14
Marcela Matkowska Alfabet miłości „Badania wskazują, że posiadacze psów żyją zdrowiej, dłużej i szczęśliwiej niż ludzie, którzy psów nie mają, jednak sam pies nie uczyni naszego życia zdrowszym i szczęśliwszym, jeżeli nie jesteśmy w stanie rzeczywiście go pokochać.” Andrzej Kłosiński - psycholog, behawiorysta - specjalista terapii zachowania zwierząt A to tak było… Niech się święci 1 maja ! Z takim hasłem na ustach moi rodzice rozpoczęli pierwszy majowy poranek. Słońce radośnie zaglądało do okien a my szykowaliśmy w pośpiechu śniadanie. Czekała nas kilkugodzinna, wspaniała, najwspanialsza na świecie podróż. Jechaliśmy po psa! Jeszcze tego samego dnia miał do nas zawitać kilkutygodniowy szczeniaczek owczarka szkockiego. Znałam już go ze zdjęć i nie mogłam doczekać się naszego pierwszego spotkania. Wskoczyłam radośnie do auta tuląc do siebie niebieski kocyk. Nie marudziłam, nie pytałam co trzy minuty „kiedy już będziemy na miejscu” ani „czy długo jeszcze”. Sama nie wiem kiedy zasnęłam tuląc w objęciach najpiękniejszy z kocyków. Po przebudzeniu zobaczyłam żółty domek i obce podwórko a na nim siedem identycznych szczeniąt i ich dostojną mamę! Obstąpiło mnie siedem puszystych kulek. Lizały, zaczepiały pulchnymi łapkami i machały krótkimi, zakręconymi ogonkami. Niestety, mogliśmy zabrać tylko jedną z tych pociech. Na pytanie właścicieli „którą” rodzice odpowiedzieli chórem „najgrzeczniejszą”. Gospodarz bez wahania podał nam jedno z psich dzieci. Całowałam ją a ona odwzajemniała pocałunki pachnącym mlekiem pyszczkiem. Dona, nasza, jedyna, „najjedyńsza”,jak mawiał Kubuś Puchatek ! Posadziłam ją na

Alfabet miłośc1

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Text by Marcela Matkowska from Zespol Edukacyjny in Gaworzyce.

Citation preview

Marcela Matkowska

Alfabet miłości„Badania wskazują, że posiadacze psów żyją zdrowiej, dłużej i szczęśliwiej niż ludzie, którzy

psów nie mają, jednak sam pies nie uczyni naszego życia zdrowszym i szczęśliwszym, jeżeli

nie jesteśmy w stanie rzeczywiście go pokochać.”

Andrzej Kłosiński - psycholog, behawiorysta - specjalista terapii zachowania zwierząt

A to tak było…

Niech się święci 1 maja ! Z takim hasłem na ustach moi rodzice rozpoczęli pierwszy majowy poranek. Słońce radośnie zaglądało do okien a my szykowaliśmy w pośpiechu śniadanie. Czekała nas kilkugodzinna, wspaniała, najwspanialsza na świecie podróż. Jechaliśmy po psa! Jeszcze tego samego dnia miał do nas zawitać kilkutygodniowy szczeniaczek owczarka szkockiego. Znałam już go ze zdjęć i nie mogłam doczekać się naszego pierwszego spotkania.

Wskoczyłam radośnie do auta tuląc do siebie niebieski kocyk. Nie marudziłam, nie pytałam co trzy minuty „kiedy już będziemy na miejscu” ani „czy długo jeszcze”. Sama nie wiem kiedy zasnęłam tuląc w objęciach najpiękniejszy z kocyków. Po przebudzeniu zobaczyłam żółty domek i obce podwórko a na nim siedem identycznych szczeniąt i ich dostojną mamę! Obstąpiło mnie siedem puszystych kulek. Lizały, zaczepiały pulchnymi łapkami i machały krótkimi, zakręconymi ogonkami. Niestety, mogliśmy zabrać tylko jedną z tych pociech. Na pytanie właścicieli „którą” rodzice odpowiedzieli chórem „najgrzeczniejszą”. Gospodarz bez wahania podał nam jedno z psich dzieci. Całowałam ją a ona odwzajemniała pocałunki pachnącym mlekiem pyszczkiem. Dona, nasza, jedyna, „najjedyńsza”,jak mawiał Kubuś Puchatek ! Posadziłam ją na kocyku i odjechaliśmy odprowadzani przez gospodarzy ukradkiem ocierającymi łzy wzruszenia. Nasza piękność, po krótkiej drzemce, wymiotach i trzech przystankach na sikanie dojechała do swojego nowego domu. Pierwszej nocy trochę popłakiwała za mamą, ale utulona zasnęła na dobre.

Kolejne noce były już spokojne, za to dni pełne wrażeń. Spacery co dwie godziny, slalom między kałużami, nauka chodzenia na smyczy, pierwsze komendy. Nasze „razem” było już na zawsze.

Bieganie jest dobre na wszystko…

Przynajmniej z punktu widzenia Dony. Bieganie za piłką, gonitwy z psami, sprint za zaprzyjaźnionym kotem i pościg za przypadkowo napotkaną kurą, trucht przez las i maratony przy rowerze. I choć potrzeba ruchu i zamiłowanie do otwartej przestrzeni są wrodzone, to całej oprawy i techniki wspólnych wypraw pies musiał się zwyczajnie nauczyć.Pierwsze spacery okazały się karkołomnym wyzwaniem. Puszysta kulka toczyła się w sobie tylko znanych kierunkach. A to zostawała z tyłu, to znów rwała się do przodu lub wpadała pod nogi. Pies uczył się chodzić przy nodze na luźnej smyczy a my marzyliśmy aby biegał przy rowerze. Tylko jak ? Bieganie po wsi nie wchodziło w grę, wyjazd do lasu był świetnym pomysłem tylko rowery nie mieściły się w bagażniku. I tak pewnego niedzielnego poranka odkryliśmy, że pies mieści się w torbie. Był to strzał w dziesiątkę. Przez kolejne miesiące Dona wskakiwała do torby i radośnie wyjeżdżała z nami do lasu. Tam hasała do woli, tam też nauczyła się biegać przy kole. Od tego czasu było tylko przyjemniej. Razem pokonywałyśmy coraz to dłuższe dystanse, miałyśmy swoje rytuały i ukochane trasy. „Nasze” pola, rowy i stawy. Nie ma piękniejszego widoku galopującego owczarka collie.

Czesanie

Wyczesywanie psa należało do prac sezonowych. Przypadało na późną wiosnę i późną jesień. Ilość uzyskanego puchu wystarczyłaby na ulepienie drugiego psa. Każdy sposób był dobry; szczotkowanie, czesanie grzebieniem, wyciąganie garściami a w końcu i odkurzanie. Każda z nas miała swoje wyobrażenie o tym, które partie psa mają być czesane w pierwszej kolejności. Uważałam, że należy zacząć za uszami i skończyć na ogonie, natomiast zdaniem Dony należało zacząć od miejsc za uszami, w dalszej kolejności szyja, później szyja, następnie szyja i zakończyć pod brodą. Portki i ogon wymagały solidnego przekupstwa.

Drzwi

Było to w środku zimy. Obudził mnie przeraźliwy ziąb i niecenzuralny monolog mamy. W przedpokoju z łapami w górze leżała Dona. Patrzyła słodkim wzrokiem i przepraszająco machała końcówką ogona. Nie musiała udawać skruchy – szelmowski błysk w oku zdradzał zadowolenie z nowo nabytej umiejętności otwierania drzwi. Mechanizm był prosty. Skoczyć na klamkę i pchnąć. Wczesny ranek był przecież najlepszym momentem! Tata zdążył wyjść, drzwi otwarte z klucza a klamka śmiesznie łatwa do sforsowania. Wydawać by się mogło, że otworzenie drzwi od środka jest bardziej skomplikowane i wymaga sprawności, jaką posiadają tylko ludzie. W końcu trzeba nacisnąć i

pociągnąć. Cóż to jednak znaczyło w obliczu lejącej się do wanny wody. Nieomylny psi instynkt podpowiadał Donie, że tym razem kąpiel szykuje się właśnie dla niej. W okamgnieniu nacisnęła klamkę, uchyliła drzwi i wymknęła się w bezpieczne miejsce. Kilka minut później wróciła przyniesiona przez mamę. Nikt nie mówił, że będzie demokracja.

Ewentualnie na później

Jedzenie? Zawsze może się przydać. Zatem co zrobić z nadmiarem? Jak to co, zakopać ! Nie pamiętam kiedy pierwszy raz zakopała jedzenie, jednak od kiedy wpadła na ten pomysł zakopywała w różnych miejscach. Ułańska fantazja ! Niesamowita pomysłowość z dozą szaleństwa i odwaga granicząca z bezczelnością. Tak właśnie chomikowała Dona. Można było znaleźć kurczęcą szyję wystającą z piaskownicy, schabowego pod stokrotkami albo wycieraczką. Któregoś poranka zastaliśmy powyrywane cyprysy. Leżały na trawie; w doniczkach zaś znaleźliśmy zakopane bułki. Kiedyś mogły się przydać.

Faux pas

-Ten świat już całkiem zwariował! Narzekała moja babcia po wyjściu ze sklepu zoologicznego. Potrzebne akcesoria kupowaliśmy zawsze w tym samym sklepie a tego dnia poszłam po zaopatrzenie właśnie z babcią. Tym razem to ona robiła zakupy dla swojej papugi. Tradycyjnie kupiła najmniejsze opakowanie prosa „bo może zdechnie”. Babcia już ze dwa lata jednorazowo kupuje nie więcej niż pół kilograma karmy licząc na rychły koniec papugi, której jakoś się na tamten świat nie spieszy. Chciałam kupić coś dla Dony, ale marne 3 złote w kieszeni nie dawało mi dużego pola do popisu. Z całej gamy gryzaków stać mnie było najwyżej na wędzone ucho. A penisa pani nie chce? Krzyknął z zaplecza sprzedawca. Babcię wmurowało. Jeszcze tamtego nie zjadła! Odkrzyknęłam i położyłam na ladę pieniądze za ucho.

Goryla tu pani wozi?

Wiosna była wspaniała. Ciepła, radosna, pracowita. Sezon prac polowych rozpoczął się na dobre. Nie było dnia, żeby nie trzeba było z czymś pojechać. Dowoziliśmy kawę, urwane śruby i całe mnóstwo rzeczy natychmiast potrzebnych. Dona oddałaby wiele za takie wyjazdy. Wystarczyło jedno słowo by wskoczyła do bagażnika. Później przejażdżka i bieg po

polach. Drogami i na przełaj. Czasem zdarzyło się spotkać sarny albo kuropatwy. A nawet jeśli nie spotkała żadnej zwierzyny uwielbiała biec przed siebie i ścigać się z wiatrem. Wracała radosna a jej radość udzielała się wszystkim wokoło. Mniej radosne było sprzątanie samochodu. Któregoś dnia trafiliśmy do poleconej nam myjni ręcznej. Pan podszedł do sprawy metodycznie. Skompletował sprzęt, spojrzał do bagażnika, później na mamę. Pani, goryla tu pani wozi?

Hulaj dusza

Najwięcej zabawy było nocami. Ludzie już spali i nie przeszkadzali w psich harcach. Gorsze były poranki, kiedy trzeba było zatrzeć ślady zabaw, pozbierać śmieci i przyjąć przebłagalny, wyszczerzony uśmiech psa leżącego łapami do góry. Taka poza była przez Donę wielokrotnie wypróbowana i zawsze przynosiła oczekiwany rezultat. A leżała tak wiele razy. Przepraszała za rozerwany worek ze śmieciami, za karton poszarpany w drobny mak, za wykopane kwiaty, pogryzione zabawki, przedziurawioną piłkę, za sznurówki powyciągane z butów. Szczególne przeprosiny ofiarowała mamie po tym, jak zlekceważyła jej nakład sił i środków i świeżo wykąpana wytarzała się w węglu.

I że Cię nie opuszczę

W domu byłyśmy we trójkę. Tylko Dona, Klaudia i ja. Mama musiała wyjechać na dwa dni a opiekujący się nami tata miał mnóstwo spraw do załatwienia. Był o nas zupełnie spokojny. Miałyśmy wspaniałe, psie towarzystwo i plany na najbliższe dni. Zamierzałyśmy nauczyć Donę kilku sztuczek. Na początek tropienia. „Tropienie” polegało na odnajdywaniu kawałków mięsa. Chowałyśmy je do butów taty i na kaloryfer. Później było trudniej. Mięsko musiała odnaleźć innych pomieszczeniach. Nauczyłyśmy naszego pupila otwierać drzwi i po śladzie trafiać do kryjówki. Żeby ułatwić zadanie smarowałyśmy mięsem całą trasę. Radości z zabawy nie było końca. Jedynym minusem były wszechobecne tłuste smugi i kilka plam. Samotny wieczór nie był już tak miły, dlatego postanowiłyśmy wziąć psa do łóżka. Były tylko dwa problemy. Pierwszy, to absolutny zakaz brania psa do łóżka; poza tym Dona nie wchodziła na górę, po prostu balasie tych schodów. I to był drugi problem. Ale mogłyśmy spać w sypialni rodziców! Sporo czasu zajęło nam przekonanie psinki, że tym razem może wejść do łóżka. Doskonale pamiętała karcące spojrzenie mamy, jednak nasza nieugięta postawa i argumenty w postaci wędzonego ucha i ogonka złamały psi upór i na kołdrze położył się długi ryjek, po nim łapka a za nią kolejne trzy. I tym sposobem miałyśmy na łóżku całego psa ! Niestety, za te piękne chwile przyszło nam zapłacić wysoką cenę. Po powrocie mama domyśliła się tego i owego. Zapytała czy opowiemy po dobroci czy ma tę „dobroć” wymusić. Złożyłyśmy zeznania i dobrowolnie poddałyśmy się karze.

Musiałyśmy zmienić pościel, wyczyścić z mięsa taty buty i trzy razy posprzątać cały dom. Środki czystości musiałyśmy zakupić z własnych oszczędności.

Jeszcze chwilkę

Leżenie z łapami do góry miało magiczną moc i Dona wykorzystywała je coraz częściej. Także do proszenia. Na komendę „wyjdź” rzucała się na plecy i patrzyła błagalnym wzrokiem. Powtórzenie złowieszczego „wyjdź” starała się załagodzić wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. Najczęściej jej prośby były skuteczne i dostawała swój niebieski kocyk. Pierwsze minuty leżała grzecznie a spuszczona na chwilę z oka nagle znajdowała się gdzieś w przejściu. Ciągi komunikacyjne były jej ulubionym miejsce do leżenia. Niby wszystko w zgodzie z zasadą, że „im większy pies tym bardziej w przejściu”, jednak czasem trudno było przenosić nad psem obiad albo zakupy. Wypraszana w spokojniejsze miejsce posyłała jeden z kojących uśmiechów i tym razem ona wypraszała jeszcze chwilkę. Pozbawiona towarzystwa dorosłych domowników wypraszała sobie jakiekolwiek wypraszanie jej z ulubionego miejsca.

Karkówka

Domownicy dzielą się na mięsożernych i resztę. Do grona tych pierwszych dołączyło trzech samozwańców. Dona i dwa kocury. Stało się to w bardzo tajemniczych okolicznościach. Nie znaleziono żadnych śladów, nie ma dowodów przeciw tej trójce. W procesie poszlakowym zostali skazani na nockę na dworze. Był grudzień. Mama, choć po kolano w gipsie, upiekła tacie piękną sztukę mięsa. W całym domu pachniało cebulką, woda w czajniku radośnie szumiała o herbacie z cytryną i miodem. Zadzwonił telefon.-Córcia, zalej herbatę, będę za 20 minut- krzykną tata wychodząc z domu. Zalałam herbatę i poszłam do lekcji. -Skarbie, gdzie dałaś karkówkę? –z zamyślenia wyrwał mnie głos taty.-Nigdzie nie dawałam, jestem na górze – odkrzyknęła mama.-Leży na desce koło herbaty – zawołałam.-Na jakiej desce? „No jak można nie zauważyć wielkiego kawałka mięsa na czerwonej desce? „ z taką myślą szłam do kuchni. Jednak ku mojemu zaskoczeniu na desce była tylko odrobina cebuli. Po chwili dołączyła do nas mama i zaśmiewając się słuchała coraz bardziej nerwowych zapewnień taty, że przed chwilą leżało tu mięso! Ale mięsa nie było. Ani na desce, ani na podłodze, ani w żadnym innym pomieszczeniu. Nie było też najmniejszych śladów. Żadnych okruchów, najmniejszej plamki. Nic. Dony też nie było. Wymknęła się z domu. Do dziś nie odnaleziono śladów. Sprawców tym bardziej. A na kolację był twaróg.

Lubię święta

Boże Narodzenie jest takie piękne! Długie przygotowania, zapach pierników i niecierpliwe oczekiwanie. Dona też kochała święta. Kochała przygotowania, asystowała przy gotowaniu i pieczeniu. Zużywało się wtedy tyle niepotrzebnych produktów. Migdałowe oczka zdawały się mówić „ Czy to mięsko nie będzie lepiej wyglądało bez tego małego kawałka? O, tego tu! I po co dajesz tyle masła do ciasta? Odkroj mi kawałek, choć kosteczkę. I troszkę serka; większą troszkę !”. Zmęczona sunia zalegała w progu i posyłała niewinny uśmiech wszystkim przechodzącym przez nią domownikom. Kiedy już była bardzo dorosłym psem i świetnie radziła sobie z otwieraniem drzwi zakradła się do ganku, z pewnością tylko po to, by sprawdzić co tak pachnie. Znalazła blachę sernika. Donie zupełnie nie przeszkadzało, że ciasto było jeszcze gorące. -Ryyyyyjuuuuu – postawił nas na nogi krzyk taty, który z talerzykiem poszedł sprawdzić, jak wyszedł sernik”. Cóż, sernik wyszedł. Dosłownie.

Moje stado

Stanowiliśmy jedną rodzinę. My i pies. Dla Dony, zwanej pieszczotliwie „Długim Ryjem” lub „Mrówkojadem” byliśmy stadem. Kochała i otaczała troską to swoje ludzkie, nieustannie rozpierzchające się stado. Najwięcej pracy miała z nami na spacerach, kiedy bywało, że każdy szedł w swoją stronę. Czasem robiliśmy to celowo. Oddalaliśmy się od siebie na znaczną odległość a Ona biegała wokół nas i z całych sił zaganiała w jedno miejsce. Stadem byliśmy też w domu. Miała na oku każdego z nas i obserwowała ze swoich ulubionych punktów widokowych. Bywało też, że czuła się w obowiązku przywrócić nas do porządku. Reagowała na podniesiony głos, wzajemne dokuczanie a nawet łaskotanie. Broniła każdego przed każdym a nocą spała oparta o drzwi. Tak na wszelki wypadek.

Nie zostawiaj mnie samej

Są miejsca, w które nie bierze się psa. Z daleka straszą tabliczki „zakaz wprowadzania psów”. Czyli, że z kozą można wejść? A z wężem? Nie? Żadnych zwierząt? To dlaczego nie wyprasza się ze sklepu dziecka z chomikiem albo rybką? Albo przedszkolaka z wszawicą? Niestety, nawet jeśli będę na czasie i zacznę krzyczeć o dyskryminacji mój pies i tak będzie musiał zaczekać przed sklepem. Nauka czekania nie zajęła nam wiele czasu, jednak mamy po niej miłe wspomnienia. Pierwsze wyprawy były dwuosobowe. Jedna z nas szła do sklepu

a druga zostawała z psem. Lecz przyszedł dzień, kiedy Dona musiała zaczekać na mnie bez towarzystwa. Upięłam ją na ślicznej, pachnącej nowością, różowej smyczy. Pogłaskałam, wytłumaczyłam że tylko na chwilę i żeby grzecznie zaczekała. Cóż, widać nie zamierzała. Po krótkiej chwili znalazła mnie między regałami. U szyi wisiał jej różowy strzęp a w pysku trzymała 30dkg wędzonki. Smycz wartą całe kieszonkowe wyrzuciłam; zapłaciłam też za oślinioną wędlinę, którą po drodze wykradła z koszyka miejscowej plotkary.

Odkurzacz

Po dobrym jedzeniu, odkurzacz był największą miłością Dony. Nie wiem dlaczego. Wiem natomiast, że odkurzanie bez psa nie istniało. Na sam dźwięk rozwijanego w domu kabla przybiegała co sił w nogach. Podnosiła głowę, zachęcając do odkurzania psiego futra. Można tak było w nieskończoność. Szyja, pod brodą, po plecach, za uszkami i znów pod brodą. Jeszcze trudniej było odkurzać auto. Wchodziła łapami na fotele, wskakiwała do bagażnika czekając na przejażdżkę. Kiedyś próbowałam połączyć przyjemne z pożytecznym odkurzać wyczesywaną z psa sierść.Przystąpiłam do dzieła. W jednej ręce szczotka, w drugiej odkurzacz i do dzieła. Przy trzecim worku poddałam się. Do takiej ilości sierści nadawałby się odkurzacz przemysłowy.

Psi pojazdSzczenięce lata Dony zbiegły się w czasie z wczesnym dzieciństwem mojego brata. Bywało, że toczyli się oboje. Mała Donka otulona miękko futrem przypominającym watę i mój brat równie miękko otulony pampersem. Siadali na ziemi z podobną precyzją, turlali się w liściach i biegali do utraty tchu. Po skończonej zabawie brat wsiadał do wózka a Dona biegła za nami na zmęczonych łapkach. W końcu nadarzyła się okazja, że jej ludzie przystanęli na dłużej a pomysłowy psiak wdrapał się do koszyka pod wózkiem. I tak już zostało. Kiedy czuła się zmęczona doganiała wózek i wskakiwała do „swojego” pojazdu. Trwało to do czasu wymiany psich zębów. Którejś nocy koszyk stał się lekarstwem na swędzące dziąsła. Została z niego garść strzępów. Od tego czasu brat miał „sportową” spacerówkę a pies chodził tylko piechotą.

Ratunku, topię się!

Wybrałyśmy się na przejażdżkę rowerową do lasu. Było gorąco więc po drodze pojechałyśmy nad staw przeciwpożarowy będący jednocześnie wodopojem dla zwierząt. Dona zawsze chodziła dróżką wydeptaną przez zwierzęta. Do stawy prowadziło łagodne zejście. Pierwsze metry były bardzo płytkie i zdarzało się, że sunia wbiegała do wody. Tego dnia była zmęczona a my przyjechałyśmy z innej strony. Nie szła już na drugi brzeg w swoje ulubione miejsce, ale przekonana, że wszędzie jest jednakowo płytko wbiegła od strony schodów. Niestety, tutaj woda nie sięgała do psich kolan. Przerażona zaczęła się szamotać starając się utrzymać na powierzchni i zawrócić do brzegu. Mogłam tylko krzyczeć, próbując dodać jej otuchy. Na szczęście sprawnie dopłynęła do brzegu. Odetchnęłam z ulgą. Od tamtego dnia Dona już nigdy nie wskakiwała do wody. Nawet najlepiej znanej.

Słowa

Nikt nie może powiedzieć, że Dona jest przeciętnym psem. Według badań bowiem, przeciętny pies rozumie około 50 słów. Dona rozumie ich znacznie więcej. Nie licząc tego, że reaguje na imię każdego zwierzęcia, które z nami mieszka. Mało tego, wszystkie nasze zwierzęta reagują nawzajem na swoje imiona. Wystarczy zawołać którekolwiek, by przybiegły wszystkie. A nuż inni coś dostaną? W przypadku Dony istniały słowa-klucze: rower, smycz, spacer, wyjdź, chodź, masz, co to jest, kura, kot i kilka innych. Gdy padło hasło „smycz”, czekała przy szafce ze smyczą i czekała na założenie obroży, natomiast słowo „spacer” wywoływało eksplozję pozytywnych emocji. Skakała, śpiewała, biegała ze smyczą w zębach. Zdarzało się, że wyłapywała z rozmowy słowa, które znaczyły więcej niż inne. Jednak najczęściej porozumiewała się bez słów. Spojrzenie, trącenie nosem, merdanie ogonem wystarczały za setki słów.

Taty buty

Czasami zastanawiałam się, dlaczego Dona tak bardzo lubiła taty buty. Być może dlatego, że kiedyś chowałyśmy w nie mięso a może zwyczajnie bardzo lubiła tatę.

Wynosiła mu po jednym bucie i zębami wyciągała sznurówki. Niejeden raz wołał za nią „Długi Ryju gdzie moje buty?” i systematycznie szukał sznurówek. Niestety, jak to z żartami bywa, czasem posuwała się o krok za daleko i zjadała zapiętek albo nie trafiała w moment i wynosiła na deszcz po jednym bucie z różnych par. Tak mi przykro, kiedy widzę jakim smutnym wzrokiem patrzy teraz na dziurę w ulubionych butach.

Uczucia

Dona pokazała nam, jak wiele uczuć mają zwierzęta. Pokazała nam, jak wiele czuła ona sama. Zarówno tych przyjemnych jak radość, spokój, sympatię, zaufanie,zaciekawienie, wyrozumiałość, troskę, euforię ale też negatywnych jak ból, strach, bezradność, smutek, zazdrość, tęsknotę. Wszystkie przeżywała w wyjątkowy sposób. Kiedy się cieszyła to całą sobą. Radość wprost kipiała z psa. Witała nas charakterystycznym „śpiewem”, którego nie znają psy innych ras. Kiedy tęskniła, chodziła ponura, apatyczna. Jadła tylko tyle, by nie umrzeć z głodu. Najpiękniejsza w jej wykonaniu była zazdrość. Szturchała nosem, wchodziła pomiędzy przytulających się „jej” ludzi, szczekała, zwracała na siebie uwagę. Była zazdrosna o każdego z domowników. O uśmiech, dotyk, uwagę. Była gotowa „odciążyć” ludzi i przejąć na siebie wszystkie pieszczoty.

Wielkie małe rzeczy

Dzięki Donie otrzymaliśmy wspaniałą lekcję wielkiej radości z małych rzeczy. Kochała nas niezależnie od wszystkiego. Pokazała jak się cieszyć z wyjścia na spacer i paczki herbatników. Nie pytała w jakich butach lecz gdzie pójdziemy. I tak cierpliwie,każdego dnia pokazywała nam, że nie „mieć” ale „być”. Pokazała mi na nowo okolicę, którą znałam. Przeszłyśmy tyle pól i lasów, razem patrzyłyśmy w gwiazdy. Nawet gdy nie słyszałam śpiewu ptaka, ona stawiała uszy i wołała „słuchaj jak pięknie”. Pokazała mi tyle pięknych miejsc, do których bez niej bym nie dotarła.

Za tęczowy most

Powaliła ją choroba. Obdarowała nas wszystkim co najlepsze i odeszła zabierając na drogę tylko nasze łzy i swój niebieski kocyk.