20

filePielęgniarka stała w głębi korytarza, trzymając dłoń na klamce, drugą ręką przywoływała mnie, jakby sam szept nie wystarczał. Szybko przemierzyłem dzielący

  • Upload
    others

  • View
    2

  • Download
    0

Embed Size (px)

Citation preview

Lublin 2011

Nie jesteś dziś człowiekiem, Marlowe. Może nigdy nie byłem i nigdy nie będę. Może jestem porcją ektoplazmy z licencją detektywa. Może wszyscy powoli stajemy się tacy w tym zimnym, niedogrzanym świecie, gdzie zawsze dzieją się rzeczy niewłaściwe, a nigdy właściwe.

Raymond Chandler

Siostrzyczka

Prolog

Automatyczny dezynfektor przemierzał korytarz od-działu reanimacji cztery razy na dobę. Wyglądał

jak duży tłok bez dna: jeździł w tę i z powrotem, bez-sensownie i uparcie usiłując sprężyć powietrze w czwo-rokątnym cylindrze korytarza. Najeżdżał na mnie już dziewięć razy. Teraz przystanął, cierpliwie czekając, aż przejdę przezeń jak tresowany tygrys przez płonącą ob-ręcz. Skierował się na koniec pomieszczenia, pod okno, gdzie szczególnie starannie oczyszczał ściany i podłogę z naniesionych przeze mnie bakterii. Za każdym razem gdy przygotowywałem się do skoku przez obręcz, try-skał mgłą jakiegoś preparatu, dzięki czemu chyba już po drugim razie cały tchnąłem specyi cznym szpitalnym zapachem świeżości i choroby. Cholernej czystości. Po każdej dezynfekcji szedłem do łazienki, by przynajmniej z twarzy i dłoni zmyć osad dezopary. Gdy dziewiąty raz wróciłem z sanitariatu i oparłem się o ścianę przy oknie, dobiegł mnie szept:

– Pst! Proszę pana!

Pielęgniarka stała w głębi korytarza, trzymając dłoń na klamce, drugą ręką przywoływała mnie, jakby sam szept nie wystarczał. Szybko przemierzyłem dzielący mnie od niej odcinek. Zasłoniła piersią drzwi i zatrzy-mała mnie gestem otwartej dłoni.

– Odzyskał przytomność – powiedziała wolno i wy-raźnie jakby w obawie, że słabo znam amerykański i mogę ją opacznie zrozumieć. – Żadnych rozmów! Może go zabić głośniejszy dźwięk. Tylko dlatego pana wpusz-czamy, że on ciągle pana wzywa i denerwuje się. Proszę go uspokoić i od razu wyjść.

– Dobrze, siostro. Przyrzekam. Wpatrywała się we mnie kilkanaście sekund, szuka-

jąc w moim spojrzeniu pretekstu, który pozwoliłby jej wycofać się z zezwolenia na wizytę. Bardzo, najbardziej w świecie pragnęła zakazać mi widzenia z Yayotem, ale nie miała szczęścia. Odsunęła się, okraszając ten ruch zgrzytem zaciskanych zębów.

Trąciłem końcami palców klamkę i gdy drzwi wsu-nęły się w ścianę, wszedłem do pokoju. Trzy długie, ciche kroki przeniosły mnie do łóżka, na którym w plątaninie różnej grubości przewodów i rurek leżał Yayot. Oplatało go to wszystko szczelnie niczym kilka warstw sieci na-rzuconej na ciało. Widoczne było tylko jedno oko, prawe. Po chwili, gdy zaczął mówić, ujawniła się mała szczelin-ka w miejscu ust. Powieka na krótko odsłoniła gałkę ocz-ną, mętną i z krwawymi zaciekami. Szept był niesłyszal-ny. Pochyliłem się. Yayot coś mówił, lecz zrozumiałem, a raczej domyśliłem się, o co chodzi, dopiero po piątym chyba wysłuchaniu tej samej sekwencji dźwięków. Spró-bowałem nadać swej twarzy dziarski wyraz i wyprosto-

8 Eugeniusz Dębski

wałem się. Uśmiech kosztował mnie tyle energii co wy-pchnięcie ciężarówki z błotnistego dołu, ale udało mi się na krótko przykleić go do twarzy.

– Dobrze, Yay. Będę uważał, na pewno. Nie przej-muj się mną i szybko wracaj do roboty, nie stać mnie na fundowanie pracownikom wylegiwania się tutaj. Skracaj pobyt do minimum. No! – Kiwnąłem energicznie głową i poszerzyłem uśmiech. – Na razie!

Starałem się nie śpieszyć, specjalnie zrobiłem aż czte-ry wolne kroki i jeszcze w progu pomachałem dłonią. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, biegiem ruszyłem do najbliższej toalety.

Woda była za ciepła, choć spłynęło jej kilkadziesiąt litrów na moją twarz i głowę; lustro, pozornie gładkie i czyste, wciąż odbijało obcą, rozfalowaną twarz, a przy-najmniej twarz, jakiej nie chciałbym prezentować – sza-rą, ozdobioną jak tani tort dwoma rodzynkami rozbiega-nych, wytrzeszczonych oczu. W stulonych dłoniach nie udało się utrzymać więcej niż kilkadziesiąt kropli wody. Długo piłem. Zużyłem rolki ręcznika. Skutek był taki, jakiego oczekiwałem, czyli żaden.

Na końcu korytarza znalazłem drzwi z napisem: Wal-ter C. Olheiser. Dotknąłem klamki. Wstał na mój widok, gestem wskazał fotel. Sam po chwili wahania podszedł do zestawu kaset na całej ścianie pokoju i wyjął z wnę-trza jednej butelkę bourbona. Bez zbędnych pytań nalał mi pół szklanki i ciurknął sobie. W jego porcji nie utopi-łaby się nawet sparaliżowana mucha. Podał mi szklankę i usiadł w drugim fotelu. Przytrzymałem pierwszy łyk na języku, aż poczułem smak alkoholu. Trwało to długo, ale następne łyki były już szybsze.

9Prolog

– Posłucha pan pana Radera? – zapytał. – Co? – Mamy podgląd do separatki. Zrozumiałem, że pro-

sił, aby pan wycofał się z tej sprawy. – Jest pan pewien? – zabełtałem whisky. – Jestem. Zresztą jego stan jednoznacznie wskazuje,

że macie do czynienia ze zwierzętami, bestiami. Nawet zwykły oglądacz kryminałów zrozumie, że nadepnęli-ście komuś na odcisk. – Wychylił się w moją stronę i sta-rał się mówić bardzo przekonująco.

– Rzadko oglądam kryminały. – Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się ostrożnie. Pochwaliłem siebie za prze-zorność: podrażnione dziesiątkami wypalonych przez noc papierosów gardło syknęło i zapiekło.

Doktor Walter C. Olheiser nie zrozumiał mnie albo udał, że nie zrozumiał, bo wstał i przyniósł jakąś tek-turkę. Usiadł ponownie, kładąc kartonik na stoliku. Pa-trzyłem w ścianę.

– Panie Yeates – nie ustawał – Rader ma oderwane prawe ucho, wybite lewe oko, złamaną żuchwę po prawej, złamane lewe ramię, prawe przedramię, wyłamane palce lewej dłoni. Dalej... – nabrał powietrza do płuc – ...odbitą prawą nerkę, zmiażdżone lewe jądro i prawe kolano, zła-maną lewą goleń i pogruchotane prawe śródstopie. Niech pan popatrzy – podsunął mi kartonik.

Oderwałem wzrok od ściany. Sylwetka mężczy-zny narysowana czarną kreską na białym papierze była upstrzona czerwonymi znaczkami. Gdyby poprowadzić od góry ku dołowi linię łączącą te znaczki, utworzyłaby nieregularną spiralę. Mężczyzna na kartoniku nie miał rysów twarzy Yayota, ale to był on. Zatrzęsła mi się gło-

10 Eugeniusz Dębski

wa, jakby puściły jakieś przeguby albo kręgi szyjne nag-le się obluzowały.

– Zaserwowali Raderowi gigantyczną porcję środków znieczulających – powiedział.

Pomyślałem, że część tej porcji przydałaby się teraz i mnie. Walter C. Olheiser był pewnie kiepskim lekarzem, skoro tego nie zauważył. Musiałem postukać palcem w szklankę, by zrozumiał, czego mi trzeba. Westchnął i przyniósł butelkę. Zaoszczędził trochę, pomijając sie-bie, lecz do mojej nalał szczodrze.

– Tylko dlatego jeszcze żyje – podsumował i zawie-sił głos.

Wlałem do ust połowę porcji. – Będzie żył? – zapytałem, patrząc przed siebie. – Być może. Jeśli przetrzyma te dawki leków, osła-

bienie spowodowane upływem krwi i parę innych rze-czy. Wie pan, mam już długą praktykę, rzadko angażuję się uczuciowo w leczenie jakiegoś pacjenta, muszę mieć dystans, ale tak jak współczuję Raderowi... – Sięgnął bez pytania do mojej paczki i zapalił również. Przez chwilę szamotał się wewnętrznie, w końcu profesjonalne podej-ście do dyżuru zwyciężyło i nie nalał sobie już ani kro-pli. – Obiecuję, że zrobię wszystko, co tylko będzie moż-liwe... – zakończył zdanie wzruszeniem ramion.

Złamałem papierosa w popielniczce i starannie go zgasiłem. Uścisnęliśmy sobie dłonie bez słowa. Dopiero pod drzwiami przypomniałem sobie coś, o co chciałem zapytać. W tej samej chwili Olheiser zawołał:

– Panie Yeates! Może przyda się panu ta karteczka, która... – odchrząknął – ...była przypięta do penisa Ra-dera.

11Prolog

Sięgnął do stosu papierów na biurku i zrobił dwa kroki z wyciągniętą dłonią. Mały karteluszek był popla-miony krwią. Wziąłem świstek do ręki i przeleciałem wzrokiem kilka wierszy, kombinację łacińskich nazw, skrótów i cyferek. Zwykła czcionka z małej kieszonko-wej drukareczki, jakich miliony noszą w kieszeniach ro-dacy. Olheiser zakręcił palcem w powietrzu, odwróci-łem kartonik. Tu tekst był bardziej dla mnie zrozumiały:

„Mamy całe wagony takich specyików. Ale zawsze może zabraknąć”. Trzymając kartkę za rożek, na którym nie było krwi, wsunąłem ją do kieszeni i skinieniem podzię-kowałem lekarzowi.

– To są te dawki, które w niego wpompowali – po-wiedział jeszcze. – Od fachowca do fachowca. – I do-dał: – Proszę dzwonić.

Kiwnąłem głową i wyszedłem. W recepcji na dole opłaciłem podłączenie mojego

komputera do sieci szpitalnej i otworzyłem rachunek za leczenie Yayota.

Na ulicy długo przypominałem sobie, gdzie zostawi-łem samochód. Na szczęście był blisko. Silnik posłusz-nie zaskoczył, gdy tylko dotknąłem dekonsora, włączy-łem się do ruchu i bez pośpiechu pojechałem do domu. Zostawiłem wóz przed garażem i odebrawszy po drodze z kasety towarowej zakupy sprzed trzech dni, wylądowa-łem w końcu w mieszkaniu. Wstawiłem torby do kuchni i nie rozbierając się, zalogowałem się na serwerze szpi-tala. Od tej chwili miałem być na bieżąco informowa-ny o każdej zmianie stanu Yayota. Upakowałem zakupy w lodówce, zaparzyłem pół wiadra kawy, na koniec po-łknąłem podwójny zestaw neuroplegów.

12 Eugeniusz Dębski

Zdążyłem wypić ćwierć butelki kukurydzianki i ro-zegrać z kompem jedną całą i prawie połowę drugiej par-tii gao-in, kiedy komp przerwał grę, by przekazać sygnał ze szpitala. Nie ruszyłem się z miejsca i nie zapoznałem ze szczegółami walki o życie Yayota Radera. Dowiedzia-łem się tylko, że dwadzieścia sześć minut trwała akcja reanimacyjna, a więc doktor Walter C. Olheiser dotrzy-mał słowa. Potem komputer szpitalny przekazał standar-dowy komunikat zredagowany w oszczędnym, lecz nie suchym tonie. A jeszcze później mój komp drobniutki-mi literkami poinformował mnie, że dokonał przelewu na konto szpitala. Doktor Olheiser nie odezwał się. Tak więc przejście Yayota na tamten świat załatwiły – jakby między sobą – dwa komputery.

Sprawdziłem stan swojego konta i nakupiłem za dwie trzecie sumy sprzętu, który miał mi pomóc pomścić śmierć Yayota Radera i wcześniejszą Claude’a Scarrowa. I innych, których nazwisk i imion wtedy jeszcze nie zna-łem.

13Prolog

Rozdział pierwszy

Poklepałem się po lewej piersi, po kieszeni, gdzie spoczywał archaiczny zasilacz aparatu słuchowe-

go wmontowanego w okulary. Tak to wyglądało z boku, w rzeczywistości aparat słuchowy został zastąpiony apa-ratem fotograi cznym. Moje poklepywanie po wypukłej kieszonce i inne energiczne działania kosztowały Ariad-nę Wood dwieście dolarów za dzień śledzenia i zbiera-nia dowodów zdrady jej małżonka. Ten ostatni za każ-de klepnięcie, które skutkowało wyraźnym jak cholera zdjęciem, zapłaci przy rozwodzie dużo więcej, ale to już nie było moją sprawą. Chociaż z przyjemnością prowa-dziłbym ją dłużej. Klienci nie wyłamywali drzwi w mo-jej agencji, toteż z nudów potraktowaliśmy trywialną rozwodówkę jak symulację sprawy najwyższej wagi – zmienialiśmy się na „ogonie” co trzy dni, a wolny czas traktowaliśmy jak wakacje. Yayot przesiadywał w bilar-dziarniach, Claude rwał dziewczyny jak porzeczki, a ja dusiłem się w saunach i nawijałem kilometry w base-nach. Na szczęście Rem Wood nie siedział zbyt długo w jednym miejscu. Połączył przyjemne z pożytecznym

i w dziewięć dni przemierzył odległość z Chicago do Flagstaf przez Iowę, Nebraskę, Kolorado, Nowy Meksyk, po drodze wizytując swoje ilie i zabawiając się sponta-nicznie z Simą Cavendisch. Jego małżonka zaakceptowa-ła wydatki naszej trzyosobowej ekipy i dorzuciła premię za pozytywny wynik. Praca była lekka, łatwa i nieprzy-jemna. Ponieważ jednak dotychczas nie znalazłem dla siebie żadnej przyjemnej pracy, cieszyłem się przynaj-mniej z lekkiej i łatwej.

Flagstaf zaowocowało czterdziestoma zdjęciami, ostatnie sześć zrobiłem tu, w Kraterze Zgubionego Cza-su. Razem – dwieście dziewięćdziesiąt sześć. Postano-wiłem pstryknąć jeszcze dziesięć. Czułem, że jeśli nie dobiję do trzystu, Ariadna Wood nie omieszka wytknąć nam lenistwa. Na razie odwróciłem się od rozanielonego Rema przytulonego do boku Simy i wsparty o masywną barierkę, przyjrzałem się największemu skarbowi Time Exploring Company.

Jeśli wierzyć przewodnikowi, piętnaście lat temu je-żeli Flagstaf było w ogóle znane, to tylko z olbrzymiego meteorytowego krateru. „Odkryty w 1891 roku” – prze-czytałem w ulotce – „rozpoznany w 1905, nazywany był Canyon Diablo. Inne nazwy to: Krater Meteorytowy, Krater Barringer, Coon Mountain, Coon Butte. Średni-ca przed piętnastu laty wynosiła 1207 metrów, a głębo-kość 174 metry. Swego czasu w jego wnętrzu, na obrze-żach oraz na otaczającej go pustyni znaleziono dziesiątki tysięcy odłamków meteorytu żelaznego o łącznej ma-sie około 30 ton. Odłamki znajdowano również w od-ległości 10 km, co powinno dać wyobrażenie o sile ude-rzenia, które spowodowało powstanie krateru. Uczeni

15Rozdział pierwszy

obliczyli, że prędkość, z jaką meteoryt uderzył o Zie-mię, wynosiła około 11 – 30 km/s, a jego masę określono na 70 000 – 170 000 ton. Energia była olbrzymia...” Może i tak, lecz krater, choć jeden z większych na świecie, nie ściągał tu zbyt wielu turystów. Po prostu dziura, duża dziura. Może nawet największa, ale tylko dziu-ra!

Piętnaście lat temu Orth A. Hoertl zaczął opowia-dać swoim najbliższym, że potrai spowolnić czas. Omal nie traił do czubków. Przestał gadać, przygotowywał się dwa lata, przymierzał się, szlifował argumenty i czekał. W końcu zaatakował. Napadł na kilka zamożnych osób, proponując wspólne hamowanie czasu. Jednym z zaata-kowanych był Mosered Goldleaf, który uwierzył w bred-nie Hoertla, i to był początek TEC-u, czyli Imperium Spowolnionego Czasu. Goldleaf zainwestował w pomysł cały swój majątek i potraił przekonać innych. Zakupił i znacznie pogłębił krater, tysiąc ludzi wylało kilka mi-lionów ton najlepszego betonu, kilkanaście tysięcy ton ołowiu i innych metali... Szczegółowymi danymi już od godziny bombardował nas przewodnik. Powstała w ten sposób gigantyczna kula, w której czas biegł 3,086743 razy wolniej niż gdzie indziej, na przykład niż tu, gdzie ja stałem. Przewodnik widocznie zauważył, że ciągle or-bituję po obrzeżu grupy, bo przysunął się bliżej i konty-nuował z napiętą przeponą i lekkim wytrzeszczem oczu:

– ...samo uzwojenie tak zwanej cewki Hoertla po-chłonęło tyle nadprzewodliwego, wykonanego ze spe-cjalnych stopów przewodu, że moglibyśmy po nim do-trzeć do Księżyca i z powrotem! Zużycie hipertajnego stopu było rozliczone z dokładnością do dwóch setnych grama!

16 Eugeniusz Dębski

Każde zdanie kończył wykrzyknikiem. Na pewno była to cięższa praca niż moje śledzenie niczego nie po-dejrzewającego Wooda, mimo to wyglądał na bardziej zadowolonego niż ja. Imponowały mu gigantyczne, wielocyfrowe liczby: zużyta tu olbrzymia góra cemen-tu, z którego można by wybudować małe albo i średnie miasto, oraz taka ilość wody, jaką mieści jedno z Wiel-kich Jezior, do tego tyle cynku, tyle tytanu, tyle polime-rów, tyle... tyle energii!!!

Ruszyłem wzdłuż barierki okalającej platformę wido-kową umieszczoną na specjalnie wybudowanym półwy-spie, który wcinał się w kwadratowy plac o powierzchni dwa i pół na dwa i pół kilometra. Pośrodku placu wy-piętrzał się olbrzymi bąbel, upiornej wielkości półkula pokryta błyszczącymi w słońcu brodawkami. Coś tam się pod nimi kryło, przewodnik mówił o tych pypciach czterdzieści minut, nie zdobył jednak moich uszu. Te-raz szedłem po okręgu, zamierzając zajść Wooda z dru-giej strony, by uwiecznić na zdjęciu jego dłoń polerują-cą spódniczkę na biodrze Simy. Pstryknąłem dwa razy i wtedy rozległ się długi, przenikliwy świergot, a prze-wodnik, niczym koń po mocnym razie palcatem, pod-skoczył i ryknął:

– Teraz zobaczą państwo efekt Hoertla! Proszę do mnie! Proszę!

Sima pisnęła i wyrwała się z objęć Rema. Ruszył za nią, ja zostałem jeszcze chwilę, przyglądając się wznie-sionym bezpośrednio na placu, poniżej poziomu półwy-spu, budynkom, skąd co jakiś czas wychodzili strażni-cy. Stały tam trzy wozy z pracującymi wciąż silnikami i pełną obsadą w środku. Wziąwszy pod uwagę zasieki,

17Rozdział pierwszy

rowy, autostrażnice i ludzi w mundurach, było to jedno z efektywniej strzeżonych miejsc, jakie znałem.

Niedbałym krokiem dołączyłem do grupy. – Firma Tayco dostarcza zegarki do pokazu, który za

chwilę państwo zobaczą – przewodnik starannie modu-lował głos. – Specjalny wózek ze stumetrowym wysięg-nikiem zanurzy zegarek tylko na obrzeżu strefy Hoertla, ale to już wystarczy, by państwo zobaczyli, jak to działa. Zegarek będzie tam minutę i na własne oczy ujrzą pań-stwo, co później wskaże – uśmiechnął się obiecująco.

W polu widzenia pojawił się długi wózek. Odjechał od platformy na jakieś trzydzieści metrów, zatrzymał się i zaczął wysuwać w naszą stronę teleskopowy wysięg-nik. Na jego końcu wisiał niewielki elektroniczny zega-rek wskazujący tę samą godzinę co kilka umieszczonych na platformie dużych zegarów ulicznych.

– Zapamiętajmy dokładną godzinę! – wrzasnął prze-wodnik.

Nawet mnie udzieliło się pewne napięcie. Rem zapo-mniał o Simie, czym ta nie wydawała się zaniepokojona. Wózek przejechał tymczasem dwieście metrów, zatrzy-mał się i wysunął wysięgnik. Zamarł w bezruchu. Za-marła również cała grupa – jakby było to zaraźliwe.

– Proszę państwa – przerwał ciszę przewodnik dra-matycznym donośnym szeptem wzmocnionym przez mocną aparaturę. – Wysięgnik nie może bardziej zbli-żyć się do kuli, ponieważ działa tam sieć czujników uru-chamiających działka laserowe. Nic bowiem nie może zakłócić działania strefy. Niewidzialna kopuła z wyce-lowanych we wszystkie strony luf chroni kulę. – Nabrał powietrza. – W ciągu sześciu lat działania TEC-u zano-

18 Eugeniusz Dębski

towano tu osiem prób samobójstwa. Trzy udane! Nieste-ty, nasi agenci nie zdążyli przechwycić desperatów. Ale oto wraca wózek! – wpadł w entuzjastyczny ton. – Jesz-cze chwila!

Sima zacisnęła kciuki i w najwyższym podnieceniu zabębniła pięściami po ramieniu Wooda. Na wszelki wy-padek klepnąłem się w lewą część klatki piersiowej, choć wątpiłem, by takie zdjęcie spodobało się pani Wood. Wó-zek uniósł wysięgnik i podsunął go pod nos stojącym obok przewodnika turystom.

– No i co tu mamy?! – zapiał facet w mundurze TEC-u. – Na wszystkich zegarkach jest siedemnasta trzydzieści siedem i czterdzieści dwie sekundy. W tej sa-mej chwili na naszym znakomitym zegarku Tayco była siedemnasta trzydzieści siedem i prawie dwie sekundy. Znaczy to, że zegarek po minucie obecności w streie Hoertla zgubił czterdzieści i trzy dziesiąte sekundy! Kto nie wierzy, może sprawdzić! – Wskazał ręką płyty zega-rów wyświetlających aktualny czas, czas zegarka Tayco i odpowiednie działania matematyczne potwierdzające jego słowa.

Wykonałem całą serię zdjęć Simy radośnie całującej Rema, jakby to on siłą woli zmienił wskazania chrono-metru, i sięgnąłem do kieszeni po papierosy. W tej sa-mej chwili ktoś głośno pisnął. Ponad barierką mignęły szczupłe nogi w przeraźliwie jaskrawych pończochach. Rzuciłem się do barierki i roztrąciłem tłum piszczących kobiet i bełkocących bez sensu mężczyzn. Młoda dziew-czyna, uczestniczka naszej wycieczki, podnosiła się właś-nie z betonu i lekko kulejąc biegła w stronę kuli. Wy-szarpnąłem z kieszeni „aparat słuchowy”, wcisnąłem

19Rozdział pierwszy

wraz z okularami w ręce jakiejś kobiecie i skoczyłem w dół. Dziewczyna wyprzedzała mnie o czterdzieści, pięćdziesiąt metrów. Miałem drugie tyle, aby ją zatrzy-mać, potem zaczynało się oddziaływanie strefy Hoertla. Biegłem, jakby mnie ścigało stado wygłodniałych blood-houndów; gdzieś z boku usłyszałem przeraźliwy wizg syreny i wycie silnika pracującego na najwyższych ob-rotach.

Odstęp między mną i dziewczyną zmniejszał się, ale już wiedziałem, że nie mam szans jej dogonić. Wrzas-nąłem coś i nagle, jakby ten krzyk podciął jej nogi, po-tknęła się i szeroko machając rękami wykonała kilka nieregularnych susów, starając się utrzymać równowagę. Upadła jakieś dwa metry przed grubą czerwoną krechą wyrysowaną na betonie. Mała torebka trzymana przez cały czas w ręce dużym łukiem poszybowała do przodu i w chwili gdy rzutem ciała przybiłem podrywającą się na nogi dziewczynę, ta właśnie torebeczka znalazła się za linią, na której straż pełniły sterowane komputerami lasery. Krótki błysk na krzywej balistycznej wykreślanej przez torebkę oznaczył koniec jej istnienia. Dziewczyna szarpnęła się kilka razy, lecz nie miałem większych kło-potów z utrzymaniem jej.

Zapiszczały opony, otoczyły nas wysokie buty straż-ników TEC-u. Kilka rąk poderwało nas oboje z gładkiego czystego betonu. Dziewczynę błyskawicznie umieszczo-no w samochodzie. Nie zdążyłem nawet przyjrzeć się jej twarzy. Mignął mi tylko mały cwany nosek i intensyw-nie błękitne oczy. Z drugiego auta wyskoczył mężczyzna w cywilnym ubraniu i sprężystym krokiem podszedł do grupy składającej się ze mnie i przytrzymujących mnie

20 Eugeniusz Dębski