz, bo nigdy nie będzie lepiej. Wie, że jak zrobi zadymę, wszystko zjebie, ale i tak ją robi. Im dłużej się powstrzymuje, tym mocniej wybu-cha. No i potem rano siedzisz z nią przy kawie, luzik, spokój, patrzysz na nią, chcesz powiedzieć coś miłego i nagle coś w tobie pęka jak guma.

– Game over, od razu wiadomo. – No. – I od razu jeszcze zgarniasz. – Niech kto inny zgarnia. – Ktoś konkretny? – Nie wiem, chuj w to wbijam. – Słuchaj tego: jedna matka żali się drugiej, że jej syn

zapisał się na medytacje. A ta druga na to: „No to i tak le-piej niż jakby miał tak tylko siedzieć i nic się nie odzywać…”.

– Dobre.

51

– Ja pierdolę, stary, nie wydaje ci się, że od dłuższego czasu gadamy jak pojebańcy? – ma obawy Rulpo.

– Normalni ludzie normalnie ze sobą gadają – oce-nia Murgy. – Pojebańcy to właśnie ci, co nic nie mówią.

Nic nie mówię i popijam Svijanskiego Księcia, i tak przestali przyjmować mnie do wiadomości. Być może to u nich norma, uczą kogoś latać i odhaczone, być może nie spełniłem ich oczekiwań. Pewnie tak. Myśleli, że będą ze mną jaja, a ja nafaszerowałem się neurolem. Siedzę i się gapię. Nie mam czapki, nie robię chłopocka, Szwejka tym bardziej.

Droga symboli jest niebezpieczna, ponieważ jest łatwa i zwodnicza. A szczególnie łatwa i zwodnicza jest dla lu-dzi z bogatą wyobraźnią, którzy najłatwiej popełniają błędy. Z czego to jest? Kto to mógł napisać?

22. Czyjeś ciało zaplątuje się w zatłuszczoną zasłonę wiszącą przy drzwiach wejściowych.

Chwilę obmacuje ją i trzepie. W końcu zza kotary wypada wysoki łysol w różowej koszuli i ogłasza z przestrachem, że na zewnątrz jakiś obcokrajowiec chyba dostał zawału i czy ktoś może zadzwonić po karetkę.

– Nie mamy takiej możliwości – rzecze kelner z ba-lejażem.

52

Niemniej jednak na towarzystwo w lokalu pada cień niechęci. Łysol naruszył nasz automatyczny luzik. Każ-dy z nas przez krótką chwilę konfrontuje się z tym, co się z nim stało. Wystarczy na moment odpuścić, od razu każdy widzi, ile brudu w sobie uzbierał. Wyjątek stanowi pomarszczony guru, który z ogromnym zain-teresowaniem wpatruje się we własne dłonie obrębione sporą dawką błyszczących pierścieni.

Ja również milczę, bateria w komórce mi padła.Mężczyzna odwraca się i znika.Murgy obraca czapkę daszkiem w tył, wstaje i wycho-

dzi za nim na dwór. Po dłuższym czasie wraca i siada z powrotem na swoim miejscu.

– Co? – pyta Rulpo, szczęśliwy, że odzyskał kompana. – Obszedłem knajpę dwa razy dookoła, nikogo nie było.Znowu wdają się w rozmowę. Rozkręcają swój bębe-

nek i jadą, jadą.Biorę ze stojaka pismo, kartkuję. Wojna między Rosją

a Gruzją, to by Stalina dopiero zatkało. Jedna trzecia Niemców z sentymentu odkłada matki. Nie matki, chyba raczej marki.

Zamawiam kolejne piwo.Na dużym ekranie nad barem leci program publi-

cystyczny. Ciemnowłosy chłopak w wieku szkolnym spokojnie, wręcz ciekawie, opowiada, jak zaplanował za-bicie koleżanki z klasy, z którą kilka miesięcy wcześniej

53

chodził, kochali się. „Dlaczego to!” – histerycznie wcho-dzi mu w słowo redaktor. „Nudziło mi się” – mówi chło-pak i nie patrząc nikomu w oczy, wspomina ten pomysł. Trzasnął ją rurką, nie wystarczyło, więc coś jej uciął. W lesie, za osiedlem. Potem uciął jeszcze coś. Zostawił sobie kawałek, który mu się podobał, resztę przykrył li-śćmi. Natychmiast go złapali. I za to ten naspidowany poganiacz bydła z kotowatą twarzą teraz się do niego rzuca. Nie jest w stanie pytać o fakty, te chłopak sam z siebie podał w sposób klarowny. Redaktor w odpo-wiedzi wytrzeszcza gały i bełkotliwe wrzeszczy, strugi potu leją mu się po policzkach. „A jej rodzice?!” – ryczy.

„Nie wiem” – odpowiada chłopak. Widać po nim abso-lutny brak empatii, niemniej jednak przeczuwa, że fakt, iż siedzi przy jednym biurku z tą personą i że świecą na niego reflektory, jest nieodzowną częścią kłopotów, w które wpadł. „Jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś to zro-bić” – medialna bestia wciąż krąży po obwodzie swojej wirtualnej kuli ziemskiej. A przecież chłopak cały czas mu powtarza. Śmiertelna nuda, nic poza tym.

54

23. Wsiadamy do megana, zatrzaskujemy drzwiczki.

Opuszczamy gminę. Chociaż jest maj, Murgy włącza ogrzewanie. Na maksa. Rulpo wciska płytę do odtwa-rzacza i daje volume na full. Wnętrze auta wypełnia przesterowane tętnienie. Aisha, recytuje z egzaltacją po-nurym głosem wokalista. We’ve only just met and I think you ought to know, I’m murderer, babies need blood.

Obok nas migają neony nonstopów, stacje benzy-nowe, kluby, saloony country, puste wieczorne boiska, płoty, brzozy, gruzowiska, zbiorniki, hałdy, hale maszy-nowe z trzewiami na wierzchu, płonące kubły na śmieci, ściany pełne fałszywych proroctw. Aleja samotnie odda-jących mocz pijaków. Grupki Jugoli. Basy i wysokie tony.

W moim mózgu powoli blednie prześwietlony ślad pogórza. Roztopiona miedź gór, szkarłatne powietrze, czarna pieczęć słońca. Przez moje ręce przebiegają se-rie mimowolnych skurczy. Ścięgna drętwieją, palce ża-łośnie wibrują. Nie zwykły opierać się prądowi stałemu w górnej półsferze.

Uff, jak gorąco. – Bolą cię chociaż graby?! – krzyczy Rulpo. – Człowieku, jeszcze jak! – odkrzykuję szczęśliwy, że

się do mnie odezwał. – A może masz udar, he, he, he – chichra się. – Łeb

potrafi się nieźle zagotować pod tym kaskiem!

55

Coś w tym jest, trochę mi się kręci. Na niebie przed przednią szybą coraz większego rozmachu nabiera po-świata stolicy. Ogromna wirująca meduza, idąca po omacku na rozżarzonych drucikach dyskotek, świe-cąca koralikami lądujących airbusów. Dym, zgrzytanie i łomot. Tam jest nasz dom. Nie zamienilibyśmy go na nic w świecie.

Wyrzucają mnie za piętnaście jedenasta kawałek za Targiem Uhelnym. Dzięki i na razie, mówimy, po raz ostatni szczerząc do siebie zęby w uśmiechu.

Przechodząc przez targowisko, kupuję chińską poma-rańczę giganta, genetycznie mutowane pomelo w po-marańczowej siatce, sześć dych za sztukę. Pomarańcza, melon, melodia, pole, opel, loop, pool, love, Elohim. Czemu nie, skoro ludzie kupują to na siatki. Nie ja jeden cieszę się na chwilę, kiedy zacznę pozbawiać ten megaowoc celofanu, szypułek, skórki. Cierpliwie go rozmontowywać, rozbierać cytrusową konstrukcję. Aż dobiorę się do miąższu, któremu niedaleko już do żywego mięsa.

56

24. Droga symboli jest niebezpieczna, ponieważ jest łatwa i zwodnicza – z nową uporczywością przypominam

sobie na ruchomych schodach stacji metra.

A szczególnie łatwa i zwodnicza jest dla ludzi z bogatą wyobraźnią, którzy najłatwiej popełniają błędy i błędnie przekazują wszystko innym. Tak! Nie ma nic łatwiejszego niż opowiadać coś za pomocą symboli. Tak, dokład-nie tak… I w ten sposób przekazywać wszystko innym. Właściwie obojętne, kto to napisał. Teraz to moja infor-macja i moja sprawa, jak ją potraktuję.

Na stacji kolei podziemnej Můstek mało nie wpa-dam na niewidomą. Przewija się między podróżującymi, a spod okularów słonecznych skrzy jej się nieustępliwy uśmiech. Prawie taki jak Rulpa. Symetryczna subtelna blondyna, tylko zęby trochę żółte.

– Przepraszam – mówi głośno i  wyraźnie. – Prze-praszam, najmocniej przepraszam. I  smaga ludzi bia-łą laską po łydkach. Energicznie. Głównie kobiety i dziewczęta.

Peron jest pełen zróżnicowanych, bezdusznych, po-deptanych, pokrzywionych i całkiem zdziczałych widm. Zapuszczają żurawia, przechadzają się, spacerują, wysta-wiają na pokaz swoje ozdoby, sukcesy i porażki. Kręcą mordami, proszą o uwagę. Wielu z nich skanduje do komóreczek. Chełpliwie wykrzykują terminy, takie jak

57

deregulacja, wzrost, budżet, marża, księżyc, pakiet, bieg długodystansowy, intencje samorządu.

Patrzeć na nich ze śmiechem w duszy, co innego mi pozostaje. Przestać psioczyć. Czuć się jak u siebie. Przyjąć wspólny kod. Być jak oni. Czyli między innymi nauczyć się mocno nienawidzić. Wszystko jedno kogo. Przestać się wstydzić za to wrogie łajno, jak świat świa-tem zwisające z dupy, przynajmniej nam, prażakom.

W Londynie, Monachium i ogólnie w tamtym kie-runku sprawa nie wydała mi się weselsza. Tyle że tam pokonują rozkład z tym swoim dystansem, elitarnie. Przez pryzmat dostojnej historii, która była coś warta, miała jakieś znaczenie. Podczas gdy tu, na peryferiach, jakiekolwiek elitarne zachowanie jest nam obce. Nie po-zostaje więc nic innego, jak od razu przeskoczyć kilka etapów i pogodzić się ze statusem nieciekawej kolonii bez potencjału.

25. W międzyczasie ślepa zrobiła kółko i zaczęła od drugiej strony.

Znika i znów pojawia się między filarami. Bach-bach. Panieneczki odskakują. Ufryzowane makówki odwra-cają się i gapią. Nadęte córy Nipponu wychowane na ukrytej kamerze przeciwnie, z całych sił rechoczą.

Wilgotne powietrze buchające z paszczy tunelu czuć wapnistym sieroctwem i  czymś zepsutym. Powłóczy-ste skrzypcowe odgłosy podziemia mieszają się z od-ległym hukiem i grzmieniem mijających się wagonów. Z kiełkujących między kablami stalaktytów kapie rdza-wa woda.

Obok mnie kukają na resztę dwie licealistki w bluzach. – Nioo, to ja się wysmaruję cała tym takim masłem

kokosowym – medytuje jedna. – Na paznokcie sobie dam ten olej kokosowy i zobaczymy… Koleżanka pota-kuje, potrząsa emofryzurką i wysyła esemesa.

Niewidoma się zbliża. Jest tuż za nami.Łup, dostaje ta od masła. Auuua! Nieźle, ha! Laska

jest stalowa, giętka!Łup, obrywam zamiast tej drugiej. – Au – powiadam. – Przepraszam – rzuca dziewczę w moją stronę z bło-

gim uśmiechem na twarzy. – Przepraszam, najmocniej przepraszam!

Nagle zwinnie uchyla głowę przed krawędzią ramy citylightu. Pewnym krokiem mija też wystającą poręcz ruchomych schodów.

Wytrzeszczam oczy, zaskoczony, jak głęboko ją w tym momencie rozumiem.

Recommended