Upload
krata-kultury
View
235
Download
1
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Â
Citation preview
1
# 8 / G R U D Z I E N 2 0 1 4
#KRATA kultury
3
Homo-Narratus: STWORZENI PO TO BY OPOWIADAĆ
Jest taki film Paula Austera, w którym pisarz grany przez Williama Hur-ta, zostaje poproszony o napisanie świątecznej opowiastki dla Times’a. W Stanach to zwyczaj wiążący się z wielkim splendorem – niestety, owy bohater nie ma weny i wygląda na to, że nie uda mu się oddać tekstu na czas. Z pomocą przychodzi wtedy Harvey Keitel, który opowiada Hurto-wi jakieś duby smalone, które… ratują święta. To nie ważne, że wyssana z palca, rzekoma przygoda Keitela to stek kłamstw – najważniejsze, że ten najstarszy rytuał znany ludzkości zachowuje swoją ciągłość. I tak już od zarania naszej cywilizacji. Amerykanie zdają się być doskonale świadomi tego, że każdy przejaw kultury, który udało nam się wyprodukować przez te wszystkie lata, jest owocem naszej oralnej tradycji bajdurzenia, wspomin-ków i przekazów. To właśnie one budują naszą pamięć i tożsamość. Dzięki nimi stajemy się sobą. Dzięki nim w ogóle możliwy jest dialogt jako taki! O tym, zaś, wiemy jeszcze lepiej my - mieszkańcy współczesnej Europy. W tym numerze #Kraty chcielibyśmy skłonić Was do tego by zastano-wić się jaką rolę odgrywają opowieści w waszym życiu. Właśnie dlate-go przyjrzymy się takim wspaniałym zjawiskom jak: Pochodzący pro-sto z plebejskich trzewi ludu blues, który jest opowieścią pełną bólu, ale i nadziei. Zobaczymy jak opowiada dziś kino – i to nie byle jakie bo cy-gańskie – a któż snuć może lepsze opowiastki niż wędrowny Cygan wła-śnie? Może tylko przestrzeń, w której żyją ludzie – architektura również jest opowieścią, poprowadzoną w wymiarze bezczasu i formy. Znajdzie się też miejsce na refleksję na tą najważniejszą i największą opowieścią ze wszystkich, taką na którą zostało u nas miejsce, bo wciąż wierzymy w tradycję pozostawiania wolnego nakrycia dla zbłąkanego narratora… Redaktor Naczelny,
Greg Like
#KRATA kultury
10
16 Jezus sale.50% OFF
Barbara Bednarczyk
20 Krótka opowieść o energii życiowej
Łukasz Jakubowski
22 Matka BoskaStartupowa
Barbara Wilk
Opowieść o moim mieście
Amadou Guindo
12 Blues o czwartejnad ranemDawid Barański
26
32
34
36
Śmierć Robinaz SherwoodGreg Like
Europejczyk
Jan Szczepański
Tajemnica Multi-DźgawiskopuGreg Like
Cygańskie opowieścisą niemeAgata Fedczyszyn
Canberra - raj na ziemiJan Szczepański40
6 Rycerz wiary
Katarzyna Maciąg
O przestrzeni i ludziachSylwia Kępa 42
5
Śmierć Robinaz SherwoodGreg Like
Europejczyk
Jan Szczepański
Tajemnica Multi-DźgawiskopuGreg Like
Redaktor naczelny:Greg Like
Redaktor artystyczny:Edyta Piotrowska
Ilustracje:Edyta Piotrowska
Magdalena SikoraGabriela Giegiel
Aleksandra ZielińskaGreg Like
Aleksander Kamiń[email protected]
kratakultury.pl
#KRATA kultury
R Y C E R Z W I A R Y
7
R Y C E R Z W I A R Y
W jednym z najstarszych jakie wydała ludzkość zbiorów opowieści, znaj-duje się powszechnie znana przypowieść o Abrahamie. Każdy chyba koja-rzy tragiczny wątek próby, na którą wystawił swego wiernego sługę Bóg. Próba wyboru pomiędzy posłuszeństwem wobec umiłowanego Stwórcy, a ojcowską miłością wobec syna, pokazuje paradoks ludzkiej egzystencji. Człowieka uwikłanego w wewnętrzny konflikt pomiędzy ludzką i duchową sferą życia. Ten niezwykle poruszający i religijny wątek stał się ważnym elementem twórczości jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich artystów drugiej połowy dwudziestego wieku.
Jerzy Bereś, bo o nim mowa, od lat pięćdziesiątych niósł sztandar swojej nie-zależności artystycznej. Najpierw odwracając się od rzeźby statuarycznej, której wspaniały warsztat wypracował jako uczeń Xawerego Dunikowskie-go, przeniósł swoje zainteresowanie w stronę przyrody. Drewno i naturalne formy stały się inspiracją do tworzenia rzeźb, tzw. „Zwidów”. Zwid miał to do siebie, że nie przypominał niczego konkretnego, bardziej kojarzył się, od-woływał do wyobraźni do jakichś pokładów jaźni zatopionych w przeszłości, dzieciństwie, widoków wsi, lasów. Stąd nazwy „Bart”, „Dąb Bartek”. Jakiś czas później „Zwid” urósł. W latach siedemdziesiątych powstał „Zwid Wielki”, była to już gigantyczna forma tworzona z nieobrobionego drewna, ustawia-na w zaskakujących okolicznościach np. na skrzyżowaniu w środku miasta. Prawdziwy przełom miał jednak przynieść sam Bereś, a raczej jego nagie ciało „podłączane” do rzeźb, które nabierały już konkretnego wymiaru symbolicz-
#KRATA kultury
nego. Podczas jego pierwszej akcji „Przepowiednia”, w Galerii Foksal w War-szawie w 1968 roku, ubrany tylko w drewniane osłony na lędźwia wspiął się na zbudowany uprzednio przez publiczność gigantyczny stos złożony z belek drewna. Odczytał tam manifest „AKT TWÓCZY”, po czym w znaczącym geście odpiął swoje osłony i nagi opuścił salę. Po tym wydarzeniu Bereś został na-zwany „Zbereśnikiem”, a jego działania niegodną miana twórczości prowoka-cją. Nie przeszkodziło mu jednak to w kontynuowaniu swojej „prowokacyjnej” działalności, która coraz bardziej konkretyzowała się w romantyczny manifest wolnościowy. Ale jakby tego było mało nie chodziło tylko o jakąś tam wol-ność twórcy, artystyczną fanaberię, lecz konkretną wolę poderwania narodu do walki.
I tu szacownemu czytelnikowi należałoby się małe wyjaśnienie odnośnie Abra-hama. Otóż ta biblijna przypowieść pojawia się w filozofii Sørena Kierkegaarda, którą Bereś szczerze się inspirował i która oprócz oczywistej mickiewiczow-sko-sienkiewiczowskiej genezy stanowiła podwaliny jego romantyczno-marty-rologicznej postawy. Kierkegaard wykorzystał wątek biblijnego paradoksu do zilustrowania postawy rycerza wiary oraz bohatera tragicznego.
Otóż „bohater tragiczny” zmierza do wytyczonego celu poświęcając się dla ogółu, który się z nim utożsamia. Jego przeciwieństwem jest rycerz wiary (jego ana-logia – Abraham) Nie płynie z prądem, lecz staje okoniem wobec naturalnych odru-chów, wchodząc w paradoks, który czyni go samotnym. Samotnym w swojej walce o to by pozostać sobą. Jak nietrudno się domyślić, Bereś przytaczając biblijną analo-gię siebie widział w roli niezłomnego rycerza wiary. Ten posłanniczy charakter jego twórczości zaczyna się w momencie, w którym tworzone przez niego akcje zyskują charakter moralizatorski. Jak w „Moralnościomierzu” (1968/1969), który był rzeźbą stworzoną do toczenia po sali przez publiczność. Tak sprytnie zaaranżowana interak-cja z widzem miała na celu zmusić go do wewnętrznej refleksji, obnażenia prawdy o sobie samym. Jakiś czas później powstały „Wyrocznia”(1967), „Hulajnoga” (1968), „Kolaska” (1968), „Pręgierz” (1968). Wszystkie w kwestii ideologicznej pobudzały wyobraźnię i rodziły niepokój, że coś zarezerwowanego tylko dla sfery interpretacji wkracza w realną rzeczywistość. Zupełnie jakby rzeźba nie mogła znieść bierności wi-dza i uzbrojona przez artystę w arsenał środków starała się na niego wpłynąć, zmusić go do jakiejś reakcji. Sugestia została zastąpiona coraz wyraźniej krystalizującym się przekazem. W „Klaskaczu” (1970) gdzie cztery pary drewnianych dłoni napędzanych dźwignią dźwięczały głucho i bezmyślnie w pustce odbijając się echem tylko w nie-
9
których sumieniach. Z kolei ręcznie napędzana maszyna do sprawiania przyjemności „Młynek Rozrywkowy” (1969/1970) była drewnianym korpusem, który w groteskowy sposób obrazował do czego sprowadza się ludzką cielesność. Przesłanie artysty nabra-ło jeszcze silniejszego wyrazu w momencie, kiedy włączył do interakcji z rzeźbą swoje ciało. W akcjach „Chleb malowany na czarno” (1968), „Transfiguracja” (1972), „Licyta-cja” (1973), posługiwał się swoim nagim ciałem jak przekaźnikiem pomiędzy ideą a od-biorcą. W „mszach romantycznych” „mistyczna ofiara” zostaje zaakcentowana poprzez udział takich elementów jak drewniany stół-ołtarz, nóż, chleb, a także ciało artysty, któ-rego obecność jak i nieobecność jest zaznaczona poprzez drewniane osłony. W trakcie akcji artysta malował swoje ciało farbą dzieląc je na części. Robił przy tym aluzję do mi-stycznej jedności z chlebem. Ofiarowywał przy tym samego siebie pod postacią chleba albo wódki. „Dzieliłem swoje ciało rozlewając alkohol do kieliszków do wypicia. Potem, chyba w Japonii, tuż po wypiciu w trakcie akcji alkoholu zapytano mnie, co to znaczy, jaki to ma przekaz. A ja powiedziałem, że no… wypiliście mnie…”. W bardzo czytelny niedwuznaczny sposób posługiwał się symboliką religijną, zwłaszcza ideą przeistocze-nia w celu odprzedmiotowienia sztuki, nadania jej rangi niemal mistycznej. Szczególną rolę w tym procesie odgrywał penis Beresia, którego bądź maczał w farbie i odbijał na fladze Unii Europejskiej na znak jedności z nią, bądź stawiał na nim zanurzonym
w farbie pędzlem kropkę finalizując proces uprzedmiotowienia swojego ludzkiego ciała. Jego fallus miał przede wszystkim stać się symbolicznym narzędziem w walce o wolność, która była najbardziej skrywanym przedmiotem pożądania. Cóż, archetyp romantycznego wieszcza narodu odżył po 1945 roku w osobie młodego artysty, który odrzucił wszyst-kie dotychczasowe kanony rzeźbiarskie i sam postanowił uczynić z siebie żywy „Pomnik Artysty”. Swoimi akcjami miał przemawiać do sumienia ludzi pogrążonych w marazmie strachu i komunistycznej obłudy. Najpierw przeciw socrealizmowi, potem konformizmowi społecznemu również niektórych artystów. Można jedynie zadać sobie pytanie czy przez tyle lat (pierwsza akcja miała miejsce w 1968 roku, ostatnia w 2012) arsenał środków perswazji się nie wyczerpuje. Z mocnego i bezkompromisowego nie zamienia się z czasem w śmieszność.
Bereś w niełatwy sposób budował swój pomnik artysty niepokornego, okupił go ranami na własnych lędźwiach, wyklęciem z publicznego życia artystycznego oraz surową krytyką. Zmierzył się jeszcze z czymś – z polskim romantyzmem, potrzebą ofiary, męczeń-stwa i wydaje się, że na tym polu odniósł zwycięstwo jako prawdziwy „rycerz wiary”.
Katarzyna Maciąg
#KRATA kultury
Urodziłem się i wychowałem w Opolu. Ośrodku dla dziwnych kotów, mieście tak samo niemożliwym, jak i niereal-nym. Szalonej dżungli pełnej pięk-nych niemieckich kamienic. Jednej z najstarszych aglomeracji Górnego Śląska przeciętej przez starożytną, śmierdzącą Odrę. Regionu, który nie zna gorączkowego pośpiechu metro-polii, a jednak wciąż nieporadnie pró-buje go naśladować.
Kiedy byłem małym kotem uwiel-białem chować się w zaciemnionych zakamarkach miasta i wygrzewać na szarym, ciepłym bruku rynkowego placu, upijać się gorzkim alkoho-lowym mlekiem,w odosobnionych
zaułkach miejskich bram, łapczywie kosztować życie na szarych podwór-kach, gdzie zbierały się inne młode koty, opowiadające swoje historie. Poniemiecka aura dobrobytu panują-ca w mieście zawsze pozwalała zna-leźć trochę drobnych na szlugi, piwo i skręty. Do dziś jest tak samo. Kiedy wracam w rodzinne strony wystar-czy odbyć krótki spacer, by spotkać kogoś gotowego do tych dziwnych autodestrukcyjnych zabaw i przyjem-ności.
Każdy wiedzie tu raczej samotnicze, kocie życie poparte luźnymi związ-kami i powiązaniami tworzącymi tzw. „ekipy”. Bez nich nie zajdziesz daleko
Opowieść o moim mieście
11
w tym kocim przytułku. Pierwsza umiejętność, której się w tam na-uczysz, to sztuka gładkiego lawi-rowania między poszczególnymi grupami. Inaczej łatwo dostać wpierdol, albo otrzymać łatkę nie-towarzyskiego, nudnego frajera błąkającego się po świecie bez celu i odpowiedniego stylu.
Pamiętam niezliczone partie sza-chów w bezdomnych momentach śmierdzącego, niedzielnego kaca. Siedzieliśmy w malutkiej kuchni, jednego z moich towarzyszy, pa-ląc fajki i snując dziwne historie o nadziejach, kobietach i przy-szłości. Jeszce nic wtedy nie wie-dzieliśmy (z resztą dalej nie wie-my), ale poklepywaliśmy się po ramionach dodając sobie otuchy w ciężkim papierosowym dymie poranka. Małe gnoje głodne życia i poezji, poszukujące sensu w każ-dym zakamarku i tanim winie. Byliśmy dziećmi wabionymi świa-tłami dyskotek, przedwcześnie nabierającymi nawyków starych żuli spod sklepu. Zataczaliśmy się po szarych chodnikowych płytach naiwnie wierząc, że świat obser-wowany przez dno butelki da nam lepszą perspektywę.
Trzeba było być ostrożnym. Nie wszystkie ekipy w tej miejskiej dżungli pozwalały przeżyć, nie-które chętnie zobaczyłyby jak zdychasz w męczarniach. Moje miasto jest pełne ludzi, którzy bez chwili namysłu wjechaliby w Ciebie z buta. Pragnących znisz-czenia, konfliktu i krwi. Wyczeku-jących okazji na kolejną potycz-kę, stale poszukujących nowych wrogów. Pamiętam jak dziś kiedy dwie pary ciężkich glanów odtań-czyły pradawny taniec nienawiści
na mojej głowie. Szatański rytu-ał narodowych, łysych pał, który snuje się za mną po dziś dzień. Pamiętam swoją spuchniętą, siną mordę i bezgraniczne oszoło-mienie. Zwierzęcy instykt nagłej ucieczki i słodki smak własnej krwi zmieszany z gorzką, goryczą po-niżenia.
Słodkie odkupienie przyszło do-piero po latach, kiedy po ciężkiej alkoholowej libacji, w jednej z ci-chych bram napatoczyły mi się dwie narodowe suki, które zgu-biły się w czarnej nocy nie mogąc odnaleźć zapachu swoich patrio-tycznych psów. Kiedy dziewczyny oddawały mi się w ciemnościach małego pokoju gorliwi patrioci desperacko wydzwaniali za swo-imi słodkimi kurwami. W zwycię-skim momencie zzułem jak miasto karmi mnie szybkim, pożądliwym zaspokojeniem i boską rozkszą zemsty pachnącej gorączkowym alkoholowym oddechem i śliskimi, rozgrzanymi udami.
Słońce zawsze świeci tu jaśniej i piękniej niż na wschodzie. Z przyzwyczajenia nazywamy to miejsce polską Kalifornią, jakbyśmy starali się rzucić na nie jakiś czarodziejski urok, który od-mieniłby ten upadły poniemiecki raj i nadał naszym przepitym ży-ciom trochę więcej sensu. Wiele z opolskich kotów rozjechało się po Polsce i podczas rzadkich od-wiedzin ze zdziwieniem przygląda się pięknu tego dziwnego miasta, pełnego przygód i osobliwych lu-dzi. Zostawiliśmy je na pastwę zę-bów czasu, które co roku wyszar-pują z niego kolejne kawałki ciała, które kiedyś kochaliśmy.
Amadou Guindo
#KRATA kultury
BLUES o czwartej nad ranem
Wczesna wiosna. Niedzielny, wciąż jeszcze dość mroźny świt po całkiem długiej nocy. Ulica Szewska. Większość knajp przygotowuje się do otwarcia, z pozostałych niepewnym krokiem wychodzą jeszcze ostatni goście, a barmani z ulgą zakładają stoliki na krzesła. Dziwna pora, w której początek dnia dla jednych jest dla innych końcem poprzedniego. Na rogu Jagiellońskiej trzech muzyków niespiesznie rozkłada się do grania – nic nadzwyczajnego w centrum Krakowa, no, może poza porą. Zaczynają, bardzo powoli, ale od razu daje się poznać charakterystyczny motyw z St. James Infirmary. Nie ma wyjścia, trzeba usiąść, zapalić i posłuchać. Nagle, tak zwyczajnie smętny i nudny poranek staje się zupełnie nieoczekiwanie cholernie przyjemny.
Co takiego jest w bluesie, że nie potrafi się zestarzeć i wciąż wywołuje silne emocje, hipnotyzuje, nierzadko już od pierwszego spotkania? Z jednej strony kojarzy się z bohemą, zadymionymi barami, w których intelektualiści dyskutują o egzystencjalizmie, marksizmie i idealizmie słuchając Charliego Parkera, z drugiej z ulicznymi występami nowoorleańskich muzyków w robotniczej części miasta i festynami na podmokłych terenach Luizjany. A mimo to jest przede wszystkim autentyczny i prosty. Gdziekolwiek się nie pojawia, zawsze przypomina, że wszystkie polityczne, czy filozoficzne dysputy nie mają znaczenia w obliczu jego prymitywnej melancholii. Bohaterowie Gry w klasy Julio Cortazara przesiadują co wieczór w paryskiej kamienicy paląc
13
BLUES o czwartej nad ranem
#KRATA kultury
papierosa za papierosem i upijając się wódką. I w całym ich pretensjonalnym bełkocie tylko dyskusje na temat muzyki, kłótnie o Dizziego Gillespie, czy wspominanie ery Armstronga, przerywane zmienianiem kolejnych płyt wydają się autentyczne. Choć w ich inteligenckim romantyzmie pełno jest niezamierzonej (ale jednak) megalomanii, blues oczyszcza atmosferę swoją plebejską, ludową prostotą – sprowadza na ziemię. Serialowy Frank Underwood – amerykański kongresmen z House of Cards lubuje się w żeberkach z obskurnego baru prowadzonego przez starego Murzyna, Freddiego. Przez cały czas ich spotkania uczłowieczają brutalne oblicze polityka, pokazują jego ludzką twarz – do czasu, gdy trzeba ratować własną skórę i status społeczny okazuje się mieć większe znaczenie niż przyjaźń. Właśnie wtedy podczas swojej ostatniej rozmowy, bohaterowie uświadamiają sobie, że są fanami Blind Willie Johnsona i żaden utwór nie porusza ich tak, jak jego Dark Was the Night - Cold Was the Ground. Ostatni raz, na jedną symboliczną chwilę przestaje mieć znaczenie to, że jeden jest prawą ręką prezydenta, podczas gdy drugi ledwo wiąże
koniec z końcem. Tak samo jak blues spuszcza powietrze z lekko nadętych bohaterów Cortazara, tak samo uwiarygadnia ludzkie oblicze Underwooda – bardziej niż wszystkie poprzednie wizyty w barze Freddiego.
Poza ludową prostotą, blues przyciąga chyba jeszcze bardziej swoją twórczą wolnością. Każde wykonanie jest inne i specyficzne, niemal każdy jazzowy klasyk wykonywany przez innego muzyka, różni się też tekstem. I ta wolność tworzenia dotyka też słuchacza. Nie przez przypadek to właśnie w bluesie zasłuchiwali się przedstawiciele beat generation. Obłąkańcze nocne rozpusty Neala Cassady’ego wydają się dużo bardziej autentyczne przy dźwiękach bopowej trąbki Charliego Parkera, a beztroskie włóczenie się po Stanach nabiera dużo wyraźniejszych kształtów przy leniwych dźwiękach All the Things You Are. Ale wcale nie trzeba kraść samochodów, spać w amerykańskich motelach i zapijać się co noc tanim bourbonem żeby „naprawdę” zrozumieć bluesa. To muzyka, której zupełnie obcy jest snobizm. Tak jak absolutna jest wolność muzyka, tak
15
samo absolutna jest wolność słuchacza. Nikt nie ma prawa powiedzieć, że nigdy nie będąc w Nowym Orleanie, nie można w pełni pojąć piękna St. James Infirmary. Leopold Tyrmand opisując swoje pierwsze spotkanie z tym utworem w domu szwedzkiego melomana, przyznał, że próbował wyobrazić sobie jak gra ją murzyński żebrak w południowym, amerykańskim porcie – lecz zamiast tego widział polskiego żołnierza grającego na Placu Broni piosenkę o śmierci w szpitalu wojskowym. Tak samo, jak ten sam blues może brzmieć równie pięknie na bagnach Luizjany, jak i na krakowskiej Szewskiej, podobnie Minnie the Moocher wcale nie traci swojego uroku i autentyzmu, gdy Cab Calloway z szorstkiego nagrania z pijackim chórkiem przenosi się na bajecznie udekorowaną scenę i w świecącym smokingu zawodzi przy akompaniamencie zespołu braci Blues. Nie oznacza to bynajmniej, że nie warto zagłębiać się w korzenie tej muzyki. Kto zarazi się czarnymi rytmami, będzie marzył o tym, by choć raz zawitać do Nowego Orleanu i zajrzeć do pierwszej lepszej portowej knajpy, zamówić szklaneczkę whisky,
którą przed każdym łykiem będzie trzeba odkleić od stolika, i posłuchać dżemujących Murzynów z gitarą, puzonem i kontrabasem. Może nad ranem ktoś inny na rogu obskurnej portowej ulicy zagra I’m In The Mood, może podczas wycieczki po podmiejskich mokradłach spotkamy kilku czarnoskórych farmerów w bawełnianych, zapoconych koszulach i wysłużonych kapeluszach Stetsona, grających z dziką południową werwą folkowe standardy. Może znajdziemy bratnie dusze, z którymi ruszymy we wspólną podróż na zachód przy dźwiękach Mojo Hand. Może... Może się też okazać, że nie wydarzy się zupełnie nic, a blues wcale nie będzie wyskakiwał z każdych drzwi i okien, a zamiast ciągle żyć literackimi wizjami i szukać bez sensu tramwaju Desire warto odłożyć popkulturowe klisze na bok i posłuchać Muddy’ego Watersa w swoim własnym pokoju. Po prostu.
Dawid Baranski
#KRATA kultury
JEZUS SALE. 50% OFFZbliżają się kolejne święta. Boże
Narodzenie. Kilometrowe kolejki do kas w supermarketach i tłumy ludzi, wszędzie. Od placu Imbramowskiego przez wszystkie galerie handlowe. Hordy rządnych towaru mas, przebierać będą w świątecznych ofertach, uprzednio wertując promocyjne gazetki sklepów.
Kolejny raz przeglądam oferty last minute żeby zorientować się w kosztach ewentualnej ewakuacji z tej świątecznej gorączki. Atrakcyjnych ofert brak. Skoro ich nie ma, to chyba znak, że każdy coraz chętniej opuszcza tradycję i świętuje w Tajlandii, na Wyspach Kanaryjskich lub w innych egzotycznych zakątkach świata.
Centra handlowe przystroiły swoje gmachy w najrozmaitsze symbole świąteczne, feerie świetlne wabią wszystkich przechodniów na konsumpcję. Towary wylewają sie ze sklepowych półek aby już niedługo kosztować o połowę mniej, tuż po świętach dwa badziewia, których nie wziąłbyś za darmo, kupisz w cenie jednego.
Zaczęłam się zastanawiać czy zawsze święta muszą sprowadzać się do tego samego? Czy zawsze łączyć się będą ze stresem, zmęczeniem po wigilijnej kolacji i pustym portfelem?Czy gigantyczna machina marketingowej propagandy, wtłaczająca w rytm piosenki „Last Christmas“, do mózgów sennej klienteli potrzebę posiadania
kolejnego smartfona, musi dyktować warunki spędzania świąt?
Święta Bożego Narodzenia paradoksalnie, zamiast zbliżać, coraz częściej oddalają nas od siebie i od Boga.
Chyba jesteśmy w stanie przeżyć ten okres inaczej. Przecież w tych wszystkich bombkach, aniołkach i mikołajach musi być jakiś większy sens. I nie jest nim raczej powiększanie PKB Chin, które co roku jakby coraz bardziej i mocniej zapychają nasze sklepy swoją „wybitnej“ jakości produkcją.
Może nie jest to odkrywcze, ale nie zawsze święta muszą sprowadzać się do przepychania w sklepie i poszukiwania wyjątkowego szalika, idealnie pasującego do karnacji szwagra lub wujka.
Z założenia, głównym bohaterem świąt powinien być Jezus, to jego narodziny świętujemy. Jego postać i nauki powinnny być punktem odniesienia do bożonarodzeniowych przygotowań. Mam wrażenie, że wśród świątecznego amoku coraz trudniej jest przebić mu się do ludzkiej świadomości. Poprzez kolorowe światełka, neony, błyszczące kokradki, świeczki, kupony rabatowe i gratisy rozdawane przez elfy, fakt uczczenia jego narodzin staje się mętny. Gdyby dziś Jezus chciał zejść na ziemię przydałby mu się lewy sierpowy mocny jak u Kliczki, głos Angeliny Jolie, lub
17
JEZUS SALE. 50% OFF
#KRATA kultury
zręczny menadżer od wizerunku. Z takimi walorami mógłby liczyć na większy szacunek i szerszą widownię w spektaklu zatytuowanym „XXI wiek“, konkurując z paradokumentalnymi telenowelami w stylu „Ukrytej Prawdy“ i „Pamiętnków z wakacji“.
Coraz częściej jego imię zaczyna kojarzyć się z internetowym memem, w którym do drzwi pukają świadkowie Jehowy i pytają „Czy masz czas na rozmowę o Jezusie?“ – obrazek ma wydźwięk czysto ironiczny.Bo dziś coraz częściej Jezus jest ośmieszony i ponownie obrażany.Już samo imię zaczyna mieć wydźwięk pejoratywny. Bo kim jest Jezus? Jakimś miłosiernym typem, który postanowił zginąć na krzyżu. Godną pogardy Ofiarą?
„W oświeconych lub półoświeconych klasach być chrześcijaninem to wstyd – nie dlatego, że chrzecijaństwo nie cieszy sie intelektualnym szacunkiem, lecz dlatego że jest to moralnie śmieszne“1 – tak w swoim eseju pisze prof. Leszek Kołakowski.
Nie jest śmiesznym stać w kolejce po świąteczne, promocyjne zestawy perfum wychodzących z daty ważności.Śmieszne jest myśleć o wierze. Ateisty nie pytają dlaczego nie wierzy, bo niewiary nie trzeba uzasadniać. Wydaje się być oczywista. Jasna, racjonalna, nowoczesna.Ale kiedy ktoś oświadcza, że wierzy od razu padają pytania „dlaczego?“ a potem wymowna cisza i oczekiwanie na wyczerpującą odpowiedź z uzasadnieniem. Najlepiej wygłosić ją jak prawdę objawioną i wyrecytować kawałek Biblii, żeby przekonać grono niedowiarków.Trudniej jest wierzyć i przyznawać się do tego, bo można narazić się na śmieszność. Poczuć sie wywołanym do tablicy i wygłosić mało przekonujące słowa, które zaraz obrócą się przeciwko nam.Łatwiej powiedzieć z dumą „nie wierzę. Jestem ateistą, jestem agnostykiem“...
W Tygodniku Powszechnym, pojawił się raport który obanaża wizerunek polskich ateistów, pokazując ich raczej jako oportunistów, którzy deklarują że nie wierzą, ale na przykład chrzczą swoje dzieci.2 Po co? Na wszelki wypadek? Czy po to aby spokojnie mogły w przyszłości korzystać z uroków świątecznego obławiania się towarem? Ateiści wychowują kolejne pokolenie „ochrzczonych“, bezstresowych, konsumpcyjnych zombie, z wątpliwą zdolnością do uczuć wyższych. Oczywiście nie wszyscy,
1 Kołakowski Leszek,„Jezus Ośmieszony”, wyd. Znak, Kraków 20142 http://tygodnik.onet.pl/wiara/raport-o-polskich-ateistach-co-piaty-z-nich-wierzy-w-istnienie-duszy-temat-numeru/yn6z4
19
bo nie ma sensu twierdzić że niekatolik jest z założenia kandydatem na seryjnego mordercę.
„Jadał zarówno z uczniami, jak z wielkimi grzesznikami, rozdzielał chleb, ryby, wino, błogosławił gościom weselnym, chwalił w swych przypowieściach ciężką pracę rolników, popierał przezorność, uzdrawiał chorych, pozwalał oddać cesarzowi to co cesarskie.“3 Robił to nie dla własnej chwały lecz dla chwały Boga. Nie był mistrzem pijaru, nie potrzebował lajków na fejsie. Nie wrzucał selfie na instgramie w celu potwierdzenia swojej atrakcyjności.
Nestety, dziś nie jest już głównym boahaterem wokół którego kręcą się święta. Konkurencja stała się miażdżąca, Mikołaj z zaprzęgiem reniferów wyprzedza Go w wyścigu o atencję.
Dziś przeciętny człowiek będąc w psychicznym dołku, szuka pomocy u psychologa, trenera – „coacha“czy tarocistki. Nielicznym przychodzi na myśl sięgnięcie do ewangelii, poszukanie sensu w religii lub słowach Chrystusa.
Jezus nie zalecał nam surowej ascezy, ale karnawał który sami zaczęliśmy, osiągnął gigantyczny rozmiar a przecież nie potrwa w nieskończność. Ziema nie jest wieczna, tak samo jak życie człowieka na jej powierzchni. Własciwie każdy z nas żyje wiedząc, że przyjdzie na niego kres. Oddalamy od siebie tą myśl skupiając się na rzeczach błahych, nieistotych drobiazgach. Zazdrościmy. Wkurzają nas sukcesy innych, ich kariera, pieniądze czy nawet stan zdrowia.
Wszystko jeszcze bardziej nakręca się tuż przez świętami. Czas zakupowej euforii daje duże pole do popisu naszym kompleksom. Kredyty konsumpcyjne, mini ratki i inne lichwy oferowane przez banki, które zacierają ręcę przed ludzką pazernością stają się sensem naszej egzystencji. Choćbyśmy mieli już wszystko, sięgać będziemy po więcej.
Tylko po co? Zamiast walczyć o miejsce przy kasie, czy zbędną coca-colę w czteropaku, zastanówmy się czy nie lepiej powalczyć o duchowy rozwój i odpoczynek od codziennego zgiełku. Zamiast iść na pasterkę traktując ją, jak after party zróbmy coś pożytecznego. Stwórzmy w Święta własną promocję na szacunek, zrozumienie i miłość... jakkolwiek naiwnie to brzmi.
Barbara Bednarczyk
3 Kołakowski Leszek,„Jezus Ośmieszony”, wyd. Znak, Kraków 2014
#KRATA kultury
Jeśli mnie opuściła, to z pewnością jej reliktem jest chęć pozytywnego postrzegania świa-ta i ucieczki od mało znaczącego konfetti spraw, które dla większości są ważne (a nawet gdy ważne nie są, to i tak stanowią z braku alternatywy główny temat ich rozmów; planetę, na której okrążanie są skazani niczym księżyce, odchylające się od swojej orbity prawie niezauważalnie raz na kilka tysięcy lat).
KRÓTKA OPOWIEŚĆ O ENERGII (ŻYCIOWEJ)
Gdzie się podziała ta energia, z którą w wolny od zajęć w szkole, grudniowy, przed-świąteczny i przedsylwestrowy dzień budziłem się o dajmy na to jedenastej, widząc błękitne zimowe niebo, którego projekcja odbywała się przed moimi oczami, za oknem z drewnianymi ramami? Moc, która kazała mi z pełną parą wyrwać się z łóżka i zacząć pełne niezwykłych rzeczy życie, oblepione teraźniejszymi emocjami i jednocześnie sta-nowiące uwerturę dla emocji przyszłych, na których nadejście miałem zawsze nadzieję i nieodpartą chęć? A może wcale nie znikła? Może tli się we mnie, a ja nie wiem jak jej odszukać? A może wręcz przeciwnie – rządzi mną (na szczęście) nadal?
Jeśli wezmę pod uwagę możliwość pierwszą, czyli poddanie w wątpliwość posiadania wyżej wymienionej energii, to i tak jej pozostałość w postaci chęci pozytywnego postrze-gania rzeczywistości sprawi, że brak ten powinien pozostać niezauważalny. Dochodzę więc w tym miejscu do wspaniałej konkluzji i ową początkową wątpliwość mogę rozwiać na własną korzyść: ta energia najprawdopodobniej działa we mnie nadal.
#KRATA kultury
21
W jakim celu jednak snuć tego typu rozważania? I czym tak naprawdę ta energia jest? Jak ją prawidłowo nazwać? Czy powinienem się nad tym zastanawiać? Myślę że nie. Każdy może ją na-zwać po swojemu. Na własny użytek. I niech każdy dojdzie do konkluzji podobnej do mojej (czyli rozstrzygniętej na własną korzyść). Nie okrążajmy zatem bezmyślnie szarych planet. Bądźmy ich grawitacją i decydujmy sami o klimacie panującym w atmosferze.
Łukasz Jakubowski
#KRATA kultury
matka boska startupowaze startupami ostatnio, jest trochę, jak z religią – najchętniej każdy miałby swój.
przeglądając wpisy moich znajomych na facebooku, znajomych moich znajomych na twitterze oraz randomowych obcych ludzi podczas scrollowania zupy (soup.io1*), odnoszę wrażenie, że po-łowa mieszkańców tego kraju chciałaby pracować w jakimś star-tupie (a druga część tenże startup założyć), nie do końca nawet wiedząc o co chodzi.
robię startupy
z formalnego punktu widzenia startup możemy kategoryzować jako młodą, świeżą firmę. to, co odróżnia ją od zwykłej firmy to ciągła potrzeba eksperymentu (w celu poszukiwania modelu biz-nesowego, stabilnego dochodu, etc). ktoś kiedyś podobno stawiał na innowacyjność produktu, ale szybko tego kogoś spalili na sto-sie za idolatrię.
1 *http://mediafun.soup.io/
23
#KRATA kultury
tymczasem robienie startupów stało się równie modne, jak pisa-nie bloga, nagrywanie vloga czy posiadanie konta na instagramie. jak mówił mój tata: zawsze są dwa uda – albo się uda albo się nie uda. jak się uda – to wiadomo, więc rozważmy tę drugą opcję: pieniądze się kończą, a rodzice jednego z CTO chcieliby w końcu odzyskać ten garaż, w którym zrobiliście sobie biuro. teoretycz-nie jest już pozamiatane, ale jeśli pomysł był dobry, wykonanie nie najgorsze a startupowcy skorzy są do proszenia o pomoc, to nie wszystko stracone.
podziel się swoją opowieścią
w teorii: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, w praktyce: wszyst-kie drogi prowadzą do ludzi2**. łatwiej powiedzieć, że nasz świat jest zero-jedynkowy, ale tak się składa, że oprócz tych dwóch UD jest coś jeszcze (tego już mój tata nie powiedział) – jest to szansa. a szansą są właśnie Ci ludzie – oni mogą pomóc stanąć na nogi. lekkie generalizowanie na temat tego, gdzie szukać: akcelerator startupów (kiedy masz pomysł, ale nie masz całej reszty), marke-tingowa grupa wsparcia – kiedy masz wszystko, ale nikt nie kupu-je (czytaj Tkaczyka na budowanie marki3**), spotkania typu startup weekend/ startup stage – kiedy brakuje głów do myślenia i inwe-storów do wspierania (plus: patrz wyżej – marketing).
Zostańmy przy Tkaczyku – marketing guru polskiego internetu, który poza siecią pracuje między innymi z Agorą czy Allegro.Tkaczyk dzieli się z nami opowieścią o tym, co ludzie zapamiętu-ją: bardziej produkt czy brand? posługując się takimi przykładami, jak Ewa Chodakowska, Lady Gaga czy Radio Maryja – pokazuje, jak budować rozpoznawalność marki. najpierw efekty: „kiedy prosi fa-nów, by skakali – oni pytają: jak wysoko?” – na czym swój marke-ting opierają Chodakowska, czy ksiądz Rydzyk? inwestują mocno w trend, który nazywamy rozwijaniem klienta – tzn. że w komuni-kacji zwracają uwagę na chwale ich a nie siebie (wrzucanie zdjęć fanów, retweetowanie). w efekcie klienci biorą na siebie chwalenie i promowanie marki.
2 **Antoine de Saint Exupery3 **http://pl.paweltkaczyk.com/
25
jeśli chodzi o meetupy i akceleratory – tutaj z pomocą służy go-ogle, który sprawnie podpowie, gdzie konkretnie w danym mie-ście szukać wsparcia przy swoich pomysłach. co to tak naprawdę daje? no oprócz tego, że twój startup przetrwa dłużej niż 30 dni roboczych, to dodatkowo możliwe, że całkowicie przypadkiem okaże się, że trafiłeś na zajawionych, niesamowicie inteligentnych i skorych do pracy ludzi, którzy w sumie tez zawsze chcieli robić startup a z tym twoim ( i z tym Tobą) to nawet chętnie wystartują. a teraz od początku: zamiast retweetować wpisy chłopaków z Ba-se’a czy Estimote’a, skoncentruj się na tym, w czym jesteś najlep-szy i z kim chciałbyś podzielić się swoja startupową opowieścią.na szczęście najczęściej, jedyne modły błagalne, które należy wznosić, to te o natchnienie. cała reszta jest wypadkową ciężkiej pracy i nasycenia rynku.
vlogerka, startupowiec czy minister obrony narodowej?
skoro już wiemy, że startupy nie zawsze są syzyfową pracą (wie-lu się udało zasłynąć na arenie międzynarodowej), druga strona medalu jest taka, że: ani złotych środków nie ma, ani gotowych rozwiązań (a przepis na sukces, to tak naprawdę przepis na dobrą soupę/zupę*). nie ma idealnych pytań, nie ma też łatwych zawo-dów (no chyba, że mówimy o ministrze obrony narodowej, bo z tymi vlogerami, to nigdy nie wiadomo...).w każdym razie, powtarzając za Pawłem Tkaczykiem – Startup to nie jest panna na wydaniu.tutaj trzeba się postarać.
Barbara Wilk
#KRATA kultury
HoodSmierc Robina z Sherwood´ ´
27
.
´
´
ROZDZIAŁ I
ZbliZcie Sie wSZyScy, dobRZy wolni ludZie, opowieSc to o StaRym
Robin HoodZie. o pRZygodacH, dZiwacH
i bogactwie,o boHateRStwie i RacZym
łajdactwie!
´´
Hrabstwo Nottingham, rok 1252
Kiedy umarł król Jan Bez Ziemi, tron Króle-stwa Anglii objął jego najstarszy syn Henryk. Podobnie jak swój ojciec był człowiekiem za-jadłym i pamiętliwym, choć znany był również ze swojej prostoty i pobożności. Mądry był to król i we Mszy Świętej uczestniczył bodaj trzy razy dziennie! A to właśnie z Bożą pomocą i szczyptą swojej wrodzonej politycznej filute-rii (a także chytrości), udało mu się zaskarbić nieco więcej sympatii swoich poddanych, niż jego nieszczęsny ojciec. Jak wiadomo jednak, jeszcze żaden z noszących na swoich skroniach koronę nie zapisał się w historii królestw tego globu ze względu na swoją powściągliwość. Toż bowiem ani bogobojność, ani ogłada nie są cechami należącymi do tych, którzy zwy-kli kształtować oblicza map rysując na nich granice – Nieliczni potrafili, tak jak Henryk, słusznie dzielić i zręcznie mnożyć dobytki i majątki, spełniając w ten sposób roszcze-nia wielu potrzebujących, a kto dziś wie, czy nawet nie większości. Wiadomo jest wszem, że w tych osobliwych czasach jeno cechy pochodzące z dzikości natury istoty ludzkiej sprawiają, że człowiekowi pisany jest sukces. Spryt, gwałtowność i bezwzględność sprawiły, że dziedzic króla Jana zapamiętany został jako człowiek walczący zaciekle o swoje idee. (Zaś ci, którym Bóg nie poskąpił odrobiny rezerwy i dystansu szepną czasem między sobą przy karczemnym stole, że jedyną walką, którą król nie odpuściłby nigdy, nawet za cenę poddania idei, była chęć wyżynania francuskich rycerzy panoszących się po całej Brytanii.)
Henryk pił krew Francuskich wojsk niczym swoje sławetne wino zwożone do Anglii z do-liny Loary i czasami strach brał zafrasowanych polityką zagraniczną obywateli, bo trudno było im rozeznać, w czym gustuje Król chęt-niej. W upijaniu się, czy ubijaniu tamtych. (A warto wspomnieć, że żadna z tych rzeczy nie była w owych czasach rzeczą nadmier-nie zdrożną). Nie mniej jednak udało się Henrykowi skutecznie odstraszyć książęta Francuskie od planowania zakusów na koro-nę Angielskiego Królestwa. Zaś bez uzbrojo-nych frankijskich grabieżców włóczących się po kraju, lud stawał się z wiosny na wiosnę co raz bardziej bogaty. Bo mądry był Henryk i również nieprzejednany był. Już na początku swojego panowania uporał się z każdym baro-nem i możnowładcą, który jeszcze nie przyjął ustaleń Wielkiej Karty Swobód za święte kró-lewskie prawo. Choć jego nieszczęsny i nieod-żałowany ojciec, Jan, nie chciał ulec magnac-kim roszczeniom i jomańskim krzykaczom, Henryk wiedział, że jedynym sposobem na zjednoczenie Królestwa było uznanie dekretu o swobodach podatkowych i zobowiązaniach Korony wobec ludu. Jakże rozmyślnym do-kumentem była owa karta. Odtąd każdy an-gielski chłop, mógł się czuć władcą na swojej własnej ziemi – nawet jeśli wytłumaczyć mu było trzeba siłą tę wolność. Jeden po drugim łamali się kolejni baronowie pod naporem królewskiej srogości, niczym chrustowe ga-łązki. Mądry był król Henryk i potrafił suto obdarować swój ukochany naród - chociaż-by za najwyżej postawioną cenę. Tak właśnie mawiano o nim i chwalono go na traktach i szlakach handlowych w nowej kwitnącej An-glii, gdzie zjeżdżali kupcy, a każdy z nich poza drogimi towarami, po zieleniących się gościń-cach wiózł również pęczek wesołych przyśpie-wek, legend, plotek z dworu królewskiego… i informacji, za posiadanie, których nie jeden francuski szpieg poświęciłby własną szyję. To właśnie na jednym z takich zieleniących się traktów zaczyna się nasza historia, a pomnij czytelniku, że w owym czasie, nie było w całej Anglii bardziej zielonej ścieżki, niż ta wiodąca przez stary las Sherwood.
- Rusz się Marion ty brudna stara szkapo! Chcę być na miejscu jeszcze przed zmrokiem!
#KRATA kultury
– Mężczyzna w zielonej kapocie i figlarnie wyglądającym kapelusiku ozdobionym szkar-łatnym piórem warczał przez zaciśnięte zęby. Noc była wyjątkowo chłodna, a bujnie rosną-ce drzewa uniemożliwiały mu widoczność. Sherwood było piękne i straszne zarazem, jakby zieloni ludkowie i starzy celtyccy bogo-wie osobiście doglądali każdego rozwijające-go się tutaj listka. Mężczyzna podróżował już dość długo, bo z samego wielkiego Londynu, przez Barnsdale, aż dotarł do Nottinghamshi-re, gdzie mieszkała jego wyczekująca go nie-cierpliwie rodzina. Trwożyli się o niego jego krewniacy niemało, bo fach jakim zajmował się ów człowiek był opłacalny jak mało który w tamtych czasach, a co za tym szło – niósł ze sobą wiele zagrożeń. Robert Scarlock był kupcem. Bogatym kupcem. Handlował bodaj wszystkim, lecz tylko z nielicznymi. Znany był ze swojej charyzmatyczności i tego, że pako-wał się często kłopoty – to zaciągając długi hazardowe, to kładąc się spać z fatalną dziew-ką. Bywa już bowiem tak, że jeśli już w mło-dym wieku wejdzie się w posiadanie dużego majątku, łatwo o lekkomyślność i lekkodusz-ność. Był Robert człowiekiem wesołym, ale i podszytym strachem. Potężny las Sherwood zawładnął jego wyobraźnią do reszty. A wy-obrażenia miał o tym świecie ogromne. Co chwila wydawało mu się, że słyszy lub widzi przemykające w ciemnościach postacie, dzi-kie zwierzęta, lub stworzenia leśne noszące na głowach poroża podobne do jelenich. Ro-bert był marzycielem. Kiedy był mały, ojciec opowiadał mu nieraz o stworach ze Starych Czasów, kiedy to świat pełen był żywych le-gend i dziwów, jakie nie śnią się już w dzisiej-sze ciemne noce. Młody kupiec tak poruszony był niebezpiecznym pięknem ogromnych dę-bowych gęstwin, że gdzieś głęboko w swojej podświadomości zataił przed samym sobą istotną prawdę o swoim lęku. W rzeczywi-stości młody Scarlock uwielbiał się bać! Lubił swoją podszewkę bo budziła w nim nieznane mu rządze. Kochał kiedy serce biło mu szyb-ciej i włos jeżył się na głowie. Odczuwanie romantycznych dreszczy przychodzących do niego w przypływach emocji pobudzało go w sposób niezrozumiały dla jego najbliższych. Coś ciągnęło go do świata, który znał z opo-wieści swojego ojca – do dziwów i bohater-skich czynów rodem ze śpiewów tandetnych karczemnych bardów. „Dureń! Sprowadzi to
kiedyś na ciebie masę nieszczęść!” – Mówili mu przyjaciele, ale być może to właśnie pie-lęgnowanie jego małego uzależnia, z którego sam nie zdawał sobie sprawy, sprawiło, że dziś był zamożnym kupcem i to w tak młodym wie-ku! „Który tam z nich wybrałby się w taką po-dróż jak ja! Ryzykując życie i dobre imię! Śmie-jąc się w twarz największym przeciwnościom losu jakie spotkać mogą podróżującego przez angielską dzicz!” – Myślał sobie, a myśląc tak dodawał sobie otuchy w tej zimnej i wspa-niałej dąbrowie. Przy okazji kadził też sobie by nakarmić swoje cherlawe rządne przygód ego. Potem cichym wewnętrznym głosikiem dopowiadał sobie często, że właściwie istnie-nie elfów, czy leśnych ludzików jest tak samo prawdopodobne jak kulistość świata. „Co oni tam mogą wiedzieć – beznadziejni wieśnia-cy”. Uśmiechnął się. Interesy w tym sezonie były wyjątkowo opłacalne. Robert co chwilę sięgał do ozdobnej skurzanej torby uwiązanej u siodła swojego konia i sprawdzał, czy szy-lingi królewskie, jakie zdołał zgromadzić pod-czas swojej podróży wciąż brzęczą tak słodko jak dwie, czy trzy staje temu. Oh, jak pięknie brzęczały. Syn się ucieszy i młodziutka żonka też. I mateczka, choć pieniądz nie był nigdy dla niej ważniejszy od życia swojego jedynego syna.
- Marion ty stara szkapo! – syknął Robert i spiął konia srebrnymi ostrogami. – Dlaczego się zatrzymujesz? – W istocie bowiem, mały konik stanął jak wryty i kupiec czuł jak ciało jego wierzchowca drży pod jego siedzeniem. Konik pomimo karcącego ukłucia wymierzo-nego mu przez pana ani drgnął. Tylko zastrzygł uszami i przestępował z nogi na nogę. Czy jego czarne jak węgielki oczy spostrzegły coś między konarami drzew? W ciemności, któraś z fantazji Roberta uległa z materializowaniu się i choć kupiec o tym nie wiedział, jego stara szkapa już przewidywała nieprzyjemne spo-tkanie z przygodą w wydaniu dość rzeczywi-stym jak na potrzeby Roberta.
- No już, daj spokój koniku, przecież jesteśmy tutaj sami, Marion. Tylko my i ten wielki pięk-ny las. Gdybyś tylko się rozejrzała i umiała do-cenić potęgę… - Kupiec szeptał pochylony do stojących dęba uszy swojej klaczy.
- Gdybyś tylko ty rozglądał się uważniej niż twój koń, Panie! – Gromki, srogi głos rozległ
29
się pośród gęstych gałęzi. Młody kupiec praw-dopodobnie jęknął ze strachu, ale sam nie był tego pewien, bo Marion zarżała znacznie gło-śniej niż jeździec i zaczęła wierzgać jak rażona piorunem, tak że Robert ledwie utrzymał nogi w strzemionach. Las rozmywał się w swojej dzikiej zieleni, kiedy przerażony kupiec miotał po nim swoimi wielkimi strwożonymi oczyma.
- Kto tutaj jest!? – Wreszcie krzyknął w otacza-jącą go roślinność i zacisnął powieki, wyczeku-jąc na odpowiedź – może chciał lepiej określić położenie swojego rozmówcy, a może niczym jęte strachem dziecko uznał, że skoro on nie widzi jego, to i tamten go nie widzi. Nikt jed-nak nie odpowiadał. Na chwilę zapadła cał-kowita cisza. Nawet las wydał się znacznie spokojniejszy, jakby zagrodził drogę wiatru do swoich koron. Światło dnia też już dawno po-zostało za bramami najwyższych gałęzi Sher-wood.
- Jesteśmy bandytami mój drogi, Panie, a ty jesteś kupcem z wypchanym kałdunem i peł-ną sakwą, który miał nieszczęście spotkać naszą gromadę! Przykro nam! Rzecz stała się przez twoją nieuwagę i łut naszego szczęścia. Ot uśmiech losu! – Głos mężczyzny rozległ się teraz tak blisko Roberta, że ten otworzył sze-roko oczy jak obudzony z nocnego koszmaru. Wpatrzył się las, który… zaczął postępować w jego kierunku. W końcu udało mu się roze-znać kontury postaci ukrytych w listowiu. Na początku dwóch mężczyzn, odzianych w ka-muflaż przypominający poszycie leśne, potem jeszcze dwóch, aż w końcu Robertowi ukazał się najbardziej wyniosły z nich – olbrzymi bar-czysty mężczyzna odziany w zwierzęcą skórę, trzymający u boku gigantyczny dwuręczny miecz, a na plecach kołczan i długi rzeźbiony łuk. Stał uśmiechnięty w ciemności, tak że tyl-ko jego biały uśmiech widoczny był wyraźnie. Jego zakamuflowani kompanii, którym jak wy-dawało się przewodził, otoczyli sparaliżowa-nego Roberta i szczerzyli się równie szeroko co ich wódz. Wyciągnęli broń i mierzyli nią w kupca.
- Ależ Panowie! Litości! Wystarczy dla nas wszystkich! – Wydukał Robert trzęsąc pier-ścieniami na swoich palcach.
- Wolne żarty kupczyno! Chcesz nas przeku-pić? – Przywódca bandy buchnął śmiechem – Przecież śmiało możemy porwać się na wszyst-
ko co wieziesz przez Sherwood! – Mężczyzna zbliżył się do Roberta i chwycił jego konia za wędzidło, jakby chciał go uspokoić. Miast tego Robert czuł pod swoim siedzeniem, że koń w momencie zaczął drżeć dwa razy bardziej ze strachu. Dopiero teraz zauważył, że rosły przywódca leśnych bandytów nosi na sobie końską skórę, a na głowie niczym barbarzyń-ski hełm włożony ma kaptur z końskiego łba, zaś u jego szyi wiszą uszy nieszczęsnego zwie-rzęcia i wykrojone części jego chrap. Cóż to za szaleniec, który przebiera się w ten sposób? – Myślał Robert, biorąc napastnika za wariata, czy maniaka, albo seryjnego leśnego morder-cę. Coś mówiło naszemu bohaterowi, że nie ma do czynienia z banitami z dawnych lat, którzy przy rabunku ograniczali się do paru szyderczych kuksańców i znikali tak szybko jak pojawili się, pozostawiając po sobie tylko echo radosnej piosenki dobiegającej z oddali.
- Jestem Guy z Gisbourne! A to jest moja dzika banda! Zaraz nakarmię pana pańskimi własny-mi jajami, skrzywdzę również pańskiego ko-nia, a potem czmychniemy z Pańskim złotem! – Ryknął bandycki herszt i uniósł wysoko nad głowę swój wielki miecz, który trzymał teraz mocno w jednej dłoni. Był niezwykle silny, bo ostrze ani drgnęło, tylko rzucało makabryczny cień na głowę kupca, w którym serce zamarło a przerażenie sięgało takich wyżyn, że Robert ledwie pozostawał przytomny.
- Błagam litości! Weźcie wszystko! Tylko zo-stawcie mnie w spokoju! – Robert pośpiesznie wziął się za ściąganie klejnotów ze swoich pal-ców. Te jednak, jak na złość nie chciały zsunąć się z tłuściutkich dłoni swojego właściciela. Banda wybuchła śmiechem – Iście niezręczna sytuacja mój możny panie! Zaraz pomożemy ci je zdjąć, a przy okazji stracisz kilka funtów tego tłustego mięsa, którym obrastasz! – Przy-wódca złodziei złapał Roberta za ramie i wziął zamach tak duży jakby zabierał się za rąbanie drewna. Robert wykrzywił twarz i zaskomlał ze strachu przygotowując się na najgorsze. Wokół brzmiał histeryczny zbójecki śmiech.
- Drgnij tylko śmieciu a padniesz szybciej niż zdołasz machnąć tą rdzawą klingą! – Do sce-ny dołączył kolejny głos, tym razem bardziej ochrypły i niski. Wydawał się słaby i ginący, choć siłę miał taką, że wszyscy, łącznie z Ro-bertem skupili na nim całość swojej uwagi.
#KRATA kultury
Mówił cicho, ale w sposób wywołujący nie-malże magiczne posłuszeństwo. – Opuść miecz, dobrze ci radzę Guyu z Gisbourne.
- Kim jesteś? Pokaż się! – Guy odwrócił się od Roberta, ale miecz wciąż trzymał w pogoto-wiu. Wydawał się poruszony, ale nie przeję-ty strachem. Choć może? Ten właśnie cichy i słaby głos podkopał jego dziką pewność siebie? – Do usług. – Odpowiedział mu głos, a spomiędzy zieloności wyłoniła się drobna, krępa postać siwiuteńkiego mężczyzny, trzy-mającego w dłoniach napięty długi łuk. – Choć uważam, że dosyć na dziś tych prezen-tacji, powiem ci kim jestem. – Mówił jakby chciał stłumić kaszel. - Nazywają mnie Robin Hood, a wy stanęliście nieszczęśliwie na mo-jej drodze. Ot uśmiech losu.
Sparaliżowani wpatrywali się w niego. Zanie-dbany zarost, posiwiałe do bieli włosy wycię-te na więzienną modłę, kosmate jelenie futro niezgrabnie zwisające z jego starczych, choć nader szerokich ramion. Nie robiło to wszyst-ko zbyt przerażającego wrażenia na zbójcach. Natomiast jego twarz! Wyczytać można było z niej groźbę absolutnej powagi. Starzec uniósł łuk i słychać było skrzypiący dźwięk strzały układającej się wygodnie na cięciwie.
- Ha! Zrobisz sobie krzywdę szalony Robin Hoodzie! Myślisz, że nas wystraszysz? Mo-głeś podać się z miejsca za samego Wilhelma Zdobywcę, lub nawet cholernego Saladyna! – Ryknął szyderczo Gisbourne i zawtórowały mu śmiechy jego ludzi. Robert rozglądał się nerwowo i sam nie wiedział o co ma modlić się do Boga. Jakaś ogromna część jego opa-nowanego przez przerażenie umysłu krzycza-ła mu zaraz za wytrzeszczonymi oczami: Wy-korzystaj ten moment i uciekaj gdzie pieprz rośnie! – lecz jego kończyny nie zdolne były do bodaj najmniejszego drgnienia. Gdyby tyl-ko to był prawdziwy Robin Hood – pomyślał z żalem i nadzieją przenoszącą go do świata ukochanych legend.
– Ostrzegam cię starcze! Odejdź póki mamy dobry humor! Podejrzewam, że nie masz pie-niędzy, więc dziś puszczam cię wolno! Jutro ograbię cię choćby z chrustu, którym palisz w swojej nędznej chacie! – To powiedziaw-szy wielki, odziany w groteskowo wygląda-jącą końską skórę Guy z Gisbourne, odchylił się raz jeszcze by wymierzyć cios w Roberta
i rzucił ciężar ostrza na swoją przerażoną ofiarę. Mgnieniem oka nazwać można było-by czas po jakim w lesie rozległ się gardłowy jęk ranionego… Strzała bowiem poszybowała prosto w nadgarstek ręki trzymającej miecz. – Ostrzegałem cię koniobijco.
Miecz opadł, a Guy z Gisbourne już nigdy nie trzymał klingi tak pewnie jak kiedy groził Robertowi z Nottingham. – Jeszcze mnie po-pamiętasz starcze! – Zszokowany rosły męż-czyzna, który najwidoczniej nie miał jeszcze nigdy okazji odnieść tak poważnej rany rzu-cił miecz gdzieś w gąszcz porostów i już ni-gdy nie ośmielił się po niego wrócić. Nie ze strachu oczywiście, choć tak lepiej byłoby dla naszej opowieści, a z czystej dumy, która nie pozwalała mu obcować z myślą, że oka-leczył go pewien zwariowany starzec, poda-jący się za bohatera przyśpiewek dla dzieci. – Guy schował się pod swoim makabrycznym płaszczem i tylko lotki strzały posłanej w jego dłoń sterczały komicznie spod końskiej skó-ry. Upokorzony i okaleczony. Pokonany przez starca. Wielce boleśnie ukarany za swoją zuchwałość. Odszedł klnąc pod nosem, by zaraz zniknąć pośród drzew zielonego Sher-wood. Zaraz za nim odeszli również jego zdumieni kompani. Bez szemrania. Starzec odprowadził ich kolejno wzrokiem łypiącym spod zmarszczonych brwi. Pełni upokorzenia i zmieszania. „Wasz herszt dostał tylko jedną setną tego co mam dla was w zanadrzu” że-gnały ich szare oczy strzelca. Ten i ów wzdry-gnęli się biorąc nogi za pas. Robert zaś, nie mógł wydusić z siebie żadnego dźwięku. Zo-stał uratowany przez Robin Hooda! Czegoż więcej oczekiwać mógł młodzieniec tak żywo słuchający opowieści o bohaterskich czy-nach i błędnych śmiałkach ratujących z opre-sji damy dworu i… zamożnych kupców. Czy to prawdziwy Robin Hood? Ten z opowieści jego ojca? Wyśmienity łucznik i banita, wróg Króla Jana i obrońca uciśnionych? Zabierają-cy bogatym i rozdający biednym? Okalecza-jący, ale litościwie zostawiający przy życiu wszystkich nikczemników, których napotka na swojej drodze?
- Ojciec miał rację! Robin Hood we własnej osobie! Prawdziwy łaskawy bohater stający w obronie słabych i poszkodowanych! O jak-że szczęśliwy to dzień! – Robert zeskoczył z konia i padł na ziemie bo nogi wciąż drga-
31
ły mu nieznośnie i z emocji nie potrafił nawet na nich ustać. Stary człowiek chyba skrzywił się patrząc na tę scenę, ale Robert nie zapamiętał tego.
- Spokojnie malutki. Przypadkowo tropiłem te męty już od kilku staj. Gisbourne zdecydowa-nie zasłużył sobie na to co dostał. – Powiedział starzec, zakładając sobie piękny cisowy łuk na ramię, tak jak noszą go kłusownicy polujący na królewskie jelenie.
- Jesteś prawdziwym Robin Hoodem? – Robert mierzył wzrokiem swojego wybawcę, badając każdą bliznę na jego dłoniach, palcach i twarzy pokrytej zmarszczkami.
- Przecież mówię, że jestem Robin Hood. Ro-bin LeFevre z jeśli wolisz. Ja wolę, choć w moje francuskie korzenie jeszcze trudniej jest ludziom uwierzyć niż w „Robin Hooda”.
- No tak! – Robert przypomniał sobie, że Hood to przydomek, jaki nadała łucznikowi gawiedź. – Legendy nie kłamią – Robert powoli zaczął wstawać ze swoich kolan, do których napłynęła ekscytacja dająca im siłę. Otrzepał swoje ubra-nie z ziemi i trawy. – Radzisz sobie Panie z łu-kiem, jakby sam Duch Święty nosił twoje strzały! – Silnie gestykulował jakby chciał naśladować lot błyskawicznie wypuszczonego pocisku. Usta składały mu się to w uśmiech, to w dziobek przypominający grot.
- Kiedyś radziłem sobie lepiej. – Siwy człowiek podszedł do Roberta i poklepał go ciężką dło-nią po ramieniu. Uśmiechnął się, poczym zaczął przyglądać się nerwowo przebierającej kopyta-mi szkapie. – Co to za śmieszny mały koń? – Ro-bert jednak ignorował pytanie swojego wybaw-cy i dalej chwalił chwile swojego wybawienia z rąk bandytów. Tak jakby prawdziwa przygoda jaka przytrafiła mu się z miejsca zasługiwała na to by obrosnąć w legendy i bardowskie rymy. – I strzeliłeś Panie tak, żeby nie uśmiercić tego łajdaka, choć mogłeś go położyć trupem w prze-ciągu jednej chwilki! Jesteś prawdziwym boha-terem Panie!
- Eh, – Westchnął Robin Hood – Celowałem w głowę.
Greg Like
***
Ciąg dalszy nastąpi...
#KRATA kultury
Europejczyk
33
Europejczyk – A więc uważa pan, Panie Rousseau, że obecny dyskurs w tej materii jest pozbawiony głębszego sensu? Ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę pański dorobek w tej dziedzinie. – Niekoniecznie pozbawiony sensu, niemniej jednak brak tu logicznego wyjaśnienia. Co więcej, zauważyłem ograniczenia tego stanowiska, które nomen omen – było moim najdoskonalszym.– Czyżbym słyszał w pańskim głosie nutkę goryczy? Doprawdy, nie musi pan być aż tak bezlitosny w ocenie swojego postępowania. – Jednak chciałem zauważyć, że to pan, Panie Profesorze był głównym recenzentem, a i można by rzec, awangardą mojej koncepcji. – A więc to nie gorycz, a żal w kierunku mojej godności? Doprawdy Rousseau, czasami bywa pan niedorzeczny. – Mówiłem już o tym niejednokrotnie, Panie Profesorze, nie śmiemy się już okazywać tym, czym jesteśmy. Uważam, że spętanie i jednostajność jest równie nikczemna, jak zwodnicza. Jesteśmy odlani z jednej i tej samej formy. – Cóż, niemniej jednak uprzejmość wciąż czegoś wymaga, Rousseau. – A przyzwoitość coś nieustannie nakazuje. I tu, i tu mamy do czynienia z nieustającym przymusem, który w swoistej prostocie nazwaliśmy społeczeństwem, a w istocie rzeczy mamy do czynienia ze stadem, które robi to samo, o ile nie odwiodą ich jakieś potężniejsze pobudki. – No cóż, nigdy nie wiadomo, z kim naprawdę ma pan do czynienia, jednak właśnie to jest najważniejszą rzeczą – poznać, lub może właściwiej rozpoznać człowieka. A sądownictwo działa niezawiśle i niezależnie. Nie powinniście mieć wątpliwości co do
tego stwierdzenia, Panie Rousseau, zapewniam!– Właśnie to, Panie Profesorze, jest sednem moich rozterek. Jakiż ogrom zła moralnego towarzyszy tej niepewności, podejmowaniu decyzji o losach nie swoich, a innych! Ani juz szczerej przyjaźni, ani prawdziwego szacunku, ani podstaw do zaufania! – Rousseau! Absurd, który pada z pańskich ust wydaje się już nie tyle obraźliwy, ale wręcz nie do zniesienia! Dookoła siebie niemal wszędzie dostrzegam ludzi wyłącznie biadających nad swym istnieniem, wielu nawet się go pozbawia. – Kto więc, Panie Profesorze, jest w istocie nieszczęśnikiem prawdziwym? Wyłączywszy z tych rozważań pychę ludzi oświeconych, za których społeczeństwo Nas z woli prawa ludzkiego postrzega?– Uważam, że dzicy, póki nieuświadomieni żyją w wolności swoistej, targani tylko pożądaniem i bezmyślną pogonią za zdobyczą.– A czy człowiekowi, któremu przyszło cieszyć się wolnością, przyszło kiedykolwiek skarżyć się na życie lub je sobie odbierać? Ja Panie Profesorze uważam, że nikt nie byłby tak nieszczęśliwy jak człowiek dziki, ale oślepiony wiedzą, rozmyślający nad stanami innymi niż jego własny. Targany namiętnościami, a nie pragmatycznymi potrzebami. – Haha, Panie Rousseau! Przecież dziś, ludzie w takim stanie, nie utrzymują żadnych ze sobą stosunków natury moralnej. Nie mogą być oni ani dobrzy, ani mieć cnót żadnych. Zaiste, któż może być takim dzikim?– Ja, panie profesorze. Ja obywatel świata. Ja, mieszkaniec współczesnego kręgu cywilizacyjnego zwanego Zachodem. Ja, Europejczyk.
Jan Szczepański
#KRATA kultury
Ślepiec wskazał na szczyt wzgórza, który
wyłonił się spomiędzy drzew. Teraz ujrzeli
go wyraźnie: Skalisty, niemalże zupełnie
płaski. Można było mieć wrażenie, że został
ukształtowany nie przez naturę, a samych
bogów. Wkoło wyczuwalny był ozon i coś co
przypominało spaleniznę, lecz różniło się od
niej czymś przedziwnie ożywczym.
– Tam panie, dokładnie tam ich widzia-
łem! – zachrypiał staruch. – Tam będą na
ciebie czekać. Wysłuchali twoich modlitw.
– Nic dziwnego, że odnalazł to miejsce po-
mimo swojej ułomności - pomyślał książę.
Tajemnica Mul t i-Dźgawiskopu
35
Każdy podróżnik mógłby znaleźć tę ścieżkę kierując
się wyłącznie swoim węchem. Wzrok zaś okazał się
być elementem niepotrzebnego rozproszenia. „A kie-
dyż na tym świecie nie bywa nim…” – Wyszeptał
bezgłośnie. Siemomysł kiwnął na swoich wojów, a ci
czołobitnie ruszyli za nim w stronę celu podróży. Gdy
weszli już na płaską niczym dysk płytę kamienia, roz-
kazał im rozłożyć obóz, sam zaś czujnie wypatrywał
swoich bogów nie spuszczając oczu z gwiazd. W koń-
cu całą drużynę zmorzył sen. Mimo swojej gorliwości
zasnął i książę.
– Wstań Złotowłosy – Głos zbudził księcia, który te-
raz zorientował się, że stracił przytomność. Zerwał
się na równe nogi i starał się czym prędzej przepędzić
ślady snu ze swojej twarzy. – Wstań i powiedz nam
z czym do nas przychodzisz Siemomyśle, synu Lestka.
– Książę wypatrywał przed sobą wysmukłych postaci
swoich bogów, ale oczami nie wiele mógł rozróżnić
pośród ogników wimany. Postanowił nie tracić czasu:
– O mądrzy bogowie! Cóż mamy zrobić by zaspoko-
ić nasze kobiety? Nie chcą bowiem ani pracować, ani
spółkować z nami, co doprowadza nas do ostatecz-
ności i zagraża przyszłości naszego plemienia! – Wy-
krzyczał w przestrzeń. Przestrzeń zaś rzekła:
– Czyż nie masz ze sobą urządzenia, które daliśmy
ci ostatnio? Czyż nie mówiliśmy ci, że daje ono rząd
dusz? Nie dostrzegłeś jego dwojakiej natury?
Siemomysł sięgnął po zdobny sztylet o długiej kar-
bowanej rękojeści i przypatrzył się mu. Multi-Dźga-
wiskop. Dopiero teraz zauważył jego silne wibracje.
Teraz ją dostrzegł.
Greg Like
#KRATA kultury
Cygańskie
opowieści
są nieme
Kiedyś zasiadano wokół ognisk i wraz z zapadnięciem zmroku, rozpoczy-nano ceremoniał opowiadania. Dziś, by zanurzyć się w historiach innych, czekamy aż w sali kinowej zgaśnie światło. Każdy z nas jest nośnikiem innej opowieści, podobnie jak każde miasto, kraj, każda grupa etniczna i narodowość. Snując opowiadania o swoich rzeczywistościach, burzy-my mury, stajemy się sobie bliscy, nieważne z jakiego tworzywa jeste-śmy ulepieni i ile nas dzieli. Co się
37
dzieję gdy opowieść ustaje?
Zaniechanie rytmu odwiecznego opowiada-nia ma poważne konsekwencje – narracja zostaje przerwana, rodzi się niezrozumie-nie, a za nim strach przed nieznanym. Kto ucieleśnia te cechy?
Mowa oczywiście o Romach – największej mniejszości etnicznej w Europie. Nie wy-kształcając pisma, co wynikało z uwarun-kowań ich tradycji, wykluczyli się z dialogu międzykulturowego, skazując równocześnie na niezrozumienie i status Obcych. Dodat-kowo są jedyną grupą etniczną Europy, która całkowicie nie dba o audiowizualną ekspresję swojej kultury – nie tworzą kina i literatury, nie wydają owoców sztuki. Pozo-stają na marginesie społeczeństwa, na zasa-dach swojego hermetycznego sacrum. Naj-ważniejsze wartości ich kultury zawierają się w niepisanym, znanym tylko im zbiorze praw – Romanipen, który surowo zabrania udzielania jakichkolwiek informacji osobom będącym nie-Romami.
Tony Gatlif, a właściwie Michel Dahrama-ni to prawdziwy ewenement. Jest Romem i jedynym reżyserem filmowym na świe-cie tego pochodzenia. Romskie korzenie ze strony matki i berberyjskie ze strony ojca, nadają mu podwójną tożsamość. Jego szczególne położenie, prowadzi do jedyne-go w swoim rodzaju, subiektywnego przed-stawienia nacji cygańskiej od wewnątrz. W związku z powyższym, dorobek filmowy Gatlifa jest niezwykle cennym narzędziem antropologicznym, które zbliża nas do rze-czywistości trudno dostępnej i z reguły ob-cej. Dzięki niemu, jesteśmy w stanie zagłębić
się w intymność tej zamkniętej społeczno-ści, omijając utarte sposoby przedstawiania Cyganów (tj. w filmach Kusturicy) i otacza-jące ich mity. Odsłania on przed nami ich codzienność, problem transmisji kulturo-wej, sprzeczność pomiędzy koczowniczym a osiadłym trybem życia, znaczenie muzyki, bliskości z naturą i wspólnoty. Kolokwialnie mówiąc, gdyby był w całości Cyganem, nie mógłby przekroczyć pewnego tabu, zresztą kosztowałoby go to nieco odwagi.
Przedstawię Wam opowieść inną niż wszystkie. Latcho Drom oznacza po cygań-sku bezpieczną podróż, tak Tony Gatlif zaty-tułował dokument muzyczny, który ukazał się w 1993 roku w oparciu o rok podróży szlakiem, którym naród romski 1500 lat temu przywędrował na Stary Kontynent. Muzyczna podróż rozpoczyna się w Indiach, na pustyni Thar, gdzie poznajemy obrzą-dek ludowy mieszkańców Radżastanu – ta-niec Kalbelia, uznawany za jedną z najbar-dziej zmysłowych form tanecznych świata. Rdzenny lud pustyni, od starożytności para się sprzedażą jadu węży, stąd ruchy w ich et-nicznym tańcu – w dynamice mające przy-pominać ruchy gada. Następnie podróżuje-my przez Egipt, Stambuł, Rumunię, Węgry, Słowację, Francję aż powieść przenosi się do Hiszpanii. To jak odmiana Cygańskiej na-tury przez kontynentalne przypadki. Obser-wujemy ich, jak obserwuje się ciecz, która będąc wlewana do różnych naczyń, przyj-muje różne formy, nie zatracając swoich szczególnych właściwości. Tak więc wraz ze zmieniającym
#KRATA kultury
Kiedyś zasiadano wokół ognisk i wraz z zapadnięciem zmroku, rozpoczynano ceremoniał opo-wiadania. Dziś, by zanurzyć się w historiach innych, czekamy aż w sali kinowej zgaśnie świa-tło. Każdy z nas jest nośnikiem innej opowieści, podobnie jak każde miasto, kraj, każda grupa etniczna i narodowość. Snując opowiadania o swoich rzeczywistościach, burzymy mury, stajemy się sobie bliscy, nieważne z jakiego tworzywa jesteśmy ulepieni i ile nas dzie-li. Co się dzieję gdy opowieść ustaje?
Zaniechanie rytmu odwiecznego opowiada-nia ma poważne konsekwencje – narracja zostaje przerwana, rodzi się niezrozumie-nie, a za nim strach przed nieznanym. Kto ucieleśnia te cechy?
Mowa oczywiście o Romach – największej mniejszości etnicznej w Europie. Nie wy-kształcając pisma, co wynikało z uwarun-kowań ich tradycji, wykluczyli się z dialogu międzykulturowego, skazując równocześnie na niezrozumienie i status Obcych. Dodat-kowo są jedyną grupą etniczną Europy, która całkowicie nie dba o audiowizualną ekspresję swojej kultury – nie tworzą kina i literatury, nie wydają owoców sztuki. Pozo-stają na marginesie społeczeństwa, na zasa-dach swojego hermetycznego sacrum. Naj-ważniejsze wartości ich kultury zawierają się w niepisanym, znanym tylko im zbiorze
praw – Romanipen, który surowo zabrania udzielania jakichkolwiek informacji osobom będącym nie-Romami.
Tony Gatlif, a właściwie Michel Dahrama-ni to prawdziwy ewenement. Jest Romem i jedynym reżyserem filmowym na świe-cie tego pochodzenia. Romskie korzenie ze strony matki i berberyjskie ze strony ojca, nadają mu podwójną tożsamość. Jego szczególne położenie, prowadzi do jedyne-go w swoim rodzaju, subiektywnego przed-stawienia nacji cygańskiej od wewnątrz. W związku z powyższym, dorobek filmowy Gatlifa jest niezwykle cennym narzędziem antropologicznym, które zbliża nas do rze-czywistości trudno dostępnej i z reguły ob-cej. Dzięki niemu, jesteśmy w stanie zagłębić się w intymność tej zamkniętej społeczno-ści, omijając utarte sposoby przedstawiania Cyganów (tj. w filmach Kusturicy) i otacza-jące ich mity. Odsłania on przed nami ich codzienność, problem transmisji kulturo-wej, sprzeczność pomiędzy koczowniczym a osiadłym trybem życia, znaczenie muzyki, bliskości z naturą i wspólnoty. Kolokwialnie mówiąc, gdyby był w całości Cyganem, nie mógłby przekroczyć pewnego tabu, zresztą kosztowałoby go to nieco odwagi.
Przedstawię Wam opowieść inną niż wszystkie. Latcho Drom oznacza po cygań-sku bezpieczną podróż, tak Tony Gatlif zaty-tułował dokument muzyczny, który ukazał się w 1993 roku w oparciu o rok podróży szlakiem, którym naród romski 1500 lat temu przywędrował na Stary Kontynent. Muzyczna podróż rozpoczyna się w Indiach, na pustyni Thar, gdzie poznajemy obrządek ludowy mieszkańców Radżastanu – taniec Kalbelia, uznawany za jedną z najbardziej
39
zmysłowych form tanecznych świata. Rdzenny lud pustyni, od starożytności para się sprzeda-żą jadu węży, stąd ruchy w ich etnicznym tańcu – w dynamice mające przypominać ruchy gada. Następnie podróżujemy przez Egipt, Stambuł, Rumunię, Węgry, Słowację, Francję aż powieść przenosi się do Hiszpanii. To jak odmiana Cy-gańskiej natury przez kontynentalne przypad-ki. Obserwujemy ich, jak obserwuje się ciecz, która będąc wlewana do różnych naczyń, przyj-muje różne formy, nie zatracając swoich szcze-gólnych właściwości. Tak więc wraz ze zmienia-jącym się krajobrazem, kolorystyką ziemi, pól i nieba, temperaturą powietrza zmieniają się Oni. Oglądamy w jaki sposób kilometry prze-bytej podróży zmieniły ich rysy, stroję i muzy-kę. Śledzimy jaki wpływ na tę grupę etniczną wywarły kontakty z lokalną ludnością. Latcho Drom uświadamia odbiorcy, że Cygan niejedną ma twarz i niejedną definicję.
Fenomen tego filmu polega na tym, iż reżyser nie informuje widza o kierunku odbywanej po-dróży – symboliczna wręcz ilość dialogów czy tłumaczeń wtórujących w tle pieśni, sprawia iż przemierzamy tę drogę niemalże po omacku. Współczesny widz, przyzwyczajony do dyskote-ki bodźców serwowanej kinem akcji, może być zrozpaczony dojmującym uczuciem niewiado-mej, która towarzyszy mu podczas pierwszych sekwencji filmu. Czy to Indie? A może Tur-cja? Rumunia czy Węgry? Przejścia pomiędzy miejscami, po których oprowadza nas Gatlif są całkowicie płynne. W pewnym momencie uczucie pewnego braku, spowodowane na-trętną chęcią uzupełnienia tych egzotycznych widokówek posiadaną już wiedzą, powoli ustę-puje. Niemożność wygodnego doklejenia ety-kiet do oglądanych zjawisk, zostaje zastąpiona zmianą sposobu ich postrzegania. Dokonuje się przełom. Brak informacji sprawia, iż przyswaja
się ten film nie sugerując się żadnymi skojarze-niami, zachowując czyste spojrzenie i odbiera-jąc świat przedstawiony za pomocą pierwot-nej intuicji. Bohaterów tego filmu poznajemy w sposób całkowicie sensualny: słuchając mu-zyki, którą sobą tworzą, odczytując kolory ich szat, wczuwając się w rytm ich życia wybijany przez stukot kół wozu czy młotów, którymi kują żelazo.
Wirtuozerskim w swej prostocie zabiegiem jest to, czego dokonał Gatlif w Latcho Drom. Pro-wadząc narrację, pozbawił świadomie jej słów, by uświadomić widza, iż siła opowieści może tkwić w innych środkach przekazu. Dla narodu romskiego słowo nie stanowi takiej świętości jak dla nas – Europejczyków. Oni emocję wy-rażają ciałem, a więc poprzez taniec, śpiew, klaszcząc i tupiąc, wspólnie się przemieszczając – po seansie Latcho Drom, wreszcie to można zrozumieć.
Filmy Tony’ego Gatlifa to nie tylko kolorowe obrazki z życia Cyganów, okraszone emocjo-nalną, etniczną muzyką. Jego obrazy, pokazują nam lud jakiego nie znamy. Zupełnie obcy, bo-wiem odgrodzony od nas murem stereotypów. Światło, które Gatlif rzuca na Cyganów, wyba-wia ich skrywany urok i pociągające szaleństwo, są to ludzie nieskończenie wolni, mają bose, brudne stopy, są wiecznie ubrudzeni błotem, rodzą z dzikim wrzaskiem, oblewają się wódką, tańczą z pasją i kochają do bólu, są odurzeni naturą i pozbawieni wszystkiego, mądrzy, dzicy i poetycko zezwierzęceni. Polecam.
Agata Fedczyszyn
#KRATA kultury
Canberra
Canberra, stolica Australii, została uznana za najlepsze miejsce do ży-cia na ziemi. Tak wynika z raportu opracowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwo-ju (OECD).
Raport uwzględniał ranking 362 regionów wszystkich 34 państw członkowskich OECD, według 9 punktowej „miary dobrobytu”.
Pod uwagę wzięto: edukację, pra-cę, dochód (mierzon y według współczynnika Giniego), bez-pieczeństwo, opiekę medyczną,
środowisko, zaangażowanie oby-watelskie, dostęp do łączy szeroko-pasmowych (dostęp do Internetu) oraz mieszkalnictwo.
Australijskie Terytorium Stołeczne – enklawa, które obejmuje miasto Canberra, prowadzi w rankingu 10 najlepszych miejsc do życia. Co więcej, kolejne 5 miejsc zajmują inne regiony Australii. Pozostałe miejsca zajęły dwa regiony Norwe-gii oraz stany New Hampshire oraz Minnesota, należące do Stanów Zjednoczonych Ameryki.
raj na ziemi
41
Ranking najlepszych i najgorszych krajówNie należy się więc dziwić, że Au-stralia znalazła się również na 1 miejscu rankingu krajów dobroby-tu, zaraz przed Norwegią, Kanadą, Szwecją oraz Stanami Zjednoczo-nymi.
W rankingu znalazła się również Polska. Stacja BBC, w swojej inter-pretacji rankingu OECD, sklasyfiko-wała Polskę wśród „10 najtrudniej-szych miejsc na świecie do życia”. Na tej liście znalazły się również Słowacja, Węgry, Turcja, Rosja czy Meksyk.
Według rankingu Polska ma bardzo dobre wyniki, jeśli chodzi o eduka-cję, niezłe pod względem bezpie-czeństwa, ale fatalne jeśli chodzi o zarobki, warunki mieszkaniowe czy środowisko.
Niekoniecznie musi to jednak oznaczać, że w nasz kraj jest ist-nym piekłem na ziemi. Na taką po-zycję Polski w rankingu ma wpływ kilka istotnych czynników, choćby to, że ranking opiera się o badanie regionów. Podstawa statystyczna jest niższa, a tym samym obniża to naszą pozycję krajową. Dodatkowo należy zauważyć, że Polska znajdu-je się na miejscu 24 z 34 państw branych pod uwagę. To klasyfiku-je nas na poziomie średnim a nie krytycznym. Co więcej ostatni ran-king OECD, dotyczący nierówności dochodowych, wykazał w poszcze-gólnych wskaźnikach, że w Polsce poziom ten jest przyzwoity. Z nowe-go raportu wynika natomiast coś zupełnie przeciwnego.
Rankingi takie mogą być użytecz-ne ale należy im się jednocześnie przyjrzeć krytycznie – z jednej stro-ny jest to ciekawe z punktu widze-nia socjologicznego, gdyż raport ma wiele parametrów. Niemniej jednak zawsze powstaje pytanie czy mają one jednakowe znacze-nie, np. które czynniki są ważniej-sze a które kluczowe. Drugi istot-ny element to warunki kulturowe. Wiarygodniejszy i bardziej użytecz-ny wydawałby się raport opracowa-ny w podobnym, określonym kręgu kulturowym. W tym wypadku może-my mówić o kręgu cywilizacyjnym Zachodu lub kulturowym europej-skim. Wtedy wyniki są znacznie lepiej porównywalne oraz nie stwa-rzają sytuacji, w której powstają pytania o to czym właściwie jest dobrobyt na świecie.
Cel Organizacji Pomimo tego, że badania prowa-dzone przez OECD nie są komplek-sowe, to jednak należą do nielicz-nych, które prowadzą takie analizy. Ostatnie lata wskazują zwiększoną świadomość sensu makroekono-micznych statystyk, choćby takich jak PKB. Jednak większość z nich nie dostarcza politykom odpowied-niego obrazu poziomu życia, jakie-go doświadcza przeciętny człowiek w ich kraju. Dlatego istnieje duże zapotrzebowanie na tworzenie sta-tystyk, które będą lepiej odzwier-ciedlać szeroki zakres czynników, mających wpływ na poczucie do-brobytu. Ma to kluczowe znaczenie dla wiarygodności i odpowiedzial-ności polityki publicznej oraz sa-mej demokracji.
Jan Szczepański
#KRATA kultury
O PRZESTRZENI
43
O PRZESTRZENINagle coś drgnęło i przestrzeń przemówiła – w książkach: Miedzianka Historia znikania, Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL i Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni, autorstwa Filipa Springera, architektura stała się główną bohaterką kolejnych historii. Otrzymała ponadto cenną możliwość uzyskania głosu i przedstawienia swoich trudnych relacji z Polakami.
Trzeba przyznać – nie było jej (architekturze) lekko. Spójrzmy chociażby na budynki, które kiedyś wchodziły w skład miasteczka o nazwie Miedzianka (dawniej z niemiecka zwanej Kupferbergiem). Nic po nich nie zostało, dawny teren miasta już dawno zazielenił się i zapomniał o swojej przeszłości. A kiedyś było inaczej – na ulicach Miedzianki panował codzienny gwar, ludzie prowadzili dyskusje, śmiali się bawili, chodzili na piwo... Istniały ulice, domy, miejsca spotkań mieszkańców... Coś jednak się popsuło w tym perfekcyjnym mechanizmie i nagle miasteczko zaczęło odchodzić do przeszłości. Niezauważalnie, ale skutecznie. Tutaj zaczynają się już tylko domysły i mgliste poszlaki. Czy upadek Miedzianki miał związek z wydobyciem uranu? A może znaleziono inny pretekst do jej wyburzenia? Nie znaleziono jednoznacznej odpowiedzi, a
jednym z nielicznych dowodów na dawną egzystencję miasta widma stała się nieduża tabliczka z napisem: Erinner die Leute von Kupferberg.
To była w gruncie rzeczy słodko-gorzka opowieść. Słodka – bo udało się zachować pamięć tamtych czasów i tamtego życia; gorzka – bo jednak wiązała się ze stratą. W przypadku dwóch kolejnych książek Springera dominuje gorycz połączona z oskarżeniem. Jedyną słodyczą w ich przypadku jest rehabilitacja architektury PRL-u i oddanie honorów jej twórcom, którzy mimo ciężkiej sytuacji starali się realizować najlepsze wzorce architektoniczne.
Bogato ilustrowane reportaże o polskiej przestrzeni publicznej (Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni) są krzykiem sprzeciwu wobec bałaganu, panującego w sposobie zagospodarowania ulic czy budynków. Pastelowe bloki, tandetne reklamy, zasłaniające każdy centymetr elewacji, rezydencje w bardzo złym guście mówią dużo o Polakach. O ich obojętności, braku poczucia estetyki czy niedbałości. Są świadectwem zwycięstwa brzydoty nad jakimikolwiek zasadami oraz diagnozą społeczeństwa, które nie dostrzega w tym żadnego problemu, a nawet z entuzjazmem reaguje na bloki we wszystkich kolorach tęczy.
Z kolei reportaże o architekturze PRL-u oddają (Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL) głos budynkom, które często niesłusznie są traktowane z niechęcią i pogardą – faktycznie, przyszły na świat w najmniej korzystnym momencie. Chociaż niejednokrotnie zachwycają rozwiązaniami, bryłą, sposobem wkomponowania w pejzaż miasta zrównuje się je z typowo socjalistycznymi wytworami. I tu ponownie zapomina się o wybitnych twórcach (m.in.: Halina Skibniewska, małżeństwo Hansenów, Marek Leykam), którzy starali się pogodzić swoje idee z rzeczywistością, tworzyć projekty wartościowe oraz przeznaczone dla ludzi. Teraz beztrosko pozwala się na likwidację tych budowli, świadczących o talencie polskich architektów. To też niezbyt optymistyczna diagnoza polskiego społeczeństwa, obojętnego wobec wszystkiego, co wartościowe lub staranne.
To tylko kilka wybranych opowieści, zamkniętych w murach. Czy będą następne? Mam cichą nadzieję, że tak, bo inaczej czeka nas kolejny atak pastelozy na blokach i zapomnienia o tym, że polskie miasta mogą zachwycać pięknem oraz umiarkowaniem.
Sylwia Kępa
I LUDZIACH
#KRATA kultury