Upload
bibliotekazorga
View
360
Download
9
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Na dowód, że jego wywody są słuszne i metoda daje efekty, Emmens sprzedał 13 kwietnia 1897 r. nowojorskiej mennicy sześć sztab stopu złota i srebra, czyli argentaurum, za 954 dolary i 80 centów. Pokwitowanie z tej transakcji pokazywał triumfująco każdemu z pojawiających się reporterów i gości! Od tego momentu Emmens dostarczał co miesiąc państwowej mennicy po dwie sztaby złota o ciężarze od 7 do 16,5 uncji, a więc od około 200 do 500 g. Przedstawicielom prasy obwieścił chełpliwie: „Jestem zdolny w ciągu jednego roku powiększyć produkcję złota z argentaurum do 50 000 uncji miesięcznie”.(Wersja dla Kindle na Chomiku)
Citation preview
Sztuczne złoto Klaus Hoffmann
Spis treści Rozdział pierwszy Złudne złoto alchemii ................................................................................................. 4
Skarb o wartości 17 milionów ............................................................................................................. 4
Niezwykłe doświadczenia .................................................................................................................... 9
Transmutacja, sztuczki alchemików i sławetny kamień filozoficzny ................................................. 12
Zagadka złotego medalionu .............................................................................................................. 14
Zrobiłem złoto! .................................................................................................................................. 17
Międzynarodowi hochsztaplerzy ....................................................................................................... 19
Złoto z cieplarni ................................................................................................................................. 21
Rozdział drugi Pasjonujące odkrycia w dziedzinie chemii ..................................................................... 23
Pierwiastki - podstawowe cegiełki świata materialnego .................................................................. 23
Sceptyczni chemicy ............................................................................................................................ 25
Układ pierwiastków chemicznych ..................................................................................................... 27
Zaczynają się wielkie poszukiwania ................................................................................................... 30
Jasna pomarańczowa linia ................................................................................................................. 32
Gdzie umieścić gazy szlachetne? ....................................................................................................... 34
Chemia okultystyczne ........................................................................................................................ 35
Kolejny nowy pierwiastek - argentaurum ......................................................................................... 37
10 000 dolarów dla tego, kto znajdzie błąd ...................................................................................... 40
Rozdział trzeci Rewolucja w naukach przyrodniczych ........................................................................... 42
Niewidzialne promienie ..................................................................................................................... 42
Śmiałe teorie ..................................................................................................................................... 45
Cudowna substancja rad ................................................................................................................... 46
Czy nowoczesna alchemia? ............................................................................................................... 48
Tor X i tępota ..................................................................................................................................... 50
Pierwiastek, który nie jest pierwiastkiem ......................................................................................... 52
Dawno oczekiwany triumf ................................................................................................................. 55
Badacze atomów czy alchemicy? ...................................................................................................... 58
Rozdział czwarty Nowocześni twórcy złota - uczeni czy szarlatani? ..................................................... 61
Uskrzydlające odkrycia ...................................................................................................................... 61
Gdy atomy rozpadają się na kawałki... .............................................................................................. 63
Marzenia alchemików stają się rzeczywistością ................................................................................ 65
Spacery po ołowianych dachach ....................................................................................................... 68
Szlakiem tajnej misji .......................................................................................................................... 71
Cudowna lampa Adolfa Miethego ..................................................................................................... 74
Zagraniczna konkurencja ................................................................................................................... 78
Zaskakujące rozwiązanie ................................................................................................................... 80
Patenty dla twórców złota................................................................................................................. 85
Wątpliwe „zwycięstwo” .................................................................................................................... 88
180 pierwiastków chemicznych ........................................................................................................ 90
Tausend daje dowód swej sztuki ....................................................................................................... 93
Rozdział piąty Fantastyczne energie ..................................................................................................... 97
Ostatnie brakujące pierwiastki .......................................................................................................... 97
Zmącona radość odkrywców ............................................................................................................. 99
Pocisk bez ładunku .......................................................................................................................... 100
Sztuczna promieniotwórczość ......................................................................................................... 103
Spór o pierwiastek nr 93 ................................................................................................................. 104
„Taśmowa” produkcja nowych pierwiastków ................................................................................. 107
Wszystko nieprawda! ...................................................................................................................... 110
Sztuczne pierwiastki ........................................................................................................................ 111
Neptun ............................................................................................................................................. 114
Dwa atomowe pociski armatnie ...................................................................................................... 115
Rozdział szósty Pierwiastki stworzone przez człowieka ...................................................................... 120
Program produkcji bomby atomowej ............................................................................................. 120
Pluton - pierwszy sztuczny pierwiastek, który ujrzało ludzkie oko ................................................. 122
„Piekło” i „Szaleństwo” ................................................................................................................... 125
Złoto wyprodukowane w reaktorze atomowym ............................................................................. 128
Tajemnica złotego medalionu ......................................................................................................... 135
Złoto promieniotwórcze - cenniejsze niż zwykłe ............................................................................. 138
Rozdział siódmy Badania i odpowiedzialność - dziś i w przyszłości..................................................... 140
Bomba atomowa jako argument polityczny ................................................................................... 140
Osiągnięcia w Dubnej i w Berkeley .................................................................................................. 144
Samotna wyspa superciężkich pierwiastków .................................................................................. 147
„Ciężar atomowy 500”. Gdzie leżą granice świata materii? ............................................................ 151
Sztuczne pierwiastki w badaniu przestrzeni kosmicznej ................................................................. 156
Kaliforn. W poszukiwaniu środków odurzających i złota ................................................................ 160
Problemy produkcji transuranowców ............................................................................................. 162
Reaktory powielające, czarny rynek plutonu i amatorska produkcja bomb atomowych ............... 165
Prehistoria i przyszłość uranu .......................................................................................................... 168
Słońce na Ziemi................................................................................................................................ 170
W poszukiwaniu źródeł nieprzebranej energii ................................................................................ 173
Źródła fotografii ................................................................................................................................... 181
Rozdział pierwszy
Złudne złoto alchemii
Skarb o wartości 17 milionów
Złoto - żaden metal w historii świata nie pociągał ludzi z tak magiczną siłą! Połyskliwy blask złota
wzniecał pożądanie, gnał w daleki świat wielu poszukiwaczy przygód i nierzadko stawał się przyczyną
krwawych, zdobywczych wojen. Auri sacra fames - przeklęte pragnienie złota! Tymi słowami
piętnowali już w starożytności rzymscy poeci nienasyconą żądzę złota ludzkości.
U podstaw fascynacji złotem leżą jego niezwykłe własności: odporność chemiczna, duży ciężar
właściwy, a także łatwość obróbki i przetwarzania na pożądane ozdoby i przedmioty kultu. Złoto od
dawna było symbolem niezmienności i trwałości, „królem metali”. Długo przed naszą erą uchodziło za
miarę wartości i uniwersalny środek wymienny i płatniczy. Jego wydobywanie i posiadanie było
przywilejem nielicznych. Złoto stało się i jest do dziś synonimem bogactwa i potęgi. Jako podstawa
walut odgrywa złoto teraz, jak i przedtem, dominującą rolę w światowej gospodarce kapitalistycznej.
Złoto występuje w naturze jako jeden z nielicznych pierwiastków w stanie czystym, w postaci
rodzimej. Zwykle znajdowane bywa tylko w niewielkich ilościach, rozproszone w twardej skale.
W tabeli częstości występowania pierwiastków chemicznych w skorupie ziemskiej zajmuje ono 77
miejsce. Ta rzadkość występowania decyduje o jego wartości jako nadzwyczaj cennego metalu
szlachetnego.
Wytwarzanie sztucznego złota w dowolnych ilościach to stare, choć niedorzeczne marzenie ludzkości.
Niemniej jednak „problem” ten zajmował ludzi nieustannie, aż do naszych czasów. Rzut oka
w niedawną przeszłość dowodzi tego w całej rozciągłości.
„Wśród zagadek przyrodoznawstwa nie ma od przeszło półtora tysiąca lat drugiego problemu, który
stanowiłby przedmiot dociekań i sporów w takiej mierze, w jakiej stała się nim sztuka nazwana...
alchemią”. Profesor filozofii z Kassel, Karl Christoph Schmieder, pisząc w 1832 r. te słowa we wstępie
do swego obszernego dzieła pt. Historia alchemii, nie mógł ukryć uczucia niejakiego podziwu, a nawet
kornej bojaźni wobec tajemnic tej „sztuki”.
Swój materiał faktograficzny zgromadził z naukową dokładnością. Chciał przedstawić dzieje rozwoju
alchemii, czyli sztuki robienia złota. Przyjął zasadę ścisłego oddzielania legendy od rzeczywistości oraz
dokładnego odróżniania świadomego oszustwa od bezwiednego ulegania złudzeniom. Jednak
pomimo swej wyraźnie zdeklarowanej postawy, zakładającej uwolnienie alchemii od spowijającej ją
średniowiecznej mistyki i dokonanie rzeczowej i krytycznej jej oceny, autor doszedł do konkluzji (dziś
uznalibyśmy ją za zaskakującą), że istnieje substancja chemiczna, za pomocą której można
przetwarzać metale w złoto! I dalej: niezależnie od nagannych machinacji niezliczonych oszustów,
mamy mnóstwo dowodów na to, że z substancji nie zawierających złota można dzięki sztuce
alchemicznej uzyskać najprawdziwsze złoto. Do owych transmutacji (przemian) nieszlachetnych
metali w złoto potrzeba jedynie tzw. Lapis Philosophorum, czyli kamienia filozoficznego, zwanego też
„wielkim eliksirem” lub „czerwoną tynkturą”. Alchemicy zdobyli tę cudowną substancję i umieli ją
produkować, niestety, jej receptura najprawdopodobniej zaginęła - twierdził Schmieder.
Podstawowe dzieło z historii produkcji sztucznego złota, 1832
O kamieniu filozoficznym opowiadano też istne cuda: mógł on obdarzać swego posiadacza nie tylko
połyskliwym złotem i przeogromnym bogactwem, lecz również odkrywał mu tajemnicę wiecznej
młodości i długiego życia. Ta cudowna tynktura miała być uniwersalnym lekiem na wszystkie choroby
i radykalnym środkiem przeciw starości, eliksirem życia. Było również możliwe dzięki sztuce
alchemicznej - wywodził Schmieder - uzyskiwanie srebra z substancji nie zawierających tego metalu.
Do tego celu miał służyć „kamień drugiego stopnia”, „mały eliksir”, „biała tynktura”.
Jednakże, konkluduje Schmieder w swej książce, prawdziwych adeptów sztuki alchemicznej było
niewielu. Oszuści, szalbierze, szarlatani zdyskredytowali ostatecznie prawdziwą sztukę alchemii.
Pobudką ich działań było niskie pragnienie łatwego wzbogacenia się. Chciwość panujących książąt,
królów i cesarzy, którzy korzystając ze swej władzy podporządkowywali sobie kunszt alchemików,
przyczyniła się również w pewnym stopniu do niesławy alchemii.
Do grona mędrców, którzy zdaniem Schmiedera całkowicie opanowali sztukę alchemiczną, ponieważ
weszli w posiadanie kamienia filozoficznego, miał należeć wiele podróżujący Raimundus Lullus z
Hiszpanii. W początkach XIV w. udało się królowi Anglii, Edwardowi, zapewnić sobie usługi tego
legendarnego męża. Uwierzywszy w zamiar króla, że wyprawi się na czele swej floty przeciw
niewiernym Turkom, Lullus zawarł swoisty układ z koroną angielską; alchemik zobowiązał się
wyprodukować 60 000 funtów złota, które „będzie lepsze niż złoto z kopalń”. Za złoto to miano
uzbroić okręty i opłacić żołnierzy na świętą wojnę z niewiernymi.
Alchemik poszukujący gorączkowo przepisu na produkcją sztucznego złota (rysunek Pietera Brueghela z 1558 r.)
Raimundus Lullus. Angielski dwór królewski obiecywał sobie złote góry po wykorzystaniu jego umiejętności
Edward jednakże miał inne, potajemne plany. Gdy Lullus w krótkim czasie rzeczywiście
wyprodukował przyrzeczoną ilość złota, król kazał z niego wybić monety ze swoją podobizną
i przewrotnym napisem: Edward - król Anglii i Francji. Były to monety o ciężarze 2 dukatów, na
których przedstawione zostały okręty i wojownicy. Monety te odkrywały prawdziwe zamiary
angielskiego władcy dążącego do podboju Francji i panowania nad zjednoczonym królestwem
angielsko-francuskim. Plan ten leżał Edwardowi znacznie bardziej na sercu niż awanturnicza wyprawa
krzyżowa przeciw wyznawcom Mahometa.
Kuchnia alchemiczna. Tak wyobrażał ją sobie malarz David Teniers młodszy (1610-1690)
Byłoby najprościej włożyć tę relację o wyczynie alchemika Lullusa między bajki, tak jak zasługują na to
inne historie o robieniu złota, jednakże dziwnym trafem wiele wybitych wtedy królewskich monet
z wizerunkiem okrętów i znakiem Raimunda spotkać można jeszcze dzisiaj w muzeach
numizmatycznych. Monety te sporządzone są ze złota wysokiej próby i jak wynika z licznych
transakcji dokonanych nimi, wiele ich musiało być w obiegu. Jest to tym dziwniejsze, dowodzą
historycy, że Anglia nie prowadziła wtedy liczącego się handlu morskiego, nie posiadała również
kopalń złota, a dostawy miast hanzeatyckich opłacała zwykle cyną. Z jakich więc źródeł miałby
czerpać król Anglii złoto, którym - rzecz oczywista - pokrył koszty właśnie rozpoczętej
trzydziestoletniej wojny z Francją?
Moneta z okrętem z XIV w., sporządzona rzekomo z alchemicznego złota
Cesarz Rudolf II, który pozostawił po swej śmierci (1612) cetnary czystego złota w sztabach. Czyżby złota alchemików?
W historii średniowiecza spotykamy więcej tego rodzaju zagadkowych historii. Niemałą sensację
wywołały na przykład skarby, które zostawił po sobie zmarły w 1612 r. cesarz Rudolf II. W jego
spuściźnie nieoczekiwanie znaleziono 84 cetnary złota i 60 cetnarów srebra, odlanych w sztaby
i ułożonych w porządne stosy, oraz tajemniczą tynkturę, którą zidentyfikowano skwapliwie jako
substancję wyprodukowaną z kamienia filozoficznego. Rudolf II, który jako cesarz niemiecki
przebywał od 1576 r. w swej rezydencji w Pradze, znany był ze swego zamiłowania do nauk
tajemnych. Na jego dworze roiło się w tamtych czasach od astrologów, proroków, jasnowidzów
i alchemików posiadających sztukę robienia złota. Toteż dla wielu ludzi nie ulegało wątpliwości, że
pozostawione przez cesarza złoto i srebro musiały być pochodzenia alchemicznego.
W swojej rezydencji w Pradze (wg współczesnego rysunku) cesarz Rudolf II hołdował alchemii
Ciągle powtarzający się motyw w historii wytwarzania sztucznego złota - władca nalegający na przeprowadzenie próby alchemicznej. Johann Freidrich Böttger, wynalazca europejskiej porcelany, eksperymentuje w obecności Augusta Mocnego w
1710 r. (obraz Paula Kiesslinga, zamek w Miśni)
Rudolf II znalazł bardzo wielu naśladowców na niemieckich dworach książęcych. Jednym z nich był
elektor saski August, który sam parał się kamieniem filozoficznym, i to nie bez sukcesu, jak mówiono.
W swej stolicy Dreźnie miał on własne, w tym celu zbudowane laboratorium, zwane też „złotym
domem”, w którym zatrudniał również zawodowego alchemika, nazwiskiem Schwertzer. „Doszedłem
do tego - pisał książę August w 1577 r. do pewnego włoskiego alchemika - że potrafię zrobić z 8 uncji
srebra 3 uncje dobrego złota”.
Umierając August pozostawił złoty skarb o wartości 17 mln talarów, co w tamtych czasach było sumą
niebagatelną. Cały ówczesny świat był przekonany, że elektor saski znalazł od dawna poszukiwaną
recepturę transmutacji metali w złoto. O uzyskanie tej tajemnicy zabiegali również usilnie jego
następcy, np. August II, zwany Mocnym. Jako elektor saski i król polski „odbił” on w 1701 r.
w sensacyjnym politycznym sporze alchemika Johanna Friedricha Böttgera pruskiemu królowi
Fryderykowi I. Alchemik ten więziony był w Dreźnie i w twierdzy Königstein tak długo, dopóki nie
wyprodukował czegoś, co niemieccy książęta cenili wówczas na wagę złota. Tym czymś była
prawdziwa porcelana. Böttger, mianowany zarządcą powstałej w 1710 r. manufaktury porcelany w
Miśni, pozostał wierny swym dotychczasowym zainteresowaniom. W Państwowym Muzeum
Porcelany w Dreźnie przechowywany jest ważący około 170 g „regulus”1, który Böttger miał uzyskać
w 1713 r. dzięki procesom alchemicznym.
Niezwykłe doświadczenia
Za wielkiego zwolennika alchemików uważany był cesarz Leopold I, który panował od 1658 do 1705 r.
Na jego dworze dokonywali alchemicy pasjonujących transmutacji, które były przedmiotem podziwu
współczesnych, a i dziś podniecają wiele umysłów, nawet uczonych. Największa sensacja alchemiczna
wiąże się z postacią augustianina Wenzela Seylera. A oto jego historia: Wieści o barwnym życiu
alchemików na wiedeńskim dworze zwabiły tego zakonnika, który miał już dość klasztornego życia w
Pradze, w 1675 r. do cesarskiej stolicy. Jednemu ze swych zakonnych braci, który zajmował się
alchemią, skradł Seyler jakiś czerwony proszek sądząc, że jest to tajemniczy kamień filozoficzny. Od
tego czasu gnało coś Seylera w świat. Chciał osobiście poświęcić się sztuce robienia złota.
Cesarz Leopold I wysłuchał z przyjemnością relacji braciszka. Jako mecenas wszystkich początkujących
adeptów zaopiekował się również Seylerem i pozwolił mu w tajnym cesarskim laboratorium
popróbować swego alchemicznego kunsztu. Było to ponure pomieszczenie o ciężkim sklepieniu
z niewielkimi oknami, które przepuszczały bardzo skąpo światło dzienne. Dodatkowego oświetlenia
dostarczały pochodnie zawieszone na ścianach. Ich chybotliwy blask pełzający upiornie po zimnych
murach stwarzał złowieszczą scenerię. Seyler musiał zmobilizować całą siłę swej woli, by na zewnątrz
wykazać opanowanie. Wiedział przecież, że od powodzenia eksperymentu zależy nie tylko jego
kariera na dworze, lecz także życie. Z adeptami, którzy okazali się oszustami, nie robiono ceregieli.
Niemało z nich znajdowało niesławny koniec na pomalowanej fałszywym złotem szubienicy.
Seyler kazał rozgłosić, że dokona częściowego „tyngowania” (barwienia) zwykłego naczynia w złoto,
a więc transmutacji. „Dobrze więc, do dzieła!” polecił szorstko, ale z niezaprzeczalną łaskawością,
władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.
1 Regulus (królik) — wyrażenie alchemiczne na błyszczącą kulkę zredukowanego w tyglu metalu (przyp. red,.).
Mnich zaczął swą ceremonię od teatralnych gestów i tajemniczych zaklęć. Leopold I, któremu
doskonale znane były te kabalistyczne sztuczki, skinął niecierpliwie: „Transmutuj wreszcie!”.
Pachołek stojący w gotowości na znak Seylera przytrzymał nad ogniem miedzianą miseczkę. Z chwilą
gdy rozżarzyła się ona do czerwoności, adept posypał ją odrobiną swego cudownego, czerwonego
proszku. Mrucząc słowa zaklęcia, bez których nie mógł się obejść, poruszył Seyler kilkakrotnie
miedzianym naczyniem w powietrzu, by wreszcie zanurzyć je w przygotowanym kotle zimnej wody.
Cud został dokonany! Wszędzie tam, gdzie kamień filozoficzny zetknął się z miedzianą miseczką,
wystąpił wyraźny blask złota.
Uspokojony mnich zwrócił się teraz do stojącego obok tygla z wrzącą rtęcią i nakazał pachołkowi
podsycić ogień, gdyż teraz - wykrzyknął entuzjastycznie - chce przemienić rtęć w złoto! W tym celu
umieścił w kulce wosku nieco czerwonego proszku i wrzucił ją w kipiącą masę. Z naczynia podniosła
się gęsta i tak dusząca para, że wszyscy ciekawi, którzy stali zbyt blisko ognia, musieli, kaszląc,
natychmiast odsunąć się. Wrzenie ustało w tyglu prawie natychmiast. Stop zesztywniał. Seyler
przynaglił pachołka, który pilnował ognia, do większego wysiłku. W następnych długich minutach
sapanie miechów stanowiło jedyny dźwięk, który zakłócał nabożną ciszę. Cesarz Leopold i kilku
wybranych dworzan wpatrywali się jak urzeczeni w żar ogniska, które zdawało się pochłaniać tygiel.
Ale mnich oznajmił, że ogień jeszcze nie jest dostatecznie silny, i pewnym ruchem ręki dorzucił do
stopu parę kawałków węgla. Rozpaliły się one jasnym płomieniem. Zawartość tygla znacznie
zmniejszyła się, a Seyler nakazał jednemu z pachołków wylać ją na płaskie naczynie. I znów stało się
coś cudownego. Twardniejący metal rozbłysnął jasnym blaskiem złota, odbijając jak lustro blask
pochodni. Na skinienie cesarza przekazano zaraz próbkę złota do zbadania złotnikowi, który
oczekiwał w przyległym pomieszczeniu.
Spójrzmy mu przez ramię, jak też on pracuje. Najpierw zważył w ręku dostarczoną bryłkę metalu,
potem pociągnął nią kilkakrotnie na krzyż po wypolerowanym łupku krzemiennym, tzw. kamieniu
probierczym. Na czarnej, matowej powierzchni kamienia złoto Seylera pozostawiło delikatny ślad. Na
podstawie barwy i rodzaju tej kreski fachowcy umieli natychmiast zorientować się co do zawartości
złota w badanej próbce. Nasz złotnik opryskał jeszcze złotą kreskę wodą rozdzielczą, czyli około 75%
stężonym kwasem azotowym. Złoto na kamieniu probierczym nie uległo zmianie. Ślady innych metali
zostałyby przez wodę rozdzielczą rozpuszczone. Próba ta, która umożliwiała ujawnienie najmniejszej
choćby zawartości złota, była wtedy znana od niedawna. Weszła w użycie z początkiem XVI w.
i później została ulepszona w ten sposób, że dla porównania rysowano łupek złotem o znanej
zawartości. Taką też metodę stosuje się do dziś.
Cesarz i jego dwór oczekiwali w napięciu na wynik próby przeprowadzonej przez złotnika. Wreszcie
wyrok zapadł: jest to wysokokaratowe złoto - brzmiała opinia fachowca, najczystsze z tych, jakie
dotychczas przeszły przez jego ręce!
Leopold nie oszczędził cesarskiej pochwały, a Seyler nie mógł ukryć swego triumfu. Ośmielony
sukcesem zapowiedział dalszy eksperyment, na który niewielu adeptów by się po nim odważyło.
Chciał dokonać transmutacji cyny, zwykłej cyny, w czyste złoto. Także i ten zuchwały eksperyment
powiódł się. „Nie wzbraniajcie się dawać nam dalszych dowodów swej znakomitej sztuki” zwrócił się
cesarz do mile podnieconego alchemika. „Róbcie złoto, a my obsypiemy was łaskami”.
Z tego sztucznego złota kazał cesarz Leopold bić dukaty. Na jednej stronie nosiły one jego podobiznę,
a na drugiej wokół liczby 1675, oznaczającej rok, wyryty był napis: „Z mocy proszku Wenzela Seylera
zostałem zrobiony z cyny przetworzonej na złoto”. Tworzywem tych monet było prawie czyste złoto.
Na kamieniu probierczym zostawiały one delikatniejszy ślad niż 23-karatowe złoto. Krytycznie
usposobionym współczesnym wydawały się one jednak „nieco za lekkie”.
Z wielką pompą mianowano Seylera „nadwornym chemikiem cesarskim”, a we wrześniu 1676 r.
augustianin pasowany został na rycerza z tytułem „von Rheinburg”. Przewidujący cesarz Leopold
mianował go mincmistrzem w Czechach - miał nadzieję, że dzięki sztuce Seylera czeskie kopalnie cyny
dadzą więcej złota niż węgierskie kopalnie tego cennego kruszcu.
Znamy wiele innych przykładów bicia monet ze złota uzyskiwanego rzekomo na drodze
alchemicznych transmutacji. Zwolennicy alchemii przytaczają je chętnie jako dowody rzeczowe. Na
przykład, gdy niejaki baron von Chaos wyprodukował dwa i pół funta „złota” z trzech funtów rtęci,
wybito z tego pamiątkowy medal z łacińskim napisem, który w tłumaczeniu brzmi: „Cudowna
przemiana, dokonana w Pradze w dniu 16 stycznia 1648 r. w obecności jego cesarskiej mości, cesarza
Ferdynanda III”.
Czyżby dowody sztuki alchemicznej? Złota moneta wyprodukowana z rtęci w 1648 r.
Złoty medal z 1716 r. Jak głosi wyryty napis, medal ten powstał ze złota uzyskanego z ołowiu
Srebrna moneta wytworzona z ołowiu w 1675 r.
W żadnym przypadku nie można zaliczyć do grona alchemików „wytwarzających” złoto przyrodnika
i ekonomisty austriackiego Johanna Joachima Bechera. A jednak i on wierzył w przetwarzanie metali.
W Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu przechowywana jest moneta z następującym napisem: „W
miesiącu lipcu 1675 r. ja, doktor J. J. Becher, wyprodukowałem tę uncję najczystszego srebra
w wyniku alchemicznej transmutacji ołowiu”.
Istnieje jeszcze jeden złoty medal, ważący 16,5 dukata, z następującym zagadkowym napisem
łacińskim Aurea progenies plumbo prognata parente, który w tłumaczeniu brzmi: „złoty potomek,
zrodzony z ołowianego ojca”. Na rewersie medalu czytamy: „Chemiczna przemiana Saturna w Słońce,
tj. ołowiu w złoto, przeprowadzona została w Innsbrucku w dniu 31 grudnia 1716 r. pod nadzorem
jego książęcej mości palatyna reńskiego Karola Filipa...”
Transmutacja, sztuczki alchemików i sławetny kamień filozoficzny
I dziś, jak przed laty, ciśnie się na usta pytanie, w jaki sposób Seyler dokonał swej alchemicznej
sztuczki?
W pomroce średniowiecza wierzono niezbicie w możliwość przetwarzania jednych metali w inne.
A jak jest z tym dzisiaj, w naszych oświeconych czasach? Dzisiaj stawiamy sobie jedno zasadnicze
pytanie: dlaczego obeznanemu z alchemią Leopoldowi I nie udało się zdemaskować mnicha? Przecież
oszukańcze metody alchemików były w owych czasach dostatecznie znane.
Częstokroć „złoto” alchemików okazywało się fałszywe, gdyż był to po prostu mosiądz, tombak lub
brąz. Już Arystoteles wspominał w IV stuleciu p.n.e., że z miedzi, cynku i cyny można uzyskać
złotożółte stopy tych metali. Wiedziano już nawet w starożytności, że nie wszystko jest złotem, co się
świeci. Także ci adepci alchemii, którzy dodając do roztopionej miedzi nieco arszeniku, uzyskiwali
srebrnobiały metal, jakieś „srebro”, traktowali sztukę „tyngowania” zbyt dosłownie. Zabarwiali oni
przecież tylko nieszlachetny metal, aby nadać mu kolor poszukiwanego metalu szlachetnego.
W innych przypadkach efekt uzyskiwano dzięki zręczności kuglarza, który niepostrzeżenie dla
obserwatorów błyskawicznie wrzucał próbkę złota lub srebra do topionego metalu. Sposób
przeprowadzenia tej czynności zależał już tylko od pomysłowości adeptów. Niektórzy „producenci”
złota preferowali zaklejaną woskiem wydrążoną sztabkę, której używano do „mieszania” topionej
masy. We wnętrzu tej sztabki znajdowały się grudki złota. Jeśli sztabka była drewniana, jej dolna
wydrążona część spalała się bez reszty we wrzącej masie metalu. W ten elegancki sposób ginęło
corpus delicti, zanim ktokolwiek zdołał powziąć podejrzenie i spróbował sprawdzić „czarodziejską
pałeczkę”.
W swych doświadczeniach alchemicy wykazywali niezwykłe wprost bogactwo pomysłów. Używali np.
tygli z podwójnymi dnami, z których jedno wytapiało się w czasie doświadczenia i zwalniało ukryte
pod nim prawdziwe złoto. Posługiwali się także kawałkami węgla, z ukrytym w ich wydrążonym
wnętrzu złotem, które wrzucali do tygla. Pomocne im były w uzyskaniu „pożądanego efektu” również
pyłki złota wdmuchiwane miechami w topiony metal.
Wiele przeprowadzonych doświadczeń przy bezbłędnym zastosowaniu opisanych sposobów nie
budziło na miejscu żadnych podejrzeń.
Szwajcar Turneysser, alchemik i lekarz cudotwórca, którego zmienne losy pędziły po świecie,
przemienił pewnego razu w złoto pół żelaznego gwoździa, zanurzając jego rozżarzoną połówkę
w czerwonej tynkturze. Działo się to w Rzymie 20 listopada 1586 r. na oczach pewnego kardynała,
który poświadczył wszystko na piśmie. Przez długi czas gwóźdź ten uchodził za dowód prawdziwego
alchemicznego mistrzostwa. W 1730 r., gdy jednak Johann Keissler podróżując po Włoszech zapytał
o ten rzadki eksponat, otrzymał wymijającą odpowiedź. W swym sprawozdaniu z podróży, wydanym
w 1740 r., Keissler napisał: „potem, gdy okazało się, że w sprawie tkwiło oszustwo, gdyż sztuka
polegała na delikatnym zlutowaniu, wstyd już było pokazywać ten gwóźdź”. Turneysser oszukał
widzów zwykłą sztuczką, polegającą na zręczności: użył specjalnego gwoździa, który miał po
mistrzowsku przylutowany złoty koniec. Złota część była zabarwiona na odpowiedni niepozorny
kolor. W toku doświadczenia farba zniknęła, a przed oczyma zdumionych widzów rozbłysło złoto.
Pamflet z 1616 r. wykpiwający alchemię. Po co robić złoto z rtęci, ołowiu lub cyny - dużo lepiej byłoby uzyskać je z ...nawozu
W transmutacjach rtęci w złoto, które wówczas cieszyły się rosnącym uznaniem, nie można było
w ogóle wykryć przemycanego złota, gdyż w dużym rozdrobnieniu rozpuszcza się ono prawie
natychmiast w ciekłej rtęci, która przy tym zachowuje swój srebrzysty kolor. Wiemy dzisiaj, że takie
amalgamaty złota pozostają płynne aż do granicy 10-12% zawartości złota, a więc zachowują wygląd
czystej rtęci. Oddestylowanie ciekłej rtęci było dziecinną zabawką. W tyglu pozostawało czyste,
wytopione słoto.
Nie można przemilczeć, że nawet głęboko przekonani uczeni alchemicy padali ofiarą swych złudzeń.
Wierzyli oni mocno, że uzyskują czyste złoto stosując do swych wytopów większe ilości srebra, rtęci,
ołowiu lub rud tych metali. Przy ówczesnych skąpych wiadomościach z zakresu analizy chemicznej
wzbogacali oni niechcący niewielką zawartość złota, które z natury już występowało w metalach
i rudach. Także srebrne monety będące wielokroć przedmiotem doświadczeń zawierały zwykle -
zwłaszcza jeśli były wybite przed 1830 r. - niewielką ilość złota, gdyż wydzielenie pozostałości złota ze
srebrnych monet było w ramach ówczesnej technologii niemożliwe lub też po prostu zbyt kosztowne.
Jaki związek miało to wszystko z kamieniem filozoficznym? Skomplikowane recepty na jego uzyskanie
opisane zostały w niezliczonych traktatach alchemicznych i w grubych foliałach, jednakże w takiej
formie, że nikt, łącznie z samymi alchemikami, nic z nich nie rozumiał. Niektóre z tych recept są ujęte
bardziej zrozumiale, jak np. „przepis” na wytworzenie kamienia filozoficznego znajdujący się
w pismach chemicznych Basiliusa Valentinusa. Pomimo że najważniejsze wskazówki zostały tam
zaszyfrowane w alchemicznych symbolach, odszyfrowanie ich nie jest zbyt trudne. Opisane zostało
przygotowanie krwistoczerwonego likworu z rudy rtęci rozpuszczonej w wodzie królewskiej2. Trzyma
2 Woda królewska — mieszanina stężonego kwasu solnego i azotowego, rozpuszcza wszystkie metale, także złoto (przyp. red.).
się go miesiącami w zamkniętym naczyniu ciągle podgrzewając i w końcu gotowa jest „tynktura
mędrców”.
Alegoryczne przedstawienie kamienia filozoficznego, które znaleźć można w starych traktatach alchemicznych
Jest rzeczą godną uwagi, że wszystkie recepty są zgodne z sobą pod względem pewnych szczegółów
produkcji kamienia filozoficznego. Ciągle powtarza się twierdzenie, że kamień filozoficzny jest lśniącą
czerwoną substancją, która nie jest higroskopijna, a więc nie pochłania wody. W toku sporządzania
jej z rtęci i innych dodatków substancja ta przybiera kolejno wiele barw. Czarna na początku, staje się
potem białą, później żółtą, a w końcu czerwoną.
Holenderski profesor C. J. van Nieuwenburg zadał sobie w 1963 r. trud powtórzenia za pomocą
środków nowoczesnej nauki różnorodnych chemicznych doświadczeń dawnych alchemików. Podczas
jednego z eksperymentów stwierdził on faktycznie opisywaną zmianę zabarwień. Po oddzieleniu całej
zastosowanej w doświadczeniu ilości rtęci, jak również rozłożeniu jej soli, co uzyskał dzięki
zastosowaniu wysokich temperatur i sublimacji, otrzymał przepięknie zabarwioną na czerwono
substancję, która nie wykazywała już właściwości higroskopijnych. Iskrzące się pryzmatyczne
kryształki były chemicznie czystym chlorozłocianem srebrowym, AgAuCl4. Możliwe, że ten związek był
właśnie owym kamieniem filozoficznym, który dzięki swej wysokiej, wynoszącej 44%, zawartości złota
mógł powodować pożądaną przemianę, czyli krótko mówiąc, powierzchniowe pozłocenie lub też
wytworzenie stopu z nieszlachetnymi metalami. Tym związkiem złota nie można było jednak
wyczarować więcej tego kruszcu, niż on sam go zawierał.
Zagadka złotego medalionu
Dzisiaj trudno jest stwierdzić, czy Wenzel Seyler posłużył się właśnie opisanym związkiem, czy też użył
sprytnego sposobu, aby pod krytycznym okiem cesarza Leopolda I doprowadzić swą przemianę
metali do pomyślnego końca. Seyler dokonał jednak jeszcze innej sztuczki, którą można podziwiać
i dziś i której nie trzeba ze wstydem trzymać w ukryciu, jak miało to miejsce z gwoździem
Turneyssera.
W zbiorach numizmatycznych Państwowego Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu przechowywany jest
medalion ważący ponad 7 kg i mający około 40 cm średnicy. Jego ciężar odpowiada ciężarowi 2055
starych austriackich dukatów. Na przedniej stronie medalionu widnieją płaskorzeźby licznych
protoplastów dynastii cesarskiej. Poczet władców rozpoczyna król Franków Faramund z V w.,
a kończy Leopold I, który wraz z małżonką przedstawiony jest w środku medalionu. Łaciński napis
zamieszczony na rewersie informuje, że w 1677 r. w obchodzonym uroczyście dniu św. Leopolda „ta
próbka prawdziwej i doskonałej przemiany metali” została uzyskana przez Wenzela Seylera.
Była to najzuchwalsza sztuczka dawnego augustianina. Przed oczami Jego Cesarskiej Mości i przed
zgromadzonym dworem oraz przedstawicielami duchowieństwa i szlachty dokonał Seyler przemiany
opisywanego srebrnego medalionu w złoto! Zanurzał on mniej więcej trzy czwarte powierzchni
medalionu w różnych cieczach, które - jak wymownie zapewniał - spreparował z wielkiego eliksiru.
Bezpośrednio po zanurzeniach wycierał medalion do sucha wełnianą tkaniną. Wreszcie, gdy odsłonił
efektownym ruchem wycierany medalion, obecni zostali formalnie oślepieni promiennym blaskiem
metalu, który stał się złotem.
Jeszcze dziś widać wyraźnie granicę, do której alchemik zanurzył przedmiot swego eksperymentu
w cudownym płynie.
Cesarz Leopold I, zdeklarowany zwolennik alchemii. Na jego oczach mnich Wenzel Seyler w 1667 r. dokonał przemiany ¾ srebrnego medalionu w złoto
Górna, mniejsza część medalionu pozostała srebrna, dolna część ma barwę złota i faktycznie jest
złota, co potwierdzone zostało przez fachowców złotników i przez chemiczne badania.
Pomimo tego udanego eksperymentu kariera Seylera jako „nadwornego chemika” rychło dobiegła
kresu. Prawdopodobnie po wyczerpaniu się cudownego proszku musiał przyznać, że nie może już
zrobić więcej złota. Historycy oceniają, że kosztował on Leopolda I w sumie 20 000 guldenów. Seyler
pozostawił ogromną masę długów zaciągniętych u urzędników dworskich i państwowych, którzy
lekkomyślnie zawierzyli jego umiejętnościom. Leopold I pozbawił nieszczęsnego mnicha wszystkich
urzędów i odesłał go do klasztoru, z którego przyszedł. Nie wytoczył mu jednakże procesu, który
musiałby prowadzić do skazania na śmierć przez powieszenie na pozłacanej fałszywym złotem
szubienicy, i spłacił po cichu wszystkie jego długi. O tak niezwykłym postępowaniu oszukanego
władcy zadecydował, być może, ten złoty medalion, który od stuleci podziwiany jest jako dowód
niekłamanej sztuki alchemicznej. Znawcy monet i medali, a także uczeni, podejmowali różne próby,
by zgłębić tajemnicę tej niewątpliwie udanej transmutacji. W wielu miejscach widać na medalionie
nacięcia - stąd pobierano próbki do badań. Wyniki analiz potwierdzały za każdym razem, że dolna
część medalionu jest ze złota, chociaż ciężar właściwy tych próbek był na pewno zbyt mały. Ale
w końcu czy dowodziło to czegoś? Wiadomo było przecież, że „złoto alchemiczne” zawsze było nieco
lżejsze od złota naturalnego.
Przy dokładniejszym zbadaniu medalionu bezpodstawne stawało się też podejrzenie, że został on
złożony z dwóch części: srebrnej i złotej. Przypomniano sobie mianowicie o sposobie, dzięki któremu
polski alchemik Sędziwój wywiódł w pole cesarza Ferdynanda II, panującego w latach 1619-1637. I on
przemienił wielką srebrną monetę w złoto, ale tylko z jednej strony. Podziw dla tego dzieła trwał
niedługo, gdyż oszustwo wyszło na jaw. Sędziwój zlutował bowiem blaszkę złotą z płytą srebrną i z
tego zlepku kazał wybić monetę. Stronę złotą pokrył niewielką ilością rtęci, wskutek czego utworzył
się trwały, srebrzysty amalgamat, który zewnętrznie nie różnił się od srebra. Tak spreparowaną
monetę pokrył polski alchemik z jednej strony tajemniczym płynem, by potem wystawić ją na
działanie płomieni wydobywających się z rozpalonego węgla. I wtedy pomalowana połowa monety
stała się złotem, naturalnie tylko na taką grubość, na jaką mogła „przeniknąć” tynktura. W ogniu rtęć
ulotniła się i pozostało znów samo złoto. I to była cała tajemnica.
Natomiast gdy trzymano ostrożnie nad ogniem medalion Seylera, by pozbyć się zawartej w nim rtęci,
nie zaszło nic. Górna część medalionu pozostała srebrna, dolna - złota. Czyżby więc cud?
Medalion Wenzela Seylera o ciężarze 7 kg. Litery A wyznaczają granicę zanurzenia w płynie, po którym to zabiegu zanurzona część medalionu przekształciła się w złoto. Literą B oznaczono nacięcia probiercze
Bardzo długo medalion strzegł swej tajemnicy. Dużym utrudnieniem w jej zgłębieniu był fakt, że nie
wolno było już narażać medalionu na uszkodzenie ze względu na jego historyczną wartość. Jak więc
sprawdzić, z czego był utworzony, skoro nie można było pobrać żadnej próby? Dopiero po 250 latach
uczeni rozwiązali zagadkę tego historycznego medalionu i tajemnicę „metody” Seylera, prowadzącej
do udanej transmutacji.
Cesarze, królowie i książęta padali ofiarami mistyfikacji średniowiecznych alchemików, co zresztą
miało miejsce również i w czasach późniejszych. Nie ominęło to także dumnych władców z dynastii
Hohenzollernów. Z historycznego punktu widzenia godny zanotowania jest fakt, że Fryderyk
I wystąpił z typowo pruską surowością przeciw alchemikowi Caetano, który to awanturnik z wielką
zręcznością wyciągnął mu złoto z kieszeni nie przysparzając w zamian ani uncji. Król pruski w 1709 r.
kazał powiesić go na pozłacanej fałszywym złotem szubienicy.
Wydarzenie to powinno było posłużyć jako odstraszający przykład następcom Fryderyka I, jednakże
nadal padali oni ofiarą oszukańczych sztuczek wędrownych alchemików i wydawali na nich ogromne
sumy pieniędzy. Fryderyk II, zwany Wielkim, musiał w końcu przyznać, że „Robienie sztucznego złota
jest rodzajem choroby; często wydaje się ona dzięki rozsądkowi opanowana na dłuższy czas, lecz
potem wraca niespodziewanie i rozprzestrzenia się jak epidemia...”
Oczywiście nie trzeba było przyjmować tego za usprawiedliwienie dla alchemików robiących złoto.
Rozumiał to także mało skądinąd znaczący w historii następca Fryderyka II, Fryderyk Wilhelm II. Za
jego panowania zostały podjęte prawne środki mające na celu opanowanie tej powszechnej plagi.
„Ludzie, którzy przez oszukańcze działania, jako alchemicy robiący złoto lub jako przepędzacze
duchów, jasnowidze, poszukiwacze skarbów itp., oszukują publiczność” - głosił § 1402 Kodeksu
Pruskiego Prawa Państwowego z 1791 r. - „podlegają oprócz normalnej kary przewidzianej za
oszustwo karze więzienia od sześciu miesięcy do jednego roku i wystawienia na widok publiczny”.
Odtąd więc alchemicy robiący złoto musieli się liczyć z surowością prawa, aczkolwiek przewidywało
ono znacznie bardziej umiarkowane kary.
Zrobiłem złoto!
”W XIX w. będzie się powszechnie korzystać z transmutacji metali w złoto. Każdy chemik będzie robił
złoto i wszystkie naczynia, nawet kuchenne, będą złote lub srebrne!”.
Człowiek, który wypowiedział powyższe słowa, nie był jakimś entuzjastą alchemii. Był nim chemik,
Christoph Girtanner z Getyngi. Należy mu jednak przyznać, że stawiał on wyżej przekształcenie
najtwardszego i najbardziej przezroczystego ciała, jakim jest diament, w miękki i nieprzezroczysty
materiał - grafit, czy też przetworzenie kruchego żelaza w twardą stal, niż robienie sztucznego złota.
Szeroko cytowane słowa Girtannera pochodzą z 1800 r. będącego początkiem stulecia, które - jak się
wydawało - stanie się prawdziwym złotym wiekiem. Powtarzanie tego cytatu nie zmieniało jednak
w niczym faktu, że sztuka robienia złota zabrnęła w ślepą uliczkę. W burzliwym rozwoju
nowoczesnego przyrodoznawstwa, umożliwionym dzięki rewolucji przemysłowej, zaufanie do
alchemii stopniało jak śnieg na wiosnę. Gdy na przełomie „złotego” wieku zebrało się tzw.
Stowarzyszenie Hermetyczne w celu przywrócenia przybladłego mocno blasku alchemii, wydarzenie
to określono w naukowych kołach historyków jako „ostatni rozbłysk alchemii”. Wypowiedzi
współczesnych stwierdzały powszechnie, że minął czas szarlatanów, którzy wprawiali świat
w zdumienie swymi zwodniczymi, a często oszukańczymi eksperymentami. Nawet w kręgach dalekich
od nauki utrwalało się stopniowo przekonanie, że niemożliwe jest przekształcenie metali ani w złoto,
ani w jakikolwiek inny pierwiastek. Najmędrsi byli zdania, że nowe drogi może otworzyć tylko jakaś
nowa, naprawdę rewolucyjna metoda.
Czytelnicy popularnego lipskiego „Kuriera Ilustrowanego” zdziwili się więc niemało, kiedy znaleźli
w numerze tej gazety z 9 grudnia 1854 r. w rubryce „Wynalazki” sprawozdanie z „uzyskania złota
w sposób sztuczny”. Rzecz dotyczyła Francuza, Théodore’a Tiffereau, byłego ucznia i preparatora
Wyższej Szkoły Rzemieślniczej w Nantes. Wydał on pismo ulotne, w którym podał sensację na skalę
światową: „Znalazłem środek pozwalający na produkcję sztucznego złota; wyprodukowałem złoto!” A
oto burzliwe koleje życia Théodore’a Tiffereau.
W przeświadczeniu, że metale są „ciałami złożonymi”, a więc związkami, które można rozkładać,
Tiffereau zdecydował się na prowadzenie badań w Meksyku, klasycznym kraju metali. Tam na
miejscu, a także na złotonośnych terenach Kalifornii, chciał on sprawdzić swoje teorie.
Młody, wtedy 23-letni, preparator wyprawił się w grudniu 1842 r. w podróż. Podając się za
praktykanta dagerotypii, odkrytej właśnie sztuki fotografowania, mógł bez przeszkód jeździć po całym
nieznanym mu kraju. Wędrował tak przez 5 lat przez górzyste okolice Meksyku, wypytywał górników
i ze zdumieniem słuchał ich opowieści przy wieczornych ogniskach. O tym, że metale rosną
i samoczynnie uszlachetniają się pod wpływem gorącego słońca Meksyku, że w kopalniach złota nie
kopie się niektórych chodników, ponieważ złoto musi jeszcze „dojrzewać”, oraz że dopiero po
upływie roku znajduje się tam złoto powstałe ze srebra, które dopiero wtedy opłaci się wydobywać.
W głowie Tiffereau powstała więc ideé fixe, że taki proces musi dać się przeprowadzić również
w laboratorium. I chociaż był daleko od ojczyzny, podjął eksperymenty. Zaczął od rozpuszczenia
srebra w kwasie azotowym, używając rzekomo czystego srebra naturalnego z kopalń Guadalajary.
Możliwe jest jednak, że z braku takiego srebra użył do swych doświadczeń większych meksykańskich
srebrnych monet, które spiłował na proszek. Mieszaninę tę poddawał przez wiele dni, czasami nawet
tygodni, działaniu promieni słonecznych. Próby te przeprowadzał Tiffereau w położonym w głębi
kraju, wysoko w górach, górniczym mieście Guadalajara. Przy tak silnym nasłonecznieniu uzyskał
wynik w rozmiarach, jakich sobie nawet nie mógł wyobrazić, jak wyraził się później. Nigdzie i nigdy
potem, czego bardzo żałował, nie znalazł już tak sprzyjających warunków.
Co odkrył Tiffereau? Po wielokrotnym odparowywaniu i rozpuszczaniu w kwasie osadziły się w końcu
płatki czystego złota. Po stopieniu mogło być tego kilka gramów. Dla Tiffereau stanowiło to dowód,
że pod działaniem magicznej siły meksykańskich promieni słonecznych srebro zamieniło się w złoto.
Tiffereau długo nie ujawniał opisanej tu „recepty”. Jak wszyscy alchemicy, zatrzymał ją najpierw dla
siebie. W swojej broszurze nie wspomina Francuz ani jednym słowem o rzekomo rewolucyjnym
sposobie otrzymywania złota. Co miał na celu wydając tę broszurę, czytelnik dowiaduje się właściwie
dopiero na końcu: „zwracam się do współobywateli o pomoc, której oczekuję od społeczeństwa,
abym mógł dokończyć swego dzieła”. A więc Tiffereau potrzebował pieniędzy, tak jak inni alchemicy,
aby zrealizować swe dzieło. „Nie chcę być zmuszony do tego” pisał on jednoznacznie, „aby podzielić
losy innych wynalazców, odsądzonych od czci i wiary we własnej ojczyźnie”.
W „Comptes Rendus” za rok 1853, zeszytach sprawozdawczych Francuskiej Akademii Nauk, znajduje
się krótka notatka mówiąca, że Tiffereau złożył sprawozdanie ze swego odkrycia 17 października, a w
czerwcu przesłał Akademii w Paryżu swą broszurę, do której dołączył jako dowód próbki uzyskanego
w Meksyku złota. Istniały wątpliwości, czy w poważnych „Comptes Rendus”, które czytali uczeni
całego świata, można drukować obszerne sprawozdanie z odczytu Tiffereau. Komisja, w skład której
wchodził znany chemik Louis Jacques Thénard, doszła do negatywnego wniosku, ustalając, iż
przedstawione złoto jest wprawdzie rzetelne, ale nic nie dowodzi, by zostało ono uzyskane sztucznie,
tym bardziej że Tiffereau w swej broszurze przemilcza całkowicie opis metody. Prawdopodobnie
autor padł ofiarą złudzenia, wzbogacając i wydzielając złoto występujące śladowo.
Tiffereau nie uznał tych argumentów i nalegał na publiczne przeprowadzenie doświadczenia.
Umożliwiono mu je, zezwalając na wykorzystanie pracowni Mennicy Paryskiej. Paryska Mennica
dostarczyła mu wszystkich niezbędnych surowców i chemikaliów, w szczególności chemicznie
czystego srebra. Prawdopodobnie słońce nad Francją nie świeciło dość silnie, gdyż eksperyment
zakończył się fiaskiem. Nie uzyskano ani śladu złota.
Tiffereau zdecydował się więc na krok, którego wynalazcy, a zwłaszcza producenci złota, zwykle nie
czynią. Odsłonił mianowicie swą metodę na pożytek ludzkości, nie miał już bowiem siły, aby
produkować złoto na wielką skalę. „Brakuje mi oprócz głównej rzeczy wszystkiego” - skarżył się we
wznowionym w 1854 r. wydaniu swej broszury - „zabezpieczenia sytuacji życiowej, swobody myślenia
oraz zdolności do zgłębiania zawiłych procesów przetwarzania metali... Długie badania prowadzone
pod działaniem silnego słońca osłabiły mi wzrok, a przeżycia podkopały zdrowie i teraz, pomimo
absolutnej pewności bliskiego sukcesu, muszę wyznać swą niemoc”.
Sensacyjne doniesienie prasowe z 1854 r.: Francuz Théodore Tiffereau wynalazł metodę produkcji sztucznego złota!
Zainteresowanie broszurą Tiffereau było ogromne, wyrywano mu ją dosłownie z rąk. Cała Francja
żądna była poznania tajemnicy robienia złota. Ukazało się następne wydanie. Dokonano również
niemieckiego przekładu pod tytułem: Produkcja złota sztucznymi metodami została faktycznie
dowiedziona. Metale nie są jednorodne, lecz są to ciała złożone. Przekład ten ukazał się w 1855 r. w
Berlinie i od razu stał się bestsellerem. W 30 lat później, gdy znany historyk chemii, Hermann Kopp,
gromadził materiał do swej pracy Alchemia dawniej i dziś brakowało mu broszury Tiffereau. Nie bez
żalu stwierdził wtedy, że „nawet za bardzo wysoką cenę nie można otrzymać tej broszury w żadnym
antykwariacie”.
Międzynarodowi hochsztaplerzy
Nie spełniły się nadzieje, jakie wiązał Tiffereau z opublikowaniem swej broszury. Nie znalazł się
mecenas, który obdarzyłby go zaufaniem i powierzył mu takie kwoty pieniędzy, które
zagwarantowałyby zorganizowanie produkcji złota na wielką skalę. Tiffereau znalazł natomiast
naśladowców, którzy poszli tą samą drogą i rozpoczęli produkcję złota ze srebra.
Godne uwagi przedsięwzięcie tego rodzaju zostało opisane w tajnych aktach Archiwum Dynastii,
Dworu i Państwa austriackiej monarchii. Oczywiście sprawa ta trafiła do publicznej wiadomości
dopiero po upadku monarchii. Po opublikowaniu tych akt okazało się, że cesarz Franciszek Józef I i
jego gabinet zatrudniali w latach 1868-1870 trzech alchemików. W tym względzie Franciszek Józef
okazał się nieodrodną latoroślą monarchii habsburskiej oraz godnym następcą Rudolfa II i Leopolda I.
Trzej alchemicy spadli cesarzowi jak z nieba. W wyniku wojen z Prusami i Włochami w 1866 r.
monarchia austriacka straciła bogate prowincje. Trzeba było płacić ogromnie ciężkie kontrybucje
wojenne. Stan finansów państwa był opłakany. Na dobitek złego fiaskiem zakończyła się zakrojona na
wielką skalę próba Habsburgów zapuszczenia korzeni w Ameryce Łacińskiej, gdyż cesarz Maksymilian
został w 1867 r. strącony z meksykańskiego tronu.
Owi trzej alchemicy, Hiszpan i dwóch Włochów, z których jeden twierdził, że walczył po stronie
cesarza Maksymiliana w Meksyku, przybyli do Wiednia z zamiarem powierzenia cesarzowi
Franciszkowi Józefowi tajemnicy transmutacji srebra w złoto. W sprytny sposób próbowali wyjaśnić
znaczenie epokowego odkrycia: Franciszek Józef otrzyma z ich rąk ni mniej ni więcej tylko klucz do
panowania nad światem! Oczywiście cesarz nie może odrzucić tej propozycji, tak jak uczynił to
niegdyś Napoleon I, który w swoim czasie nie zaakceptował wynalazku okrętu poruszanego parą,
dzięki któremu Anglicy opanowali potem morza całego świata.
Nie, cesarz Franciszek Józef nie był Napoleonem i życzył sobie poznać szczegóły. Alchemicy
zaoferowali się wielkodusznie z przeprowadzeniem próby. Za ujawnienie tajemnicy zażądali jedynie
odszkodowania w wysokości 40 mln guldenów, z których 5 miało być wypłaconych w gotówce jako
zaliczka, reszta zaś, w formie papierów wartościowych, miała być płatna w ciągu 10 lat.
Dynastia habsburska była już jednak mądrzejsza niż za czasów Rudolfa II. Cesarz powołał swego
dawnego nauczyciela, znanego chemika Antona R. von Schröttera jako rzeczoznawcę, mianował go
dyrektorem cesarsko-królewskiej mennicy i kazał mu nadzorować prace alchemików w pracowniach
mennicy. Warunki, jakie profesor Schrötter postawił alchemikom, były dalekie od łagodnych. Mieli
oni wyprodukować złoto z ilości pół funta czystego srebra pochodzącego z mennicy, używając
dodatków, które dostarczy osobiście sam Schrötter, w naczyniach i tyglach będących własnością
Schröttera.
Pomimo tych środków ostrożności trzem adeptom musiało udać się zastosowanie starej sztuczki
alchemików polegającej na przemyceniu złota do wytapianej masy. Chociaż pół funta srebra nie
zamieniło się w pełni w złoto, to jednak znaleziono w końcu małą kuleczkę tak pożądanego żółtego
metalu. Był to cały wynik, którego zresztą nie udało się powtórzyć, pomimo prowadzonych nadal
przez ponad dwuletni okres tajnych prac w wiedeńskiej mennicy. Dlatego urzędnicy cesarscy odłożyli
po cichu całą sprawę ad acta.
Także monsieur Tiffereau zdobył w tym czasie pewien rozgłos. Niczym nie zrażony, szukał sobie we
Francji zamożnego mecenasa dla zrealizowania swej metody produkcji złota. Jednak i teraz czasy nie
były po temu pomyślane, ponieważ rozprzestrzeniały się właśnie szeroko informacje o niepokojącej
aktywności „konkurencji”.
W 1860 r. doniesiono z Londynu, że pewien uciekinier z Węgier, Mikołaj Papaffy, zdobył przychylność
poważnych kręgów londyńskich dla swej metody przekształcania nieszlachetnych metali, takich jak
ołów czy bizmut w srebro. Interesy jego rozwijały się tak pomyślnie, że przy londyńskiej Leadenhall
Street powstała nawet firma pod nazwą „Papaffy, Barnett, Cox i S-ka”. Pewnego dnia Papaffy zniknął
jednak bez śladu, pozostawiając 10 000 funtów długów.
Inny międzynarodowy hochsztapler o nieco podobnym nazwisku, Paraff, trafił niedługo potem na
szpalty gazet. W Nowym Jorku okpił on na znaczne sumy wielu łatwowiernych. W Peru zrobił krótką,
ale zawrotną karierę dzięki wynalazkowi przetwarzania miedzi i jej rud w czyste srebro. Wreszcie w
1877 r. pojawił się w Valparaiso, gdzie również znalazł łatwowiernych finansistów. Tutaj jednak
skończyło się jego hochsztaplerstwo, stanął bowiem przed sądem.
Oszustwa alchemika Paraffa pochłaniały w tym czasie uwagę społeczeństwa bardziej niż wszystkie
inne sprawy - pisał pewien sprawozdawca prasowy w styczniu 1878 r. Akta ze wstępnych przesłuchań
przekroczyły 600 stron objętości. A jednak jeszcze ciągle nie znajdowano odpowiedzi na pytanie, czy
Paraff był oszustem, czy też trzymano go pod kluczem niewinnie. W więzieniu Paraff snuł ponure
plany. „Gdy odzyskam wolność” powiedział do jednego z reporterów „zemstą moją będzie
wyprodukowanie złota po takiej cenie, która wstrząśnie wszystkimi jego rynkami”.
Ukochanym dzieckiem wiary jest cud. Również i Tiffereau wierzył, że współcześni wreszcie mu
zaufają. Idea produkcji sztucznego złota nie opuszczała go nawet w późnej starości. Niczym nie
zniechęcony, walczył o uznanie dla swego odkrycia, szukając równocześnie naukowych wyjaśnień. Nie
przyszło mu jednak do głowy najprostsze wytłumaczenie, że nowe złoto „powstało” ze złota już
istniejącego.
W czerwcu 1887 r. Tiffereau zwrócił się do komisji budżetowej parlamentu francuskiego z prośbą, aby
jego metodę uzyskiwania złota poddano wreszcie zbadaniu przez specjalny zespół ekspertów. Prośba
Tiffereau nie została uwzględniona, ponieważ uważano, że lepiej będzie nie ryzykować nowej
kompromitacji. Zbyt świeża była jeszcze pamięć o jednym z ostatnich „złotych” procesów, który odbył
się w Paryżu w 1882 r. Pewien sprytny Amerykanin nazwiskiem Wyse rozgłosił w tym czasie, że
potrafi produkować złoto. Znane w paryskich kręgach osobistości, mianowicie książę Rohan i hrabia
Sparre, zainwestowali w imprezę wiele tysięcy franków i osobiście pomagali przy przeprowadzeniu
alchemicznej próby. Zawinąwszy rękawy pracowali na zmianę przy miechach.
Niedługo potem, po ucieczce Wyse’a musieli jednak wnieść przeciw niemu oskarżenie o oszustwo.
Sąd skazał zaocznie niedoszłego producenta złota na bardzo dotkliwą karę. Obydwaj zaś wysoko
urodzeni panowie stali się pośmiewiskiem całego Paryża, gdyż nadal zapewniali wszystkich, że na
własne oczy widzieli, jak Amerykanin wyprodukował złoto. Jednakże w toku przesłuchania obydwaj
„naoczni świadkowie” zeznali prokuratorowi, że opuścili jeden jedyny raz, na krótką chwilę,
pracownię alchemika. Na wyjście z pracowni zdecydowali się wtedy, gdy Wyse w końcowej fazie
rozstrzygającej próby wrzucił do topionej masy jakiś proszek. Natychmiast potem pomieszczenie
wypełniło się tak nieznośnym dymem i odorem, że musieli uciec do przyległego pokoju.
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że całe to przedstawienie było zaplanowane przez Wyse’a i miało się
przyczynić do uzyskania pozytywnego wyniku eksperymentu.
Złoto z cieplarni
Hipoteza Tiffereau, że złoto stale rośnie w naturze, a zwłaszcza tam, gdzie słońce grzeje tak mocno
jak w Meksyku, znalazła dziwnym trafem gorących zwolenników także w Niemczech. Świadczy o tym
ogłoszenie zamieszczone w monachijskiej „Allgemeine Zeitung” z 10 października 1875 r. pod wiele
mówiącym nagłówkiem „Jak zapewnić sobie milionowe zarobki co rok?”. Pewien emerytowany
aptekarz nazwiskiem Kistenfeger poszukiwał tą drogą wspólnika, przedsiębiorczego i z odpowiednim
kapitałem, który chciałby wykorzystać na skalę przemysłową nową metodę produkcji złota. Przed
laty, jak zapewniał w swym ogłoszeniu Kistenfeger, przeprowadził on odpowiednie doświadczenie
w obecności znanych chemików „z olśniewającym wynikiem”. Okazało się przy tym, że dzięki
odpowiedniej metodzie można tak przyśpieszać „wzrost” szlachetnych metali, jak przyśpiesza się
wzrost roślin w cieplarniach.
Jakaż pociągająca idea, produkować masowo złoto w cieplarniach! W zasadzie była to przecież idea
Tiffereau, który do końca swych dni przysięgał, że metale rosną. Jeszcze w marcu 1891 r. Tiffereau
napisał do gazet, że jego najnowsze badania wykazały, iż w procesie przemiany metali dużą rolę
odgrywają bakterie. Według jego opinii, to bakterie i glony powodowały, że w meksykańskich
kopalniach srebro przekształcało się stopniowo w złoto. Odkrycie tych „bakterii złota” i ich hodowla
powinny stać się oczywistym celem nauki. Tiffereau mógł z równym powodzeniem szukać „bakterii
ludzkiej głupoty”...
L’Art de faire de l’or, sztuka robienia złota, była tematem wielu odczytów „mistrza” Tiffereau, jak
nazywali go jego zwolennicy. Jeszcze w dziewięćdziesiątych latach próbował on w słowie i piśmie
ożywić znów swą ideę. W Paryżu wokół niego, otoczonego ogólnym szacunkiem sędziwego
„uczciwego alchemika”, skupiła się gmina wyznawców. W nabożnym skupieniu słuchali swego
mistrza, przemawiającego w czasie zebrań członków nowo założonego „ Alchemicznego
Stowarzyszenia” Francji, owego Société Hermétique.
W październiku 1896 r. podjął Tiffereau ostatnią batalię, aby przekonać naukowców, że metale nie
mogą być w rzeczywistości pierwiastkami, gdyż połączone są w związki. Tym razem również mistrz
poszedł na całego, przekazując Francuskiej Akademii Nauk wyniki swych najnowszych badań, które
utwierdziły go w jego wstecznym poglądzie: oto folia aluminiowa zamknięta z kwasem azotowym
w szklanej probówce, wystawiona przez dwa miesiące na cudotwórcze działanie promieni
słonecznych, przekształcała się w eter i kwas octowy. Aluminium nie jest więc pierwiastkiem...Godny
pożałowania mistrz Tiffereau! Dokonujący się w ostatnich latach XIX w. burzliwy rozwój chemii
przeszedł koło niego niedostrzeżony. Tiffereau nie zauważył, że dawno minął rok 1853, kiedy to po
raz pierwszy wystąpił o uznanie swej teorii, i że podstawowe odkrycia nauki o pierwiastkach
chemicznych i o niemożliwości ich wzajemnego przetwarzania zostały poczynione właśnie w ostatnim
ćwierćwieczu XIX w.
Rozdział drugi
Pasjonujące odkrycia w dziedzinie chemii
Pierwiastki - podstawowe cegiełki świata materialnego
Badacze zjawisk natury i filozofii usiłowali przez całe wieki sprowadzić świat materialny do kilku
podstawowych elementów, czyli pierwiastków. Hipoteza, że cała ogromna różnorodność materialna
świata wywodzi się z kilku podstawowych cegiełek, a może nawet z jednej, jedynej „pracegiełki”,
miała nieodparty urok.
Filozofowie starożytni znali cztery elementy
W swych poszukiwaniach prapoczątku starożytni uczeni uznawali, że jest nim woda, potem że
powietrze, a wreszcie że ogień. W końcu, około 350 lat p.n.e., Arystoteles uszeregował te cztery
elementy (żywioły) w jeden cykl: „ogień”, „ziemia”, „powietrze”, „woda”, z czego dały się również
wyprowadzić odpowiednie ich właściwości: „gorący”, „suchy”, „zimny” i „mokry”. Działaniem tych
elementów i ich przetwarzaniem się jednych w drugie próbowano wyjaśnić wszystkie zjawiska
natury. Niektórzy filozofowie, jak np. Grecy Leukipp i Demokryt, uważali, że zjawiska natury wynikają
z łączenia się lub oddzielania najmniejszych cząstek, atomów.
W czasach jeszcze dawniejszych niż te, w których starożytni filozofowie greccy łamali sobie głowy nad
początkami materii, uczono w Chinach, że istnieje pięć pierwiastków, które pozostają w stałym ruchu
między niebem i ziemią. Miały być nimi: woda, ogień, drewno, metal i ziemia. Alchemia, która
pierwotnie zadomowiona była na Wschodzie, w Indiach, Chinach i Japonii, rozpowszechniła się
w początkach naszej ery również w Europie. Z chwilą kiedy mistyczno-religijne idee o „wielkim
eliksirze” i kamieniu filozoficznym zaczęły opanowywać umysły uczonych, nauka o pierwiastkach
utraciła swą klasyczną prostotę i musiała ustąpić miejsca bardziej zagmatwanym, zmistyfikowanym
pojęciom.
We wczesnym średniowieczu alchemicy „odkryli” kilka nowych pierwiastków: rtęć, siarkę, sól, a także
zaliczyli do nich ziemię. Ciężka, płynna rtęć była ich zdaniem ucieleśnieniem prametalu, a siarka -
pierwiastka palności. Siarce, podobnie jak soli, przyznawano bardziej filozoficzne znaczenie.
Dzisiaj dziwi nas, że filozofowie średniowieczni nie zaliczali do pierwiastków metali z grona
prawdziwych pierwiastków, np. złota, srebra, żelaza, cynku, cyny, miedzi. A były one znane dawno
przed naszą erą. W starożytności uzyskiwano je częściowo metodami hutniczymi z rud, produkując
z nich narzędzia i broń.
Hermetyczne zaślubiny. Sporządzanie kamienia filozoficznego w symbolice średniowiecznej
Złoto natomiast alchemicy uważali za metal złożony, który można uzyskiwać np. z pierwiastka, za jaki
uważano rtęć, poprzez filozoficzne uszlachetnienie jej za pomocą siarki i kamienia filozoficznego.
Nie każdy był jednak dostatecznie biegły w tych „przepisach”... Alegoryczne ilustracje średniowieczne
przedstawiają te „zaślubiny” siarki-króla z rtęcią-królową. Do czterech kwiatów (pierwiastków), które
oboje małżonkowie trzymają w rękach, dołączył Hermes, wysłannik niebios i patron alchemii, jeszcze
piąty kwiat, quinta essentia. Dzięki temu „hermetyczne małżeństwo” stało się doskonałe. Z siarki
i rtęci powstaje srebro (księżyc) i złoto (słońce). Złoto jest więc według wyobrażeń alchemików czymś
złożonym. Prawdziwej jego natury, jak i innych stałych metali, nie dostrzeżono, wierzono natomiast,
że dają się one przemieniać jedne w drugie, więc także nieszlachetne w szlachetne.
Nieziemski „zimny ogień”. Alchemik Hennig Brand odkrywa fosfor w 1669 r. (fragment obrazu angielskiego malarza Josepha Wrighta of Derby, 1771)
Średniowieczna chemia nie poprzestawała oczywiście na przeprowadzaniu alchemicznych misteriów.
Bez wątpienia zawdzięczamy jej godne uwagi rozwinięcie wiedzy i praktyki w zakresie metalurgii
i technologii. Dzięki cierpliwym próbom, wnikliwym obserwacjom i porównywaniu opanowywano
coraz lepiej np. produkcję szkła i ceramiki, a także otrzymywanie żelaza, miedzi, srebra, rtęci, ołowiu
i cynku z rud i minerałów. Ręczne garbarstwo i farbiarstwo uzasadniałoby nawet przyznanie
średniowiecznej chemii rangi rzemiosła.
Nawet najprawdziwsi alchemicy produkowali w toku swych fantastycznych eksperymentów
chemiczne „produkty uboczne” o dużej wartości: Johann Kunckel wynalazł szkło rubinowe, Johann
Friedrich Böttger - europejską twardą porcelanę, Hennig Brand odkrył fosfor w toku swych destylacji.
Poczynaniom i działalności alchemików zawdzięczamy wyprodukowanie alkoholu i prochu
strzelniczego, jak również wiele wiadomości o kwasach i zasadach.
O przypadkowym odkryciu fosforu w 1669 r. przez Branda opowiada Gottfried Wilhelm Leibniz tak:
„W czasie swych studiów natknął się Brand na dziełko, w którym opisana była metoda, jak
wyprodukować z moczu płyn, który powoduje, że kawałki srebra dojrzewają w złoto”. Przy obróbce
moczu poprzez destylację, co z pewnością nie należało do przyjemnych zajęć, alchemik odkrył coś
cudownego. Wprawdzie nie było to złoto, ale powstał nieznany, samoistnie świecący materiał,
„zimny ogień” - fosfor.
Angielski malarz Joseph Wright of Derby uchwycił ten moment w swym obrazie, który warto opisać.
Pod średniowiecznym gotyckim sklepieniem urządzono pracownię alchemiczną. Wypełniona jest ona
półkami, naczyniami glinianymi, narzędziami, substancjami chemicznymi. Wokół leżą szeroko otwarte
alchemiczne księgi. W środku widać piec z glinianych cegieł. Wespół ze szklanymi kolbami tworzy on
prymitywne urządzenie do destylacji. Z tyłu widać zaskoczonych czeladników, którzy przerwali
w połowie swą pracę. Także sam mistrz alchemii osunął się ze czcią na kolana, wyciągnąwszy rękę
jakby w zaklęciu. Z aparatu destylacyjnego wydobywają się błyszczące opary, rozsiewając nieziemskie
światło. Czy jest to tak poszukiwany kamień filozoficzny, wielki eliksir?
W XV i XVI w. alchemia traciła coraz bardziej na znaczeniu. W naukach przyrodniczych
ugruntowywały się materialistyczne poglądy i sposoby myślenia. Nauki te poczęły wyzwalać się
z więzów religii i astrologii, jak również z mistyki, z wiary w duchy i demony, z całej tej maskarady.
Paracelsus, choć pozostawał jeszcze w kręgu mistycznego sposobu myślenia, wygnał na początku
XVI w. tak poszukiwany kamień filozoficzny do krainy baśni. Twierdził on, że prawdziwym celem
chemii powinna być nie sztuka robienia złota, lecz sztuka przyrządzania lekarstw.
Sceptyczni chemicy
W sto lat później wybiła godzina narodzin pierwiastków chemicznych. Wtedy bowiem zostały one po
raz pierwszy zdefiniowane w naszym nowoczesnym ujęciu. Uczony niemiecki Joachim Jungius w swej
rozprawie pt. Doxoscopiae Physicae Minores, napisanej w 1630, a opublikowanej w 1642 r., odrzucił
zarówno cztery pierwiastki starożytności i trzy pierwiastki alchemii, jak i tezę o możliwości przemian
metali. Pierwiastki chemiczne, twierdził on, są materiałami jednorodnymi i nie dają się rozłożyć.
Nieco później Anglik Robert Boyle postawił w swym budzącym duże zainteresowanie dziele The
Sceptical Chemist (Chemik powątpiewający, 1661 r.) prowokujące pytanie: czy pierwiastki lub
podstawowe elementy rzeczywiście istnieją? I sam dał sobie na nie odpowiedź. „Pod pojęciem
pierwiastków” pisał on „rozumiem pewne pierwotne i nie złożone ciała, absolutnie nie zmieszane
z innymi... Są one składnikami, z których mogą być zarówno komponowane tzw. ciała złożone, jak i na
które te ciała mogą być rozkładane”.
Z początkiem XVIII w. nastąpił zmierzch epoki alchemii i zastąpiła ją chemia flogistonowa, która
pomimo że oparła wyjaśnienie procesu spalania na fałszywych założeniach, to jednak umożliwiła
sklasyfikowanie wielu procesów chemicznych. Z kolei ta epoka została zamknięta wraz z odkryciem
tlenu przez Antoine Laurenta Lavoisiera w 1771 r. po podaniu przez niego prawidłowego wyjaśnienia
istoty procesu spalania.
Dzięki Lavoisierowi chemia uzyskała charakter prawdziwej nauki, jako wiedza o pierwiastkach i innych
materiałach, a także o ich wzajemnym łączeniu się w różnych stosunkach. Tezę o przemianach
jednych metali w drugie odrzucono uważając ją za niemal absolutną niemożliwość. W „Tablicy
pierwiastków”, którą Lavoisier zamieścił w swym wydanym w Paryżu w 1789 r., roku rewolucji, dziele
pt. Traite élémentaire de chimie, figurowały już 22 ze znanych nam dzisiaj pierwiastków. Były między
nimi: azot, tlen, wodór, węgiel, siarka, fosfor i wszystkie znane wtedy metale. Natomiast w tablicy tej
błędnie zostały zaliczone do pierwiastków następujące ciała: tlenek glinowy, baryt, wapno, tlenek
magnezowy i kwarc. Dopiero znacznie później uprzytomniono sobie, że w rzeczywistości są to związki
pierwiastków trudnych do wyodrębnienia w stanie czystym.
Dwie jednoczesne publikacje są oznaką przełomu. Wiegleb odarł alchemię z otaczających ją mitów (pierwsze wydanie jego książki pochodziło z 1777 r., następne z 1783 r.)... (po stronie lewej) ...Lavoisier podał w swym dziele z 1793 r. (pierwsze
wydanie w 1789 r.) definicję pierwiastka chemicznego (po stronie prawej)
W początkach XIX w., który po wynalezieniu maszyny parowej zapowiadał się jako wiek postępu
w przemyśle, udało się za pomocą prądu elektrycznego uzyskać na drodze elektrolizy dalsze nieznane
pierwiastki, jak glin, bar, wapń, magnez i krzem, a także metale alkaliczne, halogeny (chlorowce)
i metale ciężkie.
W 1804 r. angielski chemik John Dalton sformułował swe prawo stosunków stałych oraz prawo
stosunków wielokrotnych3, w myśl których pierwiastki chemiczne łączą się ze sobą tylko w stałych
ściśle określonych stosunkach. Dalton uściślił pogląd Lavoisiera, czyniąc odpowiedzialnymi za te
procesy najmniejsze składniki pierwiastków, atomy.
Szwedzki chemik Jöns Jacob Berzelius opublikował po raz pierwszy w 1818 r. tablicę ciężarów
atomowych wszystkich znanych dotychczas pierwiastków chemicznych. Wprowadził on również
jednolite symbole chemiczne, które obowiązują do dnia dzisiejszego. Szybko zorientowano się, jak
3 Prawo stałości składu, zwane też prawem stosunków stałych, stwierdza, iż stosunek mas składników w związku chemicznym jest
wielkością stałą, niezależnie od warunków, w jakich ten związek otrzymano. Z prawa stosunków wielokrotnych wynika, że jeżeli
dwa pierwiastki tworzą ze sobą dwa lub więcej związków chemicznych, to ilości wago- we jednego z tych pierwiastków,
przypadające na jednostkę wagową drugiego, pozostają w stosunku niewielkich liczb całkowitych (przyp. red.).
ważna jest dokładna znajomość ciężarów atomowych, określanych dziś jako względne masy
atomowe, do wyjaśniania reakcji i określania związków chemicznych, a pracę Berzeliusa oceniono
bardzo wysoko.
Wilhelm Bunsen i Gustav Robert Kirchhoff zastosowali metodę analizy spektralnej do rozpoznawania
pierwiastków chemicznych. Stwierdzili oni, że poszczególne pierwiastki chemiczne znajdujące się
w stanie gazowym przy określonym pobudzeniu emitują fale świetlne, które dają widma emisyjne
bądź absorpcyjne o charakterystycznych liniach. Dzięki analizie spektralnej odkryto w latach 1860-
1863 cez, ind, rubid i tal, wskutek czego liczba poznanych pierwiastków chemicznych wzrosła do 63.
Zebrany więc został okazały zestaw najróżnorodniejszych naturalnych pierwiastków, nie oparty
pozornie na żadnych regułach i pozbawiony wszelkiego wewnętrznego systemu.
Jeden z pierwszych aparatów używanych do analizy widmowej, stosowany przez Bunsena i Kirchhoffa
W tym czasie chyba żaden z naukowców nie sądził, że zostały już odkryte wszystkie podstawowe
cegiełki natury, ale też żaden z nich nie umiał powiedzieć, ile jeszcze pierwiastków czeka na swoje
odkrycie. Od początku tego wieku, czyli w okresie 60 lat, odkryto 28 samych tylko pierwiastków,
a więc prawie połowę znanych w tym czasie pierwiastków chemicznych. Można się było nawet
obawiać, że w miarę postępu w zakresie techniki badań liczba pierwiastków okaże się tak
niezmierzona jak liczba gwiazd na niebie.
Układ pierwiastków chemicznych
Kompletny nieład wśród pierwiastków chemicznych doprowadzał nawet w kołach najwybitniejszych
uczonych do poważnych różnic poglądów przy oznaczaniu związków chemicznych. Brak było
jakiejkolwiek systematyki. W połowie ubiegłego wieku, gdy zaczęła gwałtownie wzrastać liczba
poznanych pierwiastków i ich związków, a każdy chemik ustalał dla nich „własne wzory”, niemiecki
chemik Lothar Meyer trafnie określił ten stan rzeczy mówiąc, że „zdziczenie osiągnęło szczyt”. Dla
oznaczenia związków nieorganicznych powstało wkrótce bardzo wiele wzorów sumarycznych. Jeszcze
gorzej było ze związkami organicznymi. W obiegu było aż 16 różnych wzorów na oznaczenie
substancji tak prostej jak kwas octowy - CH3COOH. Próbę znalezienia sposobu uproszczenia teorii
podjęto we wrześniu 1860 r. na Międzynarodowym Kongresie Chemików, w którym uczestniczyli m.
in. także Lothar Meyer i rosyjski chemik, Dymitr Mendelejew. Dopiero jednak w 1869 r. udało się,
niezależnie od siebie, Mendelejewowi i Meyerowi dojść do wnikliwego stwierdzenia, że wszystkie
pierwiastki chemiczne, uszeregowane w „układ” według wzrastających mas atomowych, wykazują
wyraźną okresowość swych właściwości. To fundamentalne odkrycie przedstawił uczony rosyjski 6
marca 1869 r. na posiedzeniu Rosyjskiego Towarzystwa Chemicznego w Petersburgu. Praca Meyera,
która została opublikowana w „Annalen der Chemie” (Rocznikach Chemii) w 1870 r., datowana jest
z grudnia tegoż roku. Obydwie prace znakomicie się uzupełniają, dzięki czemu Mendelejew mógł
uczynić dalszy krok naprzód. Na podstawie jego słynnej rozprawy, opublikowanej 30 grudnia 1870 r.
pt. „Naturalny układ pierwiastków i jego zastosowanie do poznania właściwości nie odkrytych
pierwiastków”, można było przyjąć, że liczba brakujących pierwiastków jest określona, oraz dokładnie
ustalić ich miejsce w przyjętym układzie okresowym.
Dymitr Mendelejew (fotografia na stronie lewej) Lothar Meyer (fotografia po stronie prawej) ugruntowali swymi pracami układ okresowy pierwiastków chemicznych
Do momentu odkrycia ostatniego z 23 brakujących pierwiastków minęło 75 lat. Ostatnie cztery: nr
43, nr 61, 85 i nr 87 musiały zostać wyprodukowane sztucznie, ponieważ nie występowały w naturze.
Pierwiastki odkryte w latach:
1875 - gal (nr 31)
1878 - iterb (nr 70)
1879 - skand (nr 21) tul (nr 69) holm (nr 67) samar (nr 62)
1880 - gadolin (nr 64)
1885 - neodym (nr 59) prazeodym (nr 60)
1886 - german (nr 32) dysproz (nr 66)
1898 - polon (nr 84) rad (nr 88)
1899 - aktyn (nr 89)
1901 - europ (nr 63)
1905/1907 - lutet (nr 71)
1918 - protaktyn (nr 91)
1922 - hafn (nr 72)
1925 - ren (nr 75)
1936/1937 - technet (nr 43)
1939 - frans (nr 87)
1940 - astat (nr 85)
1945/1946 - promet (nr 61)
Okresowy układ Mendelejewa z 1870 r. przystosowany do obecnego systemu. W latach 1869 i 1870, gdy Mendelejew i Meyer tworzyli swój okresowy układ pierwiastków, znane były 63 pierwiastki chemiczne.
Okazało się, że w naturalnym układzie pierwiastków, przyjętym przez Mendelejewa w 1870 r.,
pozostały miejsca dla najwyżej 24 nie znanych jeszcze pierwiastków, określone przez rosyjskiego
chemika jako „24 białe plamy na mapie chemii”. Między najlżejszym pierwiastkiem, jakim był wodór,
a najcięższym - uranem pozostały do odkrycia jeszcze 23 nieznane pierwiastki chemiczne. Do tego
należało doliczyć jeszcze ewentualnie 24. pierwiastek, który następował po uranie, i dla którego
Mendelejew zarezerwował miejsce. W swych przewidywaniach Mendelejew poszedł tak daleko, że
określił właściwości, jakie powinny wykazywać nie odkryte jeszcze pierwiastki, i podał nawet
wskazówki, gdzie należy tych pierwiastków poszukiwać. Jego niemiecki kolega, Meyer, przyznał
później, że jemu samemu zabrakło „odwagi do tak daleko idących przewidywań”, gdy opracowywał
swój układ okresowy pierwiastków. Mendelejew jednak potrafił uzasadnić swą śmiałą hipotezę. Oto
jego słowa:
„Prawo przyrody ma tylko w tym przypadku znaczenie naukowe, jeśli umożliwia praktyczne
następstwa, tzn. jeśli pozwala na wyciągnięcie takich logicznych wniosków, które wyjaśniają rzeczy
nie wyjaśnione, i wskazują na takie nie znane jeszcze zjawiska, które potem potwierdzają się
doświadczalnie”.
Zaczynają się wielkie poszukiwania
Dla kilku jeszcze nie odkrytych pierwiastków, które w okresowym układzie pierwiastków powinny
zająć miejsca po borze, glinie i krzemie, a którym Mendelejew nadał tymczasowe nazwy: eka-bor,
eka-glin i eka-krzem, podał rosyjski badacz bardzo dokładne dane. Mogły się więc rozpocząć wielkie
poszukiwania.
Gdy w pięć lat później, w sierpniu 1875 r., uczony francuski Paul Émile Lecoq de Boisbaudran ogłosił
o odkryciu nowego pierwiastka, galu, który znalazł w blendzie cynkowej przy zastosowaniu
spektroskopii iskrowej, Mendelejew wyraził zaraz przypuszczenie, że może to być poszukiwany eka-
glin. Dla tego pierwiastka przewidział on masę atomową 68, a ciężar właściwy od 5,9 do 6,0. Francuz
określił początkowo gęstość na 4,7. Dopiero po zachęcie ze strony Mendelejewa do dalszych
starannych badań i po uzyskaniu kolejnych ilości czystego galu, mógł Boisbaudran sprecyzować tę
wartość (ciężar właściwy) jako 5,96, a masę atomową ustalić na 69,9.
„Aby zrozumieć, w jakim napięciu oczekiwano uzyskania danych dotyczących cech galu - opisywał
ówczesną sytuację chemik Winkler - należało uprzytomnić sobie, że nie istniał wtedy jeszcze żaden
dowód na potwierdzenie słuszności wniosków i konsekwencji okresowego układu pierwiastków”.
W marcu 1879 r. Lars Fredrik Nilson, profesor chemii szwedzkiego uniwersytetu w Uppsali, odkrył
następny nieznany pierwiastek, któremu nadał nazwę skand. Wkrótce okazało się, że chemiczne
i fizyczne właściwości tego pierwiastka pokrywały się z cechami hipotetycznego eka-boru. Pełen
radości Mendelejew powiedział wtedy, że nigdy w życiu nie spodziewałby się tak wspaniałego
potwierdzenia słuszności okresowego układu pierwiastków!
Rosyjski uczony szczególnie dokładnie ustalił przewidywane cechy eka-krzemu, dlatego też świat
naukowy z palącą ciekawością oczekiwał odkrycia tego pierwiastka.
Clemens Winkler, odkrywca pierwiastka germanu, był jednym z pierwszych, którzy mogli potwierdzić genialne przewidywania Mendelejewa dotyczące właściwości nie znanych jeszcze pierwiastków (portret pędzla G. Schuberta)
We wrześniu 1885 r. górnicy kopalni „Himmelsfürst” (Książę Niebios) we Freibergu natknęli się na
pewną rudę srebra o niecodziennym wyglądzie. Ten zagadkowy, dotychczas nie znany minerał,
któremu nadano nazwę argirodytu, został poddany analizie przez Clemensa Aleksandra Winklera,
profesora chemii nieorganicznej Akademii Górniczej we Freibergu. W wyniku analizy ustalił on
następujący skład chemiczny badanej rudy: 74,7% srebra, 17,3% siarki i ponad 1% ubocznych
składników. Brakowało więc prawie 7%. Obliczony stosunek między masą atomową srebra a masą
atomową siarki, wynoszący dokładnie 1,3, nie odpowiadał również w żadnym wypadku czystemu
siarczkowi srebra, Ag2S. Po zastanowieniu Winkler doszedł do wniosku, że ma do czynienia ze
związkiem, który należałoby oznaczyć wzorem 2Ag2S∘XS lub 4Ag2S∘YS2. W pierwszym przypadku „X”
byłby jakimś pierwiastkiem dwuwartościowym, jak np. ołów, w drugim zaś „Y” powinien być
pierwiastkiem czterowartościowym, jak cyna. Zarówno ołów, jak i cynę znajdowano już w rudach
srebra, jednakże ani tych, ani też innych znanych metali po prostu w argirodycie nie było, co Winkler
jako biegły analityk natychmiast ustalił. Niepełna wartość analityczna wskazywać mogła tylko na
jedno: w tej nie spotykanej rudzie srebra musi być ukryty nieznany pierwiastek!
Świadomość, że oto trzyma w rękach nowy pierwiastek, wywołała u Winklera, jak to otwarcie wyznał,
ogromne zdenerwowanie i omdlenie. Pracował zawzięcie, dniami i nocami. Wszystkie jego myśli
i czyny opanowane były bez reszty przez nowy, nieznany pierwiastek chemiczny. Jego żelazna
kondycja dochodziła bez mała do granic wytrzymałości, gdy zupełnie niespodziewanie udało mu się 6
lutego 1886 r. wyodrębnić siarczek nieznanego ciała. Był on rozpuszczalny w wodzie i dlatego,
wskutek zwykle stosowanego wypłukiwania osadów siarkowych wodą, bronił się tak długo i zawzięcie
przed uchwyceniem go przez chemika.
Dla badacza jest to nadzwyczaj szczęśliwe uczucie, gdy stwierdzi, że natrafił na ślad jeszcze jednego
elementu składowego naszej materii. Winkler, podobnie jak inni badacze, po ogłoszeniu hipotezy
Mendelejewa poszukiwał gorączkowo nowych pierwiastków, które zapełniłyby „dziury” w układzie
okresowym. Wielkie nadzieje pokładał w analizie mas kamieni i popiołów, wyrzuconych z nieznanych
głębin wnętrza ziemi przy potężnym wybuchu wulkanu Krakatau w sierpniu 1883 r. Te nadzieje
jednak zawiodły. A teraz oto znalazł nowy pierwiastek we freiberskiej rudzie! Był to przepowiedziany
przez Mendelejewa eka-krzem. Ku niezmiernemu zaskoczeniu Winklera, uzyskane przez niego dane
dotyczące tego pierwiastka zgadzały się co do joty z danymi „przepowiedzianymi” przez jego
rosyjskiego kolegę.
Dla masy atomowej Mendelejew podał wartość 72, a dla ciężaru właściwego - 5,5. Winkler ustalił
odpowiednio 72,3 i 5,47. Przez niemieckiego chemika potwierdzona została również
czterowartościowość nowego ciała. Tak wspaniała trafność prognozy chemicznej wywarła ogromne
wrażenie na Winklerze. Oto jego słowa: „Trudno o bardziej przekonywający dowód na potwierdzenie
słuszności teorii okresowości pierwiastków... i znaczy on w rzeczywistości więcej niż samo
potwierdzenie śmiało zbudowanej teorii; oznacza bowiem wybitne rozszerzenie widnokręgów chemii
i stanowi potężny krok naprzód na drodze poznania.
Radość z odkrycia pierwiastka kazała Winklerowi natychmiast chwycić za pióro. „Mam nadzieję złożyć
Panu niedługo wyczerpujący raport o tym interesującym ciele” napisał zaraz 26 lutego 1886 r. do
Mendelejewa. „Dziś poprzestaję na zawiadomieniu Pana o ze wszech miar prawdopodobnym
triumfie Pańskiego geniuszu i na wyrażeniu Panu mojego szacunku i głębokiej czci”.
Na tę pochwałę rosyjski chemik odpowiedział skromnie: „Ponieważ german jest ukoronowaniem
układu okresowego, a Pan jest jego odkrywcą, korona należy się Panu. Ja natomiast zadowolę się rolą
zwiastuna”.
Odkrycie nowego pierwiastka przywodzi na myśl odkrycie planety Neptuna. Istnienie tej planety na
podstawie perturbacji, występujących w obiegach sąsiednich planet, przepowiedział francuski
astronom Urbain Jean Joseph Leverrier, co wkrótce zostało potwierdzone. Dlatego Winkler nosił się
z zamiarem nadania nowo odkrytemu pierwiastkowi nazwy neptunium, jednakże zarzucił tę myśl,
gdyż nazwa ta została właśnie użyta do nazwania rzekomo odkrytego innego pierwiastka. Winkler
odkryty przez siebie pierwiastek nazwał germanem. Skład chemiczny argirodytu przestał być
tajemnicą. Wyrażał się on wzorem 4Ag2S∘GeS2. Na tle tego wszystkiego powstała świadomość, że
naukowo uzasadnione i ukierunkowane przewidywania przestały być wyłącznym przywilejem
astronomii.
Jasna pomarańczowa linia
Wraz z odkryciem germanu i wielu innych pierwiastków z grupy ziem rzadkich skurczyła się bardzo
liczba „białych plam” między wodorem a uranem, a uczeni całego świata skierowali wszystkie swe
wysiłki na zbadanie ostatnich, nie poznanych dotąd pierwiastków chemicznych. Jest rzeczą zabawną
i zarazem pouczającą prześledzić w ówczesnej literaturze chemicznej, z jakim zapałem poszukiwano
wtedy tych brakujących pierwiastków. Doniesienia o „odkryciach” prześcigały się wzajemnie. Nowe
pierwiastki pojawiały się nagle, jak gwiazdy spadające w letnią noc, i podobnie jak one znikały równie
szybko, jak się pojawiły. A oto przykład.
W epoce postępującego szturmu na nieznane pierwiastki zdarzały się też porażki. Austrium nie było nowym pierwiastkiem chemicznym, ale jego odkrywca utrzymywał jeszcze na łożu śmierci, że znalazł na pewno nowy pierwiastek chemiczny
W końcu 1878 r. Norweg Dahll, pracujący na niewielkiej wyspie jako sztygar, poinformował, że przy
przerobie 10 kg rudy odkrył nowy pierwiastek z grupy metali ciężkich i nazwał go norvegium. Była to
pomyłka.
Austriaccy uczeni zarezerwowali nazwę austrium lub austriacum dla nowego pierwiastka, którego
występowanie jednakże nie potwierdziło się po wielu latach pełnych zapału poszukiwań.
Uczeni angielscy ulegli złudzeniu, że udało im się w 1892 r. wyodrębnić pierwiastek masrium
z minerału o nazwie masrit, znalezionego w Egipcie. Miał on wypełnić lukę pomiędzy berylem
i wapniem, której zresztą faktycznie nie było.
Inni znów uczeni odkryli w widmie słońca pierwiastek coronium. Dziś szukamy go daremnie
w układzie pierwiastków. Mimo to wielu uczonych było głęboko przekonanych, że Słońce zawiera
znaczną liczbę nieznanych pierwiastków. Badanie widma korony słonecznej, przeprowadzone w
1868 r., przyniosło nieoczekiwany wynik. Pamiętnego dnia 18 sierpnia, kiedy to całkowite zaćmienie
Słońca pogrążyło w cieniu olbrzymie obszary kuli ziemskiej, rzadkie to zjawisko obserwował w Indiach
francuski astronom Pierre Jules César Janssen. Była to pierwsza obserwacja korony słonecznej
dokonana przez spektroskop. i Wtedy Janssen zauważył oprócz trzech znanych już linii widma
wodoru - czerwonej, zielononiebieskiej i niebieskiej - nieznaną, jasną, pomarańczową linię widmową
D3, którą należało przypisać nowemu pierwiastkowi chemicznemu.
Przy całkowitym zaćmieniu Słońca w 1868 r. (ówczesne zdjęcie w środku) po raz pierwszy badano koronę słoneczną za pomocą spektroskopu (u góry). W widmie pojawiły się linie nowego, dotychczas nie odkrytego na Ziemi pierwiastka -- helu (u
dołu)
Odkrycie pozaziemskiego pierwiastka zostało wtedy szczególnie uhonorowane. 25 października
1868 r. Francuska Akademia Nauk w Paryżu otrzymała równocześnie dwa sprawozdania. Pierwsze,
przedstawione przez Janssena, pochodziło z nadmorskiego miasta w Indiach, drugie nadeszło z Anglii
od angielskiego astronoma Josepha Normana Lockyera. Uczony ten zaobserwował również ową
tajemniczą, jasną linię widmową i nieznanemu pierwiastkowi nadał nazwę helium, wywodząc ją od
greckiego słowa helios, czyli słońce. Akademia uznała, że to osobliwe podwójne odkrycie należy
upamiętnić, i ufundowała ku czci odkrywców helu medal pamiątkowy z podobiznami Lockyera i
Janssena.
Chociaż hel został odkryty przed powstaniem okresowego układu pierwiastków, Mendelejew i Meyer
nie uwzględnili go w swych tablicach, gdyż niezbędne do tego były dokładniejsze dane chemiczno-
fizyczne, a przede wszystkim masa atomowa tego pierwiastka. Lecz w jaki sposób miano je ustalić,
skoro tego ciała w ogóle na Ziemi nie było?
Gdzie umieścić gazy szlachetne?
W 1894 r. wynikł spór naukowy między dwoma uczonymi angielskimi: Johnem Williamem Struttem
lordem Rayleighem i Williamem Ramsayem. Rayleigh zauważył, że azot uzyskany z powietrza po
oddzieleniu tlenu ma nieco większą gęstość, mianowicie 1,2521 g/l, niż azot uzyskany metodą
chemiczną, wykazujący gęstość 1,2505 g/l. Ramsay reprezentował pogląd, że tę anomalię gęstości
można tłumaczyć obecnością w powietrzu jakiegoś ciężkiego gazu. O takich teoriach jego kolega
jednak nie chciał słyszeć. Rayleigh rozważał raczej możliwość istnienia ciężkiej odmiany azotu,
w rodzaju ozonu. Sprawę miał rozstrzygnąć eksperyment. Ramsay wydzielił tlen z powietrza w zwykły
sposób, tzn. używając go do spalenia, i związał azot według metody, jaką podawał na wykładach,
polegającej na przeprowadzeniu go przez żarzący się magnez. Uzyskaną pozostałość gazową poddał
badaniu spektroskopowemu. Nowe, nie widziane dotychczas, iskrzące się widmo z czerwonymi
i zielonymi liniami zaskoczyło uczonego.
„W ciągu lata 1894 r. prowadziliśmy z lordem Rayleighem prawie nieprzerwaną korespondencję” -
podaje Ramsay - „i 18 sierpnia na zjeździe brytyjskich przyrodników w Oxfordzie ogłosiliśmy odkrycie
nowego składnika atmosfery... argonu”.
Ramsay uzyskał na masę atomową argonu wartość 40, gaz ten musiałby więc być umieszczony
między potasem i wapniem, ale tam nie istniała żadna luka! Cóż więc czynić? Podniosły się zaraz
krytyczne głosy, które chciały odmówić argonowi charakteru pierwiastka, ponieważ nie dał się
zaszeregować w układzie okresowym pierwiastków. Ramsay z wielką zręcznością i wytrwałością
prowadził dalsze badania4, by wyjaśnić tę sprzeczność. Wkrótce stwierdził, że argon jest jeszcze
bardziej oporny w reakcjach niż azot i właściwie nie wchodzi w reakcje z żadnymi substancjami
chemicznymi, a więc słusznie został nazwany po grecku słowem „bezczynny”.
Ramsay przypomniał sobie o pewnej informacji Williama Francisa Hillebranda z Instytutu
Geologicznego w Waszyngtonie, który w 1890 r. stwierdził, że w czasie rozkładania minerału kleweitu
(rudy uranu) kwasami wydzielają się znaczne ilości gazu, który uznał on za azot. Ramsay postanowił
sprawdzić, czy z tego związanego w minerale azotu da się także wyodrębnić argon.
William Ramsay odkrył w powietrzu pierwiastki, dla których początkowo brakowało miejsca w układzie Mendelejewa. Były to gazy szlachetne
Po długich staraniach udało mu się uzyskać od handlarza dwie uncje tego rzadkiego minerału.
Dokonał rozkładu kwasem siarkowym, nie zajął się jednak zaraz uzyskanym gazem, gdyż przeszkodziły
4 Korzystał w tym celu także z pomocy prof. Karola Olszewskiego, który w swojej pracowni przy Uniwersytecie Krakowskim
skraplał mu próbkę argonu (przyp. red.).
mu w tym inne zajęcia. Dopiero w półtora miesiąca później znalazł Ramsay czas, aby w marcu 1895 r.
zbadać widmo tego gazu. Jego zdumienie było ogromne, ponieważ w widmie jaśniała pomarańczowa
linia, która nie była identyczna ze znaną żółtą widmową linią sodu. Minął jednak jakiś czas, zanim
Ramsay nie zdobył całkowitej pewności. „Wyznaję ze wstydem” - wyraził się w jednym z wykładów na
ten temat - „że rozebrałem na części mój spektroskop, podejrzewając raczej jego niesprawność niż
obecność nowego gazu”.
Był to nowy gaz, dotychczas nie znany pierwiastek gazowy. William Crookes, który był największym
autorytetem w dziedzinie analizy widmowej w Anglii, poinformował swego kolegę, że oglądana przez
niego pomarańczowa linia jest identyczna z linią obserwowaną przez Lockyera i Janssena w 1868 r.
w widmie słonecznym - a więc hel występuje również i na Ziemi.
Ramsayowi zawdzięczamy, że dwa nowo odkryte gazy znalazły miejsce w układzie okresowym
pierwiastków, chociaż oficjalnie miejsca takiego dla nich nie było. Do znanych grup pierwiastków, od
I do VIII, dorzucił Ramsay grupę zerową, przeznaczoną specjalnie dla zerowartościowych, trudno
reagujących gazów szlachetnych, jak zaczęto nazywać nowe, gazowe pierwiastki. To nadzwyczaj
śmiałe rozszerzenie układu okresowego pierwiastków zaskoczyło najbardziej starego mistrza, samego
Mendelejewa. Jeszcze na krótko przed śmiercią w 1907 r. wielki uczony rosyjski wyraził się
z podziwem, że Lecoq de Boisbaudran, Nilson i Winkler tylko umocnili układ okresowy pierwiastków,
natomiast Ramsay potwierdził jego prawdziwość.
Po umieszczeniu gazów szlachetnych odpowiednio do ich mas atomowych (hel - 4, argon - 40)
w zerowej grupie pierwiastków, Ramsay stwierdził, że zostało między nimi wolne miejsce dla
dalszego pierwiastka. Poinformował o tym jesienią 1897 r. w czasie posiedzenia British Association
(Towarzystwo Brytyjskie) w Toronto w swym obiecująco zatytułowanym wykładzie „O pewnym nie
odkrytym gazie”. Sięgając pamięcią wstecz, Ramsay wspominał: „Wzorem naszego mistrza
Mendelejewa opisałem, na ile było to możliwe, oczekiwane właściwości nowego, gazowego
pierwiastka, który powinien wypełnić lukę między helem i argonem. Właściwie byłbym mógł
przepowiedzieć istnienie jeszcze dwóch innych gazów, ale uważałem, że z proroctwami należy
zachować ostrożność...”
Do ostrożności skłaniał Ramsaya oczywiście fakt, że nikt nie wiedział, gdzie należy szukać tych
gazowych pierwiastków. Na pomysł, żeby szukać ich w powietrzu, wpadł Ramsay dopiero po wielu
nieudanych doświadczeniach. Tymczasem Niemiec Carl Paul Gottfried von Linde i Anglik William
Hampson podali prawie równocześnie do wiadomości publicznej swoją nową metodę skraplania
powietrza. Ta elegancka metoda pojawiła się jak na zawołanie Ramsaya. Z jej pomocą udało mu się
teraz rzeczywiście odnaleźć brakujące jeszcze gazy - krypton („skryty”) i neon („nowy”) - w pewnych
frakcjach skroplonego powietrza.
Chemia okultystyczne
Zerowa grupa gazów szlachetnych robiła wrażenie doskonałej. Nie zachwiało nią także ogłoszenie
przez Amerykanina Brusha o odkryciu nowego, dalszego składnika powietrza, pierwiastka „eterionu”.
Informacja ta została podana w sierpniu 1898 r. w czasie obrad przyrodników w Bostonie. Brush
twierdził, że gęstość „eterionu” wynosi tylko jedną dziesięciotysięczną część gęstości wodoru. Ze
względu na swą lekkość i ogromną szybkość, z jaką poruszają się jego cząsteczki, ten szczególny gaz
stara się uciekać z Ziemi daleko w głębie wszechświata. Wielką sztuką jest wykazanie jego istnienia na
Ziemi.
Nawet Mendelejew walczył do końca o znalezienie uzasadnienia dla tego hipotetycznego „eteru
kosmicznego”. Przyporządkował mu więc pierwiastek nevtonium i umieścił go, podobnie jak inny,
równie hipotetyczny pierwiastek coronium, jeszcze przed wodorem. Istnienia tych osobliwych
pierwiastków nie udało się nigdy doświadczalnie wykazać. Nie nastąpiło to nawet wtedy, gdy
wydawało się, że można pewne nieznane linie spektralne w widmie zorzy polarnej, korony słonecznej
i mgławic gwiazdowych, przyporządkować tym pierwiastkom, jak i innemu jeszcze nie znanemu
pierwiastkowi nebulium (po łacinie nebula – mgławica). Dopiero później okazało się, że te obce linie
w widmach odpowiadają z jonizowanym stanom tlenu i azotu, a nie nowym pierwiastkom.
Pewne nadzieje z tym zagadkowym, ciężko lub w ogóle nie dającym się uchwycić „eterem
kosmicznym” wiązał także pewien inżynier, Adolf Wagemann. Wszystkie ciała, jego zdaniem, powinny
w temperaturze absolutnego zera, przy minus 273°C zamieniać się w ów obojętny eter, który nie
może być niczym innym, jak prawdziwym kamieniem filozoficznym. Gdyby doprowadzić ten eter do
połączenia z odrobinami złota lub, jeszcze lepiej, ogrzać go ostrożnie do temperatury, w której jego
atomy zaczną wykonywać „energetyczne drgania”, charakterystyczne dla drgań złota, wtedy
wszystko, co materialne - w zetknięciu z tym drgającym ciałem - zamieni się w złoto.
Metoda inżyniera Wagemanna nie wyglądała na skomplikowaną. Niestety, była to tylko i wyłącznie
spekulacja. Zero bez-względne jest wielkością graniczną, do której możemy się eksperymentalnie
zbliżyć na odległość małych ułamków stopnia, ale nie możemy jej osiągnąć. Niestety, nie jest więc
możliwe zdobycie kamienia filozoficznego, choćby był on tuż, tuż... Na trudności tej utknęła nowa
metoda uzyskiwania sztucznego złota, która miała obdarować ludzkość ogromnymi bogactwami.
Trzeba tu dodać, że dopiero w kilka lat później, w 1906 r., dzięki sformułowaniu trzeciej zasady
termodynamiki przez fizyka i chemika w jednej osobie, Walthera Nernsta, zrozumiałe się stało
zachowanie ciał przy zbliżaniu się do absolutnego zera. Dopiero teraz można było metodę
Wagemanna teoretycznie ocenić i - odrzucić.
W ogólnym polowaniu na nie odkryte jeszcze pierwiastki okultyści też nie chcieli pozostać w tyle
Jeśli jednak kogoś interesują „szczegóły techniczne”, może sięgnąć po broszurę Wagemanna, wydaną
w 1901 r., i poddać się fascynującemu urokowi jej tytułu Sztuczne złoto! Odkrycie metody
przetwarzania materiałów opartej na nowoczesnych poglądach naukowych. Zrozumiałe dla każdego.
W powszechnej pogoni za ostatnimi brakującymi pierwiastkami nie chcieli pozostać w tyle również
zwolennicy alchemii i nowo odradzającego się spirytyzmu. Prowadzili oni poszukiwania na własną
rękę, a swe wyniki zamknęli w końcu w czymś w rodzaju podręcznika zatytułowanego Chemia
okultystyczna. Obserwacje pierwiastków chemicznych dokonane przez jasnowidzów.
Wszystko zaczęło się latem 1895 r. w Londynie, kiedy członkowie Europejskiej Sekcji Towarzystwa
Teozoficznego udali się po zakończonym dniu pracy na przechadzkę nad Tamizę. Ktoś rzucił pytanie,
czy nie dałoby się zbadać składu powietrza i jego pierwiastków metodami okultystycznymi.
Zarysowała się tu pierwsza „konkurencja” dla Williama Ramsaya, którego głośne odkrycia były wtedy
na ustach wszystkich.
Niektórzy członkowie Towarzystwa, którzy już wcześniej opanowali „sztukę powiększania”, rzucili się
natychmiast na trawę i wlepili wzrok w eter niebieski, aby wypatrzyć pojedyncze atomy gazowych
składników powietrza! Ich umiejętność „powiększającego widzenia” musiała być zaiste nadzwyczajna.
Dziś, nawet przy zastosowaniu wysoko wyspecjalizowanych mikroskopów elektronowych, możemy
optycznie ująć atom tylko w bardzo rozmytych zarysach.
W kilka lat później Towarzystwo postanowiło na jednym z „kongresów” podjąć systematyczne studia
nad chemią okultystyczną. Pan Leadbeater i panna Annie Besant, którzy podawali się za autorów
wspomnianego „podręcznika”, rozpoczęli badanie atomowej struktury pierwiastków. Należy
przyznać, że do tych badań mieli własną metodę. Dzięki swym zdolnościom jasnowidzenia
i posiadanej szczególnej „sile powiększania”, którą w cudowny sposób mogli zmieniać na „większą lub
mniejszą”, widzieli dokładnie przed sobą atomy i mogli nawet policzyć ich części składowe -
„praatomy”. Udawało się to przy najrzadziej spotykanych pierwiastkach, gdyż wystarczało tylko je
sobie intensywnie wyobrazić. Taki sposób postępowania krył w sobie naturalnie także
i niebezpieczeństwa. Panna Besant o mało się nie udusiła badając w jasnowidzeniu trujący chlor.
W wodorze, najlżejszym pierwiastku, „naliczono” 18 praatomów, w helu - 72. W celu uzyskania
okultystycznej masy atomowej pierwiastków, wystarczyło podzielić liczbę praatomów przez 18.
Zgodnie z tą zasadą wodór miał masę atomową 1, hel 4. W złocie znaleziono 3546 praatomów, co
odpowiadało masie atomowej 197.
Była to więc bardzo skomplikowana metoda. Przypomina się anegdota o pasterzu, który zapytany,
skąd wieczorem w ogóle wie, że wszystkie owce powróciły do domu, odpowiedział: „To bardzo
proste, liczę je”. A czy nie jest to uciążliwe przy tak wielkiej trzodzie? „Wprost przeciwnie” -
odpowiedział znów pasterz - „liczę nogi owiec i dzielę przez 4”.
Jest rzeczą zrozumiałą, że dane dotyczące mas atomowych uzyskane dzięki jasnowidzeniu, nie mogły
zbytnio odbiegać od danych oficjalnych. Czy w przeciwnym wypadku chemia okultystyczna mogłaby
znaleźć uznanie? Analizując tablice pierwiastków i atomów w podręczniku Chemia okultystyczna
można zauważyć, że figuruje w nich także nowy pierwiastek. Jasnowidze odkryli go w powietrzu:
„przeoczonego intruza między wodorem i helem”, który musiał zawierać 54 praatomy i zgodnie z tym
mieć masę atomową 3, nazwali occultum. Nie został on nigdy włączony do okresowego układu
pierwiastków.
Kolejny nowy pierwiastek - argentaurum
W układzie pierwiastków Mendelejewa znalazła się jeszcze jedna luka, między srebrem i złotem. W
1896 r. wydawało się, że to wolne miejsce zostanie ostatecznie zajęte, ponieważ Amerykanin
Stephen H. Emmens zgłosił odkrycie poszukiwanego pierwiastka. W celu podkreślenia, że zajmuje on
miejsce między srebrem (argentum) i złotem (aurum) nazwał go argentaurum,. Historia odkrycia
argentaurum jest niezwykle pasjonująca.
W kołach amerykańskich uczonych nazwisko doktora Emmensa cieszyło się dobrą sławą. Był on
członkiem wielu szanowanych towarzystw naukowych, a rozgłos uzyskał dzięki wynalezieniu w
1898 r. materiału wybuchowego - emmensytu. Przez krótki czas uchodził również za odkrywcę tzw.
„kwasu Emmensa”. Ten nowy związek miał powstawać podczas poddawania dymiącego kwasu
azotowego działaniu kwasu pikrynowego aż do momentu całkowitego nasycenia. Jednak w dodatku
do rocznika 1892 „Chemiker Zeitung” podano, że kwas Emmensa nie może być uznany za swoisty
związek, ponieważ jest to po prostu nie zmieniony kwas pikrynowy. Nie znalazła również uznania
hipoteza Emmensa dotycząca struktury magnetycznego tlenku żelaza. Wadę prac Emmensa
stanowiło chyba to, że były one nieco fantastyczne.
Czym, oprócz trwałości, różnią się metale szlachetne - srebro, złoto i platyna - od innych metali? Takie
pytanie postawił sobie Emmens i doszedł do wniosku, że najważniejszą rolę odgrywa tu ich wielki
i wzrastający w kolejności: srebro, złoto, platyna - ciężar właściwy. Gdyby więc udało się silnie
zagęścić atomy metali, można by dojść do znacznie cięższych metali szlachetnych. Tak w grubszych
zarysach wyglądała nowa idea Emmensa. Te spekulacje naprowadziły go na myśl o pośrednim
pierwiastku, który nie mógł być ani srebrem, ani złotem, a który nazwał argentaurum. Z tego ciała
przez rozluźnienie struktury atomowej powstawałoby srebro, a przez jej zagęszczenie - złoto! Proces
ten - zdaniem Emmensa - nie byłby niczym nowym, ponieważ dokonuje się on od tysiącleci dzień po
dniu w przyrodzie, Emmens jednak twierdził, że znalazł sposób umożliwiający powtórzenie tego
procesu w warunkach laboratoryjnych i - oczywiście - tylko w jego własnym laboratorium
(„Argentaurum-Laboratory”), mieszczącym się w Nowym Jorku w dzielnicy New Brighton przy Central
Avenue 20.
Teorie te przywiodły Emmensa w niebezpieczne sąsiedztwo osławionego średniowiecznego
procederu wytwarzania sztucznego złota. Amerykanin bronił się jednak przed mianem alchemika,
choć zasługiwał na nie w pełni, ponieważ rzeczywiście potrafił robić złoto!
Na dowód, że jego wywody są słuszne i metoda daje efekty, Emmens sprzedał 13 kwietnia 1897 r.
nowojorskiej mennicy sześć sztab stopu złota i srebra, czyli argentaurum, za 954 dolary i 80 centów.
Pokwitowanie z tej transakcji pokazywał triumfująco każdemu z pojawiających się reporterów i gości!
Od tego momentu Emmens dostarczał co miesiąc państwowej mennicy po dwie sztaby złota
o ciężarze od 7 do 16,5 uncji, a więc od około 200 do 500 g. Przedstawicielom prasy obwieścił
chełpliwie: „Jestem zdolny w ciągu jednego roku powiększyć produkcję złota z argentaurum do
50 000 uncji miesięcznie”. Nowy Jork zachodził w głowę, czy Emmens mówił prawdę. Pewne
wydarzenia niewątpliwie na to wskazywały.
W wielkich ogłoszeniach w prasie i w naukowych czasopismach oferował Emmens złoto
z argentaurum w ilościach po 1, 2, 5 i 10 g, by umożliwić sprawdzenie jego cech i przeprowadzenie
naukowych badań. Cena wynosiła 75 centów za 1 g. Każdy, kogo interesowało sztuczne złoto, mógł je
zwyczajnie kupić u Emmensa. Zainteresowanie było ogromne. Nawet znany fizyk angielski, William
Crookes prosił odkrywcę o pewne szczegóły dotyczące tej nowej, cudownej substancji. Crookes miał
zamiar zamieścić na ten temat informację w wydawanym przez siebie londyńskim czasopiśmie
„Chemical News” (Nowiny Chemiczne).
W kręgach wybitnych angielskich naukowców Crookes był nieco dwuznaczną figurą. W swej
specjalności, w dziedzinie analizy spektralnej, uchodził niezaprzeczenie za autorytet, tym bardziej że
za pomocą tej analizy odkrył nowy pierwiastek, tal. Crookes mawiał o sobie, że zawsze szczególnie
fascynowało go „królestwo cienia między tym, co znane, a tym, co nieznane”. Brała pokusa, by
traktować to wyznanie dosłownie, jako że Crookes poświęcał swój czas i na to, aby metodami
fizycznymi badać zjawiska spirytystyczne. Nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby wybitny fizyk
wykorzystał swe naukowe kwalifikacje do zdemaskowania szalbierstwa spirytyzmu, na który moda
szerzyła się wtedy jak epidemia w wielu kręgach „lepszego” towarzystwa. Jednak sprawa miała się
inaczej. Crookes dał się bowiem tak dalece zwieść różnym poczynaniom mediów spirytystycznych, że
w końcu uwierzył w ich „nadprzyrodzone zdolności” i z pełnym zaufaniem rejestrował „potężne” siły
psychiczne, którymi siedzące obok medium oddziaływało na wagę sprężynową. Crookes uwierzył
także w „materializację” osoby zmarłej, której ducha ukazywało pogrążone w transie medium,
przywiązane do specjalnych fizycznych przyrządów pomiarowych. Istnieją nawet „fotografie
duchów”, na których Crookes widnieje obok gości z zaświata. Dobra sława Crookesa jako uczonego
ucierpiała naturalnie bardzo wskutek takich ubocznych zainteresowań. Crookes był bowiem
członkiem czcigodnego Royal Society (Królewskiego Towarzystwa), do którego należeli tylko
najwybitniejsi uczeni na świecie. Fryderyk Engels w swej pracy Przyrodoznawstwo w świecie duchów z
1878 r., wydrukowanej w Dialektyce przyrody, wyraził się krytycznie i szyderczo o Crookesie, mówiąc,
że więcej pożytku byłoby, gdyby Crookes na seanse spirytystyczne zamiast przyrządów fizycznych
przynosił sceptyczno-krytyczny umysł5.
Warto nadmienić, że w tamtych latach ze spirytyzmem zetknął się również Dymitr Mendelejew. Jako
członek pewnego zespołu naukowców dostał on do zbadania sprawę „zaklinania duchów”, które
szerzyło się w Petersburgu jak epidemia, i mógł przy tej okazji poddać testom również medium
Crookesa. Rosyjscy uczeni wydali w 1876 r. miażdżącą opinię, iż zostało dowiedzione, że wszystkie
tzw. zjawiska spirytystyczne należy tłumaczyć albo „nie uświadomionymi ruchami, albo świadomym
oszustwem, i że nauka spirytystyczna jest zabobonem”.
Crookes nie dał się przekonać i ręczył za rzetelność wyników swych fizycznych pomiarów. Zapewnił
o swej pomocy także zwolenników chemii okultystycznej, którzy się do niego zwrócili. Był więc
odpowiednim człowiekiem, żeby udzielić poparcia i takiemu adeptowi nowożytnej ery, jak Emmens...
W licznych listach Emmens odkrywał więc Crookesowi chętnie swą wielką tajemnicę. Sedno tkwiło w
„maszynie do wysokich ciśnień”, która właśnie została zgłoszona do opatentowania.
Sensacja roku 1897 w Nowym Jorku: kto chce, może kupić sztucznie wyprodukowane złoto, złoto-argentaurum
W maszynie tej z kawałków srebra poddawanych silnym mechanicznym uderzeniom miało
powstawać wskutek kompresji najpierw argentaurum, a potem złoto.
Po 30 latach smutnych doświadczeń ze spirytyzmem Crookes stał się dużo ostrożniejszy i zażądał
najpierw szczegółowych informacji. Nieco urażony Emmens odpisał mu, że jeśli Crookes chce sam
przeprowadzić eksperyment, to przecież może wziąć zwykły meksykański srebrny dolar i poddać go
mechanicznym uderzeniom ciśnieniowym w stalowym cylindrze w niskiej temperaturze. Taka metoda
5 Mimo różnych wątpliwości wysuwanych w związku z osobą Williama Crookesa należy zaznaczyć, że był on i pozostał do końca życia znakomitym, wysoko cenionym uczonym i wielkim autorytetem w dziedzinie fizyki, a jego badania w zakresie spirytyzmu, w którym stosował skonstruowane przez siebie przyrządy naukowe, stawiają go w rzędzie uczonych-pionierów usiłujących rzucić snop światła na tę tajemniczą dziedzinę. Zapoczątkowana i ugruntowana przez Crookesa wiedza metapsychiczna (późniejsza parapsychologia) przekształciła się obecnie w oficjalną naukę, zwaną psychotroniką, która w Stanach Zjednoczonych, Związku Radzieckim i Europie przeżywa obecnie żywiołowy rozwój. (Przyp i s Romana Buga ja ) .
stosowana jest w jego maszynie do wysokich ciśnień, która koncentruje nacisk, „tak jak soczewka
skupia promienie słoneczne”. Wystarczy również, jak zapewniał Emmens, jeśli Crookes podda przez
dłuższy czas srebrną monetę działaniu silnych uderzeń na kowadle. W każdym przypadku będzie
można stwierdzić mniejszy lub większy przyrost zawartości złota. Sprawa z meksykańskim srebrem
miała posmak szczególny, jak wiemy to już z historii pana Tiffereau. Srebrne meksykańskie dolary
były też właściwie „tajemnicą zawodową” Emmensa, którą niechętnie ogłosił publicznie. 16 marca
1897 r. przesłał Emmens do Państwowego Urzędu Probierczego w Nowym Jorku jeden meksykański
dolar z prośbą o zbadanie, czy zawiera on złoto. Wynik wypadł ujemnie. Niedługo potem kazał
Emmens sprawdzić 4 meksykańskie dolary, które uprzednio przepołowił. Ich analiza wykazała brak
zawartości złota. Zachowane połówki dolarów Emmens poddał obróbce swą specjalną metodą we
własnym laboratorium chemicznym, w którym otrzymywał argentaurum. Te części monet, jak to
ostrożnie sformułował Emmens, zawierały obok srebra jakiś metal, który odpowiadał wszystkim
próbom na złoto i jako taki został zakupiony przez Urząd Probierczy.
10 000 dolarów dla tego, kto znajdzie błąd
William Crookes poszedł więc za radą Amerykanina. Rozdrobnił meksykański dolar, umieścił 13 g
srebrnych opiłków w stalowym cylindrze i w pomysłowym urządzeniu mechanicznym poddał je
działaniu udarowemu o częstości jednego uderzenia na sekundę. Całość oziębił suchym lodem,
a potem ogłosił oczekiwany z niecierpliwością wynik: nastąpił niewielki przyrost zawartości złota,
mianowicie z 0,062 do 0,075%. Efekt nie był zachęcający i leżał przypuszczalnie w granicach błędu.
Crookes dał do zrozumienia, że wzbogacić się tym złotem nie było można.
Emmens jednak pozostał optymistą. Przekonywał Crookesa, że zawartość złota wzrosła jednak o 21%.
Wystarczyłoby kuć srebro młotem dłużej, a powstałoby złoto w większej ilości. Crookes zrezygnował
z tego i zajął się analizą nowego pierwiastka - argentaurum. Tu uzyskał również niezbyt zachęcający
wynik. Analiza spektralna próbki argentaurum wykazała tylko zawartość złota, srebra oraz niewielkiej
ilości miedzi, co podał Crookes na początku września 1897 r. w „Chemical News”. Widmo
argentaurum nie zawierało żadnych dodatkowych linii, a przede wszystkim żadnych takich, które
wskazywałyby na pochodzenie od jakiegoś dotychczas nie znanego pierwiastka.
Te mało zachęcające wyniki nie powstrzymały jednak Emmensa od dalszego wytwarzania złota. Ze
skromnego laboratorium powstał cały syndykat z biurami w jednym z najświetniejszych budynków na
Broadwayu. Emmens, aby nie narazić się na podejrzenie, że syndykat produkuje złoto wyłącznie
z chęci zysku, wpadł na nowy, sprytny pomysł. Ukazały się ogłoszenia, z których wynikało, że syndykat
chce podjąć badania naukowe, przeznacza więc 500 dolarów jako nagrodę za zebranie kompletnej
literatury dotyczącej zagadnienia jedności materii, jak również problemu teoretycznej możliwości
produkcji złota z tzw. pierwiastków. Syndykat przeznacza także dalsze 500 dolarów na wyjaśnienie,
dlaczego ciężar właściwy i inne właściwości ciał stałych ulegają zmianie pod wpływem ciśnienia
i oziębiania. Powołane zostało do życia nawet specjalne „Research Society” (Towarzystwo Badawcze),
które miało przysporzyć Emmensowi upragnionej popularności. Towarzystwo to miało zamiar
przyznawać za naukowe prace złote medale, wyprodukowane oczywiście ze złota uzyskiwanego
z argentaurum.
Emmens starał się podbudować swój prestiż publikacjami naukowymi. Pierwszy tom swych
Argentaurum-Papers (rozpraw naukowych dotyczących argentaurum) poświęcił grawitacji.
W informacji o ukazaniu się tej książki dla podkreślenia powagi dzieła podano: „Kto znajdzie choćby
jeden błąd naukowy w tej książce, otrzyma 10 000 dolarów”. Autor tak poważnego i doniosłego
dzieła zasługuje chyba na wiarę, że potrafi produkować złoto!
Reklama, którą podjął Emmens, zatrącała miejscami o demagogię, ale była typowa dla
społeczeństwa, w którym żył. Konkurencja występowała bowiem i w zakresie jego specjalności. Na
przykład 7 maja 1897 r. zgłosił patent niejaki Edward C. Brice z Chicago. Pragnął on poddać ochronie
patentowej metodę produkcji złota i srebra z ołowiu, cyny i antymonu, stosował więc „surowce”
tańsze niż Emmens. Zgłoszenie to było dwa razy odrzucane przez Urząd Patentowy Stanów
Zjednoczonych, ale oburzony wynalazca wiedział, jak się bronić. Przy pomocy swych adwokatów
osiągnął tyle, że pozwolono mu przeprowadzić próbę w nowojorskiej Mennicy. Łatwo pojąć, że tym
wydarzeniem żywo interesowała się opinia publiczna. Emmens także oczekiwał w napięciu na wynik
tej alchemicznej sztuczki. Preston, dyrektor mennicy, osobiście kontrolował próby. Brice operował
trzema funtami antymonu, dwoma funtami siarki, jednym funtem żelaza oraz niewielką ilością
sproszkowanego węgla. Eksperyment oparty na takiej recepturze mógłby się odbyć już 500 lat
wcześniej. A wynik? Niewielki efekt, tzn. uzyskanie nieznacznych ilości złota, jest - jak lakonicznie
oświadczyła komisja - możliwy tylko wtedy, gdy użyje się antymonu będącego w handlowym obiegu.
Przy zastosowaniu chemicznie czystych składników efekt jest zerowy.
Wynik przedsięwzięcia został skwitowany przez amerykańską prasę z kąśliwym szyderstwem.
Natomiast Emmensa niewiele chyba wzruszyło niepowodzenie „kolegi”. Spokojnie nadal wykuwał
złoto ze srebra i sprzedawał uncję po uncji Państwowej Mennicy. Do końca 1897 r. uzyskał 24 sztaby
złota o łącznym ciężarze 17 kg. W 1898 r. miało przybyć jeszcze 10 kg złota. Proceder Emmensa
zirytował jednak opinię publiczną. Sprawę podjęła na nowo prasa. W lutym 1899 r. „New York
Herald” zamieścił piorunujący artykuł, w którym sformułowano kilka pytań: „Czy dr Emmens jest
nowoczesnym różokrzyżowcem? Ten człowiek robi złoto i sprzedaje je mennicy Stanów
Zjednoczonych! Czy Emmens może przedstawić komisji obywatelskiej przebieg procesu produkcji
złota z meksykańskich dolarów?”.
I oto Emmens, który nie chciał uchodzić za stronnika tajnego alchemicznego stowarzyszenia
różokrzyżowców, ani tym bardziej za zwykłego alchemika, robiącego sztuczne złoto, podjął wezwanie
do walki i oświadczył, że na oczach najbardziej szanowanych obywateli chce przetworzyć 100 000
uncji menniczego srebra w złoto, co odpowiadać będzie ilości 3110 kg czystego złota!
Do tego wielkiego pokazu jednak nie doszło. Nie udało się zebrać odpowiedniej komisji. Kierownik
Państwowego Urzędu Przetapiania Metali odrzucił kategorycznie propozycję uczestniczenia w takim
przedstawieniu, a inna wybitna ówczesna osobistość, wynalazca Nikola Tesla, nie chciał mieć nic
wspólnego z produkcją sztucznego złota.
Cała sprawa stopniowo ucichła, zwłaszcza że Emmens zakończył swe dzieło równie szybko, jak je
podjął. Wkrótce potem rozeszły się pogłoski - być może bezpodstawne - że Emmensem
zainteresowała się policja. Faktem jest jednak, że sprawy Emmensa przybrały zupełnie zaskakujący
obrót. Wydawało się nawet, że znaleziono wyjaśnienie dla bulwersującej opinię produkcji sztucznego
złota prowadzonej przez Emmensa, gdy postawione zostało pytanie z kryminalnym podtekstem: skąd
pochodziło złoto doktora Emmensa? Ale o tym później.
Pierwiastkowi argentaurum nie udało się wejść do układu okresowego pierwiastków. Luka między
srebrem i złotem wypełniła się samorzutnie przy dalszym doskonaleniu układu. Nie było więc nic do
odkrywania w tym miejscu. W sensie naukowym oznaczało to wyrok śmierci dla argentaurum
Emmensa.
Rozdział trzeci
Rewolucja w naukach przyrodniczych
Niewidzialne promienie
Na ostatnim miejscu w układzie okresowym pierwiastków Mendelejew umieścił uran, ponieważ
wśród wszystkich pierwiastków ma on największą masę atomową. Między uranem i bizmutem, który
zamyka grupę poznanych metali ciężkich, znajduje się siedem pustych miejsc przedzielonych jedynie
pierwiastkiem torem. Siedem pustych miejsc oznacza siedem pierwiastków, które należy odkryć.
Pierwiastki te mogły występować na Ziemi jedynie w ilościach śladowych, gdyż do tamtych czasów
nie udało się jeszcze żadnemu uczonemu wyodrębnić choćby w ilości miligramowej substancji, które
można by przyporządkować jakiemuś pierwiastkowi z ostatnich dwóch rzędów układu Mendelejewa.
Po prostu przy stosowaniu znanych wówczas metod nie można było odkryć tych rzadko
występujących pierwiastków. Ten pogląd zdobywał sobie prawo obywatelstwa.
Wielu uczonych oczekiwało w cichości ducha na postęp w nauce, który odsłoni przed okiem ludzkim
fakt istnienia tych najcięższych pierwiastków. Gdy w swoim czasie zastosowano prąd elektryczny do
badania związków nieorganicznych (metoda elektrolizy), odkryto nieoczekiwanie - jak powszechnie
wiadomo - szereg nowych pierwiastków. Dalsze stosowanie nowych metod, jak np. analizy
spektralnej, a w końcu destylacji frakcyjnej skroplonego powietrza, doprowadziło również do
odkrycia nowych pierwiastków chemicznych. Należało więc odczekać, aż dzięki postępowi w nauce
powstaną nowe sposoby odkrywania i wyodrębniania także tych najcięższych pierwiastków naszego
globu.
Wilhelm Konrad Röntgen, który dzięki swym promieniom X przyczynił się do odkrycia zjawiska promieniotwórczości
Pamiętną datą w historii nauki miał się stać dzień 8 listopada 1895 r. W dniu tym fizyk Konrad
Röntgen eksperymentował w swym laboratorium w Würzburgu z promieniami katodowymi, które
powstawały w wyniku wyładowań elektrycznych w silnie rozrzedzonych gazach. Doświadczenia tego
rodzaju były wtedy prowadzone przez bardzo wielu uczonych; miały one na celu wyjaśnienie natury
tych promieni. Röntgen pracował, jak zwykle, w zaciemnionym pokoju. Ku swemu zaskoczeniu
stwierdził on w pewnym momencie, że kilka kryształków substancji fluoryzującej, platynocyjanku
baru, znajdujących się przypadkowo na stole doświadczalnym, ale w znacznej odległości od rurki
z gazem służącej do wyładowań - bardzo jasno zaświeciło. Kryształy te musiały zostać trafione jakimiś
niewidzialnymi promieniami, inaczej bowiem nie można było wytłumaczyć zaobserwowanego
zjawiska. Uczony stwierdził też wkrótce, że był to „nowy rodzaj promieni”. Takim też tytułem
zaopatrzył Röntgen swą informację, opublikowaną 28 grudnia 1895 r., o promieniach, które powstały
wtórnie z promieniowania katodowego. Wykazywały one zdumiewające właściwości. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa przenikały bez przeszkód wszystko, co materialne. Röntgen
rozpoznał na ekranie kości swej dłoni, kładąc ją niechcący na rurze. Takiego fenomenu nie znano
dotychczas w fizyce. Te zagadkowe promienie, nazwane później od nazwiska ich odkrywcy
promieniami Röntgena, skupiły na sobie bez reszty zainteresowania uczonych. Naukowcy całego
świata starali się usilnie zgłębić zagadkę tajemniczych promieni katodowych i rentgenowskich.
Rura do promieni katodowych używana do doświadczeń przed odkryciem promieni Röntgena
Elektroskop ze złotymi listkami służący do wykazania promieniotwórczości
Wybitny fizyk angielski, Joseph John Thomson z uniwersytetu w Cambridge stwierdził w 1897 r., że
promienie katodowe to strumień niezliczonych małych, ujemnie naładowanych cząstek, nazwanych
później elektronami. Zdaniem Thomsona, te naładowane elektrycznością cząstki poruszają się
z ogromną prędkością. Najbardziej zaskakujące było przy tym odkrycie, że przypuszczalna masa
elektronu była 2000 razy mniejsza niż masa atomu najlżejszego pierwiastka, tj. wodoru. Dotychczas
zakładano bowiem, że to właśnie atom jest najmniejszą cząstką składową materii. Uczonym nie
wystarczyło jednak odkrycie jakichś magicznych promieni X. Usilnie poszukiwali oni innych
niewidzialnych promieni, które dotychczas mogły uchodzić ich uwadze. Fizyk Antoine Henri Becquerel
badał w Paryżu preparaty uranu. Na przykładzie tych substancji pragnął on sprawdzić, czy
fluorescencja soli uranowych, następująca po skierowaniu na nie wiązki światła, jest „nowym
rodzajem promieniowania”. I znowu zupełnie przypadkowe odkrycie nadało jego badaniom nowy
kierunek.
1 marca 1896 r. francuski uczony zamierzał przeprowadzić rozstrzygającą próbę. Z przezorności
rozwinął on jednak paczkę błon fotograficznych, które odłożone były w szufladzie razem z solami
uranu. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że już wierzchnia błona wykazywała wyraźne zaczernienie,
i to dokładnie od tej strony, po której leżał preparat uranu. Skąd pochodził ten „strumień światła”?
W szufladzie panowały całkowite ciemności. Wyjaśnienie mogło być tylko jedno: błona fotograficzna
musiała zostać zaczerniona przez promienie soli uranu, które najprawdopodobniej zostały
wyemitowane bez uprzedniego naświetlenia. Zaraz następnego dnia fizyk zawiadomił Paryską
Akademię Nauk o swym zaskakującym odkryciu, przedstawiając jako dowód jeden ze swych
„radiogramów”.
Wkrótce okazało się, że także metaliczny uran daje taki „radiograficzny efekt”. Nowe promienie,
które nazwano rayons de Becquerel lub rayons uraniques (promieniami uranowymi), były więc
specyficzną właściwością atomów pierwiastka uranu. Dawały się one rozpoznawać dzięki swemu
bardzo silnemu działaniu jonizującemu; rozchylone wskutek elektrycznego naładowania złote listki
elektroskopu szybko opadały, gdy otaczające je powietrze zostawało zjonizowane przez te promienie,
a więc gdy stawało się ono dobrym przewodnikiem elektryczności. Zjawisko to nazwano
promieniotwórczością.
Aparatura badawcza stosowana przy pierwszych doświadczeniach z zagadkowymi promieniami X Röntgena
W dwa lata po odkryciu dokonanym przez Becquerela, w kwietniu 1898 r., współpracownica jego,
Maria Skłodowska-Curie, zawiadomiła Paryską Akademię Nauk, że takie zagadkowe promienie wysyła
nie tylko uran, lecz także drugi z kolei co do ciężkości pierwiastek, tor, więc jest on również
promieniotwórczy. Skłodowska-Curie dokonała potem jeszcze ważniejszego odkrycia. Stwierdziła
bowiem, że rudy uranu występujące w naturze, jak np. blenda smolista, wykazują daleko większą
radioaktywność, niż wynikałoby to z ich zawartości uranu. Hipoteza Skłodowskiej-Curie, że w tych
minerałach musi występować jeszcze inny, bardziej promieniotwórczy pierwiastek, znalazła pełne
potwierdzenie. Wspólnie ze swym mężem, Piotrem Curie, udało jej się wyodrębnić w 1898 r. jeszcze
dwa nowe pierwiastki chemiczne na podstawie różnego nasilenia ich promieniotwórczości.
Intensywnością swego promieniowania obydwa te pierwiastki przewyższały wielokrotnie uran.
Małżonkowie Curie nazwali jeden z tych pierwiastków polonem, na cześć Polski, ojczyzny badaczki,
a drugi radem. W rok później francuski chemik André Louis Debierne wyodrębnił w odpadach blendy
smolistej dalszy promieniotwórczy pierwiastek - aktyn.
Dzięki charakterystycznemu radioaktywnemu promieniowaniu odkryto więc trzy nowe pierwiastki
chemiczne, które musiały zająć jakieś puste miejsca układu okresowego pierwiastków.
Przypuszczano, że ze względu na swą właściwość emitowania promieni będą one sąsiadami uranu,
a więc od dawna poszukiwanymi metalami najcięższymi. Jednakże na razie potwierdzenie tych
przypuszczeń nie było możliwe. Należało czekać, dopóki chemicy nie uzyskają odpowiedniej ilości
tych pierwiastków, występujących w śladowych ilościach, dopóki nie zbadają ich właściwości
chemicznych i nie określą ich mas atomowych. Minęło jeszcze kilka lat, zanim małżeństwu Curie
udało się wyodrębnić w wyniku niesłychanie ciężkiej pracy zaledwie 100 mg soli nowego pierwiastka
radu z dwu wagonów odpadów powstałych przy przetwarzaniu rudy uranowej w zakładach w
Jachymowie. Dzięki tej ilości wyizolowanej substancji mogli oni wreszcie określić jej właściwości
chemiczne.
Śmiałe teorie
Świat począł fascynować się radem. Jego promieniotwórczość była o wiele silniejsza niż
promieniotwórczość innych radioaktywnych pierwiastków. Wydawało się, że nowo odkryty
pierwiastek jest niewyczerpalnym źródłem energii, gdyż nawet po upływie dłuższego czasu nie
następowało zmniejszenie intensywności promieniowania. Dzisiaj wiemy, że dopiero po 1590 latach
aktywność radu spada o połowę.
Jest nieprzemijającą zasługą angielskiego fizyka, Ernesta Rutherforda, że rzucił on światło na wiele
sprzecznych obserwacji i wyjaśnił tajemnicę promieniotwórczości. W krótkim czasie doszedł on wraz
ze swym zespołem naukowców w Montrealu, gdzie gościnnie wykładał przez pewien czas, do
naukowych stwierdzeń, które zmieniły dotychczasowy obraz fizyki. Rutherford wykazał przede
wszystkim, że istnieją trzy różne rodzaje radioaktywnych promieni, które nazwał promieniami alfa,
beta i gamma. Promienie beta, co stwierdzono najwcześniej, składają się z takich samych ujemnie
naładowanych cząstek elementarnych (elektronów), z jakich składają się promienie katodowe. Ich
prędkość była niewyobrażalnie wielka - wynosiła ponad 200 000 km/s i można ją było porównywać
tylko z prędkością światła.
Frederick Soddy, pionier badań atomowych, znalazł wspólnie z Ernestem Rutherfordem wyjaśnienie, dlaczego pierwiastki promieniotwórcze przekształcają się jedne w drugie
Cząstki alfa mają o wiele większą masę i wyrzucane są z atomu radu z prędkością od 15 000 do 20 000
km/s. Pomimo swego zaledwie kilkucentymetrowego zasięgu działania jedna jedyna cząstka alfa
jonizuje setki tysięcy gazowych cząsteczek powietrza. Takie gigantyczne bombardowanie w mikroskali
jest wręcz niewyobrażalne, zwłaszcza jeśli się doda, że - jak stwierdzono - 1 mg radu wysyła w ciągu
sekundy ponad 36 mln cząstek alfa.
Ostateczne wyjaśnienie natury tych promieni wymagało ponad 10 lat. Dopiero wtedy stwierdzono, że
cząstki alfa są jądrami atomów helu, a promienie gamma stanowią szczególny rodzaj promieniowania
rentgenowskiego.
Niezwykle owocna okazała się współpraca Rutherforda z chemikiem Frederickiem Soddym, który był
jego asystentem w Montrealu od maja 1900 r. Soddy był, podobnie jak Rutherford, naukowcem
rozmiłowanym w eksperymentowaniu. W swych wspólnych publikacjach Przyczyna i natura
promieniotwórczości (1902) oraz Przemiany promieniotwórcze (1903) Rutherford i Soddy ogłosili
teorię rozpadu radioaktywnego, która miała okazać się podstawą dla dalszych badań. Uznali oni
promieniotwórczość za „następstwo procesu, który leży absolutnie poza zasięgiem wszystkich
znanych sił i który nie może być stworzony, zmieniony ani zniszczony”. Według tej „teorii
dezintegracji” atomy radioaktywnych pierwiastków są nietrwałe i mają tylko określony,
charakterystyczny czas życia. Stąd też przyjęło się potem pojęcie „okresu połowicznego rozpadu” dla
określenia czasu, w którym połowa atomów substancji promieniotwórczej ulega rozpadowi.
Pierwiastki promieniotwórcze przekształcają się przy tym w szereg innych substancji, które znów się
rozpadają, ale pod względem chemicznym różnią się od substancji macierzystej. Rozpad
promieniotwórczy - jak stwierdzili Rutherford i Soddy - jest niezależny od warunków zewnętrznych.
Na radioaktywność nie wpływają ani ekstremalne temperatury, ani jakiekolwiek reakcje chemiczne.
„Wszystkie te spostrzeżenia prowadzą do wniosku” - pisali obydwaj badacze - „że istniejąca w atomie
ukryta energia musi być potęgą w porównaniu z energią wyzwalającą się w zwykłych warunkach”.
Jako przykład przytaczali oni energię słoneczną, której pochodzenie przestaje być tajemnicą, jeśli się
przyjmie, że powstaje ona wskutek procesów wewnątrzatomowych. W ówczesnym stanie wiedzy
hipotezy te były zdumiewające.
Cudowna substancja rad
Teoria rozpadu promieniotwórczego stała się sensacją. Znajdowała ona zapalonych zwolenników, jak
i namiętnych przeciwników. W prasie wypisywano fantastyczne rzeczy na temat radu
i promieniotwórczości. Najbardziej łamano sobie głowy nad pozornie niewyczerpalną energią
pierwiastków radioaktywnych. Ich trwałe promieniowanie bez dopływu energii z zewnątrz, świecenie
w ciemnościach, podwyższona temperatura roztworów soli radu - wszystko to zakrawało na
niewytłumaczalny cud.
Przy wyjaśnianiu istoty promieniotwórczości trzeba było operować zupełnie nową skalą. Ustalono, że
w 1 g uranu rozpadowi promieniotwórczemu ulega 10 000 atomów, w 1 g radu natomiast - ponad 30
mld atomów. Liczby te są znikomo małe w porównaniu z liczbą istniejących w tych pierwiastkach
atomów. 1 g radu zawiera bowiem wiele tysięcy trylionów, a dokładnie 2,66 • 1021 atomów. Liczba
atomów, które ulegają przemianie w ciągu 1 s, jest więc tak niewielka, że trzeba wielu tysięcy lat, by
rad rozpadł się całkowicie.
Badaczy atomów, a przede wszystkim Rutherforda i Soddy’ ego, zafascynowała od razu idea
opanowania tej fantastycznej energii radu. W 1904 r. Soddy w swej pracy pt. Promieniotwórczość
wskazał „drogę”, która mogłaby doprowadzić do tego wiecznie tryskającego źródła energii. Wiadomo
było, że pierwiastki promieniotwórcze, jak rad i uran, rozpadają się po wyemitowaniu w ciągu wielu
tysięcy, a nawet milionów lat swego promieniowania. Soddy z wielką bystrością wywnioskował, że
energia ta mogłaby służyć człowiekowi, „jeśli czas rozpadu zostałby przyspieszony i znaczne ilości
energii, które teraz rozłożone są na tysiąclecia, mogłyby być pobrane do bezpośredniego użycia”.
Podobne spostrzeżenia przedstawił berliński chemik profesor Willi Marckwald w swym sprawozdaniu
o dziwach promieniotwórczości, które przedstawił w dniu 2 maja 1908 r. na posiedzeniu
Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego. „Nie znamy sposobu na przyspieszenie rozpadu
promieniotwórczego. Gdybyśmy go znali, to przy jego pomocy bylibyśmy zdolni także przekształcać
inne pierwiastki. Należałoby wtedy oczekiwać wytwarzania pierwiastków o niskiej masie atomowej
przy jednoczesnym uzyskiwaniu nieprzebranych ilości materii. Gdyby przemiana następowała
w sposób gwałtowny, musiałyby jej towarzyszyć straszliwe eksplozje; gdyby natomiast dało się ją
dowolnie regulować, to na pewno 1 kg blendy smolistej wystarczyłby do napędu wielkiego parowca
transatlantyckiego”.
Karta tytułowa podręcznego egzemplarza książki Soddy’ego, należącej do Ottona Hahna, 1905
Przewidywania te budzą dzisiaj ogromne zdumienie. Nie brak było jednak głosów ostrzegających, by
w wyzwalaniu energii omowej nie upatrywać jedynie źródła wiecznego dobrobytu. W swym
wykładzie na temat radu, wygłoszonym w „American Asscciation for the Advancement of Science”
(Amerykańskim Towarzystwie Rozwoju Nauk) w grudniu 1903 r. Rutherford powiedział m. in.: Nie
można wykluczyć sytuacji, że przez całą materię przejdzie „fala atomowego rozpadu jak eksplozja,
która tę starą planetę Ziemię może zamienić w popiół... Jeden niezguła w jakimś laboratorium
mógłby niechcący wysadzić cały świat w powietrze”.
Także w zakresie teorii poznania stworzona przez Rutherforda i Soddy’ego teoria atomowego
rozpadu pierwiastków miała okazać się prowokacyjną. Burzyła ona klasyczne poglądy filozofii natury
i jej dotychczas nienaruszalne fundamenty teoretyczne. Do końca ubiegłego wieku w dziedzinie fizyki
panowały bez ograniczeń zasady wypracowane przez Newtona. Przestrzeń i czas były pojęciami
bezwzględnymi, a wszystkie procesy fizyczne przebiegały według niewzruszonych praw mechaniki.
Świat był zbudowany z materialnych cząsteczek, pierwiastków i atomów. Słowo atom wywodzi się od
greckiego wyrazu atomos, co znaczy niepodzielny. Chciano przez to zaznaczyć, że atomy i zbudowane
z nich pierwiastki są nieprzenikalne i niepodzielne, i że nie mogą być przekształcane jedne w drugie.
Z drugiej strony realność istnienia atomów nie była w tamtych czasach prawdą niepodważalną.
Większość uczonych podzielała subiektywno-idealistyczne poglądy ówczesnego fizyka i filozofa,
Ernesta Macha. Był on twórcą tzw. empiriokrytycyzmu, jednej z odmian filozofii pozytywizmu. Mach
zaprzeczał istnieniu rzeczywistości obiektywnej. Realne jest tylko to, co może być bezpośrednio
spostrzeżone lub „odczute”, lub też potwierdzone przez „czyste doświadczenie”. W filozofii tej nie
było miejsca dla atomów i cząsteczek - materialnych cegiełek budowli naszego świata - ponieważ
według Macha nie można ich było nigdzie zobaczyć. Spór o istnienie atomów miał doprowadzić do
rozstrzygnięć dotykających podstaw światopoglądowych przyrodoznawstwa.
Dokonywane wciąż nowe epokowe odkrycia nadwerężały mechanistyczną koncepcję świata
i przygotowywały jej ostateczne załamanie. Wraz z odkryciem promieni X przez Rentgena upadł
dogmat nieprzenikalności atomów. Materia przestała być w sposób oczywisty zaporą dla tych
tajemniczych promieni. Kiedy Thomson wykazał istnienie elektronów, nie ostało się również
przekonanie, że atom jest najmniejszym elementem składowym materii. Koniecznością stało się więc
przyjęcie założenia, że atomy muszą się składać z jeszcze mniejszych cząstek.
Największą zagadkę stanowiła spontaniczność rozpadu substancji promieniotwórczych. Ku ogólnemu
zdziwieniu stwierdzono, że rad przekształca się wskutek rozpadu promieniotwórczego w inne
pierwiastki, a ostatecznie w ołów, sam natomiast powstaje z uranu. I następny dogmat legł w gruzach
- przemiana pierwiastków, o której od wieków marzyli alchemicy próbując robić sztuczne złoto, stała
się rzeczywistością, co prawda w skali atomów.
Badacze uważali rad za niewyczerpalne źródło energii. Jak jednak można było pogodzić to
z klasycznym prawem zachowania energii? Czy energia promieniującego radu pochodziła znikąd?
Nauka stanęła przed zagadką. Francuski fizyk Henri Poincaré zbulwersował w 1905 r. opinię światową
swoimi wątpliwościami o „wartości nauki”. Takim bowiem tytułem zaopatrzył on swą publikację,
w której pisał o „symptomach poważnego kryzysu w fizyce”. Ubolewał, że „wielki rewolucjonista -
rad” podważa nie tylko zasadę zachowania energii, lecz również wszystkie inne podstawowe prawa
nauki, mówiąc dalej: „Stoimy w obliczu ruiny dawnych zasad fizyki, w obliczu powszechnej klęski
zasad”.
Czyżby fizyka znalazła się w sytuacji bez wyjścia? Istotnie, wielu uczonych uświadomiło sobie granice
swego poznania. Przyswoili oni sobie światopogląd filozofii idealistycznej i uwierzyli, że teraz
„materia zniknęła” lub też „przemieniła się w elektryczność albo w energię”.
Analizy sytuacji, w jakiej znalazło się przyrodoznawstwo na początku XX w., dokonał nie kto inny, lecz
Włodzimierz Lenin, wyciągając z niej wnioski o charakterze teoretyczno-poznawczym. W swej pracy
pt. Materializm a empiriokrytycyzm, wydanej w 1909 r., Lenin skrytykował poglądy Macha i podważył
wartość wszystkiego, co powiedziane zostało na temat „kryzysu fizyki”. Lenin uznał, że większość
uczonych tylko dlatego popadła w konflikt z najnowszymi wynikami badań nad promieniotwórczością
i budową atomów, ponieważ upiera się przy przestarzałych założeniach idealistycznych, które hamują
twórczy rozwój fizyki. Nowo obserwowane zjawiska można wyjaśnić i uogólnić tylko kierując się
zasadami dialektycznego materializmu. Według przeświadczenia Lenina rozpad i przemiana
pierwiastków promieniotwórczych potwierdzają w całej rozciągłości naukę Marksa i Engelsa
o dialektyce przyrody i dla wyjaśnienia dodał: „Zniszczalność atomu, jego niewyczerpalność,
zmienność wszystkich form materii i jej ruchu zawsze były filarem materializmu dialektycznego.
Wszystkie granice w przyrodzie są konwencjonalne, względne, ruchome, wyrażają stopień zbliżenia
się naszego umysłu do poznania materii”.
Dotychczasowe naukowo-filozoficzne pojęcie materii nie mogło się dłużej utrzymać wobec odkrycia
zjawisk promieniotwórczości. Nowe, dialektyczne ujęcie problemu budowy materii i jej zmiennych
form zaczęło oddziaływać na kształtowanie się obrazu nauk przyrodniczych.
Czy nowoczesna alchemia?
Przy badaniu zjawiska promieniotwórczości Rutherford i inni badacze stwierdzili, że pierwiastki
promieniotwórcze - tor, rad i aktyn - wydzielają produkty gazowe, nazywane emanacjami, które są
również radioaktywne i ulegają szybko rozkładowi. Stwierdzenie, że te promieniotwórcze emanacje
są, podobnie jak gazy szlachetne, chemicznie nieaktywne, obudziło zainteresowanie Ramsaya
promieniotwórczością. Poszukiwał on bowiem znowu gazu szlachetnego, dla którego w ostatnim
rzędzie zerowej grupy układu okresowego pierwiastków ukazało się właśnie wolne miejsce.
Zainteresowanie tym problemem zwiększała jeszcze nadzieja wyjaśnienia pewnej zagadki naukowej.
Stwierdzono bowiem, że hel występuje nie tylko w jednej rudzie uranu, kleweicie, lecz we wszystkich
minerałach zawierających uran. I na to brak było jednoznacznego, naukowego wyjaśnienia.
Wspólnie z Soddym, który w 1903 r. powrócił do Anglii, usiłował Ramsay rozwiązać te problemy na
drodze doświadczalnej. W początkach 1903 r. uzyskano po raz pierwszy niewielkie ilości rzadkiego
radu. Na całym świecie istniało tylko jedno jedyne źródło zaopatrzenia - u profesora Friedricha
Giesela w Brunszwiku, który produkcję radu traktował, można by powiedzieć, jako swoje hobby.
Ramsay i Soddy otrzymali 30 mg tego pierwiastka. Uzyskanie emanacji radu w czystej postaci
rozbijało się przede wszystkim o nieprawdopodobnie małe ilości tych gazowych produktów, które
udawało się wyodrębnić ze skromnych miligramów soli radu. W końcu jednak udało się obydwu
badaczom złowić w sprytnie pomyślanych pojemniczkach ułamki milimetra sześciennego emanacji
i wyodrębnić ją przez skroplenie gazowych cząstek powietrza. W rurze służącej do wyładowań
w gazach, o pojemności czterech milimetrów sześciennych, do której wtopione były cienkie jak włos
elektrody, uzyskali uczeni widmo świetlne emanacji. Składało się ono z błyszczących, czerwonych linii.
Ponieważ emanacja świeciła w ciemnościach, nowemu gazowi nadano nazwę „niton” czyli
„błyszczący”, którą później zmieniono na radon.
Do charakterystyki i przyporządkowania nowego pierwiastka, „nitonu”, brakowało wielu danych, jak
np. masy atomowej. Jednakże nadzieje Ramsaya i Soddy’ego na uzyskanie kiedyś takich ilości
„nitonu”, które by umożliwiły uzyskanie potrzebnych informacji, były coraz mniejsze. Oceniali oni, że
do wyprodukowania jednego jedynego litra tego gazu niezbędne byłoby około 500 kg radu, uzyskanie
zaś takiej ilości radu wydawało się już wtedy niemożliwe. Także dziś cały światowy zasób radu
stanowi w najlepszym przypadku jedną tysiączną część tej ilości, wynosi bowiem około 500 g.
Ramsay z godną podziwu zręcznością ustalił w końcu doświadczalnie gęstość „nitonu” i na tej
podstawie mógł obliczyć jego masę atomową. „Niton”, czyli radon, znalazł też swe miejsce na
ostatnim pustym polu w grupie gazów szlachetnych, tuż za ksenonem.
Analizy minerałów radioaktywnych wykazywały zawsze obecność helu, występującego jako
substancja towarzysząca. Wyjaśniając zjawisko rozpadu radioaktywnego Rutherford wyraził w 1902 r.
przypuszczenie, że hel jest, być może, jednym z produktów rozpadu. Przy badaniu tego problemu
musiano się również posługiwać jedynie bardzo małymi ilościami substancji. Wszystkie przyrządy
skonstruowane przez Ramsaya odznaczały się bardzo małymi rozmiarami. Składały się one z naczyń
włoskowatych o średnicy przekroju mniejszej niż pół milimetra! W takich „naczyniach” gromadzili
Ramsay i Soddy oczyszczoną emanację radu i badali jej widmo świetlne, aż po kilku dniach, ku swemu
radosnemu zaskoczeniu, zobaczyli linie widma helu. Było to dowodem, że radon przekształcił się
w hel. Ramsay ogłosił to sensacyjne odkrycie 16 czerwca 1903 r. na dorocznym posiedzeniu Society of
Chemical Industry (Towarzystwa Przemysłu Chemicznego) w Bradford. W tym samym miesiącu
ukazało się w fachowych czasopismach naukowe sprawozdanie Ramsaya i Soddy’ego pt. Badania
radu i powstawania helu z radu.
Po raz pierwszy została więc naukowo wykazana przemiana jednego pierwiastka w inny - radu w hel.
Jest rzeczą zrozumiałą, że prasa całego świata donosiła o tym na bieżąco w telegramach, wywiadach
i artykułach. Była to przecież pierwsza udana transmutacja pierwiastków, na którą alchemicy czekali
od stuleci.
Nie brakło oczywiście głosów sceptycznych. Ramsayowi i Soddy'emu zarzucano, że ich laboratorium
jest tak przesycone helem, iż dostatecznie czuły spektroskop wykaże tu także zawleczone ślady helu.
W popularnonaukowym czasopiśmie „Umschau” (Przegląd) z 4 lutego 1905 r. czytamy, że przy całym
podziwie dla genialnych eksperymentów Ramsaya i Soddy’ego „nie nadszedł jeszcze czas, by
szacowną starą wiedzę wyrzucać za burtę i bezkrytycznie przyłączać się do nowej nauki o przemianie
pierwiastków”.
Jeszcze w kwietniu 1904 r. opublikował w tym czasopiśmie swój apel „stary mistrz”, Clemens Winkler,
żądając, aby nie lekceważyć istotnych, podstawowych założeń chemii. „W sytuacji wrzawy wokół
radu, jaka obecnie opanowała cały świat i przeniknęła również w środowiska laików” - pisał on - „jest
dla chemika rzeczą przygnębiającą, że o radzie, odkrytym już przed prawie sześcioma laty, można
powiedzieć niewiele więcej ponad to, iż jest łudząco podobny do baru, ale ma wyższą masę atomową
i wydziela cudowne, samorzutne promieniowanie. Jego właściwości chemiczne pozostają ciągle
jeszcze prawie nie znane...”
Dalsze badania Ramsaya i Soddy’ego potwierdziły ich odkrycie. Walczyli oni o uznanie faktu, że
udowodnienie tego odkrycia jest bardzo skomplikowane. Według ich oceny, z 1 g bromku radowego
(a więc z ilości, która jeszcze wtedy w ogóle nie istniała) mogłyby się wytworzyć w ciągu roku tylko
0,002 mg helu.
Wkrótce zniknęły ostatnie wątpliwości na temat tego, czy hel jest produktem przemiany radu.
W toku rozpadu uranu radon i hel powstają z radu emitującego cząstki alfa. Radioaktywny radon
rozpada się wysyłając również cząstki alfa, a więc przy wydzielaniu helu. Dlatego też hel związany
w rudach uranu powstaje z przemian alfa uranu i jego produktów rozpadu. Nie zapominajmy, że
cząstki alfa są jądrami atomów helu!
Tor X i tępota
W okresie „upajania się radem” ukazało się doniesienie o odkryciu dalszego pierwiastka
promieniotwórczego. Najpierw podały je fachowe pisma angielskie w jednym zaś z londyńskich
dzienników można było w marcowym numerze z 1905 r. znaleźć następującą notatkę:
„A New Element (nowy pierwiastek)
Już wkrótce literatura fachowa będzie mogła zainteresować się nowym odkryciem, które
dołączy się do wielu wspaniałych osiągnięć Gower Street. Dr Otto Hahn, pracownik University
College, odkrył nowy promieniotwórczy pierwiastek, wyodrębniony z pochodzącego z
Cejlonu minerału, zwanego torianitem. Przypuszcza się, że substancja ta wykazuje
promieniotwórczość torową. Jej aktywność jest co najmniej 250 000 razy większa niż
aktywność toru”.
Odkrycie to ma swoją maleńką historię. W wieku 25 lat Otto Hahn podjął na zaproszenie Williama
Ramsaya czasowo pracę w jego instytucie w Londynie przy Gower Street. Hahn był absolwentem
chemii organicznej i chciał za granicą, w Anglii, pogłębić swą znajomość języków obcych, która była
mu nieodzownie potrzebna do wykonywania przyszłego zawodu inżyniera chemika. Po przybyciu do
Londynu przedstawił Ramsayowi swój dorobek i poprosił o przydzielenie mu jakiegoś zadania. Po
krótkim namyśle uczony zdecydował: „Będzie Pan pracował nad promieniotwórczością”. Dla
chemika-organika decyzja ta była bardzo zaskakująca. Na wykładach na uniwersytecie w Marburgu
nie słyszał ani słowa na temat promieniotwórczości, był więc na tyle uczciwy, że wyznał Ramsayowi,
iż nie zna się na niej wcale i nie ma w tym zakresie żadnego doświadczenia. Jednak Ramsay był
dobrym psychologiem i odpowiedział na to: „To właśnie jest najlepsze. Nie ma Pan żadnych
uprzedzeń i dlatego może Pan zupełnie bezstronnie podchodzić do tych dla nas jeszcze całkiem
tajemniczych spraw”, po czym w pasjonujący sposób przedstawił swemu podopiecznemu jego
zadania badawcze.
Anglik zdobył pięć cetnarów torianitu. Minerał ten nie występuje nigdzie na świecie poza wyspą
Cejlon, a i tam znajduje się go nieczęsto. Wiedziano o nim jednak, że jest silnie promieniotwórczy.
Pewna angielska firma przetworzyła na życzenie Ramsaya 5 cetnarów tego minerału, uzyskując 18 g
węglanu barowego, białej soli, która powinna była zawierać cały promieniotwórczy rad
w hipotetycznej ilości 9 mg. Ramsay proponował, aby drogocenny rad wydzielić metodą
Skłodowskiej-Curie, wprowadzić go w sole organiczne i wyznaczyć ich masę cząsteczkową. W ten
sposób spodziewał się uzyskać wciąż jeszcze nie ustaloną masę atomową radu. Tę właśnie pracę miał
wykonać Hahn.
Młody uczony zabrał się z wielkim zapałem do swego fascynującego zadania. W ciągu kilku miesięcy
wydzielił poprzez wiele faz nośnik radioaktywności. Ku zdumieniu Hahna i Ramsaya ten radioaktywny
pierwiastek nie dawał jednak emanacji radu, lecz emanację toru. Obydwa rodzaje emanacji można
było dokładnie rozróżnić na podstawie czasu ich rozpadu, a więc nie był to rad. Hahn wykazał, że
nowy pierwiastek promieniotwórczy chemicznie nie różni się od toru, lecz jest od niego bardziej
radioaktywny. Dlatego nazwał go „rado-torem”.
Ramsay był zachwycony, że w jego instytucie znów został odkryty nowy pierwiastek, i podjął
przygotowania, aby wydarzenie to opublikować w odpowiedniej formie. Można to było uczynić tylko
przed szacownym gremium Royal Society. Odkrycie zostało więc ogłoszone na posiedzeniu Royal
Society w dniu 16 marca 1905 r. Po raz pierwszy padło tu imię i nazwisko Ottona Hahna w powiązaniu
z badaniami radu; związek tego uczonego z radem utrzymał się już przez resztę jego życia.
Idąc za radą Ramsaya, Otto Hahn napisał do Ernesta Rutherforda do Montrealu, że pragnąłby bardzo
pogłębić swe wiadomości i umiejętności w dziedzinie badań nad promieniotwórczością, wyrażając
równocześnie przekonanie, że najlepiej uda mu się to w instytucie Rutherforda. Hahn napisał także,
że właśnie dokonał odkrycia nowego pierwiastka promieniotwórczego, „rado-toru”. Jednakże akurat
ta wiadomość została przyjęta w Montrealu w sposób bardzo powściągliwy, jak się później
dowiedział. Nowy pierwiastek promieniotwórczy? Z rudy toru? Kilka lat temu, w 1901 r., Amerykanin
Baskerville znalazł już raz w piasku monacytowym, pochodzącym z Północnej Karoliny, rzekomo
„nowy pierwiastek”, carolinium. I było to fałszywe odkrycie.
Wątpliwości Rutherforda potwierdził jego przyjaciel Bertram B. Boltwood, profesor chemii
pierwiastków promieniotwórczych na uniwersytecie w Yale. Boltwood napisał do Rutherforda we
wrześniu 1905 r., że w przypadku „pierwiastka” Hahna chodzi niewątpliwie o nowe połączenie toru X,
znanego pierwiastka promieniotwórczego i - tępoty, a dosłownie: The Substance appears to be a new
compound of Thorium X and stupidity. Gdy jednak Hahn odkrył w Montrealu kilka dalszych
pierwiastków promieniotwórczych, które nawet Rutherford przeoczył w toku swych prac, wielki fizyk
potrząsnął tylko głową mówiąc: Hahn has a special smell for the discovering new elements (Hahn ma
specjalny węch do odkrywania nowych pierwiastków).
Pierwiastek, który nie jest pierwiastkiem
Wśród licznych odkryć Hahna specjalne znaczenie miał uzyskać pierwiastek promieniotwórczy
„mezotor”. Był on drugim po radzie pierwiastkiem promieniotwórczym, który można było otrzymać
w większych ilościach na skalę przemysłową. Do jego wytwarzania stosowano jako produkt wyjściowy
importowany piasek monacytowy. Mezotor znajdował szybko zastosowanie w medycynie jako środek
zastępujący coraz droższy rad. Jego promienie leczyły, podobnie jak promienie radu, złośliwe guzy
nowotworowe.
Ponieważ lekarze nie rozumieli działania mezotoru, chociaż przekonani byli o jego skuteczności, Hahn
wydał wyczerpującą informację pt. Właściwości otrzymywanego technicznie mezotoru i jego
dawkowanie. Z publikacji tej wszyscy zainteresowani dowiedzieli się ku swemu zaskoczeniu, że nowy
preparat nie jest wcale stuprocentową namiastką radu. Odkrywca wyjaśnił bowiem, że preparat ten
zawiera zawsze 25% radu jako „zanieczyszczenie”. Fachowców zdziwiło to wyjaśnienie, ponieważ
przywykli uważać Hahna za najlepszego specjalistę w zakresie chemii pierwiastków
promieniotwórczych i dlatego nie mogli uwierzyć, że nie udało mu się wyeliminować w pełni radu
z mezotoru.
Na swoje usprawiedliwienie Hahn podawał, że uzyskanie czystego mezotoru jest niemożliwe,
ponieważ „rad i mezotor mają takie same właściwości chemiczne”. Tak dosłownie podawał 3 sierpnia
1911 r. w „Chemiker Zeitung”. Tymczasem między radem i mezotorem występowały wyraźne różnice
w zakresie danych dotyczących ich promieniotwórczości, z czego należałoby wnioskować, że są to
dwa różne pierwiastki. Jednakże w zakresie swych właściwości chemicznych były one całkowicie
identyczne, tak jakby dotyczyły tego samego pierwiastka. Jak wytłumaczyć tę zagadkę?
Dla wielu uczonych promieniotwórczość pozostawała zjawiskiem niezrozumiałym, niejasnym, wręcz
niesamowitym, nawet po spopularyzowaniu teorii rozpadu promieniotwórczego. Gdy Hahn w 1907 r.
w swym wykładzie habilitacyjnym mówił o tym, że substancje radioaktywne można wykrywać na
podstawie ich promieniowania nawet w ilościach wynoszących 10-10 g, bardzo znany wtedy badacz
i pierwszy niemiecki laureat Nagrody Nobla w dziedzinie chemii, Emil Fischer, nie dawał temu wiary.
Fischer uważał, że nie było dokładniejszej metody wykrywania substancji niż jego własny nos, który
rejestrował je nawet w dużym rozcieńczeniu. Jednakże krytyki Emila Fischera nie należało traktować
zbyt poważnie, ponieważ popierał on zawsze Hahna w czasie jego pobytu na Uniwersytecie
Berlińskim i zawsze mu pomagał. Z innych jednak stron często dawano odczuć Hahn owi, że wyniki
badań nad promieniotwórczością podawane są w wątpliwość i że nawet próbuje się podważać
zaufanie do nich.
Warto tu nieco szerzej przytoczyć pewien szczególnie drastyczny fakt, ponieważ ilustruje on dobitnie
rozterkę, jaka panowała wśród uczonych w tym okresie. Przedstawimy go na podstawie dokładnej co
do słowa relacji z wykładu i dyskusji, które miały miejsce na walnym zebraniu członków
Stowarzyszenia Chemii Fizycznej i Stosowanej im. Bunsena w maju 1907 r. w Hamburgu. Zebranie to
prowadził znany profesor chemii fizycznej Walter Nernst. Tematem dnia były „Promieniotwórczość
i hipoteza rozpadu atomów”.
W swym referacie wprowadzającym Hahn mówił właśnie o teorii rozpadu promieniotwórczego
i podawał przykłady najnowszego jej zastosowania w badaniach. Jego kolega, wiedeński badacz radu
Lerch, wyjaśniając słuchaczom, jak czuły musi być sposób wykrywania promieniowania
radioaktywnego, zilustrował to następującym przykładem. Ilość substancji pierwiastka
promieniotwórczego, radu C, która jest potrzebna do rozładowania elektroskopu w ciągu 1 s, jest
rzędu 10-10 g... Gdyby rozdzielić 1 mg radu C między wszystkich ludzi żyjących na ziemi, tzn. między
około 2 mld osób, ilość substancji, którą każdy by otrzymał, wystarczyłaby, aby rozładować 5
elektroskopów w ciągu ułamka sekundy”.
Wywarło to duże wrażenie na słuchaczach. Jednakże tajny radca Tammann, a przy tym profesor
chemii nieorganicznej i znany również za granicą uczony, postawił prowokujące pytanie: „Jak
zauważyłem, kilka razy powiedziano tutaj, że emanacja należy do gazów szlachetnych. Nie mogę się
z tym całkowicie zgodzić, ponieważ do dziś nie wykazano, by gazy szlachetne gdziekolwiek się
rozpadały, i dla nas są one związkami, nie zaś pierwiastkami. Powstaje więc pytanie - czy pierwiastki
promieniotwórcze są w ogóle pierwiastkami, moi panowie. Z tego, co wiemy, rad nie pasuje przecież
do układu okresowego pierwiastków...”
Dały się słyszeć krzyki oburzenia, ale również wyrazy uznania, a także wybuchy śmiechu.
Gdy Nernstowi, przewodniczącemu zebrania, udało się wreszcie zaprowadzić spokój, podjął próbę
zażegnania sporu salomonowym wyrokiem, mówiąc: „Jest to sprawa definicji. Można np. przyjąć
definicję, że pierwiastek, który pozostaje stały w swej masie, jest pierwiastkiem, a pierwiastek, który
ulega przemianom promieniotwórczym, pierwiastkiem nie jest”. Dzisiaj wiemy, że ta definicja
Nernsta nie wytrzymuje krytyki. Nie zachwyciła ona również uczonych obecnych na zebraniu
członków Stowarzyszenia im. Bunsena. Chciałbym najpierw odpowiedzieć na pytanie dotyczące
natury emanacji promieniotwórczej” podjął na nowo swe wywody Hahn. „W ogólności szlachetnymi
nazywa się te gazy, które dotychczas w wyniku nawet najbardziej energicznych działań nie weszły w
żaden związek z innymi ciałami. Emanacja radu poddawana była działaniu żarzącego się magnezu,
żarzącej się miedzi i przeróżnych reagentów, co w przypadku innych gazów, nie należących do grupy
szlachetnych, wystarczyłoby, by powstał jakiś związek. Emanacja radu pozostała nie zmieniona po
przejściu przez wszystkie próby...”
Tammann przerwał mówcy: „Jednak nie zaliczyłbym jej do gazów szlachetnych, ponieważ nie
podlegają one rozpadowi promieniotwórczemu”.
„Sprawa różnicy między emanacjami promieniotwórczymi a gazami szlachetnymi” - ciągnął nie
zmieszany Hahn - „wiąże się z drugim pytaniem profesora Tammanna, a mianowicie, czy rad jest
pierwiastkiem... Rad był dotychczas i jest nadal uważany za pierwiastek przez olbrzymią większość
badaczy, chociaż wysyła promieniowanie. Różnica między nim a innymi pierwiastkami istnieje tylko
w zakresie okresu rozpadu. Uran uważany był zawsze za pierwiastek, a jest także źródłem
promieniowania. Znamy pierwiastki, które rozkładają się w ciągu 3 s, ale znamy również takie, które
rozpadają się dopiero po tysiącach milionów lat, jak tor i uran”.
Podczas dyskusji profesor Bohuslav Brauner z Pragi wystąpił z następującą teorią: „Wyobrażam sobie
to tak, że w naturze mogą występować nawet martwe, wygasłe już pierwiastki, które już nie istnieją...
Dlaczegóż nie miałoby być także krótko żyjących pierwiastków, które kiedyś istniały lub też istnieją
teraz, ale w tak małych ilościach, że dotychczas nie natrafiono na ich ślady?”
Nernst wtrącił tu ironicznie: „Mało pocieszającej hipotezie kolegi Braunera, że istnieją wymarłe
pierwiastki, można by tu przeciwstawić hipotezę optymistyczną, że pewne pierwiastki jeszcze się nie
narodziły”. Pomimo zamierzonego humorystycznego efektu uwaga Nernsta zawierała w sobie
ziarenko prawdy.
W toku ożywionej dyskusji na hamburskiej sesji Stowarzyszenia im. Bunsena wyszedł na jaw
najprawdziwszy problem naukowy. Pomimo całego entuzjazmu, który zawsze towarzyszy odkryciu
nowego pierwiastka, jednoczesne odkrycie takiej masy pierwiastków wywołało zrazu zamęt
i bezradność, spowodowane niemożnością ustalenia miejsca dla pierwiastków promieniotwórczych
w układzie okresowym pierwiastków. Istniały wprawdzie jeszcze puste miejsca, ale nie dla
pierwiastków promieniotwórczych, których było po prostu za dużo. Dotychczas odkryto już 25
radioaktywnych substancji. Swe miejsca w układzie znalazły jednak jedynie pierwiastki odkryte
najwcześniej - uran, rad, polon, tor i aktyn.
„Bardzo się martwię, co poczniemy z tymi wieloma pierwiastkami promieniotwórczymi w układzie
okresowym pierwiastków” - wyraził swe obawy profesor Brauner podczas posiedzenia
Stowarzyszenia im. Bunsena. Troskę tę podzielali wszyscy zgromadzeni tam uczeni.
Czyżby stworzony przez Mendelejewa i Meyera w przebłysku geniuszu i wielokrotnie sprawdzony
układ okresowy pierwiastków miał zawieść w konfrontacji z pierwiastkami promieniotwórczymi? Czy
chemii grozi kryzys? A może te nowe substancje radioaktywne nie są pierwiastkami? Pierwiastkowy
charakter ciał radioaktywnych nie był zbytnio kwestionowany, chociaż ich przemiany były
początkowo niezrozumiałe i przemawiały przeciwko ich naturze pierwiastków. Irytująca natomiast
była niemożliwość umieszczenia ich w układzie okresowym. Większość nowo odkrytych pierwiastków
promieniotwórczych rozpadała się szybko i mogła być uzyskiwana tylko w mikroskopijnych ilościach.
W tych warunkach nie można było nawet myśleć o ustaleniu masy atomowej stanowiącej podstawę
ich klasyfikacji.
Po latach sytuacja stała się jeszcze bardziej zagmatwana. Gdy współpracująca z Hahnem fizyczka Lise
Meitner powiadomiła we wrześniu 1909 r. na posiedzeniu w Salzburgu o odkryciu nowych produktów
rozpadu, zanosiło się na równie gorącą debatę jak dwa lata wcześniej na zebraniu Stowarzyszenia im.
Bunsena. Na temat pierwiastków promieniotwórczych, których liczba rozrosła się do okazałych
rozmiarów, znany fizyk, Heinrich Rubens, wyraził się zatroskany: „Radzi jesteśmy słyszeć, że rodzina
radu uzyskała nowy przychówek, ale z biegiem czasu ogarnia nas nieprzyjemne uczucie i człowiek
zadaje sobie pytanie, czy to rozmnażanie będzie się nadal utrzymywało...”
Sytuację wyjaśnić mogła tylko nowa teoria. Ostateczne rozwiązanie znalazł w 1913 r. Frederick Soddy
dzięki swej teorii izotopii pierwiastków, według której jeden i ten sam pierwiastek może składać się
z różnych rodzajów atomów, czyli izotopów, które mają różną masę atomową (liczbę masową).
Niektóre pierwiastki są pierwiastkami czystymi, składają się z jednego tylko rodzaju atomów o ściśle
określonej masie atomowej. Pierwiastki mieszane natomiast składają się z różnorodnych ciężkich
izotopów. Izotopy jednego pierwiastka nie różnią się między sobą pod względem chemicznym, a więc
nie dają się wyodrębnić. Wykazują one jednak specyficzne różnice fizyczne, które u pierwiastków
radioaktywnych występują w zakresie rodzaju rozpadu i charakterystycznego dla nich okresu
połowicznego rozpadu. Stało się oczywiste, że dla ustalenia miejsca pierwiastka w układzie
okresowym nie wystarczy teraz samo wyznaczenie jego masy atomowej. Prawdziwy ład został
przywrócony dopiero po wprowadzeniu dalszej cechy rozpoznawczej dla każdego pierwiastka,
mianowicie jego liczby porządkowej, nazwanej później liczbą atomową. Wodór otrzymał liczbę
atomową 1, a uran, jako ostatni pierwiastek w układzie, liczbę 92, odpowiadającą liczbie elektronów
w jego atomie. Nie wyjaśnione zostało jednak, dlaczego izotopy tego samego pierwiastka mogą mieć
różne masy atomowe. Na to pytanie odpowiedź znaleziono dopiero 20 lat później.
Nowa teoria, wkrótce potwierdzona i uzupełniona eksperymentalnie, wyjaśniła za jednym
pociągnięciem istniejące problemy. Wszystkie w ostatnim czasie odkryte pierwiastki
promieniotwórcze okazały się odmianami znanych już pierwiastków. Tylko niektóre z nich miały
okazać się nowymi pierwiastkami chemicznymi i w związku z tym mogły ubiegać się o stałe miejsce
w układzie okresowym. Stało się też jasne, że emanacje promieniotwórcze nie są niczym innym jak
izotopami gazu szlachetnego, radonu. Rado-tor Hahna był izotopem toru o masie atomowej 218,
również przez niego odkryty mezotor był izotopem radu o masie atomowej 228. Obydwa nie były
więc nowymi pierwiastkami w pierwotnym sensie. Błąd ten można wybaczyć, jeśli się uwzględni
ówczesne braki w teorii atomu.
Znalazło się również wyjaśnienie, dlaczego próby oddzielenia radu od mezotoru okazywały się
daremne. Nie mogły się one udać, gdyż wchodził tu w grę jeden i ten sam pierwiastek.
Dawno oczekiwany triumf
Wiek XX rozpoczął się, można powiedzieć, uderzeniem gromu z alchemicznego nieba; w 1903 r.
ogłoszono o przemianie radu w hel. Gwoli historycznej prawdzie należy jednak zaznaczyć, że nie była
to pierwsza transmutacja, która została ogłoszona w tym stuleciu. Trzy lata wcześniej, w marcu
1900 r., a więc w czasie gdy o pierwiastkach promieniotwórczych wiedziano tyle co nic, chemik Fittica
z Marburga zaskoczył kolegów po fachu pewną szczególną publikacją. Dowodził w niej z całą powagą,
że udało mu się doświadczalnie przetworzyć fosfor w arsen. Fittica wywnioskował z tego, że arsen nie
może być w ogóle pierwiastkiem i dlatego nie ma czego szukać w układzie okresowym pierwiastków;
jest on - jego zdaniem - właściwie związkiem fosforu, azotu i tlenu: As =(PN2O)2O3.
„Takie wywody są wprost niepojęte” - dał wyraz swemu oburzeniu Clemens Winkler, drąc na strzępy
„odkrycie” Fittiki w toku swej wypowiedzi na ten temat. - „Od co najmniej tysięcy lat arsen jest
produkowany technicznie i w toku procesów hutniczych przetwarzany na skalę przemysłową w różne
związki chemiczne. Ani razu nie wystąpiły przy tym jakieś oznaki, które by podważały jego naturę jako
pierwiastka. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że arsen jest pierwiastkiem według obecnie
obowiązujących pojęć. Twierdzenie Fittiki to jakieś potworne nieporozumienie i uważam za rzecz
godną pożałowania, że wygłoszone zostało publicznie”.
Ale nasz Fittica nie był zwykłym dyletantem, lecz profesorem chemii na uniwersytecie w Marburgu.
Otto Hahn miał przyjemność słuchać jego wykładów z historii chemii w czasie swych studiów w latach
1897-1898. Jako naoczny świadek pozostawił Hahn pouczającą relację z tego okresu, która rzuca
nieco światła na sylwetkę tego szczególnego uczonego. Hahn wspomina, że Fittica w swych
wykładach ograniczał się do odczytywania starych, alchemicznych tekstów. Prawdopodobnie nie
mógł wyzwolić się spod „czaru” tych traktatów. Według Hahna jego poczynania w Marburgu
dotyczyły w końcu tylko „szczególnych przemian pierwiastków, które odkrył, jak mu się wydawało,
w czasie swych długich zamroczeń następujących po atakach epilepsji”.
Otrzymując po raz pierwszy pracę marburskiego profesora alchemii, Winkler dokonał jej krytycznej
analizy. Wykazał autorowi elementarne grzechy - naturalnie Fittica przeoczył całkowicie fakt, że
fosfor znajdujący się w handlu zawiera arsen... I wtedy sławny chemik dał ujście swemu gniewowi na
odszczepieńca, jak Zeus z Olimpu gromiący piorunami jednego ze swych niewiernych poddanych.
„Wygląda już prawie na to” - oburzał się Winkler - „że w dziedzinie chemii nieorganicznej wystąpiły
niebezpieczne tendencje do wprowadzania różnych spekulacji. Przyczyną tego jest w znacznej mierze
okoliczność, iż sztuka dokonywania analizy znacznie podupadła. Używam celowo słowa sztuka, gdyż
między analizą i analizą może być taka różnica jak między pracą rzeźbiarza i kamieniarza”.
Jednakże tak zgromiony chemik nie od razu uznał się za pokonanego. W zeszytach „Chemiker
Zeitung” z lat 1900 i 1901, które jako jedyne czasopismo fachowe publikowało prace Fittiki,
zamieszczając je nawet na pierwszych miejscach, znalazło się ku ogólnemu zdumieniu wiele
sprawozdań, wyjaśnień i sprostowań pióra tego chemika. „Są to w końcu tylko alchemiczne
eksperymenty, które pozwoliłem sobie przeprowadzić w Marburskim Instytucie Chemii” - próbował
się usprawiedliwić profesor. - „W rzeczywistości jesteśmy ciągle jeszcze alchemikami, naturalnie nie
w sensie poszukiwania sztucznego złota, lecz hołdowania idei o możliwości przekształcania metali”.
Nawet w fachowych czasopismach pojawiały się nagle dziwne doniesienia o nowoczesnych „przemianach pierwiastków” (1900). Czyżby groziło odrodzenie alchemii?
Fittica relacjonował o dalszych udanych transmutacjach, przeprowadzanych według reguł
stosowanych przez dawnych alchemików; o przemianie pierwiastka fosforu w antymon i boru
w krzem. Jednakże potem wycofał się zgnębiony, gdy ataki na jego osobę przybrały na sile i gdy
dołączyły się do tego szyderstwa ze strony jego uczonych kolegów. Nie pomogło mu nawet
powoływanie się na swą dotychczasową, 28-letnią działalność naukową jako chemika. Jego ostatnie
słowa, przedrukowane w listopadowym numerze „Chemiker-Zeitung” z 1901 r., brzmiały jak
złowieszcza przepowiednia: Fittica obiecywał przedstawić wkrótce dowody na to, że większość
naszych obecnych „pierwiastków” w ogóle nie zasługuje na to miano i że jeśli nie uda się to jemu -
uczynią to inni uczeni.
Powróćmy jednak do wiedzy ścisłej. Do Ramsaya, który wspólnie z Soddym dokonał po raz pierwszy
rzeczywistej przemiany pierwiastków.
Gdy Wilhelm Ostwald odwiedził Anglika w 1906 r. w jego prywatnym laboratorium przy Regent Street
w Londynie, Ramsay zapoznał go natychmiast z wynikami swych ostatnich badań. Ostwald, który
zyskał sobie nieprzemijającą sławę jako jeden z współtwórców nowoczesnej chemii fizycznej, słuchał
Ramsaya z rosnącym zdumieniem. Wywody angielskiego uczonego mogły bowiem prawowiernemu
chemikowi zjeżyć ze zgrozy włosy na głowie, tak przynajmniej skomentował Ostwald w „Chemiker
Zeitung” z 24 lipca 1907 r. najnowsze odkrycie swego kolegi. Tytuł jego artykułu brzmiał:
„Transmutacja pierwiastków”.
Ramsay przechowywał troskliwie na szkiełku zegarkowym kilka białych kryształków. Gdy wkładał kilka
takich igiełek do płomienia, w spektroskopie ukazywała się charakterystyczna czerwona linia
pierwiastka litu. Właściwie nie jest to nic nadzwyczajnego, myślał Ostwald. Tę sól litu otrzymał jednak
Ramsay przez działanie emanacją radu na roztwór soli miedzi. Choć trudno było w to uwierzyć, ale
emanacja - ten prawdziwy kamień filozoficzny - musiała zamienić miedź w lit. Co do tego nie było
żadnych wątpliwości, ponieważ Ramsay zastosował wszelkie środki ostrożności, by zapobiec
zanieczyszczeniu litem.
Odkrycie to, po wielu dalszych próbach, opublikował Ramsay w rok później, tj. w 1907 r.,
w angielskim czasopiśmie „Nature”. Niemiecki przekład tej publikacji podało czasopismo „Zeitschrift
für angewandte Chemie” w dniu 2 sierpnia 1907 r. pod rzucającym się w oczy tytułem „Emanacja
radu. - Przemiana pierwiastków”. Fachowcy osłupieli ze zdumienia, ponieważ powszechnie znana
była dokładność, z jaką pracował zawsze Ramsay. Jego umiejętności w zakresie eksperymentowania
zyskały sobie powszechne uznanie. Czy rzeczywiście pojawił się następny przykład dokonania
przemiany pierwiastków za pomocą substancji promieniotwórczych? Oczywiście podniosło się też
wiele głosów krytycznych, wyrażających swe wątpliwości.
W lipcu 1908 r. zagadkę rozwiązała Maria Skłodowska-Curie wraz ze swą współpracownicą, panią
Gleditsch. W toku powtarzania prób Ramsaya lit wprawdzie występował, ale tylko tam, gdzie użyto
zwykłych szklanych naczyń laboratoryjnych. Gdy posłużono się platyną, próba na lit dała wynik
całkowicie negatywny. Siady litu pochodzące ze szkła zwiodły nawet tak doświadczonego praktyka jak
Ramsay i wyczarowały mu przed oczyma transmutację miedzi w lit.
Ramsay przyznał, że ta przemiana miedzi w lit nie znalazła potwierdzenia, ale pozostał wierny swemu
przekonaniu, że przemiana pierwiastków jest obecnie w zasadzie możliwa. Do zrealizowania tej
możliwości posłużyć miały olbrzymie zasoby energii zawarte w substancjach promieniotwórczych.
Gdyby udało się potwierdzić te przypuszczenia, pisał w swym artykule z 1908 r., to „transmutacja
pierwiastków przestałaby uchodzić za bezsensowne marzenie. Wtedy zostałby odkryty również
kamień filozoficzny, a także w granicach ludzkich możliwości znalazłaby się realizacja jeszcze jednego
marzenia średniowiecznych filozofów, mianowicie uzyskanie eliksiru życia”. Wywody tego rodzaju nie
zjednywały Ramsayowi w kręgach uczonych zbyt wiele sympatii. Nie szczędzono mu, podobnie jak
Crookesowi, zarzutów, że chce przemycić do chemii „średniowieczne idee”, co prowadziłoby niezbicie
do „kryzysu chemii”.
Nie zrażony takimi głosami, Ramsay pracował dalej nad swoją teorią. W odczycie pt. „Pierwiastki
i elektrony”, wygłoszonym w dniu 25 marca 1909 r. na walnym zebraniu Towarzystwa Chemicznego
w Londynie, wypowiedział on pogląd, że wszystkie pierwiastki różniące się między sobą tylko liczbą
elektronów mogą być w siebie wzajemnie przekształcane. Wystarczy w tym celu tylko ujmować lub
dodawać im elektrony.
Ramsay wyznał, że sam do niedawna zaliczał taki pomysł do rzędu utopii: nie wiadomo było przecież,
jak go zrealizować w praktyce. Teraz jednak znalazł się sposób w postaci promieniowania
radioaktywnego, jak dowodzi tego przemiana radu w hel. Tu Ramsay opowiedział słuchaczom
o swym najnowszym eksperymencie - o próbie przemiany srebra za pomocą promieni gamma w
„inny pierwiastek”. Niestety, eksperyment ten wypadał dotychczas negatywnie. Ramsay przemilczał,
jaki pierwiastek chciał uzyskać ze srebra, ale dla wielu uczonych było rzeczą oczywistą, że mogło tu
chodzić tylko o złoto!
Czy byłaby to dawno oczekiwana rehabilitacja klasycznej alchemii, tym bardziej zaskakująca, że
alchemia zeszła już dawno ze sceny, wygnana do lamusa historii? Jej ostatni wierni zwolennicy
musieli przyznać, iż tajemnica kamienia filozoficznego odeszła bezpowrotnie z tego świata wraz
z ostatnimi wielkimi adeptami. To, co pozostało w starych pismach alchemicznych, nie na wiele
mogło się przydać.
A teraz nadszedł dzień wielkiego triumfu. Promieniotwórczość przyniosła alchemii odrodzenie - tak
przynajmniej sądzili jej zwolennicy. Powszechnie szanowani naukowcy musieli przyznać, że
substancje chemiczne mogą być rzeczywiście przekształcane w inne. Ogłoszenie przez Ramsaya
o transmutacji miedzi w lit uznali nowocześni alchemicy za dowód, że zwykłe metale podlegają takim
samym przemianom jak pierwiastki promieniotwórcze. Faktu przemiany pierwiastków
promieniotwórczych nie można było podważyć: wszak z uranu powstaje rad, który z kolei wcielając
się w różne pierwiastki, zmienia się wreszcie w ołów. Czyż nie było to od dawna oczekiwane
potwierdzenie prawdziwości nauk alchemicznych?
Dla tylekroć lżonej alchemii odkrycie istoty radioaktywnej przemiany pierwiastków było
równoznaczne z rehabilitacją. W zasadzie nie miało znaczenia, czy uran przetwarza się w rad, miedź
w lit, czy też rtęć w złoto. Kilka miligramów radu wystarczyło - triumfowali starzy i nowi alchemicy -
by zburzyć precyzyjnie zbudowany mur uprzedzeń przeciwko świętej nauce o przemianie
pierwiastków.
Przekształcenie pierwiastków promieniotwórczych zwolennicy alchemii uznali za swój triumf (1908)
„Prawdziwa to rozkosz obserwować, jak w codziennej prasie, w ilustrowanych tygodnikach i innych
magazynach w rubryce «Nauka i technika» przygotowuje się ostrożnie szerokie kręgi czytelników do
nadchodzącego przewrotu”. Słowa te można było przeczytać w napisanej w 1908 r. przez jakiegoś
entuzjastę broszurce polemicznej pt. Triumf alchemii (Transmutacja metali). Każdy wie,
argumentowali zwolennicy szlachetnej sztuki wytwarzania sztucznego złota, że nauka rozwija się
w szalonym tempie. Bezbłędne opanowanie metody regularnej przemiany pierwiastków oraz
umiejętności wytwarzania sztucznego złota w dowolnych ilościach może więc być tylko kwestią czasu.
Przepowiednia Girtannera sprawdziła się wprawdzie nie w XIX w., lecz w XX stuleciu, ale cóż znaczyło
tych 100 lat wobec prawie 3000 lat liczącej historii alchemii?
Badacze atomów czy alchemicy?
W tych latach często cytowano Fredericka Soddy’ego, wielkiego pioniera w dziedzinie badań
atomowych. W swym odczycie wygłoszonym na zebraniu uczonych brytyjskich w 1913 r., jakby
odgadując głębokie tęsknoty alchemików, powiedział on: „Nie można z góry przekreślać możliwości
przemiany talu czy rtęci w złoto. Problem polega tylko na tym, aby usunąć jedną cząstkę alfa z talu
lub też jedną cząstkę alfa i jedną cząstkę beta z rtęci. Podobnie uzyska się złoto, jeśli z ołowiu wytrąci
się jedną cząstkę beta i dwie alfa”.
Ta podana przez Soddy’ego „recepta” ograniczała się więc do pozornie prostej przemiany atomu,
polegającej na wytrąceniu cząstek alfa i beta. Powstawało jednakże pytanie, czy jest to w ogóle
wykonalne w praktyce.
Sam Soddy był zdania, że „zastosowanie prądu elektrycznego o odpowiednio wysokim napięciu rzędu
kilku milionów woltów” będzie wystarczające dla dokonania takich przemian. Lecz takimi zasobami
energii wówczas nie dysponowano i z marzeń o produkcji sztucznego złota trzeba było na razie
zrezygnować. Czy produkcja złota była w ogóle celem, który postawili przed sobą badacze atomów?
Gdy atom rtęci utraci 1 proton i 1 elektron, powstanie - złoto!
Gdy w 1903 r. po raz pierwszy została przez naukę wykazana możliwość przemiany pierwiastków
i niepoprawni entuzjaści alchemii mówili już o jej „triumfie”, badaczy atomów zajmowały problemy
zupełnie inne niż produkcja sztucznego złota. Swe właściwe zadanie upatrywali oni w poznaniu
zjawisk promieniotwórczości i potężnych zasobów energii atomowej, które przy tych przemianach
odgrywały niepoślednią rolę. Odkryta przez Einsteina w 1905 r. zależność między masą i energią,
wyrażoną sławnym wzorem E = m c2, otworzyła nowe drogi przed badaczami. Z wzoru tego wynikała
teoretyczna możliwość uwolnienia 25 mln kilowatogodzin energii z 1 g substancji w wyniku jej
całkowitej przemiany. Tę gigantyczną ilość energii można porównać do ilości ciepła uzyskanego ze
spalenia 250 wagonów najlepszego węgla kamiennego.
W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jak dokonać tej przemiany materii w energię, a inaczej
mówiąc, jak wywołać sztucznie rozpad promieniotwórczy, powoływano się stale na przykład radu.
Soddy przyrównywał wypromieniowujący energię atom radu do cudownej lampy Aladyna z Bajek
z tysiąca i jednej nocy. Także radowi, gdyby znało się odpowiedni „chwyt”, można byłoby wyrwać
nieprzebrane bogactwa. Takiego porównania użył Soddy w cyklu swych wykładów, które wygłosił w
1908 r. w Glasgow i które w następnym roku zostały wydane pod tytułem The Interpretation of
Radium (Interpretacja kwestii związanych z radem).
Intrygujące są również domysły Soddy’ego, że jeszcze cudowniejszym źródłem energii niż rad jest
uran. Sprawa polegałaby jedynie na znalezieniu sposobu sztucznego przyspieszenia rozpadu uranu,
który to rozpad trwa w przyrodzie tysiące milionów lat i dlatego jest praktycznie bezwartościowy.
Metodę przyspieszenia tego rozkładu będzie można znaleźć dopiero wtedy - sądził współtwórca teorii
rozpadu atomu - gdy „potrafimy świadomie kierować przemianą pierwiastków”. Zdumiewające to
twierdzenie zostało sformułowane 30 lat przed realnym zarysowaniem się możliwości rozwiązania
tego problemu.
W swych rozważaniach z 1908 r. nie wątpił Soddy ani przez chwilę, że „nadejdzie dzień, kiedy
będziemy mogli rozszczepiać lub syntetyzować pierwiastki w laboratoriach”. Wtedy mielibyśmy
niewyczerpalne zasoby energii. „Ludzkość, która będzie zdolna przetwarzać pierwiastki, nie będzie
potrzebowała pracować na chleb w pocie czoła. Można sobie łatwo wyobrazić, że zostaną wówczas
użyźnione wyjałowione kontynenty, ulegną stopieniu lody wokół biegunów i cała ziemia zamieni się
w raj”.
Widać więc, że badaczom atomów, tym nowoczesnym, alchemikom XX w. przyświecały już od
początku cele zupełnie inne niż poszukiwanie złudnego złota alchemii. Jednym z ich wyraźnie
zakreślonych celów było niewątpliwie zbadanie przemiany pierwiastków, traktowanej jako problem
fizycznych przemian jądrowych. Rozważano go już wtedy w aspektach ściśle naukowo-praktycznych,
co widać wyraźnie np. z poglądów chemika Willi Marckwalda. Oto wyjątek z jego odczytu,
wygłoszonego w maju 1908 r. w Niemieckim Towarzystwie Chemicznym. „Marzeniem alchemików
było przekształcanie metali nieszlachetnych w szlachetne. Przykład substancji promieniotwórczych
poucza, że w razie opanowania tego procesu, powstałyby ogromne ilości energii, w porównaniu
z którymi wartość pozyskanych upragnionych metali szlachetnych byłaby zupełnie znikoma lub też -
odwrotnie - nakład energii uczyniłby uszlachetnianie metali praktycznie bezwartościowym”.
Rozdział czwarty
Nowocześni twórcy złota - uczeni czy szarlatani?
Uskrzydlające odkrycia
„Teraz wiem, jak on wygląda...” odezwał się Ernest Rutherford pewnego dnia 1912 r. rano do jednego
ze swych współpracowników. Na nieco zdziwione pytanie, kogo ma na myśli, fizyk odpowiedział:
atom!
Rutherford musiał dokonać jakiegoś rozstrzygającego odkrycia. Dotychczas bowiem żaden człowiek
nie potrafił sobie właściwie wyobrazić atomu. Najpierw mówiło się o masywnej „kuli bilardowej”. Po
odkryciu elektronów myślano o obojętnym elektrycznie tworze, na którego powierzchni osadzone są
w sposób nietrwały elektrony. Także Rutherford miał swój pogląd. W maju 1912 r. w swej pracy
przeznaczonej dla londyńskiego „Philosophical Magazine” przypisał atomowi „centralny ładunek”,
a teraz na uniwersytecie w Manchesterze zaskoczył swych współpracowników nowym wariantem:
„Teraz wiem, jak naprawdę wygląda atom; atom ma - jądro!”
Jądro atomu? To było rzeczywiście coś nowego. Do tego przypuszczenia doszedł Rutherford na
podstawie eksperymentu. Zachęcony próbami swych współpracowników, Hansa Geigera i Ernesta
Marsdena, bombardował folię platynową cząstkami alfa. W toku bombardowania okazało się, że
jedna z 8000 cząstek, które uderzały o folię, została odchylona, a nawet odrzucona. Cóż to było, co
zatrzymało cząstkę o tak wysokiej własnej masie, która w dodatku pędziła z szybkością 15 000 km/s
w przestrzeń atomu? Przeszkoda musiała być nie tylko twardsza od cząstki alfa, ale również tak
drobna, że cząstka alfa mogła w nią ugodzić tylko wyjątkowo. Było to właśnie jądro atomu.
W toku dalszych eksperymentów Rutherford stwierdził, że jądro atomu naładowane jest dodatnio i
że wielkość ładunku tego jądra jest identyczna z liczbą atomową danego pierwiastka. The Nucleus,
jądro, stanowiło więc centrum potężnego ściśniętego ładunku, w którym ześrodkowała się masa
atomu. Tu właśnie tkwiło źródło niewyobrażalnej energii atomowej! Swą precyzyjnie opracowaną
teorię jądra atomu opublikował Rutherford w sierpniu 1912 r. w „Philosophical Magazine”.
Sławnemu badaczowi atomu udało się raz jeszcze dokonać wyłomu w murze teoretycznej wiedzy, za
którym ukrywała się ówczesna tajemnica atomu.
Duński fizyk, Niels Bohr, który wkrótce miał się stać jednym z czołowych teoretyków nauki
o atomach, podchwycił myśl swego angielskiego kolegi. W 1913 r. w swych licznych pracach z cyklu
„O budowie atomów i cząsteczek” przedstawił on swe poglądy na temat nowego modelu atomu.
Według niego atom składał się z dodatnio naładowanego jądra, zawierającego całą masę atomu,
otoczonego elektronami, których liczba równoważy ładunek jądra i które poruszają się po
określonych torach. Tak więc atom otrzymał określony kształt, choć miało upłynąć jeszcze nieco
czasu, zanim uzyskano konkretne wiadomości o budowie jego jądra. Ale już z tego można wysnuć
wiele wartościowych wniosków. Jako źródło promieniowania radioaktywnego w rachubę wchodzić
mogło tylko jądro, siedlisko tajemniczej energii atomu, natomiast za pochłanianie i wysyłanie
promieni świetlnych i rentgenowskich, jak i za zdolność do reakcji chemicznych, odpowiedzialne były
otaczające jądro powłoki elektronowe. Uczeni uzyskali teraz także lepszy pogląd na wymiary atomu.
„Zmierzono” powtórnie średnicę atomu i znaleziono wielkość rzędu 10-8 cm, tzn. jedną stumilionową
część centymetra. Niewyobrażalnie małe okazało się jądro, które - jak oceniano - było jeszcze dziesięć
tysięcy razy mniejsze niż cały atom.
W fizycznym laboratorium Rutherforda na uniwersytecie w Manchesterze miało być dokonane dalsze
ważne odkrycie. Młody pracownik, Henry Gwyn Jeffreyes Moseley, który był zatrudniony u
Rutherforda od 1910 r., postanowił zbadać częstość fal rentgenowskich emitowanych przez różne
pierwiastki. Falową naturę promieni X znano od 1912 r., tj. od ogłoszenia fundamentalnych prac
Maxa von Lauego i dwóch fizyków, ojca i syna Braggów. Opracowany został także sposób
wyznaczania ich długości metodą odbicia od powierzchni kryształu. Można było stąd obliczyć częstość
promieniowania.
Badania Moseley a zasługują na nieco szerszy opis. Jest w nich coś z klasycznej prostoty
towarzyszącej wiekopomnym odkryciom ówczesnych fizyków doświadczalnych. W celu uzyskania
pożądanego promieniowania rentgenowskiego promienie katodowe, wyprodukowane w próżniowej
rurze do wyładowań w gazach, należało skierować na antykatodę, zbudowaną z właściwych
pierwiastków względnie ich związków. Praktyczne rozwiązanie tego problemu nie należało do
łatwych. Moseley zamierzał ponadto przeprowadzić serię prób z promieniami katodowymi w celu
lepszego porównania widm świetlnych emitowanych promieni rentgenowskich. Jak to uczynić?
Po wielu próbach znalazł Moseley oryginalne rozwiązanie. Ze szklanego cylindra skonstruował rurę
do wyładowań w gazach długości około 1 m i średnicy 30 cm. Uzyskanie próżni w szklanym cylindrze
o takich wymiarach za pomocą ówczesnych mało wydajnych pomp próżniowych było zadaniem
bardzo żmudnym. Po wielu nieudanych próbach Moseley osiągnął cel. Do wnętrza cylindra
wmontował tor dziecinnej kolejki żelaznej! Wagoniki tej kolejki załadował próbkami badanych
substancji. Wagoniki te mógł przetaczać do przodu i tyłu, wystawiając dowolnie załadowane
substancje na działanie promieni katodowych. Promienie rentgenowskie powstałe przy zderzeniu
padały poprzez zasłonięte folią okienko na kryształ znajdujący się na zewnątrz. Linie widma
świetlnego chwytał fizyk od razu na kliszę fotograficzną.
Gdy młody badacz zaczął oglądać sfotografowane widma, stwierdził rzecz zaskakującą. Każdy
pierwiastek powodował powstanie promieni rentgenowskich o specyficznej dla siebie częstości, która
była proporcjonalna do kwadratu jego liczby atomowej. Gdy Moseley uszeregował częstości według
liczb atomowych poszczególnych pierwiastków, okazało się, że zwiększają się one od pierwiastka do
pierwiastka o pewną stałą wielkość. „Mamy tutaj dowód” - pisał fizyk w swej pierwszej pracy pt.
„Widma świetlne wysokiej częstości pierwiastków”, opublikowanej w „Philosophical Magazine”
z grudnia 1913 r. - „że w atomie istnieje podstawowa wielkość, która wzrasta systematycznie, gdy
przechodzimy od pierwiastka do pierwiastka. Wielkością tą może być tylko dodatni ładunek
centralnego jądra”.
W swej drugiej publikacji z kwietnia 1914 r. wskazywał Moseley na możliwość uniwersalnego
zastosowania nowo odkrytej prawidłowości; można teraz będzie ustalić jednoznacznie liczbę
atomową każdego pierwiastka na podstawie widma jego promieniowania rentgenowskiego. Moseley
miał nadzieję, że uda mu się dokładnie sklasyfikować i zaszeregować nawet tak bardzo do siebie
podobne pierwiastki ziem rzadkich. Pierwiastki te z trudem dawały się wyodrębnić i często nie było
wiadomo, jakie miejsce należy im przypisać w układzie okresowym pierwiastków. „Nie wątpię” -
zawiadamiał Rutherforda podniecony Moseley - „że uda się ustawić pierwiastki ziem rzadkich na
swych prawidłowych miejscach”. I rzeczywiście, na podstawie odkrytego przez Moseleya
fundamentalnego prawa liczbę pierwiastków ziem rzadkich zredukowano do 14, oznaczając je
numerami od 57 do 71.
Wszędzie tam, gdzie w układzie okresowym pierwiastków były wolne miejsca, w diagramach
Moseleya występowały luki, a mianowicie: między pierwiastkiem o liczbie atomowej 42 -
molibdenem a pierwiastkiem nr 44 - rutenem, ziemią rzadką nr 60 - neodymem a nr 62 - samarem
i pierwiastkami nr 71 - lutetem a nr 73 - tantalem oraz nr 74 - wolframem a nr 76 - osmem.
Korzystając z odkrytego w 1913 r. prawa Moseleya udało się jednoznacznie ustalić liczbę i dane nieznanych pierwiastków. Prawo Moseleya: zależność między częstością promieni Röntgena ν a liczbą atomową Z każdego pierwiastka.
Te jeszcze nie znane pierwiastki o liczbach atomowych 43, 61, 72 i 75, do których doszły potem
jeszcze 85, 87 i 91, należało teraz precyzyjnie odkrywać na podstawie ich rentgenowskich linii
spektralnych. Także wszystkie dotychczasowe „nadzwyczajne odkrycia” można było obecnie,
korzystając z prawa Moseleya, dokładnie sprawdzić. Angielski fizyk znalazł bowiem rozstrzygające
kryterium dla specyfiki i możliwości zaszeregowywania każdego pierwiastka. Bohr wyraził mu swe
uznanie, mówiąc: „Dzieło Moseleya należy stawiać pod względem ważności i znaczenia na równi
z odkryciem układu okresowego pierwiastków; jest ono nawet pod pewnymi względami bardziej
fundamentalne”. Opinię tę podzielał i Rutherford. Również wybitny francuski chemik, Georges
Urbain, który sam odkrył kilka ziem rzadkich i doskonale wiedział o ich skomplikowanej naturze,
powiedział pełen podziwu: „Dzięki prawu Moseleya romantyczna klasyfikacja Mendelejewa została
zastąpiona bezbłędnym, naukowym systemem klasyfikacji”.
Gdy atomy rozpadają się na kawałki...
Po tylu pochwałach z ust najbardziej powołanych osób można się dziwić, że nazwisko Moseleya nie
znalazło się w owych latach na liście laureatów Nagrody Nobla. Przyczyny, które spowodowały, że nie
usłyszano już więcej o tym młodym i utalentowanym uczonym, były tragiczne. W 1914 r. spory
między imperialistycznymi mocarstwami o nowy podział świata, sprowokowane przez ich
rozbójniczego reprezentanta, jakim był niemiecki monopolistyczny kapitalizm, osiągnęły fazę
krytyczną. Nastąpił wybuch pierwszej wojny światowej, która swą surową dłoń położyła także na
pokojowej pracy naukowej międzynarodowej rodziny badaczy atomu. Wcielony do służby wojskowej,
poległ Moseley w 1915 r. w walkach o Gallipoli nad Cieśniną Dardanelską. Nauka utraciła w nim
uczonego o wiele obiecującym talencie.
Wojna światowa, prowadzona z nie znaną dotychczas zawziętością, przybrała zastraszające formy
wskutek wprowadzenia gazów trujących, nowej niszczycielskiej broni. Od czasu wynalezienia
dynamitu nie znano innego produktu naukowych badań, który by został zastosowany w tak straszliwy
sposób do niszczenia ludzkiego życia, jak chemiczne substancje bojowe pierwszej wojny światowej.
Wojna prowadzona bronią wynalezioną przez naukę.
Pomimo swego straszliwego działania broń gazowa nie rozsadziła wówczas granic ludzkiego rozsądku.
Czysto spekulatywnie rozpatrywano jednak wtedy niszczycielską siłę o gigantycznych rozmiarach -
energię atomową. „Najsilniejsze materiały wybuchowe, jakie znamy” - czytamy w pracy Soddy’ego pt.
„Matter and Energy” (Materia i energia) z 1912 r. - „zawierają zaledwie jedną milionową część tej
energii, która zostaje wyzwolona, gdy atomy rozpadają się na kawałki”. Na szczęście, filozofował dalej
badacz atomu, ludzkość obecnie „nie jest lepiej przygotowana do wykorzystania energii atomu niż
dzikus, który chciałby uruchomić maszynę parową, a nie bardzo wie, jak rozniecić ogień”.
Frederick Soddy doceniał w pełni przeszkody w rozpaleniu ręką ludzką atomowego ognia na Ziemi i w
jego kontroli. Pisał on: „Znalezienie tego środka może kosztować naukę wiele lat, a może nawet
stuleci, ale cel mamy przed sobą i badacze ruszyli już różnymi drogami w pogoń za nim”. Wybuch
wojny światowej zachwiał wiarą Soddy’ego w możliwość stworzenia raju na ziemi za pomocą energii
atomowej. Oto jego słowa: „Wyobraźmy sobie, jeśli potrafimy, jak wyglądałaby współczesna wojna,
gdyby odkryto tego rodzaju materiał wybuchowy, zamiast trzymać go w rezerwie na przyszłość”.
Czym zajmowali się inni badacze atomu podczas wojny? Otto Hahn, który poznał front ze wszystkimi
jego okropnościami, po odkomenderowaniu go do specjalnej jednostki gazów bojowych znalazł
znowu trochę czasu na pracę naukową. Wspierał on radą i pomocą Lise Meitner, swoją
współpracowniczkę w Instytucie Chemii im. Cesarza Wilhelma w Berlinie. W 1918 r. pełnym
sukcesem zostały uwieńczone rozpoczęte wspólnie przed wojną, a przerwane wskutek wybuchu
wojny poszukiwania „protoplasty” promieniotwórczego pierwiastka aktynu. Zakładano istnienie
takiego „protoplasty”, ponieważ aktyn był pierwiastkiem nietrwałym. Ze swym okresem
połowicznego rozpadu, wynoszącym 13,5 roku, musiałby on już całkowicie zniknąć, gdyby stale nie
powstawał z jakiegoś innego pierwiastka.
Wspaniale potwierdziło się przypuszczenie, że poszukać tego nieznanego pierwiastka należy
w końcowych odpadach przetwarzanej blendy uranowej. W tym bardzo trudnym do rozłożenia
minerale, nie bez powodu określanym w przemyśle mianem „szarej nędzy”, Hahn i Meitner znaleźli
dawno poszukiwany pierwiastek promieniotwórczy. Ku swemu zaskoczeniu stwierdzili oni, że nie był
to nieznany promieniotwórczy izotop, ale w ogóle nowy pierwiastek chemiczny, który wypełnił
dotychczas nie zajęte miejsce pod nr 91 w układzie okresowym pierwiastków. Odkryty więc został
drugi z kolei, najcięższy pierwiastek na Ziemi. Ten dotychczas żartobliwie przez nich nazywany
„abrakadabrą” pierwiastek, który tak długo wymykał im się z rąk, Hahn i Meitner ochrzcili mianem
protaktynu.
A inni badacze atomu? Czy także wystartowali do wielkiego wyścigu mając cel na muszce?
Ramsay, który zmarł w 1916 r., hołdował do końca swej ukochanej idei przetwarzania pierwiastków
za pomocą promieni radioaktywnych. Skutki wojny nie oszczędziły także i jego. Jako wielki patriota,
zerwał on z miejsca wszystkie swoje poprzednio tak przyjazne stosunki z niemieckimi kolegami.
Stanowisko Rutherforda nacechowane było wyraźną rezerwą. W 1916 r. w swym odczycie
„Promienie radu”, wygłoszonym na uniwersytecie w Manchesterze, powiedział on, że naukę
fascynuje naturalnie poszukiwanie możliwości wyzwolenia z radu potężnej drzemiącej w nim energii,
w toku stuleci powstaje bowiem z 1 kg radu tyle energii, ile powstałoby po spaleniu 100 mln kg
węgla. Jednakże ma on nadzieję, że sposobu na wyzwolenie tej energii nie znajdzie ludzkość dopóty,
dopóki ludzie nie nauczą się żyć w pokoju ze swymi sąsiadami.
Rutherford również musiał zapłacić wojnie daninę. Brytyjska admiralicja zwróciła się do niego
z prośbą o naukową ocenę metod zwalczania nieprzyjacielskich łodzi podwodnych. Każdą wolną
minutę wykorzystywał on jednak na swą właściwą pracę naukową. Prowadził ożywioną
korespondencję z Nielsem Bohrem. „Pragnąłbym mieć Pana tutaj, aby móc omówić z Panem
znaczenie wyników moich badań nad zderzeniami jądrowymi” - pisał Rutherford w dniu 17 listopada
1917 r. do duńskiego teoretyka atomowego. „Wydaje mi się, że uzyskałem zaskakujące wyniki. Jest to
jednak ciężki i żmudny początek. Liczenie słabych błysków jest uciążliwe dla starych oczu”. Nie
zniechęcony, bombardował dalej atomowe twierdze swymi cząstkami alfa wierząc, że wreszcie zmusi
atom do poddania. „Próbuję tą drogą rozszczepić atom” - napisał w innym liście do Bohra, z datą 9
grudnia 1917 r. „W każdym bądź razie wynik wygląda obiecująco”.
Jest rzeczą zrozumiałą, że przy tak pomyślnych perspektywach wyników badań Rutherford
wykonywał swe wojskowe obowiązki niechętnie. Gdy admiralicja udzieliła mu raz nagany za to, że
spóźnił się na ważną odprawę, nie wykazał odpowiedniego zrozumienia. „Jestem pochłonięty
doświadczeniami, które wskazują na to, że atom może być sztucznie rozbity” - zaoponował. - „Jeśli
okaże się to prawdą, fakt ten będzie o wiele ważniejszy niż wasza wojna!”
Słysząc te słowa, można było już prawie uwierzyć, że mistrz znajduje się na „gorącym tropie”. Czyżby
miał on znaleźć sposób wyzwalania energii poprzez rozszczepienie atomu? Jeśli się przeczyta
sprawozdanie Rutherforda z kwietnia 1919 r., opublikowane w czerwcowym zeszycie „Philosophical
Magazine”, to rozczaruje nas jego tytuł, trzeźwy i unikający choćby śladu sensacji: „Zderzenie cząstek
alfa z lekkimi atomami - IV. Nienormalne zjawisko w azocie”. A przecież u podstaw tej publikacji
leżało fundamentalne odkrycie.
Marzenia alchemików stają się rzeczywistością
Ze zwykłą wytrwałością bombardował Rutherford różne pierwiastki gazowe cząstkami alfa, mierząc
metodą scyntylacji długość odcinków, po których biegły trafione atomy gazów. W aparaturze
Rutherforda atomy azotu były odrzucane przez cząstki alfa na odległość 9 cm. Odkrył on nawet
cząstki, które biegły po odcinkach długości 28 cm. Rutherford ustalił, że były to jądra atomów
wodoru, nazywane także protonami. Skąd się tam wzięły? Rutherford był pewny, że w swych
eksperymentach wykluczył jakąkolwiek możliwość przenikania choćby śladów wodoru. Po długich
rozważaniach badacz znalazł jedyne możliwe wyjaśnienie: atom wodoru musiał pochodzić z jądra
atomu azotu, które zostało „rozbite” wskutek zderzenia z cząstką alfa. Dalsze doświadczenia
potwierdziły słuszność tego przypuszczenia.
Potem, gdy Anglik Charles Thomson Rees Wilson ukazał ludzkim oczom tory jąder atomowych
i innych naładowanych cząstek w formie śladów kondensacji w aparacie wypełnionym parą wodną6,
wszędzie tam, gdzie zachodziły tego rodzaju procesy, znajdowano rozwidlenie w miejscu
dotychczasowego jednoliniowego toru. Współpracownik Rutherforda, Patrick Maynard Stuart
Blackett zrobił wiele zdjęć fotograficznych tego rodzaju śladowych torów jąder w komorze Wilsona.
Jak się okazało, szansa na takie trafienie lub przekształcenie atomów była nieprawdopodobnie mała -
w wykonanych przez Blacketta 23 000 zdjęć tylko osiem wykazywało poszukiwane rozwidlenie.
W tych ośmiu przypadkach przekształcenie obserwowane przez Rutherforda, fałszywie określane
przez niego jako „rozbicie”, przebiegało według następującego równania:
6 Tzw. komora Wilsona (przyp. red.).
14
7𝑁 +
4
2𝛼 →
17
8𝑂 +
3
1𝑝
Atom azotu (symbol N) o masie atomowej 14 zostaje przekształcony przez cząstkę alfa (jądro atomu
helu) w atom tlenu (symbol O) o masie atomowej 17, będący izotopem zwykłego tlenu, i w jeden
proton (jądro atomu wodoru). Cyfry dolne oznaczają liczbę ładunków w jądrze (liczbę atomową).
Po raz pierwszy udało się zatem przekształcić sztucznie jeden pierwiastek w inny, ponieważ odkryta
wcześniej przemiana radu czy też radonu w hel była wynikiem naturalnego rozpadu
promieniotwórczego. To, o czym marzyli alchemicy przez tysiące lat, wypracowała fizyka jądrowa,
chociaż tylko w atomowych, nieuchwytnych ilościowo rozmiarach. Sam Rutherford wyliczył, że
trwałoby tysiące lat, zanim tą metodą udałoby się uzyskać choćby 1 mm3 wodoru.
Pierwsza sztucznie uzyskana przemiana: azot został przekształcony w tlen
A więc stało się. Dzięki promieniowaniu substancji radioaktywnych okazało się możliwe
przekształcenie jednego pierwiastka w inny. Ale zaraz pojawiły się pytania. Czy ta przemiana
ogranicza się tylko do kilku, i to lekkich pierwiastków? Czy kiedyś nie okaże się, że także
szlachetniejsze metale można będzie uzyskiwać tą drogą, nawet w mierzalnych ilościach?
Stawianie takich pytań nie było pozbawione podstaw. Od czasu odkrycia promieniotwórczości nie
minęło bowiem więcej niż dwadzieścia lat, a już mocno zakotwiczony w nauce dogmat
o pierwiastkach i atomach, które nie dają się rozkładać i nie podlegają wzajemnym przemianom,
musiał zostać poddany gruntownej rewizji. Był to dostateczny powód do triumfu dla wszystkich
zwolenników tak wyszydzanej alchemii...
Trwające dwadzieścia lat badania nad promieniotwórczością doprowadziły od odkrycia dużej liczby
pierwiastków radioaktywnych, które uplasowano w trzech naturalnych szeregach
promieniotwórczych: uranowo-radowym, uranowo-aktynowym i torowym. Ich pierwiastki
macierzyste przekształcają się od czasu narodzin Ziemi w niezliczoną ilość izotopów
promieniotwórczych, a wśród nich w wiele pierwiastków. Jednakże złoto do nich nie należy. W końcu
procesu powstaje trwały już pierwiastek - ołów. Potrzeba było wielu lat żmudnych badań, by
stwierdzić, że niektóre końcowe produkty rozpadu, nazywane początkowo radem G, aktynem D
i torem D, nie są niczym innym jak ołowiem. Ale czy był to taki sam ołów, jaki wydobywa się
w kopalniach i stosuje w technice i przemyśle? Powstające wątpliwości zostały rozwiązane, gdy po
ustaleniu mas atomowych i następnie po przeprowadzeniu spektrograficznych badań ustalono, że
chodzi tu o różne izotopy ołowiu:
rad G (radoołów) = ołów-206 (206Pb)
aktyn D (aktynoołów) = ołów-207 (207Pb)
tor D (toroołów) = ołów-208 (208Pb)
Szereg promieniotwórczy uranowo-radowy jako przykład naturalnej przemiany pierwiastków.
Wsteczną przemianę pierwiastków pokazała ludziom natura: z takich kosztownych pierwiastków
chemicznych, jak uran i rad, w ciągu milionów lat powstaje wskutek rozpadu promieniotwórczego
zwykły ołów. Ponieważ przy rozpadzie emitowane są cząstki alfa (jądra atomu helu), jak przy
przemianie rad - radon (emanacja radu) - polon, można wykazać występowanie helu. Rad przemienił
się w hel
Naturalny ołów - podobnie jak przeważająca większość pierwiastków - jest mieszaniną wielu izotopów. Zaledwie 20 pierwiastków ma jednorodny skład, np. złoto, które występuje w przyrodzie tylko w postaci jednego trwałego izotopu
(197Au). Dlatego też złoto ma względną masę atomową 197,0.
Ołów naturalny składa się z następujących stałych izotopów: 204Pb (1,4%), 206Pb (26,3%), 207Pb (20,8%)
i 208Pb (51,5%). Jego względna masa atomowa wynika z udziału poszczególnych izotopów i dlatego
wynosi średnio 207,2. Wskutek dokonujących się nieustannie przemian ilość trwałego ołowiu stale
powiększa się na Ziemi. Obecnie jest go więcej niż zaraz po powstaniu Ziemi.
Wyjściowy pierwiastek szeregu promieniotwórczego uranu, naturalny izotop uranu 238U, rozpada się
z okresem połowicznego rozpadu 4,5 mld lat. Powstają przy tym m. in. pierwiastek nr 88 - rad, nr 86 -
radon, czyli emanacja radu, nr 84 - polon i wreszcie nr 82 - ołów.
Naturalny rozpad uranu, który przebiega przy stałym wydzielaniu energii, nie da się przyspieszyć
sztucznie. Przemiana 1 kg uranu w 10 g ołowiu trwa 60 mln lat. Badacze atomu próbowali
przyspieszyć tę przemianę, gdyż może udałoby się uzyskać przeogromną energię, ale jak wiadomo,
rezultatów nie osiągnęli.
Ostatecznie po zestawieniu szeregów promieniotwórczych wyjaśniło się, że dla pierwiastków
radioaktywnych trzeba zaakceptować naturalną przemianę pierwiastków i nikt nie zostanie przy tym
okrzyczany jako alchemik. Jednakże transmutacja ta dokonuje się tylko w warunkach naturalnego
rozpadu promieniotwórczego.
Ogłoszenie o pierwszej dokonanej w 1919 r. ręką człowieka przemianie atomów podziałało na wielu
uczonych szokująco. Czyżby alchemia miała w końcu rację? Przy tej sztucznej przemianie pierwiastka
azotu w pierwiastek tlenu Rutherford oddzielił z jądra atomu jeden proton. Jako pocisku użył on
wtedy ciężkich cząstek alfa.
Według modelu atomu skonstruowanego przez Rutherforda i Bohra jądro atomu składa się z pewnej
liczby protonów. Liczba ta odpowiada liczbie ładunków jądra lub liczbie atomowej pierwiastka. Jądro
atomu wodoru zawiera 82 protony, talu 81, rtęci 80, złota 79. Soddy „zdradził”, jak wiadomo, już w
1913 r. „receptę” na uzyskanie złota metodami fizyki jądrowej. Według tej „recepty” złoto można
uzyskać z „sąsiednich” pierwiastków przez oderwanie od nich jednej lub więcej cząstek alfa lub beta.
Albo też inaczej mówiąc: atom o liczbie atomowej 79 jest niezaprzeczalnie złotem! Czy jednak na
podstawie dzisiejszej wiedzy nie byłoby lepiej - zawyrokowało wtedy wiele głosów - uzyskać to złoto
w drodze sztucznego przekształcenia pierwiastków metodą Rutherforda:
z talu przez oderwanie 2 protonów
z rtęci przez oderwanie 1 protonu
z ołowiu przez oderwanie 3 protonów?
Zgodnie z przekształceniem, którego dokonał angielski fizyk:
14
7𝑁 +
4
2𝛼 →
17
8𝑂 +
1
1𝑝
musiałoby powstać czyste złoto również z rtęci, może zgodnie z równaniem:
196
80𝐻𝑔 +
4
2𝛼 →
197
79𝐴𝑢 + 3
1
1𝑝
Nie chcemy tu sugerować w żadnym przypadku, że badacze mieli taką właśnie przemianę na myśli,
gdy niestrudzenie bombardowali pierwiastek po pierwiastku, aby stwierdzoną przy azocie przemianę
jądrową zrealizować również przy atomach innych pierwiastków. Pewnego pięknego dnia jednakże,
myśleli sobie zwolennicy alchemii, rtęć zostanie też zbombardowana cząstkami alfa, nawet jeśli
znajduje się ona na 80 miejscu w układzie okresowym pierwiastków. Niestety, badacze atomów nie
zaczęli od rtęci, lecz zajęli się najpierw lżejszymi pierwiastkami.
Spacery po ołowianych dachach
Wywołana przez naturalną promieniotwórczość przemiana uranu i radu w ołów, ściśle mówiąc, nie
odpowiadała właściwemu celowi alchemików. Z radu, nadzwyczaj rzadkiego i wartościowszego niż
złoto pierwiastka, powstaje niezbyt pożądany ołów! Gdyby można było odwrócić ten kierunek
rozpadu i gdyby udało się zaktywizować ołów, aby rozpadał się na wartościowe metale, jak rad,
a nawet złoto - to byłoby już coś godnego uwagi alchemików!
Na początku 1924 r. ta wątpliwa idea uzyskała nową pożywkę na skutek pewnej publikacji, która
pojawiła się w fachowej literaturze. Stefania Maracineanu, Rumunka z pochodzenia, ogłosiła w
Biuletynie Rumuńskiej Akademii Nauk, że odkryła rodzaj „indukowanej”, sztucznej
promieniotwórczości. Ołów pod wpływem światła słonecznego miał stawać się promieniotwórczy
i ulegać rozpadowi. Uczonych ogarnęło zdumienie. Spowodować sztucznie, aby trwałe pierwiastki
stały się promieniotwórczymi, nie udało się dotychczas jeszcze nikomu.
Rumunka udała się do Paryża, aby na drodze doświadczalnej dowieść swego zaskakującego odkrycia.
Otrzymała stanowisko asystentki w Instytucie Radowym im. Marii Curie i rozpoczęła pracę nad swą
dysertacją. Za pośrednictwem członka Akademii, astronoma Henri Deslandres’a, uzyskała nawet
możliwość ogłaszania wyników swych badań na forum Paryskiej Akademii Nauk i publikowania ich w
„Comptes Rendus”.
Pragnąc dowieść słuszności swego odkrycia, panna Maracineanu chwytała się najbardziej
niedorzecznych pomysłów. Nie zadowalała się wystawianiem blachy ołowianej przez długi czas na
działanie słońca, by potem stwierdzić, że blacha ta stała się promieniotwórcza. W poszukiwaniu
ołowiu, który możliwie najdłużej poddawany był działaniu promieni słonecznych, weszła ona na stary
dach paryskiego obserwatorium astronomicznego i zainstalowała tam swe spektroskopy z zamiarem
przeprowadzenia na miejscu pomiarów. Niewątpliwie przedstawiała zabawny widok dla
przechodniów!
Stefania Maracineanu pracowała systematycznie, badając krok po kroku w laboratorium
poszczególne odcinki ołowianego dachu. Wreszcie stwierdziła, że ołów z południowej strony wieży
był znacznie aktywniejszy niż z północnej. Wykazała to rzekomo na podstawie pewnej, chociaż bardzo
słabej, dozy promieniowania alfa. Na odwróconej od Słońca stronie dachu blacha ołowiana nie
wykazywała absolutnie żadnej aktywności.
Rzecz ciekawa, że ta promieniotwórczość utrzymywała się przez wiele miesięcy. Panna Maracineanu
opracowała zaraz teorię „odwrotnej przemiany” ołowiu w promieniotwórczy polon i inne produkty
rozpadu, raźno przebiegając skalę szeregu promieniotwórczego w kierunku odwrotnym. Jej mecenas
i protektor profesor Deslandres uzupełnił tę hipotezę, wyrażając przypuszczenie, że promienie
słoneczne mogą wywoływać w niektórych atomach działanie wybuchowe. A jeśli nie promienie
słoneczne, to może powodują je owe tajemnicze, przenikliwe promienie kosmiczne, o których
istnieniu wiedziano już od pewnego czasu. Rewelacje te podał Deslandres na jednym z posiedzeń
Akademii Nauk w Paryżu.
W końcu 1928 r. poczytne czasopismo popularnonaukowe „Umschau” (Przegląd) podało z egzaltacją,
że odkrycie Stefanii Maracineanu „zapowiada wielką liczbę naukowych i technicznych cudów”. Od tej
pory będziemy w stanie „przeprowadzać odwrotny proces przemiany ołowiu w inne ciało
promieniotwórcze, a także przekształcać jeszcze inne metale”.
Przetwarzanie ołowiu w rad, a nawet w złoto - cóż za piękne perspektywy! I co jeszcze się odkryje,
jeśli podda się analitycznym badaniom dachy ołowiane, które przez dziesiątki lat wystawione były na
działanie promieni słonecznych? Gdy Maracineanu w połowie 1929 r. ogłosiła swe wyniki,
zaskoczenie było kompletne. Analizy wykazały obecność rtęci. Maracineanu zauważyła pod
mikroskopem drobne kuleczki rtęci. Przede wszystkim zaś w ołowiu z dachu paryskiego
obserwatorium odkryła - złoto, i to w ilości dochodzącej do 0,001%! Badaczka stwierdziła to poddając
na próbę analizie spektralnej ołów z domieszką takiej samej ilości złota: linie spektralne złota
wykazały identyczną intensywność. A więc stało się! W ciągu lat część ołowiu przekształciła się
w świetle słonecznym w rtęć, a blisko jedna tysiączna część procentu ołowiu zamieniła się w złoto.
Tak jak to przeczuwał poczciwy Tiffereau, światło słoneczne wykazało działanie katalityczne w
„procesie dojrzewania” złota. i to nie tylko w Meksyku, ale także we Francji!
Nowe odkrycie Maracineanu wywołało wreszcie krytykę kolegów po fachu. Od dłuższego już czasu
trochę z rozbawieniem, a trochę z niesmakiem śledzili oni publikacje Rumunki i teraz uznali, że
nadszedł moment, by zabrać głos. Na początek wystąpili Charles Fabry i Dubreuil, badacze francuscy,
którzy w styczniu 1930 r. podali następujące wyjaśnienie w „Comptes Rendus”: „Według informacji
panny Maracineanu przeprowadzone eksperymenty miały wykazać przemianę ołowiu w złoto, rtęć i
hel w wyniku długotrwałego działania promieni słonecznych. Czujemy się w obowiązku ogłosić, że
wspomniane eksperymenty doprowadziły do wręcz przeciwnych wyników. W badanych próbkach
ołowiu, pobranych ze starych dachów, nie można było stwierdzić najmniejszych śladów złota i rtęci.
Nie znaleziono też żadnej różnicy między obydwiema stronami płyt ołowianych”.
Stefania Maracineanu nie uznała się tak łatwo za pokonaną i replikowała: rtęć występuje, jak
wiadomo, śladowo w ołowiu, chociaż w małych stężeniach. Gdyby Fabry i Dubreuil nie znaleźli nawet
naturalnie obecnej w nim rtęci, przemawiałoby to przeciw sumienności ich badań. Na zwróconej ku
słońcu powierzchni ołowianej płyty rtęć występuje w jeszcze większych stężeniach. Musiała więc ona
powstać z „aktywowanego” ołowiu (Pb*) przy jednoczesnej emisji cząstek alfa, może według
hipotetycznego równania, które wyglądałoby wówczas następująco:
206
82𝑃𝑏 ∗ →
202
80𝐻𝑔 +
4
2𝛼
Młodej badaczce przyszedł w sukurs profesor chemii z Amsterdamu, Smits. Poprosił on o przesłanie
dwu płyt ołowiu z dachu paryskiego obserwatorium i w wyniku badań przy użyciu czułego
elektrometru Szilarda potwierdził istnienie promieniotwórczości na skierowanej ku słońcu stronie
arkusza blachy. Odwrotna strona płyty była prawie nieaktywna, jak podał Smits. Ponieważ i inni
badacze zwracali się o takie płyty, zachodziła poważna obawa, że dach paryskiego obserwatorium
niedługo już nie będzie mógł stawić czoła niepogodzie. Smits w każdym razie poprzestał na
jednorazowej próbce, gdyż przywiązywał wagę tylko do własnego materiału doświadczalnego. Poddał
także badaniom ołów z dachów amsterdamskiej szkoły i gmachu miejskiej policji. Uzyskane przezeń
wyniki badań zdawały się potwierdzać tezę Maracineanu. W jaki sposób Smits uzyskał swoje próbki
ołowiu nie budząc powszechnego oburzenia, pozostanie jego tajemnicą.
W naukowy spór wmieszali się także inni uczeni, a w grudniu 1929 r. jako ostatni wystąpił znany
czechosłowacki badacz radu z Pragi, profesor Behounek. Powtórzył on doświadczenia panny
Maracineanu, chociaż przekonany był o ich bezsensowności. Poddał ołów działaniu słońca w okresie
od czerwca do września 1929 r., „a więc w czasie maksymalnego nasilenia promieniowania
słonecznego, i to w okresie wzmożonej aktywności słonecznej, która dała się zaobserwować
w związku z dwiema plamami na Słońcu około czerwca”. Badacz radu nie stwierdził nic - ani
indukowanej promieniotwórczości, ani rtęci, ani złota. Behounek dał do zrozumienia, że wyniki
Maracineanu były zwykłym bluffem.
Na takie posądzenie Rumunka zareagowała z właściwym sobie temperamentem: „Wydaje mi się, że
elektrometr pana Behounka nie jest tak czuły jak mój” - brzmiała jedna z jej replik. Behounek nie
pozostał dłużny. „Wygląda na to, że panna Maracineanu posiada zupełnie fałszywe wyobrażenie
o promieniotwórczości atmosferycznej” - rzucił on wreszcie jako rozstrzygający argument w dyskusji.
Należy pamiętać nie tylko o promieniotwórczych cząstkach kurzu w powietrzu, lecz nie wolno także
zapominać o zauważalnej radioaktywności cząstek niesionych z deszczem lub ze śniegiem. Nie da się
ich usunąć „wodą, mydłem i szczotką” z zewnętrznej powierzchni ołowianych dachów, jak to
usiłowała uczynić Maracineanu.
Spór o „aktywowany” ołów panny Maracineanu ciągnął się aż do końca 1930 r. Mimo wysiłków nie
udało się Rumunce przekonać świata naukowego o słuszności swej tezy. Powróciła więc do
Bukaresztu i poniechała całej sprawy. W końcu odwrócił się od niej i jej protektor, profesor
Deslandres, stwierdzając, że i jemu publikacje Maracineanu wydawały się „przedwczesne”.
Szlakiem tajnej misji
W tym czasie w stopniu znacznie większym niż próby przekształcenia ołowiu w złoto, prowadzone
przez Maracineanu, podniecały umysły zupełnie inne eksperymenty. Były to próby poważnych
uczonych mające ściśle określony cel: uzyskanie złota na „potrzeby ojczyzny”.
W zrozumieniu sytuacji pomoże nam tu rzut oka na historyczne wydarzenia tego czasu. Uzyskane
w ramach traktatu wersalskiego w 1919 r. „pokojowe uregulowanie spraw” między kapitalistycznymi
państwami prowadzącymi wojnę opłacił naród niemiecki zaostrzonym wyzyskiem ze strony własnych
władców monopoli i obcego kapitału. W kwietniu 1921 r. komisja aliancka ustaliła wysokość
odszkodowań ze strony Niemiec na 132 mld marek w złocie. Aby zebrać tę przygniatającą swą
wielkością kwotę, niemiecka gospodarka, wstrząsana powojennym kryzysem, potrzebowałaby
dziesiątków lat. Suma 132 mld marek odpowiadała 50 000 t złota!
Prawicowe koła w Niemczech usiłowały wykorzystać niezadowolenie ludności z powodu tej
olbrzymiej kontrybucji dla propagandy swych celów. Ale i naukowcy, jak Fritz Haber, łamali sobie
głowy, jak zdobyć taką masę złota i uwolnić naród od płacenia tego ciężkiego haraczu.
Ale jak tego dokonać? Istniało nie napoczęte dotychczas źródło, ukrywające całkiem niewiarygodne
ilości złota. Znany szwedzki uczony, Svante August Arrhenius, z którym Haber był zaprzyjaźniony,
oceniał te zasoby na nie mniej i nie więcej tylko na 8 mld t złota. Gdyby uzyskać z tego choćby jedną
tysięczną część, przekroczyłaby ona ponad stukrotnie wysokość kontrybucji wojennej dla zwycięskich
mocarstw.
O tym legendarnym skarbie - złocie oceanów - wiedziało wielu, jednak nikomu nie udało się go
wydobyć. Dla uniknięcia nieporozumień należy zaznaczyć, że nie chodziło tu o złoto z zatopionych
okrętów hiszpańskich, lecz o złoto rozproszone i rozdrobnione wskutek naturalnych procesów
w wodzie morskiej. Kusząca była myśl, że można by to złoto po prostu czerpać z morza zamiast, jak
dotychczas, uzyskiwać je w uciążliwych procesach technologicznych. Haber, który był równocześnie
i fizykiem, i chemikiem, i któremu udało się „wyrwać” z powietrza azot i uzyskać z niego amoniak,
chciał teraz podjąć odważną próbę „wyrwania” morzu złota. Już na wiosnę 1920 r. zaskoczył Haber
najbliższych współpracowników swoją decyzją. W największej tajemnicy przystąpiono do
przedsięwzięcia. o którym nikt na świecie nie powinien był wiedzieć. Ponad trzy lata, aż do połowy
roku 1923, zajęło Haberowi i jego współpracownikom dokładne Określenie na podstawie analizy
chemicznej wielkości stężenia złota w wodzie morskiej oraz statystyczne potwierdzenie uzyskanych
wyników. Złota w wodzie morskiej było niesłychanie mało. 50 lat wcześniej, w 1872 r., Anglik
Sonstadt dokonał po raz pierwszy analizy wody morskiej pobranej w zatoczce na wyspie Man
i stwierdził, że maksymalna zawartość złota wynosiła wtedy 60 mg na tonę lub metr sześcienny wody
morskiej. Inni badacze uznali tę wartość za zawyżoną. Dane wahały się w granicach od 2 do 65 mg,
zależnie od miejsca pobierania próbek w oceanach.
Na przełomie XIX i XX w. w Anglii i w Stanach Zjednoczonych podejmowane były próby uzyskiwania
złota z wody morskiej na skalę przemysłową. W 1908 r. problemem tym zajęło się specjalne
towarzystwo pod kierunkiem Williama Ramsaya. Od razu też wydano mnóstwo patentów na
uzyskiwanie złota z wody morskiej. Nic jednak nie było słychać o pozytywnych wynikach tych
poczynań. Niesłychanie mała zawartość złota, jak i okoliczność, że w wodzie morskiej znajdowało się
bardzo wiele różnorodnych minerałów i rozpuszczonych soli, przesądzały o niepowodzeniu każdej
podjętej akcji. Nie wynaleziono technicznej metody, która pozwalałaby na wyeliminowanie substancji
ubocznych, wzbogacenie złota i wydobycie go z wody. Mimo to Haber chciał spróbować. Na same
przygotowania stracił, jak wspomniano, trzy lata. Pierwsza trudność polegała na uzyskaniu próbek
wody z oceanu w sposób nie budzący niezadowolenia zwycięskich mocarstw, do czego nie wolno było
dopuścić. Dostęp Niemiec do mórz świata był po zakończeniu wojny praktycznie zamknięty, musiały
one bowiem wydać zwycięzcom oprócz floty wojennej również swoją flotę handlową.
Fritz Haber, który chciał uzyskiwać złoto z wody morskiej, stanął nagle oko w oko z ostrą konkurencją
Nie mniej wysiłków kosztowało opracowanie metody ilościowego ustalania zawartości złota
w wodzie morskiej. Haber opracował w tym celu metodę mikroanalizy, która po raz pierwszy
umożliwiła ustalanie znikomo małych stężeń złota. Wykorzystał on tu proces chemiczny, w czasie
którego niewielkie ilości ołowiu, strącające się z roztworu jako siarczek, porywają z sobą w toku
strącania każdą ilość złota zawartą w wodzie morskiej. Oddzielony osad poddaje się redukcji i poprzez
przetopienie przeprowadza się go w kulkę ołowianą, w której zawarty jest stop złota z niewielką
domieszką srebra. W wysokiej temperaturze ołów zostaje oddzielony, a resztki osadu przetapia się
z boraksem. Osadza się na nim ziarenko złota, którego rozmiary można ustalić pod mikroskopem.
Masę złota określa się na podstawie objętości kuleczki i znanej gęstości złota. Ten tok analizy miał
stanowić podstawę jednego z wariantów technicznej metody uzyskiwania złota z wody morskiej.
Haber wyobrażał sobie to tak: najpierw przepuści się wodę z oceanu przez gruby filtr wstępny,
a potem - po dodaniu do niej chemicznych środków strącających - przepompuje się ją przez bardzo
gęsty filtr z piasku. Te wszystkie operacje, jak i związane z nimi inne czynności, miały być
przeprowadzane na pełnym morzu.
Po trzech latach utrzymywanej w tajemnicy pracy nad problemem otrzymywania złota z wody
morskiej, Haber uznał, że cel został osiągnięty. Jeśli jego analizy są prawidłowe, to woda morska
zawiera w metrze sześciennym przeciętnie od 5 do 10 mg złota. Ostrożnie wtajemniczono w sprawę
Towarzystwo Okrętowe linii Hamburg-Ameryka, zwracając się z pytaniem, czy uzyskiwanie złota
z wody morskiej byłoby opłacalne przy założeniu, że na statku muszą być przerabiane ogromne ilości
wody. Informacje brzmiały zachęcająco. Kilka miligramów złota z tony wody morskiej pokryje koszty
produkcji, a nawet pozwoli na zysk o wartości od 1 do 2 mg złota. Koncerny, jak np. Zakłady
Pozyskiwania Złota i Srebra (Degussa) Frankfurt n/Menem i Bank Metali wyraziły wspaniałomyślnie -
chociaż nie z patriotycznych pobudek - gotowość sfinansowania przedsięwzięcia w fazie prac
badawczych. Haber mógł więc zrealizować swój pomysł stworzenia pływającego laboratorium. Teraz
zamierzał opłynąć morza całego świata, aby znaleźć najbogatsze w złoto akweny.
Poszukiwacze złota wyruszyli w morze w kwietniu 1925 r. na przebudowanej kanonierce wojennej
„Meteor”, po której zachował się tylko sam kadłub i którą przekształcono prowizorycznie na
„oceanograficzny statek badawczy”. Powrót z podróży dookoła świata miał nastąpić na początku
czerwca 1927 r.
Krążąc między brzegami Afryki i Ameryki, ekspedycja pobrała ponad 5000 próbek wody, które zostały
przesłane do instytutu Habera w Berlinie w specjalnych zaplombowanych naczyniach. Doszło do tego
kilkaset dalszych próbek pobranych przez inne okręty w zatoce San Francisco oraz u wybrzeży
Grenlandii i Islandii. Wodę z Morza Lodowatego Północnego otrzymał Haber za pośrednictwem
swych radzieckich kolegów.
„Meteor” - okręt ekspedycji poszukującej złota w morzach świata
Trasa podróży okrętu badawczego „Meteor” po Atlantyku
W swym przygotowanym z wielkim rozmachem publicznym odczycie pt. „Złoto w morskiej wodzie”
uchylił Haber w maju 1926 r. po raz pierwszy rąbka tajemnicy i poinformował o szansach uzyskiwania
złota z wody morskiej. Jego konkluzja była otrzeźwiająca: .,Złota nie będzie!”
Pierwsze analizy okazały się fałszywe! Wkradły się błędy metodyczne, których z początku nie
zauważono, a które łudziły zbyt wysokimi wartościami złota. Zbyt wielkim zaufaniem darzono
klasyczne metody analizy próbek. Nie opanowano również w sposób dostateczny sposobu
oddzielania złota od srebra w skali mikroskopowej, wskutek czego uzyskiwano stale złoto z domieszką
srebra. Wiele czasu zużył profesor Haber, aby wykryć źródła największych błędów i aby je
wyeliminować. Wreszcie na podstawie najdokładniejszych metod wyodrębnił w sposób całkiem
pewny jedną milionową część miligrama złota (10-9g). Nie doceniono jednak zupełnie faktu, że
zawleczone ślady złota znajdują się wszędzie; w chemikaliach, na ściankach naczyń, na przyrządach.
Są to ilości minimalne, ale dostateczne, by zniekształcić oznaczenia mikroanalityczne i wykazać
nierealnie wysokie zawartości złota w badanych próbkach.
Zamiast 5 do 10 mg złota w metrze sześciennym wody, znalazł Haber ostatecznie zaledwie jedną
tysiączną tego część, przeciętnie od 0,005 do 0,01 mg złota. Jedynie w wodzie pochodzącej
z wybrzeży Grenlandii zawartość złota wzrastała do 0,05 mg/ms. Złoto w takim stężeniu można było
jednakże uzyskać tylko po rozpuszczeniu lodu z kry lodowej.
Haber sprawdził także rzekomo złotodajny Ren, przywiązując znaczenie nie tyle do legendy
o zaginionym „złocie Renu”, ile do historycznej prawdy o tym, że Badenia jeszcze przed stu laty
czerpała złoto na swą monetę z rozlewisk tej rzeki. Haber znalazł jednakże tylko przeciętnie 0,005 mg
złota w metrze sześciennym wody z Renu. Zdaniem Habera złoto z Renu z punktu widzenia
techniczno-ekonomicznego nie przedstawiało żadnej wartości, bo chociaż prawie 200 kg złota spływa
rocznie rzeką do morza, to rozprowadzone jest ono w ponad 63 mld metrów sześciennych wody. Któż
by zatem mógł je wydobyć? Złoto o stężeniu 1:3•10-12, 3 części złota na 1 000 000 000 000 części
wody rzecznej? Haber nie widział żadnych korzyści w możliwości otrzymywania tak niewielkich ilości
złota.
Być może, myślał rozczarowany uczony, znajdują się na świecie miejsca, gdzie koncentracja
szlachetnych metali jest tak duże ich uzyskiwanie może być opłacalne. I stwierdził z rezygnacją:
„Zaniechałem więc poszukiwań wątpliwej igły w stogu siana”.
To źródło złota pozostało więc również zamknięte przed ludźmi.
Cudowna lampa Adolfa Miethego
”Oto na naszą rozpaczliwą polityczną, gospodarczą i społeczną nędzę pada lśniący promień, jasny
błysk nadziei i pociechy...” Te zaskakujące słowa można było przeczytać w lipcu 1924 r. w jednej
z wielkich gazet drezdeńskich. Właśnie wtedy odbywała się w Londynie międzyaliancka konferencja,
w toku której naciskano na przyspieszenie spłaty odszkodowań wojennych, aż tu nagle taka nowość!
Przyczyną tego „jasnego błysku” było złoto, złoto syntetyczne. Pewien uczony, znany dotychczas tylko
w kręgach naukowców, tajny radca Adolf Miethe, profesor Politechniki Berlińskiej, miał zyskać sławę
w ciągu jednej nocy wskutek swego odkrycia, dzięki któremu rtęć zamieniała się w złoto pod
wpływem wyładowań elektrycznych.
To wielkie wydarzenie naukowe nastąpiło szczęśliwie w odpowiednim momencie, jak dawała do
zrozumienia prasa. „Niemcy posiadając tę tajemnicę mogą wykupić się od brzemienia odszkodowań,
mogą wyżywić swój naród i przyodziać go; złoty klucz otwiera zamknięte granice”. Prasa prześcigała
się w szczegółach. Mówiono o „zwycięskim pochodzie niemieckiego ducha”.
„Pierwsze złoto, które zostało wyprodukowane ręką ludzką”. „Złoto z rtęci, wiekopomne
osiągnięcie niemieckiej nauki”.
Nie brakło jednak sceptycznych głosów, które nawoływały do ostrożności. Baśnie o górach
sztucznego złota, które produkowane są w wielkiej tajemnicy, krążyły już od dłuższego czasu. Nawet
uczeni byli od czasu do czasu „zaskakiwani” doniesieniami takimi, jak to, które podała „Chemiker
Zeitung” w numerze z dnia 19 stycznia 1922 r. w rubryce „Najnowsze wynalazki i doświadczenia”. Oto
pewien niemiecki chemik miał wyprodukować syntetyczne złoto w piecu elektrycznym. Tak
przynajmniej przedstawił to profesor Irving Fisher z uniwersytetu w Yale podczas swego gościnnego
wykładu w Londynie. „Chemiker Zeitung” skomentowała z ironią tę informację, pisząc: „Wszystkie te
doniesienia mają tylko jedno na celu: za wszelką cenę dowieść wypłacalności Niemiec”.
Wyobrażenia o stosach sztucznego złota, które Niemcy gromadzą w ukryciu, podsycane były przez
bogatą fantazję autorów różnych powieści. Walka o złoto - oto tytuł jednej z nich, zabarwionej
szowinistycznie, napisanej przez Reinholda Eichackera, a wydanej w 1922 r. Nas interesuje tu tylko
„naukowe” rozwiązanie, które proponuje autor. Bohater powieści, niemiecki inżynier Werndt, potrafi
chwytać energię słoneczną, czyli „huraganowy ogień kwantów energii”, na maszty wysokości 210 m,
zbudowane z nowoczesnych stopów glinu, oraz przetwarzać ją w prądy o napięciu wielu milionów
woltów. Przy użyciu tej energii odrywał on od każdego atomu ołowiu dwie cząstki alfa i jedną cząstkę
beta. A więc nic nowego; wiedział to już Frederick Soddy. Werndt produkuje jednym pociągnięciem
50 000 t złota na odszkodowania i zalewa świat syntetycznym złotem.
Czyżby miał nastąpić „koniec złota”, jak opisuje to Rudolf H. Daumann w swej trzymającej w napięciu
powieści fantastycznej wydanej w 1938 r. pod takim właśnie tytułem? Według tej powieści niemiecki
profesor chemii, nazwiskiem Bargengrond, wynalazł w Stanach Zjednoczonych metodę produkcji
złota poprzez przemianę atomów i ściągnął na siebie całą bandę gangsterów. Po dzikim pościgu udaje
się wyrwać profesorowi tajemnicę: złoto uzyskuje się po odszczepieniu od bizmutu dwu cząstek alfa
za pomocą „rytmicznych promieni O”, czyli bardzo twardego rentgenowskiego promieniowania
odbitego. Gdy bohaterowi powieści Daumanna udaje się skonstruować potężną lampę
rentgenowską, zaczyna produkować złoto cetnarami. Kapitalistyczne rynki złota załamują się,
a rozszerzający się na cały świat krach na giełdach doprowadza do utraty wartości przez złoto. Wtedy
ktoś odkrywa sposób na odróżnienie złota prawdziwego od sztucznego. Odróżnienie to jest
niemożliwe przy użyciu metod chemicznych, natomiast możliwe jest przy zastosowaniu metod
fizycznych, które sygnalizują obecność obcego sztucznego izotopu. Wielkie uznanie dla fantazji
autorów powieści!
Gdyby jednak dać wiarę sensacyjnym doniesieniom prasowym z czerwca 1924 r., to w tym roku
wszystko, co było możliwe w fantastycznych powieściach, zostało już zrealizowane w rzeczywistości.
Profesor Miethe i jego asystent Hans Stammreich wynaleźli właśnie dawno poszukiwany tajemniczy
przepis na wytworzenie kamienia filozoficznego, przez co odkryli na nowo, w jaki sposób można robić
złoto z rtęci. Cóż bowiem się stało?
Nazwisko Miethego cieszyło się wśród uczonych dobrą sławą. Tajny radca uchodził za współtwórcę
fotografii kolorowej, poczynił wiele odkryć w zakresie optyki i stał się znany dzięki opracowaniu
metody produkcji syntetycznych kamieni szlachetnych. Teraz zaś zrobił syntetyczne złoto. W tym
czasie gdy udało mu się dokonać tego „odkrycia stulecia”, pracował on na politechnice w
Charlottenburgu jako kierownik laboratorium fotochemicznego. Zawsze był trochę dziwakiem.
Mówią o tym jego nieliczne zachowane fotografie, przedstawiające nieco ponurego starszego pana
o przenikliwym spojrzeniu.
Miethe zajmował się od wielu lat barwieniem minerałów i szkła za pomocą promieni nadfioletowych.
Używał do tego zwykłej, łatwej do nabycia lampy rtęciowej. Była to rura próżniowa ze szkła
kwarcowego, zawierająca pary rtęci, w której między elektrodami powstawał świetlny łuk rtęciowy,
bogaty w promienie nadfioletowe.
Miethe właśnie wypróbował nowy typ lampy, który dawał niezwykle silne światło. Przy dłuższym
jednak użyciu na ścianach rury tworzył się czarniawy nalot, który przeszkadzał bardzo w działaniu
lampy rtęciowej. Znajdowano go także w mocno wysłużonych lampach rtęciowych po
oddestylowaniu rtęci. Skład tej czarniawej masy zainteresował tajnego radcę z Charlottenburga.
Podczas analizy osadu z 5 kg rtęci lampowej znalazł on raptem - złoto! Złoto z rtęci?
„Przed dziesięcioma laty wydarzenie tego rodzaju nie ściągnęłoby na siebie większej uwagi” - pisał
Miethe w swym pierwszym sprawozdaniu z 4 lipca 1924 r., zamieszczonym w zeszycie czasopisma
„Die Naturwissenschaften” z 18 lipca tegoż roku. „Możliwość przekształcenia jednego pierwiastka
w inny leżała wtedy od dawna w lamusie ludzkich pomyłek. Dzisiaj nie możemy przejść obojętnie
obok takiej informacji...” Ze względu na „nieprawdopodobieństwo tego wydarzenia”, zapewniał
Miethe, zwlekał on długo z ogłoszeniem swego odkrycia, chociaż już w kwietniu tego roku uzyskał
„niezbite dowody” jego prawdziwości. Miethe dawał do zrozumienia, że istnieje teoretyczna
możliwość, by w lampie rtęciowej rtęć rozpadła się wskutek „zburzenia” atomu na złoto, przy
jednoczesnej utracie protonów lub cząstek alfa. Miethe i Stammreich przeprowadzili wiele prób,
zafascynowani ideą nowoczesnej przemiany pierwiastków, na co istniał już stary przepis Soddy’ego.
Materiał wyjściowy stanowiła rtęć poddana destylacji w próżni. Obydwaj eksperymentatorzy uważali,
że dzięki temu jest ona oczyszczona z ewentualnych domieszek złota. Potwierdziły to zresztą analizy
znanych chemików, K. A. Hofmanna i Fritza Habera. Miethe zwrócił się z prośbą do doświadczonych
analityków o zbadanie rtęci i nalotów w lampie, nic nie mówiąc o składzie tych substancji.
Atestowaną jako wolną od złota rtęcią Miethe i Stammreich napełnili nową lampę i po zapaleniu
pozwolili jej świecić przez 200 godzin. Po oddestylowaniu rtęci rozpuścili otrzymany osad w kwasie
azotowym i w napięciu sprawdzili pozostałości w naczyniu. Gdy spojrzeli na próbkę pod
mikroskopem, zalśnił przed ich oczyma złotożółty zlepek pięknie uformowanych sześciennych
i ośmiościennych kryształków. Błyszczący metal rozpuszczał się tylko w wodzie królewskiej
i wykazywał wszystkie znane reakcje „króla metali”. Było to czyste złoto! Od tej chwili obydwaj
odkrywcy byli głęboko przekonani, że udało im się w swej pracowni urzeczywistnić „rozpad atomu
rtęci” na złoto.
Po ukazaniu się zeszytu „Naturwissenschaften” z tymczasowym sprawozdaniem Miethego
o sensacyjnym odkryciu, prasa codzienna doniosła o tym w nagłówkach, zamieszczając równocześnie
spekulacje na temat trudnych do przewidzenia konsekwencji tego odkrycia dla światowych kursów
walut. Fotochemiczne laboratorium politechniki było bez przerwy oblegane przez reporterów, a
Miethe nie zaznał ani minuty spokoju. Prasa podkpiwała, że nie można stać się bezkarnie wynalazcą
sztucznego złota. Uczony zareplikował w „Berliner Lokal-Anzeiger”: „chcielibyśmy już w zarodku
stłumić przekonanie, że nasze odkrycie umożliwi uzyskiwanie złota w dowolnie dużych ilościach. To
nie będzie możliwe”. Słowa te budziły uśmiechy powątpiewania. Podobnie reagowano nawet wtedy,
gdy Miethe wymienił koszt produkcji 1 kg sztucznego złota, który obliczył na podstawie kosztów
materiałów i energii. Wynosił on 20 mln marek. Tymczasem rynkowa cena złota sięgała wtedy 3000
marek za 1 kg. Argumentu tego nie potraktowano poważnie. Uzyskiwanie sztucznego złota
znajdowało się dopiero w fazie laboratoryjnej, a metody zostaną z pewnością udoskonalone
i produkcja potanieje. Koncerny elektryczne interesują się już odkryciem Miethego i nie na próżno
chyba zgłosił on swą metodę do opatentowania!
Reakcja prasy była jednoznaczna: 3 sierpnia berlińska „Illustrierte Zeitung” zamieściła na pierwszej
stronie wielki portret Miethego z podpisem „Twórca sztucznego złota”. Trudno się oprzeć wrażeniu,
że pan tajny radca raczej z zadowoleniem przyjmował te dowody swej popularności. W swojej
pracowni kazał umieścić tablicę pamiątkową, aby zachować dla potomności miejsce i datę
pierwszego dowiedzionego przekształcenia rtęci w złoto.
Echo sprawy w fachowych kręgach uczonych było dwojakie. Haber i Hofmann, o których prasa także
pisała jako o „świadkach” udanej transmutacji, wycofali się ze wszystkiego składając pisemne
oświadczenia. Musieli obawiać się o swe dobre imię wśród naukowców, bowiem na sztuce robienia
sztucznego złota można się było łatwo oparzyć. Habera denerwowała tajemniczość Miethego. Próbki
przesyłane przez niego do analizy nie zawierały objaśnień, a publikacje Miethego zwykle pomijały
całkowicie konkretne dane. Ale później ten sławny uczony z oczywistych względów zaczął
interesować się sprawą i przystąpił do powtarzania doświadczeń Miethego. Tajnego radcę Habera,
jako fizykochemika, pasjonowała naukowa strona problemu: rozpad nie wykazującego
promieniotwórczości pierwiastka, który wszakże w układzie okresowym pierwiastków figuruje
w bezpośrednim sąsiedztwie pierwiastków promieniotwórczych, i jego przemiana w pierwiastek
sąsiedni, którym przypadkowo jest tak pożądane złoto. „Było to niesłychanie zaskakujące i wręcz
nieprawdopodobne spostrzeżenie” - takim stwierdzeniem skwitował Haber w jakiś czas potem
odkrycie Miethego i Stammreicha - „ale przemawiało za nim jakieś nieokreślone uczucie”.
„Twórca sztucznego złota” - takim podtytułem zaopatrzyła Berlińska Gazeta Ilustrowana (Berliner Illustrierte Zeitung) zdjęcie tajnego radcy Miethego, zamieszczone w numerze z 3 sierpnia 1924 r.
Za granicą śledzono z nie mniejszym zainteresowaniem kolejne informacje o przemianie rtęci. Znane
angielskie czasopismo „Nature” zamieściło opinię Fredericka Soddy’ego z 16 sierpnia 1924 r. Badacz
atomu przypominał, że opierając się na nowoczesnych poglądach o budowie atomu już dawno
przewidział przemianę rtęci w złoto. Szczególną jednak trudność stanowiło wykazanie tego rodzaju
transmutacji, która przecież w przypadku innych pierwiastków przebiegała dotychczas tylko w sferze
jądrowej i tylko w drobnych, niemierzalnych ilościach. Było rzeczą niesłychaną, że Miethe otrzymał
teraz po raz pierwszy mierzalne i chemicznie uchwytne ilości sztucznie powstałego pierwiastka.
Soddy nie wierzył jednak, by to złoto miało powstać wskutek wyrwania z atomu cząstki alfa lub
protonu. Wszystko wskazywało raczej na wychwyt elektronu. Jeśli taka cząstka miałaby dostatecznie
dużą prędkość, wystarczającą do przebicia powłoki elektronowej atomu i wtargnięcia do jego jądra,
wówczas musiałoby powstać złoto. Wtedy liczba atomowa rtęci (80) zmniejszyłaby się o 1 i powstałby
pierwiastek o liczbie atomowej 79, a więc złoto!
Teoretyczne wyjaśnienia Soddy’ego podbudowały Miethego i tych wszystkich uczonych, którzy
mocno wierzyli w „rozpad” rtęci na złoto. Nie uwzględniono jednak okoliczności, że w naturalne złoto
może zamienić się tylko jeden izotop rtęci o liczbie masowej 197. „Szczere” złoto powstaje tylko
według następującego przekształcenia:
197
80𝐻𝑔 +
0
−1𝑒 →
197
79𝐴𝑢
Czy izotop rtęci 197Hg w ogóle istnieje? Względna masa atomowa tego pierwiastka wynosząca 200,6 -
wtedy zwana jeszcze ciężarem atomowym - pozwala przypuszczać, że istnieje więcej jego izotopów.
Francis William Aston przeprowadzając analizę przy zastosowaniu promieni kanalikowych
rzeczywiście odkrył izotopy rtęci o masach atomowych od 197 do 202, dzięki czemu transmutacja
zyskała na prawdopodobieństwie.
Według innej wersji z rtęci-200,6 mogłoby powstać złoto-200,6, a więc jeden lub więcej izotopów
złota o wyższej masie atomowej. Takie złoto byłoby cięższe, tzn. musiałoby mieć większą względną
masę atomową. Dlatego też Miethe zwrócił się z prośbą o oznaczenie masy atomowej swego
sztucznie uzyskanego złota do pierwszego autorytetu w tej dziedzinie, profesora Ottona
Hönigschmida z Monachium. Wprawdzie ilość złota do przeprowadzenia takiego pomiaru była zbyt
skromna, ale Miethe nie miał z początku więcej. Ten regulus, kuleczka o średnicy 2 mm, ważył 91 mg.
W porównaniu jednak z pozostałym „urobkiem”, jaki Miethe uzyskał w przemianach rtęci w lampie
rtęciowej (wahał się on w granicach od 10-2 do 10-4 mg w jednej próbie), była to masywna gruda
złota. Otto Hönigschmid i jego współpracownik Zintl określili względną masę atomową sztucznego
złota na 197,2 ± 0,2. Nie było to więc jakieś „inne” złoto.
Miethe usuwał stopniowo blokadę informacji o przeprowadzonych przez siebie doświadczeniach. 12
września 1924 r. w jednym z zeszytów czasopisma „Naturwissenschaften” opublikowano reportaż
z pracowni fotochemicznej, w którym Miethe po raz pierwszy ogłosił doświadczalne dane i podał
szczegółowy opis aparatury służącej do badań. Udzielono także dokładnej informacji o wynikach
prób; z 1,52 kg rtęci, oczyszczonej przedtem przez destylację w próżni, po 107 godzinach
nieprzerwanego działania lampy rtęciowej z łukiem świetlnym długości 16 cm wytworzonym przez
prąd o napięciu 160-175 woltów i natężeniu 12,6 ampera - otrzymał Miethe całe 8,2•10-5 g złota, czyli
jedną osiemsetną miligrama! Twórcy złota z Charlottenburga zapewniali, że analitycznie
wykrywalnego złota nie było nigdzie: ani w materiale wyjściowym, ani też w szkle kwarcowym lampy.
Zagraniczna konkurencja
5 grudnia 1924 r. wielkie audytorium fizyczne politechniki w Charlottenburgu pękało w szwach.
Niemieckie Towarzystwo Fizyki Technicznej zapraszało na niecodzienny wykład. „Profesor A. Miethe:
O wytwarzaniu złota z rtęci (z demonstracjami)” - tak brzmiała obiecująca zapowiedź. Tajny radca
Miethe występował po raz pierwszy publicznie przed przedstawicielami nauki. W napięciu słuchali
wszyscy jego wywodów.
W ostatnich tygodniach - referował wykładowca - przeprowadzono szereg prób opartych na nowych
założeniach. Najlepiej pracowało się ze zwykłymi prostownikami rtęciowymi. Jednakże, jak dotąd,
ciągle nie znamy dokładnie warunków, w jakich powstaje złoto z rtęci. Przy powtarzaniu wcześniej
przeprowadzanych prób okazywało się raptem, że złota nie ma. Także uzyskiwane ilości złota nie były
jednakowe. Dotychczas udało się uzyskać maksymalnie jedną dziesiątą część miligrama złota z 1000 g
rtęci, nie więcej, toteż należy nie zwlekając - oświadczył słuchaczom Miethe - rozwiązać podstawowy
problem: czy możliwe jest przekształcenie całej rtęci w złoto, czy też zawsze tylko jej niewielkiej
części.
Zapowiedziane „demonstracje” zwabiły wielu ciekawych, którzy normalnie nie gustowali zbytnio
w naukowych imprezach. Nie co dzień jednak ma się okazję zobaczyć, jak się robi złoto, a o tym
właśnie informowały ogłoszenia. Miethe, specjalista-fotograf, pokazał jednakże tylko fotografie złota,
które uzyskał „sztucznie” z rtęci, oraz zdjęcie moździerza z agatu z uzyskaną grudką złota,
sfotografowaną ze „względów historycznych”, jak to Miethe z dumą podkreślił. Należy przyznać, że
sfotografowana w 300-krotnym powiększeniu i rzucona na ścienny ekran, sprawiła imponujące
wrażenie. Tylko bardzo niewielu spośród słuchaczy w czasie takiego pokazu mogło uprzytomnić
sobie, że chodzi tu przecież o zlepek drobniutkich kryształków.
Na zakończenie swego wykładu Miethe wezwał słuchaczy i wszystkich uczonych, aby przekonali się
o prawdziwości przemiany rtęci w złoto. Próby może przeprowadzić każdy, ponieważ w każdym
laboratorium istnieją po temu warunki. Najzwyklejszy prostownik rtęciowy można zainstalować na
każdym miejscu i wszędzie można go uruchomić. Trzeba się jednak uzbroić w cierpliwość, gdyż nie
każda próba wypada pozytywnie. Próby tego rodzaju należy podejmować jednak szybko, ponieważ
zachodzi obawa, że za granicą posunięto się już dużo dalej w produkcji sztucznego złota.
Rtęciowy prostownik parowy. W takim przyrządzie tajny radca Miethe znalazł złoto
Była to aluzja do informacji, którą Miethe niedawno uzyskał. Niemieckie poselstwo w Tokio
przekazało bowiem, że badacze z Charlottenburga nie są jedynymi, którzy otrzymują złoto z rtęci. W
Tokio prace nad przekształceniem rtęci w złoto przy zastosowaniu wyładowań prądu o wysokich
napięciach prowadzi japoński uczony, Hantaro Nagaoka. Nie bez zazdrości dowiadywali się Miethe i
Stammreich o rozmachu, z jakim Japończyk przeprowadzał swe próby. Nagaoka eksperymentował
z prądem o napięciu milionów woltów zamiast śmiesznych 175 woltów, jak Miethe. Nagaoka
atakował rtęć iskrami długości 120 cm. Jednakże uzyskane przez niego ilości złota nie były wiele
większe, co mogło stanowić pewną pociechę dla uczonych berlińskich.
Również w Stanach Zjednoczonych, jak się wydawało, nie przespano startu do złotego wieku. Zaraz
po podaniu do wiadomości informacji o pracach Miethego uniwersytet w Nowym Jorku otrzymał
polecenie zbadania naukowych podstaw przemiany rtęci, aby można było przeanalizować
ekonomiczne aspekty tego procesu. W kraju panowało ogólne zaciekawienie. Wielcy finansiści
i bankierzy, którzy zgarnęli największe na świecie zasoby złota, musieli się lękać, że wkrótce gdzieś
indziej niż w Fort Knox zgromadzone zostaną jeszcze potężniejsze ilości złota wytworzonego
sztucznie. Widmo inflacji złota pojawiło się na horyzoncie.
W charakterze bezpośredniego orędownika zaniepokojonych potęg dolarowych wystąpił miesięcznik
popularnonaukowy „Scientific American”, który ogłosił konkurs i przeznaczył środki finansowe „na
zbadanie prawdy zarówno w interesie nauki, jak i ze względu na finanse państwa”.
Równocześnie na uniwersytecie nowojorskim prowadzono badania pod kierunkiem profesora H. H.
Sheldona, który sprawdzał eksperymenty Miethego i sam poszukiwał oryginalnych rozwiązań
mających na celu uzyskiwanie złota z rtęci. Uniwersytet w Chicago donosił, że ma zamiar podjąć
doświadczenia z elektronami. Miały one bombardować atomy z tysiąc razy większą szybkością niż
w lampie rtęciowej Miethego.
W „kraju nieograniczonych możliwości” pewien wynalazca wystąpił z najbardziej szalonym pomysłem
realizacji gigantycznego projektu: zamierzał przetworzyć potężną energię mechaniczną wodospadu
Niagara, o mocy 35 mln koni mechanicznych, na energię elektryczną i skierować jej działanie na setki
kilogramów rtęci w celu przekształcenia jej w czyste złoto. Ameryka była zachwycona. Krytyczne
opinie, które przewidywały niepowodzenie tak karkołomnego przedsięwzięcia, zostały zagłuszone.
„Eksperyment stulecia” miał być przeprowadzony pomimo niebezpieczeństwa załamania się kursów
na nowojorskiej giełdzie. Niezliczone rzesze ciekawych obsiadły wieże specjalnie wzniesione wokół
Niagary. Chciały one uczestniczyć w widowisku, w którym „człowiek porywa się na boski proces
tworzenia” i sam robi złoto. Czym miało się ono zakończyć?
Zaskakujące rozwiązanie
Wielu chemików zrzeszonych w Niemieckim Towarzystwie Chemicznym przyjmowało z dezaprobatą
fakt, że Miethe, członek postronny, robi karierę na koszt reprezentowanej przez ruch nauki.
Dezaprobata nie wystarczała jednak, by podważyć wyniki prac Miethego. Dowody przeciw niemu
można by zdobyć tylko wtedy, gdyby posiadało się odpowiednie informacje. Twórcę złota z
Charlottenburga poproszono więc o złożenie odpowiedniego sprawozdania przed gremium
Towarzystwa Chemicznego. Czy był to ukłon w stronę alchemii?
Czytając sprawozdanie z posiedzenia Towarzystwa z 15 czerwca 1925 r. odczuwa się niesłychane
napięcie promieniujące z atmosfery tego zebrania. Przewodniczący, Max Bodenstein, powitał
„obecnych, nadzwyczaj licznie przybyłych”, załatwił szybko sprawy bieżące i przeszedł do
zasadniczego problemu. Miethe wstąpił na katedrę i zaczął mówić o „tworzeniu złota z rtęci”.
Bezpośrednio po nim miał mówić Stammreich o dowodach na proces tworzenia złota z rtęci. Tym
razem, inaczej niż zwykle, nie było w programie innych wykładów, które dotyczyłyby różnorodnych
badań chemicznych. Pamiętnego dnia 15 czerwca 1925 r. na porządku dziennym posiedzenia
znajdował się tylko jeden temat: sztuka robienia złota.
Miethe poinformował o swym najnowszym osiągnięciu - uzyskaniu wyższej wydajności złota po
zastosowaniu regularnie przerywanego łuku świetlnego. Także laboratorium badawcze Siemensa,
firmy o światowym znaczeniu, rozpoczęło własne próby. Panowie Duhme i Lotz z laboratorium
Siemensa mogli poinformować, że złoto tworzy się już po przepuszczeniu dostatecznie silnego prądu
przez rtęć.
Specyficzna była atmosfera dyskusji, która rozgorzała po obu wystąpieniach. Zamiast głośnych
wątpliwości fachowców dominował w niej przytłumiony, cichy podziw. Sprawcą tego był Fritz Haber,
który powtórzył próby Miethego i przedstawił teraz, w jaki sposób jego kolega po fachu znalazł złoto.
Haber nie mógł się powstrzymać, by nie złożyć panu Miethemu gratulacji z okazji tego
„najznaczniejszego w ciągu ostatnich dziesiątków lat naukowego osiągnięcia”. Inni powstrzymali się
od wyrażenia swych wątpliwości, Haber uchodził bowiem za autorytet w zakresie nauk chemicznych.
Przeprowadzona przez niego analiza mikroskopowa uzyskanego sztucznie złota wykluczała wszelką
dyskusję.
Wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie. Podejrzenia chemików wzmagały się w miarę tego, jak
Miethe musiał przyznać, że raz złoto powstaje, raz nie, ale zawsze tylko w bardzo niewielkich
ilościach. Nie udało się też zaobserwować żadnej zależności między ilością uzyskanego złota a ilością
rtęci, wzrostem napięcia i czasem świecenia lampy. Czy więc złoto, które powstawało, było
rzeczywiście złotem „sztucznie wyprodukowanym”? Może istniało już w materiałach? A może także
Miethe padł bezwiednie ofiarą podobnych złudzeń jak jego alchemiczni poprzednicy, którzy - nic
o tym nie wiedząc - wzbogacali jedynie już istniejące ślady złota?
W chemicznych instytutach uniwersytetu berlińskiego wielu uczonych poszukiwało systematycznie
błędów w metodzie Miethego. Również w laboratoriach badawczych koncernu Siemensa podjęto
prace w tynf kierunku. Gdy na początek chemicy wzięli pod lupę proces destylacji rtęci, stwierdzili od
razu rzecz zaskakującą: nawet przedestylowana, rzekomo „wolna od złota” rtęć zawierała jeszcze
złoto! Zostało ono porwane z cząstkami rtęci podczas procesu destylacji lub też było rozpuszczone
w niej w formie tak maleńkich drobinek, że okazały się one zbyt trudne do wykazania w toku badań
analitycznych. Mogły dać się nagle wykryć ponownie po dłuższym odstaniu się rtęci albo po
wzbogaceniu uzyskanym przez rozpylenie w łuku świetlnym. Efekt tego rodzaju mógł dawać
złudzenie tworzenia się złota.
Te nowe stwierdzenia skłoniły kolegów uniwersyteckich Miethego do ogłoszenia we wrześniu 1925 r.
oświadczenia, że „tworzenie złota według metody Miethego i Stammreicha jest co najmniej trudne
do naśladowania”. Okazało się bowiem, że gdy użyto rtęci, którą bardzo dokładnie, ostrożnie,
wielokrotnie destylowano w próżni, a więc rtęci rzeczywiście wolnej od złota, w lampie rtęciowej
w ogóle nie pojawiło się złoto.
Dołączyły się do tego i dalsze fakty. Zastosowane materiały, wśród nich także przewody
doprowadzające prąd do elektrod i same elektrody, zawierały przeważnie ślady złota. Haber, który to
stwierdził, przyznał, że rzeczywiście transmutacja rtęci na złoto trwa dotąd, dopóki złoto z materiału
elektrod wyciągane jest przez rozgrzaną rtęć.
Haber uznał, że można się było pomylić, uznając ślady złota znalezione w toku takiego procesu za
złoto powstałe sztucznie. Jako przykład przytoczył on, że jeden z jego pracowników odkrył nagle przy
zupełnie innych analizach maleńkie ilości złota, których inni pracownicy nie mogli się doszukać.
Sprawę wyjaśniono dopiero po dłuższych poszukiwaniach. Analityk ten miał zwyczaj często
zdejmować i wkładać swe złote okulary. Brał potem w ręce kawałeczek czystego ołowiu w celu
umieszczenia go W analitycznym tyglu i tego wystarczało, aby w ołowiu można było w toku
mikroanalizy wykazać złoto. Haber stwierdził również, że złoto w mierzalnych ilościach może być
przenoszone nawet przez cząstki powietrza. Przepuścił w tym celu kilkaset litrów zwykłego powietrza
pobranego z pomieszczeń instytutu przez celulozowy filtr nasycony roztworem soli ołowiu i wykazał
analitycznie obecność złota. Haber polecił w związku z tym, by wszystkie próby mające na celu
sprawdzenie danych Miethego były przeprowadzane w pomieszczeniach, w których nigdy tnie
eksperymentowano ze złotem. Jego współpracownicy musieli te pokoje przede wszystkim dokładnie
wyczyścić, a nawet pomalować świeżą farbą.
Wobec faktu, że minimalne stężenia złota prawie wymykają się możliwości ich wykazania,
niebezpieczeństwo zawleczenia śladowych ich ilości jako ciała obcego stało się problemem
pierwszoplanowym. Można więc było się pomylić, konkludował Haber. Możliwość pomyłki można
jednak wykluczyć, jeśli ilość uzyskiwanego złota wzrasta, i to proporcjonalnie do masy użytej rtęci
i czasu trwania procesu. Dopiero wtedy eksperyment zyskuje na wiarygodności. Uczeni z badawczych
pracowni Spółki Akcyjnej Siemens i Halske, którzy podobnie jak Haber szukali usilnie potwierdzenia
takiego wzrastania uzysku sztucznego złota, podali w końcu do wiadomości, że znaleźli tylko jedną
„proporcjonalność”: ze wzrostem wiedzy i przy coraz dokładniejszej eliminacji błędów w czasie prób -
ilość uzyskiwanego złota zawsze malała!
Niedobrze się więc działo ze sztucznym złotem z cudownej lampy Miethego. Jego wynalazca zaczął to
pojmować w czasie posiedzenia fizyków w Gdańsku we wrześniu 1925 r., gdzie składał globalne
sprawozdanie ze swych prac, po którym nastąpiła gorąca dyskusja. Fizycy także nie byli skłonni
wierzyć w „transmutację” rtęci.
Nieco później, w listopadzie 1925 r., Miethe gorzko ubolewał podczas swego wykładu w
Towarzystwie Naukowym w Berlinie, jak wiele cennego czasu trzeba było poświęcić, aby na
podstawie i w wyniku przeprowadzonych eksperymentów odeprzeć zarzut, że złoto było zawarte już
wcześniej w rtęci jako jej zanieczyszczenie. Tajny radca ciągle jeszcze pokładał zaufanie w uzyskanych
wynikach i przysięgał, że sztuczne złoto rzeczywiście powstaje.
Towarzystwo Chemiczne rozesłało zaproszenia na „posiedzenie w sprawie produkcji sztucznego
złota” w dniu 10 maja 1926 r. Tematem czterech wykładów miały być wyłącznie badania
przeprowadzone przez Miethego. „Odkrywca” był także obecny, ale tylko w charakterze gościa.
Zamierzano udzielić mu głosu jedynie w dyskusji, aby mógł się bronić. Tym razem bowiem wiał już
inny wiatr niż na posiedzeniu odbytym rok wcześniej i poświęconym temu samemu tematowi.
Profesorowie, uczeni z instytutów Uniwersytetu Berlińskiego, z pracowni badawczych koncernu
Siemensa, jak również Fritz Haber z Instytutu Chemii Fizycznej i Elektrochemii im. Cesarza Wilhelma,
zreferowali swoje badania, które zakończyły się identycznymi i całkowicie negatywnymi wynikami.
Dla niektórych badaczy nie było to nowością. Haber przedstawił swe nowe spostrzeżenia już
wcześniej w wykładzie zatytułowanym „O sytuacji w zakresie możliwości przemiany pierwiastków
chemicznych”, który przedłożył 3 marca 1926 r. Towarzystwu im. Cesarza Wilhelma w Berlinie.
Oprócz tego w jednym z fachowych czasopism ukazał się jego artykuł zatytułowany „O rzekomym
uzyskaniu «sztucznego» złota z rtęci”.
Na posiedzeniu Towarzystwa Chemicznego Haber przekonał obecnych. Poinformował, że wszystkie
eksperymenty po wykluczeniu źródła błędów miały negatywny przebieg i zakończył słowami:
„Przerywamy zatem ostatecznie próby z transmutacją, jako beznadziejne”.
Przyparty do muru pytaniami chemików, Miethe musiał udzielić informacji na temat 91 mg
„sztucznego” złota, którego użył do ustalenia względnej masy atomowej. W porównaniu
z milionowymi częściami grama, które zwykle uzyskiwał, była to ilość kolosalna. W jaki sposób wszedł
Miethe w jej posiadanie? Odpowiadając na to pytanie Miethe wyznał, że złoto to pochodziło z rtęci ze
starych lamp rtęciowych. Przypuszczał wtedy, że rtęć w lampach rtęciowych z natury nie zawiera
złota i że wytworzone ono zostało sztucznie. Po tym wyjaśnieniu Haber nie mógł dłużej ukryć swej
dezaprobaty wobec faktu, że Miethe uznał za dopuszczalne przysłanie tego rodzaju osadów do
oznaczenia masy atomowej”. Było to więc złoto naturalne, domieszka, którą Miethe wzbogacił
w toku eksperymentów. Dlatego względna masa atomowa „sztucznego złota” była tak idealnie
zgodna z masą atomową złota naturalnego!
Dla rozczarowanych twórców złota znalazł Haber w końcu kilka słów pociechy! „Dopiero dzięki
niewątpliwie bardzo żmudnym pracom panów Miethego, Stammreicha i Nagaoki została stwierdzona
namacalnie zupełnie niespodziewana zawartość naturalnych metali szlachetnych w rtęci i innych
metalach doświadczalnych. Z tego względu ich wysiłki na pewno nie są dla nauki daremne... My zaś
na podstawie naszych doświadczeń doszliśmy do wniosku, że za pomocą stosowanych przez nich
środków złoto nie powstaje”.
Czy był to już koniec sprawy? Jeszcze niezupełnie. Niektóre pytania pozostały bez odpowiedzi. Ciągle
pojawiały się nowe przekonywające informacje z zakresu fizyki jądrowej, według których z punktu
widzenia teorii atomu transmutacja taka była możliwa. Zakładano przy tym powszechnie, że izotop
rtęci 197Hg przyjmuje jeden elektron i przemienia się w złoto. Jednakże hipoteza ta została
zdruzgotana w artykule specjalisty od rozróżniania izotopów Astona, wydrukowanym w sierpniu
1925 r. w czasopiśmie „Nature”. Dzięki zastosowaniu specjalnego spektrografu masowego mógł on
przedstawić dokładniejszy i jednoznaczny odczyt linii widmowych izotopów rtęci. Według uzyskanych
przez niego wyników naturalna rtęć składa się z izotopów -198, -199, -200, -201, -202 i -204. Rtęć-197
nie istnieje więc! Gdyby po zbombardowaniu rtęci elektronami miało się rzeczywiście utworzyć z niej
złoto, to musiałoby ono mieć wyższą masę atomową niż złoto naturalne, jednak co najmniej 198. Do
takiego wniosku doszedł Aston. Takie nieznane izotopy złota byłyby według wszelkich przewidywań
nietrwałe. Ich powstanie można by było łatwiej wykryć dzięki ich promieniotwórczości.
Produkowanie naturalnego złota-197 z rtęci przez ostrzeliwanie jej elektronami należało więc uznać
za teoretycznie zupełnie niemożliwe i wszystkie podejmowane w tym kierunku eksperymenty z góry
za beznadziejne. Przyznali to również uczeni William Draper Harkins i Kay z uniwersytetu w Chicago,
którzy postawili sobie za cel przekształcenie rtęci przy użyciu szybkich elektronów. Ochłodzoną
ciekłym amoniakiem rtęć, jako antykatodę, bombardowali oni w lampie rentgenowskiej elektronami
o napięciu 145 000 woltów lub o prędkości 19 000 km/s. Podobne próby prowadził Haber
sprawdzając eksperymenty Miethego. Pomimo zastosowania najczulszych metod analitycznych
Harkins i Kay nie mogli wykryć ani śladu złota. Zrezygnowani stwierdzili, że prawdopodobnie nawet
tak wysoko energetyczne elektrony nie wtargnęłyby do jądra atomu rtęci lub też, być może,
powstające izotopy złota były tak nietrwałe, że „nie przeżyły” niezbędnego dla analizy czasu 24 do 48
godzin.
Tłumaczeniu mechanizmu powstawania złota, podanemu pierwotnie przez Soddy’ego, zadano więc
dotkliwy cios. Podobnie inne próby wyjaśnień podejmowane na gruncie fizyki jądrowej rozbijały się
o jedną trudną do przezwyciężenia przeszkodę. W lampach rtęciowych znajdowano mianowicie nie
tylko złoto, ale i srebro, i to często w większych ilościach. Z punktu widzenia teorii atomu powstanie
srebra (liczba atomowa 47) z rtęci (liczba atomowa 82) było zupełnie niemożliwe, gdyż nie dawało się
niczym wyjaśnić. Do tej pory znane były bowiem jedynie przemiany radioaktywne między
pierwiastkami sąsiadującymi z sobą w układzie okresowym pierwiastków. Ze szczególnym naciskiem
podkreślił to Haber w czasie swych „rozrachunków z Miethem, mówiąc: „Powstanie srebra z rtęci
byłoby transmutacją nowego rodzaju, rozpadem jądra na dwie połówki”. O takim „rozpadzie” jądra
uczeni zajmujący się wtedy teorią atomu nie odważali się myśleć nawet w najśmielszych marzeniach.
„Rozwiązanie problemu alchemicznego utknęło” - jak zapewniał Haber w swym wykładzie z marca
1926 r. - „na razie tam, dokąd doprowadził je Rutherford, tzn. w tak niesłychanie małych ilościowych
efektach przemian atomowych, że wymykają się one naszym możliwościom wykazania ich na drodze
chemicznej”. Jednakże nikt - Haber zaryzykował wygłoszenie godnego uwagi wniosku - z powodu
jednego niepowodzenia nie straci nadziei na sukces w przyszłości. Być może, że postęp w uzyskiwaniu
nowych źródeł prądu i lepsze opanowanie wysokich napięć stworzą grunt dla owocniejszych badań.
Co właściwie uzyskali Amerykanie po zastosowaniu potężnej energii wodospadu Niagara do
przekształcenia rtęci w złoto? Ten zakrojony na wielką skalę eksperyment zakończył się fiaskiem.
Olbrzymie ilości energii wyzwoliły się z przepotężną siłą i zniszczyły całe urządzenie. Złota nie
znaleziono. Jeśli ktoś chciałby poszukać historycznego udokumentowania tego faktu, musimy go tym
razem rozczarować. Przebieg tego eksperymentu przedstawiony w powyższy sposób wpleciony został
w akcję fantastycznej powieści Hansa Dominika, wydanej w 1927 r.
Powróćmy do wiedzy ścisłej i zainteresujmy się, jakie wyniki uzyskał profesor Sheldon z uniwersytetu
w Nowym Jorku, sprawdzając doświadczalnie eksperymenty Miethego. Pracował on najpierw
z lampami rtęciowymi, które znajdowały się w sprzedaży na amerykańskich rynkach. Stosował rtęć
naturalnego pochodzenia, która była całkowicie wolna od złota, a gdy w swych doświadczeniach nie
uzyskał złota, kazał przysłać sobie specjalnie z Niemiec jedną z lamp rtęciowych, używanych do
doświadczeń przez Miethego. Także teraz nie uzyskał żadnych wyników... W listopadzie 1925 r.
magazyn „Scientific American” mógł zapewnić wszystkich zainteresowanych, że „finansowe podstawy
cywilizowanego świata nie zostały jeszcze zagrożone”.
Pomimo w ostatecznym efekcie rozczarowujących wyników, tajny radca Miethe znalazł wielu
naśladowców7.
Profesora Smitsa z Instytutu Chemii Uniwersytetu w Amsterdamie łudził w latach 1924--1928
podobny miraż. Tak jak Miethe atom rtęci, tak on chciał zmusić do rozpadu atom ołowiu, przy czym
miałyby powstawać tal i rtęć, możliwe też, że ujawniłaby się również emisja cząstek alfa. Hipoteza ta
zbliżyła go, jak wiadomo, do Rumunki Maracineanu.
„Podjąłem próby z ołowiem” - uzasadniał Smits swą decyzję niewstępowania dokładnie w ślady
twórców złota - „ponieważ oczekiwałem, że - być może - końcowy produkt samorzutnej przemiany
promieniotwórczej uda się zmusić do dalszych przemian. Badanie ołowiu jest dlatego tak obiecujące,
bo już nawet najmniejsze ilości przekształconej rtęci są niesłychanie łatwe do wykazania na drodze
spektrograficznej, podczas gdy ta metoda jest, jak wiadomo, zupełnie nieprzydatna do ujawnienia
skąpych śladów złota w rtęci”.
Smits i jego współpracownik Karssen skonstruowali specjalną lampę kwarcowo-ołowiową, która
zawierała przetopiony ołów. Zdjęcie tego urządzenia przywodzącego na myśl alchemię, mającego
służyć do transmutacji, zostało zamieszczone w prasie. Smits i Karssen znaleźli poszukiwaną linię rtęci
7 Eksperymenty Miethego i Nagaoki przez długi czas absorbowały umysły wielu najpoważniejszych uczonych. Dowodem tego jest np. fakt, że powtórzył je jeszcze w 1931 r. w Warszawie znakomity fizykochemik polski, profesor dr Wojciech Świętosławski wraz ze swym współpracownikiem profesorem Stanisławem Zagrodzkim (por. „Roczniki Chemii”, 1931, s. 19—28). Badania zostały przeprowadzone w Zakładzie Chemii Fizycznej Politechniki Warszawskiej. W specjalnym przyrządzie skonstruowanym według własnego pomysłu poddawali oni cienki strumień rtęci wielokrotnemu działaniu prądu o dużej gęstości, który powodował jej rozpylenie. Uczonym chodziło o zbadanie, czy ilość złota w tak rozpylanej rtęci wzrasta, czy też nie. Prąd stosowany w do-świadczeniach miał napięcie 60 i 220 woltów. Doświadczenia przeprowadzone przez Świętosławskiego i Zagrodzkiego dały wynik również negatywny. Stwierdzono, że ilość złota w rtęci pozostawała niezmieniona, gdy stosowano dysze żelazne (do przepuszczania rtęci), natomiast ilość ta powiększała się znacznie — nawet 30-krotnie — w wypadku stosowania dysz platynowych. Próby te wykazały, że złoto znalezione w rtęci było już przedtem zawarte w tym metalu względnie w masie przyrządów użytych do doświadczeń, skąd przedostało się do badanej rtęci. „Przypuszczać należy - czytamy w streszczeniu referatu autorów - że zupełne oczyszczenie rtęci od złota w zwykłych warunkach pracy laboratoryjnej jest niemożliwe do osiągnięcia. Najczystsze próbki, które zdołano otrzymać, zawierały około 10-8 g złota w 100 g rtęci”. Autorzy opracowali również metodę mikroskopową analitycznego wykrywania złota w rtęci. Sposób ten pozwolił im wykryć w rtęci ilość złota rzędu 10-9 g, co w owym czasie stanowiło znakomite osiągnięcie naukowe. (Przyp. Romana Bugaja).
w widmie świetlnym i byli całkowicie przekonani, że proces przemiany pierwiastków miał następujący
przebieg:
206
82𝑃𝑏 ∗ →
202
80𝐻𝑔 +
4
2𝛼
Inni badacze, którzy powtórzyli ich doświadczenia, wskazywali słusznie na to, że Smits i Karssen
popełnili w zasadzie takie same błędy jak Miethe i Stammreich, tzn. przeoczyli istniejące lub
zawleczone ślady obcych metali. A tak zapewniali ci holenderscy badacze, że ich ołów jest zupełnie
wolny od rtęci...
Patenty dla twórców złota
Świadectwa działalności „alchemików” w XX w. znajdujemy nie tylko rozsiane w książkach
i czasopismach, lecz również, co dziwniejsze, w formie patentów. Wydaje się to wysoce zaskakujące
nam, którzy przywykliśmy, że przede wszystkim największe osiągnięcia naukowo-techniczne znajdują
swe ukoronowanie w patentach.
Niemiecki Urząd Patentowy odmawiał rozpatrywania patentów, które miałyby służyć prawnej
ochronie alchemicznych przedsięwzięć. Przy występowaniu o patent niemiecki badano przede
wszystkim możliwość jego praktycznego zastosowania. Natomiast w innych państwach
przemysłowych, jak Anglia i Francja, można było w tym czasie, choć trudno temu dać wiarę, uzyskać
patent na zgłoszoną metodę produkcji złota z bezwartościowych metali. Kraje te badały zgłoszenia
patentowe tylko od strony formalnej. Ten konserwatywny system wydawania patentów miał jednak
pewne zalety: pozostawił potomnym wiele zabawnych „wynalazków”, a między nimi również liczne
patenty na wytwarzanie sztucznego złota.
Już średniowieczni alchemicy strzegli swych tajemnic z największą troskliwością, aby wreszcie zabrać
je z sobą do grobu. Nowocześni twórcy złota również próbowali zastrzec sobie korzyści, idąc zaś
z duchem czasu - posługiwali się patentem.
A oto kilka przykładów. W 1911 r. niejaka Maria Roux uzyskała w urzędach patentowych - francuskim
i angielskim - świadectwo na „metodę transmutacji metali”. Maria Roux, chyba uczennica Teodora
Tiffereau, chciała przyspieszyć zbyt wolno przebiegający w naturze proces tworzenia się złota.
Z kwasu krzemowego i tlenku żelazowego wchodzącego w skład rdzy, które poddała redukcji do
metalicznego żelaza, wytwarzała pod działaniem wysokich temperatur srebro i złoto. Tyle
przynajmniej można przeczytać z angielskiego patentu nr 26 356.
Jeszcze w dwadzieścia lat później, w 1930 r., Anglicy wydali patent (nr 306 048), chroniący produkcję
złota i srebra z opiłków żelaznych i stalowych. Wynalazcą tej metody był Włoch, Volpato. Wynalazek
jego miał polegać na tym, że pod działaniem silnego pola magnetycznego prędkość obiegu
elektronów w żelazie tak znacznie się zwiększała, iż w końcu nie wiadomo już było, czy należą one do
atomów żelaza, czy złota.
Nie przysparza chwały Angielskiemu Urzędowi Patentowemu również patent nr 407 657, wydany w
1934 r. Hiszpanowi Perezowi. Zgłaszający dokonał ponownego odkrycia „rozpadu atomu rtęci”.
Poprzez oddziaływanie chemiczne udało mu się uzyskać z rtęci złoto jako „produkt rozpadu”. W tym
przypadku „kamieniem filozoficznym”, który umożliwił tę szczęśliwą przemianę, okazał się zwykły ług
potasowy. W urzędach patentowych Londynu i Paryża leżało wtedy już od dawna pięć angielskich
i jeden francuski patent z lat 1925-1927, chroniących „wytwarzanie złota z rtęci”. Jako wynalazcy
figurowali: Adolf Miethe i Hans Stammreich z Niemiec. Obydwaj stosunkowo wcześnie przenieśli swe
patenty na Spółkę Akcyjną Siemensa i Halskego. Tak więc nie tylko awanturnicy, szarlatani i laicy, lecz
również naukowcy i jedna renomowana firma widnieją na liście ubiegających się o wydanie
alchemicznego patentu.
Miethe był szczęśliwym posiadaczem wielu zagranicznych patentów na wytwarzanie złota, ale nie
przyniosły mu one bogactwa. Umarł w maju 1927 r., odchodząc z tego świata w przeświadczeniu, że
jako pierwszy otworzył listę tych, którzy dokonali przemiany rtęci w złoto. Po jego śmierci usunięto
dyskretnie pamiątkową tablicę z jego laboratorium z „historycznymi informacjami” o tej przemianie.
Godne uwagi jest, że pierwszy patent Miethego, noszący nr 233 715 i pochodzący z 1925 r., powołuje
się na pierwszeństwo z datą 8 maja 1924 r., a więc Miethe i Stammreich wystąpili o opatentowanie
swej metody jeszcze na dwa miesiące przed pierwszą informacją podaną w czasopiśmie
„Naturwissenschaften”. Pewien kapitalistyczny koncern o światowej sławie bardzo szybko postarał
się o przejęcie ich praw patentowych, aby ubiec konkurencję i zapewnić sobie monopol na produkcję
sztucznego złota.
Z chwilą gdy informacja o uzyskaniu zagranicznego patentu przez Miethego dotarła do publicznej
wiadomości, pewien berliński chemik nazwiskiem Gaschler stwierdził ze smutkiem, że identycznego
odkrycia dokonał w 1922 r. Gaschler także znalazł złoto na ściankach palników rtęciowych, ale ze
„względów patriotycznych” nie opublikował wtedy swych wyników. Jednakże jego zgłoszenie
patentowe jest zarejestrowane w Niemieckim Urzędzie Patentowym i figuruje w wykazie zgłoszeń
patentów z 3 kwietnia 1924 r. Komu zatem należy przypisać sławę wytworzenia po raz pierwszy złota
z rtęci?
„O wiele ważniejsze niż sprawa pierwszeństwa odkrycia wydają mi się wynikające z niego zadania dla
przyszłości niemieckiej gospodarki i niemieckiego przemysłu” - wyjaśnił zapoznany wynalazca,
mówiąc dalej: „Należy wytężyć wszystkie siły, aby dojść do wyników gospodarczych na skalę, jakiej
współczesny świat jeszcze nie przeczuwa”.
Godny wzmianki jest jeszcze jeden patent austriacki należący do chemika Adalberta Klobasy z
Wiednia, z października 1925 r., noszący nr 5984. Wynalazca opublikował wspaniałomyślnie swoją
metodę w formie broszury pt. Sztuczne złoto z podtytułem: Próba i wynik syntezy złota. Ukazała się
ona w 1937 r. w wydawnictwie Hartlebena w Wiedniu i Lipsku. Wydawnictwo próbowało
podbudować publikację odpowiednim anonsem: „Już niedługo uda się ambitnym ludziom” - czytamy
w nim - „udoskonalić to jedyne w swoim rodzaju odkrycie. Jednakże jest z tym związane pewne, jak
się wydaje, nieodwracalne niebezpieczeństwo, którego nikt dotąd nie traktował poważnie.
Mianowicie mocny filar złota, który dotąd dźwigał ciężar gospodarki, zaczyna się chwiać i może runąć
w ciągu jednej nocy”.
Byłby to, przypominając powieść Rudolfa H. Daumanna, „koniec złota”.
Do znanego badacza atomu, profesora Ottona Hahna, zwrócono się z prośbą o napisanie recenzji
książki Klobasy dla pewnego fachowego czasopisma chemicznego. Na prośbę tę uczony odpowiedział
w następujących słowach: „Czytelnik w czasie lektury tej książeczki odniesie wrażenie, że pan Klobasa
uczciwie wierzy w to, co napisał. Dopóki ta wiara nie stanie się udziałem laików, nie spowoduje to
żadnej szkody. Nie mam jednak słów dla braku poczucia odpowiedzialności ze strony wydawnictwa,
które opatrując książkę pochlebnym komentarzem... budzi bezpodstawne nadzieje lub obawy”.
Zgodnie z panującymi prądami, Klobasa potraktował problem transmutacji z punktu widzenia fizyki
jądrowej. Uczynił to, pomimo że - jak sam wyznał - był laikiem w dziedzinie fizyki atomowej. Ale cóż
to szkodziło? „Ściśle rzecz biorąc, nowoczesna nauka o atomie nie jest także niczym innym, jak
w dużej mierze świadomym wytwarzaniem złota, ponieważ jej główny cel praktyczny polega na
uzyskaniu samoistnej przemiany pierwiastków, a syntetyczne złoto odgrywa prawdopodobnie także
niemałą rolę w skrytych marzeniach badaczy”.
Produkować masowo syntetyczne złoto - oto fascynujący temat dla fantastów naukowych i powieściopisarzy
Według przeświadczenia Klobasy złoto to nic innego, jak rozłożony wskutek rozpadu atomowego na
dwie części żelazo-tytano-azot”, tj. ½Fe3Ti3N6=Au. Połowa masy cząsteczkowej tego związku
odpowiadała bowiem dokładnie względnej masie atomowej złota! Proste, ale i na to trzeba było
wpaść.
W dziwacznym, wymienionym przez Klobasę związku chemicznym zawarty był obok żelaza i tytanu
także azot. Temu pierwiastkowi przypisywał Klobasa szczególne znaczenie. Azot odgrywał w świecie
atomów rolę „nadgryzającego zęba czasu”. Austriacki adept podlegał, być może, wpływom
powieściopisarza Gustawa Meyrinka, który nigdy nie ukrywał swych skłonności do mistycyzmu
i niesamowitości, a do jednego zdeklarowanego adepta alchemii napisał niegdyś: „szczególnie ważny
wydaje mi się azot. Czy nie jest to nadzwyczajne, że masa atomowa azotu (14), podniesiona do
drugiej potęgi daje 196, co odpowiada masie atomowej złota?”. Tablica mas atomowych, którą
posłużył się tu Meyrink, nie była z pewnością świeżej daty...
Wróćmy do Klobasy. Mieszając w dziesięciolitrowym miedzianym lub emaliowanym naczyniu
przeróżne chemikalia, jak sole tytanu, żelaza i miedzi, siarczek sodu, chlorek amonu, szkło wodne
wraz z większymi ilościami kwarcu, miki lub sproszkowanego pumeksu, chciał Klobasa uzyskać
tytanian żelaza FeTiO3, z niego zaś złowieszczy związek Fe3Ti3N6. Do tego miał dołączać się proces
rdzewienia czy stapiania z ołowiem, sodą, boraksem, węglem - przy jednoczesnym dodaniu 100 g
„czystego” srebra. Haber miałby wielką uciechę wyliczając te chemikalia i naczynia, ponieważ
wszędzie tkwiło złoto, złoto... naturalnie w ilościach śladowych. Złoto to Klobasa na pewno wzbogacał
w czasie swoich eksperymentów.
Punkt szczytowy metody produkcji „sztucznego złota” stanowiło niewątpliwie „rozszczepienie jądra”
na dwie równe części. Ten fizyczny proces jądrowy był wtedy uważany za wręcz niemożliwy i miał być
odkryty dopiero później. Wydaje się jednak, że dla alchemików ten rozpad jądra od dawna nie był
tajemnicą. Klobasa dokonał „rozszczepienia atomu” w sensie fizycznym w „magnetyczno-
elektrostatycznym polu krzyżowym”. Proces ten przebiegał - jak się wydaje - zupełnie bez zakłóceń,
nie tylko bez wyzwolenia energii atomowej, ale nawet niezbędny był silny płomień z palnika Bunsena,
aby w ogóle zapoczątkować „reakcję”. Wynalazca uzyskał czyste złoto w ilości 7 mg, co odpowiadało
wydajności 0,5%. Teoretycznie oczekiwał on 1320 mg. Jednakże Klobasę uskrzydlała nadzieja, że
pewnego dnia uda mu się uzyskać więcej. „Osiągnięcie wydajności 4% byłoby już opłacalne
w produkcji na wielką skalę”.
A co dzisiaj powiedziałby na to każdy chemik? FeTiO3, czyli występującą w naturze rudę żelazo-
tytanową, można uzyskać w laboratorium, np. w wyniku przetopienia tlenku żelazawego (II)
z dwutlenkiem tytanu. W procesie Klobasy ten związek chemiczny w ogóle nie powstaje. To, co
Klobasa otrzymał, było w najlepszym razie mieszaniną siarczku żelaza i uwodnionych tlenków tytanu,
z ewentualnym dodatkiem dwusiarczku tytanu, TiS2. Znane są także azotki żelaza i tytanu. Możliwe,
że Klobasa otrzymał w czasie swojej „syntezy” zauważalne ilości dwusiarczku tytanu, który występuje
w postaci metalicznych łusek o barwie mosiądzu, lub też azotku tytanu, TiN, substancji koloru brązu.
Ponieważ obydwa te ciała są łudząco podobne do złota, Klobasa wierzył, że uzyskał łuski
poszukiwanego szlachetnego metalu.
Po 14 latach poszukiwań, w czasie których nadzieja ustępowała zwątpieniu i odwrotnie, uczynił
Klobasa decydujący krok: wycofał swój patent z powodu „braku niezawodnej metody”.
Wątpliwe „zwycięstwo”
W początkach XX w., po ogłoszeniu przemiany pierwiastków - radu w hel - adepci sztuki wytwarzania
złota zaczęli mówić o „triumfie alchemii”. Gdy świat obiegła wiadomość o odkryciu Miethego,.
nazwali to inaczej. W 1925 r. ukazała się książka pod znamiennym tytułem: Zwycięstwo alchemii.
Powtórne odkrycie tajemnicy wytwarzania prawdziwego złota z metali nieszlachetnych. Przejście
z ciemności do światła. Czytamy w niej, że tajny radca Miethe dokonał odkrycia, które było
spełnieniem nadziei żywionej od setek lat. Bez wątpienia z laboratoryjnego systemu rozwinie się
prędzej czy później zyskowna produkcja na skalę przemysłową. Wynaleziona metoda przetwarzania
rtęci w złoto i wszystkie ogłoszone przemiany pierwiastków promieniotwórczych wymagały pełnej
zmiany orientacji w nauce chemii. „Do szyi prawowiernej teorii pierwiastków Lavoisiera został już
przytknięty topór, ale nikomu nie starczy odwagi, by nim uderzyć” - czytamy w tym bojowym
utworze.
W rzeczywistości brak było podstaw, by mówić o „kryzysie chemii”. Jednakże przemiana
pierwiastków Miethego stanowiła niewątpliwie impuls dla chwilowego rozkwitu mrocznej nauki
alchemii. Nie było przypadkiem, że przypadł on na złote lata dwudzieste. Ten nowy rozbłysk alchemii
miał bowiem swe społeczne podłoże. Oświecona część ludzkości nie myślała oczywiście, że renesans
alchemicznych ideałów zdoła odwrócić bieg historii i zablokować rozwój nauki i społeczeństw.
Zaostrzające się jednak spory polityczne, niepewna sytuacja społeczna w kapitalistycznych Niemczech
w tych „złotych latach”, jak i pogłębiające się trudności zarobkowania w okresie ogarniającej świat
inflacji i depresji gospodarczej, przygotowywały dobry grunt dla działalności szarlatanów, oszustów,
poszukiwaczy szczęścia i kryminalistów. Próbowali oni wzbogacić się pod szyldem złudnej nauki
alchemii, obiecując same cuda swym ofiarom. Niezliczone przykłady z historii, aż do czasów
najnowszych, dostarczają dowodów, jak płynne są granice między praktykami alchemicznymi
a działalnością przestępczą.
W wyniku poparcia, jakie na krótko stało się udziałem nauk alchemicznych, ujrzał światło dzienne
nawet specjalny „organ fachowy” pod nazwą „Alchemistische Blätter” (Gazeta Alchemiczna)
„przechrzczona” później górnolotnie na „Archiv für alchemische Forschung” (Archiwum Badań
Alchemicznych). Z „programu” nowo powstałego czasopisma można było dowiedzieć się, że
„ukazanie się «Gazety Alchemicznej», stało się koniecznością dla niemieckiej opinii publicznej...
Dzisiaj porywają masy stare alchemiczne idee o jedności siły i materii, o ścisłym wzajemnym
przenikaniu się praw kosmicznych i ziemskich, o możliwości ostatecznego doskonalenia się materii,
jako przemiany tego, co nieszlachetne, w szlachetne”. Rzeszom swych czytelników przyrzekało
czasopismo „całe góry nie odkrytych dotąd złotych ziaren dawnej mądrości alchemicznej”.
Niezawodnym zaś celem niech będzie „znalezienie i wytworzenie błogosławionego kamienia
filozoficznego”.
W „złotych” latach dwudziestych niektórzy niepoprawni fantaści wierzyli w ostateczne „zwycięstwo” alchemicznej pseudonauki
W zeszytach czasopism rozpowszechnianych w latach 1927 do 1930 dochodziły do głosu najtęższe
żyjące sławy alchemii. Na czele wszystkich stał Jollivet Castelot, założyciel i przewodniczący
istniejącego od 1896 r. „Société alchimique de France” (Francuskiego Towarzystwa Alchemicznego),
autor licznych traktatów o naukach tajemnych, czciciel „szlachetnego i zapoznanego” mistrza
Tiffereau.
Castelot podjął także próby prowadzone niegdyś przez Tiffereau. Nie uznawał on nowoczesnych
metod naukowych ani rozbicia atomu. „Ta gwałtowna metoda, którą określiłbym jako anarchizującą,
niszczy materię, nie pozwalając na jej powtórne złączenie”. W cudowne działanie promieni radu i
Röntgena jednak wierzył. Castelot odkrył, że srebro poddawane przez rok działaniu promieni radu
zamienia się wprawdzie nie w złoto, jak przypuszczał w swoim czasie Ramsay, lecz jednak częściowo
w miedź. Była to rzeczywiście transmutacja, ale niestety nie w zamierzonym kierunku.
Francuz ten uchodził również za odkrywcę „złota alotropowego”, odmiany, której na próżno można
szukać w podręcznikach chemii. Miała ona powstawać podczas ogrzewania w zamkniętym, naczyniu
złota i rtęci przez długie miesiące, a więc przy zastosowaniu wypróbowanej alchemicznej zasady
„podtrzymuj ciągle ogień”.
Pomimo trwających ponad 35 lat wysiłków nie udało się Castelotowi uzyskać oficjalnej naukowej
oceny swych rewolucjonizujących metod. Z żalem stwierdzono to w niemieckim czasopiśmie
alchemicznym. Wszystkie zabiegi Castelota w tym kierunku pozostały nie dostrzeżone przez świat
naukowy lub też kwitowano je tylko ironicznymi uwagami. Znani uczeni w jego kraju, m. in. Maria
Skłodowska-Curie, nie odpowiadali w ogóle na listy Castelota, gdy z okazji wydania w 1925 r. swego
dzieła pt. Rewolucja chemiczna zwracał się do nich z prośbą o opinię. Naukowe pisma fachowe
pozostawały również głuche na jego życzenie, by poddać sprawdzeniu jego doświadczenia
z transmutacją. Ten „potworny przypadek” skomentowany został w czasopiśmie „Archiv für
alchemistische Forschung” następującymi gorzkimi słowami: „Duch kastowości panujący wśród
bonzów uniwersyteckich nie dopuszcza do uznania osiągnięć kogoś spoza ich grona, zwłaszcza gdy
stoją one w sprzeczności z nauką akademicką”.
Wykpiony przez wielkich świata nauki, zwrócił się Francuz 13 kwietnia 1927 r. do reszty świata:
„Wytworzenie złota sposobem chemicznym.
Metoda Jolliyeta Castelota.
Apel do wszystkich chemików na świecie!”
Castelot zaoferował ogółowi swą wypracowaną przez lata syntezę złota, wzywając do
naśladownictwa i „doskonalenia” swej metody. „Wierzę niezbicie, że trzymam w ręku klucz do
systematycznego, nawet fabrycznego wytwarzania złota”. Tym razem Castelot uzyskał pewien efekt.
Informację o jego badaniach zamieściło nawet poważne czasopismo chemiczne. W „Annales de
Chimie analytique et de Chimie appliqué z 1928 r. znajduje się na stronach 285-287 „próba
wyjaśnienia” wytwarzania złota metodą Castelota; „tłumaczy się ona” zależnościami między masami
atomowymi i elektronami pierwiastków wyjściowych...
Przy dokładniejszym przyjrzeniu się, można stwierdzić, że tak okrzyczana w kołach alchemików
metoda pana Castelota była receptą już dawno wypróbowaną przez jego średniowiecznych
poprzedników. Castelot stapiał razem srebro, cynę, arsen i siarczek antymonu, a specyficzne reakcje
chemiczne wykazywały mu potem „powstanie” złota. Ponieważ w tych czułych reakcjach
rozpoznawanych można było stwierdzić niewielkie ilości złota, wierzymy, że Francuz uzyskiwał
śladowe ilości wzbogaconego, naturalnego kruszcu.
„Alchimistische Blätter” ubolewały, że życie większości alchemików jest zwykle pasmem
rozczarowań. Szczęście wydaje się stronić od ludzi, którzy chcą wyrwać naturze tajemnicę złota.
August Strindberg poświęcił się i ciałem, i duszą sprawie wytwarzania złota. W momencie, gdy sądził,
że posiadł tę boską tajemnicę, znalazł się w najgłębszej materialnej nędzy. Nie lepiej powiodło się
Castelotowi. W wyniku swych eksperymentów z promieniami radu oraz promieniami Röntgena
nabawił się choroby oczu i prawie oślepł. Pożar zniszczył mu dom, pracownię alchemiczną i bogatą
bibliotekę. Nie była to zapewne strata dla chemii, pomyślelibyśmy dziś, raczej strata dla historyków
kultury, którzy śledzą dzieje alchemii aż do czasów nowożytnych.
180 pierwiastków chemicznych
Chciałoby się prawie uwierzyć w słowa czasopisma „Alchimistische Blätter”, że wszystkich, którzy
zajmują się rzemiosłem alchemicznym, na samym końcu opuszcza szczęście. Wydaje się jednak, że nie
odnosiło się to do najjaśniej świecącej w owych latach postaci z kręgu adeptów alchemii, twórcy złota
o pokroju kryminalisty, Franza Tausenda. Wspomniane czasopismo daje to wyraźnie do zrozumienia.
Całe rzesze finansistów, przemysłowców o znanym nazwisku, polityków, wojskowych i szlachty
zgromadził wokół siebie ten osobnik. Wydawało się, że fala szczęścia i powodzenia finansowego
zaczęła zalewać wszystkich, którzy w tych czasach wielkiego kryzysu gospodarczego postawili na tego
cudownego człowieka.
Tausend, czeladnik blacharski rodem z Bawarii, porzucił swe rzemiosło i próbował różnych innych
zawodów. Idąc za swym upodobaniem do muzyki, wynalazł lakier, który miał nadawać skrzypcom
brzmienie starych instrumentów mistrzów włoskich. Jego harce w dziedzinie nauki zaowocowały
również niecodziennymi wynikami. Tausend chciał produkować morfinę z soli kuchennej,
zrewolucjonizować proces uszlachetniania stali, a także wytwarzać skuteczne preparaty przeciw
mszycom, zarazie pyska i racic (pryszczycy) oraz środki tamujące krew. Produkcję swych tajemniczych
preparatów prowadził w „pracowni” mieszczącej się w budynku stajennym na swojej działce w
Obermenzing koło Monachium. Ukoronowaniem jego chemicznych „studiów” była sławetna, wydana
własnym nakładem w 1922 r. książeczka pt. Harmonijno-okresowy układ 180 pierwiastków według
ich ciężarów atomowych.
Były blacharz przeklepał gruntownie na blachę klasyczny układ pierwiastków i stworzył nowy. „Kto
zapozna się z tym zestawieniem pierwiastków, zorientuje się natychmiast, że układ okresowy
pierwiastków Meyera i Mendelejewa jest przereklamowany”. Tausend uporządkował pierwiastki
według reguł nauki o harmonii w muzyce i doszedł w ten sposób do znacznej ich liczby, mianowicie
180. Do odkrycia pozostało więc zaledwie 100 pierwiastków. Wśród nich było 12 ciał lżejszych od
wodoru, które jednakże „na naszej planecie trudno jest wytworzyć”. Twórca nowego układu
okresowego pierwiastków nie odważył się jednak zaproponować nowego pierwiastka franzium lub
tausendium.
Tausend wykpiwał utarte określenie „pierwiastek”. Według niego nauka rozkładała materię, „aż
doszła do martwego punktu, który nazwała «pierwiastkiem», i chemia musi się teraz przestawić”.
Tausend przedstawił jedynie słuszną definicję „pierwiastka”, mianowicie tak jak w nauce o harmonii
w muzyce, gdzie ton podstawowy wspólnie z tercją i kwintą tworzą akord, pierwiastek składa się
z trzech podstawowych rodzajów materii „harmonijnie zestawionych”. Zgodnie z tym można
utworzyć każdy pierwiastek, jeśli pozna się zasady harmonii. Nowy Mesjasz konkludował: „Jeśli
«odkrywamy» w dzisiejszym rozumieniu nowy pierwiastek, to uzyskujemy tylko harmonijne
zestawienie trzech rodzajów materii, które wykazuje zgodność z pramaterią”.
Nie ma większego sensu usiłować zrozumieć tę błędną naukę, Ci, którzy zainteresowani prawdziwą
nauką sięgnęli wtedy po tę broszurę, rzucali ją prawdopodobnie co szybciej do pieca. I to pomimo
słów zachęty ze strony autora.
„Dlatego też wy, chemicy, uzupełniajcie waszą wiedzę studiując podaną tu »harmonijną
chemię«. Postawcie na miejscu starego układu okresowego pierwiastków system
»harmonijno-okresowy«! Niech »harmonia w chemii« stanie się podstawą wszystkich
badań”.
Dokąd miały właściwie doprowadzić owe badania, których „podstawy” stworzył bawarski blacharz,
autor broszury wyraźnie ukazał: celem była tu transmutacja pierwiastków! Od tysięcy lat żywione
przez alchemików życzenia, marzenia i nadzieje były obecnie - Tausendowi niech będą za to dzięki -
bliskie widomego spełnienia. Tajny radca Miethe doczekał się poważnej konkurencji.
Pierwszego chętnego, który zgodził się go sfinansować, oskubał Tausend na równo 100 000 marek.
Ten „kapitał zakładowy” wykorzystał on, aby zaspokoić swą żądzę posiadania ziemi i nieruchomości.
Rozpoczął więc kupować bez wyboru domy, grunty, podupadłe zamki, pałace, aby nimi spekulować
i znajdować w nich siedzibę. Gdy jego wspólnik zaczął żywić podejrzenia, Tausend zapewnił go
w kwietniu 1925 r., że właśnie uczynił znaczny krok naprzód w produkcji złota. Czy nie należałoby
teraz właśnie pozyskać protektoratu Hindenburga, wybranego właśnie na prezydenta Rzeszy, dla
tego „przedsięwzięcia”? Dzięki pośrednictwu szefa kancelarii Hindenburga, sekretarza stanu
Meissnera, który życzliwie potraktował ten zamysł, znaleziono w końcu innego dygnitarza, który
zgodził się patronować zamierzonej imprezie bawarskich poszukiwaczy złota. Był nim generał
Ludendorff.
Wybór Hindenburga na prezydenta oznaczał groźny zwrot na prawo w sytuacji politycznej okresu
weimarskiego. Ludendorff, będący podobnie jak Hindenburg arcymilitarystą, został po zakończeniu
pierwszej wojny światowej kreowany przez prawicową propagandę na „bohatera narodowego”. Po
nieudanym puczu hitlerowskim w 1923 r., w którym Ludendorff odgrywał wiodącą rolę, generał
próbował swych sił na arenie parlamentarnej. Od 1924 r. działał jako poseł do parlamentu Rzeszy
z ramienia NSDAP. Ludendorff zadłużył się bardzo jako wydawca faszystowskiego pisma „Völkischer
Kurier” (Kurier Ludowy), teraz szukał więc źródeł pieniędzy dla siebie i dla ruchu narodowo-
socjalistycznego, który wtedy zupełnie jawnie propagował już swe zbrodnicze cele, nie znajdując
oczekiwanego poparcia ze strony prawicy.
Strona tytułowa „dzieła” Tausenda
W tej sytuacji twórca złota Tausend wydał się temu „bohaterowi wojny światowej” mężem
opatrznościowym. Metodę Tausenda miał najpierw zbadać zaangażowany przez Ludendorffa
„rzeczoznawca”, legitymujący się urzędowo potwierdzonym zawodem „chemika”. W jego obecności
uzyskał Tausend 0,3 g złota ze stopionego ołowiu, do którego dodał 30 g tlenku żelazowego, zwanego
potocznie rdzą. Pokazowa transmutacja alchemiczna została przeprowadzona z jak najlepszym
rezultatem i opiniodawca zameldował służbiście: „Panie generale, wszystko w porządku!”
Gdy się rozniosło, że nawet taki człowiek jak Ludendorff darzy Tausenda zaufaniem, wielu
potentatów finansowych postawiło chętnie swoje konta bankowe do dyspozycji twórcy złota. Z
Ludendorffem jako protektorem Tausend założył swoje „Towarzystwo 164”. Nie był to żaden tajny
szyfr, bowiem w układzie pierwiastków pomysłu Franza Tausenda złoto miało numer 164. Aby nie
wypuścić ptaszka, zanim nie zniesie on swych złotych jajek, Ludendorff zawarł z Tausendem prywatną
umowę: twórca złota rezygnował na jego rzecz z wszelkiego spieniężenia swej metody syntezy złota;
Tausendowi przyznano 5% dochodu z uzyskanego złota, akcjonariusze i kapitałodawcy mieli dostawać
łącznie 12%, a wspierający - 8%. „Skąpą” resztę, czyli 75%, chciał Ludendorff schować do własnej
kieszeni „dla dobra niemieckiego narodu”, jak twierdził, lub też, inaczej mówiąc - dla wzmocnienia
partii nazistowskiej.
Do członków „Towarzystwa” zaliczali się wielcy przemysłowcy, jak Mannesmann i Schoeller,
przemysłowe i finansowe potęgi Rzeszy Niemieckiej, arystokraci, jak książęta Schönburg-Waldenburg,
ale oprócz nich także prości ludzie z szerokich rzesz zwykłych obywateli, którzy ufnie powierzali
Tausendowi swoje oszczędności. Do grona członków należało doliczyć także gromadę awanturników,
poszukiwaczy szczęścia, wojskowych, faszystów. Wszyscy oni razem wzięci powierzyli ponad milion
złotych marek Franzowi Tausendowi, „człowiekowi o chrystusowych oczach”, na jego alchemiczne
sztuczki.
Operując takim kapitałem „Towarzystwo 164”, które później zmieniło nazwę na „Towarzystwo
Badawcze Tausenda”, zakładało pracownie sztucznego złota w całej Rzeszy Niemieckiej. Poważnie
brzmiące nazwy, jak np. „Północnoniemieckie Zakłady Stopów Metali”, służyły za przykrywkę.
Tausend uważał wtedy za najważniejsze zadanie podróże do swych filii, jak również dokonywanie
zakupu gruntów i zamków oraz prowadzenie rokowań na najwyższym szczeblu, np.
z przewodniczącym rady nadzorczej Banku Rentowego, byłym ministrem Lenzem. Tausend chciał od
niego uzyskać informację, gdzie najbezpieczniej można by w przyszłości zdeponować potężną
produkcję złota z jego fabryk.
Potem pojechał do Włoch i nawiązał stosunki z podsekretarzem stanu faszystowskiego dyktatora
Mussoliniego, przekonując go, że dzięki tej rewolucyjnej metodzie produkcji złota Niemcy i Włochy
staną się najpotężniejszymi mocarstwami świata. Wysłano emisariusza, by zbadał tę zaszczytną
propozycję Tausenda. Na nieszczęście był nim pewien profesor chemii. Do tego dyplomatycznego
kontaktu doszło na zamku Eppen, będącym własnością „barona” Tausenda, położonym
w południowym Tyrolu. Włoch nalegał na przeprowadzenie próby. Tausend prowadził swój
eksperyment jak jego poprzednicy niegdyś w zamierzchłym średniowieczu. Uczony jednak, który
przeczuwał oszustwo, przejrzał go. „Niewinny” kawałek ołowiu, który Tausend chciał dorzucić na
końcu do próbki topionego ołowiu, okazał się stopem ołowiu ze złotem!
Z początkiem 1929 r. „Towarzystwo Badawcze” musiało ogłosić upadłość. Utopiono w nim ponad
milion marek. Nikt nie wiedział naprawdę, gdzie podziała się ta ogromna suma. Martwe zabudowania
fabryczne, tereny pod nowe zakłady, podupadłe na poły zamki świadczyły o rozrzutności Tausenda.
We wszystkich częściach Niemiec wierzyciele wnosili przeciw Tausendowi oskarżenia o oszustwo.
Zbiegłego winowajcę ujęto wreszcie we Włoszech. Po aresztowaniu został on przewieziony do
Monachium na śledztwo.
Ostatni proces twórców złota odbył się w stolicy Bawarii w 1591 r. Ścięto wtedy pod symboliczną
szubienicą z fałszywego złota niejakiego Marco Bragadino. Jaki los miał spotkać Tausenda?
Tausend daje dowód swej sztuki
Przez półtora roku, tj. do czasu ukończenia żmudnych dochodzeń wstępnych, przebywał Tausend
w areszcie śledczym. Afera Tausenda była sprawą delikatną, gdyż byli w nią zamieszani politycy
i znane osobistości z kręgów gospodarczych kraju.
Oskarżony z niezłomną odwagą upierał się przy swej niewinności. Twierdził, że na pewno umie
wytwarzać złoto, nawet w kilogramach, a jeśli ktoś nie wierzy, niech najpierw udowodni, że to
nieprawda. Przesłuchujący go sędziowie i prokurator w końcu stracili cierpliwość i wystąpili
z wnioskiem o przeprowadzenie pokazowego eksperymentu.
W październiku 1929 r. przedstawienie to odbyło się w Głównej Mennicy Monachijskiej. Obecni byli:
dyrektor Mennicy, wielu specjalistów z policji, sędzia prowadzący sprawę, prokurator i obrońca.
Ponieważ znane były dobrze oszukańcze sztuczki twórców złota, przedsięwzięto odpowiednie środki
ostrożności. Tausend, gdy zjawił się w urzędzie menniczym, został rozebrany do naga i skrupulatnie
przeszukany - od zębów aż po palce nóg. Odwracano mu nawet na zewnątrz powieki. Tausend-
”artysta” zrobił jednak złoto! Z 1,67 g ołowiu wytopił on błyszczącą kuleczkę metalu, która - jak
wykazała to późniejsza analiza - zawierała 0,095 g czystego złota i 0,025 g srebra. Pomimo że
eksperyment przeprowadzony został przy drzwiach zamkniętych, wiadomość o udanej transmutacji
rozeszła się natychmiast lotem błyskawicy po całym mieście. Siwowłosy dyrektor Mennicy, oblegany
przez dziennikarzy, wyjąkał rwącym się głosem, że na pewno byłoby mu lżej na sercu, gdyby ta lśniąca
kuleczka złota, którą wyprodukował Tausend, w ogóle nie istniała.
Wydrukowane grubymi czcionkami nagłówki gazet, jak np. „Twórca złota Tausend daje dowód swej
sztuki”, informowały o sensacyjnym przebiegu pokazu. „Wynik leży przed nami” pisały „Dresdner
Nachrichten” (Wiadomości Drezdeńskie) w numerze z 9 października. A dalej czytano: „znaczy to, że
sztuka wytwarzania złota została rzeczywiście wynaleziona, jeśli Tausend, pomimo wszystkich
ostrożności, nie dokonał publicznie fałszerstwa”. Sprytny obrońca Tausenda zażądał cofnięcia nakazu
zatrzymania swego klienta, ale Najwyższy Sąd Krajowy odrzucił ten wniosek, ponieważ Tausend
zatrzymany był przede wszystkim za oszustwo. Nikt nie wytaczał mu, jak w średniowieczu, procesu
jako twórcy złota.
Najnowsze Wiadomości Monachijskie (Münchner Neueste Nachrichten) 24 stycznia 1931 r.
Zasadnicze postępowanie sądowe rozpoczęło się dopiero w styczniu 1931 r. i, rzecz zrozumiała,
wzbudziło ogromne zainteresowanie opinii publicznej. Czasopisma pełne były artykułów na temat
bawarskiego oszusta. Reporter sądowy „Münchner Neueste Nachrichten” (Najnowszych Wiadomości
Monachijskich) pisał: „Nie mieści się w głowie, że w XX w. człowiek, który mówi, że umie robić złoto,
może okpić na wielkie sumy ludzi wykształconych. Oto nowy dowód, że głupota nie zna granic we
wszystkich czasach”.
Podczas procesu potraktowany został bardzo wnikliwie udany eksperyment w monachijskiej
mennicy. Szczególny udział miała tu obrona, która oparła na nim swą strategię. Powołano biegłych.
Profesor Hönigschmid z uniwersytetu w Monachium, który już opiniował sztuczne złoto tajnego radcy
Miethego, wyraził swój kategoryczny pogląd, że jest rzeczą niemożliwą dokonanie przemiany
pierwiastków poprzez tak pospolite reakcje chemiczne, jak praktykuje to Tausend. Można to osiągnąć
jedynie przez rozbicie atomu. Do tego zaś niezbędne są ogromne, dziś niemożliwe do uzyskania, ilości
energii.
Tausend i jego obrońca rozpoczęli więc wyjaśniać możliwość przemiany pierwiastków na zasadzie
„harmonijno-okresowego układu”. Czy profesor o tym nie czytał? Hönigschmid znał słowa, melodię
i autora piosenki, toteż niczym nie sugerując się odpowiedział, że broszura pt. 180 pierwiastków jest
dziełem absolutnego ignoranta, cierpiącego na manię wielkości, który próbuje czerpać nową mądrość
z przestarzałych podręczników.
Także przekształcenie ołowiu w złoto, które Tausend zademonstrował pozornie tak przekonywająco
w mennicy, znalazło w toku procesu wręcz zaskakujące wyjaśnienie. „Sztuczne” złoto w ilości 95 mg,
składające się w 80% z czystego złota i w 20% ze srebra, mogło z powodzeniem pochodzić ze złotej
stalówki wiecznego pióra. Na takie stalówki używano bowiem stopu złota ze srebrem w podobnych
proporcjach. Przypuszczenie to zelektryzowało prokuratora, który zarządził natychmiastowe
dostarczenie tego corpus delicti. Jednakże wiecznego złotego pióra Tausenda nie udało się odnaleźć...
Tausend został skazany przez sąd jako winny zarówno popełnienia, jak i prób popełnienia wielu
oszustw. Skazano go na karę 3 lat i 8 miesięcy więzienia, zaliczając mu okres aresztu śledczego.
Prokurator żądał kary 6 lat więzienia.
Obrońca Tausenda, który występował o uwolnienie, przekonał widocznie sąd, że nie można
przypisywać całej winy temu jednemu człowiekowi. W rzeczywistości, jak wywodził w swej mowie
obrończej, powinno się skazać nie Tausenda, lecz Ludendorffa i inne znakomitości partyjne NSDAP,
jak również tych, którzy go finansowali. Przez swoje uwielbienie dla obciążonego patologicznie
Tausenda wpędzili go w swoistą manię wielkości i doprowadzili do tego, że uznał swe oszustwa za
czystą prawdę8.
8 Nie ucichła jeszcze afera Tausenda w Niemczech, a na widowni pojawił się nowy alchemik XX w., Polak, inż. Zbigniew Dunikowski. Działalność jego stała się również bardzo głośna i frapowała wiele umysłów. Prasa światowa wypowiedziała się o nim niezbyt pochlebnie, choć nie brakowało pochwał i głosów zachęty skierowanych pod jego adresem. Sprawa Dunikowskiego jest nader zagmatwana i do dnia dzisiejszego nikt nie zadał sobie trudu wyjaśnienia jej do końca, włącznie z organami sądowymi. Znamy jedynie następujące fakty. Francuskie pismo „Matin” z dnia 4 stycznia 1932 r. zamieściło artykuł omawiający teorię Dunikowskiego. Teoria ta dotyczyła możliwości przemiany metali nieszlachetnych w złoto i opierała się na tezie, że istnieje tylko jeden pierwiastek chemiczny - tlen, wszystkie zaś inne są tylko jego modyfikacjami. Dunikowski nie sprecyzował jednak bliżej, jak to należy rozumieć. Według niego, ciałami pośrednimi między tlenem i metalami są sole, nazywane przez niego „embrionami metalogenicznymi”; z nich w ciągu tysiącletnich procesów miały utworzyć się metale. W wywodach tych dostrzega się pewną zbieżność z analogiczną teorią Teodora Tiffereau, który uważał - podobnie jak William Prout w 1815 r. - za taki jedyny pierwiastek wodór i który bez wątpienia był duchowym przewodnikiem Dunikowskiego. Dunikowski miał dokonać odkrycia tajemniczych „promieni Z”, które ów proces przekształcania soli w metale skracają do bardzo krótkiego czasu, mianowicie do jednej minuty. W aparacie swym umieszczał on ampułkę z mieszaniną metali, które wskutek bombardowania (?) zamieniały się w substancje promieniotwórcze. Następnie wydzielały one z wielką siłą „promienie Z”, nazwane przez Dunikowskiego „promieniami syntetycznymi”. W celu zaktywizowania ich działania kombinowano je z trzema rodzajami prądów elektrycznych: prądem o wysokiej częstości, prądem stałym oraz promieniami nadfioletowymi (?). Wspólne działanie tych trzech rodzajów energii miało spowodować przemianę metali nieszlachetnych w złoto. Oczywiście trudno cokolwiek wywnioskować z tego zakonspirowanego stylu wynalazcy. Nie przeszkodziło mu to w wielokrotnym fotografowaniu się obok swego złototwórczego aparatu. We Francji, gdzie Dunikowski opublikował swe odkrycie, szczęście mu nie dopisało. Rząd francuski wytoczył Polakowi proces, zakończony wyrokiem skazującym. Oskarżonemu udało się jednak obronić przed wierzycielami i przenieść z Francji do Włoch. Tu wszedł w bliższy kontakt z Mussolinim i w 1936 r. osiadł w San Remo, gdzie dyktator Italii wybudował mu specjalne laboratorium. W 1937 r. transportowiec „Imperia” wyładował dla Dunikowskiego 57 t złotodajnych piasków z Wysp Filipińskich. Powszechnie sądzono, że we Włoszech sprawa wyjaśni się, gdyż duce bardzo potrzebował złota i nie był skłonny wierzyć obietnicom. Alchemik przeniósł się jednak niebawem do Szwajcarii. Tam założył „fabrykę złota” w miejscowości Saint-Blaise; instalacje i urządzenia do tej fabryki kosztowały ponad milion franków szwajcarskich. Dunikowski musiał tu nie czuć się bezpieczny, gdyż zamierzał znowu wywieźć urządzenia tej fabryki na Filipiny, ale ponieważ rząd szwajcarski zażądał 6000 franków szwajcarskich tytułem opłaty celnej za wywiezienie aparatury, polecił rozbić młotami maszyny i urządzenia, prawdopodobnie w celu zachowania tajemnicy.
Fakty te wskazują, że doświadczenia i poczynania Dunikowskiego finansowały różne koncerny i trusty. Prasa niejednokrotnie donosiła o pertraktacjach, jakie prowadziły z nim „potężne grupy kapitalistów angielskich i francuskich”. Przedstawicielom tych grup alchemik musiał demonstrować jakieś bardzo zachęcające próby. W 1933 r. odwiedził Dunikowskiego w Saint-Blaise profesor August Piccard, któremu przedstawił on liczne eksperymenty. Piccard odmówił prasie wszelkich informacji. „Paris Soir” przypuszczał, że Piccard przybył do Saint-Blaise na polecenie Sergo Vitouceuse, syna belgijskiego milionera, który zamierzał finansować dalsze eksperymenty Dunikowskiego. W 1938 r. prasa podała, że fabryka Dunikowskiego zostanie założona na Filipinach w miejscowości Masmat, 160 km od Manili. Kapitał zakładowy dostarczony przez finansistów Dunikowskiemu (Towarzystwo Asia Limited et Co) wynosił 40 mln franków szwajcarskich. Na Filipinach Dunikowski przebywał w czasie ostatniej wojny i tam podczas działań wojennych zginęła jego najstarsza córka. Po wojnie przeniósł się wraz z rodziną do Nowego Jorku, gdzie zamierzał skarżyć rząd Stanów Zjednoczonych o odszkodowanie za zabitą córkę. Podobno Ignacy Paderewski żywo interesował się pracami i doświadczeniami Dunikowskiego. (Przyp. Romana Bugaja).
Rozdział piąty
Fantastyczne energie
Ostatnie brakujące pierwiastki
Gdy twórca złota Tausend konstruował swój „harmonijno-okresowy” układ pierwiastków, wskazywał
na wiele pustych miejsc pozostałych dla jeszcze nie odkrytych pierwiastków. Doliczył się sporej ich
liczby 94. Samouk Tausend, jak wiadomo, wychodził z założenia, że pierwiastków jest 180. Ale
przekonaliśmy się, że nie można dawać wiary temu szarlatanowi, porzućmy więc fantazje Tausenda
i powróćmy do nauki.
Po sformułowaniu prawa Moseleya spektroskopia rentgenowska stała się jednym z najcenniejszych
środków pomocniczych w poszukiwaniu i określeniu miejsc nie znanych jeszcze pierwiastków. Na
początku lat dwudziestych spośród 92 pierwiastków zawartych w układzie okresowym brak było
jeszcze sześciu, a mianowicie numerów 43, 61, 72, 75, 85 i 87. Przy zastosowaniu reguły Moseleya
można było ustalić właściwą im częstość rentgenowską, a na tej podstawie określić ich liczbę
atomową. Umożliwiało to jednoznaczne zaliczenie ich do odpowiednich grup pierwiastków
w układzie okresowym i - co za tym idzie - przewidywanie ich właściwości chemicznych.
W odniesieniu do pierwiastka nr 72 istniały różnice poglądów. Niels Bohr wydedukował na podstawie
swego modelu atomu, że wszystkie pierwiastki następujące po lantanie (nr 57), w liczbie 14, muszą
być trójwartościowe, ponieważ mają taką właśnie liczbę elektronów zewnętrznych. Przemawiało za
tym również nadzwyczajne wzajemne podobieństwo tych tzw. pierwiastków ziem rzadkich. Dopiero
począwszy od pierwiastka nr 72 liczba elektronów walencyjnych wzrastała, jak zwykle, znów o 1.
Pierwiastek nr 72, który nie był jeszcze znany, posiadałby zgodnie z tym 4 elektrony zewnętrzne
i dlatego musiałby być czterowartościowy. Jako homologu cyrkonu należało go szukać w minerałach
zawierających cyrkon. W żadnym przypadku pierwiastek nr 72 nie mógł należeć do grupy ziem
rzadkich.
Inni badacze wyrażali w tej sprawie odmienny pogląd. Choć daremnie usiłowali od dłuższego czasu
wydzielić pierwiastek nr 72 z minerałów ziem rzadkich, kontynuowali jednak nie zrażając się
niepowodzeniami swe poszukiwania. Chemik francuski Georges Urbain był przekonany, że w 1914 r.
stwierdził przy zastosowaniu spektroskopii rentgenowskiej obecność pierwiastka nr 72, ziemi
rzadkiej, którą nazwał „celtem”. Uznania pierwszeństwa dla swego odkrycia domagali się również
badacze norwescy.
Któż więc miał słuszność? Spór mogła rozstrzygnąć tylko praktyka. Chemicy Georg von Hevesy i Dirk
Coster, pracujący w kopenhaskim instytucie jako goście na zaproszenie duńskiego fizyka atomowego,
Nielsa Bohra, przekonani o słuszności jego teorii, postanowili w 1922 r. szukać pierwiastka nr 72
w norweskich minerałach cyrkonu. Już w pierwszej frakcji badanej substancji stwierdzono w widmie
rentgenowskim linie poszukiwanego pierwiastka. Wkrótce udało się również wyizolować go
w ilościach wystarczających do analiz. Obydwaj chemicy nazwali odkryty pierwiastek hafnem. Uczcili
w ten sposób miasto, w którym działał Niels Bohr, ponieważ Kopenhaga nazywała się po łacinie
Hafnia.
Hafn był ostatnim brakującym pierwiastkiem o parzystej liczbie atomowej. Według reguły
sformułowanej przez Williama Drapera Harkinsa, pierwiastki te występują w naturze o wiele częściej
niż ich nieparzyści sąsiedzi. Można było dlatego przypuszczać, że nie znane jeszcze pierwiastki
chemiczne o numerach 43, 61, 75, 85 i 87 albo w ogóle nie występują na Ziemi, albo tylko w postaci
śladowej, gdyż w przeciwnym przypadku zostałyby do tej pory odkryte.
Sensacją naukową, do spopularyzowania której przyczyniła się przede wszystkim prasa codzienna,
wydawało się więc doniesienie o odkryciu pierwiastków nr 43 i nr 75, które nazwano odpowiednio
eka-manganem i dwi-manganem. Informację o udanym odkryciu podała chemiczka Ida Tackę na
posiedzeniu Pruskiej Akademii Nauk, odbywającym się w dniu 11 czerwca 1925 r. w Berlinie.
Wspólnie ze swym późniejszym mężem, Walterem Carlem Noddackiem, i innym uczonym, O.
Bergiem, wypróbowywała ona metodę wzbogacenia tych pierwiastków wykorzystując ich właściwości
chemiczne. Badano widma rentgenowskie poszczególnych frakcji uzyskanych z wielu minerałów.
Wreszcie przy analizie norweskiego minerału kolumbitu uczeni natrafili na ślady poszukiwanych
pierwiastków, które nazwali mazurem (nr 43) i renem (nr 75). Ilości tych pierwiastków były rzędu 10-6
do 10-7 g.
W kilka dni po ogłoszeniu o odkryciu pierwiastków nr 43 i nr 75 doświadczony analityk Wilhelm
Prandtl wygłosił odczyt w Towarzystwie Chemicznym w Monachium. Przestrzegał on usilnie przed
zbyt pośpiesznymi doniesieniami o sukcesie, nie mógł bowiem doszukać się owych eka-manganów
we wspomnianym minerale, nie znalazł ich nawet w próbce minerału przekazanej przez
odkrywczynię, która to próbka miała rzekomo zawierać 0,8 do 1,0% renu.
Sprawa zaczęła się gmatwać, gdy dwaj czescy uczeni, Vaclav Dolejšek i Jaroslav Heyrovský, podali do
wiadomości, że udało im się wykazać w solach manganu metodami polarografii i spektroskopii
domieszkę 1% pierwiastka nr 75 i że miało to miejsce jeszcze przed odkryciem Tacke i Noddacka. Swe
prawo do pierwszeństwa odkrycia pierwiastka nr 75 zgłosił także londyński chemik Bruce. Dołączył się
również Zwiagincew, badacz radziecki z Instytutu Platyny Akademii Nauk ZSRR, który zakwestionował
odkrycie, stwierdzając wbrew informacji pani Noddack, że w rudach platyny dwi-mangan w ogóle nie
występuje. Na domiar wszystkiego donosił też Anglik Loring o swych udanych próbach „syntezy”
pierwiastków nr 43 i nr 75 w lampie rentgenowskiej. Myślenie kategoriami alchemicznymi odegrało
tu niemałą rolę, gdyż dokonał on „syntezy” pierwiastka nr 43 z potasu i niklu, a pierwiastka nr 75
z ołowiu i molibdenu. Takich jednak „alchemicznych misteriów” naukowcy nie traktowali poważnie.
Nad innymi natomiast zarzutami należało się dobrze zastanowić.
Czując się zagrożoną w swym honorze uczonej, pani Ida Noddack podjęła z wielkim temperamentem
obronę przed stawianymi jej zarzutami. Bruce miał w ręku tylko mangan zanieczyszczony żelazem, ale
ani odrobiny pierwiastka nr 75. Co się tyczy Heyrovskiego i Dolejšeka w toku powtarzanych ich
metodą doświadczeń nie wykryto nowego pierwiastka. Linie spektralne zaobserwowane przez
Czechów mogły pochodzić od rtęci i talu, a nie od pierwiastka nr 75.
Co do Prandtla państwo Noddack byli zdania, iż nie ma w tym nic dziwnego, iż nie znalazł on renu,
skoro w przekazanej mu próbce, która zawierała także uran i niob, i to w dziesięciokrotnie większych
ilościach, nie stwierdził ich obecności. Zadeklarowali więc wyrozumiale gotowość przesłania
Prandtlowi nowej próbki, jeśli tylko będzie on mógł zagwarantować, że jego spektroskop potrafi
wykryć pierwiastek przy stężeniu kilku procent. Ta niezbyt przyjazna reakcja ze strony pary uczonych
wzburzyła ponad wszelką miarę starego chemika. Od 25 lat eksperymentował on z rzadkimi
i najrzadszymi pierwiastkami, toteż „Mogę bez przesady powiedzieć” - replikował - „że w zakresie
preparatyki nieorganicznej posiadam nieporównanie większe doświadczenie i na podstawie tego
doświadczenia muszę niestety stwierdzić że metody, którymi państwo Noddackowie chcieli
wyodrębnić eka-mangany z minerałów, nie są zbyt piękne”.
Spór ciągnął się przez kilka lat, dopóki Ida i Walter Noddackcwie nie ogłosili w październiku 1929 r.
o wyizolowaniu 1 g renu. Tę ilość substancji wyodrębnili oni z 600 kg błyszczu molibdenowego,
uzyskując pewność co do jej czystości poprzez zbadanie widma wyładowania iskrowego i widma
rentgenowskiego. W ten sposób zajęte zostało miejsce nr 61 w układzie okresowym pierwiastków,
nad losem zaś pierwiastka nr 43 rozpostarto zasłonę milczenia.
Zmącona radość odkrywców
Nie mniej zażarte boje towarzyszyły rzekomemu odkryciu pierwiastka nr 61. Stawiano sobie nawet
pytanie, czy odkrycie ostatnich brakujących pierwiastków musi zawsze wywoływać spory i kłótnie
między uczonymi?
Wilhelm Prandtl na próżno usiłował wyodrębnić ten pierwiastek ziem rzadkich, oznaczony nr 61,
z neodymowych (neodym, pierwiastek nr 60) i samarowych (samar, pierwiastek nr 62) frakcji
naturalnych ziem itru. Nie udało mu się ani razu w widmie rentgenowskim stwierdzić obecności tego
pierwiastka. W dwa lata później, w marcu 1926 r., B. Smith Hopkins, Yntema i Harris, chemicy
amerykańscy z uniwersytetu w Illinois, donieśli, że właśnie za pomocą analizy spektralnej stwierdzili
obecność tej ziemi rzadkiej. Pierwiastek nr 61 znaleźli tam, gdzie na próżno poszukiwał go Prandtl,
mianowicie w wydzielonej z odpadów monacytowych frakcji neodymu i samaru. Dla nowego
pierwiastka zaproponowali nazwę illinium.
Prandtl natychmiast dał wyraz swoim wątpliwościom. Według niego, same linie spektralne nie
stanowiły dostatecznego dowodu, tym bardziej że jego zdaniem pochodziły one z pewnością od
zanieczyszczeń. Tak więc Harris, Yntema i Hopkins nie przedstawili „żadnego niezbitego dowodu na
poparcie swego odkrycia pierwiastka nr 61”.
Informacja Amerykanów skłoniła do wystąpienia Włochów, Rollę i Fernandeza, z Instytutu Chemii
uniwersytetu we Florencji. Oświadczyli oni, że pierwiastek nr 61 został przez nich zaobserwowany już
w czerwcu 1924 r. w toku rentgenowskiej analizy spektralnej brazylijskiego piasku monacytowego.
Nadano mu wtedy nazwę florentium.
Dla porządku próbowano się dowiedzieć, w jakim fachowym czasopiśmie zamieszczona została
informacja o odkryciu Włochów. Nieco speszeni wyznali oni, że swoje niezupełnie dokończone,
opakowane i opieczętowane sprawozdanie z badań złożyli w Akademii Nauk w Rzymie. Amerykanie
skomentowali to wyjaśnienie jawną kpiną. Jeśli sprawa tak się przedstawia, to zwracają uwagę, że
pierwszeństwo nadania nazwy brakującemu pierwiastkowi nr 61 należy się w każdym przypadku
właśnie im, ponieważ już w 1922 r. amerykańska strona odkryła w widmie pierwiastków ziem
rzadkich nieznane linie i uznała, że należą one do pierwiastka nr 61.
Jeśli się czyta fachowe czasopisma z lat 1926-1928, zadziwia zacietrzewienie, z jakim odbywała się
wymiana poglądów wokół sprawy odkrycia pierwiastka nr 61. Obydwa obozy zyskiwały sobie
popleczników. Aż do końca nie można było dojść do porozumienia, komu należy przyznać
pierwszeństwo odkrycia i jak w końcu nazwać nowo odkryty pierwiastek, którego zresztą dotychczas
nikt nie miał w ręku: illinium czy florentium?
Najrozsądniej wypowiedział się tu Wilhelm Prandtl w styczniu 1927 r.: „Wydaje się prawdopodobne,
że objawy zbliżania się do końca układu okresowego pierwiastków występują już we wcześniejszych
okresach, mianowicie przy pierwiastkach nr 43 i dalej, przy 43 + 18 = 61..., a to ze względu na
nietrwałość konfiguracji atomów, aby wreszcie przy 43 + 18 + 32 = 93 wystąpić ostatecznie”. Inaczej
mówiąc, Prandtl wyraził pogląd, że pierwiastki na miejscach oznaczonych numerami 43, 61 i 93 mogą
w ogóle nie istnieć.
Nie mniejsze kontrowersje towarzyszyły odkryciu pierwiastków nr 85 (eka-cezu) i nr 87 (eka-jodu).
W latach 1930-1932 Fred Allison, Murphy i Bishop z politechniki stanu Alabama w Auburn (USA)
stwierdzali wielokrotnie, że odkryli dwa pierwiastki - nr 85 alabamium i nr 87 virginium. Znajdowali je
w wodzie morskiej, w naturalnych złożach soli, w mice i minerałach cezu. Wzbogacenie tych
pierwiastków udawało im się jakoby uzyskać dzięki zastosowaniu jakiejś niezbyt jasnej metody
„magnetooptycznej”.
Naukowa wartość tej nowej metody analitycznej została bardzo mocno zakwestionowana przez
innych badaczy, m. in. przez Amerykanów Papisa i Wainera z Uniwersytetu Cornella w Ithace, którzy
byli przeświadczeni, że sami odkryli pierwiastek nr 87. Należy tu także wymienić pannę Hulubei z
Rumunii, która odkryty przez siebie pierwiastek nr 87 nazwała moldavium.
Newton Friend z Birmingham udał się specjalnie nad Morze Martwe, aby wyśledzić tam poszukiwane
pierwiastki o numerach 85 i 87. Sądził on, że nadzwyczaj wysokie zasolenie tego śródlądowego
zbiornika wodnego stwarza pomyślne przesłanki dla ewentualnych odkryć. Nadzieje na znalezienie
należącego do metali alkalicznych eka-cezu w wodzie morskiej były logicznie uzasadnione z uwagi na
bliskie pokrewieństwo pierwiastka nr 85 z cezem, potasem i sodem. „Chemical News” (Nowiny
Chemiczne) zamieściły w 1932 r. na ten temat przyczynek pióra niejakiego Stephensona.
Wykombinował on, gdzie należy szukać eka-cezu w oceanach: w Rowie Filipińskim w pobliżu wyspy
Mindanao, na głębokości około 10 000 m. Kto odważy się na taką wyprawę?
Na przekór wszystkim wysiłkom badaczy miejsca oznaczone numerami 43, 61, 85 i 87 w okresowym
układzie pierwiastków pozostały puste. Ren był rzeczywiście ostatnim pierwiastkiem, który udało się
uzyskać w klasyczny sposób i wyizolować chemicznie w ilości dostatecznej do zbadania jego cech,
chociaż okupiono to niemałymi wysiłkami.
Jeśli chodzi o inne brakujące pierwiastki, obserwowano jedynie ich ślady w postaci linii widma
rentgenowskiego. Właściwie nigdy nie było pewne, czy należą one właśnie do poszukiwanych
pierwiastków. Nie udało się też wzbogacić tych nieznanych pierwiastków. Niepowodzenia
tłumaczono sobie wówczas tym, że - być może - pierwiastki o numerach 43, 61, 85 i 87 wcale nie
istnieją. Mogły one ulec zupełnemu rozpadowi w ciągu co najmniej 4,6 mld lat istnienia Ziemi. Takie
przypuszczenie wydawało się możliwe przynajmniej w odniesieniu do pierwiastków o numerach 85 i
87, gdyż w układzie okresowym pierwiastków należą one do grupy pierwiastków
promieniotwórczych.
Pocisk bez ładunku
Od czasu dokonania w 1919 r. przemiany azotu w tlen przy wykorzystaniu cząstek alfa wierzono
mocno, że fizyka jądrowa posiada klucz do wszelkich transmutacji pierwiastków. Ogólnie panującemu
przeświadczeniu, że za pomocą metody Rutherforda można będzie stopniowo przekształcić lub rozbić
wszystkie atomy działając na nie wysokoenergetycznymi cząstkami alfa, zadało kłam życie. W ciągu
10 lat po pierwszym udanym eksperymencie skutecznemu bombardowaniu cząstkami alfa uległo
niespełna tuzin pierwiastków, i to tylko najlżejszych. Jeśli zaś chodzi o pierwiastki ciężkie, to nawet
cząstki alfa o maksymalnej dostępnej energii dziewięciu milionów elektronowoltów nie były w stanie
wedrzeć się do masywnego jądra atomu. Były one odpychane przez duży, o tym samym znaku
ładunek jądra i w ogóle nie wchodziły z nim w kontakt. Rozwiały się więc dawne nadzieje, że uda się
za pomocą cząstek alfa przekształcić rtęć w sąsiadujące z nią złoto, że rozwiązaniem może być
zastosowanie takich pocisków, jak protony, czyli jądra atomów wodoru. Niezbędne było przy tym
oczywiście przyspieszenie tych cząstek do takich energii, jakie miały cząstki alfa. Tylko skąd wziąć tak
ogromne energie? W tym celu należałoby uzyskać olbrzymie stałe napięcia rzędu milionów woltów,
co wymagałoby nie znanych dotychczas technik.
Przełom nastąpił w 1930 r. Amerykańscy fizycy skonstruowali w Waszyngtonie transformator Tesli
o napięciu 3 mln woltów, za pomocą którego udało im się przyśpieszyć protony do energii 1
megaelektronowolta (MeV). W rok później Robert Jemison Van de Graaff zbudował na uniwersytecie
w Princeton swój pierwszy akcelerator elektrostatyczny, wytwarzający napięcie 1,5 mln woltów,
który później został nazwany jego nazwiskiem. Ernest Orlando Lawrence wraz ze swymi
współpracownikami z uniwersytetu w Berkeley znaleźli wreszcie zupełnie nową drogę: w sprytny
sposób za pomocą wielkiego elektromagnesu zmusił Lawrence cząstki do spiralnego obiegu w silnym
polu elektrycznym. W ten sposób cząstki osiągały stopniowo coraz większą prędkość.
Zasada działania pierwszego cyklotronu skonstruowanego przez Lawrence’a. Cyklotron okazał się niezmiernie użytecznym urządzeniem
Synchrotron CERN-u w Genewie: kilometrowe tory obiegu
Wynaleziony został cyklotron. Dzięki temu akceleratorowi cząstek można było teraz uzyskiwać
promieniowanie o natężeniu porównywalnym z promieniowaniem wielu kilogramów radu. Był to
ogromny postęp, gdyż nigdy nie udałoby się zgromadzić takich ilości radu.
W końcu 1931 r. Lawrence uzyskał w swym cyklotronie energię 1 MeV, a w rok później już 5 MeV.
Energie osiągalne w nowoczesnych akceleratorach określa się w gigaelektronowoltach (GeV), a więc
w miliardach elektronowoltów. W porównaniu z pierwszym akceleratorem cyklicznym
najpotężniejsze dzisiejsze urządzenia ze swymi kilometrowymi torami przyśpieszeń wydają się
gigantami.
Uczniom Ernesta Rutherforda, Johnowi Douglasowi Cockcroftowi i Ernestowi Thomasowi Waltonowi,
udało się w 1932 r. dokonać pierwszej przemiany jądra za pomocą protonów przyspieszonych
w akceleratorze. Ich celem było jądro atomu litu, trzeciego spośród najlżejszych pierwiastków (po
wodorze i helu). Bombardowane protonami jądra litu przekształciły się w jądra helu. Pierwsze
wyjaśnienie tego procesu podali dwaj radzieccy fizycy jądrowi, Igor Kurczatow i Kiriłł Dmitrijewicz
Sinielnikow, którzy krótko po tym wydarzeniu, i niezależnie od zespołu z Cambridge, uzyskali ten sam
wynik. Goniąca za sensacją prasa uznała „rozbicie” atomu litu za jeden z kolejnych kroków na drodze
podporządkowania człowiekowi energii atomowej i podjęła zaraz śmiałe spekulacje, że okręt
wojenny, zaopatrzony w kilka gramów litu jako „paliwo”, mógłby przepłynąć Atlantyk. Zwróćmy
uwagę na fakt, że przewidując zastosowanie energii atomowej dla ilustracji posłużono się okrętem
wojennym, a nie handlowym. Z dużo większą trzeźwością traktowali ten eksperyment fachowcy.
Przemianie uległa tylko mikroskopijna ilość litu. Trzeba było przyspieszyć miliony protonów, by
nastąpiło jedno, jedyne zderzenie.
Do wypróbowanych pocisków, które zostały skierowane na jądra atomów, tzn. cząstek alfa (jądra
atomów helu) oraz protonów (jądra atomów wodoru), dołączył na początku 1932 r. następny pocisk -
deuteron. Jako jądro ciężkiego izotopu wodoru ma on masę dwa razy większą od masy protonu.
W tym samym roku w promieniach kosmicznych odkryto pozyton, który okazał się dodatnio
naładowanym odpowiednikiem ujemnie naładowanego elektronu. Niedługo potem udało się wykryć
tę nową cząstkę elementarną również w ziemskich procesach promieniotwórczych. Gdy z początkiem
1932 r. James Chadwick odkrył następną nie znaną dotychczas cząstkę, neutron - rok 1932 nazwano
w kręgach uczonych annus mirabilis, tzn. cudownym rokiem.
Tę w ogóle pozbawioną ładunku cząstkę, o masie równej masie protonu, znalazł Chadwick jako
składową część tzw. „promieniowania berylu” odkrytego w 1930 r. przy bombardowaniu berylu
cząstkami alfa. Przez dłuższy czas uważano to przenikliwe promieniowanie za twarde promieniowanie
gamma. Później udało się wykazać, że promieniowanie berylu składa się w rzeczywistości z kwantów
gamma i neutronów.
Wraz z odkryciem neutronów znikły od razu podstawowe trudności, których przysparzała teoretykom
budowa atomu. Ostatnio panował pogląd, że jądro atomu składa się z protonów i elektronów. Pogląd
ten zawierał w sobie pewne początkowo nierozwiązalne sprzeczności. Uniemożliwiał on odpowiedź
na pytanie, dlaczego przy jednakowym ładunku jądrowym izotopy jednego i tego samego pierwiastka
mają różne ciężary. Rozwiązanie tego problemu podali w 1932 r. niezależnie od siebie dwaj fizycy:
Dymitr Iwanienko ze Związku Radzieckiego i krótko po nim Niemiec Werner Heisenberg, współtwórca
mechaniki kwantowej. Wyjaśnili oni, że jądra atomów należy wyobrażać sobie jako twory złożone
z neutronów i protonów. Tłumaczyło to zarazem różną masę izotopów - różnice te spowodowane są
większą lub mniejszą liczbą neutronów.
Naukowcy mieli nadzieję, że neutron, jako cząstka pozbawiona ładunku, stanie się pociskiem, który
będzie mógł wtargnąć do nie zdobytej dotychczas twierdzy ciężkich jąder atomów. Może teraz także
rtęć da się zamienić w sąsiadujący z nią ciężki pierwiastek, w złoto?
W swym dziele Interpretacja atomu z 1932 r. Frederick Soddy wypowiedział się chyba po raz pierwszy
na temat fundamentalnego znaczenia neutronu jako „nieocenionej nowej broni” do przekształcenia,
a może nawet do rozbicia atomu. Ale i teraz jeszcze brak było odpowiedzi na pytanie, jak to uczynić?
Sztuczna promieniotwórczość
Na początku lat trzydziestych mogło się wydawać, że ulubione zajęcie wielu badaczy atomu,
polegające na wykrywaniu nowych promieniotwórczych produktów rozpadu, nie ma przed sobą
żadnej przyszłości. Badania te prowadzono z iście detektywistycznym zacięciem. Teraz jednak
uzyskano już komplet naturalnych pierwiastków radioaktywnych. Nie miał tu większego znaczenia
fakt, że wyjściowy człon szeregu aktywnego, tj. aktyno-uran, był, jak dotąd, tylko hipotetycznym
tworem. Badaczom atomu nawet na myśl nie przychodziło, że może zajść konieczność wyruszenia na
nowo w pogoń za nie znanymi pierwiastkami promieniotwórczymi.
Wtedy właśnie wybuchł między specjalistami niezwykle ciekawy spór na temat pierwiastka o liczbie
atomowej 93, którego właściwie na Ziemi być nie powinno. Od czasu uporządkowania przez
Mendelejewa pierwiastków w układzie okresowym za ostatni spośród 92 chemicznych pierwiastków
uchodził uran i ten pogląd podzielał ogół naukowców.
Niektórzy uczeni nie mogli się jednak uwolnić od myśli, że liczba pierwiastków może być większa niż
92. Niels Bohr zastanawiał się już w 1922 r. nad wynikającą z jego teorii widm świetlnych i budowy
atomu możliwością istnienia gazu szlachetnego o liczbie atomowej 118. Wielu uczonym wydawało się
to jednak czystą spekulacją.
W kwietniu 1934 r. zainteresowanie tym problemem rozbudziła na nowo znana nam już Ida Noddack,
wygłaszając swój szeroko pomyślany wykład pt. „Układ okresowy pierwiastków i jego luki”.
W wykładzie tym, opublikowanym w numerze czasopisma „Angewandte Chemie” (Chemia
Stosowana) z 19 maja 1934 r., postawiła ona prowokacyjne pytanie, dlaczego układ okresowy
pierwiastków urywa się nagle na uranie, i demonstracyjnie zarezerwowała w swojej tabeli miejsca od
nr 93 do nr 96 dla jeszcze nie odkrytych pierwiastków. „Wydaje mi się” - twierdziła pełna optymizmu
pani Noddack - „że pierwiastki następujące po uranie, zwane transuranowcami, mają ze wzrostem
liczby atomowej coraz krótszy żywot i dlatego są coraz rzadsze. Pierwiastki o parzystych liczbach
atomowych 94 i 96, stojące bezpośrednio za uranem, powinno dać się wykryć nawet za pomocą
dzisiejszych metod... Można więc oczekiwać, że właśnie w tych miejscach układu okresowego spotka
nas jeszcze wiele niespodzianek”.
I rzeczywiście, te zapowiedziane niespodzianki nie dały na siebie długo czekać. Oto na początku
1934 r. Irena Curie, córka Marii Skłodowskiej-Curie, wraz ze swym małżonkiem, Fryderykiem Joliot,
dokonali odkrycia przyjętego z niemałym zdumieniem przez fachowe kręgi uczonych. Małżonkom
Joliot udało się opisać „nowy rodzaj promieniotwórczości”. Tak bowiem zatytułowali swoje
doniesienie wydrukowane w „Comptes Rendus” z 15 stycznia. Co się za tym kryło?
W toku swych badań naukowych para uczonych bombardowała folię aluminiową cząstkami alfa.
Okazało się, że po tym bombardowaniu aluminium stało się radioaktywne i że jego
promieniotwórczość można było stwierdzić nadal nawet po usunięciu źródła cząstek alfa. Takiego
zjawiska nikt jeszcze nie obserwował. Pojedyncze atomy glinu zostały przekształcone przez cząstki
alfa w promieniotwórczy fosfor (P). Stosując tę nową metodę nie można było wprawdzie kierować
procesem rozpadu promieniotwórczego, lecz można go było teraz sztucznie wywołać. To, czego
Stefania Maracineanu szukała bezskutecznie na starych ołowianych dachach, stało się faktem.
Promieniotwórczość dała się sztucznie wywoływać w lżejszych - właściwie początkowo tylko w takich
- pierwiastkach:
27
13𝐴𝑙 +
4
2𝛼 →
30
15𝑃 ∗ +
1
0𝑛
Jądro promieniotwórczego fosforu rozpada się z kolei na pozyton i trwałe jądro izotopu krzemu:
30
15𝑃 ∗ →
30
14𝑆𝑖 +
0
+1𝑒
I znów udało się badaczom atomu, tym „alchemikom XX w.”, dokonać spektakularnej przemiany
pierwiastków. Zmuszenie materii do rozpadu radioaktywnego oznaczało bez wątpienia dalszy milowy
krok na drodze do opanowania gigantycznych zasobów energii jądrowej.
Zainspirowany odkryciem sztucznej promieniotwórczości Enrico Fermi, nowa gwiazda
w międzynarodowej rodzinie badaczy atomu, rozpoczął w swej pracowni w Instytucie Fizyki
uniwersytetu rzymskiego systematycznie ostrzeliwać neutronami pierwiastek po pierwiastku.
Młodego badacza pchała do działania nadzieja, że za pomocą bombardowania neutronami, a nie
tylko cząstkami alfa, uda mu się wywołać sztuczną promieniotwórczość.
Enrico Fermi i jego koledzy d’Agostino, Emilio Gino Segrè, Edoardo Amaldi i Franco Dino Rasetti,
prowadzili swe próby metodycznie: rozpoczęli od pierwiastka nr 1, wodoru, który poddali działaniu
strumienia neutronów. Po usunięciu źródła neutronów, które stanowiła zatopiona rurka z emanacją
radu i sproszkowanym berylem, sprawdzali, czy napromieniowany pierwiastek stał się
promieniotwórczy. W tym celu użyli skonstruowanych przez siebie liczników, które działały na
zasadzie licznika Geigera-Müllera, znanego od 1928 r. i tak właśnie nazywanego. Fermi uparł się, że
sprawdzi w ten sposób wszystkie pierwiastki z układu okresowego, aż do uranu włącznie. Ale skąd
wziąć te wszystkie substancje? Uczeni potrzebowali dużo czasu, aby przeszukać zakurzone półki
instytutów, składów chemicznych oraz aptek i wreszcie zgromadzić to, czego potrzebowali.
Pracowników instytutu uniwersytetu rzymskiego bawiły wysiłki młodych uczonych. Jak opętani
przebiegali Fermi i jego koledzy długie korytarze instytutu, aby po zakończeniu napromieniowania
dokonać pomiarów w pomieszczeniu nie skażonym radioaktywnością. Mogło się bowiem zdarzyć, że
akurat powstał szybko rozpadający się pierwiastek, którego okres połowicznego rozpadu wynosi tylko
kilka sekund. Wracali zazwyczaj powoli i pełni rozczarowania. Po zbadaniu w ten sposób pierwszych
ośmiu pierwiastków fizycy nie zauważyli u żadnego z nich oznak sztucznej promieniotwórczości. Przy
dziewiątym pierwiastku, fluorze, licznik jednak zaczął nagle tykać! Włosi stwierdzili wkrótce, że
bardzo wiele substancji chemicznych ulega aktywacji po napromieniowaniu neutronami i przy emisji
przeważnie cząstek beta przekształca się w atomy pierwiastków sąsiednich, mających liczbę atomową
wyższą o jeden. Fermi stał się odkrywcą „promieniotwórczości wywoływanej ostrzałem neutronów”.
Odkrycie to opisał Fermi w sprawozdaniu z 10 kwietnia 1934 r. w majowym numerze czasopisma
„Nature” z tego roku, używając w tytule takiego właśnie określenia odkrytego przez siebie zjawiska.
Spór o pierwiastek nr 93
Fermi oczekiwał ciekawych wyników po doświadczeniach z ostatnim pierwiastkiem układu. Uran jest
pierwiastkiem najcięższym na Ziemi, jądro jego atomu składa się z 92 protonów i 146 neutronów.
Wynikająca stąd liczba masowa wynosi 238 (ściśle mówiąc, liczby te dotyczą izotopu uranu-238).
Jednakże już wtedy podejrzewano, że istnieją jeszcze inne izotopy uranu, np. hipotetyczny aktyno-
uran musiałby mieć masę mniejszą. Jednakże używając tradycyjnego spektrografu masowego Astona,
jakim się wtedy posługiwano, nie można było wykryć innego niż 238U izotopu uranu.
Model atomu uranu
Problem aktyno-uranu okazał się możliwy do rozwiązania dopiero wtedy, gdy Arturowi Dempsterowi,
amerykańskiemu fizykowi z uniwersytetu w Chicago, udało się w 1934 r. ulepszyć konstrukcję
spektrografu masowego przez zastosowanie nowego źródła jonów. Skład izotopowy uranu określił
Dempster w 1935 r. W widmie tego pierwiastka obok znanej, wyraźnej linii izotopu uranu-238 odkrył
on także słabszą linię innego izotopu, uranu-235, czyli poszukiwanego aktyno-uranu. Dzisiaj wiemy,
że naturalny uran składa się z 99,27% uranu-238, z 0,72% uranu-235 i z 0,005% uranu-234.
Gdy młody Fermi w połowie 1934 r. rozpoczął w Instytucie Fizyki uniwersytetu rzymskiego
bombardowanie uranu neutronami, wiedział tylko o istnieniu uranu-238. Gdyby udało się wstrzelić
jeden dodatkowy neutron do jądra atomu uranu, myślał Fermi, musiałby, zgodnie ze schematem:
238
92𝑈 +
1
0𝑛 →
239
92𝑈
powstać izotop promieniotwórczy o masie atomowej 239 i gdyby ten właśnie izotop ulegał rozpadowi
z emisją cząstek beta, powstałby pierwiastek o ładunku jądra 93, według wzoru:
239
92𝑈 →
239
93𝑋 +
0
−1𝑒
Takiej substancji nie było jednak jeszcze na naszej Ziemi i możliwość jej odkrycia była podniecająca.
Oznaczałoby to bowiem ni mniej ni więcej tylko wtargnięcie do nieznanego, całkowicie zamkniętego
dotychczas przed człowiekiem obszaru materii. Podobne uczucie musiało ogarniać kiedyś żeglarzy
wyruszających w podróż dookoła świata, by odkryć nieznane kraje i kontynenty i zdobyć ich
bogactwo.
Zachwyt Włochów nie miał granic, gdy powiodła się już pierwsza próba. Napromieniowany uran stał
się silnie promieniotwórczy i emitował, jak przewidywano, cząstki beta. Badania wykazały, że
radioaktywne produkty przemiany nie były identyczne z pierwiastkami sąsiadującymi z uranem.
W tym celu wystarczało w toku analizy chemicznej dodać odrobinę jakiegoś związku branego pod
uwagę pierwiastka, np. soli toru. Gdyby po wykonaniu zwykłej w takich przypadkach obróbki
chemicznej i strąceniu nie znany jeszcze produkt przemiany wykazał radioaktywność właśnie we
frakcji toru, nieznaną substancją byłby izotop toru. W przypadku przeciwnym nieznane ciało nie
byłoby izotopem toru i wtedy należałoby użyć w doświadczeniu innego pierwiastka lub związku
innego pierwiastka. Taki tok postępowania stosowany był często, i z wielką sumiennością i precyzją,
przez Ottona Hahna i Lisę Meitner oraz ich współpracownika Fritza Strassmanna.
Powtarzając swoje eksperymenty Fermi nie znalazł żadnych przesłanek wskazujących na to, że
z napromieniowanego neutronami uranu powstały izotopy któregoś ze znanych, sąsiadujących z nim
pierwiastków, np. protaktynu, toru, aktynu czy radu. Dlatego też wszystkie nowe pierwiastki
promieniotwórcze należało umieścić w układzie pierwiastków poza uranem, zaliczyć do grupy
transuranowców! Fermi sądził w szczególności, że - być może - istnieje uzasadnienie dla
przyporządkowania miejsca nr 93 w układzie pewnemu promieniotwórczemu produktowi rozpadu,
którego okres połowicznego rozpadu wynosił 13 minut, niemniej jednak zaopatrzył swoje
sprawozdanie z przeprowadzonych badań (zamieszczone w zeszycie czasopisma „Nature” z 16
czerwca 1934 r.) w ostrożny tytuł: „Prawdopodobne wytworzenie pierwiastków o liczbie atomowej
większej niż 92”. Tym bardziej nieprzyjemny był dla Fermiego i jego współpracowników rozgłos, jaki
włoska prasa nadała informacji o uzyskaniu pierwiastka nr 93, zaliczając ten fakt chełpliwie do
„faszystowskich zwycięstw w dziedzinie kultury”.
Włoscy fizycy odkryli w czasie swych prac pewne zdumiewające zjawisko. Wzbudzona przez neutrony
promieniotwórczość wzmagała się gwałtownie, gdy na drodze strumienia neutronów umieszczano
warstwę parafiny. Parafina jest węglowodorem. W swej wędrówce przez blok parafiny szybkie
neutrony spotykały na swej drodze niezliczone atomy wodoru o masie równej masie neutronów.
Atomy wodoru zmieniały bieg neutronów, zmuszały je do poruszania się zygzakiem i hamowały, tak
że opuszczały one parafinę ze znacznie zmniejszoną prędkością. Te spowolnione, czyli termiczne
neutrony potrafiły jednak przekształcać atomy z prawdopodobieństwem o wiele większym niż
neutrony prędkie, które bardzo często nie trafiały do celu.
Fermi myślał usilnie dalej. Przy zastosowaniu tej metody można będzie w niedalekiej przyszłości
uzyskiwać nowe sztuczne pierwiastki promieniotwórcze, i to może nawet w ilościach, które pozwalają
na zastąpienie coraz droższych naturalnych substancji radioaktywnych. Pojawił się więc i komercyjny
aspekt sprawy. Skłoniło to Fermiego i jego współpracowników do wystąpienia w dniu 26 października
1934 r. o opatentowanie swej metody sztucznego uzyskiwania nowych substancji
promieniotwórczych z pierwiastków chemicznych poprzez poddawanie ich działaniu spowolnionych
neutronów. Czy był to nowy patent alchemiczny? Tak sądzić raczej nie należało. Włochom nie
przyszło wtedy na myśl, że można by uzyskać energię atomową w procesie sztucznie wywoływanych
przemian pierwiastków. A przecież ich odkrycie stanowiło bardzo istotny krok w tym właśnie
kierunku.
Wydawało się, że w związku z odkryciem pierwiastka nr 93 wybuchnie nowy spór o pierwszeństwo.
W lipcu 1934 r. czechosłowacki inżynier Odalen Koblic poinformował bowiem, że wyizolował ten
pierwiastek z blendy smolistej, pochodzącej z okolic Jachymowa, a nawet że określił jego względną
masę atomową na 240. Na cześć swej ojczyzny Koblic nazwał odkryty przez siebie pierwiastek
bohemium. I to odkrycie podane zostało przez gazety na całym świecie.
Wiadomość z dwóch stron o odkryciu pierwiastka nr 93 wywołała naturalnie wrzawę. Ida Noddack
nie podzielała jednak ogólnego zachwytu. Można to było wywnioskować z jej odczytu pt. „O
nowoczesnych metodach przewidywania nowych pierwiastków chemicznych”, który wygłosiła 13
września 1934 r. w Leningradzie z okazji uroczystości związanych z setną rocznicą urodzin
Mendelejewa. Wraz z innymi sławnymi uczonymi, wśród których znajdował się i Otto Hahn,
przebywała ona na międzynarodowym kongresie ku czci Mendelejewa na zaproszenie radzieckiej
Akademii Nauk.
W nieco innym brzmieniu został opublikowany w „Angewandte Chemie” (Chemia Stosowana) z 15
września tegoż roku ów wykład Idy Noddack pod tytułem „O pierwiastku nr 93”. Pani Noddack
wyraziła krytyczną ocenę tego nowego odkrycia, twierdząc, że bohemium, to nic innego jak
mieszanina wanadu i związków wolframu. O żadnym nowym pierwiastku nie ma w ogóle mowy
„Chemiker Zeitung” (Gazeta Chemiczna) podała w sierpniu 1934 r. następujące oświadczenie:
„Inżynier Odolen Koblic z Zarządu Państwowych Zakładów Eksploatacji Uranu i Radu w Jachymowie,
C.S.R, który wystąpił z twierdzeniem, że odkrył nowy pierwiastek, bohemium, napisał do nas, że padł
ofiarą pomyłki. Przy powtórnym sprawdzeniu okazało się, że badane preparaty zawierały znaczne
ilość: wolframu, które wskutek specyfiki zastosowanej przez niego metody analizy imitowały nowy
pierwiastek. Choć wielkie musiało być rozczarowanie inżyniera Koblica, na uznanie zasługuje
szczerość, z jaką podaje do publicznej wiadomości informacje o swej pożałowania godnej pomyłce”.
Bojowa chemiczka miała więc rację. Argumentacja Fermiego była według Idy Noddack również
zupełnie nieprzekonywająca. Zuchwalstwem byłoby wnioskować o istnieniu pierwiastka nr 93 na tej
jedynie podstawie, że nie udało się wykryć sąsiadujących z uranem pierwiastków wśród produktów
rozpadu. To prawda, że w toku znanych przemian jądrowych zawsze powstają tylko izotopy tego
samego pierwiastka lub sąsiednich, ale nie zawsze musi tak być. „Równie dobrze można przyjąć” -
brzmiał logiczny wniosek pani Noddack - „że w nowo odkrytym procesie rozbijania jąder neutronami
zachodzą reakcje jądrowe zupełnie odmienne od dotychczas obserwowanych. Można by więc
założyć, że ciężkie jądra ostrzeliwane neutronami rozpadają się na Kilka fragmentów, które są
wprawdzie izotopami pierwiastków znanych, ale nie sąsiadujących z pierwiastkami
napromieniowywanymi”.
Wywody Idy Noddack powinny były podziałać na fizyków atomowych jak iskra. Jednakże „fachowcy”
pozostali nieczuli, trwając w przekonaniu, że nie mogą istnieć fakty, których fizyka nie przewiduje.
Dlatego też nikt nie podjął w 1934 r. śmiałej hipotezy Idy Noddack, że jądro uranu może się
zwyczajnie rozpaść. Zagadnięty o to po upływie pewnego czasu Hahn, wyraził się z brutalnością, że
nie ważył się nawet zacytować zakrawającej na absurd hipotezy pani Noddack z obawy o swe dobre
imię naukowca...
„Taśmowa” produkcja nowych pierwiastków
Dawniejszy współpracownik Ottona Hahna, specjalista w dziedzinie chemii pierwiastków
radioaktywnych, A. von Grosse, twierdził, że transuranowce Fermiego nie są wcale nowymi
pierwiastkami, lecz izotopami pierwiastka nr 91, tj. protaktynu. Twierdzenie to podrażniło ambicję
odkrywców protaktynu, postanowili więc sami rozstrzygnąć, który z tych dwóch uczonych ma rację -
Fermi czy Grosse, Lise Meitner i Otto Hahn.
Nie był to protaktyn. Dwojgu badaczom z berlińskiego instytutu udało się to z łatwością stwierdzić.
Jednak obydwoje pomylili się sądząc, że tym stwierdzeniem wyjaśnili spór o transuran owce.
Doświadczenia były zawiłe jak rzadko. Utrudniło to niesłychanie ustalenie czegoś pewnego na temat
transuranowców, zwłaszcza że nie tylko uran, lecz także tor pod wpływem neutronów przemieniał się
na wiele sposobów.
Po tej pierwszej pracy na temat „problemu uranu” z grudnia 1934 r. ukazywało się coraz więcej
nowych publikacji. Do końca 1938 r., a więc w ciągu czteroletniego okresu badań, pojawiło się 14
opracowań będących świadectwem pracowitości zespołu Hahn-Meitner-Strassmann. Był to „prawie
tragiczny wynik”, jak się później wyraził Hahn.
Do znanych już naturalnych szeregów promieniotwórczych doszły nowe hipotetyczne dla
pierwiastków powstałych pod działaniem neutronów na uran. Ulegały one ciągłym zmianom
i wprowadzenie systematyki owych szeregów, która wyjaśniałaby powstanie pierwiastków
o numerach 93, 94, 95, 96, 97, zwanych także eka-renem, eka-osmen, eka-irydem, eka-platyną, eka-
złotem, okazało się zadaniem niesłychanie skomplikowanym. Samego faktu istnienia
transuranowców od nr 93 do nr 97 uczeni niemieccy nie podawali już w wątpliwość w swych
publikacjach i odczytach.
Gdy Hahn wygłosił w swym rodzinnym mieście odczyt na temat „Naturalnych i sztucznych
pierwiastków promieniotwórczych ostatniego rzędu układu okresowego pierwiastków”,
w wychodzącej we Frankfurcie nad Menem gazecie „General Anzeiger” z 10 grudnia 1935 r.,
doniesiono o tym w takich słowach:
„Nowe pierwiastki otrzymane sztucznie!
Z pracowni badaczy atomu
...Jak odkrył profesor Hahn, obecnie wytworzono sztucznie co najmniej trzy takie ciężkie
pierwiastki (transuranowce). Najtrwalszy z nich ma okres połowicznego rozpadu trzy dni.
Nowe pierwiastki powstają z natury rzeczy zawsze tylko w nadzwyczaj małych ilościach. Nikt
nie widział ich dotychczas na oczy...”
Pierwiastki cięższe niż uran? Nikt ich nie widział, a mimo to istnieją?
Już w marcu 1936 r. mógł Hahn podać informację o wydzieleniu jeszcze jednego, oprócz uzyskanych
przez Fermiego, nowego produktu przemiany izotopu uranu-239. Hahn i współpracownicy nie mieli
wątpliwości, że ten izotop, wysyłający cząstki beta i mający okres połowicznego rozpadu 23 minuty,
musi przekształcać się w pierwiastek nr 93, czyli w eka-ren, niestety jednak nie byli w stanie
stwierdzić obecności tego produktu przemiany w swych stosunkowo słabych preparatach.
Z odkryciem tym nie wiązali też specjalnych nadziei, przekonani, że dość było znaleźć i zidentyfikować
przedstawiciela pierwiastka nr 93.
Otto Hahn, którego setna rocznica urodzin minęła w 1979 r., odkrył wspólnie z Fritzem Strassmannem rozszczepienie jądra uranu, czyli nowy rodzaj przemiany pierwiastków
W połowie 1937 r. do badań nad uranem przyłączyła się Irena Joliot-Curie wraz ze swym
współpracownikiem, jugosłowiańskim fizykiem Pavlem Petarem Savićem. Jednakże, choć brzmi to
absurdalnie, badacze paryscy wprowadzili zaraz na początku jeszcze większy zamęt, ponieważ
wyodrębnili nowy pierwiastek promieniotwórczy o okresie połowicznego rozpadu wynoszącym 3,5
godziny i w swej pierwszej publikacji na ten temat, pochodzącej z sierpnia 1937 r., podali, że
powinien być to izotop toru. Nieco później skorygowali tę wypowiedź, oświadczając, że wydzielona
substancja nie była izotopem toru, gdyż dała się oddzielić chemicznie od tego pierwiastka. Byłby to
prawdopodobnie izotop aktynu (pierwiastka nr 89) lub też całkiem nowy pierwiastek transuranowy
o zupełnie nie przewidzianych własnościach.
W marcu 1938 r. Curie i Savić podali znów, że ich przypuszczenie, iż chodziło o izotop aktynu, nie
ostało się po przeprowadzeniu jak najdokładniejszego frakcjonowania. Substancja o okresie
połowicznego rozpadu 3,5 godziny wykazywała niespodziewanie raczej właściwości lantanu
(pierwiastek nr 57). W kilka miesięcy później odwołali to doniesienie - nie mógł być to lantan, lecz na
pewno jakiś transuranowiec.
W instytucie Ottona Hahna podkpiwano sobie niezgorzej z metod pracy francuskich kolegów. 3,5-
godzinny pierwiastek nazywano żartobliwie lub zjadliwie curiosum, wywodząc to miano od nazwiska
Curie. Berlińscy uczeni przyznawali jednakże po cichu, że sami także nie przyczynili się do
zidentyfikowania tego nowego produktu przemiany.
18 listopada 1938 r. w czasopiśmie „Die Naturwissenschaften” (Nauki Przyrodnicze) ukazała się nowa
praca z Instytutu Cesarza Wilhelma w Berlinie-Dahlem. Jako autorzy wymienieni byli tylko Otto Hahn i
Fritz Strassman. Lise Meitner, jako Żydówka, musiała w sytuacji zaostrzającego się rasistowskiego
terroru opuścić faszystowskie Niemcy. Hahn i Strassmann po wielokrotnych frakcjonowaniach 3,5-
godzinnego curiosum doszli do zaskakującego wniosku, że kryją się za nim trzy strącające się z solami
baru „izotopy radu”.
Rad powstaje z uranu. Stało się to oczywiste już po ustaleniu naturalnych szeregów
promieniotwórczych. Proces ten jednak trwał miliony lat. Gdyby prawdą było to, co odkryli Hahn i
Strassmann, do powstania radu (liczba atomowa 88) konieczne byłoby oderwanie od uranu (liczba
atomowa 92) dwóch cząstek alfa. Gdy Hahn zapytał twórcę modelu atomu, czy możliwy jest taki
nowy rodzaj przemiany pod wpływem neutronów, ten potrząsnął bezradnie głową, mówiąc, że coś
takiego jest nie do pomyślenia!
Badacze szukali „fałszywych transuranowców”: układ okresowy pierwiastków z lat trzydziestych (fragment). Fałszywe transuranowce nr 93-97, „odkryte” w latach 1934-1938, były szczątkami po rozszczepieniu uranu. Z chwilą odkrycia
pierwszych prawdziwych transuranowców - neptunu i plutonu - wcześniejsze nazwy: eka-ren (na oznaczenie pierwiastka nr 93) i eka-osm (na oznaczenie pierwiastka nr 94) straciły rację bytu. Pierwiastki z liczbami atomowymi od 93 do 103 z prawej
strony uranu otrzymały specjalne miejsca w układzie. Ulokowano je w rzędzie aktynowców, wskutek czego ostatni rząd układu okresowego pierwiastków uzyskał całkowicie odmienny wygląd
W grudniu 1938 r. obydwaj chemicy, Hahn i Strassmann, pracowali z niezwykłą wytrwałością, aby
dostarczyć fizykom jądrowym dowodów, że przy napromieniowaniu uranu neutronami rzeczywiście
powstaje rad. Potem jednak ogarnęły ich wątpliwości. „Dzieje się coś tak dziwnego z «izotopami
radu», że na razie możemy powiedzieć to tylko Tobie” - pisał szukając jej rady Otto Hahn 19 grudnia
1938 r. do Lise Meitner, która znalazła schronienie w Sztokholmie. „Okresy połowicznego rozpadu
trzech izotopów są dość dokładnie ustalone: te izotopy pozwalają się oddzielić od wszystkich
pierwiastków oprócz baru... Frakcjonowanie nie daje rezultatów. Nasze izotopy radu zachowują się
jak bar...” Po niezliczonych próbach Hahn i Strassmann utwierdzali się coraz bardziej w przekonaniu,
że to bar! Z atomu uranu o ładunku jądra 92 powstało jądro atomu baru o ładunku 56. Jądro atomu
uranu musiało rozpaść się na dwie części o prawie równych masach. Całkowicie nowe zjawisko
rozpadu radioaktywnego, które groziło postawieniem na głowie całej fizyki jądrowej! „Nie możemy
przemilczeć naszych wyników, nawet gdyby z punktu widzenia fizyki były one absurdalne” - napisał
Otto Hahn do swej byłej współpracowniczki w liście z 21 grudnia 1938 r.
Obydwaj uczeni w pośpiechu przygotowywali tekst publikacji. Nadali go na poczcie 22 grudnia,
a czasopismo „Naturwissenschaften” wydrukowało go w pierwszym zeszycie następnego roku, który
ukazał się z datą 6 stycznia 1939 r. Publikacja nosiła tytuł: „Dowód istnienia i zachowanie się metali
ziem alkalicznych, powstałych wskutek napromieniowania uranu neutronami”. W tej historycznej już
publikacji Otto Hahn i Fritz Strassmann opisali, w jaki sposób udało im się chemicznie wykryć rozbicie
ciężkiego jądra atomu uranu, który to proces nazwano później rozszczepieniem jądra. Lise Meitner
otrzymała pocztą kopię rękopisu tej publikacji.
Wszystko nieprawda!
Kiedy Hahn i Strassmann stwierdzili, że atom uranu rozpada się pod działaniem neutronów na
odłamki o mniejszych masach jądrowych, uświadomili sobie nagle, że rozszczepienie jądra atomu
uranu może oznaczać wyrok śmierci dla wszystkich dotychczas „odkrytych” pierwiastków o liczbach
atomowych od 93 do 97. Czy można było nadal wierzyć w istnienie tych „transuranowców”? Czy nie
należało już raczej przypuszczać, że są to produkty rozszczepienia uranu, a więc znane pierwiastki
o niższych liczbach atomowych?
Do zadania śmiertelnego ciosu „transuranowcom” zabrała się Ida Noddack, która w 1934 r. na
gruncie rozważań teoretycznych uznała rozszczepienie uranu za możliwe. W swym artykule
wydrukowanym w marcowym numerze „Naturwissenschaften” wyliczyła z wielką satysfakcją grzechy
obydwu radiochemików. Cytowała ostatnią pracę Hahna i Strassmanna z listopada 1938 r., w której
autorzy informowali o „odkryciu” nie mniej niż 7 transuranowców. I wszystko to było nieprawdą!
Dlaczego nie zwrócono uwagi na jej wystąpienie z 1934 r., którego odkrywcy rozszczepienia uranu nie
mają odwagi nawet zacytować?
Co się tyczy istnienia „transuranowców”, to Hahn i Strassmann musieli rzeczywiście odwołać krok po
kroku swe wcześniejsze wypowiedzi na ten temat. Rozpoczęli w czerwcu 1939 r. od „ostatecznego
skreślenia” eka-platyny (pierwiastek 96), która okazała się izotopem jodu, i eka-irydu (pierwiastek nr
95), który w rzeczywistości był mieszaniną izotopów telluru i molibdenu. Poprawki te wnoszone były
jednak przez samych „odkrywców” bez żadnych sugestii z zewnątrz. Dlatego też postępowanie
obydwu badaczy, Hahna i Strassmanna, którzy publikowali wyniki swych eksperymentów i tym
samym poddawali je kontroli specjalistów z całego świata, godne jest najwyższego uznania.
W bardzo krótkim czasie zawalił się cały misternie skonstruowany gmach transuranowców.
Zidentyfikowane wcześniej z „całą pewnością” pierwiastki o liczbach atomowych od 93 do 97 okazały
się w rzeczywistości po prostu pierwiastkami o pośrednich masach atomowych, powstałymi
w procesie rozszczepienia uranu. Naturalnie badacze i naukowcy w innych krajach, jak Francja, Stany
Zjednoczone, Związek Radziecki, Austria, biedzili się również nad wprowadzeniem jakiegoś ładu
wśród tak obficie otrzymywanych szczątków po rozszczepieniu jąder atomów uranu. Gdy
stwierdzono, że „3-5-godzinne curiosum” Ireny Joliot-Curie, które wydawało jej się tak bardzo
podobne do lantanu, jest w rzeczywistości izotopem tego pierwiastka o masie atomowej 141,
rozczarowanie w Paryżu było oczywiście ogromne.
W późniejszych latach Hahn przytaczał niestrudzenie historię odkrycia pseudopierwiastków o liczbach
atomowych od 93 do 97, która doprowadziła do odkrycia rozszczepienia jądra, jako pouczający
przykład fałszywych tropów w nauce. Nie wzdragał się przy tym przed samokrytycyzmem.
Wspomnienia swe zatytułował: „Fałszywe transuranowce. Historia pomyłki naukowej”.
Sztuczne pierwiastki
Okoliczność, że pod ostrzałem termicznych neutronów powstają z uranu pierwiastki o niższych
liczbach atomowych, mianowicie od 35 do 65, pozwalała przypuszczać, że wśród tych produktów
rozszczepienia znajdą się również izotopy pierwiastków o liczbach atomowych 43 i 61. Ciągle bowiem
nie było jeszcze pewności, że zostaną one, podobnie jak pierwiastki o liczbach atomowych 85 i 87,
kiedyś odkryte na Ziemi w stanie naturalnym. Porównując ówczesne stadium tego spornego
problemu ze stanem rzeczy w 1930 r. można było jednak stwierdzić pewien postęp. Najpierw
potwierdzony został domysł, że pierwiastki nr 43 i nr 61 są nietrwałymi pierwiastkami chemicznymi,
które „wymarły”. Pierwiastki o liczbach atomowych 85 i 87 były już przecież od dawna zaliczane do
grupy substancji, które rozpadły się wskutek swej promieniotwórczości.
W 1934 r. fizyk Józef Mattauch wykrył empirycznie pewną prawidłowość, która pozwalała ocenić
trwałość jądra izotopów. Według reguły Mattaucha, nie może istnieć trwały izotop różniący się tylko
o 1 liczbą ładunku jądra od znanego trwałego izotopu o takiej samej masie atomowej. Reguła ta
stanowi uzupełnienie prawa Harkinsa, według którego pierwiastki o nieparzystej liczbie atomowej
(lub liczbie protonów i elektronów) występują na Ziemi w znacznie mniejszych ilościach, ponieważ
jądra ich są mniej trwałe.
W odniesieniu do pierwiastków nr 43 i nr 61 reguła Mattaucha mówi, że zgodnie z zajmowanym
miejscem w układzie okresowym pierwiastków, pierwiastek nr 43 musiałby mieć masę atomową
około 98, a masa atomowa pierwiastka nr 61 musiałaby wynosić około 147. O sąsiednich
pierwiastkach nr 42 i nr 44 oraz nr 60 i nr 62 wiedziano już, że mają trwałe izotopy o liczbach
masowych 94 do 102 oraz odpowiednio 142 do 150. Ponieważ nie mogło być drugiego izotopu
trwałego o tej samej liczbie masowej, pierwiastki nr 43 i nr 61 mogły być reprezentowane jedynie
przez izotopy nietrwałe. Pierwiastki te niewątpliwie występowały kiedyś w znacznych ilościach. Gdy
tworzył się nasz Układ Słoneczny, powstawały wszystkie możliwe pierwiastki. Wskutek łączenia się
protonów z neutronami, nietrwałe połączenia tych cząstek stopniowo rozpadały się i w okresie 4,6
mld lat istnienia Ziemi całkowicie zniknęły. Wyjątek stanowią te pierwiastki promieniotwórcze, które
są stale odtwarzane w wyniku naturalnego procesu rozpadu substancji wyjściowych - uranu i toru,
które z kolei występują jeszcze na Ziemi dzięki temu, że ich okres połowicznego rozpadu wynosi
miliardy lat. Pierwiastki nr 43 i nr 61 nie należą do tej grupy. Jedynie w przypadku, gdyby istniał jakiś
trwalszy izotop tych pierwiastków, można by oczekiwać, że gdzieś znajdzie się kiedyś za pomocą
metod radiochemicznych jego ślady.
W tym czasie, gdy jedni specjaliści zajmowali się wciąż „fałszywymi transuranowcami”, innym
badaczom udało się odkryć dawno poszukiwane pierwiastki nr 43 i nr 87. A oto historia tego odkrycia.
Emilio Gino Segrè po zawarciu małżeństwa w 1936 r. opuścił Fermiego i swych kolegów i udał się do
Palermo, dawnej stolicy Sycylii, gdzie ofiarowano mu katedrę fizyki na miejscowym uniwersytecie. Ku
swemu zmartwieniu Segrè nie mógł kontynuować w Palermo pracy, gdyż uniwersytet nie
rozporządzał urządzeniami niezbędnymi do podjęcia badań nad promieniotwórczością. Po krótkim
namyśle włoski uczony zdecydował się na wyjazd do Ameryki, aby odwiedzić najlepiej wyposażony
uniwersytet w Berkeley. Znajdował się tam jedyny wtedy na świecie cyklotron. „Promieniotwórczość,
z jaką się tutaj zetknąłem, mogła rzeczywiście oszołomić człowieka, który jak ja, pracował dotychczas
tylko źródłami radowo-berylowymi” - pisał Segrè w swych wspomnieniach.
Przedmiotem szczególnego zainteresowania Segrègo stała się płyta odchylająca w cyklotronie. Jej
rola polegała na kierowaniu w pożądaną stronę strumienia przyśpieszonych cząstek. Wskutek
uderzeń cząstek o dużej energii - przyśpieszane były właśnie deuterony - płyta ta bardzo mocno się
nagrzewała i dlatego musiała być z trudno topliwego metalu, molibdenu. Właśnie na ten
bombardowany deuteronami metal skierował Segrè całą swą uwagę. Przypuszczał bowiem, że
molibdenu, pierwiastka o liczbie atomowej 42, w wyniku ostrzelania go deuteronami mogłyby
powstać izotopy wciąż jeszcze nie znanego pierwiastka nr 43, np. według reakcji:
96
42𝑀𝑜 +
2
1𝑑 →
97
43𝑋 +
1
0𝑛
Naturalny molibden jest mieszaniną sześciu trwałych izotopów. Istnieją więc pewne szanse, rozważał
Segrè, że z sześciu możliwych izotopów promieniotwórczych pierwiastka nr 43, w które teoretycznie
powinien zamienić się molibden, przynajmniej jeden będzie na tyle trwały, aby przeżyć morską
podróż na Sycylię. Włoski fizyk postanowił bowiem, że poszukiwania pierwiastka nr 43 rozpocznie
dopiero na ojczystym uniwersytecie w Palermo. Z kawałkiem płyty molibdenowej z cyklotronu w
Berkeley, w kieszeni, udał się Segrè w podróż powrotną do kraju. W końcu stycznia 1937 r. podjął
prace przy współudziale mineraloga i chemika-analityka Carlosa Perriera. Rzeczywiście znaleźli oni
promieniotwórcze atomy, których miejsce w układzie okresowym na podstawie ich właściwości
chemicznych można było ustalić między manganem i renem. Ilość eka-manganu, który w 1937 r.
dzięki wysiłkom dociekliwego ducha ludzkiego doczekał się swych powtórnych sztucznych narodzin
na Ziemi, była niewyobrażalnie mała, rzędu 10-10 do 10-12 g pierwiastka nr 43!
Był to historyczny moment, gdy Segrè i Perrier w lipcu 1937 r. poinformowali o syntezie pierwszego
sztucznego pierwiastka, który dawno „wymarł” na Ziemi. Dla pierwiastka nr 43 znaleziono później
bardzo trafną nazwę „technet”, pochodzącą od greckiego słowa technetos (sztuczny). Czy jednak
można będzie kiedyś produkować go w odpowiednich ilościach i posługiwać się nim? Na to pytanie
można było już wkrótce odpowiedzieć pozytywnie, gdyż okazało się, że izotopy pierwiastka nr 43
powstają przy rozszczepieniu uranu w stosunkowo dużych ilościach. Wśród tych izotopów szczególną
uwagę uczonych zwrócił izotop o masie atomowej 101 i okresie połowicznego rozpadu 14 minut.
Przeczuwano, że 13-minutowa substancja Fermiego, czyli rzekomy pierwiastek nr 93, musiał być
izotopem pierwiastka nr 43.
Kiedy Dempster za pomocą spektrografu masowego potwierdził istnienie uranu-235, nikt już nie
podawał w wątpliwość faktu, że naturalne rodziny promieniotwórcze zostały skompletowane. Istniał
jednak jeszcze jeden słaby punkt w rodzinie aktynu. Ponad dwadzieścia lat temu odkryto już pewną
„nieregularność” w tej rodzinie promieniotwórczej, ale poszła ona niemal całkowicie w niepamięć. Na
nieprawidłowość tę natknęli się w latach 1913-1914 angielski chemik Cranston oraz austriaccy
badacze Stefan Meyer, Victor Francis Hess i Frederick Adolphus Paneth podczas badań nad
promieniotwórczym pierwiastkiem aktynem. Aktyn przekształca się w znany sposób na radioaktyn,
izotop toru, z emisją cząstek beta. Obserwując przemianę aktynu w radioaktyn uczeni zawsze
zauważali słabe promieniowanie alfa. Tę nieznaczną promieniotwórczość, wynoszącą 1% całości,
stwierdził również Otto Hahn w czasie swych prób uzyskania czystego aktynu. „Nie mogłem się
zdecydować na przypisanie jakiegoś znaczenia tej niewielkiej aktywności” -- tłumaczył później. Być
może uważał ją za wynik zanieczyszczenia.
Minęło wiele lat. Francuska uczona, Marguerite Perey, pracująca w sławnym paryskim Instytucie
Radowym, poszła tym tropem. Poddawszy frakcje aktynu bardzo starannemu oczyszczeniu, mogła
ona we wrześniu 1939 r. poinformować, że udało się jej wydzielić nowy izotop promieniotwórczy. Był
to od dawna oczekiwany pierwiastek nr 87, właśnie ów emitujący cząstki alfa produkt uboczny,
z którego pochodziła promieniotwórczość alfa aktynu. Pani Perey znalazła rozgałęzienie
w pozbawionym zresztą luk schemacie przemian rodziny aktynu, ponieważ izotop pierwiastka nr 87
przekształca się w ten sam izotop co i znany radioaktyn, mianowicie w aktyn X. Na cześć jej ojczyzny,
na propozycję pani Perey, nazwano pierwiastek nr 87 fransem (francium).
Niestety, pierwiastek ten aż po dzień dzisiejszy nie dał chemikom pełni szczęścia. Jego izotopy są
bowiem tak nietrwałe, że rozpadają się w kilka milisekund czy sekund, a w najlepszym razie w kilka
minut. Z tego też względu pozostał on dotychczas nieprzydatny zarówno do wielu badań
chemicznych, jak i do praktycznego zastosowania. W razie potrzeby uzyskuje się go sztucznie. Można
go oczywiście „otrzymać” także ze źródeł naturalnych, ale jest to wątpliwe przedsięwzięcie, ponieważ
1 g naturalnego uranu zawiera zaledwie 10-18 g fransu!
Kiedyś, gdy tworzono układ okresowy pierwiastków, brakowało w nim 23 pierwiastków. Obecnie brak
było jeszcze dwu: nr 61 i nr 85. Jak przebiegały dalsze poszukiwania? Latem 1938 r. Segrè wyruszył
ponownie do Berkeley z zamiarem zajęcia się krótkotrwałymi izotopami pierwiastka nr 43. Badania
musiał przeprowadzić w Berkeley na miejscu, ponieważ izotopy o tak krótkim okresie połowicznego
rozpadu nie „przeżyłyby” drogi powrotnej do Włoch. Krótko po przybyciu do Berkeley dowiedział się
z gazet, że jego powrót do Włoch jest niemożliwy ze względu na szalejący tam terror rasistowski,
dlatego też pozostał w Berkeley i kontynuował tu swoją pracę.
Teraz w Berkeley dzięki silnemu cyklotronowi można już było także cząstki alfa przyspieszyć do
znacznych energii. Po pokonaniu tzw. bariery Coulomba cząstki te mogły już wdzierać się do wnętrza
jąder atomów ciężkich pierwiastków. Segrè dojrzał więc szansę przekształcenia bizmutu, pierwiastka
o liczbie atomowej 33, w nie znany dotychczas pierwiastek nr 85. Wspólnie z Amerykanami,
Corsonem i McKenzie, bombardował on jądro atomu bizmutu cząstkami alfa o energii 29 MeV nie
w celu uzyskania złota, ale aby urzeczywistnić reakcję:
209
83𝐵𝑖 +
4
2𝛼 →
211
85𝑋 + 2
1
0𝑛
Udało się. Kończąc swą pierwszą wspólną pracę 1 marca 1940 r. trzej uczeni jeszcze bardzo ostrożnie
wyrażali się o „prawdopodobnym uzyskaniu radioaktywnego izotopu pierwiastka nr 85”. Wkrótce
jednak uzyskali pewność co do tego, że wyprodukowali sztucznie pierwiastek nr 85, zanim on w ogóle
został odkryty w naturze. Odkrywcami naturalnego pierwiastka nr 85 stali się w kilka lat później
Angielka Leigh-Smith oraz Szwajcar Minder z Instytutu Radowego w Bernie. Udało im się wykazać, że
pierwiastek nr 85 powstaje w rozgałęzieniu rodziny promieniotwórczej toru. Dla swego nowo
odkrytego pierwiastka wybrali oni nazwę anglo-helvetium, która została skrytykowana jako nieudana
językowo. Wkrótce potem Austriaczka Karlik i jej współpracownik Bernert odnaleźli również
pierwiastek nr 85 w rozgałęzieniach innych naturalnych rodzin promieniotwórczych. Prawo nazwania
tego nowego pierwiastka śladowego zastrzeżone było jednak dla Segrègo i jego współpracowników.
Została mu nadana grecka nazwa „astat”, czyli „nietrwały”, ponieważ najtrwalszy izotop tego
pierwiastka ma okres połowicznego rozpadu tylko 8,3 godziny.
Profesor Segrè zabrał się teraz do syntezy pierwiastka nr 61. Było już wtedy wiadomo, że sąsiadujące
z nim pierwiastki, neodym i samar, wykazują słabą promieniotwórczość. Wydawało się to
początkowo nieco dziwne, ponieważ dotychczas panowało przekonanie, że promieniotwórczość jest
cechą pierwiastków najcięższych. Neodym, pierwiastek o numerze 60, emitował cząstki beta, a więc
musiał się przekształcić w pierwiastek o numerze 61. Prawdopodobnie krótki okres rozpadu tego
hipotetycznego pierwiastka nie pozwalał dotychczas na jego wyizolowanie. Cóż więc należało
uczynić? Tutaj również pozostawała tylko próba sztucznego uzyskania tego pierwiastka. Wielu
fizyków jądrowych podejmowało więc próby dokonania syntezy pierwiastka nr 61, którego nie można
było znaleźć w stanie naturalnym.
W latach 1941-1942 Law, Pool, Quill i Kurbatov z uniwersytetu stanu Ohio bombardowali neodym,
pierwiastek z grupy ziem rzadkich, deuteronami z cyklotronu, i także odkryli promieniotwórcze
izotopy pierwiastka, który nazwali cyclonium. Uzyskali z niego zaledwie jeden ślad utrwalony na
błonie fotograficznej.
A jakie wyniki uzyskał Segrè? Naświetlał on cząstkami alfa prazeodym, pierwiastek nr 59. Jednakże
potwierdzenie istnienia niewątpliwie uzyskanego pierwiastka nr 61 okazało się zbyt skomplikowane.
Nie udało mu się wyizolować tego pierwiastka spośród pozostałych ziem rzadkich.
Wiadomość o jeszcze jednej nieudanej próbie nadeszła również z Finlandii. Już w 1935 r. chemik
Erametsa podjął prace analityczne zmierzające do określenia naturalnej zawartości pierwiastka nr 61
w koncentratach tlenków samaru i neodymu. W tym celu poddał on przeróbce wiele ton apatytu.
Pokerowa rozgrywka o pierwiastek nr 61 pozostawała nadal nie rozstrzygnięta. Nawet proponowana
nazwa cyclonium nie mogła być zaakceptowana.
Neptun
Jeśli nie liczyć nie dokonanej jeszcze identyfikacji pierwiastka nr 61, to w początkach lat
czterdziestych wszystkie 92 pierwiastki układu okresowego były już znane i zapełnione zostały
wszystkie luki. Jak przedstawiała się jednak sprawa ze spornymi pierwiastkami cięższymi od uranu?
Po uporządkowaniu i odpowiednim sklasyfikowaniu produktów rozszczepienia uranu nie pozostał
żaden ślad po dawnych „transuranowcach”. Istniał jednak pewien wyjątek. Był nim rzeczywiście
istniejący izotop uranu-239, odkryty w marcu 1936 r. przez Hahna i jego współpracowników. Nie był
to oczywiście nowy pierwiastek, ale emitował cząstki beta, a więc musiał przekształcać się
w następny w układzie pierwiastek nr 93.
Jak wiemy, badacze z instytutu berlińskiego nie znaleźli tego kolejnego pierwiastka, ponieważ nie
rozporządzali dostatecznie silnymi źródłami neutronów. Dlatego też nie kontynuowali swych badań.
Sądzili jednak, że dokonali identyfikacji innych przedstawicieli pierwiastka nr 93, eka-renu. Wtedy nie
przeczuwali oni nawet, że były to „fałszywe transuranowce”. Mały pech musiał tu odegrać pewną
rolę, gdyż Hahn i jego współpracownicy mogliby niewątpliwie już wtedy uzyskać uchwytne ilości
pierwiastka nr 93 poddając większe ilości uranu długotrwałemu działaniu strumienia neutronów.
Wspominając później to „prawie tragiczne zamieszanie”, w jakie się wtedy uwikłano, Otto Hahn
powiedział: „Tak umknęła nam Nagroda Nobla”. Bowiem pierwiastek nr 93 odkryli dwaj Amerykanie,
Edwin Mattison McMillan i Philip Hauge Abelson, o czym ogłosili 15 czerwca 1940 r., McMillan
otrzymał za swe osiągnięcia Nagrodę Nobla w 1951 r. (wspólnie z G. Seaborgiem).
Jak doszło do odkrycia tego pierwiastka, które zapoczątkowało eksplorację nieznanej części świata
materii? Po ogłoszeniu prac Hahna i Strassmanna na temat rozszczepienia jąder Edwin McMillan
powziął zamiar dokonania pomiaru zasięgu wysokoenergetycznych produktów rozszczepienia uranu.
W Berkeley użył do tego celu głównie trzech rzeczy: cyklotronu, nieco soli uranu oraz paczki bibułki
papierosowej. Cyklotron działał jako źródło neutronów: przyśpieszone do dużych prędkości
deuterony, bombardując beryl, wytwarzały neutrony w ilościach wielokrotnie większych, niż mogli
uzyskać Hahn i Strassmann. McMillan zwilżył pierwszy arkusik bibułki papierosowej roztworem soli
uranu i skierował na nią wiązkę neutronów. Następne arkusiki bibułki miały wychwytywać lecące
w różnych kierunkach produkty rozszczepienia.
Amerykański fizyk ku swemu zdumieniu zauważył dwie substancje promieniotwórcze, które wyraźnie
odróżniały się od innych produktów rozszczepienia; ich okresy połowicznego rozpadu wynosiły
odpowiednio 23 minuty i 2,3 dnia. Znana była tylko jedna z nich, mianowicie substancja o 23-
minutowym okresie rozpadu, a był to odkryty przez Hahna 239U. Atomy drugiej substancji, o okresie
2,3 dnia, mogły być, jak wywnioskował McMillan, produktem rozpadu beta uranu-239, a więc nowym
pierwiastkiem nr 93!
McMillan, jako fizyk, nie czuł się dość kompetentny, aby ustalać chemiczne właściwości tego izotopu,
które umożliwiłyby jednoznaczną identyfikację pierwiastka nr 93. Wtedy zjawił się Emilio Segrè, który
zaofiarował się przeprowadzić niezbędne badania chemiczne nowego ciała. W czerwcu 1939 r. Segrè
opublikował wyniki swych badań. Tytuł sprawozdania był wiele mówiący: „Nieudane poszukiwania
transuranowców”. Wyniki uzyskane przez Segrègo były całkowicie negatywne. Substancja o okresie
rozpadu 2,3 dnia nie należy do transuranowców, lecz jest pierwiastkiem z grupy ziem rzadkich, a więc
jednym ze zwykłych produktów rozszczepienia uranu! Dalsze losy tego odkrycia były dowodem, że
nawet tak renomowanemu uczonemu jak Segrè może się kiedyś przytrafić pomyłka.
Rozczarowanie to nie zniechęciło jednak McMillana. Na szczęście na początku 1940 r. przyjechał na
Uniwersytet Kalifornijski Philip Hauge Abelson, kolega McMillana ze studiów, aby spędzić tu wakacje.
Ferie ich okazały się bardzo pracowite. Obydwaj badacze po nieprzerwanych, dnie i noce trwających
badaniach stwierdzili z całą pewnością, że odkryli pierwszy pierwiastek wychodzący poza ramy
klasycznego układu okresowego, pierwiastek nr 93!
Do nadania nazwy neptun temu nowemu pierwiastkowi, zajmującemu miejsce za uranem, skłoniła
obydwu uczonych pewna analogia. W 1781 r., kiedy odkryto planetę Uran, sądzono również, że
dokonano odkrycia ostatniej planety położonej najdalej od Ziemi. Układ Słoneczny z wielkimi oporami
ujawniał swe tajemnice. Z obliczeń francuskiego astronoma Urbaina Jeana Josepha Leverriera,
dotyczących perturbacji obiegu Uranu dookoła Słońca, wynikało jednak, że poza Uranem musi krążyć
wokół Słońca jeszcze jedna planeta. Leverrier podał dokładnie, gdzie należy jej szukać. W 1846 r.
nowa planeta, została odkryta na firmamencie przez astronoma Johanna Gotfrieda Gallego -
nazwano ją Neptunem.
Dwa atomowe pociski armatnie
Zidentyfikowanie produktów rozszczepienia uranu, które tak bardzo absorbowało takich badaczy jak
Otto Hahn, nie interesowało zbytnio fizyków jądrowych. Zajęli się oni przede wszystkim innym
problemem, mianowicie jak wyjaśnić z punktu widzenia przemian energii zaskakujące zjawisko
rozpadnięcia się jądra uranu i jak się przedstawia bilans energetyczny tej reakcji?
Pierwszą postronną osobą, która została powiadomiona przez profesora Hahna o rozszczepieniu
uranu, była Lise Meitner. Fizycy w instytucie Hahna nic jeszcze nie wiedzieli, gdy Lise Meitner
rozmyślała już o tym nadzwyczajnym wydarzeniu w dziedzinie fizyki jądrowej i dyskutowała nad nim
ze swym siostrzeńcem Ottonem Frischem. Uczony ten, podobnie jak Lise Meitner emigrant, znalazł
pracę w instytucie Nielsa Bohra w Kopenhadze. Oni to właśnie podali jako pierwsi fizyczne
wyjaśnienie fenomenu odkrytego przez Hahna i Strassmanna, wykazując, że z punktu widzenia
bilansu energetycznego możliwe jest rozbicie jądra atomu na dwie części prawie jednakowej
wielkości, według następującego wzoru:
92𝑈 +
1
0𝑛 →
56𝐵𝑎 +
36𝐾𝑟
Z różnicy mas występującej przy rozszczepieniu tego rodzaju, Meitner i Frisch obliczyli ilość energii,
która zgodnie z równaniem Einsteina E = m c2 musi się uwolnić. Uzyskany wynik był niewiarygodny:
200 mln elektronowoltów! Tak wielka ilość energii nie występowała nigdy dotychczas w procesach
przemian jądrowych, ani nawet w reakcjach chemicznych. Na przykład jeden spalający się atom
węgla daje jedynie 2 elektronowolty energii, natomiast jeden rozpadający się atom uranu wyzwala
energię sto milionów razy większą!
Gdy Bohr dowiedział się od Frischa o nowym rodzaju reakcji jądrowej, zaniemówił początkowo ze
zdumienia, a potem stuknął się w głowę i wykrzyknął: „Jak mogliśmy tego tak długo nie zauważyć!”
26 stycznia 1939 r. odbyła się w Waszyngtonie konferencja na temat fizyki teoretycznej. Zaproszony
na nią został również Bohr, który zdawał tam sprawę z rozbicia atomu uranu. Zanim jeszcze skończył
mówić, wielu amerykańskich fizyków zelektryzowanych wiadomością poderwało się ze swych miejsc
i jak stali, w wizytowych strojach, pobiegli prosto do swych laboratoriów, aby powtórzyć przeoczone
przez nich zjawisko.
Bohra i Fermiego zaproszono do udziału w jednym z tych eksperymentów. W nocnych godzinach
wpatrywali się fizycy jak urzeczeni w oscyloskop, którego impulsy świetlne sygnalizowały wyzwalanie
się energii rozszczepienia, tak wielkie, że zdawało się grozić rozsadzeniem ekranu. Czy było to
wyzwolenie energii atomowej? Prowadzono pośpieszne dyskusje. Pytano Fermiego, dlaczego nie
zauważył już w 1934 r. rozszczepienia uranu? Ogromną energię produktów rozszczepienia musiałby
przecież wykazać nawet jego prymitywny licznik. Fermi chwycił się za głowę: oczywiście! Ale wówczas
włożył on arkusz folii między napromieniowywany uran i licznik, aby pozbyć się efektów naturalnego
promieniowania uranu. Cienka jak mgiełka folia wystarczyła, by zatrzymać odłamki jądra. Dlatego nie
odkryto wtedy rozszczepienia jądra.
W sensacyjnym artykule pt. „Vast Energy Freed by Uranium Atom” (Wyzwolenie potężnej energii
atomu uranu) gazeta „New York Times” w numerze z 30 stycznia 1939 r. zamieściła sprawozdanie
z udanego powtórzenia eksperymentów przez uczonych amerykańskich. W artykule tym czytano:
„Rozszczepienie atomu uranu na dwie części, z których każda jest olbrzymim atomowym pociskiem
armatnim o straszliwej energii 100 mln elektronowoltów, dostarczyło największej ilości energii
atomowej, jaką człowiek dotychczas wyzwolił”.
Na początku 1939 r. bardzo wielu uczonych wiedziało już, że pojedyncze atomy uranu
bombardowane neutronami rozszczepiają się z wydzieleniem energii. Jednakże nie była to, jak
obawiał się Rutherford wraz z innymi uczonymi, reakcja łańcuchowa, która mogłaby wyzwolić lawinę
następnych procesów rozszczepienia. Znaleziono tylko „zapałkę” do wzniecenia atomowego ognia,
jednakże ogień ten wygasał, skoro tylko odsuwało się źródło neutronów. Aby następowało
rozszczepienie kolejnych jąder uranu, proces musiałby sam się reprodukować, bez dalszego dopływu
energii z zewnątrz. Nasze wiecznie świecące gwiazdy i Słońce są właśnie dowodem możliwości,
a nawet konieczności istnienia atomowych reakcji łańcuchowych, które wyzwalają energię.
Aby mogła nastąpić taka reakcja łańcuchowa w uranie, musiałyby w każdym akcie rozszczepienia
wylatywać swobodne neutrony, które rozbijałyby następne atomy uranu. Proces ten potoczyłby się
wówczas lawinowo i wyzwoliłby w ułamku sekundy gigantyczne ilości energii.
Rozszczepienie jądra atomu uranu; wyzwolona zostaje energia jądrowa
Najpierw udało się Fryderykowi Joliot-Curie wykazać eksperymentalnie, że w procesie rozszczepienia
rzeczywiście są wyrzucane neutrony. Praktycznie w tym samym czasie, w marcu 1937 r.,
rozstrzygające doświadczenie przeprowadzili w Stanach Zjednoczonych Leo Szilard i Walter Zinn.
Dramatyczny przebieg tego eksperymentu przedstawili oni w sposób następujący: „Wszystko było już
gotowe. Pozostało nam tylko nacisnąć guzik i obserwować powierzchnię ekranu fluorescencyjnego.
Jeśli pojawią się na nim błyski świetlne, będzie to oznaczało, że podczas rozszczepienia uranu
emitowane są neutrony. Zapowiadałoby to również, że wyzwolenie energii atomowej jest możliwe
jeszcze za naszego życia...” Potem nacisnęli guzik i zobaczyli te świetlne błyski i patrzyli na nie jak
zahipnotyzowani przez prawie dwadzieścia minut. „Tej nocy uświadomiliśmy sobie, że świat wszedł
na drogę pełną problemów” - pomyślał Szilard. A co powiedział Rutherford na krótko przed śmiercią,
w październiku 1937 r.? „Każdy, kto dopatruje się źródeł energii w przemianach atomowych, plecie
głupstwa”. Teraz, w dwa lata później, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Wielu badaczy atomu sądziło, że znaleziona została prosta droga do wyzwolenia energii atomowej.
Jednakże po wypowiedzi Bohra ich optymizm znacznie przygasł. Duński teoretyk atomu wystąpił
w lutym 1939 r. ze swą zaskakującą hipotezą, że rozszczepialny jest tylko izotop uranu o masie
atomowej 235. Stwierdzenie to podziałało otrzeźwiająco, ponieważ występujący w naturze uran
składa się głównie z nie ulegającego rozszczepieniu uranu-238 i tylko z 0,7% uranu-235. Niezbędne
wydawało się więc zwiększenie zawartości uranu-235, a może nawet wydzielanie go
w kilogramowych ilościach w czystej postaci. Nawet najbardziej doświadczonym fizykom wydawało
się, że nigdy nie uda się tego zrealizować.
Już w następnych pracach pojawiły się trudności. Potrzeba było aż całego roku, aby doświadczalnie
sprawdzić i potwierdzić słuszność hipotezy Bohra. Za pomocą specjalnie w tym celu skonstruowanego
spektrografu masowego amerykański fizyk Alfred Nier rozdzielił z wielkim mozołem całe 0,002 mg
uranu-235 i uranu-238. Wykrył on, że pod ostrzałem neutronów rozszczepia się rzeczywiście tylko ten
rzadki izotop uranu. Teraz można już było podać kompletny „schemat rozszczepienia jądra”:
235
92𝑈 +
1
0𝑛 → (
236
92𝑈) →
140
56𝐵𝑎 +
94
36𝐾𝑟 + 2
1
0𝑛 +
0
0𝛾 + 𝑒𝑛𝑒𝑟𝑔𝑖𝑎
Jądro uranu-235 pochłonąwszy neutron zamienia się w nietrwałe jądro uranu-236, które rozszczepia
się np. na jądro baru i jądro kryptonu z jednoczesną emisją dwu neutronów promieniowania gamma
i wyzwoleniem energii. A więc rozszczepienie jądra uranu jest nową formą przemiany pierwiastków.
Teoretycznie osiągnięty został także drugi cel badaczy atomu, mianowicie wyzwolenie energii
atomowej.
Odkrycie rozszczepienia uranu, dokonane przez Hahna i Strassmanna, stało się w ciągu 1939 r.
przedmiotem zainteresowania bardzo wielu uczonych ze Stanów Zjednoczonych, Związku
Radzieckiego, Francji, Niemiec, Austrii. W ciągu roku ukazało się ponad sto publikacji naukowych na
temat „Nuclear Fission”. Dotychczas chyba żadne nowe odkrycie nie zostało tak szybko i dokładnie
przebadane w laboratorium oraz wyjaśnione i opisane przez uczonych. Nagromadzono mnóstwo
materiału doświadczalnego i teoretycznego.
Przemiana pierwiastków przy rozszczepieniu jądra atomu; z ciężkiego uranu powstają pierwiastki o pośrednich liczbach atomowych, jak bar i krypton, ale nie złoto! Po wychwyceniu jednego termicznego neutronu jądro atomu uranu-235 ma już
nadmiar neutronów i rozlatuje się. Powstają dwa nowe jądra atomowe należące do pierwiastków o pośredniej masie atomowej. Uwolnione neutrony powodują rozszczepienie jąder dalszych atomów uranu-235. Rozpoczyna się reakcja
łańcuchowa
Pierwsze matematyczne ujęcie reakcji łańcuchowej w uranie podali fizycy radzieccy, Jaków
Borisowicz Zeldowicz i Julij Borisowicz Chariton. Teorię rozszczepienia uranu sformułował ich kolega
Jaków Iljicz Frenkiel, niezależnie od Lise Meitner, Ottona Frischa, Nielsa Bohra i Johna Archibalda
Wheelera. Wreszcie Georgij Nikołajewicz Flerow i K. A. Pietrżak w czerwcu 1940 r. stwierdzili, że
atomy uranu rozszczepiają się nie tylko pod działaniem neutronów, lecz także spontanicznie, bez
żadnego bodźca z zewnątrz, chociaż proces ten w uranie występuje bardzo rzadko. Spostrzeżenie to
zostało potwierdzone najpierw przez Heinza Posego, niemieckiego fizyka jądrowego, który w kopalni
potasu na głębokości 450 m w warunkach nie zakłóconych przez promienie kosmiczne wykrył
spontaniczne rozszczepienie uranu. Flerow i Pietrżak byli tym bardzo uszczęśliwieni, gdyż
potwierdzenie przez innych badaczy nowego zaobserwowanego zjawiska zawsze cieszy. Początkowo
nie bardzo wiedziano, co począć z tą reakcją spontanicznego rozszczepienia jąder ciężkich atomów.
Dziś mechanizm tego zjawiska jest już jasny.
Wyniki badań opracowane przez radzieckich uczonych bezpośrednio po odkryciu rozszczepienia jądra
świadczą o wysokim poziomie badań atomowych w Związku Radzieckim w tamtym okresie. Jeden
z luminarzy radzieckiej nauki, geochemik Władimir J. Wiernadski, wskazywał już w 1922 r. na
znaczenie badania podstaw fizyki jądrowej, nie zapominając jednak o przestrodze: „Bliski jest już
czas, gdy człowiek ujmie w swe ręce energię atomową, źródło potęgi, które umożliwi mu
kształtowanie życia wedle woli. Może to nastąpić w latach najbliższych, lub też dopiero po setkach
lat. Pewne jest jednak, że czas ten nadejdzie. Co uczyni wtedy człowiek? Czy potęgę tę obróci na
dobro ludzkości, czy też uczyni z niej narzędzie samozniszczenia? Czy jest on dostatecznie dojrzały, by
wykorzystać tę potęgę, którą odda mu niechętnie do dyspozycji nauka?”
Badacze atomu usiłowali zawczasu ustalić, jaki praktyczny użytek można będzie uczynić z energii
rozszczepienia uranu. Pewne nadzieje stworzył artykuł przeglądowy opublikowany w zeszycie
„Naturwissenschaften” z 9 czerwca 1939 r. pt. „Czy można energię jądra atomu wykorzystać na skalę
techniczną? Autorem tego artykułu był fizyk Siegfried Flügge, asystent z instytutu Ottona Hahna.
Biorąc pod uwagę ilość energii, jaka wyzwala się w procesie rozszczepienia, Flügge obliczył, że energia
uzyskana z 1 m3 tlenku uranu mogłaby wystarczyć na wyrzucenie w górę, na wysokość 27 km, 1 km3
wody o ciężarze 109t. Fizyk ten podał również opis produkującej energię „maszyny uranowej” zgodny
z ówczesnym stanem wiedzy.
Nadszedł dzień 1 września 1939 r. Napad Hitlera na Polskę zapoczątkował drugą wojnę światową.
W dwa dni potem faszystowskie Niemcy znalazły się w stanie wojny także z Anglią i Francją. Odtąd
ściana nieufności zaczęła coraz bardziej przesłaniać tak swobodnie dotąd rozwijającą się
międzynarodową współpracę w dziedzinie badań atomowych. Niepokój ogarnął przede wszystkim
uczonych wypędzonych z hitlerowskich Niemiec, którzy odczuli na własnej skórze agresywność
i brutalność faszyzmu i którzy teraz z przerażeniem zastanawiali się, co czeka ludzkość, gdy w tej
wojnie zostanie użyta broń atomowa. Wielu z nich przypomniało sobie zapewne słowa Fryderyka
Joliot-Curie, wypowiedziane przy wręczeniu mu Nagrody Nobla w 1935 r. Francuski badacz atomu
obawiał się już wtedy, że kiedyś będzie można zrealizować „przemiany jądrowe typu wybuchowego”,
gdy dzięki rozwojowi nauki będzie można tworzyć lub niszczyć pierwiastki według woli ludzkiej...
„Wówczas musielibyśmy z najgłębszą troską spojrzeć w oczy groźbie totalnej katastrofy”.
Rozdział szósty
Pierwiastki stworzone przez człowieka
Program produkcji bomby atomowej
Początkowo wydawało się, że bieg wydarzeń w faszystowskich Niemczech potwierdza rację tych,
którzy przestrzegali przed użyciem bomby atomowej przez Hitlera. W kwietniu 1939 r. fizyk Paul
Harteck w liście wysłanym do Ministerstwa Wojny Rzeszy zwraca uwagę na „najnowsze osiągnięcia
fizyki jądrowej, dzięki którym prawdopodobnie można by podjąć produkcję materiału wybuchowego
o nie znanej dotychczas, ogromnej sile działania”. List ten stał się sygnałem do podjęcia pewnej tajnej
akcji przez władze hitlerowskie. Już w lecie 1939 r. utworzono w Urzędzie Uzbrojenia Armii referat
fizyki jądrowej. Na czele tej nowej komórki postawiono fizyka Kurta Diebnera, specjalistę
wojskowego w dziedzinie materiałów wybuchowych. Do prowadzenia swych eksperymentów
Diebner uzyskał specjalny teren na peryferiach Berlina, w obrębie poligonu wojskowego.
O randze problemu rozszczepienia uranu fizycy jądrowi poinformowali także Radę Rzeszy do Spraw
Badań Naukowych. Dlatego już wkrótce po wybuchu wojny światowej nad wykorzystaniem badań
nad uranem dla celów wojennych pracowały w Niemczech dwie rywalizujące z sobą grupy.
Współpracę niezbędnych fachowców wymusili faszyści w najprostszy według nich sposób: już
w pierwszym tygodniu września posłali fizykom karty powołania.
Diebner oraz Erich Bagge, fizyk z Lipska i asystent profesora Wernera Carla Heisenberga, opracowali
zgodnie z otrzymanym rozkazem „roboczy plan podjęcia prób nad wykorzystaniem rozszczepienia
jądra”. W ramach tego planu przydzielono każdemu specjaliście odpowiednie zadanie. Heisenberg i
Carl Friedrich von Weizsäcker, czołowi niemieccy fizycy atomowi, zostali zobowiązani do pracy nad
problemami teoretycznymi. Heisenberg przedstawił Urzędowi Uzbrojenia Armii sprawozdanie ze
swych prac w dniu 6 grudnia 1939 r. Nosiło ono tytuł: „Możliwości technicznego uzyskiwania energii
z rozszczepienia uranu”. Studium to może uchodzić za pierwszą realną koncepcję budowy tzw.
„maszyny uranowej”, czyli jak byśmy dziś powiedzieli, reaktora uranowego lub atomowego.
W sprawozdaniu tym czytamy: „Najpewniejsza metoda skonstruowania odpowiedniej maszyny
polega na wzbogaceniu naturalnego uranu w izotop 235U. Jest to również jedyna metoda prowadząca
do produkcji materiałów wybuchowych o sile wybuchu przekraczającej o wiele rzędów wielkości siłę
wybuchu najsilniejszych znanych dotąd materiałów wybuchowych... Do wyprodukowania energii
można jednak użyć uranu naturalnego, nie wzbogaconego w uran-235, jeśli uran połączy się z jakąś
inną substancją, która spowalnia neutrony bez równoczesnego ich pochłaniania. Woda nie nadaje się
do tego, natomiast zgodnie z uzyskanymi wynikami doświadczeń, warunek ten spełnia ciężka woda
i bardzo czysty węgiel”.
Ciężka woda (D2O) jest związkiem izotopu wodoru, deuteru. Zwykła woda (H2O) zawiera 0,015% D2O.
Uzyskanie ciężkiej wody wymaga długotrwałego stosowania procesu elektrolizy. Niemieccy naukowcy
uznali otrzymanie tego spowalniacza (moderatora) za zadanie pierwszoplanowe. Po napaści na
Norwegię w maju 1940 r. niemiecka armia podporządkowała swojej kontroli Norsk Hydro w Rjukan,
jedyną na świecie fabrykę produkującą ciężką wodę metodą elektrolizy. Wydawało się, że otworzy to
drogę do realizacji faszystowskiego programu produkcji bomby uranowej. Równolegle z próbami
uruchomienia „maszyny uranowej” podjęte zostały prace nad uzyskaniem atomowego materiału
wybuchowego, uranu-235. Różne grupy robocze usiłowały znaleźć techniczne rozwiązanie problemu
wzbogacania. Wykorzystując gazowy sześciofluorek uranu zamierzano wzbogacić naturalny uran
w pożądany izotop za pomocą ultrawirówek, śluz izotopowych, czy też przez zastosowanie procesu
dyfuzji. Manfred von Ardenne, który posiadał prywatne laboratorium w Berlinie, w dzielnicy
Lichterfelde, proponował elektromagnetyczne rozdzielanie naturalnej mieszaniny izotopów uranu.
Program atomowy opracowany w Stanach Zjednoczonych był początkowo w wielu punktach zbliżony
do programu niemieckiego. 2 sierpnia 1939 r. Albert Einstein, który uszedł z Niemiec przed
faszystowskim barbarzyństwem, złożył swój podpis w liście do prezydenta Roosevelta,
zredagowanym przez dwóch fizyków: Leo Szilarda i Eugena Paula Wignera. Uczeni zwracali uwagę, że
dzięki nowo odkrytemu zjawisku rozszczepienia uranu powstała obecnie możliwość wyprodukowania
„bomb nowego typu, o najwyższej sile wybuchowej” i że należy się obawiać, iż Niemcy już nad tym
pracują.
List Einsteina spowodował zapalenie zielonego światła dla amerykańskiego federalnego programu
produkcji bomby atomowej. Program ten uzyskał absolutny priorytet w końcu 1941 r., kiedy Stany
Zjednoczone przystąpiły do wojny i kiedy zaczęły napływać alarmujące wiadomości o szybkim
postępie niemieckich badań atomowych. Amerykańscy wojskowi wzięli mocno w ręce „Manhattan
Project” (taki był kryptonim programu). Pod kierownictwem generała Grovesa zgromadzono
wszystkich liczących się w Stanach fizyków atomowych oraz setki tysięcy techników i robotników. Byli
wśród nich uczeni najwyższej klasy: Lawrence, Bethe, Seaborg, Nier, Urey, Szilard, Wigner, Teller,
Oppenheimer, a także emigranci Fermi, Segrè i Franck. Później dołączyli do nich Frisch i na pewien
czas także Bohr, który w 1943 r. ledwie zdołał uciec przed prześladowaniami gestapo.
W tym czasie podobne próby podejmowano także w Związku Radzieckim, chociaż z zupełnie innych
pozycji. Członek Akademii Nauk, Nikołaj N. Siemionow, zwrócił w 1941 r. uwagę Ludowemu
Komisariatowi Przemysłu Ciężkiego na możliwość produkcji broni atomowej. Jednakże gdy w czerwcu
1941 r. Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki, wszystkie plany badań atomowych zostały
początkowo odłożone. W rok później, w maju 1942 r., radziecki fizyk jądrowy Flerow wezwał
Państwowy Komitet Obrony do „niezwłocznego podjęcia produkcji bomby uranowej”. W 1943 r.
w miarę postępującego wypierania faszystowskich agresorów można było podjąć na nowo prace nad
własnym programem atomowym. Jednakże ciężkie rany, jakie zadała wojna Krajowi Rad, nie
pozwoliły budować tak potężnego przemysłu atomowego, jaki mógł się rozwinąć na nie tkniętym
przez wojnę terytorium Stanów Zjednoczonych. Jak grzyby po deszczu wyrastały tam na pustkowiach
gigantyczne zakłady i całe miasta. W stanie Tennessee, w mieście Oak Ridge, wybudowali Amerykanie
ciągnące się kilometrami zakłady przemysłowe, w których prowadzono rozdzielanie izotopów uranu
metodą dyfuzji gazowej i elektromagnetyczną. Nad rzeką Kolumbia, na powierzchni 1800 km2,
zbudowano olbrzymie zakłady przemysłowe do produkcji pierwiastka nr 94, którego duże znaczenie
jako atomowego materiału wybuchowego także Amerykanie doceniali.
W Nowym Meksyku, w głębi pustyni, na bezdrożach rozległego płaskowyżu powstało Los Alamos,
centralne laboratorium prac nad bombą atomową w Stanach Zjednoczonych. Najlepsi fizycy atomowi
z Robertem Oppenheimerem na czele pracowali tutaj nad jej ostatnią fazą: przetwarzaniem
rozszczepialnego izotopu w atomowy materiał wybuchowy. Obliczono, że detonacja następuje
dopiero przy określonej „masie krytycznej”. Aby bomba wybuchła, muszą bardzo szybko zostać
złączone z sobą dwie masy podkrytyczne w jedną masę krytyczną. Wystarczy wtedy jeden jedyny
neutron, a są one wszędzie, by wywołać w ułamku sekundy atomową reakcję łańcuchową.
Koniecznym warunkiem osiągnięcia tego efektu było najpierw uzyskanie niezbędnej ilości uranu-235
lub pierwiastka nr 94 o wysokim stopniu chemicznej czystości. Potrzeba było do tego wielu
kilogramów substancji. Chociaż Amerykanie tak bardzo strzegli swej mozolnie wypracowanej
„tajemnicy bomby atomowej”, możemy zdradzić, że krytyczna masa rozszczepialnego izotopu wynosi
22,8 kg uranu-235 lub 5,6 kg pierwiastka nr 94. Skąd wziąć taką ilość substancji, która w ogóle nie
występuje w naturze? Syntetycznie otrzymywano te pierwiastki dotychczas jedynie
w niedostrzegalnych i niemierzalnych ilościach.
Pluton - pierwszy sztuczny pierwiastek, który ujrzało ludzkie oko
Neptun wysyła promieniowanie beta, dlatego też jego odkrywcy, McMillan i Abelson, zupełnie
słusznie stwierdzili w swej publikacji z 14 czerwca 1940 r., że „pierwiastek nr 94 z całą pewnością
występuje wśród produktów rozpadu neptunu”. Nie udało im się jednak udowodnić tego
twierdzenia. Dla wykazania obecności zapewne dość trwałego pierwiastka nr 94 preparaty były za
słabe. McMillan razem ze swymi kolegami, Seaborgiem, Segrèm, Kennedym i Arturem Charlesem
Wahlem, wybrał zatem inną drogę.
W grudniu 1940 r. poddali oni uran działaniu deuteronów przyśpieszonych w sześćdziesięciocalowym
cyklotronie w Berkeley. Powstający w reakcji jądrowej:
238
92𝑈 +
2
1𝑑 →
238
93𝑁𝑝 + 2
0
1𝑛
izotop neptunu emitując cząstki beta musiał rozpadać się na izotop 238 pierwiastka nr 94. W
Berkeley nikt w to wówczas nie wątpił, ale Amerykanie potrzebowali wielu miesięcy, aby to
udowodnić. Odkrycie pierwiastka zostaje uznane wtedy, jeżeli jeden z jego izotopów zostanie
dokładnie wyizolowany, kiedy uzyska swą fizyczną i chemiczną charakterystykę i gdy określona
zostanie jego liczba atomowa, czyli miejsce w układzie okresowym pierwiastków. Nowy pierwiastek
musi wykazać właściwości, które go wyraźnie odróżniają od pierwiastków sąsiednich, już poznanych.
W nocy 23 lutego 1941 r. wybiła godzina narodzin pierwiastka nr 94, a dokładniej mówiąc, jego
izotopu 238. McMillan nie zaznał bezpośredniego szczęścia odkrycia, ponieważ w końcu 1940 r.
został powołany do wojska.
W tym miejscu musimy się nieco cofnąć w czasie. Decyzję o próbnej produkcji pierwiastka nr 94 przy
zastosowaniu cyklotronu w Berkeley podjęto na posiedzeniu fizyków Uniwersytetu Columbia w
Nowym Jorku w dniach 15 i 16 grudnia 1940 r. Ulegając naciskom swych kolegów, Segrègo i
Fermiego, Lawrence wyraził gotowość postawienia im do dyspozycji swego cyklotronu. Głębokie
wrażenie wywarły na wszystkich śmiałe pomysły Fermiego, który od pewnego czasu rozważał różne
koncepcje „maszyny uranowej”. Z wielką siłą przekonywał on swych kolegów, że w takim „uranowym
stosie” musi powstać pierwiastek nr 94. Można przewidywać, że będzie on ulegał rozszczepieniu
w ten sam sposób co uran-235, dlatego też rzeczą pilną jest „wypróbowanie” sposobu jego syntezy
na niewielkich ilościach materiału, a to dla poznania jego właściwości.
Historycy nauki wielokrotnie podkreślali, że nowojorska konferencja stanowiła punkt zwrotny
w historii, gdyż wtedy, w grudniu 1940 r., wysunięto po raz pierwszy hipotezę rozszczepialności nie
znanego jeszcze pierwiastka nr 94. Objęcie przez czynniki wojskowe tych badań tajemnicą
przeszkadzało swobodnej wymianie myśli naukowej, a w poczytnym amerykańskim fachowym
czasopiśmie naukowym „Physical Review” (Przegląd Fizyczny) nie ukazywało się począwszy od
lipca/sierpnia 1940 r. w ogóle nic, albo tylko bardzo skromne przyczynki na temat problemu uranu.
Dlatego też przez historyków nauki przeoczona została praca niemieckiego fizyka, Carla Friedricha
von Weizsäckera. W tym czasie, gdy wszyscy fizycy atomowi spodziewali się uzyskać energię jądrową
z rozszczepienia uranu-235, Weizsäcker postawił na „możliwość uzyskania energii z uranu-238”. Tak
brzmiał tytuł jego sprawozdania, przedłożonego Urzędowi Uzbrojenia Armii, dla którego zobowiązany
był pracować.
Zdaniem Weizsäckera w raz uruchomionej maszynie uranowej z nierozszczepialnego i uważanego za
bezużyteczny uranu-238 musi się wytworzyć wskutek pochłaniania neutronów pierwiastek
transuranowy nr 94. Jego izotop 239 powinien być rozszczepialny tak samo jak 235U. Weizsäcker
podsuwał myśl, że może byłoby w ogóle korzystniej skoncentrować się na syntezie łatwego do
chemicznego wydzielenia pierwiastka nr 94, zamiast prowadzić żmudne wzbogacanie naturalnego
uranu lub też oddzielanie uranu-235.
Jeśli chodzi o pierwiastek nr 94, to dotychczas znano tylko jego izotop 238, który był
nierozszczepialny, a więc nieciekawy. Dlatego też fizycy jądrowi w Stanach Zjednoczonych wszystkie
swe wysiłki skierowali na wyprodukowanie rozszczepialnego izotopu 239. W marcu 1941 r.
bombardowano w cyklotronie neutronami 1,2 kg najczystszej soli uranu otoczonej wielkim blokiem
parafiny. Była to największa ilość substancji, jaką dotychczas poddawano procesowi przemiany.
Bombardowanie twierdzy jądra uranu trwało dwa dni i dwie noce. W wyniku uzyskano około 0,5 mg
izotopu 239. Zgodnie z teoretycznymi przewidywaniami, swe przyjście na świat sygnalizował nowy
pierwiastek intensywnym wyrzucaniem cząstek alfa.
28 marca 1941 r. amerykańscy badacze atomu zebrali się w Berkeley w celu przeprowadzenia
decydującej próby. Seaborg, Segrè, Kennedy i Lawrence wpatrywali się w wielkim napięciu
w oscyloskop, który miał pokazać, że jądra nowego pierwiastka rozszczepiają się. Próba potwierdziła
w pełni przewidywania teoretyczne. Odkryta została więc druga atomowa substancja wybuchowa,
o jeszcze większej sile działania.
Od tej pory wszystkie prace badawcze na temat pierwiastka nr 94 prowadzone były w Stanach
Zjednoczonych w największej tajemnicy. Izotop 239 o liczbie atomowej 94 został zakodowany jako
numer 49, a tych kto pracował przy bombie atomowej, produkowanej z pierwiastka nr 94, nazywano
„czterdziestym dziewiątym”. W memorandum z maja 1941 r. Lawrence zebrał wszystkie informacje
i zalecił wytworzenie niezbędnej ilości pierwiastka nr 94 w reaktorze uranowym. W ten sposób, nic
nie wiedząc o sugestii Weizsäckera, uczeni w Stanach Zjednoczonych doszli do takich samych
wniosków.
Niemieccy uczeni również nie pozostawali bezczynni. W instytucie badawczym Manfreda von
Ardenne opracowano w tym samym niemal czasie podstawowe zasady produkcji pierwiastka nr 94.
W sierpniu 1941 r. fizyk Fritz Houtermans, będący gościem instytutu, zakończył swój tajny raport pt.
„Problem wywołania łańcuchowych reakcji jądrowych”. Praca ta zawierała teoretyczny opis sposobu
produkowania w maszynie uranowej nowej substancji wybuchowej z naturalnego uranu.
Pierwiastek nr 94 ma tę zaletę, że jego właściwości chemiczne wyraźnie różnią się od właściwości
uranu, tak że łatwo jest go wydzielić. Ten proces chemiczny jest dużo mniej skomplikowany niż
mozolne oddzielanie izotopu uranu-235 od uranu-238. W celu wyizolowania go w laboratorium,
a potem na skalę techniczną, należało przede wszystkim dokładnie poznać właściwości tego
sztucznego pierwiastka. Do przeprowadzenia analizy chemicznej niezbędne są jednak mierzalne ilości
substancji. Ale skąd je wziąć? Chodzi przecież o nowy syntetyczny pierwiastek, którego nie ma na
Ziemi. A może jednak jest?
Amerykanie w ciągu 1942 r. traktowali bardzo poważnie możliwość występowania transuranowców
nr 93 i nr 94 w naturalnych minerałach i zastanawiali się nad ich ewentualnym wydobywaniem.
Mozolne poddawanie przeróbce rudy uranu z Kolorado i Nowego Meksyku nie dało pozytywnego
wyniku. Amerykańscy specjaliści doszli do wniosku, że jeśli pierwiastek nr 94 w ogóle występuje
w koncentratach rudy, to tylko w proporcji 1:1014, co czyni całe przedsięwzięcie nieopłacalnym.
Wielkie nadzieje wiązano również z blendą uranową z regionów położonych w Kanadzie nad Wielkim
Jeziorem Niedźwiedzim. W tamtejszej rudzie, która zawiera 40 różnych pierwiastków, spodziewano
się odkryć poszukiwane transuranowce. Te nadzieje, również zawiodły.
Jedyne, co znaleziono, to odpowiednią nazwę dla nowego pierwiastka. Znów nasunęła się analogia
z astronomią. W 1930 r. wydarzyło się coś niezwykłego - odkryta została nowa planeta Pluton,
krążąca poza orbitą Neptuna. Z intrygującą zapowiedzią istnienia tej planety wystąpił już dawno
angielski astronom Percival Lowell, będący również autorem powieści fantastycznych. Pierwiastek nr
94 został więc nazwany tak jak nowa planeta - plutonem. Nadanie tej nazwy miało jednak jeszcze
inny wydźwięk, gdyż nazwa ta - jak wiadomo z mitologii - jest jednocześnie imieniem boga śmierci.
Jak przebiegały dalsze wysiłki nad uzyskaniem większych ilości plutonu? W cyklotronie uzyskiwano
tylko ilości mikrogram owe, tysięczne części miligrama. Nie przemawiało to przeciwko urządzeniu,
jakim był cyklotron, gdyż zastosowanie cyklotronu do syntezy sztucznych pierwiastków stanowiło
samo w sobie ogromny postęp techniczny. Obliczano, że przy zastosowaniu zwykłego radowo-
berylowego źródła neutronów uzyskanie 0,15 μg plutonu z uranu trwałoby ponad 200 lat. Taką ilość
plutonu można uzyskać w cyklotronie w ciągu 2 dni, jeśli użyje się wiązki neutronów, otrzymanych
w płytce berylowej w reakcji z szybkimi deuteronami.
Chemia transuranowców; eksperymentowanie pod mikroskopem
W sierpniu 1942 r. w laboratorium ciał promieniotwórczych uniwersytetu w Berkeley dwóm
Amerykanom B. B. Cunninghamowi i L. B. Wernerowi udało się otrzymać około 1 μg plutonu.
W miesiąc później, dokładnie 10 września 1942 r., zważono po raz pierwszy, na specjalnie do tego
celu skonstruowanej kwarcowej mikrowadze, dostrzegalną nieuzbrojonym okiem ilość sztucznego
pierwiastka: 2,77 μg tlenku plutonu. W końcu 1942 r. istniało już 500 μg, czyli 0,5 mg soli plutonu.
Była to ilość nie wystarczająca do wykonania choćby łebka szpilki. Podziw budzi technika opracowana
przez Cunninghama, która została określona mianem ultramikroanalizy. Konieczność operowania
mikroskopijnymi ilościami substancji wymagała zupełnie nowych metod chemicznego
eksperymentowania. Zwykły stół laboratoryjny musiał ustąpić miejsca stolikowi mikroskopowemu.
Prawie wszystkie czynności trzeba było wykonywać tylko w polu widzenia stereomikroskopu.
Stosowane zwykle w laboratoriach chemicznych probówki i zlewki trzeba było zmniejszyć do
rozmiarów rurek włoskowatych o średnicy od 0,1 do 1 mm. Operowano w nich cieczami o objętości
od 10-1 do 10-5 ml i przeprowadzano reakcje chemiczne. O tych interesujących pracach nad
wyodrębnieniem i zbadaniem pierwiastka nr 94 świat naukowy dowiedział się dopiero w latach
powojennych, gdy badania i odkrycia przestały być objęte tajemnicą.
Na podstawie uzyskanych w drodze ultramikroanalizy wiadomości o właściwościach chemicznych
plutonu odważono się na niecodzienny krok, mianowicie na zaprojektowanie i budowę
przemysłowych urządzeń do produkcji i oczyszczania tego rozszczepialnego pierwiastka w skali
miliard razy większej. Prace te rozpoczęto w Stanach Zjednoczonych wtedy, kiedy jeszcze w ogóle nie
działał nigdzie żaden reaktor, w którym dokonywano by syntezy plutonu. Cel ten osiągnęli
Amerykanie dopiero 2 grudnia 1942 r. Pod trybunami stadionu sportowego w Chicago udało się
Enrico Fermiemu doprowadzić do stanu krytycznego stos uranowy załadowany warstwami 6 t uranu,
36,6 t tlenku uranu i 115 t najczystszego grafitu. Zapoczątkowana została samopodtrzymująca się
reakcja łańcuchowa - kontrolowana, a więc w żadnym wypadku nie przebiegająca, jak się obawiano,
w formie wybuchowej. Po raz pierwszy „maszyna uranowa” wyprodukowała energię, chociaż moc
stosu wynosiła zaledwie 200 watów. I po raz pierwszy w reaktorze uranowym powstał także pluton -
dokonały się w mierzalnych ilościach sztuczne przemiany pierwiastków.
Ten udany eksperyment Fermiego był dla przemysłu atomowego Stanów Zjednoczonych ostatnim
bodźcem do zrealizowania produkcji plutonu w Hanford. Na południowym brzegu rzeki Kolumbia
zbudowano błyskawicznie trzy potężne reaktory uranowe, wobec których reaktor Fermiego wyglądał
jak zabawka. W latach wojny reaktory te, pracując z najwyższą mocą, dostarczały dziennie oprócz
znacznych ilości izotopów promieniotwórczych - około 1,5 kg plutonu. W toku procesu rozszczepiania
się jąder wyzwalały się także ogromne ilości energii, dla której nie znajdowano na razie zastosowania
i która tylko podgrzewała wodę w rzece.
Urządzenia atomowe w Hanford wywarły ogromne wrażenie na Williamie Laurensie, amerykańskim
dziennikarzu i autorze wielu popularnych publikacji na temat energii jądrowej, któremu pozwolono je
zwiedzić. Żadna oznaka nie zdradzała, jak mówił potem, że w tych zbudowanych ręką ludzką
gigantach szaleje ogień kosmiczny..., że w ich wnętrzu zachodzą procesy elementarne aktu tworzenia,
takie same, jakie dokonywały się przed miliardami lat, gdy powstawały zręby naszego świata. Taka
myśl przejmowała zgrozą. Zakłady pracowały w nienaturalnej wprost ciszy, w której można było
słyszeć uderzenia własnego serca.
W swym reaktorze uranowym Fermi zastosował jako moderator grafit. Niemcy dali pierwszeństwo
ciężkiej wodzie, co jednak nie zapewniło im osiągnięcia celu. Poza tym faszystowskie Niemcy, bliskie
już klęski, nie rozporządzały tak potężnymi środkami technicznymi i materialnymi, jakie miały do swej
dyspozycji Stany Zjednoczone. Niemiecka wersja „maszyny uranowej” nie osiągnęła stanu
krytycznego i nie mogła produkować pierwiastka nr 94. Także inne prace w zakresie wyodrębnienia
atomowego materiału wybuchowego, uranu-235, nie zostały wówczas doprowadzone do końca. Na
szczęście dla ludzkości wizja hitlerowskiej bomby atomowej pozostała jedynie senną zmorą.
„Piekło” i „Szaleństwo”
Dzięki ultramikroanalizie uzyskano bardzo szybko wiele istotnych danych o fizycznych i chemicznych
właściwościach sztucznego pierwiastka - plutonu. Dzisiaj uczeni mówią z dumą, że wiedzą o plutonie
o wiele więcej niż o jakimś innym zwykłym pierwiastku, np. o żelazie.
W końcu 1943 r., gdy Stany Zjednoczone miały już „uciułane” kilka miligramów plutonu, grupa
uczonych z uniwersytetu w Chicago z kręgu Glenna Theodore Seaborga i Alberta Ghiorso podjęła
próby uzyskania następnych transuranowców, nr 95 i nr 96. Powstają one bez wątpienia również
w reaktorze jądrowym w wyniku pochłonięcia kilku neutronów przez uran. Próba wyodrębnienia tych
nieznanych pierwiastków nie była warta wysiłku tak długo, dopóki nie znano ich właściwości
chemicznych i fizyczno-jądrowych. Dlatego też Seaborg i jego współpracownicy chcieli uzyskać je
najpierw za pomocą cyklotronu, bombardując pluton neutronami lub deuteronami. Miesiącami
ciągnące się próby nie dawały jednak pozytywnych wyników. Amerykanie zaczęli już powątpiewać,
czy zastosowali właściwe metody.
Wcześniejsze poglądy, według których pierwiastki nr 93, nr 94 i nr 95 są homologami renu, osmu
i irydu, a więc powinny wykazywać takie same jak one właściwości chemiczne, upadły po odkryciu
neptunu i plutonu. Nie stwierdzono tu zgodności z układem okresowym pierwiastków! Zaskakujące
było, że „eka-ren”, czyli neptun, i „eka-osm”, czyli pluton, nie wykazywały najmniejszego
podobieństwa do renu czy osmu. Dlatego też Seaborg wyraził przypuszczenie, że transuranowce wraz
z uranem należą do nowej grupy pierwiastków, w przeważającej części sześciowartościowych.
Chociaż hipoteza ta była bardzo atrakcyjna, to jednak trudno było znaleźć jakikolwiek chemiczny
dowód na jej poparcie. Wszelkie próby wyizolowania niewątpliwie powstałych pierwiastków nr 95
i nr 96, oparte na hipotezie ich sześciowartościowości, trafiały w próżnię.
Seaborg przemyślał jeszcze raz swoją koncepcję. Czy nie jest możliwe, że analogicznie do 14
lantanowców (pierwiastków ziem rzadkich) istnieje grupa 14 „aktynowców”, która zaczyna się od
aktynu, a kończy na pierwiastku nr 103? W takim przypadku pierwiastki nr 95 i nr 96 musiałyby mieć
konfigurację elektronów bardzo podobną do swych bliskich „krewnych”, pierwiastków nr 63 (europ)
i nr 64 (gadolin), a więc pod względem chemicznym musiałyby być trójwartościowe.
Zafascynowana tym przypuszczeniem grupa Seaborga odważyła się na śmiały skok w nieznane.
Najpierw postanowiono dokonać syntezy pierwiastka nr 96 i na nim sprawdzić swe koncepcje.
W lecie 1944 r. próbkę 10 mg plutonu (większej ilości nie udało się zdobyć) poddano bombardowaniu
cząstkami alfa z cyklotronu w Berkeley. Reakcja powinna była przebiegać według schematu:
239
94𝑃𝑢 +
4
2𝛼 →
242
96𝑋 +
1
0𝑛
Próba powiodła się; udało się również wytrącić i zidentyfikować pierwiastek nr 96.
Koncepcja Seaborga zaowocowała - aktynowce są po prostu eka-lantanowcami. Musiało to zostać
uwzględnione w układzie okresowym pierwiastków. Tak oto zdarzyło się, że pierwiastek nr 96 został
odkryty wcześniej niż pierwiastek nr 95. Jednakże chemiczne oddzielenie od siebie tych dwóch
pierwiastków okazało się jeszcze przez długi czas niewykonalne. Jeden z członków zespołu z Berkeley
wystąpił z propozycją, by te transuranowce nazwać pandemonium, co znaczy „piekło”, oraz delirium,
co znaczy „szaleństwo”. Dopiero w 1945 r., przy zastosowaniu nowej metody polegającej na
wykorzystaniu selektywności żywicznych wymieniaczy jonowych, udało się rozdzielić te pierwiastki.
Wyizolowany pierwiastek nr 96 nazwano „kiurem” na cześć Marii Skłodowskiej-Curie. Dla pierwiastka
nr 95 zaproponowano nazwę „ameryk”, nawiązując do „europu”, jego analogu w grupie
lantanowców. Później, gdy wyprodukowano pierwszą dostrzegalną ilość sztucznego pierwiastka
ameryku i kiedy chciano utrwalić na fotografii tę historyczną chwilę, szukano w Berkeley
odpowiedniego przedmiotu, z którym można by porównać tę ilość nowego pierwiastka. Wybór padł
na uszko cienkiej igły, ale było ono i tak jeszcze większe niż zebrana w naczyńku wirówki odrobinka
ameryku!
Do produkcji dalszych transuranowców niezbędne były odpowiednie ilości ameryku i kiuru jako tzw.
target (bombardowana cząstkami próbka materiału). Problem stanowiła tutaj nie tylko ich synteza
i wydzielenie, ale również zabezpieczenie się przed ich promieniowaniem, ponieważ nowe
transuranowce okazały się bardzo złośliwymi, szkodliwymi dla zdrowia substancjami
promieniotwórczymi. Pluton jest jedną z najbardziej szkodliwych substancji z powodu swej długo
utrzymującej się promieniotwórczości i właściwości odkładania się w organizmie ludzkim.
Dopuszczalna ilość plutonu może wynosić w 1 m3 powietrza najwyżej 10-9 mg, podczas gdy zawartość
np. cyjanowodoru może wynosić 11 mg na 1 m3. Dlatego też zagadnienia bezpieczeństwa w pracy
z tymi sztucznymi pierwiastkami stały się problemem pierwszoplanowym.
Szereg aktynowców w układzie okresowym pierwiastków wszedł w miejsce „fałszywych transuranowców”. Między odpowiadającymi sobie lantanowcami i aktynowcami istnieją chemiczne podobieństwa. Okoliczność tę uwzględniono przy
nadawaniu nazw tym pierwiastkom: europ - ameryk
Synteza pierwiastków nr 97 i nr 98 kazała na siebie długo czekać. Wreszcie została dokonana. Glenn
Theodore Seaborg, Albert Ghiorso i George Paget Thomson ostrzelali pierwiastki nr 95 i nr 96
wysokoenergetycznymi cząstkami alfa. Do dyspozycji były tylko uzyskane w drodze syntezy w latach
1949-1950 miligramowe ilości ameryku i zaledwie mikrogramowe ilości kiuru. Substancje te zostały
uzyskane w reaktorze z plutonu i z ameryku w wyniku intensywnego naświetlania neutronami.
W reaktorze uranowym strumień neutronów jest wielokrotnie wyższy niż w cyklotronie.
Następne dwa nowe pierwiastki ujrzały światło dzienne. Były to: berkel - nr 97 i kaliforn - nr 98.
Szczególnie trudno było udowodnić istnienie pierwiastka nr 98. Z mikrogramowej ilości kiuru
utworzyło się zaledwie około 5000 atomów kalifornu. Z chwilą kiedy wiadomość o tym rozeszła się na
uniwersytecie w Berkeley, wiele osób podkpiwało sobie, że atomów było mniej niż studentów w
Berkeley. Berkel pozostał bardzo rzadkim pierwiastkiem. Światowy jego zapas ogranicza się nawet
dziś tylko do kilku miligramów, a mimo to, dzięki odpowiednim metodom analizy, poznane zostały
zasadnicze właściwości fizyczne i chemiczne tego syntetycznego pierwiastka.
Obecnie głównym źródłem, z którego otrzymuje się pierwiastki od nr 94 do nr 98, jest reaktor
jądrowy. Ze zużytych, „wypalonych” prętów wzbogaconego uranu uzyskuje się transuranowce
w rozróżnialnych ilościach. Wrócimy jeszcze do tej sprawy.
Znacznie większa jest wydajność produktów rozszczepienia, pierwiastków o pośrednich masach
atomowych, w które uran-235 przekształca się w reaktorze. Należą do nich sztuczne pierwiastki nr 43
i nr 61.
W 1945 r. chemicy J. A. Marinsky, L. E. Glendenin i C. E. Coryell przy zastosowaniu nowych
wymieniaczy jonowych uzyskali po raz pierwszy wykrywalne ilości pierwiastka nr 61 i weszli do
historii nauki jako jego odkrywcy. Aby podkreślić śmiałość, a czasem nawet użycie podstępu,
konieczne przy dokonywaniu syntezy pierwiastków w reaktorze jądrowym, Amerykanie
zaproponowali dla nowego pierwiastka nazwę „promet”, wywodząc ją od mitycznego Prometeusza,
który wykradł ogień bogom, aby przynieść go ludziom.
Najważniejszy izotop, promet-147, jest radioaktywny i wysyła słabe promieniowanie beta, zgodnie
z wcześniejszymi przewidywaniami. Gdy poznano charakterystyczne cechy nowego pierwiastka,
próby znalezienia prometu w naturze, podjęte przez Erämetsägo i innych badaczy, pozwoliły na
uzyskanie pewnych wyników. Pracując w skali technicznej fiński chemik wyizolował z 6000 t apatytu
około 20 t tlenków ziem rzadkich, z których uzyskał 3,8 kg mieszaniny tlenków samaru i neodymu. Po
oddzieleniu przez wymieniacz jonowy pozostały z tego 83 mg substancji, która wysyłała słabe
promieniowanie beta. Widmo cząstek beta tej frakcji, które badał Erämetsä w 1965 r., było
identyczne z widmem prometu-147. Według oceny Erämetsägo koncentrat uzyskany z 6000 t apatytu
powinien był zawierać 10-11 g prometu. Tymczasem ślady tego pierwiastka znaleziono także
w blendzie uranowej. Przypuszcza się, że naturalny promet powstaje w wyniku pochłaniania
neutronów przez jądra pierwiastka nr 60, neodymu, lub też przez samorzutne rozszczepienie uranu-
238, ewentualnie przez indukowane rozszczepienie uranu-235.
Te naturalne znaleziska nie pozostają w sprzeczności z traktowaniem prometu jako „sztucznego
pierwiastka”, albowiem promet uzyskuje się w ilościach niezbędnych do przeprowadzania badań
wyłącznie z produktów rozszczepienia uranu. Reaktory energetyczne o mocy około 10 000 kW
dostarczają dziennie 1500 mg 147Pm; roczna produkcja prometu w 1959 r. wzrosła w Stanach
Zjednoczonych do 650 g.
Udało się również wykazać w naturze ślady izotopu technetu-99. W 1 kg rudy uranu znajduje się 10-10
g technetu. Powstaje on w wyniku spontanicznego rozszczepienia uranu-238, nikt jednak nie kusiłby
się o uzyskiwanie go z tej rudy. Obecnie produkowane kilogramowe ilości technetu pochodzą
wyłącznie z przemysłu jądrowego. Już w 1959 r. brytyjscy chemicy podali do wiadomości, że ze 100 t
zużytego paliwa jądrowego wydzielili 20 g tego sztucznego pierwiastka.
Według wyników najnowszych badań plutonu nie można już uważać za pierwiastek sztuczny, został
on bowiem znaleziony w 1971 r. w jednym z minerałów ziem rzadkich, bastnezycie, który nie zawiera
uranu. W 90 kg tego minerału zawarte było 10-14 g plutonu-244, co wykazano za pomocą
spektrografu masowego. Jest to jedyny izotop pierwiastka nr 94, który w okresie istnienia Ziemi nie
zginął całkowicie z jej powierzchni. Inne izotopy plutonu, których ślady występują do dziś
w naturalnych radach uranowych, są - jak już wspomniano - pochodzenia „sztucznego”.
Ocenia się że cały pluton zawarty w skorupie ziemskiej, której grubość wynosi 16 km, waży nie więcej
niż 1 kg. Wskutek tego na liście częstości występowania pierwiastków chemicznych figuruje on na 90
miejscu, między neptunem i fransem. Jedynym źródłem tego pierwiastka, produkowanego obecnie
w tonach, jest również przemysł jądrowy.
Cyklotrony i reaktory uranowe stają się więc w coraz większym stopniu nowoczesnym „kamieniem
filozoficznym”. Z ich pomocą można z wielu znanych radionuklidów dokonywać syntezy nowych
pierwiastków w ilościach gramowych, kilogramowych i tonowych. W związku z tym nasuwa się
naturalnie prowokacyjne pytanie, czy w reaktorze uranowym nie można by produkować sztucznego
złota?
Złoto wyprodukowane w reaktorze atomowym
Amerykańskiemu fizykowi, Arturowi Dempsterowi, udało się w 1935 r. za pomocą spektroskopii mas
zidentyfikować izotopy składające się na naturalny uran. W toku doświadczeń Dempster określił
również izotopowy skład złota. Znalazł on tylko jeden izotop złota, 197Au. Nie było żadnych poszlak
wskazujących na istnienie naturalnego izotopu 199Au. Niektórzy badacze przypuszczali jednak, że musi
istnieć jakiś cięższy izotop złota, ponieważ wtedy przypisywano złotu względną masę atomową 197,2.
Jednakże złoto jest pierwiastkiem jednoizotopowym, jeśli więc chciałoby się produkować sztucznie
ten pożądany metal szlachetny, należałoby ześrodkować wysiłki na syntezie jedynego trwałego
izotopu złota, 197Au.
Reaktor jądrowy - symbol pokojowego wykorzystania energii atomowej, źródło cennych sztucznie wytwarzanych pierwiastków, np. kiuru
Wiadomości o udanych próbach uzyskania sztucznego złota wywoływały zawsze niepokoje w kręgach
finansowych i rządowych. Tak było w czasach Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego i w
okresie małych dzielnicowych księstw, i nie inaczej jest w dzisiejszych czasach w krajach, gdzie panuje
kapitał. Nie można się więc dziwić, że skądinąd beznamiętne sprawozdanie profesora Dempstera z
Narodowego Laboratorium Argonne w Chicago, które właśnie ukazało się i zawierało wiadomość, że
w reaktorze atomowym można produkować z rtęci złoto, spowodowało podniecenie
w kapitalistycznych kręgach finansowych. Był to, jak dotąd, najnowszy i najbardziej przekonywający
przypadek produkcji sztucznego złota. Zaczęło się to jeszcze w 1940 r., kiedy w niektórych
laboratoriach poddawano działaniu wiązki szybkich neutronów z cyklotronu pierwiastki sąsiadujące
ze złotem, tzn. rtęć i platynę. O takiej udanej próbie poinformowali na spotkaniu amerykańskich
fizyków w Nashville w kwietniu 1941 r. dwaj uczeni, A. Sherr i K. T. Bainbridge, z Uniwersytetu
Harvarda. Skierowali oni wiązkę przyśpieszonych deuteronów na lit i uzyskawszy z kolei wiązkę
szybkich neutronów, zastosowali je do przekształcenia jąder rtęci. W wyniku przemiany jądrowej
otrzymali złoto! Trzy nowe izotopy złota o masach atomowych 198, 199 i 200. Jednak izotopy te nie
były trwałe, w przeciwieństwie do naturalnego złota 197Au. Rozpadły się w ciągu kilku godzin i dni
z emisją cząstek beta i stały się znów trwałymi izotopami rtęci-198, -199 i -200. Zwolennicy klasycznej
sztuki wytwarzania sztucznego złota nie mieli więc powodu do radości. Złoto, które z powrotem
przemienia się w rtęć, nie ma żadnej wartości, jest mirażem złota. Naukowcy przyjęli jednak
z zadowoleniem udany eksperyment, ponieważ dzięki niemu mogli poszerzyć swą wiedzę
o sztucznych izotopach złota.
U podstaw przemiany przeprowadzonej przez Sherra i Bainbridge’a leżała tzw. reakcja (n, p), w czasie
której jądro atomu rtęci wychwytuje jeden neutron (n) i wyrzucając równocześnie jeden proton (p)
przekształca się w izotop złota.
Naturalna rtęć składa się z siedmiu izotopów, występujących w niej w różnych proporcjach: 196
(0,146%), 198 (10,02%), 199 (16,84%), 200 (23,13%), 201 (13,22%), 202 (29,80%) i 204 (6,85%).
Ponieważ Sherr i Bainbridge znaleźli izotopy złota o liczbach masowych 198, 199, i 200, należało
zakładać, że powstały one z izotopów rtęci charakteryzujących się takimi samymi liczbami masowymi,
np.:
198
80𝐻𝑔 +
1
0𝑛 →
198
79𝐴𝑢 ∗ +
1
1𝑝
Założenie takie wydawało się uzasadnione, ponieważ te izotopy należą do izotopów
reprezentowanych w rtęci najobficiej.
Skład izotopowy rtęci jest szczególnym kaprysem natury: jedyny izotop, który w reaktorze jądrowym poddaje się przemianie w złoto (186Hg), występuje w naturalnej rtęci tylko w ilości 0,146%
Prawdopodobieństwo dojścia do skutku reakcji jądrowej jest dla danego jądra określone przez tzw.
„przekrój czynny na wychwyt” danej cząstki-pocisku. W związku z tym współpracownicy profesora
Dempstera w Laboratorium Narodowym Argonne w Chicago, fizycy Inghram, Victor Franz Hess i
Hayden, podjęli wysiłki mające na celu precyzyjne określenie przekroju czynnego naturalnych
izotopów rtęci na wychwyt neutronów. W marcu 1947 r. stwierdzili oni, że izotopy o liczbach
masowych 196 i 199 mają największy przekrój czynny na wychwyt neutronów i dlatego mają
największe szanse na przemianę. Jako produkt uboczny uzyskali oni w swych doświadczeniach złoto!
Dokładnie 35 μg powstało ze 100 mg rtęci po napromieniowaniu jej w reaktorze uranowym
w strumieniu spowolnionych neutronów. Pozornie odpowiada to tylko wydajności 0,035%, jeśli
jednak odnieść uzyskaną ilość złota tylko do rtęci-196, to uzyska się już budzącą respekt wartość 24%,
ponieważ złoto-197 powstaje jedynie z izotopu rtęci-196.
Przy zastosowaniu prędkich neutronów zachodzą przeważnie reakcje typu (n, p), natomiast
spowolnione neutrony wywołują przede wszystkim reakcje typu (n, γ). Złoto odkryte przez
współpracowników Dempstera powstało dzięki dwu kolejnym reakcjom:
196
80𝐻𝑔 +
1
0𝑛 →
197
80𝐻𝑔 ∗ +
0
0𝛾
197
80𝐻𝑔 ∗ +
0
−1𝑒 →
197
79𝐴𝑢
Nietrwała rtęć-197, powstała w reakcji (n, γ), przekształca się w końcu w trwale złoto-197 w wyniku
wychwycenia jednego elektronu (pochodzącego z jej własnego atomu).
Tak czy inaczej Inghram, Hess i Hayden dokonali w reaktorze syntezy mierzalnych ilości sztucznego
złota! Nie wywołało to jednak niczyjego niepokoju, ponieważ o dokonanej przez nich syntezie złota
dowiedzieli się tylko uczeni bardzo pilnie studiujący „Psyhical Review” (Przegląd Fizyki). Odnośna
wzmianka w tym czasopiśmie była krótka i ze względu na niewiele mówiący tytuł „Neutron Cross
Sections for Mercury Isotopes” (Neutronowe przekroje czynne izotopów rtęci) dla wielu z nich mało
interesująca. Przypadek zrządził, że w dwa lata później, w 1949 r., doniesienie to przeczytał jakiś
nadgorliwy dziennikarz i rozgłosił je hałaśliwie w światowej prasie jako produkcję sztucznego złota
w reaktorze jądrowym.
Wyciąg z tabeli nuklidów: złoto i jego sąsiedzi. Z pomocą obydwu schematów przemian każdy może sam „robić złoto”. Schemat 1. Izotopy pierwiastków powstałe wskutek rozpadu promieniotwórczego. Schemat 2. Izotopy pierwiastków
powstałe w wyniku reakcji jądrowych
Zaraz potem wystąpiło na giełdach francuskich niewielkie krótkotrwałe zachwianie notowań cen
złota, podobne zupełnie do tego, które przewidział Rudolf H. Daumann w swej fantastycznej powieści
Koniec złota, której akcja toczy się w 1950 r.
Sztuczne złoto wytwarzane w reaktorze atomowym kazało jednak na siebie czekać. Nie zalało ono
w każdym razie rynków światowych, powodując jedynie niewielkie zaniepokojenie, które profesor
Dempster zwykle zbywał głośnym śmiechem. Stopniowo wrócił spokój na giełdy francuskie, co było
niemałą zasługą czasopisma „Atomes” (Atomy), które w swym styczniowym zeszycie z 1950 r.
zamieściło godną uwagi wzmiankę pt. „Przemiana rtęci w złoto. Od alchemików do chemików
jądrowych”. Wprawdzie czasopismo potwierdziło w zasadzie możliwość wytwarzania złota z rtęci
metodami fizyki jądrowej, lecz zapewniło także swych czytelników, że cena tego sztucznego metalu
szlachetnego jest wielokrotnie wyższa niż złota naturalnego, otrzymywanego z najuboższych rud!
Współpracownicy Dempstera nie odmówili sobie przyjemności wyprodukowania w reaktorze
większych, choć nadal znikomych ilości owego sztucznego złota. Jako kuriozum jest ono obecnie
ozdobą Muzeum Nauki i Przemysłu w Chicago. Bryłkę sztucznego złota można było podziwiać również
na Genewskiej Konferencji Atomowej w sierpniu 1955 r., jako świadectwo kunsztu „alchemików” ery
atomu.
Z punktu widzenia fizyki jądrowej możliwa jest również przemiana w złoto atomów wielu innych
pierwiastków. Teraz chcielibyśmy wreszcie zdradzić tajemnicę wytwarzania złota. Należy podkreślić,
że jest ona możliwa wyłącznie drogą przemian jądrowych. Wszystkie inne przepisy przekazane przez
klasyczną alchemię są bałamutne i prowadzą na bezdroża. Trwałe złoto 197Au można by uzyskać
w wyniku promieniotwórczego rozpadu określonych izotopów pierwiastków sąsiadujących ze złotem.
Przekona nas o tym rzut oka na fragment tzw. tabeli nuklidów, w której zawarte są wszystkie znane
izotopy oraz sposób ich rozpadu.
I tak złoto 197Au powstaje z platyny-197 lub rtęci-197 przez rozpad beta lub wskutek wychwytu
elektronu. Można by otrzymać złoto również z talu-201, gdyby emitował on cząstki alfa, ale tal nie
jest alfa-promieniotwórczy.
Skąd jednak wziąć izotop rtęci-197, jeśli w naturze nie występuje on w ogóle? Czysto teoretycznie
rzecz biorąc, można go uzyskać z talu-197, ten natomiast z ołowiu-197. Obydwa nuklidy
przekształcają się bowiem przez wychwyt elektronu samorzutnie w rtęć-197 lub w tal-197.
Rzeczywiście jest to jedyna, ale tylko teoretyczna możliwość produkowania „złota z ołowiu”.
Jednakże ołów-197 jest również sztucznym izotopem, który należałoby najpierw wytworzyć dzięki
reakcjom jądrowym. Możliwości tej nie stwarza ołów naturalny.
Platynę-197 i rtęć-197 wytwarza się również tylko w reakcjach jądrowych. Pod uwagę warto brać
tylko te reakcje, w których wychodzi się z izotopów naturalnych. Na substancje wyjściowe dla tych
pierwiastków nadają się więc jedynie 196Hg, 198Hg i 194Pt. Izotopy te trzeba by „zbombardować”
neutronami lub cząstkami alfa o odpowiedniej energii, aby spowodować następujące procesy:
196
80𝐻𝑔 +
1
0𝑛 →
197
80𝐻𝑔 ∗ +
0
0𝛾
albo
198
80𝐻𝑔 +
1
0𝑛 →
197
80𝐻𝑔 ∗ + 2
1
0𝑛
lub
194
78𝑃𝑡 +
4
2𝛼 →
197
80𝐻𝑔 ∗ +
1
0𝑛
Równie dobrze można by wyprodukować poszukiwany izotop platyny z 194Pt poprzez przemiany typu
(n, γ) lub też z 200Hg w wyniku procesu (n, α). Nie wolno jednak zapominać, że naturalna rtęć czy też
platyna są mieszaninami izotopów, tak że w każdym przypadku należy liczyć się z reakcjami
konkurencyjnymi. Czyste złoto-197 trzeba by na końcu wydzielić z mieszaniny różnorodnych nuklidów
i nie przetworzonej substancji wyjściowej. Byłby to bardzo pracochłonny proces. Ze względów
ekonomicznych trzeba z góry wykluczyć produkowanie złota z platyny, bo jest ona przecież droższa
od złota.
Dalszym wariantem syntezy złota może być bezpośrednia przemiana jądrowa naturalnych izotopów,
przebiegająca np. według jednego z następujących równań:
200
80𝐻𝑔 +
1
1𝑝 →
197
79𝐴𝑢 +
4
2𝛼
199
80𝐻𝑔 +
2
1𝑝 →
197
79𝐴𝑢 +
4
2𝛼
Do upragnionego złota-197 mogłyby doprowadzić również inne reakcje jądrowe: z rtęci-198 reakcja
typu (γ, p), z platyny-194 reakcja typu (α, p) lub też reakcja typu (p, γ) lub (d, n) z platyny-196.
Powstaje jednak pytanie, czy jest to praktycznie możliwe, a jeśli tak, to czy z wymienionych już
powodów byłoby to opłacalne. Z punktu widzenia opłacalności można by zaakceptować jedynie
napromieniowywanie rtęci neutronami, których dostarczałby reaktor przez dłuższy czas i w
odpowiedniej ilości. Inne cząstki musiałyby być wytwarzane czy też przyśpieszane w cyklotronie,
a jest to, jak wiadomo, metoda, która dostarcza tylko niewielkich ilości poszukiwanych substancji.
Jeśli naturalną rtęć poddamy działaniu strumienia neutronów w reaktorze, to oprócz trwałego złota
powstanie przede wszystkim złoto promieniotwórcze. To złoto, złożone z izotopów 198Au, 199Au, 200Au
jest bardzo nietrwałe i przez rozpad cząstki beta przemienia się w ciągu kilku dni znowu w substancję
wyjściową, np.:
19880 𝐻𝑔(𝑛, 𝑝)
19879 𝐴𝑢 ∗
rozpad beta, 2,7 dnia
Nie można w żaden sposób zapobiec tej odwrotnej przemianie radioaktywnego złota w rtęć. Nie da
się przerwać tego „błędnego koła”, prawa natury nie dają się łamać.
Mniej skomplikowane wydaje się w tej sytuacji syntetyczne uzyskiwanie raczej innego cennego
szlachetnego metalu - platyny. Gdyby udało się naświetlanie neutronami w reaktorze poprowadzić
w taki sposób, aby dominowały reakcje typu (n, α), można by mieć nadzieję, że uda się uzyskać
większe ilości platyny z rtęci. Obficie występujące izotopy rtęci-198, -199 i -201 przekształcają się
bowiem wszystkie w trwałe izotopy platyny-195, -196 i -198. Jednakże i tutaj wydzielenie czystej,
syntetycznej platyny jest bardzo skomplikowane.
Fryderyk Soddy jeszcze w 1913 r. podał sposób, jak można wyprodukować złoto z talu, rtęci lub
ołowiu poprzez przemiany jądrowe. Jednak wtedy naukowcy nie wiedzieli prawie nic o składzie
izotopowym tych pierwiastków. Gdyby zastosować proponowaną przez Soddy’ego metodę
odrywania cząstek alfa i beta, wtedy substancjami wyjściowymi musiałyby być izotopy 201Tl, 201Hg i 205Pb, spośród których w naturze występuje tylko izotop rtęci-201. Jest on składnikiem mieszaniny
innych izotopów tego pierwiastka, która nie daje się rozdzielić metodami chemicznymi. Recepta
Soddy'ego jest więc praktycznie niewykonalna.
Co nie udało się sławnemu badaczowi atomu, to z pewnością nie uda się i laikowi. Pisarz Daumann
w swej powieści Koniec złota, wydanej w 1938 r., podał przepis na transmutację bizmutu w złoto,
polegający na oderwaniu dwóch cząstek alfa od jądra atomu bizmutu za pomocą bardzo
przenikliwych promieni rentgenowskich. Abstrahując od tego, że do dziś nie zaobserwowano nigdzie
takiej reakcji typu (γ, 2α), ten hipotetyczny proces
205
83𝐵𝑖 +
0
0𝛾 →
197
79𝐴𝑢 + 2
4
2𝛼
nie mógłby być urzeczywistniony z innych powodów. Nie istnieje bowiem trwały bizmut-205, gdyż
naturalny bizmut ma tylko jeden jedyny izotop! Ten jedyny naturalny izotop bizmutu o liczbie
masowej 209 dostarcza według „zasad reakcji Daumanna” tylko promieniotwórcze złoto-201,
którego okres połowicznego rozpadu wynosi 26 minut. W takim tempie zamienia się ono z powrotem
w rtęć. Bohater powieści Daumanna, uczony Bargengrond, nie mógł zrobić w ogóle żadnego złota!
My zaś, wiedząc, że w wyniku procesów jądrowych rzeczywiście można wyprodukować złoto,
odważmy się na efektowny eksperyment. Postanawiamy zamienić w reaktorze jądrowym 50 kg rtęci
w prawdziwe złoto, 197Au. Naturalne złoto powstaje wyłącznie ze 196Hg. Niestety, rtęć zawiera tylko
0,146% tęgo izotopu. 50 kg rtęci zawiera więc zaledwie 74 g 196Hg i tylko tę ilość możemy przemienić
na szczere złoto.
Okres połowicznego rozpadu złota promieniotwórczego otrzymanego sztucznie. Po upływie prawie 3 dni pozostaje połowa poprzedniej ilości złota. Pod koniec wszystkie sztaby złota zamieniają się w rtęć. Oszukańcza alchemia!
Bądźmy jednak optymistami i załóżmy, że te 74 g 196Hg dadzą się zamienić na taką samą ilość 197Au,
jeśli w nowoczesnym reaktorze dużej mocy poddamy rtęć działaniu strumienia neutronów rzędu 1015
neutronów na 1 cm2 i na 1 s. Jeśli wyobrazimy sobie, że umieściliśmy 50 kg, tj. 3,7 litra rtęci, w formie
kuli w reaktorze, to w jej powierzchnię, wynoszącą 1157 cm2, będzie uderzało w każdej sekundzie
ogółem 1,16•1018 neutronów. Spośród nich 0,146%, tj. 1,69•1015 neutronów trafi w te 74 g izotopu 196Hg. Upraszczając przyjmijmy dalej, że każdy neutron spowoduje przetworzenie rtęci 196Hg na rtęć 197Hg *, z której przez wychwyt elektronu powstaje złoto-197.
Do przetworzenia atomów rtęci-196 mamy więc do dyspozycji 1,69•1015 neutronów na sekundę. Ile
jest właściwie tych atomów? Gramoatom pierwiastka, a więc 197 g złota, 238 g uranu lub 4 g helu,
zawiera 6,022•1023 atomów. Aby wyobrazić sobie w przybliżeniu tę zawrotną liczbę, spróbujmy uciec
się np. do następującego porównania. Zakładamy, że w 1990 r. całkowita liczba ludności na Ziemi
będzie wynosiła 6 mld i że wszyscy ludzie zaczną liczyć te atomy i że każdy policzy jeden atom w ciągu
sekundy. W pierwszej sekundzie policzonych zostanie 6•109 atomów, w drugiej będzie policzonych
już 12•109 atomów itd. Ile czasu potrzebowałaby ludzkość z 1990 r., aby policzyć wszystkie atomy
jednego gramoatomu? Odpowiedź jest szokująca: okrągłe 3 200 000 lat!
74 g rtęci-196 zawierają 2,27•1023 atomów. W ciągu sekundy możemy w naszym strumieniu
neutronów przekształcać 1,69•1015 atomów rtęci. Ile czasu potrzeba zatem, by dokonać przemiany
całej ilości 196Hg? Odpowiedź brzmi: w reaktorze dużej mocy jest do tego niezbędny okres 4,5 roku.
Rozpatrując rzecz czysto teoretycznie, taki wysiłek musielibyśmy ponieść, aby ostatecznie
wyprodukować 74 g złota z 50 kg rtęci. A to syntetyczne złoto należałoby jeszcze oczyścić z izotopów
złota promieniotwórczego, rtęci i z innych jeszcze izotopów.
W erze atomowej można robić sztuczne złoto, to prawda, ale metody jego produkcji są zbyt
kosztowne. Sztuczne wytwarzanie złota w reaktorze jest nieopłacalne. Może byłoby prościej, gdyby
sprzedawano jako „złoto” ową mieszaninę uzyskanych promieniotwórczych izotopów złota? Czy nie
natchnie to jakiegoś pisarza do wykorzystania tego „taniego złota” w powieści?
Mare tingerem, si mercuris esset! - zamieniłbym morze w złoto, gdyby było ono morzem rtęci. Te
chełpliwe słowa przypisywano długo alchemikowi Raimundowi Lullusowi. Przypuśćmy, że nie morze
rtęci, ale jednak większa jej ilość została przekształcona w reaktorze jądrowym w 100 kg złota.
Zewnętrznie niczym nie różniąc się od złota naturalnego, spoczywa sobie to promieniotwórcze złoto
w błyszczących sztabach. Również z punktu widzenia chemii jest to prawdziwe złoto. Jakiś krezus
nabywa je po korzystnej, jak sądzi, cenie. Nie przeczuwa on, że jest to w rzeczywistości mieszanina
promieniotwórczych izotopów 198Au i 199Au, które mają okres połowicznego rozpadu odpowiednio 65
i 75 godzin. Mdlejąc z wrażenia patrzyłby ten spryciarz, jak jego złoty skarb topnieje mu literalnie
w oczach. Co trzy dni traciłby połowę poprzedniej ilości i nie mógłby temu przeciwdziałać; po
tygodniu ze 100 kg pozostałoby już tylko 20 kg. Po dziesięciu okresach połowicznego rozpadu (tj. po
30 dniach) ze złota nie pozostałoby praktycznie nic. Teoretycznie byłoby go jeszcze 80 g. W skarbcu
znajdowałaby się tylko wielka kałuża rtęci. O złudne złoto alchemików!
Tajemnica złotego medalionu
Fizyka atomowa daje także odpowiedź na pytanie, czy praktykowane wcześniej przez alchemików
„przemiany” innych metali w złoto są możliwe z punktu widzenia tej nauki. Dzisiaj już wiadomo, że
w wyniku przemiany atomów można uzyskać trwałe sztuczne złoto tylko z sąsiadujących z nim
pierwiastków, tj. z rtęci i z platyny.
Wszystkie inne „metody” uzyskiwania złota z żelaza, cyny i ołowiu, czy nawet ze srebra, są z góry
skazane na niepowodzenie. Jeśli w owych eksperymentach alchemicznych rzeczywiście znajdowano
złoto, to musiało ono istnieć od początku lub też było wzbogacane przez przetapianie. Przeważnie
jednak było ono w oszukańczy sposób wprowadzane do materiałów podlegających przemianie.
Stosowane były także i inne sprytne sposoby umożliwiające wyprodukowanie powłok na metalach
lub stopach, które do złudzenia imitowały złoto.
Przypomnijmy sobie choćby mosiądz, który w stanie nie utlenionym wygląda jak pięknie lśniące złoto.
A kto nie uwierzyłby, że połyskujący złotym blaskiem brąz, czy stop miedzi (liczba atomowa 29) oraz
cyny (liczba atomowa 50), z punktu widzenia fizyki jądrowej właściwie jest złotem (liczba atomowa
79), ten powinien tylko dodać sobie ładunki jąder poszczególnych składników: 50+29 = 79 = złoto!
Taki „rachunek” przeprowadził kiedyś pewien dowcipny uczony. W dzisiejszych czasach jest rzeczą
przyjętą i prawnie dozwoloną stosowanie stopów, które imitują złoto. Nazwą „półzłota” określa się
mosiądz o barwie złotej, „manhajmskim złotem” nazywa się stop miedzi, cynku i cyny. Złoto
mozaikowe, produkowane z miedzi i cynku, ma tonację czystego złota. „Metalu Hamiltona” używa się
do „pozłacania” różnych przedmiotów. Najbardziej jednak znane jest „talmi”, będące również stopem
miedzi i cynku, które charakteryzuje się pięknym złotym kolorem i wielką odpornością na rdzewienie.
Istnieją również minerały i związki chemiczne bardzo podobne do złota. Należą do nich powszechnie
znane „kocie oczko”, złotożółty, lśniący łyszczyk, czy też piryt o metalicznej mosiężnej barwie.
Legendarny, złoty skarb starożytnego króla Krezusa składał się prawdopodobnie w większej części
z lśniącego pirytu.
Dopiero nie tak dawno, bo w 1974 r., udało się kanadyjskim chemikom wyprodukować z rtęci
krystaliczną masę o złotym połysku. Był to związek chemiczny o niezwykłej strukturze
i niecodziennym składzie: Hg2,85AsF6, fluorek arsenowortęciowy. Czyż nie jest to alchemia
w najlepszym, klasycznym stylu?
Słusznie zapewne ktoś na to powie, że średniowieczni twórcy złota nie wiedzieli nic o fizyce
atomowej. Nie mieli ani dzisiejszego doświadczenia, ani nie dysponowali techniczno-naukowym
wyposażeniem. Mimo to zwolennicy nauk alchemicznych są zdania, że istnieją dowody mistrzostwa
starych alchemicznych twórców złota. Skąd bowiem pochodziłoby złoto, które wyprodukował Lullus
na polecenie króla angielskiego Edwarda? Jeśli chcemy zerwać nimb niezwykłości otaczający złoto
starych mistrzów, musimy dokładnie odpowiedzieć na to, i na wiele innych pytań.
Z jakiego źródła czerpał złoto elektor saski August, który uprawiał „alchemię” i który pozostawił po
sobie złoty skarb w postaci 17 mln talarów?
Co kryje się za tajemnicą złotego medalionu, który przedstawił alchemik Seyler cesarzowi Leopoldowi
I?
A jakimże złotem było argentaurum pana Emmensa?
Nie zwlekajmy dłużej z odpowiedzią na te pytania.
Z okazji morskiego zwycięstwa odniesionego nad Francuzami w 1340 r. król angielski Edward III, który
panował w latach 1327-1377, kazał wybić specjalną monetę, tzw. nobla okrętowego, na który
mówiono po prostu nobel. Są to właśnie monety wybite rzekomo ze złota Raimunda Lullusa, które
zachowały swą wyzywającą inskrypcję „Król Anglii i Francji” aż do 1360 r.
Raimundus Lullus urodził się w 1235 r., a umarł według jednych źródeł w 1315 r., a według innych w
1333 r. W żadnym przypadku nie żył dłużej. Służbę swą na dworze angielskim poświęcił królowi
Edwardowi I, który panował do 1307 r. Fakt ten nie wymaga żadnych dalszych wyjaśnień. Z drugiej
jednak strony nie ulega wątpliwości, że noble były bite z dobrego złota, a nie ze złota alchemików.
Lullus nie zrobił żadnego złota. Z historii wiadomo jest, że Edward III ściągnął kontrybucję wojenną
przez podwyższenie podatków i zebranie skryptów dłużnych. Bezceremonialnie konfiskował złote
naczynia kościelne i klasztorne i zastawiał nawet insygnia koronacyjne.
Wartość skarbu, jaki zostawił swym potomkom elektor saski August, wynosiła 17 mln talarów.
Panował on w latach od 1533 do 1586. Będąc sam alchemikiem i zapewniwszy sobie usługi „twórcy
złota” Schwertzera, zgromadził tę ilość złota podobno dzięki sztuce hermetycznej.
Skąd rzeczywiście pochodziło to złoto? Pytanie to postawił sobie ongiś aptekarz i historiograf, Johann
Christian Wiegleb. Trafną odpowiedź znajdujemy w jego pracy wydanej w 1777 r. pod tytułem
Historyczno-krytyczne badania alchemii lub urojonej sztuki robienia sztucznego złota. W celu obalenia
legendy o złocie alchemików Wiegleb przewertował źródła historyczne i stwierdził, że istnieje bardzo
prawdopodobne wyjaśnienie pochodzenia skarbu elektora saskiego: w XV i XVI w. górnictwo srebra
w saskich Górach Kruszcowych przeżywało niespodziewany rozkwit. Z bogatych kopalń w
Schneebergu, Freibergu i Annabergu wydobywano potężne ilości srebra. Jedna dziesiąta ich część,
tzw. dziesięcina, musiała być odprowadzana do skarbca panującego. Drugą taką część otrzymywał
elektor z tytułu przywileju bicia monety. Historycznie da się udowodnić, że elektorzy sascy otrzymali
w latach 1471-1550 tylko z kopalń srebra w Schneebergu ponad 4 mld talarów.
W okresie panowania elektora Augusta strumień srebra utrzymywał się na nie zmniejszonym
poziomie. Dlatego też, zdaniem Wiegleba, „nie powinno już pozostawać zagadką, w jaki sposób mógł
on bez żadnej pomocy sztuki alchemicznej po 33 latach panowania i korzystania przez cały ten czas
z błogosławieństwa wydobywanego w kraju srebra, pozostawić 17 mln talarów... Raczej należałoby
się dziwić, że nie zostawił więcej”. Bogate rudy pirargirytu w Schneebergu zawierały godne zachodu
ilości złota, które uzyskiwano równocześnie ze srebrem. Schwertzer, nadworny alchemik z łaski
elektora, wykorzystywał te rudy srebra z wielkim upodobaniem i „transmutował” tak długo, dopóki
lśniące złoto nie zabłysło w tyglu.
W 1677 r. mnich Wenzel Seyler zanurzył siedmiokilogramowy srebrny medalion w cudownym płynie,
który pokrył około 4/5 powierzchni medalionu. Na oczach całego dworu cesarza Leopolda I medalion
zamienił się w czyste złoto. Nikt nie przeczuwał wtedy, że musi minąć 250 lat, zanim uda się
zdemaskować sprytną metodę Seylera. Oczywiście jeszcze przed upływem tego czasu pobierano
z obydwu stron granicy „transmutacji” centymetrowej wielkości próbki, aby określić ich ciężar
właściwy. Te ubytki w medalionie są widoczne jeszcze do dziś. Ustalona, niepewna zresztą, wartość
12,6 różniła się od ciężaru właściwego czystego złota, wynoszącego 19,3, i pasowała raczej do
jakiegoś stopu złota i srebra, o zawartości 37% złota. Tajemnicy medalionu na podstawie takiego
przypuszczenia nie udało się jednak rozwikłać jeszcze przez długi czas.
W późniejszych latach zabroniono pobierania dalszych próbek ze względu na historyczną wartość
medalionu. Wtedy nie znano sposobu wyjaśnienia tej zagadki bez analizy chemicznej większych
próbek pobranych z medalionu. Dopiero w 1931 r. dwom chemikom z Instytutu Mikroanalizy
Uniwersytetu Wiedeńskiego, Strebingerowi i Reifowi, udało się naruszyć to tabu. Zapewnili oni, że
potrzebują nie więcej niż 10 do 15 mg do każdej analizy. Nie uszkadzając w widoczny sposób
medalionu pobrali oni próbki i określili skład stopu. Precyzyjne metody mikroanalizy dały zaskakujący
wynik. Okazało się, że medalion ma jednolity skład chemiczny: 43% srebra, 48% złota, 7% miedzi oraz
pewne ilości cyny, cynku i żelaza.
W jaki jednak sposób Seyler „tyngował” ten srebrzysty stop tak, by wszyscy myśleli, że jest to czyste
złoto? Oczywiście nie chodziło tutaj o „przemianę” metali, a jedynie o ich „barwienie” - to wykazały
niezbicie wyniki analizy.
Wiedeńscy chemicy zaangażowali całą swą ambicję, aby ostatecznie wykryć tajemnicę starego
medalionu. Na ich prośbę wiedeńska mennica wykonała stop o takim samym składzie. Strebinger i
Reif zanurzali próbki tego stopu w najprzeróżniejszych kwasach i roztworach soli, aż wreszcie odkryli
ponownie receptę Seylera. Zimny 50% kwas azotowy, który alchemicy średniowieczni umieli bardzo
dobrze przygotowywać i który stosowali jako „wodę rozdzielczą”, oddzielającą złoto od srebra,
nadaje zanurzonym w nim srebrnym stopom metali upragnioną barwę złota! Dzisiaj tzw. bejcowanie
lub żółcenie na gorąco należy do metod najczęściej stosowanych przez złotników. Poprzez działanie
różnymi kwasami mineralnymi uzyskuje się pożądaną barwę czystego, 24-karatowego złota.
Pozostałaby jeszcze do wyjaśnienia sprawa Amerykanina Emmensa. Skąd pochodziło złoto, które ten
nowoczesny alchemik wykuwał z meksykańskich srebrnych dolarów? Utrzymywało się podejrzenie,
że pozostawał on w kontakcie z grupą przestępców, która zajmowała się przetapianiem skradzionej
biżuterii i dzieł sztuki. Ten proceder praktykowali już Hiszpanie, którzy przetapiali na sztaby złote
wyroby Azteków, nie troszcząc się o ich wartość artystyczną. Dlaczego Emmens miałby postępować
inaczej, zawyrokowano w Nowym Jorku. „Twórca złota”, który produkuje pożądany metal szlachetny
metodą rękodzielniczą, byłby najmniej podejrzanym paserem, jakiego można by sobie wyobrazić.
Złoto promieniotwórcze - cenniejsze niż zwykłe
Przy rozpatrywaniu możliwości sztucznego uzyskiwania złota z rtęci widzieliśmy, że odwrotna
przemiana złota w rtęć nie jest zbyt skomplikowana. Właściwie zawdzięczamy kaprysowi natury, że
znamy złoto jako pierwiastek naturalny. Powodem tego, że złoto nie przekształca się w sposób
naturalny w rtęć, jest większa o 1 MeV masa jądra 197Au niż 197Hg. Gdyby było odwrotnie, tzn., gdyby
rtęć-197 wykazywała większą trwałość, wtedy naturalne złoto w ogóle nie istniałoby. Sztaby
naturalnego złota przekształcałyby się w kałuże rtęci.
Domorośli zwolennicy alchemii na pewno potrząsają głowami słysząc, że to właśnie nauka przyczyniła
się do tego, iż złoto przemienia się w inny pierwiastek, np. w rtęć. Po co komu ta alchemia na opak?
W technice pomiarów izotop rtęci o liczbie masowej 198 miał przez pewien czas szczególne
znaczenie. Potrzebowano go w zupełnie czystym stanie. Wydzielenie go z naturalnej rtęci nie
udawało się lub też nie było opłacalne ze względu na duży nakład sił i środków. Pozostawała tylko
jedna droga. Trzeba było ten izotop 198Hg wytwarzać sztucznie, a do tego niezbędne było złoto!
Dlaczego nauka znalazła upodobanie akurat w tej rtęci?
Metr stanowi jedną czterdziestomilionową część ziemskiego równika. Uczono o tym dawniej
w szkole. Od 1889 r. w Paryżu przechowywany jest pierwotny wzorzec metra, sztaba wykonana ze
stopu platyny i irydu. Ten wzorzec metra jest jednak miarą sztuczną i podlega zmianom.
W poszukiwaniu niezmiennego, naturalnego wzorca długości znaleziono inną jednostkę: 1 m liczy
1 553 164,1 długości fali czerwonej linii widmowej kadmu o długości 6438 Å (1Å=10-10 m). Za pomocą
tej jednostki uzyskano dostateczną dla wielu potrzeb dokładność pomiarów. Podczas drugiej wojny
światowej brytyjscy producenci samolotów i przyrządów nawigacyjnych posługiwali się ze względu na
tajemnicę wojskową tylko wielokrotnościami czerwonej linii kadmu. Nowa miara długości nie
wystarczała jednak do bardziej precyzyjnych pomiarów. Kadm jest mieszaniną izotopów, z których
każdy wysyła czerwoną linię spektralną. Długości tych linii różnią się nieco między sobą. Dlatego też
amerykańscy fizycy, Wiens i Luis Walter Alvarez, w 1940 r. zwrócili uwagę na zieloną linię widma
rtęci-198, o długości fali 5461 Å. Linia ta jest ostro odgraniczona i całkowicie monochromatyczna.
Wiens i Alvarez wyprodukowali 198Hg w ilości niezbędnej do analizy spektralnej, poddając złoto
działaniu strumienia neutronów w cyklotronie przez ponad miesiąc. Uzyskany izotop rtęci
wyodrębnili przez podgrzewanie i następnie skroplili go w cieniutkiej rurce włoskowatej.
W Stanach Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej ukazały się w handlu pierwsze „Mercury-198-
Lamps”. Zawierały one 1 mg izotopu 198Hg wytworzonego w reaktorze atomowym ze złota. Również
i w innych krajach podjęto wkrótce produkcję tego poszukiwanego izotopu rtęci, od 1966 r. także w
NRD, w Centralnym Instytucie Badań Jądrowych w Rossendorf. W tamtejszym reaktorze atomowym
po 1000 godzin napromieniowania chemicy jądrowi uzyskali z 95 g czystego złota około 100 mg rtęci-
198 o czystości izotopowej wynoszącej około 99%, według poniższego schematu:
197
79𝐴𝑢 +
1
0𝑛 →
198
79𝐴𝑢 ∗ +
0
0𝛾
198
79𝐴𝑢 ∗ →
198
80𝐻𝑔 +
0
−1𝑒
Na bazie nowego wzorca długości dokonano nowego pomiaru metra. Liczy on 1 831 249,21 długości
fali zielonej linii widma rtęci, izotopu 198Hg. Obecnie izotop 198Hg wyparty został przez izotop gazu
szlachetnego kryptonu-86, którego pomarańczowa linia o długości 6058 Å jest łatwiejsza do
odtwarzania. Metr odpowiada 1 650 763,73 długości fali w próżni promieniowania odpowiadającego
przejściu między poziomami 2p10 i 5d5 atomu kryptonu-86.
Pośredni produkt syntezy rtęci-198, promieniotwórcze złoto-198, znajduje również zastosowanie.
Emituje ono cząstki beta i rozpada się z okresem połowicznego rozpadu 65 godzin na trwałą rtęć-198.
Bardzo drobno sproszkowane promieniotwórcze złoto jest dziś stosowane jako lek w postaci zolu
złota. Używa się go do sporządzania scyntygramów narządów ludzkiego ciała i do leczenia guzów
rakowych. W tym celu wstrzykuje się je do odpowiednich tkanek. Każdy atom złota działa jak mała
lampa rentgenowska i zabija komórki rakowe w ściśle określonym miejscu. Terapia tego rodzaju jest
o wiele korzystniejsza niż napromieniowywanie wielkich powierzchni, które trudno jest dawkować.
Złoto promieniotwórcze jest znacznie mniej szkodliwe niż promienie X. Uzyskano też liczące się
wyniki leczenia leukemii, chorobliwego wzrostu liczby białych krwinek. Sztuczne złoto
promieniotwórcze wyświadczyło już ludziom cenne usługi w poskramianiu raka.
Hasło dzisiejszej nauki brzmi bez wątpienia: „Przekształcanie pierwiastków - tak, przekształcanie ich
na złoto - nie!” Zresztą w jakim celu? Dzisiaj bez wahania poświęca się złoto, by wytworzyć z niego
inne pierwiastki, ważne dla nauki i badań. Do złota sięgnięto znów, by wytworzyć sztucznie izotopy
fransu i astatu, pierwiastków, których nie można uzyskać ze źródeł naturalnych. I znowu alchemia
została postawiona na głowie. Frans uzyskuje się ze złota przez ostrzelanie jonami tlenu lub neonu
w nowoczesnych akceleratorach cząstek:
197
79𝐴𝑢 +
22
10𝑁𝑒 →
212
87𝐹𝑟 +
4
2𝐻𝑒 + 3
1
0𝑛
Astat tworzy się przez przemianę złota bombardowanego przyspieszonymi do wysokich energii
jądrami węgla;
197
79𝐴𝑢 +
12
6𝐶 →
205
85𝐴𝑡 + 4
1
0𝑛
Złoto dla współczesnej nauki stało się tak „drogie”, że nie upatruje ona swego sukcesu w jego
sztucznym wytwarzaniu, ale raczej traktuje je jako „surowiec” do syntezy innych pierwiastków.
Rozdział siódmy
Badania i odpowiedzialność - dziś i w przyszłości
Bomba atomowa jako argument polityczny
Uzyskanie energii atomowej i produkcja sztucznych pierwiastków w reaktorze jądrowym dla celów
nauki i techniki stanowią tylko jedną stronę nowej epoki naukowo-technicznego postępu. „Wiek
atomowy” nie rozpoczął się bowiem, niestety, od budowy elektrowni atomowych, od pokojowego
zastosowania energii jądrowej dla dobra ludzkości.
6 sierpnia 1945 r. wczesnym rankiem nadleciał na wielkiej wysokości nad Hiroszimę jeden jedyny
samolot. W czasie drugiej wojny światowej amerykańskie bombardowania ominęły to wielkie miasto
japońskie. Tego pamiętnego dnia, na kilka minut przed godziną 8.00, bombowiec amerykański typu
B-29 pozbył się swego śmiercionośnego ładunku. Zawieszona na spadochronie bomba zbliżała się
niepostrzeżenie do centrum miasta. Wybuchła na wysokości około 500 m. Otworzyło się piekło. Po
błyskawicy eksplozji, która zalała ostrym światłem cały teren na wiele kilometrów, utworzyła się
ognista kula potwornych rozmiarów. Do wysokości ponad 15 km wystrzeliła potężna chmura
w kształcie grzyba. Długotrwały, przerażający grzmot, jakiego jeszcze nigdy nikt nie słyszał,
towarzyszył potwornemu widowisku.
Jedna jedyna bomba atomowa z uranu-235 zniszczyła japońskie miasto. Jej siła wybuchu,
równoważna prawie 20 000 t trójnitrotoluenu (TNT), odpowiadała sile 2000 dziesięciotonowych
bomb, które w czasie drugiej wojny światowej obracały w gruzy i popiół całe dzielnice miast.
Ludzie, którzy ocaleli od potwornego gorąca i od potężnej fali uderzeniowej, padli ofiarą
promieniowania radioaktywnego, umierając w nowy sposób - śmiercią popromienną. Mieszkańcy
Hiroszimy, którzy przeżyli pierwsze piekło, ginęli od podstępnej choroby popromiennej dopiero po
długich mękach. W 1945 r. opłakiwano w Hiroszimie 141 000 zmarłych, w 1946 r. zmarło dalszych
10 000 ofiar. Od tego czasu śmierć atomowa zbiera w Japonii co roku swoje ponure żniwo.
Potomstwo nieszczęśników, którzy 6 sierpnia 1945 r. znaleźli się w zasięgu działania śmiercionośnych
promieni pierwszej bomby atomowej, cierpiało i cierpi jeszcze teraz na różne deformacje. Grożą im
również popromienne zaburzenia genetyczne.
Wybuch bomby atomowej - symbol groźnego nadużycia energii atomowej
9 sierpnia 1945 r. druga amerykańska bomba atomowa spustoszyła następne japońskie miasto,
Nagasaki. Bomba ta zawierała jako materiał wybuchowy sztuczny pierwiastek pluton, nie bez kozery
noszący złowrogie imię boga śmierci. Zrzucenie dwu bomb atomowych przez siły powietrzne Stanów
Zjednoczonych było zbrodniczym eksperymentem przeprowadzonym na bezbronnej ludności
cywilnej. Zastosowania tej broni nie uzasadniała wtedy żadna potrzeba podyktowana względami
militarnymi.
Po klęsce faszyzmu i zakończeniu drugiej wojny światowej świat nie był nastrojony zbyt pokojowo.
Zimna wojna, ta prowokująca gra, prowadzona przez Stany Zjednoczone przeciwko Związkowi
Radzieckiemu i tworzącemu się obozowi socjalizmu, zaczęła przybierać niebezpieczne formy eskalacji.
Stany Zjednoczone, które przyjęły na siebie rolę światowego żandarma, we wszystkich atakach
politycznych stawiały na bombę atomową. Ze strony Związku Radzieckiego mogła być tylko jedna
odpowiedź na stosowanie tej wyzywającej polityki z pozycji siły: amerykański monopol na bombę
atomową musiał być jak najspieszniej przełamany.
25 grudnia 1946 r. zaczęła funkcjonować w Europie pierwsza „maszyna uranowa”. Igorowi
Wasiliewiczowi Kurczatowowi i grupie jego współpracowników udało się uruchomić pierwszy
radziecki „stos atomowy”. Po dwu i pół latach Związek Radziecki odpalił swą pierwszą bombę
atomową. Reakcyjne koła w Stanach Zjednoczonych rozpętały regularną histerię atomową. To
prowokacyjne postępowanie nie znalazło jednak powszechnego poparcia na świecie. Spontaniczny
komentarz Ottona Hahna po ogłoszeniu wiadomości o udanych próbach radzieckich z bombą
atomową miał brzmieć: „Jest to dobra wiadomość. Jeśli Związek Radziecki także ma bombę
atomową, wojny nie będzie”.
Propozycje niezwłocznego potępienia broni atomowej, jakie wysunął Związek Radziecki, zostały
zignorowane przez Stany Zjednoczone. Prezydent Stanów Zjednoczonych Truman oświadczył
w styczniu 1950 r.: „Poleciłem, aby kontynuowano prace nad wszystkimi rodzajami broni atomowych,
z tzw. bombą wodorową, czy też «superbombą» włącznie”. Oświadczenie Trumana stało się
sygnałem do podjęcia w najwyższym stopniu niebezpiecznego wyścigu zbrojeń. Zajmując takie
stanowisko amerykański prezydent usankcjonował produkcję najstraszliwszej broni niszczącej, jaką
dotychczas posługiwała się ludzkość, tzw. bomby termojądrowej.
Proces dokonujący się w sposób nieprzerwany na Słońcu i zapewniający istnienie tej rozżarzonej kuli,
a polegający na wyzwalającym energię łączeniu się wodoru i jego izotopów w hel - przebiega
w bombie wodorowej błyskawicznie, wyzwalając jednocześnie energię o ogromnej sile niszczącej. Do
„zapłonu” potrzeba jednak temperatury od 50 do 100 milionów stopni. Temperaturę tę na krótki
moment uzyskuje się na Ziemi wyłącznie za pomocą bomby atomowej.
W 1954 r. w amerykańskim czasopiśmie naukowym „Physical Review” (Przegląd Fizyczny) ukazało się
wiele publikacji, opracowanych przez grupę uczonych skupiających się wokół Seaborga i Ghiorsa,
a poświęconych nowo odkrytym pierwiastkom nr 99 i nr 100. Były to osobliwe publikacje, zawierały
zawsze niejasne sformułowania, niektórych informacji brakowało w ogóle - przypadek
bezprecedensowy w historii publikacji naukowych. Powody tego „utajnienia” stały się jasne dopiero
w 1955 r., gdy odkryto tajemnicę pochodzenia tych pierwiastków.
Do 1 listopada 1952 r. istniała na Oceanie Spokojnym sielankowa wyspa o nazwie Elugelab. Należała
ona do atolu Eniwetok wchodzącego w skład Wysp Marshalla. Tego dnia wyspa ta przestała istnieć,
została bowiem wysadzona w powietrze w wyniku pierwszej amerykańskiej próbnej eksplozji
termojądrowej, pod kryptonimem „Mike”. Siła wybuchu odpowiadała 3 megatonom, czyli 3 mln t
TNT, była więc równa sile wybuchu wszystkich bomb użytych w drugiej wojnie światowej i około 200
bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę! Wszystkie większe stacje sejsmiczne na Ziemi
zarejestrowały falę uderzeniową wybuchu, tego pierwszego trzęsienia ziemi wywołanego ludzką
ręką. W miejscu, gdzie znajdowała się wyspa Elugelab, zionie w dnie Pacyfiku potężny krater
o średnicy 1,5 km i głębokości 150 m.
Samoloty bez załogi, które przeleciały przez chmurę spowodowaną wybuchem, zebrały pyły
z eksplozji do badań naukowych. Następnie badano całe cetnary materiałów pochodzących
z okolicznych raf koralowych. W pozostałościach po termojądrowej eksplozji amerykańscy badacze
atomu znaleźli w grudniu 1952 r. pierwiastek nr 99 i niedługo potem, w marcu następnego roku,
pierwiastek nr 100. Dzisiaj noszą one nazwy: einstein (ajnsztajn) i ferm. Było to zupełnie przypadkowe
odkrycie. Wskutek neutronowego rozbłysku bomby „Mike” - dawkę neutronów oceniano tu na 1022
neutronów na 1 cm2 - dokonała się nowa przemiana pierwiastków. Z uranu zawartego w bombie-
zapalniku utworzyły się przy tym mające nadmiar neutronów izotopy uranu, które przez wielokrotny
rozpad beta przekształciły się w końcu w izotopy pierwiastków nr 99 i nr 100. Do przeprowadzenia
takiej reakcji w reaktorze badawczym o strumieniu neutronów rzędu 1013 neutronów/cm2•s
uzyskanie takiej dawki neutronów musiałoby trwać 30 lat. „Mike” dokonała tego w jednej milionowej
części sekundy!
Krater po próbnym podziemnym wybuchu bomby atomowej na pustyni Nevada (USA). Czy pierwiastki transuranowe, które powstały przy eksplozji, będzie można wydobywać jak kopaliny?
Szokująco i nieodpowiedzialnie brzmi „podziękowanie” skierowane przez odkrywców tych
pierwiastków do Naukowego Laboratorium w Los Alamos, fabryki amerykańskich bomb atomowych.
W swym oświadczeniu z 1955 r. autorzy wyrażają wdzięczność za projekt i skonstruowanie broni
termojądrowej „Mike”, ponieważ wytworzyła ona niezwykle wysoki strumień neutronów, niezbędny
do produkcji ciężkich pierwiastków. Rezygnacja z tej próby bomby byłaby niewątpliwie świadectwem
większego poczucia odpowiedzialności.
W sierpniu 1953 r. eksplodowała pierwsza radziecka bomba wodorowa. Militaryści i politycy
amerykańscy przyjęli z niepokojem informację swych specjalistów, że Związek Radziecki dysponuje
już „suchą” przenośną bombą wodorową z zapalnikiem z deuterku litu. Tymczasem bomba
amerykańska z listopada 1952 r. była nie nadającym się do transportu „monstrum” o ciężarze 65 t,
niezdatnym do użytku wojskowego.
Stany Zjednoczone odpowiedziały na to trzymaną do tej pory w tajemnicy „superbronią” i w marcu
1954 r. dokonały wybuchu pierwszej tzw. bomby trzystopniowej (Fission-Fusion-Fission-Bomb). Jako
zapalnik dla właściwej bomby wodorowej służyła zwykła bomba atomowa. Obydwa elementy
otoczone były płaszczem z uranu-238, który ulega rozszczepieniu pod działaniem szybkich neutronów
wyzwalanych przy wybuchu bomby wodorowej. Wielostopniowe bomby stanowią potężną siłę
niszczącą, która może przewyższyć siłę bomby pięćdziesięciomegatonowej. Za pomocą takiej
„superbroni” można jednym uderzeniem zniszczyć całe kraje i kontynenty.
Straszliwe działanie bomby wodorowej nie ogranicza się tylko do spotęgowanej tysiąckrotnie
w porównaniu z bombą atomową siły wybuchu. Wyzwala ona również promieniowanie
o intensywności nie znanej dotychczas na Ziemi, które grozi pewną śmiercią wszystkim żywym
organizmom znajdującym się w jego zasięgu. Nawet kiedy zaniknie już promieniowanie samego
wybuchu, mamy nadal do czynienia z niesłychanie groźnymi produktami rozpadu, które w formie
opadu radioaktywnego (Fallout) opadają na powierzchnię Ziemi i skażają wielkie jej połacie.
Szczególnie niebezpieczne są powoli rozpadające się substancje radioaktywne, jak węgiel-14, który
przenika do biosfery, cez-137, a przede wszystkim stront-90. Promieniotwórczy stront przedostaje się
do organizmu z pożywieniem, odkłada w kościach i wskutek swej radioaktywności wywołuje
nieodwołalnie chorobę nowotworową. Jeszcze bardziej niepokoją przewidywane uszkodzenia
genetyczne, wywołujące zmiany w substancji dziedzicznej i upośledzenie potomstwa, spowodowane
promieniowaniem radioaktywnym.
Linus Pauling, amerykański laureat Nagród Nobla z chemii oraz za działalność na rzecz pokoju, który
angażuje cały swój autorytet w walce przeciw broni atomowej, przytoczył następującą ilustrację
grożącego nam niebezpiecznego działania pyłu radioaktywnego; łyżeczka od herbaty strontu-90,
rozdzielona równomiernie pomiędzy wszystkich ludzi na świecie, spowodowałaby ich śmierć w ciągu
niewielu lat. Każda „superbomba”, jak obliczył Pauling, wprowadza po wybuchu do naszej atmosfery
ilość tysiąc razy większą.
Nawet pod naciskiem konieczności zabezpieczenia w pierwszym rzędzie potrzeb wojskowych Związek
Radziecki nie stracił z oczu zasadniczego celu, tzn. wykorzystania energii atomowej dla celów
pokojowych, dla pożytku ludzkości. Świadczy o tym wymownie pierwsza na świecie elektrownia
jądrowa, która uruchomiona została w czerwcu 1954 r., oraz pierwszy napędzany energią atomową
statek, radziecki lodołamacz „Lenin”.
Przeciw niebezpiecznemu igraniu przez amerykański imperializm bronią atomową jako środkiem
politycznego nacisku i szantażu, przeciw tym nieodpowiedzialnym próbom z bombami wodorowymi
zagrażającymi istnieniu ludzkości, wystąpiły nie tylko Związek Radziecki i państwa obozu socjalizmu,
lecz także liczne znane osobistości ze świata kapitalistycznego, jak Fryderyk Joliot-Curie, Linus
Pauling, Albert Schweitzer, Otto Hahn. Szczególnie duże wrażenie wywarło w 1957 r. wystąpienie 18
zachodnioniemieckich uczonych z Hahnem, Weizsäckerem i Heisenbergiem na czele, którzy
zaprotestowali przeciw zbrodniczemu wykorzystaniu energii atomowej, przeciw niebezpieczeństwu
wojny atomowej i przeciw wyposażeniu RFN w broń atomową. Coroczne konferencje Pugwash, na
których znani uczeni ze Wschodu i z Zachodu spotykają się, aby omawiać problemy rozbrojenia
i zwalczania niszczycielskiego zastosowania energii atomowej, stały się tego wyrazem.
Pomimo że obecnie z inicjatywy Związku Radzieckiego i państw socjalistycznych zawarte zostało
porozumienie o zakazie prób z bronią jądrową w powietrzu, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą
oraz porozumienia o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, nie znaczy to jeszcze niestety, że
zażegnano niebezpieczeństwa wojny atomowej. Opanowanie przemiany pierwiastków nadużywane
jest w Stanach Zjednoczonych w dalszym ciągu przez kręgi militarno-przemysłowe do wymyślania
jeszcze okropniejszych broni. Ostatnim przykładem tego szaleństwa zbrojeń jest amerykańska bomba
neutronowa, nowa jądrowa broń masowej zagłady. Wynalazcom tej małokalibrowej broni jądrowej
udało się uwolnić 80% energii wybuchu podczas przemiany wodoru i jego izotopów w hel w postaci
strumienia ultraszybkich neutronów, które zabijają wszystkie żywe organizmy, nie uszkadzając
przedmiotów materialnych.
Każde nowe odkrycie naukowe ma w świecie kapitalistycznym dwa oblicza. Szybkie neutrony,
uzyskane w procesie przemian promieniotwórczych, służą dzięki najnowszym odkryciom w dziedzinie
medycyny leczeniu raka, a więc celowi jak najbardziej humanitarnemu, z drugiej zaś strony wymyśla
się wyrafinowane rodzaje broni, aby poprzez nadanie neutronom tak wielkich energii i zdolności
przenikania móc zabijać ludzi w mgnieniu oka. Potężne akcje protestacyjne jednoczą miłującą pokój
ludzkość w jej walce przeciw bombie neutronowej : wprowadzeniu jej do uzbrojenia armii NATO.
Osiągnięcia w Dubnej i w Berkeley
Sukces odkrycia trzech pozostałych aktynowców, pierwiastków nr 101, nr 102 i nr 103, przypada na
lata od 1955 r. do 1961 r. W celu zrealizowania syntezy pierwiastka nr 101 z einsteinu wykorzystano
w 1955 r. w Stanach Zjednoczonych całą będącą do dyspozycji ilość pierwiastka nr 99, wynoszącą 109
atomów, czyli około 10-13 g! Ilość tę uzyskano przez napromieniowanie plutonu neutronami
w specjalnie do tego celu dostosowanym reaktorze do badań materiałów, o możliwie najwyższym
strumieniu neutronów. Po ostrzelaniu tarczy (targetu) z einsteinu jądrami helu
w sześćdziesięciocalowym cyklotronie w Berkeley można było wreszcie uzyskać dosłownie 17
atomów nowego pierwiastka nr 101, mendelewu. Trudności eksperymentowania z tak niewielką
liczbą atomów były niewyobrażalne, ale mimo to udało się udowodnić istnienie tego pierwiastka.
Został on wręcz spektakularnie zademonstrowany zainteresowanym - za każdym razem, kiedy atom
mendelewu przejawiał swoje istnienie, w laboratorium promieniowania Kalifornijskiego
Uniwersytetu w Berkeley rozbrzmiewał dzwonek alarmowy. Badacze amerykańscy pozwolili sobie na
żart i połączyli licznik cząstek z sygnalizacją pożarową. Urządzenie funkcjonowało, dopóki nie
wkroczyła straż ogniowa i nie położyła kresu tej zabawie.
Mendelew jest ostatnim pierwiastkiem chemicznym, który można wytworzyć w cyklotronie. Do
uzyskania dalszych pierwiastków brak jest dostatecznej ilości substancji wyjściowych. Przykra cecha
transuranowców - ich samorzutne rozszczepienie oraz coraz krótsze okresy połowicznego rozpadu -
przysparzały badaczom wiele kłopotów. W czasie niezbędnym, by w wysokostrumieniowym
reaktorze wytworzyć mierzalną ilość produktu wyjściowego, zniknąłby on w znacznej części ponownie
ze względu na postępujący rozpad. Koronnym tego przykładem może być ferm-257, najcięższy
z izotopów, jakie wówczas udało się wyprodukować sztucznie. Stosunkowo długi okres połowicznego
rozpadu, wynoszący 97 dni, wskazywał na jego przydatność jako substancji wyjściowej do produkcji
dalszych pierwiastków. Tymczasem z fermu-257 w toku napromieniowywania go w reaktorze
wysokostrumieniowym powstaje wyłącznie krótkotrwały ferm-258, który rozszczepia się samorzutnie
w ciągu kilku mikrosekund. Gdy dokonano tego niewesołego odkrycia, nadzieja na uzyskanie
wyższych transuranowców w mierzalnych ilościach poprzez kolejne procesy wychwytu neutronów
spadła szybko do zera. Osiągnięto punkt, w którym badacze musieli szukać nowych dróg syntezy
dalszych transuranowców.
Wyjście było tylko jedno. Należało wrócić do posiadanych w większych ilościach transuranowców,
szczególnie do plutonu. Odpowiednie ilości kiuru i kalifornu spodziewano się uzyskać po wieloletnim
napromieniowywaniu w reaktorze do badań materiałów. Przy użyciu tych transuranowców o niskim
ładunku jąder należało oczywiście wypróbować cięższe pociski. Nie wystarczały już neutrony i cząstki
alfa. Ze względu na swą masę odpowiednimi pociskami były jądra tlenu, azotu, węgla, boru i neonu,
uzyskane z nowoczesnych źródeł jonów. Te ciężkie cząstki mogły uzyskać potrzebną energię tylko
dzięki akceleratorom najwyższej klasy. Od połowy lat pięćdziesiątych amerykańscy fizycy jądrowi
pokładali swe nadzieje w nowym liniowym akceleratorze ciężkich jonów, tzw. HILAC-u, a ostatnio
jego wydajniejszej wersji - Super-HILAC-u. Ich radzieccy koledzy postawili natomiast na
wypróbowanie akceleratory U-200 i U-300. Nowe urządzenie, U-400, które miało przyspieszać do
wielkich energii nawet ciężkie jądra uranu, znajdowało się wtedy w fazie prób.
Równocześnie od połowy lat pięćdziesiątych między amerykańskimi i radzieckimi fizykami jądrowymi
trwa spór, kto pierwszy dokonał syntezy i rzeczywistego odkrycia pierwiastków nr 102 do nr 105. Do
dziś nie można rozstrzygnąć, czyje nazwiska mają nosić nowo odkryte pierwiastki: nr 102 - „joliot”
(według sugestii radzieckich) czy „nobel” (według propozycji amerykańskich), nr 103 – „rutherford”
czy „lorens”, nr 104 - „kurczatow” czy „rutherford”, nr 105 - „nielsbohr” czy „hahn”?
Przyczyna tej nienowej w historii nauki różnicy poglądów tkwi w tym, że amerykańskie zespoły
naukowców nagle przestały dzierżyć o rym w odkryciach. Od czasu założenia w Dubnej w 1956 r.
Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych od radzieckich uczonych wychodziły wielokrotnie nowe
decydujące inicjatywy w zakresie badań transuranowców. Od tej daty uczeni pod kierownictwem
fizyka Georgija Flerowa z laboratorium reakcji jądrowych w Dubnej i jego kolegi Jurija Oganesjana
kroczą na czele postępu w tej specjalistycznej dziedzinie nauki. Zjednoczony Instytut Badań
Jądrowych w Dubnej stał się wkrótce symbolem socjalistycznej nauki. W instytucie w Dubnej pracują
badacze ze wszystkich krajów socjalistycznych i mają coraz większy udział we wszystkich ważniejszych
odkryciach z dziedziny fizyki jądrowej.
Zaczęło się od pierwiastka nr 102. W 1957 r. powstał w Sztokholmie zespół fizyków amerykańskich,
angielskich i szwedzkich z zamiarem, uzyskania izotopów pierwiastka nr 102, noblu, przez
bombardowanie kiuru jądrami węgla. Niedługo potem Flerow poinformował o udanej syntezie
pierwiastka nr 102 w cyklotronie moskiewskiego Instytutu Energii Atomowej, przeprowadzonej
metodą bombardowania plutonu-241 jądrami tlenu. Badacze z Berkeley nie pozostali w tyle i ogłosili
o pomyślnym zidentyfikowaniu pierwiastka nr 102. Wszystkie jednak przekazane dane i informacje
przeczyły sobie, tak że Amerykanie nazywają nowy pierwiastek zamiast „noblem” - nobeliev, co
w wolnym tłumaczeniu znaczy „nie wierzę”.
Badacze atomu w Dubnej w toku realizacji swych wieloletnich planów przeprowadzali systematycznie
badania mające na celu wyjaśnienie sprzeczności. Jednocześnie wyniki mogli przedstawić dopiero w
1963 r. Flerow i jego współpracownicy dokonali niewątpliwej syntezy pierwiastka nr 102 z uranu
i jonów neonu, według procesu przebiegającego w następującej reakcji:
238
92𝑈 +
22
10𝑁𝑒 →
256
102𝑋 + 4
1
0𝑛
Trzeba było opracować bardzo skomplikowane metody, aby wydzielić nowy pierwiastek, wykazać
jego istnienie, dokonać identyfikacji i określić własności, gdyż pierwiastek ten, o okresie
połowicznego rozpadu 8 s, bardzo szybko żegna się z tym światem.
Gdy naukowcy w Berkeley uzyskali 3 μg kalifornu, odważyli się, mimo że była to mieszanina kilku
izotopów, na próbę syntezy następnego pierwiastka, nr 103. Te 3 μg kalifornu były przez 3 lata
poddawane bombardowaniu jądrami atomów boru w akceleratorze liniowym. Eksperyment nie
rokował zbyt wielkich nadziei na powodzenie. Ze 100 mld jąder boru tylko jedno mogło wtargnąć do
jądra kalifornu, jednakże to nowe jądro atomowe w 99% przypadków musiałoby się znowu rozpaść
w wyniku spontanicznego rozszczepienia. Jak przewidywali Amerykanie, tylko raz na 100 000 zderzeń
utworzyłoby się jedno jądro o 103 protonach, czyli poszukiwany pierwiastek nr 103.
W 1961 r. wydawało się, że grupa z Berkeley wreszcie uzyskała parę atomów pierwiastka nr 103. Kilka
lat później radzieccy badacze dokonali w Dubnej syntezy innego izotopu z ameryku-243 i z jonów
tlenu. Równocześnie dokonali oni korekty danych uzyskanych wcześniej przez swych amerykańskich
kolegów. Kto. miał rację? Problem, jak ma nazywać się pierwiastek nr 103, „lorens” czy „rutherford”,
pozostaje nie rozwiązany do dziś.
W akceleratorze ciężkich jonów, U-300, pracownicy naukowi instytutu w Dubnej dokonali syntezy pierwiastków od nr 101 do nr 107
Ze szczególnym zainteresowaniem oczekiwano odkrycia pierwiastka nr 104, pierwszego z grupy
transaktynowców. Gdyby teoria aktynowców uległa potwierdzeniu, powinien on jako eka-hafn mieć
właściwości podobne do hafnu lub cyrkonu. W 1964 r. w ośrodku badań jądrowych w Dubnej
zespołowi badaczy pod kierownictwem Flerowa udał się strzał w dziesiątkę. Po bombardowaniu
plutonu-242 jonami neonu powstały pierwszy raz atomy pierwiastka nr 104, kurczatowu9:
242
94𝑃𝑢 +
22
10𝑁𝑒 →
260
104𝑋 + 4
1
0𝑛
Fizyczna identyfikacja tego pierwiastka uchodzi jeszcze dziś za majstersztyk, ponieważ powstały w tej
reakcji izotop rozpada się spontanicznie z okresem połowicznego rozpadu zaledwie 0,1 s.
Niesłychanej szybkości działania wymagała również analiza chemiczna, która umożliwiła zaliczenie
pierwiastka nr 104 do grupy pierwiastków czterowartościowych, obok hafnu i cyrkonu. Sukces,
osiągnięto dzięki bardzo wymyślnej technice. Wykorzystano bowiem w tym celu lotność związków
halogenowych w wyższych temperaturach. Zsyntetyzowane atomy pierwiastka nr 104, wyrzucone
z targetu przez odrzut, poddano działaniu chloru w temperaturze 350°C. Przepływający chlor
przesycony został parami trójchlorku kiuru, czterochlorku cyrkonu i pięciochlorku noblu. Te chlorki,
odpowiednio do wartościowości 3+, 4+ i 5+, pierwiastków, kondensowały osobno w różnych
segmentach kolumny termochromatograficznej. Chlorek pierwiastka nr 104 osadził się na tym samym
poziomie, co czterochlorek cyrkonu. Amerykanie, którzy również „deptali po piętach” pierwiastkowi
nr 104, uzyskali go w postaci izotopu alfa-promieniotwórczego, ostrzelawszy kaliforn-249 jądrami
atomów węgla. Powstały w wyniku rozpadu alfa pierwiastek nr 102 udało się zidentyfikować na
podstawie charakterystycznego promieniowania rentgenowskiego. Prawo Moseleya wytrzymało
kolejną próbę.
Pierwiastek nr 105 uzyskał zespół Flerowa w 1967 r. Osiągnięto to przez reakcję jądrową ameryku
i jonów neonu zgodnie z równaniami:
9 Obecnie obowiązująca nazwa unniląuadium (przyp. red.).
243
95𝐴𝑚 +
22
10𝑁𝑒 →
260,261
105𝑋 + 4(5)
1
0𝑛
W reakcji powstawał zaledwie jeden atom na godzinę, co nie wystarczało do przeprowadzenia
naukowego dowodu jego istnienia. Dopiero w 1970 r. nadeszła z Dubnej wiadomość o uzyskaniu
pewnych dowodów wytwarzania tego pierwiastka. W tym samym roku udało się to również grupie
pracującej pod kierownictwem Alberta Ghiorso. Dokonała ona w Berkeley syntezy izotopu
pierwiastka nr 105 bombardując 60 μg kalifornu jądrami azotu:
249
98𝐶𝑓 +
15
7𝑁 →
260
105𝑋 + 4
1
0𝑛
Jako homolog tantalu pierwiastek nr 105 musiał być pod względem chemicznym pięciowartościowy.
Fizykom z Dubnej udało się to wykazać w sposób niewątpliwy dzięki zastosowaniu metody
chlorowania, wypróbowanej już przy badaniu cech pierwiastka nr 104.
Samotna wyspa superciężkich pierwiastków
Teoretyczne i doświadczalne badania stabilności jąder, prowadzone przez radzieckich fizyków
jądrowych, skłoniły ich do rewizji dotychczas stosowanych metod syntezy cięższych transuranowców.
W Dubnej zdecydowano się na nowy krok: użyto ołowiu i bizmutu jako substancji wyjściowych.
Dlaczego?
Jądro, podobnie jak cały atom, zbudowane jest w formie powłok. Jądra atomów o liczbie protonów
(liczbie atomowej) 2 - 8 - 20 - 28 - 50 - 82 - 114- 126 - 164 - lub o liczbie neutronów 2 - 8 - 20 - 28 - 50
- 82 - 126 - 184 - 196 - 228 - 272 - 318 wykazują szczególną trwałość, ponieważ składają się z samych
powłok zamkniętych. Zostało to potwierdzone przez obliczenia komputerowe dopiero bardzo
niedawno. Jedynie co do wyższych liczb neutronów zdania są nieco podzielone. Tę nadzwyczajną
stabilność zaobserwowano już wcześniej przy badaniu częstości występowania niektórych
pierwiastków w kosmosie. Jądra mające przytoczone liczby nukleonów nazywa się „magicznymi”.
Izotop bizmutu 209
85𝐵𝑖 ze swymi 126 neutronami jest takim magicznym nuklidem. Do grupy
magicznych izotopów należą również izotopy tlenu, wapnia, cyny. Za podwójnie magiczne uważane
są izotopy helu 4
2𝐻𝑒 (2 protony, 2 neutrony), wapnia
48
20𝐶𝑎 (20 protonów, 28 neutronów), ołowiu
208
82𝑃𝑏 (82 protony, 126 neutronów), które odznaczają się zupełnie osobliwą trwałością swych jąder.
Przy zastosowaniu nowoczesnych źródeł jonów i potężnego akceleratora ciężkich jonów (urządzenia
U-200 i U-300 w Dubnej zostały połączone w jeden akcelerator typu „tandem”) zespoły robocze
Flerowa i Oganesjana uzyskały wiązkę ciężkich jonów o ogromnej energii. Aby spowodować reakcję,
fizycy radzieccy skierowali wiązkę jonów chromu o energii 280 MeV na tarcze z ołowiu i bizmutu.
I cóż stwierdzono? Wiosną 1974 r. uczeni w Dubnej zaobserwowali w toku bombardowania 50
„zdarzeń”, które wskazywały na tworzenie się atomów pierwiastka nr 106. Atomy te jednakże
rozpadały się, i to już po 10-2 s. Tych 50 jąder atomowych powstało według reakcji:
208
82𝑃𝑏 +
51
24𝐶𝑟 →
259
106𝑋
Niedługo potem również Ghiorso i Seaborg z Lawrence Radiation Laboratory w Berkeley
poinformowali, że uzyskali izotopy nowego pierwiastka nr 106 o liczbie masowej 263, bombardując
kaliforn-249 jonami tlenu w Super-HILAC-u.
Jaką nazwę należałoby nadać nowemu pierwiastkowi chemicznemu? Biorąc pod uwagę wcześniejsze
kontrowersje, rywalizujące z sobą w naukowym wyścigu zespoły z Berkeley i z Dubnej zajęły tym
razem zgodne stanowiska. „Czy to takie ważne? Jeszcze za wcześnie mówić o nazwie” - powiedział
zapytany Oganesjan, a Ghiorso stwierdził, że postanowiono wstrzymać się ze wszelkimi propozycjami
dotyczącymi nazwy nowego pierwiastka do czasu wyjaśnienia sytuacji.
Wydobyte na zewnątrz elektrody przyspieszające (duanty) cyklotronu U-300
Pod koniec 1976 r. w laboratorium jądrowym w Dubnej zakończono serię eksperymentów nad
syntezą pierwiastka nr 107. Za substancję wyjściową posłużył dubnieńskim „alchemikom” magiczny
bizmut-209, który przekształcił się w izotop pierwiastka nr 107 po ostrzelaniu go jonami chromu
o energii 290 MeV, według następującego równania:
209
83𝐵𝑜 +
54
24𝐶𝑟 →
261
108𝑋 + 2
1
0𝑛
Izotop ten rozpada się spontanicznie z okresem połowicznego rozpadu 0,002 s, wysyłając
promieniowanie alfa.
Stwierdzone wartości okresu połowicznego rozpadu pierwiastków nr 106 i nr 107, wynoszące
odpowiednio 0,01 i 0,002 s, zaintrygowały uczonych. Były one o kilka rzędów wielkości wyższe od
wartości obliczonych teoretycznie za pomocą komputera. Czyżby właśnie przy pierwiastku nr 107
zaznaczył się zwiększający trwałość jądra efekt kolejnej magicznej liczby protonów liczby atomowej)
114? Jeśliby tak było, to pojawiała się nadzieja również na uzyskanie trwałych izotopów pierwiastka
nr 107, np. przez bombardowanie berkelu jonami neonu. Obliczenia wskazywały mianowicie, że
powstający w wyniku tego procesu bogaty w neutrony izotop 267 pierwiastka nr 107 będzie miał
okres połowicznego rozpadu dłuższy od 1 s, co pozwoliłoby zbadać właściwości chemiczne
pierwiastka nr 107, czyli eka-renu.
Najtrwalszy izotop neptunu, pierwszego pierwiastka w szeregi transuranowców, ma okres
połowicznego rozpadu 2 100 000 lat, najtrwalszy zaś izotop pierwiastka nr 100, czyli fermu - tylko 97
dni. Począwszy od pierwiastka nr 104 okresy połowicznego rozpadu liczy się tylko w ułamkach
sekundy. Wszystkie sztuczne pierwiastki powyżej tej ostatniej liczby atomowej dosłownie „toną” w
„morzu niestabilności”. Wydawało się więc sprawą absolutnie beznadziejną wyszukanie ich w tym
niezgłębionym oceanie i wydobycie cało na ląd. Po cóż więc dalsze doświadczenia? Albert Ghiorso,
czołowy amerykański ekspert w zakresie transuranowców, powiedział na ten temat: „Pobudką do
poszukiwania dalszych pierwiastków jest po prostu chęć zaspokojenia ludzkiej ciekawości tego, co
jest za najbliższym zakrętem”. Nie jest to ciekawość wyłącznie naukowa. Ghiorso chciał dać do
zrozumienia, jak ważna jest kontynuacja tych badań podstawowych.
W latach sześćdziesiątych teoria liczb magicznych zyskiwała coraz większe uznanie. W tym „morzu
niestabilności” poszukiwano gorączkowo zbawczej „wyspy względnej stabilności”, na której badacze
atomów mogliby stanąć pewną nogą. I chociaż wyspa ta dotychczas jeszcze nie została odkryta,
znane są już jej „współrzędne”; za centrum wielkiego obszaru stabilności uchodzi pierwiastek nr 114,
eka-ołów. Jest on równocześnie wierzchołkiem poszukiwanej „wyspy stabilności”, do którego trzeba
dążyć. Od dłuższego czasu przedmiotem szczególnych kontrowersji jest izotop tego pierwiastka
o liczbie masowej 298, ponieważ jego jądro ze swymi 114 protonami i 184 neutronami jest jednym
z tych podwójnie magicznych jąder, którym przypisuje się długie życie. A co właściwie znaczy „długie
życie”? Przewidywane wartości okresu połowicznego rozpadu wahają się tutaj w granicach od 1 roku
do 1000 lat dla rozpadu alfa i od 108 do 1016 lat dla samorzutnego rozszczepienia. Fizycy jądrowi
zastrzegają się jednak, że mogą się mylić o całe rzędy wielkości ze względu na spekulatywny charakter
„chemii komputerowej”.
Podobnie dogodne czasy połowicznego rozpadu przewidywano dla następnej „wyspy stabilności”, dla
pierwiastka nr 164, dwi-ołowiu, który miał być dominującym nad wszystkim wierzchołkiem góry
i którego należało wypatrywać na jeszcze dalszym horyzoncie. Izotop pierwiastka nr 164 o liczbie
masowej 482 jest również podwójnie magiczny, jądro jego atomu składa się ze 164 protonów i 318
neutronów. Przedmiotem zainteresowania nauki pozostają również pojedynczo magiczne
superciężkie pierwiastki, jak izotopy pierwiastka nr 110 o liczbie masowej 294 i nr 126 o liczbie
masowej 310, których jądra zawierają po 184 neutrony. Jest rzeczą zadziwiającą, jak poważni badacze
żonglują tymi hipotetycznymi pierwiastkami, jak gdyby istniały już one w rzeczywistości. Wydzierają
z komputera coraz nowe dane i dzisiaj już wiedzą dokładnie, jakie właściwości fizyczno-jądrowe,
krystalograficzne i chemiczne mają te superciężkie pierwiastki. W fachowej literaturze roi się od
precyzyjnych danych, liczb i stałych odnoszących się do pierwiastków, które poznamy może dopiero
za 50 lat.
W poszukiwaniu wysp stabilności na „oceanie niestabilności”; superciężkie pierwiastki na dalekim horyzoncie...
Na razie badacze atomów uczestniczą dopiero w pełnej niespodzianek ekspedycji badawczej,
płynącej po „oceanie niestabilności”. Pozostawili za sobą bezpieczny ląd - półwysep naturalnych
pierwiastków promieniotwórczych, uwieńczony wierzchołkami toru i uranu. Za nimi leży rozległy
kontynent pozostałych pierwiastków ze sterczącymi szczytami ołowiu, cyny i wapnia. Od pewnego
czasu śmiali żeglarze krążą po wodach otwartych. W środku morza niespodziewanie natknęli się na
płyciznę; nowo odkryte pierwiastki nr 106 i nr 107 okazały się trwalsze, niż przypuszczano.
„W ostatnich latach pływaliśmy przez długi czas po morzu niestabilności” - powiedział Georgij Flerow
- „i dopiero w ostatnim momencie poczuliśmy grunt pod nogami. Czy była to przypadkowa skała
podwodna? Czy też może mielizna u brzegów wytęsknionej wyspy stabilności?... Jeśliby prawdą było
to drugie, to zarysowuje się realna możliwość zbudowania nowego układu okresowego pierwiastków
stabilnych superciężkich, o zadziwiających wprost właściwościach”.
Po ogłoszeniu hipotezy o trwałości dalekich pierwiastków z sąsiedztwa liczb atomowych 114, 126 i
164 badacze na całym świecie rzucili się na poszukiwanie tych superciężkich pierwiastków. Niektóre
z nich, o długich prawdopodobnie okresach połowicznego rozpadu, lub chociaż ich ślady,
spodziewano się jeszcze znaleźć na Ziemi lub w Kosmosie, ponieważ istniały one, tak jak wszystkie
inne pierwiastki w chwili powstawania naszego Układu Słonecznego.
Jak rozumieć wyrażenie „ślady superciężkich pierwiastków” po spontanicznym rozszczepieniu jądra?
Dwa fragmenty transuranowca o dużej masie i wielkiej energii lecące w przeciwnych kierunkach
pozostawiają w otaczającej je materii wyraźne ślady swych torów. Siady te są wykrywalne pod
mikroskopem po ich wytrawieniu np. w ługu. Tą metodą wykrywania śladów fragmentów
rozszczepienia można obecnie badać „wymarłe” już dawno pierwiastki. Szerokość pozostawionych
torów pozwala oszacować ich liczbę atomową i masową, ponieważ szerokość toru jest
proporcjonalna do kwadratu liczby ładunków w jądrze. Znalezienie superciężkich pierwiastków, które
przetrwały do dziś, może ułatwić emisja dużej liczby neutronów. W procesie samorzutnego
rozszczepienia superciężkie pierwiastki wyrzucają do 10 neutronów.
Siadów tych superciężkich pierwiastków szukano bez powodzenia w bułach manganowych
wydobytych z głębi oceanu oraz w wodzie ze stopionych lodów polarnych. Flerow ze swymi
współpracownikami poddawali badaniom szkło ołowiowe ze starego okna z XIV w., butelkę lejdejską
z XIX w., wazon z ołowiowego kryształu z XVIII w. Początkowo wydawało się, że obserwowane
pojedyncze samorzutne rozszczepienia wskazują na ślady eka-ołowiu, tj. pierwiastka nr 114. Kiedy
jednak powtórzono pomiary w najgłębszej kopalni soli Związku Radzieckiego, używając przy tym
najczulszych detektorów neutronów, pierwotnie uzyskane wyniki nie znalazły potwierdzenia. Do
takiej głębokości nie mogło bowiem dotrzeć promieniowanie kosmiczne, które prawdopodobnie
wywołało obserwowane zjawisko.
W 1977 r. wydawało się, że profesor Flerow odkrył „sygnały” nowego transuranowca, badając wody
termalne wytryskujące z głębi Ziemi na półwyspie Czeleken nad Morzem Kaspijskim. Jednakże liczba
zarejestrowanych zdarzeń była zbyt skąpa, by można było dać jednoznaczne ich wyjaśnienie. W rok
później zespół Flerowa rejestrował już jednakże 150 spontanicznych rozszczepień co miesiąc.
Zdarzenia te zachodziły w wymieniaczu jonowym, w którym zaadsorbowały się atomy nie znanego
transuranowca zawartego w podziemnych wodach termalnych. Okres połowicznego rozpadu tego
nieznanego pierwiastka, którego nie można było na razie zidentyfikować, szacował profesor Flerow
na miliardy lat.
…bliska rzeczywistość czy fatamorgana
Inni badacze stosowali odmienne metody. Profesor Fowler i jego współpracownicy z uniwersytetu w
Bristolu wysyłali na duże wysokości wiele balonów eksperymentalnych. Za pomocą detektorów do
rejestrowania śladów jąder schwytano wiele cząstek o ładunku jądra większym od 92. Jeden ze
śladów wskazywał nawet, jak wydawało się uczonym angielskim, na pierwiastek w granicach od 102
do 108. Później jednak skorygowali swe przypuszczenia; nieznany pierwiastek miał liczbę atomową
96 (kiur). Skąd biorą się superciężkie cząstki w stratosferze naszego globu? Na ten temat istnieje już
wiele teorii. Cząstki te mają powstawać przy wybuchach gwiazd supernowych lub też w wyniku
innych procesów astrofizycznych i docierać do Ziemi w postaci promieniowania kosmicznego lub
pyłu, ale dopiero w 1000 do 1 000 000 lat „później”. Tego kosmicznego „opadu” poszukuje się więc
w atmosferze i w głębinowych osadach oceanicznych. Istnieje wszak możliwość, że superciężkie
cząstki osiadły na dnie największych głębi oceanicznych.
Czy więc superciężkie pierwiastki miałyby występować również w promieniowaniu kosmicznym?
Wyniki amerykańskiego eksperymentu „Skylab” w 1975 r. nie potwierdziły tej hipotezy.
W detektorach z tworzywa sztucznego służących do wykrywania ciężkich cząstek, w które
wyposażone było okrążające Ziemię laboratorium kosmiczne, znaleziono tylko ślady torów znanych
pierwiastków. W poszukiwaniu superciężkich pierwiastków równie dokładnie przetrząśnięty został
pył księżycowy, przywieziony na Ziemię w 1969 r. po pierwszym lądowaniu na Księżycu. Gdy
znaleziono bardzo długie ślady cząstek, dochodzące do 0,025 mm, niektórzy badacze uważali, że
należy je przypisać pierwiastkom nr 110 do nr 119.
Ślady torów jąder, zarejestrowane na wielkich wysokościach. Czy są to superciężkie pierwiastki z Kosmosu?
Na wyciągnięcie podobnych wniosków pozwoliło zbadanie nieprawidłowości składu izotopowego
gazu szlachetnego, ksenonu, stwierdzonych w próbkach różnych meteorytów. Fizycy jądrowi
reprezentowali tu pogląd, że zjawisko to można wytłumaczyć jedynie istnieniem superciężkich
pierwiastków. Badacze radzieccy, którzy dokonali w Dubnej analizy 20-kilogramowej bryły -
fragmentu meteorytu spadłego w Allende w Meksyku jesienią 1969 r., stwierdzili po trzymiesięcznych
obserwacjach kilka przypadków samorzutnego rozszczepienia. Jednak od czasu, gdy okazało się, że
„naturalny” pluton-244, jako jedyny nuklid w naszym Układzie Słonecznym pozostawia zupełnie
podobne ślady, interpretacje stały się ostrożniejsze.
„Ciężar atomowy 500”.
Gdzie leżą granice świata materii?
Jak gdyby specjalnie przygotowana na uroczystość 200-lecia Stanów Zjednoczonych Ameryki
Północnej, w czerwcu 1976 r. obiegła świat wiadomość, która stała się pierwszorzędną sensacją
naukową: Ameryka odkryła pierwiastek nr 126 o względnej masie atomowej 350, pierwszego
przedstawiciela grupy hipotetycznych superaktynowców, do której miały należeć pierwiastki od nr
122 do nr 153. Nowy pierwiastek miał otrzymać nazwę bicentennium dla uczczenia dwusetnej
rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Wielka sława odkrywców przypadła
w udziale Robertowi Gentry’emu z Narodowego Laboratorium w Oak Ridge i kilku jego
współpracownikom z uniwersytetu stanowego na Florydzie.
Gentry od wielu lat zajmował się występującymi w różnych minerałach „obwódkami radiacyjnymi”,
zwanymi halo lub radiohalo. Powstają one w wyniku zniszczenia struktury kryształów przez działanie
cząstek alfa emitowanych przez pierwiastki radioaktywne. Rozmiary tych halo można zmierzyć pod
mikroskopem i na tej podstawie oszacować wielkość energii cząstek alfa. Jeszcze w latach 1935-1940
problemem tym zajmował się austriacki fizyk jądrowy Josef Schintlmeister, owładnięty wtedy ideą, że
nowych pierwiastków należy poszukiwać koniecznie w minerałach łupkowych. Jego wyobraźnię
pobudziły szczególnie „obwódki pleochroiczne”, które powstały dzięki inkluzjom minerałów
promieniotwórczych. Niektóre z nich były tak rozległe, że musiały je wytworzyć cząstki alfa
o niezwykle dużej energii. W latach swej późniejszej pracy w Rossendorfie profesor Schintlmeister
kontynuował poszukiwania źródła tych zagadkowych cząstek alfa, oczywiście daremnie. Przez cały
ten czas pozostawał w żywym kontakcie z profesorem Flerowem.
Nie jest pewne, czy Gentry wiedział o poszukiwaniach Schintlemeistera, ale prowadził swe badania
w podobnym kierunku. Znalazł on zupełnie niespodziewanie w biotycie (czarnej mice) pochodzącym z
Madagaskaru obszary olbrzymich halo. Musiały one powstać wskutek działania cząstek alfa o energii
14 MeV. Żaden znany izotop nie emituje cząstek alfa o takiej energii. Zdaniem Gentry’ego i jego
współpracowników powstanie tych olbrzymich halo najlepiej zdaje się tłumaczyć rozpad
superciężkich pierwiastków.
Amerykanie sfotografowali widmo rentgenowskie hipotetycznych pierwiastków superciężkich,
wywołane przez wiązkę protonów, i przyporządkowali uzyskane linie pierwiastkowi nr 126, a także
pierwiastkom nr 116, nr 124 i nr 127. Tym śmiałym posunięciem rzucili wyzwanie wszystkim
badaczom na świecie. Wiele zespołów naukowych zabrało się do sprawdzenia zaskakujących
stwierdzeń Gentry’ego. Szczególne zasługi położył tu Instytut Fizyki Jądrowej im. Maxa Plancka w
Heidelbergu, kierowany przez profesora Povha. W końcu 1976 r. nastąpiło otrzeźwienie.
„Amerykanie padli ofiarą kombinacji zanieczyszczenia z fałszywą interpretacją zjawisk występujących
w spektroskopii rentgenowskiej” - wyjaśnił spokojnie profesor Povh. Wszystkie linie widma
rentgenowskiego, uznane za sygnały pierwiastków superciężkich, pochodziły w rzeczywistości od
pospolitych pierwiastków, przeważnie od ceru. „Na takie pomyłki należy patrzeć z psychologicznego
punktu widzenia” - pocieszał profesor Povh. „Jeśli ktoś przez całe swoje życie szuka niezmordowanie
jakiejś rzeczy, uwierzy w pewnym momencie, że nagle rzeczywiście ją znalazł. Mnie osobiście też to
się już kiedyś zdarzyło”.
Z ciężkim sercem rozpoczął Gentry grzebanie swego „odkrycia”. Na ostatek poddał
napromieniowaniu w synchrotronie taki sam kawałek miki, w jakim znalazł rzekomy pierwiastek
bicentennium. Chciał w ten sposób otrzymać w widmie rentgenowskim linie, których świadectwo
wytrzymałoby krytykę fachowców. Teraz jednak nie uzyskał w ogóle żadnych danych świadczących
o istnieniu superciężkich pierwiastków o liczbach atomowych 105 do 129. Nie pomogło mu nawet
przesunięcie granicy wykrywalności do 5 • 108 atomów w każdym olbrzymim halo.
„Wyspa stabilności”, wyłaniająca się na horyzoncie jak widmo, okazała się tym razem fatamorganą.
Znaleziono, jak przed 40 laty, tylko fałszywe transuranowce... Nie ma jednak powodu do pesymizmu.
Właśnie pojawiła się nowa informacja z 1977 r. Pracownicy naukowi Instytutu Fizyki Jądrowej w
Orsay we Francji stwierdzili w czystym hafnie oraz w minerałach zawierających hafn i cyrkon nieznaną
naturalną promieniotwórczość. Jej źródłem miał być superciężki pierwiastek, którego zawartość w 1 g
materiału wyjściowego musiałaby wynosić zaledwie 10-13 g. Jaki to ma być transuranowiec i jak
miałby się nazywać, na ten temat uczeni francuscy nie wypowiedzieli się...
Nie bacząc na wszystkie niepowodzenia, badacze kontynuują poszukiwania pierwiastków
superciężkich. Wielką podnietę stanowi tu perspektywa dotarcia do granic układu okresowego
pierwiastków. Gdyby nie udało się znaleźć pierwiastków superciężkich ani na Ziemi, ani w Kosmosie,
trzeba by wyprodukować je sztucznie, według wypróbowanej metody polegającej na przekształcaniu
innych pierwiastków.
W 1971 r. brytyjskim uczonym zdawało się, że postawili jako pierwsi stopę na legendarnej „wyspie
stabilności”. Przy badaniu próbki z wolframu (pierwiastek nr 56), który bombardowano przez cały rok
w synchrotronie CERN-u protonami o ogromnej energii 24 GeV, odkryli oni rozszczepiający się
samorzutnie ciężki transuranowiec, eka-rtęć, pierwiastek nr 112. Zdaniem odkrywców, atomy
wolframu uzyskały tak ogromną energię, że udało im się przekroczyć barierę kulombowską:
w rezultacie dwa jądra wolframu połączyły się w jedno jądro atomu pierwiastka nr 112. Upłynęło
nieco czasu, nim znaleziono błąd. Znów zawiniło zanieczyszczenie. Zagadkowemu, samorzutnemu
rozszczepieniu uległ kaliforn, pierwiastek nr 98, a nie pierwiastek nr 112, Jak do tego doszło - do dziś
nie wiadomo.
W Dubnej w cyklotronie ciężkich jonów U-400, ukończonym wiosną 1979 r., podejmuje się próby uzyskania superciężkich pierwiastków usytuowanych w pobliżu „wyspy stabilności”. Sam tylko elektromagnes waży 2200 t
Mimo tych niepowodzeń uczeni są przywiązani do idei łączenia ciężkich jąder atomowych dla
otrzymania pierwiastków superciężkich. Cel jest jasny, należy zbudować tak potężne akceleratory
ciężkich jonów, żeby nawet jądra uranu mogły pokonać odpychanie elektryczne i połączyć się ze
sobą. Z 2 atomów izotopu uranu 238
92𝑈 powinien powstać nieznany pierwiastek
476
184𝑋, pierwiastek nr
184 o względnej masie atomowej około 500. Ale nawet uzyskanie trwałych pierwiastków nr 164 czy
nr 114 byłoby zadowalającym wynikiem.
Pierwiastek o „ciężarze atomowym 500” został już raz opisany w literaturze fantastyczno-naukowej:
„błyszcząca, bardzo czarna bryła materii wielkości jabłka ważyła 1 cetnar. Była ona utworzona
z metalicznego pierwiastka o ciężarze atomowym 500. Ten superciężki metal został stworzony
w specjalnym autoklawie w temperaturze 1 mln stopni i sklecony pod ciśnieniem 500 tysięcy
atmosfer z uranu, przez stopniowe dokładanie helu. Szczypta tej substancji wystarczyłaby do
utrzymania w ruchu przez parę miesięcy całej elektrowni...” W każdym razie tak opisał pisarz Dominik
w 1935 r. w swej powieści pt. Ciężar atomowy 500 syntezę i właściwości pierwiastka o tym ciężarze
atomowym. Od tego czasu sprawa ta wciąż drąży umysły czytelników powieści fantastycznych. Do
dziś jednak otwarte pozostaje pytanie, czy możliwa jest synteza pierwiastka o takim ciężarze
atomowym, czy też „wyskoczymy” poza granice układu okresowego pierwiastków?
Próby przyśpieszenia atomów uranu do prędkości niezbędnej do połączenia atomów zyskują dzisiaj
na aktualności wobec posiadania takich akceleratorów ciężkich jonów, jak UNILAC w Darmstadcie, U-
400 w Dubnej, Super-HILAC w Berkeley. Synteza pierwiastka o masie 500 przybliżyła się więc znacznie
do granicy naszych możliwości. Gdy w 1977 r. po raz pierwszy doprowadzono do zderzenia się jąder
uranu o energiach 1785 MeV, oczekiwano prawdziwych cudów. Fizycy jądrowi pochylali się
w napięciu nad pierwszymi śladami torów, które zarejestrowano w detektorach. Stwierdzono
niecodzienny efekt - rozszczepienie obydwu atomów uranu na cztery części. Każde ze zderzających
się jąder uranu rozszczepiło się na dwie części. Superciężki pierwiastek jednak nie powstał...
Układ okresowy pierwiastków w przyszłości: 218 pierwiastków chemicznych?
Uczeni sądzą, że granicą układu okresowego będzie pierwiastek nr 200 i tu znajdzie on w przyszłości
swój kres. Pierwiastków o wyższej liczbie atomowej miałoby nie być. Duża liczba protonów w jądrze
doprowadziłaby natychmiast do wychwycenia bliskich jądru elektronów i do zapadnięcia się ich
torów, a tym samym do „katastrofy” całego atomu. Powstawałoby jądro o niższym ładunku, część zaś
materii atomu przekształcałaby się w energię promieniowania.
Jak wiemy, najcięższym pierwiastkiem, którym dysponujemy w mierzalnych ilościach, jest ferm-257.
Ma on dogodny okres połowicznego rozpadu prawie 100 dni i mógłby służyć jako jądro-tarcza
(target). Synteza pierwiastka nr 200 o liczbie masowej 500 byłaby do pomyślenia przy użyciu
rozpędzonych do wielkich prędkości jonów fermu-257, według schematu:
257
100𝐹𝑚 +
257
100𝐹𝑚 →
500
200𝑋 + 14
1
0𝑛
Obecnie pierwiastek nr 200 ma już nazwę binilnilium. Międzynarodowa Unia Chemii Czystej i
Stosowanej (IUPAC) usiłuje od pewnego czasu zachęcić naukowców do ujednolicenia nazw,
nadawanych pierwiastkom chemicznym. Pozwoliłoby to uniknąć wielu spornych problemów,
występujących dotychczas. Według propozycji opracowanych przez Unię pierwiastki o liczbach
atomowych powyżej 100 otrzymywałyby nazwy zestawiane z sylab: „nil” dla zera, „un” dla 1, „bi” dla
2 itd. oraz końcówki. Zgodnie z tym pierwiastek nr 114 otrzymałby po prostu nazwę ununquadium,
pierwiastek nr 200 - binilnilium. Nikt nie sprzeczałby się wtedy, czy pierwiastek nr 105 ma nazywać się
„hahn”, czy „nielsbohr”, gdyż jego nazwa brzmiałaby unnilpentium. Ku zmartwieniu Unii ani
naukowcy z Berkeley, ani z Dubnej nie poparli tej propozycji. Szanse na wprowadzenie takiego
prymitywnego języka do chemii są więc niewielkie. Seaborg wyraził się, że nazwa „pierwiastek 114”
jest mu mimo wszystko milsza niż ununquadium, na którym można język połamać. Czy można będzie
kiedykolwiek uzyskać niezbędną ilość fermu-257 będącego tworzywem dla binilnilium lub - jak
będziemy znów mówili - dla pierwiastka nr 200? Pytanie to jest całkowicie uzasadnione, ponieważ z 1
t plutonu uzyskuje się w reaktorze wysokostrumieniowym zaledwie 1 μg fermu-257, i to dopiero po
10-letnim napromieniowywaniu neutronami! Jeśli nie uda się w inny sposób wyprodukować
większych ilości fermu, będziemy musieli zrezygnować z wielce kuszącego dokonania syntezy
pierwiastka o względnej masie atomowej 500.
Lepiej zapowiadają się wyniki próbnych syntez obejmujących pierwiastki z pogranicza „wyspy
stabilności”. Na przykład reakcja plutonu-244 z podwójnie magicznym wapniem-48 musiałaby
doprowadzić do syntezy pierwiastka nr 114, według równania:
244
94𝑃𝑢 +
48
20𝐶𝑎 →
290
114𝑋 + 2
1
0𝑛
Chociaż nie uzyskano by tutaj supertrwałego izotopu pierwiastka nr 114 o liczbie masowej 298, to
jednak naukowcy spodziewają się także po izotopie o liczbie masowej 290 dłuższego okresu życia. W
Dubnej i w Berkeley planuje się odpowiednie eksperymenty. Zasadniczą przeszkodą jest dotychczas
brak substancji wyjściowych. Naturalny wapń zawiera tylko 0,18% wapnia-48 i najpierw trzeba go
mozolnie wzbogacać. Obecnie cały światowy zapas wapnia-48 wynosi tylko kilka gramów. Również
większe ilości rzadziej spotykanego plutonu-244 trzeba najpierw wytworzyć w reaktorze.
Przy całym swym optymizmie badacze jądra świadomi są jednego: nawet przy zastosowaniu
najsilniejszych akceleratorów nigdy nie uzyska się mierzalnych ilości superciężkich pierwiastków. Nie
wstrzymuje to jednak uczonych od dociekań, w jakim kierunku otworzy się droga za... najbliższym
zakrętem i dokąd ona prowadzi?
Jeśli przyjrzeć się bliżej dotychczasowej najeżonej pomyłkami i rozczarowaniami historii odkryć
pierwiastków chemicznych, to wątpliwości co do pomyślnych efektów pogoni za pierwiastkami
superciężkimi można uważać za w pełni uzasadnione. Czy znów odkryte zostaną fałszywe
transuranowce? A może w ogóle nie istnieje daleka „wyspa stabilności”? Otto Hahn wielokrotnie
podkreślał fakt, że szuka się jednej rzeczy, a znajduje zupełnie inną. Być może będziemy zaskoczeni
tym, co uczeni znajdą w końcu na swych szlakach wiodących po „morzu niestabilności”. Seaborg
dodał tu: „Gdyby miało się okazać, że słuszność jest po stronie teorii, wtedy otworzy się dla badań
zupełnie nowy świat chemii i fizyki, i wobec nowej rzeczywistości zbledną zupełnie wszystkie
dotychczas podejmowane wysiłki”.
Sztuczne pierwiastki w badaniu przestrzeni kosmicznej
Do czego potrzebne są transuranowce i inne sztuczne pierwiastki? Czy rzeczywiście ich badanie
i produkcja warte są tak wielkich nakładów?
Technet (Tc), pierwszy sztuczny pierwiastek z układu okresowego pierwiastków, znalazł godne uwagi
zastosowanie w wielu dziedzinach. Kilogramy tego pierwiastka uzyskuje się dzisiaj z odpadów
przemysłu jądrowego. Od momentu gdy w Stanach Zjednoczonych zaczęto go produkować
i przetwarzać na skalę przemysłową, pierwotna jego cena, wynosząca 17 000 dolarów za 1 g, spadła
w ciągu kilku lat do 90 dolarów. W medycynie technet stosowany jest obecnie jako znacznik
promieniotwórczy przy wykonywaniu scyntygrafii poszczególnych narządów dla kontroli ich
funkcjonowania. Technetu używa się również do badania schorzeń nowotworowych. Stosowany
w medycynie izotop technetu 99mTc ze względu na jego krótki, wynoszący 6 godzin, okres
połowicznego rozpadu trzeba produkować z molibdenu w tzw. generatorze izotopowym,
bezpośrednio przed użyciem.
Technet jest używany również w przemyśle chemicznym jako katalizator. Jednakże najwięcej korzyści
przysparza technet w zakresie ochrony przed korozją. Związki technetu są bardzo skutecznym
środkiem antykorozyjnym. Odkrycia tego dokonał Amerykanin Cartledge wiosną 1955 r. Stwierdził
on, że dodatek tylko 0,000 05% technetu zapobiega wodnej korozji żelaza i stali.
Badanie działania narządów człowieka. Scyntygrafia wykonana przy zastosowaniu sztucznego pierwiastka – technetu
Zastosowanie w technice zyskał również drugi z kolei sztuczny pierwiastek, promet (Pm). Jako
namiastka radu promet-147, emitujący cząstki beta, stosowany jest do produkcji substancji
świecących, używanych w przyrządach kontrolnych instalowanych na pokładach samolotów. Jego
promieniotwórczość wykorzystywana jest również do dokonywania pomiarów grubości w produkcji
folii i szklanych płyt. Najważniejsze zastosowanie miałby znaleźć 147Pm jako jądrowe źródło energii.
Cząstki beta, wysyłane przez pierwiastki promieniotwórcze, jonizują warstwę zaporową
półprzewodników, wskutek czego powstaje prąd. Zjawisko to określą się mianem efektu beta-
woltaicznego. 24 g tlenku prometu-147 wtłoczone pod ciśnieniem do platynowego pojemnika
stanowią źródło energii o mocy 8 W. Dzisiaj produkowane są już z prometu-147 minibaterie, nie
większe od dziesięciogroszówki. Ich użyteczność ogranicza jedynie okres połowicznego rozpadu tego
izotopu, wynoszący 2½ roku.
Transuranowce emitujące cząstki alfa już z natury dostarczają wielkich ilości ciepła: przy
przechodzeniu przez materię przekazują jej swoją energię kinetyczną. Dlatego też preparaty kiuru
świecą tak jasno, że można je fotografować w ciemnościach we własnym świetle. Kilka miligramów
soli kiuru rozpuszczonych w litrze wody wprawia ją w stan wrzenia. Wygląda ona jak pieniący się
szampan. Fascynujący to widok. Przy doświadczeniach i badaniach konieczne jest stałe ochładzanie
takiego roztworu. Tabletek zawierających kilka gramów tlenku kiuru nie można brać gołymi palcami
(nie pozwalają zresztą na to przepisy bezpieczeństwa), gdyż żarzą się bez przerwy, a temperatura ich
powierzchni przekracza 1200°C!
Gdy w 1947 r. po raz pierwszy wyprodukowano kiur „w większej ilości”, cały światowy zapas tego
pierwiastka składał się z drobniutkiego, ledwie widocznego pyłku wodorotlenku kiuru. Obecnie
produkuje się kiur w kilogramach. Kiur-242 ze względu na okres połowicznego rozpadu 162 dni
i znaczną wydajność, wynoszącą 123 W na 1 g, wytrzymuje konkurencję ze wszystkimi innymi
transuranowcami. Kiur-244 dostarcza 2,9 W mocy na 1 g, ale ma dłuższy okres połowicznego rozpadu
(wynosi on 17,6 roku). Pluton-238 o wydajności 0,46 W na 1 g ma dość długi okres połowicznego
rozpadu - 88 lat.
Wypraska kiuru sfotografowanego we własnym świetle. Ten sztuczny transuranowiec rozgrzewa się do czerwoności dzięki swemu własnemu promieniowaniu
Do wytwarzania prądu z wykorzystaniem źródeł cząstek alfa stosuje się termoogniwa. Rodzaj użytych
pierwiastków w termojonowych bateriach izotopowych zależy od celu, jakiemu mają one służyć. Jeśli
potrzebne są trwałe źródła energii elektrycznej lub ciepła, np. do urządzeń pomiarowych lub
nadajników do zaopatrywania w prąd boi świecących i automatycznych stacji meteorologicznych, czy
też do ogrzewania skafandrów dla nurków i kosmonautów, używa się kiuru-244 lub plutonu-238.
Natomiast w celu uzyskiwania bardzo dużych ilości energii elektrycznej lub ciepła przez krótki czas
stosuje się baterie zawierające kiur-242.
Baterie atomowe znajdują zastosowanie wszędzie tam, gdzie można w pełni wykorzystać ich
specyficzne zalety: mają niewielkie rozmiary, nie wymagają specjalnego nadzoru, przy czym
funkcjonują niezawodnie nawet w warunkach krańcowych. Szczególnie cenna jest możliwość
wykorzystywania ich w badaniach kosmicznych. Gdy 4 października 1957 r. wprowadzony został
przez Związek Radziecki na orbitę okołoziemską pierwszy satelita Ziemi, „Sputnik”, baterie chemiczne
zainstalowane na jego pokładzie zapewniły energię na 23 dni pracy jego urządzeń nadawczych, po
czym przestały działać. Baterie izotopowe stwarzają znacznie większe możliwości.
W 1961 r. w Stanach Zjednoczonych taką baterię, typu SNAP (System for Nuclear Auxiliary Power),
zainstalowano po raz pierwszy na pokładzie satelity nawigacyjnego „Transit”. Jako źródło energii
wykorzystano tu pluton-238. Ciepło emitowane przez ten pierwiastek przekształcane było na prąd
metodą termoelektryczną. Od tamtej pory baterie atomowe znajdują różnorakie zastosowanie
w lotach kosmicznych. W Związku Radzieckim instalowano je w satelitach serii „Kosmos”, a w Stanach
Zjednoczonych np. w zasilaną plutonem-238 baterię o mocy 60 W wyposażony został satelita
meteorologiczny „Nimbus”, który okrąża Ziemię od maja 1968 r. Amerykańska sonda księżycowa
„Surveyor”, która w 1966 r. pierwsza przekazała na Ziemię wyniki analizy chemicznej gruntu
księżycowego, miała urządzenie energetyczne o mocy 20 W, zasilane przez 7,5 g kiuru-242.
Szeroko znana stała się minielektrownia-ogniwo radioizotopowe SNAP 27, o mocy 73 W, zasilane
przez 4,3 kg plutonu-238. Wymiary jej wynosiły 45×40 cm. 12 listopada 1969 r. SNAP 27 ustawiony
został na Księżycu przez astronautów z „Apolla 12”. Sztabkę plutonu, która rozgrzała się do
temperatury 700°C, amerykańscy astronauci umieścili na czas lotu, ze względu na bezpieczeństwo, po
zewnętrznej stronie pojazdu i dopiero po lądowaniu wmontowali ją do generatora. SNAP 27 zaczął
natychmiast wytwarzać prąd elektryczny i dostarczać energii pozostawionym na Księżycu przyrządom
pomiarowym.
Już przy pierwszym lądowaniu na Księżycu Amerykanie zastosowali pluton-238 do uzyskiwania
energii cieplnej. Plutonowe źródła ciepła wmontowane w przyrządy pomiarowe zapewniały ich
działanie także w ekstremalnych temperaturach na powierzchni naszego satelity. Podczas lotu
statków kosmicznych „Apollo” wodę do picia wytwarzano w urządzeniu zawierającym 570 g plutonu-
238. Przez destylację płynnych odpadów amerykańscy astronauci uzyskiwali dzięki niemu 8 l wody
dziennie. Badawczy pojazd „Łunochod”, umieszczony na powierzchni Księżyca przez Związek
Radziecki w listopadzie 1970 r., wyposażony był również w urządzenia izotopowe służące do
utrzymania właściwej temperatury.
Lądownik „Vikinga”, sondy wysłanej na Marsa. Generator izotopowy znajduje się pod przykrywą osłaniającą kulisty zbiornik paliwa
Źródła energii oparte na promieniowaniu długotrwałych izotopów są szczególnie potrzebne do
wyposażenia sond kosmicznych, które wysyła się na „wielkie wyprawy” do bardziej odległych od
Ziemi planet.
Amerykańskie sondy typu „Viking”, które w 1976 r. lądowały na Marsie, aby poszukiwać tam śladów
życia, miały na pokładzie dwa generatory izotopowe, które zaopatrywały w energię człon lądujący.
Stacje kosmiczne umieszczane w pobliżu Ziemi, jak radziecki „Salut” czy amerykański „Skylab”,
czerpią energię z baterii ogniw słonecznych zasilanych ciepłem Słońca. Jednakże sondy wysyłane na
Jowisza nie mogą być wyposażane w bakterie słoneczne. Ilość energii słonecznej, jaka dociera do
sondy w pobliżu tej odległej planety, już nie wystarcza. Ponadto w podróży kosmicznej z Ziemi do
Jowisza trzeba pokonać olbrzymią odległość, wymagającą od 600 do 700 dni lotu. Podstawowym
warunkiem powodzenia takich przedsięwzięć jest niezawodność działania urządzeń dostarczających
energię.
Z tego też względu amerykańska sonda „Pioneer 10”, która wystartowała w lutym 1972 r. w kierunku
Jowisza i w grudniu 1973 r. znalazła się najbliżej tej planety, a także następna sonda „Pioneer 11”,
zostały wyposażone w cztery wysokowydajne baterie z plutonem-238, zainstalowane na wysięgniku
długości 27 m. W 1987 r. sonda „Pioneer 10” przeleci obok najbardziej oddalonej od Ziemi planety,
Plutona, i jako pierwszy pojazd kosmiczny opuści nasz Układ Słoneczny, z zainstalowanym na
pokładzie jednym z pierwiastków sztucznie wyprodukowanych na Ziemi.
Bardzo obiecująco rysuje się zastosowanie sztucznych pierwiastków do zasilania rozruszników
ludzkiego serca. Od urządzeń tych wymaga się, aby dostarczały regularnych impulsów elektrycznych
mięśniowi sercowemu. Dotychczas stosowane baterie chemiczne są zbyt duże i działają jedynie od 2
do 3 lat. Natomiast okres funkcjonowania rozruszników izotopowych zasilanych plutonem-238 ocenia
się na co najmniej 10 lat. W najgorszym przypadku pacjent musi się poddawać zabiegowi
chirurgicznemu co dziesięć lat. Rozruszniki izotopowe muszą czynić zadość bardzo ostrym
wymaganiom bezpieczeństwa, aby wybitnie toksyczny pluton w żadnym przypadku nie wydostał się
z urządzenia. Rozruszniki wszczepione po raz pierwszy w 1970 r. przez lekarzy francuskich dwom
osobom ważyły tylko po 40 g. 150 mg plutonu-238 daje potrzebną moc 200 μW. Od tamtej pory
rozruszniki te wspomagają działanie serca obydwu pacjentów. Ten przekonywający wynik był szkołą
dla innych. Rozruszniki z plutonem-238 lub z prometem-147 były potem wielokrotnie wszczepiane10,
a w ostatnich czasach zabiegi te stosowano także w Polsce i w Związku Radzieckim.
Atomowy rozrusznik serca zasilany plutonem-238
Izotop plutonu-238 sprawdził się w medycynie w jeszcze jednym przypadku. Służy on jako źródło
energii dla „sztucznego serca”, urządzenia pompującego krew, które ratuje życie przy ustaniu
krążenia.
10 Ogniwa takie były stosowane w Polsce do 1975 r. Obecnie używa się długowiecznych rozruszników (5—15 lat) z bateriami litowymi (przyp. red.).
Pluton, jak starożytny bóg Janus o dwóch obliczach, w jednakowej mierze budzi nadzieje, jak
i napawa obawami.
Kaliforn. W poszukiwaniu środków odurzających i złota
Pierwiastek transuranowy kaliforn (Cf) przyszedł na świat w 1950 r. reprezentowany przez niewiele
zaledwie atomów. Dzisiaj specjalnie planuje się wieloletnie „programy produkcji” miligramowych
jego ilości, światowy zaś zapas tego pierwiastka wynosi może kilka gramów, na pewno nie więcej niż
5 g. Kaliforn jest niesłychanie drogi. Jeden gram tego transuranowca kosztuje około 10 mln dolarów.
Jakie więc jego cechy powodują, że jest on tak pożądany?
Kalifom-252 rozpada się z okresem połowicznego zaniku 2,6 roku z emisją cząstek alfa. Ale w tym
samym czasie 3% atomów samorzutnie się rozszczepia, uwalniając przy każdym rozszczepieniu cztery
neutrony. I ta emisja neutronów powoduje, że 252Cf jest tak interesującym pierwiastkiem. Jeden gram
jego substancji emituje bowiem w ciągu 1 s 2,4 biliona (1012) neutronów, co odpowiada strumieniowi
neutronów uzyskiwanemu w reaktorze średniej mocy! Aby uzyskać taki strumień neutronów w
„klasyczny” sposób za pomocą źródeł radowo-berylowych, potrzeba by mieć 200 kg radu. Takiej ilości
radu w ogóle nie ma na Ziemi. Nawet niewidoczna gołym okiem ilość 1 μg kalifornu-252 dostarcza
w ciągu 1 s ponad 2 mln neutronów. Ostatnio takie punktowe wysoko wydajne źródła neutronów
znalazły zastosowanie w medycynie przy lokalnym napromieniowywaniu złośliwych guzów
nowotworowych.
W wielu przypadkach kaliforn może obecnie zastępować reaktor jądrowy, np. w specjalistycznych
metodach analitycznych, jak radiografia neutronowa lub analiza aktywacyjna. Przy użyciu radiografii
neutronowej „prześwietla się” części samolotów i reaktorów oraz najprzeróżniejsze urządzenia.
Dzięki tej metodzie ujawnia się usterki uprzednio niewykrywalne. W Stanach Zjednoczonych i w
Związku Radzieckim skonstruowano w tym celu przenośne neutronowe urządzenie do defektoskopii
z kalifornem-252 jako źródłem promieniowania. Do tych prac nie potrzeba już reaktora jądrowego.
Taki neutronowy aparat do prześwietlania wykazał się w USA doskonałym „węchem”
w kryminalistyce. Ukryte w gilzach nabojów tabletki LSD i marihuany natychmiast „rozpoznał”,
podczas gdy przy użyciu promieni rentgenowskich przemycanych narkotyków nie wykryto.
Szersze zastosowanie znalazł kaliforn do neutronowej analizy aktywacyjnej. Jest to metoda
precyzyjna, szczególnie cenna przy poszukiwaniu pierwiastków śladowych. Badane substancje
poddaje się działaniu strumienia neutronów, w wyniku czego powstają sztuczne izotopy
promieniotwórcze. Natężenie promieniowania gamma stanowi miarę zawartości pierwiastków
śladowych w badanej substancji. Przy użyciu nowoczesnej spektrometrii gamma można łatwo
dokonać dokładnych pomiarów charakterystycznego dla danego izotopu promieniowania gamma i na
podstawie ich wyników ustalić zawartość poszukiwanych pierwiastków.
Obecnie powszechne jest stosowanie aktywacji próbek badanych substancji w reaktorze jądrowym.
Lepsze jednak, jeśli tylko są dostępne, są małe, przenośne źródła neutronów, co ma szczególne
znaczenie przy dokonywaniu neutronowych analiz aktywacyjnych „na miejscu”. Spektakularną
ilustrację stanowi ustalenie składu gruntu księżycowego i gruntu odległych planet. Również na Ziemi
w poszukiwaniach złóż rud znajdujących się w niedostępnych miejscach, jak np. na dnie mórz,
znajdują zastosowanie te „punktowe” źródła neutronów. Sondy wiertnicze stosowane przy
poszukiwaniach ropy naftowej wyposażone są także w kaliforn-252.
Za pomocą analizy aktywacyjnej można wykrywać niezwykle małe ilości poszukiwanych
pierwiastków. Nawet 10-10 do 10-13 g substancji daje już o sobie znać. Niektóre pierwiastki można
wykryć w jeszcze mniejszych ilościach, np. 10-17 g aktynu, tzn. około 25 000 jego atomów.
Czy Napoleon I umarł na wygnaniu śmiercią naturalną? Na to szeroko dyskutowane pytanie
znaleziono jednoznaczną odpowiedź dopiero po 140 latach. Jako „dowód rzeczowy” posłużył pukiel
włosów cesarza Francuzów, który ścięto mu nazajutrz po śmierci na Wyspie Św. Heleny, 5 maja
1821 r. Jako drogocenna pamiątka były one przechowywane przez całe pokolenia jego wielbicieli.
Lekarze sądowi ustalili, że cesarz padł ofiarą morderstwa dokonanego za pomocą trucizny. Dzięki
metodzie analizy aktywacyjnej wykryto w badanych włosach Napoleona 13 razy więcej arsenu, niż
wynosi jego normalna ilość. Na podstawie zróżnicowanej zawartości arsenu w różnych odcinkach
rosnących włosów można było ustalić także, kiedy zaczęto podawać truciznę.
Pochodzenie starożytnych rzeźb z marmuru przestało już dziś stanowić tajemnicę, skoro wiadomo, że
określone pierwiastki śladowe są charakterystyczne dla określonych kamieniołomów starożytnych
marmurów. Badania barwników farb w obrazach, przeprowadzone za pomocą analizy aktywacyjnej,
wykazały ogromne znaczenie tej metody przy ustalaniu daty powstania dzieł sztuki. Obce domieszki
w często stosowanej farbie - bieli ołowianej, zmieniały się z biegiem czasu w bardzo
charakterystyczny sposób. Podobne zmiany stwierdzono również w odniesieniu do innych farb
używanych przez malarzy. Odkąd można badać dzieła sztuki za pomocą neutronowej analizy
aktywacyjnej, fałszerze obrazów nie mają już szans.
Nieocenione znaczenie tej metody przy badaniu dzieł sztuki a historycznej wartości potęguje jeszcze
fakt, że nie powoduje ona żadnego materialnego uszkodzenia badanych obiektów. Przy zastosowaniu
innych nowoczesnych analitycznych metod badań, jak rentgenowska analiza fluorescencyjna i analiza
spektralna, nie można uniknąć choćby powierzchniowego uszkodzenia badanych przedmiotów.
Aparat do radiografii neutronowej z 252Cf
Neutronowa analiza aktywacyjna pozwala również na dokładne ustalenie zawartości złota i srebra,
i to występujących zarówno w ilościach mikro-, jak i makroskopowych. Sławny medalion Wenzela
Seylera leżałby do dziś nie tknięty, gdyby zastosowano tę metodę do rozwiązania jego zagadki.
Pomyślana pierwotnie jako metoda badania pierwiastków śladowych, po udoskonaleniu znalazła
zastosowanie także do oznaczania dużych ilości składników. Przy użyciu niewielkich strumieni
neutronów, rzędu 103 neutronów na 1 cm2 i 1 s (zamiast, jak dotychczas, od 109 do 1014 neutronów
na 1 cm2 i 1 s), stało się możliwe określenie głównych składników stopów, np. zawartości złota
i srebra w złotych monetach. Źródła neutronów z 252Cf dobrze się tutaj sprawdzają.
Ustalenie składu i zbadanie autentyczności historycznych monet wybitych ze szlachetnych metali, bez
ich uszkodzenia, nie stanowi dziś żadnego problemu. Można nawet demaskować fałszerzy monet
z zamierzchłej przeszłości. Gdy papież Grzegorz IX obłożył klątwą kościelną cesarza rzymskiego i króla
Sycylii, Fryderyka II Hohenstaufa, zarzucił mu m. in. niegodziwe fałszowanie monet. Wprowadzone
przez cesarza fałszywe srebrne denary łatwo było zdemaskować, ponieważ posrebrzane były tylko po
wierzchu, ale co czynić ze złotymi augustalisami, które Fryderyk kazał wybijać, monetami o wielkiej
wartości numizmatycznej? Czy ich skład też odbiega od przepisowych 20,5 karata, co odpowiada
85,5% zawartości złota? Uzyskanie odpowiedzi na to pytanie było przez długi czas niemożliwe,
ponieważ nikt nie decydował się na poświęcenie jednego choćby z rzadkich okazów tej monety dla
dokonania analizy ówcześnie stosowanymi metodami. Analiza przeprowadzona metodą aktywacji
neutronowej dostarczyła wreszcie, bez uszkodzenia monet, dowodów, że augustalisy z XIII w. czyniły
zadość ówczesnym przepisom menniczym, a więc że były prawdziwe.
Fałszowanie monet było w dawnych czasach surowo karane. W 1124 r. król angielski Henryk I kazał
w okrutny sposób okaleczyć 100 mincerzy, ponieważ zaistniało podejrzenie, że dodają oni do monet
cyny zamiast srebra. Dzisiaj, a dokładnie po 1971 r., trzeba tych mincerzy uznać za zrehabilitowanych,
poniewczasie. Neutronowa analiza aktywacyjna wykazała bowiem niezbicie, że skład
kwestionowanych srebrnych monet był zgodny z przepisami.
Analizy prowadzone metodą aktywacji neutronowej pomagają geologom w poszukiwaniu rud złota
i srebra. W Związku Radzieckim Instytut Fizyki Jądrowej w Taszkiencie opracował oparte na
spektrometrii gamma metody wykrywania złota w blokach skalnych za pomocą sondy wiertniczej,
zaopatrzonej w źródło kalifornu. Metale szlachetne zawarte w rudach i skałach ulegają aktywacji pod
działaniem neutronów, przy czym powstają promieniotwórcze izotopy srebra i złota. Można je
bezbłędnie zidentyfikować na podstawie ich okresów połowicznego rozpadu, a także według
położenia ich linii w widmie promieni gamma. Intensywność tych linii jest miarą zawartości badanych
minerałów: w naturalnej skale można stwierdzić zawartość 10-9% złota i srebra, nie ujdzie więc
uwadze nawet najmniejsza drobinka złota.
Problemy produkcji transuranowców
Spośród pierwiastków z grupy transuranowców specjalne zainteresowanie wzbudziły pluton, ameryk,
kiur i kaliforn. A jak wygląda problem ich produkcji? Czy jest ona opłacalna?
Gdy amerykańskie dowództwo wypraw kosmicznych wysyłało w 1966 r. w podróż sondę księżycową
„Surveyor” z aparaturą radioizotopową zawierającą 7,5 g kiuru, tylko wtajemniczeni wiedzieli, ile
wysiłku kosztowało zdobycie tej ilości pierwiastka. 77 g ameryku-241 wartości 20 000 dolarów trzeba
było poddawać przez cztery miesiące napromieniowaniu w wysokostrumieniowym reaktorze,
a następnie poddać obróbce chemicznej.
Jeszcze większe koszty pociągnęły za sobą próby podjęcia przez Amerykanów produkcji pierwiastków
trans-kiurowych, a przede wszystkim tak pożądanego kalifornu-252. Aby dokonała się synteza tego
pierwiastka, każdy wytworzony w reaktorze atom plutonu musi krok po kroku wychwycić 13
neutronów. W toku tego procesu powstaje jednak duża ilość innych rozszczepialnych nuklidów,
dlatego maksymalna wydajność wynosi około 0,05% 252Cf. Z 1 kg plutonu można po wieloletnim
naświetlaniu w wysokostrumieniowym reaktorze uzyskać w najlepszym przypadku 0,5 g kalifornu-
252. W takim specjalnym reaktorze należy dla utrzymania poziomu mocy wymieniać co miesiąc
kosztowne pręty paliwowe z uranu-235. Także i to wyjaśnia kolosalną cenę 1 g kalifornu, 10 mln
dolarów.
W 1972 r. Stany Zjednoczone dysponowały 1 g tego pierwiastka. Okazało się, że do transportu tej
ilości kalifornu potrzebny był specjalny pojemnik. To „opakowanie” o średnicy około 3 m, wysokości 4
m i ciężarze 50 t miało niezwykły wygląd. Kalifornowy skarb przechowywano w „szafie pancernej”
o ścianach z wielu warstw parafiny, ołowiu, ciężkiego betonu i stali. Te środki ostrożności nie miały na
celu zabezpieczenia go przed kradzieżą, lecz ochronę otoczenia przed promieniowaniem. Bez takiego
„opakowania” gram kalifornu stanowiłby śmiertelne zagrożenie ze względu na emisję neutronów
i wyzwalanie wszędzie w otoczeniu promieniotwórczości indukowanej neutronami.
Pojemnik do transportu jednego jedynego grama kalifornu
Z wykazu pochodzącego z 1971 r. wynika, że w obydwu wysokostrumieniowych reaktorach do
produkcji izotopów w Oak Ridge i w Brookhaven (USA), w czasie od lipca 1969 r. do lipca 1971 r.
wyprodukowano następujące ilości transuranowców:
50 g kiuru-244,
54 mg kalifornu-252,
0,4 mg einsteinu-253,
5•108 atomów fermu-257 (ilość nie dająca się zważyć).
Przy tak skromnych efektach produkcyjnych trudno się dziwić, że poszukiwano innych metod
umożliwiających szybszą i tańszą produkcję większych ilości transuranowców. Amerykanie, którzy
zawsze mieli wrodzony zmysł „wielkiego interesu”, planowali z wielkim rozmachem. Oczekiwanie
przez okres 5 do 10 lat na 1 g kalifornu wydawało im się za długie. Chcieli uzyskać 10 g za jednym
uderzeniem - bomby atomowej!
Po kilku wstępnych próbach odważono się w lipcu 1969 r. na efektowny eksperyment, który otrzymał
nazwę „Hutch” (niecka). Miejscem „spektaklu” był poligon amerykańskiego dowództwa podziemnych
eksperymentów z bombami jądrowymi w Nevadzie. W wyniku wielu przeprowadzonych próbnych
eksplozji teren ten wygląda jak poorana kraterami powierzchnia Księżyca. W toku eksperymentu
„Hutch” bomba atomowa o sile wybuchu 2000 kiloton trójnitrotoluenu detonowała na głębokości
600 m, wyrywając w ziemi potężny krater w kształcie niecki. W przeciągu 10-7 s bomba „Hutch”
wyzwoliła 4,5•1025 neutronów na 1 cm2, a więc 10 mld razy więcej niż najsilniejszy reaktor. Gdy po
kilku dniach radioaktywność zmalała w dostatecznym stopniu, pierwsze oddziały odważyły się
wjechać na spychaczach na miejsce eksplozji, aby przygotować poryty grunt do wierceń. Jednolita
bryła przetopionej skały, o masie chyba 150 000 t, zawierała poszukiwane rzadkie transuranowce.
Aby wydobyć skałę, należałoby zastosować metody eksploatacji górniczej. Było to przedsięwzięcie
beznadziejne, dlatego też Amerykanie zadowolili się pierwszym próbnym odwiertem 100 g skały.
Otrzymali z nich 1010 atomów fermu-257, produktu wyjściowego do uzyskania pierwiastka nr 200
o względnej masie atomowej 500. Ilość ta przekraczała stokrotnie cały zasób tego pierwiastka
uzyskany dotychczas w wysokostrumieniowym reaktorze. Według dokonanych ocen w eksplozji
„Hutch” powstało ogółem 0,25 mg fermu-257, podobnie rozproszonego w twardej masie skalnej jak
10 g kalifornu... A te pierwiastki, które nie rozpadły się, leżą w niej dotychczas.
Wydajność produkcji transuranowców w reaktorze jądrowym: wieloletnie napromieniowywanie w wysokostrumieniowym reaktorze dostarcza z 1 kg plutonu w najlepszym przypadku 0,5 g kalifornu-252, którego wartość wynosi 5 mln dolarów
Próba „Hutch” i dalsze próbne eksplozje zachęciły amerykańskich specjalistów w 1972 r. do
przeprowadzenia jeszcze dalej idących spekulacji myślowych. Za pomocą dwóch szybko po sobie
następujących wybuchów termojądrowych mogłoby się udać przezwyciężenie bariery, jaką
w łańcuchu syntezy transuranowców stwarza ferm-258. Zanim jeszcze ów skrajnie krótkotrwały
produkt pośredni uległby rozpadowi, zdążyłyby powstać dalsze transuranowce. Drugi „błysk
neutronowy” skompensowałby także straty wynikające z samorzutnego rozszczepiania się innych
transuranowców. Przez ten „podwójny strzał” spodziewano się uzyskać mierzalne ilości superciężkich
pierwiastków, leżących w pobliżu liczby atomowej 114. Takie „metody syntezy” istnieją na razie tylko
na papierze. Na przeszkodzie stoją ważne układy polityczne między ZSRR i USA ograniczające
podziemne próby atomowe. Nie bacząc na to Amerykanie usiłują podkreślić naukowy charakter tej
podwójnej eksplozji: miałaby to być ostatnia możliwość osiągnięcia „wyspy stabilności”, gdyby
reakcje między ciężkimi jonami nie doprowadziły do celu.
Promieniotwórcze odpady stanowią dziś główne źródło pierwiastków syntetycznych. Z ciekłych
pozostałości po przerobie wypalonego paliwa jądrowego uzyskuje się technet i promet w taki sam
sposób jak sztuczne transuranowce. Na 1 t odpadów przypada 500 g neptunu, 100 g ameryku i 20 g
kiuru. W przemyśle jądrowym instalacje przerabiające odpady służą nie tylko do niezbędnego
usuwania najbardziej niebezpiecznych produktów rozszczepienia, lecz także do uzyskiwania
najcenniejszych nuklidów.
Dzięki przemianie pierwiastków produkuje się w reaktorze nie tylko promieniotwórcze nuklidy.
Cenne metale szlachetne, jak pallad i rod, stanowiące produkty rozszczepienia i zaliczane dziś jeszcze
do najdroższych metali, można uzyskiwać z wypalonego w reaktorze paliwa uranowego. Gdyby
zaniechano tej produkcji, przepadłoby w 1980 r., według ocen amerykańskich, w promieniotwórczych
odpadach tyle samo rodu, ile uzyskano z trudem ze źródeł naturalnych. A więc alchemia
doprowadzona do perfekcji; wytwarzaj z uranu pallad i rod, które są cenniejsze niż materiał
wyjściowy!
Reaktory powielające, czarny rynek plutonu i amatorska produkcja bomb atomowych
Pluton jest jedynym sztucznym pierwiastkiem, który można produkować „ludzką ręką” w bardzo
znacznych ilościach, bo aż w tonach. Nie można uniknąć tej produkcji, ponieważ pluton powstaje
z konieczności w każdym reaktorze jądrowym. Po wypaleniu 33 g uranu-235 do ilości 7 do 8 g,
z każdego kilograma uranu reaktorowego powstaje około 6 g pierwiastka nr 94. W reaktorze
jądrowym o mocy 1000 MW powstaje rocznie od 200 do 250 kg plutonu-239. Do marca 1977 r.
uzyskano w Wielkiej Brytanii w ten właśnie sposób 7,5 t plutonu z wypalonych prętów paliwowych z
9 elektrowni atomowych, w których paliwem jest naturalny uran.
Na podstawie znanej mocy reaktorów łatwo jest więc wyliczyć, ile wynoszą światowe zasoby
„pokojowego” plutonu nagromadzonego w prętach paliwowych. Na początku 1976 r. mogły one
wynosić około 60 t. Należy do tego doliczyć oficjalnie nie podawane ilości plutonu „wojskowego”,
wynoszące według przybliżonych ocen od 200 do 300 t. Ilość plutonu uwięzionego w broni jądrowej
nie jest jednak tak zupełnie „tajna”, gdyż można ją bardzo łatwo obliczyć na podstawie gromadzenia
się w naszej troposferze od 1959 r. kryptonu-85. Jego stężenie rośnie prawie liniowo. W reaktorach
jądrowych, które produkują pluton dla celów wojskowych, powstaje w produktach rozszczepienia
0,3% tego promieniotwórczego gazu szlachetnego, który ulatuje w powietrze.
Prócz tego „sztucznego” plutonu istnieją, jak wiemy, także nieznaczne zasoby naturalnego plutonu
oraz „naturalny” pluton, który powstał kiedyś w sposób sztuczny. Należy przez to rozumieć
obejmujące całą kulę ziemską skażenie tym pierwiastkiem.
Stosunkowo niegroźne są przypadki, gdy satelity wyposażone w ogniwa izotopowe nie weszły na
orbitę, lub też w wyniku nieprzewidzianych okoliczności weszły na powrót w atmosferę ziemską
i spłonęły. Zdarzyło się to m. in. amerykańskiemu satelicie z serii „Transit”, który spadł w 1964 r.
z ładunkiem 1 kg 238Pu na pokładzie, czy też radzieckiemu „Kosmosowi 954” na początku 1978 r.
W lotach kosmicznych nie da się wyeliminować takich awarii, nie powodują one jednak istotnego
zagrożenia. Pluton-238 ze swym okresem połowicznego rozpadu wynoszącym 88 lat znika na
szczęście z powierzchni Ziemi dużo szybciej niż trwalszy pluton-239 z okresem połowicznego rozpadu
24 100 lat. Dlatego właśnie ziemia w Nagasaki zawiera jeszcze dziś dziesięciokrotnie więcej plutonu-
239 niż gdzie indziej.
Poważny niepokój budziły natomiast katastrofy amerykańskich samolotów z bombami atomowymi
na pokładzie koło Palomares i Thule w latach 1966 i 1968, ponieważ uwolnione wtedy zostały
większe ilości plutonu-239, zawarte w niesionej przez nie broni atomowej. Do światowego skażenia
plutonem przyczyniły się jeszcze bardziej wszystkie naziemne próby z bronią jądrową. Ocenia się, że
do czasu zaprzestania tych prób w atmosferze znalazło się 5 do 10 t plutonu, z czego 95% w postaci
opadu promieniotwórczego skaziło wielkie obszary kuli ziemskiej. Trzeba tu także przypomnieć, że
pluton ze względu na swą promieniotwórczość jest 1010 razy bardziej toksyczny niż kwas pruski, toteż
przy posługiwaniu się tą trucizną konieczne są najdalej posunięte środki ostrożności. W sierpniu
1978 r. na żądanie związków zawodowych musiano zamknąć brytyjskie zakłady plutonowe w
Aldermaston, bowiem u wielu pracowników stwierdzono podwyższony poziom plutonu
w organizmie.
Chociaż pluton jest tak niebezpieczny i podstępny, to jednak jest on absolutnie niezbędny do
zaspokojenia w przyszłości naszego zapotrzebowania na energię. Z dzisiejszego punktu widzenia
energia jądrowa jest jedyną alternatywą dla pokrycia deficytu energii, który wystąpi w przyszłości
w wyniku wzrastającego jej zużycia oraz wyczerpywania się naturalnych jej źródeł.
Także naturalne zasoby uranu-235 nie są niewyczerpalne. Dlatego też w miarodajnych kręgach
fachowców uznaje się uran za perspektywiczne źródło energii tylko w tym przypadku, jeśli uda się
wykorzystać do uzyskiwania energii jądrowej nierozszczepialny uran-238, tzn. jeśli uda się
przekształcać go w pluton dający się rozszczepiać. Uran-238 stanowi ponad 99% naturalnego uranu.
Rozszczepialny pluton musi być więc wytwarzany, i to w takich reaktorach, które produkują tego
jądrowego paliwa więcej, niż go zużywają. Stąd określenie „reaktory powielające”. W reaktorach tego
typu wykorzystuje się strumień niespowolnionych neutronów nie w celu rozszczepienia jąder, ale do
uzyskania przemiany uranu-238 w pluton-239. Opanowanie procesu funkcjonowania reaktora
o neutronach prędkich stwarza mnóstwo problemów technicznych i z zakresu bezpieczeństwa, które
do dziś nie zostały w pełni rozwiązane.
W rozwoju reaktorów powielających pionierem okazał się Związek Radziecki. W 1959 r. w Obnińsku
pierwszy reaktor doświadczalny osiągnął stan krytyczny, a pierwsza na świecie elektrownia atomowa
z reaktorem powielającym została uruchomiona w 1973 r. w mieście Szewczenko nad Morzem
Kaspijskim. Od tego czasu służy ona do odsalania wody morskiej. W Związku Radzieckim i w
uprzemysłowionych krajach Zachodu uruchomienie reaktorów powielających do uzyskiwania energii
dla celów gospodarczych przewiduje się na koniec lat osiemdziesiątych. W 2000 r. prędkie reaktory
powielające mają stanowić jedną trzecią wszystkich elektrowni atomowych. Związany z tym rozwój
przemysłu jądrowego (przewidywana moc wszystkich elektrowni atomowych ma wynosić w 2000 r.
3000 gigawatów) zmusza do zwiększenia poczucia odpowiedzialności każdego państwa z osobna i do
efektywnej kontroli międzynarodowej. Elektrownie jądrowe będą na pewno dostarczały plutonu
w dużych ilościach, rzędu 1000 t rocznie. Jest to ilość wystarczająca do wyprodukowania ponad
150 000 takich bomb jak zrzucona na Hiroszimę! Należy więc być świadomym niebezpieczeństwa
związanego z tym, że w świecie kapitalistycznym może rozwinąć się „hierarchia plutonowa” i że część
tej ogromnej ilości atomowych materiałów wybuchowych może trafić na czarne rynki i zostać
zbrodniczo użyta do produkcji broni atomowej.
Takie problemy nie istnieją szczęśliwie w społeczeństwie socjalistycznym. Jednak i my musimy
współżyć z plutonem, ponieważ nie możemy zrezygnować z energii jądrowej. Czujność należy
zachować przede wszystkim wobec stosowanej przez państwa kapitalistyczne swobody obrotu
materiałami rozszczepialnymi, co może pociągnąć za sobą daleko idące następstwa polityczne. Tak
np. Republika Federalna Niemiec od lat faworyzuje w handlu atomowym państwa w rodzaju Brazylii i
Republiki Południowej Afryki, które nie podpisały układu o zakazie broni jądrowej.
Nie można poza tym wykluczyć całkowicie możliwości, że w posiadanie plutonu wejdą terroryści
i zaczną sami konstruować bomby atomowe. Według słów jednego z rzeczoznawców amerykańskich
potrzeba do tego tylko plutonu oraz umiejętności czytania i pisania. Inni z kolei są zdania, że
„zmajstrowanie” bomby atomowej we własnym garażu za pomocą imadła i młotka należy do
dziedziny science fiction. A jaka jest prawda? W zwykłym reaktorze jądrowym powstaje oczywiście
nie czysty pluton, ale mieszanina izotopów zawierająca 60 do 70% rozszczepialnego plutonu-239. Ta
mieszanina nie jest jeszcze bombą, ale może być użyta do produkcji materiałów wybuchowych.
Ilustracją tego, że jednak z nieoczyszczonego plutonu z reaktorów jądrowych także „da się coś
zrobić”, był próbny wybuch takiej bomby w Stanach Zjednoczonych, o którym doniosło czasopismo
„Chemical and Engineering News” we wrześniu 1977 r., pozbawiając wielu ludzi różnych iluzji.
Ponieważ masa krytyczna atomowego materiału wybuchowego zależy m. in. od zawartości
rozszczepialnych izotopów, dla mieszaniny izotopów plutonu ma ona wartość znacznie wyższą, co jest
zapewne dodatkowym czynnikiem bezpieczeństwa. Przy maksymalnej szybkości łączenia się mas
podkrytycznych i optymalnym działaniu reflektora neutronów masa krytyczna dla czystego plutonu-
239 wynosi 5,6 kg.
Gdyby nawet jakiejś mafii udało się skonstruować ładunek wybuchowy z „czarnorynkowego”
plutonu, to siła jego wybuchu byłaby znacznie mniejsza niż siła wybuchu zwykłych bomb.
Katastrofalne natomiast byłyby skutki tej eksplozji ze względu na rozproszenie się substancji
promieniotwórczych oraz panikę, jaką budzi broń jądrowa, obojętne jakiego kalibru.
Przerób reaktorowego plutonu dla uzyskania czystego izotopu-239 jest związany z ogromnymi
nakładami technicznymi. Dlatego też można by nie obawiać się zbytnio, że ewentualni
majsterkowicze będą w stanie wyprodukować czysty pluton-239 w swych domowych pracowniach.
Odnosi się to także do pozostałych rozszczepialnych izotopów: plutonu-241 i ameryku-242. 241Pu
powstaje w reaktorze w niewielkich ilościach i ma niższą masę krytyczną niż pluton-239. Dlatego też
wykorzystywany bywa do wytwarzania „małych” jądrowych ładunków wybuchowych. Oczywiście
i taka broń jest dostatecznie groźna. Ze względu na krótki okres połowicznego rozpadu plutonu-241
trzeba co dwa lata materiał wybuchowy tych granatów atomowych poddawać przeróbce, by
oddzielić tworzący się ameryk-241. Ten izotop ameryku nie ma właściwości wybuchowych. Natomiast
ameryk-242 ma największy przekrój czynny na rozszczepienie. Jego masa krytyczna wynosi zaledwie
3,8 kg. Na szczęście nie udało się do dziś wyprodukować większych ilości tego izotopu, więc i ta
możliwość jest zamknięta dla anarchistów, którzy chcieliby zmajstrować bombę atomową.
Za to wcale nie należy do zakresu science fiction przemyt plutonu na skalę międzynarodową. Te
przestępcze działania są o wiele niebezpieczniejsze niż tak okrzyczana w świecie kapitalistycznym
bomba atomowa budowana sposobem domowym przez anarchistów, ponieważ przemyt stanowi
bezpośrednie zagrożenie dla pokoju na świecie. W celu obejścia postanowień układu o zakazie broni
atomowej praktykuje się na Zachodzie, przy aprobacie najwyższych czynników, metody znane jedynie
z powieści detektywistycznych.
W 1968 r. wypłynął z Antwerpii zachodnioniemiecki frachtowiec z 200 t uranu na pokładzie. Metal
ten był potrzebny pewnej włoskiej firmie do produkcji katalizatorów dla przemysłu chemicznego.
Statek z uranem zaginął „bez śladu” w drodze do Genui, swego portu przeznaczenia. Po kilku
miesiącach pojawił się w niewielkim porcie tureckim z innym ładunkiem na pokładzie.
O tym, gdzie podział się uran, nawet służba bezpieczeństwa EURATOMU nie mogła się niczego
dowiedzieć. Dopiero po 9 latach jeden ze współpracowników CIA wygadał się ujawniając prawdziwy
stan rzeczy: cały okrętowy ładunek, tj. 561 mocno zamkniętych i opieczętowanych beczek, został
w swoim czasie sprzedany” państwu Izrael. Ta ilość uranu wystarczyła, aby w funkcjonującym w tym
kraju od 1963 r. reaktorze z ciężką wodą wyprodukować pluton do 133 małych bomb atomowych!
Wydarzenie to nie było odosobnione. Według oficjalnych danych w ostatnich latach w podobnie
„zagadkowy” sposób zginęły w Stanach Zjednoczonych co najmniej cztery tony plutonu
i wzbogaconego uranu. Donosiły o tym na początku 1978 r. gazety wielu krajów. Według krótkiej
informacji brytyjskiego Urzędu do Spraw Energii Jądrowej w angielskich elektrowniach atomowych
stwierdzono w latach 1971-1977 „inwentaryzacyjny” niedobór 100 kg plutonu.
Prehistoria i przyszłość uranu
Pluton jest nie do pomyślenia bez uranu. Gospodarka energią jądrową w najbliższych dziesiątkach lat
będzie się opierała na istniejącym uranie, bez konieczności gromadzenia nadmiernych zapasów
niebezpiecznego plutonu. Bez wątpienia wzbogacenie naturalnego uranu, który zawiera zaledwie
0,7% uranu-235, jest sprawą kosztowną. Ale z drugiej strony powinniśmy być zadowoleni, że nie
żyjemy na planecie, która zamiast 4,6 mld lat liczyłaby sobie np. 10 mld lat, ponieważ wtedy nie
byłoby wcale uranu-235 na Ziemi! Nie odkryto by też prawdopodobnie rozszczepienia jąder
i niemożliwe byłoby przemysłowe wykorzystanie energii atomowej.
I odwrotnie, problem zaopatrzenia w uran przed 2 mld lat nie nabrałby takiej ostrości. Wtedy
bowiem naturalny uran zawierał od 3 do 4% 235U, a taka jego zawartość wystarcza, aby bez
wzbogacania mógł on podtrzymywać akcję reaktorów jądrowych. Natura pozwoliła tu sobie nawet na
figiel, uruchamiając wtedy własny reaktor. W Oklo, w republice Gabon, leżącej na zachodnich
wybrzeżach Afryki, gdzie obecnie eksploatuje się obfite złoża uranu, przed 2 mld lat przebiegała
przedhistoryczna reakcja łańcuchowa, ze zwykłą wodą jako spowalniaczem. Reaktor w Oklo działał
prawdopodobnie przez co najmniej 150 000 lat. Skąd o tym wiemy?
Zawartość uranu-235 w naszych minerałach w różnych okresach historii Ziemi
Bodźcem do podjęcia naukowego „śledztwa” mającego na celu wyjaśnienie sprawy Oklo stał się
niezrozumiały wynik analizy. Stwierdzono bowiem, że uran z Oklo zawiera 0,7171%, zamiast jak
zwykle 0,7202% atomów uranu-235. Brakujących 0,0031% trzeba szukać w odpadach z owego
„naturalnego” reaktora. Do wniosku tego doszli uczeni dopiero po wykluczeniu wielu innych
możliwości błędu. To, z czego tak dumna jest dzisiaj ludzkość, mianowicie sztuczne urzeczywistnienie
samopodtrzymującej się reakcji łańcuchowej w uranie i uzyskanie przez to energii atomowej,
pokazała nam natura przed 2 mld lat!
Obecnie nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się pozostałym do dziś uranem-235. Musimy
jednak podejmować próby znalezienia innych możliwości, aby nagle nie przestawiać przemysłu
jądrowego na pluton. Pewną alternatywę mógłby stanowić reaktor torowy, ponieważ powstaje
w nim również rozszczepialny uran-233. Przy tym tor występuje na Ziemi w dostatecznych ilościach.
Na razie pomoże nam lepsze wykorzystanie istniejących zasobów naturalnych - eksploatacja rud
o niewielkiej zawartości uranu. Prócz tego istnieje nietknięty dotychczas, liczący prawdopodobnie
około 4 mld t, zapas uranu w wodzie morskiej.
Uzyskiwanie złota z wody morskiej uznał za beznadziejne w 1926 r. Fritz Haber, a to z powodu zbyt
małej jego zawartości. W przypadku uranu sytuacja jest korzystniejsza, gdyż jego zawartość wynosi
przeciętnie 3 mg/m3 wody morskiej. Wiele projektów oczekuje opłacalnej ekonomicznie realizacji.
Metale szlachetne i uran mogą być wzbogacane przez pewne mikroorganizmy i glony. Kolonie
glonów, obmywane codziennie przez milion metrów sześciennych wody morskiej, mogłyby
dostarczyć tonę uranu dziennie. Specjaliści sądzą, że prawdopodobnie wystarczyłaby do tego klatka
z filtrem o powierzchni 100 m2.
W Japonii opracowano plany budowy około 1985-1990 r. pierwszego zakładu pozyskiwania uranu
z wody morskiej na skalę przemysłową. Do selektywnego strącania uranu Japończycy opracowali
syntetyczny wymieniacz jonowy, który jest mieszaniną świeżo strąconego wodorotlenku glinowego,
wodorotlenku żelazowego i węgla aktywnego, Do transportu ogromnych mas wody morskiej przy
produkcji uranu chcą oni zaprząc przypływy i odpływy - chcą zmusić morze, by samo, własną siłą
opływało wymieniacz jonowy.
W 1990 r. Japończycy zamierzają uzyskiwać uran z morza. Czy otrzymają również złoto jako produkt uboczny?
Metody tego typu okażą się z pewnością opłacalne, jeśli uda się równocześnie uzyskiwać z morza
wartościowe metale, jak fosfor, wanad, srebro i przede wszystkim złoto! Złoto również osadza się
w glonach i pewnych mikroorganizmach. „Biologiczna kopalnia złota” nie jest więc jakąś nieziszczalną
utopią. Przypuszcza się, że niektóre złoża rud powstały przede wszystkim przez osadzanie się kolonii
mikroorganizmów lub glonów. Dzisiejsza nauka zna syntetyczne wymieniacze, które umożliwiają
wychwytywanie i wzbogacanie drobin złota rozproszonych w wodzie morskiej.
W latach 1974-1975 radziecki okręt-laboratorium „Łomonosow” odbył podróż badawczą po
równikowych akwenach Oceanu Atlantyckiego, aby pobrać próbki wody celem zbadania zawartości
w nich złota i dokonać wstępnej oceny opłacalności pozyskiwania złota z wody morskiej. Naukowcy
radzieccy ustalili wtedy, że zawartość złota w wodzie morskiej wykazuje duże wahania, w granicach
od 0,004 do 3,4 mg/m3, a przeciętnie wynosi 0,2 mg/m3. Stwierdzili również, że zawartość złota
w wodach tropikalnych przewyższa zawartość przeciętną.
Analizy Fritza Habera znalazły więc potwierdzenie. Badacze radzieccy doszli do tych samych
wniosków co Haber przed 50 laty i stwierdzili, że uzyskiwanie złota z morza jest obecnie zupełnie
nieopłacalne, chyba, że znalazłyby się na morzach świata strefy, gdzie zawartość złota byłaby
znacznie wyższa.
Słońce na Ziemi
Droga od spekulacji alchemików na temat złota do pierwszej udanej przemiany pierwiastków i ich
sztucznego uzyskiwania była długa. Na przykładzie odkrycia rozszczepienia jądra atomu widać, że bieg
wydarzeń wciągnął naukowców w niespotykanej dotychczas mierze w problemy społeczno-
polityczne. Badacze, którzy odkrywają nowe pierwiastki i dokonują ich syntezy, identyfikacji
i przemian, stanęli, jak nigdy dotąd, przed wielką odpowiedzialnością społeczną. Problem
odpowiedzialności nauki zaostrzył się bardzo po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki.
Nawet w krajach kapitalistycznych, które z zasady pozostawiają naukowcom niewiele możliwości
zajęcia przez nich stanowiska w tej sprawie, byli i są ludzie, którzy nieustraszenie walczą przeciw
nadużywaniu wyników dając świadectwo swemu poczuciu odpowiedzialności. Ci ludzie nierzadko
popadają w konflikt z własnym sumieniem. Należał do nich Otto Hahn, którego opanowały
wątpliwości, czy słuszne było otworzenie przed ludzkością drogi do produkowania energii atomowej.
Hahn, który wspólnie ze Strassmannem odkrył rozszczepienie jądra atomu, widział w łączeniu jąder
lekkich pierwiastków w hel zdecydowanie lepsze rozwiązanie zarówno dla energetyki, jak i dla
polityki. Wszak w reaktorze termojądrowym produkującym energię nie powstają ani niebezpieczne
promieniotwórcze produkty rozszczepienia jąder, ani pluton służący jako materiał wybuchowy do
bomb. W swym wykładzie zatytułowanym „Historia rozszczepienia uranu i konsekwencje tego
odkrycia”, wygłoszonym w 1958 r., Hahn powiedział: „Straszliwe widmo wybuchowej syntezy jąder
wodoru w hel straszy dziś w bombie wodorowej. Ale nasze Słońce pokazuje nam inną możliwość: to,
że Ziemia jest jeszcze zamieszkana i od dawna nie stała się wystygłą bryłą martwych kamieni,
zawdzięczamy dokonywającemu się od miliardów lat regularnemu łączeniu się wodoru w hel. Nasze
dzieci lub wnuki opanują ten proces i sprowadzą Słońce na Ziemię - jeśli pozwoli im się przetrwać na
Ziemi”.
Słońce na Ziemi -- to problem nie tylko naukowy. W przenośni oznacza to zapewnienie ludzkości
postępu w dziedzinie społecznej. Dzisiaj realizację kontrolowanej reakcji syntezy jądrowej uważa się
za najpoważniejsze wyzwanie, jakie nasze czasy rzuciły nauce i technice. Czy dawniej myślano
inaczej?
Clemens Winkler, stary mistrz chemii, powiedział w 1897 r. na ten temat: „Żyjąc na Ziemi, patrzymy
jak zaczarowani swoimi ziemskimi oczyma na gwiazdy migocące na niebie nad naszymi głowami;
śledzimy ich tory i wyliczamy je ze zdumiewającą dokładnością. Jednakże palące nas pragnienie
poznania ich pochodzenia, istoty i celu ich istnienia pozostaje nie zaspokojone. Wobec tajemnic
Kosmosu jesteśmy ciekawi jak dzieci”.
Są to słowa zaskakująco poetyczne jak na uczonego. Winkler mówił, że tego, co się dzieje na Słońcu,
można się było tylko domyślać na podstawie corocznie następujących zaćmień. „W czasie ich trwania
odsłaniał się przed nami na kilka minut obraz przepotężnych ruchów materii, kataklizmów
chemicznych i mechanicznych, jakie szaleją na Słońcu, a nie mają sobie równych na Ziemi”.
Jakie kosmiczne prasiły działają na Słońcu? W podręcznikach czytamy, że dwaj fizycy, Robert
d’Escourt Atkinson i Fritz Houtermans, podczas studiów w Getyndze, a więc dopiero w latach 1927-
1928, opracowali swą sławną teorię powstawania energii słonecznej. To energia atomowa rozżarza
Słońce i powoduje, że gwiazdy świecą. Energia atomowa, powstająca z przemiany pierwiastków,
z łączenia się jąder atomów najlżejszego pierwiastka, wodoru, w hel. Houtermans chętnie wspominał
lata spędzone w Getyndze i z przyjemnością opowiadał następującą historyjkę. „Poszedłem kiedyś na
spacer z ładną dziewczyną i gdy zapadł zmierzch, wspaniale zabłysły gwiazdy. - Jak one pięknie
błyszczą - wykrzyknęła moja towarzyszka. Na to ja odpowiedziałem, chełpliwie, że od wczoraj wiem,
dlaczego one błyszczą”.
W kilka lat później Carl Friedrich von Weizsäcker i Hans Bethe doszli do wniosku, że reakcja syntezy
jąder na Słońcu jest procesem o zamkniętym cyklu. Cykl ten zaczyna się od węgla-12 i przebiega
z ciągłym wyzwalaniem energii kolejno poprzez różne izotopy węgla, azotu i tlenu, by zakończyć się
znów na izotopie węgla. Bilansem tych przemian jest połączenie się 4 atomów wodoru w hel. Różnica
ich mas atomowych uwalnia się w postaci energii.
Może być w pewnej mierze zaskoczeniem fakt, że obydwaj wymienieni badacze nie byli wtedy ani
pierwszymi, ani jedynymi, którzy zajmowali się zagadką energii słonecznej, szukali jej rozwiązania
i znajdowali zupełnie prawidłowe wyjaśnienia. Dzisiaj wiemy, jakie ogromne wysiłki podejmowano
w wysoko uprzemysłowionych krajach dla zrealizowania na Ziemi procesów dokonujących się na
Słońcu. Według ostrożnych ocen, reaktory wodorowe mogą być uruchomione dopiero w 2000 r. Taka
ocena może nam się wydać prawie niepojęta, ponieważ w literaturze fachowej minionych lat istnieje
wiele opracowań zawierających rozwiązanie problemu syntezy jądrowej lub też opisy metod do niego
prowadzących. Czyżby i tutaj dawno znany proces przemiany wodoru w hel, podobnie jak niegdyś
„tajemna recepta” alchemików na sporządzanie złota, trzeba było znowu wyrywać ze spowijających
go mroków przeszłości?
Zmarły w 1919 r. wielki chemik Emil Fischer napisał z pewnym zażenowaniem w swych
wspomnieniach, że już w latach 1898-1899 przeprowadzał wspólnie z fizykiem Friedrichem
Kohlrauschem doświadczenia, „które miały na celu ni mniej ni więcej tylko przemianę pierwiastków
chemicznych”. Obydwaj uczeni podejrzewali już wtedy, że tego rodzaju procesy zachodzą na Słońcu.
Chcieli więc podbudować tę hipotezę przeprowadzanymi doświadczeniami. Fischer i Kohlrausch
poddali wodór pod obniżonym ciśnieniem działaniu promieni katodowych i spodziewali się uzyskać -
potwierdzone za pomocą analizy widmowej - przekształcenie tego pierwiastka w gaz szlachetny hel.
„Niestety, nie uzyskano pewnego wyniku”.
Że taka przemiana wodoru w hel musi się dokonywać, w to nie wątpił też stary mistrz Rutherford.
Z pewnym zaskoczeniem można się o tym dowiedzieć z jego wypowiedzi w Stowarzyszeniu
Brytyjskim w 1923 r. w Liverpoolu. Według słów Rutherforda synteza helu z wodoru jest
poszukiwanym źródłem energii Słońca i gwiazd. Występujący przy tym ubytek masy uwalnia się
w postaci energii. Choć Rutherford był mocno przekonany o realności tej przemiany pierwiastków,
nie wierzył jednak w możliwość przeprowadzenia takiego kosmicznego procesu kiedykolwiek na
Ziemi. Mówił on, że „byłoby rzeczą niesłychanie trudną, a nawet niemożliwą, uzyskać hel z wodoru
w warunkach laboratoryjnych”.
Nie minęły trzy lata, a wydawało się, że problem ten znalazł rozwiązanie. Panethowi i Petersowi z
Instytutu Chemii Uniwersytetu Berlińskiego udało się przeprowadzić upragnioną przemianę
w laboratorium! Uczeni kierowali się w swych rozważaniach o bilansie energetycznym następującą
reakcją; 0,029 g masy, którą każdy gramoatom wodoru w toku swej przemiany na hel traci zgodnie
z równaniem:
4 • 1,008 g (H) = 4,003 g (He) + 0,029 g
zamienia się według wzoru Einsteina na energię 650 mln kilokalorii. Przy syntezie 4 g helu (1
gramoatom) z wodoru uwalnia się zatem tyle samo ciepła, co przy spalaniu ponad 80 t
wysokokalorycznego węgla kamiennego! Dlatego też obydwaj chemicy doszli do wniosku, że jest
rzeczą problematyczną, czy do zapoczątkowania reakcji konieczne jest w ogóle doprowadzanie
energii. Atomy wodoru muszą się także przekształcać w hel w obecności jakiegoś katalizatora, np.
palladu. Analiza spektralna umożliwia wykrycie powstającego helu już w ilości 10-8 do 10-10 ml.
Obydwaj badacze przystąpili do dzieła. W przemyślny sposób zabezpieczono się przed możliwością
przeniknięcia naturalnego helu z powietrza do aparatury próżniowej. Paneth i Peters uzyskali sukces,
znaleźli hel. W sierpniu 1926 r. oświadczyli oni, że uzyskany „hel zawdzięcza swe powstanie działaniu
palladu na wodór”. Czy to osiągnięcie stanowiło pierwszy krok do stworzenia na Ziemi sztucznego
Słońca? W doniesieniach prasowych wskazywano głównie na gospodarcze znaczenie odkrycia.
Możliwość nieograniczonej produkcji rzadko występującego helu mogła stać się ogromnym bodźcem
dla rozwoju transportu powietrznego, ponieważ niepalny hel nadawał się znakomicie do napełniania
balonów i sterowców.
Gdzie podziała się olbrzymia energia, uwolniona przy syntezie helu? Ku swemu zmartwieniu berlińscy
badacze nie byli w stanie tego wyśledzić. Nie powstało ani ciepło, ani promieniowanie radioaktywne.
Był to słaby punkt całego rozumowania. Żmudne dociekania profesora Panetha i jego pracowników
miały trwać dwa lata. Już na początku 1927 r., w kilka miesięcy po pierwszej publikacji, pojawiły się
pewne wątpliwości. Wynikało z nich, że azbest, podstawowa substancja dla katalizatora palladowego,
zawiera podobnie jak wszystkie minerały - ślady helu. Zawiera je także szkło zastosowane do
doświadczeń w przyrządach laboratoryjnych. Te śladowe ilości helu mogły w próżni dyfundować.
Niestety więc, stwierdzona podczas przeprowadzonych doświadczeń obecność helu dała się
wytłumaczyć „w sposób naturalny”. Paneth i jego współpracownicy znaleźli potem nawet neon, który
w ogóle nie powinien powstawać przy łączeniu się jąder. W swej ostatniej pracy z września 1928 r.
rozczarowani badacze uznali wyniki swych doświadczeń za bezwartościowe. Pojawienie się neonu
było dowodem, że do aparatury pomiarowej przenikało powietrze...
26 marca 1951 r. w Buenos Aires zapanowało podniecenie. Prezydent Juan Perón zwołał konferencję
prasową, na której oznajmił, że Argentyna zmierza włączyć się do grona potęg atomowych. I dalej, że
przed kilku tygodniami w Centrum Badań Jądrowych jego kraju przeprowadzono na skalę techniczną
kontrolowaną reakcję termojądrową. Obok dyktatora, który spokojnie wygłaszał tak ważkie słowa,
stał uśmiechnięty, zarozumiale austriacki fizyk, Ronald Richter, obecnie obywatel argentyński. Richter
na zlecenie Peróna pracował od lat nad problemem łączenia jąder i teraz mógł się wykazać
olśniewającymi wynikami. Na pytania dziennikarzy Richter odpowiedział z dumą: „Mogę produkować
energię atomową bez uranu!” Na oczach zebranych przedstawicieli prasy zagranicznej prezydent
przypiął mu do piersi najwyższe odznaczenie państwowe, Medal im. Peróna.
Perón zgodził się na udzielenie kilku informacji. Powiedział, że Richter wybudował swój zakład
badawczy na wyspie Huemul w głębi kraju, na terenie ściśle zamkniętym i niedostępnym dla
niepowołanych. Koszty przedsięwzięcia ocenił Perón na ponad 100 mln dolarów, stwierdzając
równocześnie, że uzyskane wyniki usprawiedliwiły ten nakład.
Sensacyjna wiadomość o udanym eksperymencie syntezy jąder obiegła świat z szybkością błyskawicy.
Łatwo pojąć, że rząd Związku Radzieckiego nie mógł pozostać obojętnym. W Moskwie zwrócono się
do Manfreda von Ardenne, który w tym czasie przebywał w Związku Radzieckim, z prośbą
o informację dotyczącą osoby Richtera, było bowiem wiadomo, że podczas wojny w berlińskim
instytucie von Ardenne’a pracował fizyk o takim nazwisku. Byłby to ten sam człowiek? Domysły
zostały potwierdzone. Ardenne nie był dobrego zdania o Richterze jako naukowcu, określając go jako
fantastę.
Okazało się wkrótce, że dyktator Perón padł ofiarą szarlatana, który wprawdzie potrafił doskonale
„zatomizować” 100 mln dolarów, nie umiał natomiast wcale produkować energii atomowej za
pomocą reakcji termojądrowych. Oszustwo wykryte zostało przez komisję powołaną dla zbadania
sprawy przez argentyński parlament. Oto kolejny „twórca” złota wystrychnął swego panującego na
dudka, głosząc, że może dokonywać przemiany pierwiastków. Richter, uważany od lat za cudowne
dziecko atomistyki, obsypywany złotem i honorami, posiadacz wielu willi i podarowanego przez
prezydenta opancerzonego mercedesa, popadł w niełaskę.
Prezydent przetrwał tylko o kilka miesięcy upadek swego pupila. Los Peróna został przypieczętowany
we wrześniu 1955 r., podczas puczu wojskowego. Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że
afera z „nadwornym alchemikiem” przyczyniła się również do upadku prezydenta. „Twórca złota”
z łaski Peróna włączył się godnie w szeregi swych kolegów po fachu, takich jak Seyler, Emmens czy
Tausend, którzy przez całe stulecia, aż do naszych czasów, okpiwali swe ofiary. Z ich pełnych przygód
żywotów, które mogłyby służyć za temat do powieści detektywistycznych, znane są tylko niektóre
wycinki. Losy tych hochsztaplerów nie zostały dotychczas dokładnie zbadane ani też wyczerpująco
opisane. Kiedy zostanie napisany „Pitaval twórców złota”?
W poszukiwaniu źródeł nieprzebranej energii
Na początku lat pięćdziesiątych świat przerażony został wybuchami bomb wodorowych. Były to
pierwsze, wyzwolone ludzką ręką, niekontrolowane reakcje termojądrowe. Wielu też wiązało z tym
nadzieje na uzyskanie dalszego postępu w zakresie możliwości kontroli procesu łączenia się jąder.
Teraz bombę wodorową należało już tylko „okiełznać”. Jakże fałszywe było to przeświadczenie!
Bomba pozostaje bombą, a cel nigdy nie uświęca środków. Tymczasem upłynęło ćwierć wieku. Biorąc
pod uwagę burzliwy rozwój nauki i techniki, mamy prawo postawić dziś pytanie, dlaczego nie
poszliśmy dalej w budowie „sztucznego słońca” na
Ziemi? Co należy uczynić, aby ostatecznie rozwiązać wielki „problem transmutacji”, tj. przemiany
izotopów wodoru w hel?
Gdy Ronald Richter zabiegał o rozgłos i podziw za pomocą swej syntezy jąder w 1951 r., pewien znany
naukowiec wyraził się na temat tego osiągnięcia, że pan Richter musiał dokonać aż trzech
niemożliwych rzeczy. Najpierw musiał uzyskać bez bomby atomowej temperaturę kilkudziesięciu
milionów stopni, potem musiał tę temperaturę utrzymać przez kilka sekund i wreszcie musiał uzyskać
ciśnienia, jakie występują tylko we wnętrzach gwiazd. Jednak nikt nie potrafi zdobyć gwiazdy z nieba,
nawet jeśli jest pupilem dyktatora!
Są to warunki twarde, lecz w przypadku przekształcenia wodoru w hel konieczne. Jądra izotopów
wodoru mają się łączyć w hel, ale ich ładunki powodują wzajemne odpychanie się. Jeśli jądra atomów
miałyby zbliżyć się do siebie i wreszcie z sobą złączyć, musiałyby osiągnąć stan plazmy, w którym
występują tylko „nagie” jądra atomów i swobodne elektrony. Są to czysto naukowe rozważania, a nie
próba wykazania, że także w świecie atomów występują różnice płci. Plazma, ta szczególna postać
materii, pojawia się dopiero w temperaturze milionów stopni. W plazmie istnieje wiele możliwości
łączenia się wodoru w hel. Za najważniejsze uważa się dwie reakcje, w których bierze udział nie
zwyczajny wodór, lecz jego cięższe izotopy, deuter (D) i tryt (T):
2
1𝐷 +
3
1𝑇 →
4
2𝐻𝑒 +
1
0𝑛 + 𝑒𝑛𝑒𝑟𝑔𝑖𝑎
2
1𝐷 +
2
1𝐷 →
3
2𝐻𝑒 +
1
0𝑛 + 𝑒𝑛𝑒𝑟𝑔𝑖𝑎
2
1𝐷 +
2
1𝐷 →
3
1𝑇 +
1
1𝐻 + 𝑒𝑛𝑒𝑟𝑔𝑖𝑎
Pierwsza reakcja przebiega w plazmie deuter u i trytu w temperaturze powyżej 40 mln stopni,
podczas gdy reakcja druga wymaga temperatury zapłonu około 300 mln stopni. Nie jest to więc tak
łatwe, jak sobie wyobrażali w dwudziestych latach Paneth i Peters. Poza tym nie wystarczy tylko
samo uzyskanie temperatury 40 czy 300 mln stopni, gdyż konieczne jest utrzymanie plazmy w takiej
temperaturze przez pewien czas, około 1 s. Ponadto do zapoczątkowania syntezy jąder bezwzględnie
konieczna jest odpowiednia gęstość cząstek. Warunki te ujmuje łącznie tzw. kryterium Lawsona,
które mówi, że iloczyn czasu utrzymania plazmy i gęstości cząstek dla reakcji D + T przebiegającej
w temperaturze roboczej 100 mln stopni musi wynosić 1014 s/cm3. Co to znaczy? Znaczy to, że
plazma, która ma ulec syntezie, musi mieć przez co najmniej 1 s temperaturę 100 mln stopni
i zachować gęstość 1014 jąder na 1 cm3. Jeśli uda się to osiągnąć, reaktor wodorowy zacznie
pracować.
Reakcja D + D, w wyniku której powstaje hel – dostarcza energii słonecznej
Te szczególnie wysokie wymagania powodują ogromne trudności w przeprowadzaniu
eksperymentów. Już uzyskanie w warunkach laboratoryjnych temperatur zbliżonych do temperatury
Słońca jest problemem samym w sobie. Obecnie możliwe jest uzyskanie temperatur rzędu 100 mln
stopni, ale tylko na mały ułamek sekundy. Nie rozwiązane są natomiast inne problemy, jak dłuższe
utrzymanie wymaganej gęstości plazmy. W wysokich temperaturach, wynoszących miliony stopni,
cząstki uzyskują ogromne prędkości, plazma rozpływa się w ułamku sekundy i z powrotem ochładza.
Na Ziemi nie ma materiału, który zniósłby takie warunki i byłby w stanie trwale utrzymywać
zgęszczoną gorącą plazmę. W naszym Układzie Słonecznym udaje się to tylko na Słońcu ze względu
na jego potężną masę, gdyż plazmę słoneczną w kosmicznej próżni utrzymują siły grawitacji. Problem
materiału przesądzał więc już z góry możliwość utrzymania plazmy. Na szczęście znaleziono
doskonałe rozwiązanie. Okazało się, że można utrzymać plazmę za pomocą silnego pola
magnetycznego, tzw. pułapki magnetycznej.
A jak przedstawia się sprawa surowców dla przyszłych reaktorów termojądrowych? Warto postawić
to pytanie zaraz na początku. Deuter, w postaci ciężkiej wody, istnieje w praktycznie
nieograniczonych ilościach w wodzie morskiej. Występuje on jednak w „rozrzedzeniu” 1 : 6000.
Gdyby udało się opanować reakcję syntezy D+D, nie byłoby żadnych kłopotów z surowcami, można
by dosłownie „spalać morze”. Jeden litr zwykłej wody dostarczałby energii równoważnej 300 l
benzyny. Z 1 g czystego deuteru wyzwala się w reakcji syntezy 30 000 kWh energii.
Pomimo tak obiecujących danych szanse na zastosowanie reaktora termojądrowego D+D do
przeprowadzania reakcji syntezy jąder są bardzo odległe. Trudnością nie do przezwyciężenia w chwili
obecnej jest ogrzanie plazmy do temperatury 300 mln stopni. Natomiast próby syntezy deuteru
z trytem można przeprowadzać już w temperaturach „osiągalnych”. Dlatego też wszystkie wysiłki
koncentrują się na tej reakcji. Ale najcięższego izotopu wodoru, trytu, jest w naturze znikomo mało.
Można go produkować tylko sztucznie w reaktorze jądrowym, a w przyszłości może uda się
wytworzyć go w reaktorze termojądrowym. Materiałem wyjściowym jest izotop litu-6, którego
zawartość w naturalnym licie wynosi niestety tylko 7,4%. Bombardowany przez neutrony,
przekształca się on w tryt w reakcji:
6
3𝐿𝑖 +
1
0𝑛 →
3
1𝑇 +
4
2𝐻𝑒
W praktyce jako paliwo zamierza się stosować deuterek litu (LiD). Przy zastosowaniu tego paliwa
produkcja trytu odbywałaby się w reaktorze termojądrowym równocześnie z syntezą jądrową. Czy
jednak zasoby litu na Ziemi są wystarczająco duże? Pod pewnym warunkiem można dać na to
odpowiedź twierdzącą. Do obu rodzajów reaktorów jądrowych i termojądrowych naturalne zasoby
uranu i toru oraz litu są może wystarczające, problemy stwarza natomiast tryt, ponieważ ten
promieniotwórczy gaz bardzo łatwo dyfunduje i może uchodzić na zewnątrz reaktora. Reaktory
termojądrowe również nie są wolne od promieniotwórczości, ponieważ ich części metalowe, które
trzeba od czasu do czasu wymieniać, stają się radioaktywne pod działaniem neutronów wyzwalanych
w reakcjach syntezy.
Entuzjazm wczesnego okresu badań nad syntezą jądrową, jaki zapanował po Genewskiej Konferencji
Atomowej w 1955 r., ustąpił wkrótce miejsca rezygnacji. Wprawdzie Kurczatow poinformował w rok
później w brytyjskim Ośrodku Badań Atomowych w Harwell o nowych radzieckich próbach
przeprowadzonych z plazmą deuteru w temperaturze 1 mln stopni, ale większych postępów w tej
dziedzinie nie zanotowano ani w Związku Radzieckim, ani w Wielkiej Brytanii, ani też w Stanach
Zjednoczonych. Amerykanie wykazali poczucie humoru i nazwali swoje urządzenie termojądrowe z
1957 r. „Perhapsotron” (od angielskiego słowa perhaps - być może).
Na konferencji na temat fizyki plazmy, która odbyła się w 1961 r. w Innsbrucku, jeden z głównych
ekspertów, radziecki fizyk Lew Andrejewicz Arcymowicz był wyrazicielem powszechnego
przekonania, gdy stwierdził: „Wszyscy tu obecni zdają sobie jasno sprawę, że nasze pierwotne
założenie, iż brama do ziemi obiecanej wysokich temperatur otworzy się za pierwszym naciśnięciem
jej przez fizyków, okazało się równie bezpodstawne, jak bezpodstawna jest nadzieja grzesznika, że
dostanie się do raju, nie przeszedłszy przez ogień czyśćcowy. Nie ulega jednak wątpliwości, że
problem kontrolowanej reakcji syntezy jąder zostanie rozwiązany. Nie wiemy tylko, jak długo jeszcze
będziemy musieli pozostawać w czyśćcu”.
Przykry okres pobytu w „czyśćcu” zdawał się dobiegać końca w 1968 r. Mikołaj Basów,
współwynalazca lasera, w toku nowego doświadczenia przeprowadzanego w kierowanym przez
siebie Instytucie Fizyki Radzieckiej Akademii Nauk stwierdził, że wiązka promieni laserowych,
ześrodkowanych wprost na paliwie z deuterku litu zainicjuje reakcję łączenia się jąder! Nie trzeba do
tego nawet zbyt wysokich temperatur. Wystarczało poddać kulki deuterku litu ciśnieniu fal
uderzeniowych uzyskanych np. przez silne impulsy laserowe skierowane ze wszystkich stron na
grudki paliwa. Dzięki temu na ułamek sekundy gęstość paliwa wzrastała wielokrotnie, co wystarczało
do zapoczątkowania reakcji.
Francuscy badacze wypróbowali z powodzeniem tę metodę w 1969 r., stosując zestalony deuter. Gdy
kierowali wąską wiązkę promieni z lasera o mocy 4 mld W na zestalony deuter, stwierdzali około 100
reakcji syntezy po każdym impulsie laserowym. Czy oznaczałoby to przełom?
W 1972 r. amerykańscy naukowcy przerwali swe dotychczasowe milczenie na temat podobnych
badań. Napełnili oni deuterem i trytem „mikrobaloniki”, czyli drobniutkie, puste, szklane kuleczki,
których 2 mln sztuk przypadają na 1 kg, i za pomocą impulsów laserowych wywołali w nich reakcje
łączenia się jąder. Gdy doświadczenia te stały się głośne, nie udało się już dłużej ukryć otaczającej je
tajemniczości. Otóż w wojskowych kołach Stanów Zjednoczonych żywiono początkowo nadzieję, że
w ten sposób uda się uzyskać również bombę wodorową odpalaną bez uranu, przy zastosowaniu
jedynie promieni laserowych. Przeprowadzone obliczenia wykazały jednak, że do osiągnięcia tego
celu potrzebny byłby laser o mocy od 1000 do 10 000 razy większej, niż posiadano. Współczesne
urządzenie laserowe wielkiej mocy zajmuje całą halę. Jak olbrzymie musiałyby być zatem
przyszłościowe lasery dla zapłonu bomb wodorowych?
Przykładem „całkowicie naturalnego” zapłonu bomby termojądrowej jest być może upadek
meteorytu tunguskiego. Ta „katastrofa stulecia” wydarzyła się w syberyjskiej tajdze, w okolicy
Podkamiennej Tunguski, w dniu 30 czerwca 1908 r. Oślepiająca kula ognia ugodziła w Ziemię
i eksplodowała z przepotężną siłą. W odległości nawet 300 km popękały szyby w oknach. Fale
sejsmiczne, które kilkakrotnie obiegły kulę ziemską, zarejestrowano w Irkucku, Taszkiencie,
Poczdamie i w innych punktach na Ziemi. W Europie przez wiele tygodni obserwowano „białe noce”
spowodowane unoszącymi się w atmosferze cząstkami pyłu rozproszonymi przy wybuchu. W
Petersburgu i w Londynie można było nocą czytać gazety na ulicy. Co się właściwie stało? Czy na
Ziemię spadł jakiś wielki meteoryt? Gdy w kilkanaście lat później na miejsce katastrofy przybyły ekipy
badawcze, stwierdzono, że pierwotny las został zniszczony w promieniu 40 km; zaobserwowano
także ślady wielkiego spustoszenia. Jest jednak rzeczą zaskakującą, że do dziś nie znaleziono
najmniejszych choćby pozostałości meteorytu!
Na temat meteorytu tunguskiego krążyło wiele, niekiedy fantastycznych wersji. Pisano, że była to
olbrzymia kula lodowa z Kosmosu, katastrofa pozaziemskiego pojazdu kosmicznego, eksplozja
chmury komarów o gigantycznych rozmiarach, lub bryła antymaterii pochodząca spoza naszej
Galaktyki, która całkowicie zamieniła się na promieniowanie w zetknięciu z naszą materią. Niektórzy
przebąkiwali o eksplozji atomowej...
W Arizonie ścięto 300-letnią sosnę, daglezję, i zbadano w jej słojach zawartość węgla
promieniotwórczego, który powstał przy eksplozji jądrowej i rozproszył się w atmosferze.
Stwierdzono rzeczywiście wysoką zawartość promieniotwórczego węgla-14 w słoju z 1909 r. Na tej
podstawie biegli określili siłę wybuchu na 40 megaton, tj. tyle, ile ma duża bomba wodorowa.
Wyjaśnienie, że meteoryt tunguski był bombą termojądrową, utrzymywało się dopóty, dopóki nie
zaczęto sobie zadawać pytania, kto miałby, i to już w 1908 r., rzucić tę „bombę”. Czyżby cywilizacja
pozaziemska?
Do licznych tłumaczeń tego zjawiska dorzućmy jeszcze jedno; tak, była to eksplozja termojądrowa.
Potężna kula lodu z Kosmosu, przechodząc przez warstwę atmosfery otaczającej Ziemię, ogrzała się
do tak wysokiej temperatury, że spełnione zostało kryterium Lawsona. Najpierw atomy wodoru
i deuteru połączyły się „łagodnie” w tryt, hel i lit. Dalsze zagęszczanie się mieszaniny wskutek wzrostu
ciśnienia wewnętrznego spowodowało łączenie się jąder, czyli reakcję termojądrową w formie
gwałtownego wybuchu. Kosmiczna „bomba wodorowa” detonowała więc w sposób zupełnie
naturalny!
Lecz wróćmy do naszego punktu wyjścia. Doprowadzenie do syntezy jądrowej przy użyciu lasera
stwarza również wiele problemów. Jednak profesor Basów od czasu uruchomienia laserowego
urządzenia termojądrowego „Delfin” w kierowanym przez siebie Instytucie Fizyki im. Lebiediewa jest
pełen optymizmu. W urządzeniu tym uczeni radzieccy zamierzają doprowadzić zestalony wodór za
pomocą wiązki promieni laserowych na przeciąg kilku ułamków sekundy do gęstości pięciokrotnie
większej niż gęstość uranu, najcięższego ziemskiego pierwiastka. Pomimo niewątpliwie pomyślnych
wyników uzyskanych w skali eksperymentalnej daleko jest jednak jeszcze do laserowej elektrowni
termojądrowej. Gdyby ta metoda miała zdać egzamin, to do termojądrowego reaktora
energetycznego potrzebne byłyby „balony” o innych rozmiarach. Musiałyby one mieć średnicę wielu
centymetrów, a nie zaledwie 0,1 mm. Do wywołania zapłonu takich kul z paliwa obecne lasery nie
wystarczają. Może to się wydawać dziwne, jeśli zważyć, że dysponujemy obecnie laserami, które
wyzwalają w pojedynczym impulsie, trwającym jedną milionową część sekundy, 4 do 5 kJ (kilodżuli)
energii, tj. tyle, co 200 do 250 wielkich elektrowni o mocy 1000 MW każda. Do utrzymywania w ruchu
przemysłowych reaktorów termojądrowych potrzebne byłyby, według obecnych ocen, lasery
o energii 1000 kJ w impulsie, a dotychczas uzyskiwano w toku przeprowadzanych doświadczeń
maksymalną energię 10,2 kJ. Należy podkreślić aspekt ekonomiczny problemu, gdyż dotychczas we
wszystkich, nawet udanych próbach, wkład energii przewyższał nieskończenie jej uzysk. Twórcze
próby zbudowania laserów o większej mocy trwają.
Część urządzenia laserowego „Delfin” w Instytucie Fizyki im. Lebiediewa w Moskwie, służącego do łączenia jąder atomów. W komorze reakcyjnej tego urządzenia, zaopatrzonej we wzierniki, zachodzą indukowane laserem procesy syntezy jąder
atomowych. Drugi z prawej strony - prof. Basow
Oprócz reakcji termojądrowych wywołanych przez lasery realne perspektywy ma też pierwotna
wersja, polegająca na zapoczątkowaniu reakcji syntezy w plazmie deuterowo-trytowej, zamkniętej
w polu magnetycznym. Obecnie wszystkie państwa, które prowadzą badania nad reakcjami
termojądrowymi, dokonują prób posługując się urządzeniami typu radzieckiego „Tokamaka”, jako
najbardziej udanym rozwiązaniem w tej dziedzinie. W czerwcu 1975 r. w Instytucie Energii Atomowej
im. Kurczatowa w Moskwie uruchomiono „Tokamak 10”. Do utrzymania jego potężnego pola
magnetycznego potrzebna jest moc 130 MW. Inne urządzenie, „Tokamak 7”, dzięki
nadprzewodzącym cewkom magnesów potrzebuje do utrzymania swego pola magnetycznego mocy
około tysiąca razy mniejszej. „Tokamak 10” i jego amerykańska wersja, „Tokamak PLT” (Princeton
Large Torus), mają być ostatnimi z rzędu eksperymentalnych urządzeń termojądrowych. W lutym
1976 r. w toku próby generalnej „Tokamaka 10” radzieccy specjaliści uzyskali stabilną reakcję
termojądrową w deuterze. Temperatura jonów deuteru wynosiła w czasie reakcji 7 mln stopni, co
odpowiada wartości 1012 na 1 s i 1 cm3.
Kiedy zaświecą na Ziemi pierwsze sztuczne słońca? W urządzeniu „Tokamak 6” radzieccy uczeni uzyskali w 1973 r. na kilka setnych sekundy plazmę o temperaturze 8 mln stopni
Stan badań nad syntezą termojądrową w połowie 1978 r. (wykres Lawsona dla Tokamaków)
W ostatnich doświadczeniach z „Tokamakiem 10” uzyskano już temperaturę 13 mln stopni. Reakcje
termojądrowe zachodziły w ciągu około pół sekundy, a urządzenie zużyło przy tym tyle energii
elektrycznej, ile produkuje w tym czasie elektrownia o mocy 200 MW.
Z każdym rokiem osiągnięcia urządzeń typu „Tokamak” zbliżają do obiecującego „Słońce na Ziemi”
obszaru na wykresie Lawsona. W sierpniu 1978 r. dzienniki całego świata obiegła wiadomość, że
naukowcy z uniwersytetu w Princeton (USA) uzyskali spektakularny wynik. Na ułamek sekundy udało
się osiągnąć w „Tokamaku PLT” temperaturę Słońca, tj. 60 mln stopni. Był to niewątpliwie ważny krok
na drodze do rozwiązania problemu. W dziedzinie pokojowych badań nad syntezą jądrową uczeni
amerykańscy owocnie współpracują z radzieckimi. Mówiąc na konferencji prasowej o swym udanym
eksperymencie, uczeni amerykańscy podkreślali, że zasadę działania „Tokamaka” podali uczeni
radzieccy.
Na początku 1977 r. w wysokowydajnym następcy „Tokamaku 10” utrzymano przez kilka dziesiętnych części sekundy plazmę o temperaturze 13 mln stopni
Model przyszłego reaktora termojądrowego (Instytut Energii Atomowej im. Kurczatowa w Moskwie)
Co będzie dalej? W Związku Radzieckim pracuje się obecnie nad „Tokamakiem 20”. Będzie to
eksperymentalny reaktor termojądrowy do badań oraz wszelkich prób, który ma już dostarczyć
energię.
Słońce i gwiazdy stanowią „jaskrawy dowód” możliwości kontrolowanej reakcji syntezy jądrowej.
Dlatego też nauka podejmuje ogromne wysiłki, aby takie niewyczerpalne źródła energii stworzyć na
Ziemi. W opanowaniu kontrolowanej reakcji termojądrowej wszyscy widzą dzisiaj szansę
definitywnego rozwiązania w przyszłości światowego problemu energetycznego. Będzie to oczywiście
możliwe pod warunkiem, że ludzkość okaże się godna tego wyzwania i wygra walkę
z niekontrolowaną reakcją termojądrową.
Sztuka „robienia złota” poprzez przemianę pierwiastków jest dzisiaj uprawiana szerzej niż
kiedykolwiek i w różnych odmianach. Jednakże przez „złoto” musimy rozumieć inne cenne
substancje, np. sztuczne pierwiastki. Stały się one dla nas z wielu względów znacznie bardziej
wartościowe aniżeli niecne złoto.
Przemiana pierwiastków, której pierwotnym celem miało być stworzenie nowych surowców
chemicznych, doprowadziła do wyzwolenia energii atomowej i otworzyła wiele dróg jej uzyskania.
Sukcesy w dziedzinie przemiany pierwiastków wzbogaciły naszą wiedzę. Należy dołożyć wszelkich
starań, by wykorzystać ją z pełnym poczuciem odpowiedzialności dla dobra ludzkości i postępu
społecznego.
Źródła fotografii
Archiwum Niemieckiej Fototeki, Drezno (6)
Zbiory autora (42)
Zbiory prof. dr Musiola, Drezno (3)
Archiwum Centralne, Berlin (4)
Zbiory Wydawnictwa (1)
z niemieckiego tłumaczyła Gabriela Gostwicka Tytuł oryginału KANN MAN GOLD MACHEN? © Urania-Verlag, Leipzig • Jena • Berlin 1979 Obwolutę, okładkę, wyklejkę i kartę tytułową wg projektu seryjnego JANA BOKIEWICZA wykonał ROŚCISŁAW JEŚMANOWICZ Ilustracje WOLFGANG PARSCHAU © Copyright in the Polish translation by Państwowe Wydawnictwo „Wiedza Powszechna” Warszawa 1985 Redaktor KRYSTYNA JEZIERSKA Redaktor techniczny ANNA MARKOWSKA Korektor ZDZISŁAW BOCHEŃSKI ISBN 83-214-0441-3 PW „Wiedza Powszechna” - Warszawa 1985 r. Wydanie I. Nakład 19 700 + 300 egz. Objętość 17,9 ark. wyd., 20,25 ark. druk. Papier offset, imp. ki. III 70 g, 61X80. Oddano do składania we wrześniu 1983 r. Podpisano do druku w listopadzie 1984 r. Druk ukończono w lutym 1985 r. Rzeszowskie Zakłady Graficzne - Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 7923/83 0-3-150 Cena zł 320,-