32
gazeta ludzi aktywnych bezpłatny miesięcznik ISSN 2299-0917 lipiec 2012 N o 4 NIESPOKOJNY SEN AJATOLLAHA MALARYCZNE ABC ROWER NAPĘDZANY SIŁĄ RĄK

TRAWERS no4

  • Upload
    trawers

  • View
    257

  • Download
    1

Embed Size (px)

DESCRIPTION

czwarty numer magazynu podróżniczego TRAWERS

Citation preview

Page 1: TRAWERS no4

gazeta ludzi aktywnychbezpłatny miesięcznik

ISSN 2299-0917lipiec 2012

No 4

NIESPOKOJNY SEN AJATOLLAHA MALARYCZNE ABC ROWER NAPĘDZANY SIŁĄ RĄK

Page 2: TRAWERS no4

TRAWERS – gazeta ludzi aktywnych redaktor naczelna KATARZYNA RODACKA

redaktor prowadząca TRAWERS no 4 DOROTA SNOCH redakcja BEATA BLITEK, MACIEJ CZERSKI, JĘDRZEJ KROBICKI, EMILIA KURDZIEL, DAGMARA OLEKSY, BARTEK KROBICKI, PAWEŁ SŁOŃ, KAMIL STOPA, EMILIA SYGULSKA, KASIA ZAJIC, MIKOŁAJ KORWIN-KOCHANOWSKI, ŁUKASZ ROMANOWSKI (www)

korekta KATARZYNA NIEMCZYKIEWICZ, ANNA KAŹMIERCZAK, PAWEŁ SŁOŃ skład, opracowanie graficzne JUSTYNA MĘDRALA druk MELLOWDziękujemy drukarni Mellow za wsparcie druku numeru czwartego gazety TRAWERSzdjęcie na okładce SOHRAB HAGH, Iran

ISSN 2299-0917nakład 500 egz. magazyn został wydany przy wsparciu Wspólnoty Europejskiej w ramach programu „Młodzież w działaniu”

Treści zawarte w magazynie nie muszą odzwierciedlać poglądów Wspólnoty Europejskiej czy Narodowej Agencji programu „Młodzież w działaniu” i instytucje te nie ponoszą za nie odpowiedzialności.Redakcja nie cenzuruje tekstów nadesłanych przez redak-torów. Każdy tekst podpisany jest imieniem i nazwiskiem redaktora.

© Kraków 2012

www.facebook.com/gazetatrawerswww.trawers.turystyka.pl

organizacja wspierającaorganizacja wspierająca finansowo

fot. Michał Mysza – Most nad rzeką w Isfachanie

Zaczynamy od smutnej wieści: czwarty numer Trawersu jest ostatnim w ramach projektu unijnego. Mamy jednak nadzieję, że dzięki naszym staraniom i Waszemu wsparciu, chociażby mentalnemu, uda nam się powrócić po wakacjach! A jeżeli Wam wciąż brakuje pomysłu, gdzie się wybrać, macie jeszcze szansę na wyrobienie irańskiej wizy. Jeśli to dla kogoś za daleko – polecamy nieco bliższe Bałkany. Do tej podróży przygotuje was artykuł o muzyce tego regionu. A może czekają na Was lasy równikowe? Wówczas koniecznie przeczytajcie nasz poradnik o malarycznym ABC. Jeśli natomiast macie w planach górskie wędrówki, zapoznajcie się ze wskazówkami, jak przygotować się do takich wyjazdów. Polecamy też artykuł, który wygrał nasz afrykański konkurs (autorce serdecznie gratulujemy!). Oprócz tego wszystkiego, czeka na Was jeszcze kilka innych perełek, zatem zachęcamy do lektury!

Page 3: TRAWERS no4

No 4

fot.S

ohra

b H

agh

– Ir

an, T

eher

an, g

raje

k na

głó

wne

j ulic

y w

stol

icy

Podróże podniebnym cygarem6 / historiaSterowce zaczęły przewozić w pasażerów w czasach, gdy samoloty sprawiały wrażenie pociesznych zabawek. Co sprawiło, że zniknęły z nieba?

tekst MACIEJ CZERSKIzdjęcia archiwalne

Temperamentum Mobile. O muzyce Bałkanów12 / muzykaMuzyczna podróż przez bałkański temperament. Trąbki, historia, folk i čoček. Opowieść o tym, jak powstaje muzyka płynąca z samej głębi sercatekst URSZULA NOWAK

Niespokojny sen Ajatollaha16 / artykuł głównyTęskniąc za zapachem kurkumy w wąskich uliczkach bazaru, smakiem gumy cynamonowej i hałasem trąbiących taksówkarzy, nie raz przywołuje wspomnienia, które z perspektywy czasu wydają się niezwykłe, choć przez tyle dni były częścią mojej codzienności.

tekst KASIA ZAJIC zdjęcia SOHRAB HAGH

Przełomami rzek8 / nieodkryteAmerykański południowy-zachód zachwyca swoją różnorodną rzeźbą terenu. Z jednej strony to ogromna przestrzeń nad krawędzią Wielkiego Kanionu Kolorado, z drugiej – klaustrofobicznie wąskie szczeliny przecinające stan Utah i Arizona.tekst i zdjęcia KASIA ZAJIC

Oprócz tego w numerze:

Co zabrać w góry? / 28

tekst BEATA BLITEK Malaryczne ABC / 26

tekst AGNIESZKA ZAKRZEWSKA zdjęcia ŁUKASZ ROMANOWSKIRower napędzany siłą rąk/ 20

tekst K. RODACKA i M. KORWIN-KOCHANOWSKIzdjęcia WWW.SPORT-ON.COMPierwszy krok w Maroc / 2

tekst i zdjęcia BARBARA PILAWSKAZbierałam mate w Paragwaju / 22

wywiad DOROTY SNOCH z ŁUCJĄ RECZEK zdjęcia ŁUKASZ ROMANOWSKI

Page 4: TRAWERS no4

fot. Barbara Pilawska – Dżamaa al-Fina – główny plac Marrakeszu. Gromadzą się na nim co wieczór zaklinacze węży, kuglarze i berberyjscy opowiadacze baśni.

Page 5: TRAWERS no4
Page 6: TRAWERS no4

4

dla oczu i uszu. Dobiegające zewsząd dźwięki – począwszy od gwaru rozmów we wszystkich językach świata, przez krzy-ki handlarzy namawiających do zakupu świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, skończywszy na nieustającym stukaniu instrumentów popularnej tutaj muzyki gnawa - przyprawiają o istny zawrót głowy. Na tym najsłynniejszym afrykańskim skwerze co wieczór odbywa się wielki targ, którego centrum stanowią niezliczone stragany serwujące tradycyjne potrawy kuchni marokańskiej. Na zaproszenie do stołu nie trzeba dłu-go czekać. Robię kilka kroków i zaraz podbiega do mnie mło-dy chłopak w białym fartuchu i czapce kucharskiej, krzycząc donośnie: „Welcome, my friend!” Ledwo odwracam głowę i nim zdążę cokolwiek powiedzieć, Marokańczyk odgaduje: „Polska?”, po czym szybko dodaje: „Zapraszam!” Zdumiona i rozbawiona, wołam: „Maybe tomorrow!” Chłopak jednak nie daje za wygraną i ciągnie po polsku: „Jutro? No jutro fu-tro!” Takim argumentom nie sposób odmówić, z chęcią więc zasiadam przy jednym z gęsto oblężonych przez miejscowych smakoszy stołów, a przede mną raz po raz lądują lokalne spe-cjały: harira (pożywna, pikantna zupa z ciecierzycy), kuskus z warzywami i kurczakiem oraz gwóźdź programu – tażin, aromatyczne danie z mięsa i warzyw w glinianym, stożkowa-tym naczyniu. Po całej tej sytej kolacji wyrzuty sumienia jed-nak mi nie grożą – w chaosie zapachów, smaków i dźwięków i tak nie słyszę własnych myśli. Ośmielona niezwykłą atmos-ferą wtapiam się w tłum i chłonę Afrykę wszystkimi zmysłami. Wreszcie tu jestem, spełniło się moje marzenie!

PIERWSZY KROK W MAROC

tekst i zdjęcia BARBARA PILAWSKA

I’ll show you, my friend – słyszę po raz kolejny z ust ciem-

noskórego mężczyzny, który podąża za mną od pół godzi-

ny, podczas gdy bezskutecznie próbuję trafić pod właści-

wy adres. Szukanie noclegu w czeluściach marokańskiej

Medyny nie należy do najłatwiejszych zadań – im dalej

się zagłębiam, tym większy ogarnia mnie niepokój, że już

nigdy stąd nie wyjdę. Wijące się na wszystkie strony wąskie, zadaszone uliczki przy-prawiają mnie o dreszcze, zwłaszcza, że lada chwila zapadnie mrok, a śladu pensjonatu jak nie było, tak nie ma. Zdaję so-bie sprawę, że mój niedoszły przewodnik nie towarzyszy mi bezinteresownie, jednak powoli jestem już bliska kapitulacji, gdy nagle jednak to on musi się poddać i zawrócić. Wreszcie bowiem moim oczom ukazują się tradycyjnie zdobione, mo-siężne drzwi riadu. Z wielką ulgą przekraczam próg domu, ciesząc oczy niezwykłym wnętrzem – na pełnym egzotycz-nych kwiatów dziedzińcu cichutko mruczy strumyk fontanny, obok wyleguje się kot, a z cienia wyłania się czarnooka kobie-ta w jaskrawej chuście na głowie, niosąca dla gości czajniczek pełny Berber Whisky. Z przyjemnością wychylam trzy szklan-ki napoju. Wbrew swojej nazwie nie jest to alkohol, tylko mieszkanka zaparzonej we wrzątku zielonej herbaty, świeżej mięty i dużej ilości cukru. W gorącym afrykańskim klimacie orzeźwia jak nic innego. Pokrzepiona tym miłym przyjęciem ruszam ponownie na podbój Marrakeszu. Teraz, kiedy znam już drogę, ciemności medyny przestają napawać mnie stra-chem, a przemykający w nich przechodnie sprawiają wraże-nie przyjaźnie nastawionych, od czasu do czasu częstują mnie nawet życzliwym spojrzeniem, a niekiedy i uprzejmym skinie-niem głowy. Czuję się tu mile widzianym gościem. Uświada-miam sobie wręcz, że uprzedzona przez liczne przewodniki i relacje, wpadłam w pułapkę nieufności. Fakt faktem, nacią-gacze się zdarzają, jednak zdecydowana większość miejsco-wych to zwykli, mili ludzie, gotowi wskazać kierunek i pomóc bez oczekiwania na zapłatę. A może po prostu to prawda, że szczery uśmiech jest najlepszą walutą na świecie? Wyjście z plątaniny ciemnych, cichych ulic medyny na Dżemaa el-Fna – największy plac w Marrakeszu - stanowi prawdziwy szok

Page 7: TRAWERS no4

fot. Barbara Pilawska – Na głównym placu w mieście co krok mają swoje budki sprzedawcy świeżych soków, a restauracje wokół nich tętnią życiem.

Page 8: TRAWERS no4

PODRÓŻE PODNIEBNYM CYGAREM

tekst MACIEJ CZERSKI zdjęcia archiwalne

Na pokładzie słynnego Hindenburga pasażerowie pła-

wili się w luksusie porównywalnym do tego na Titanicu.

Każdy pasażer miał swoją sypialną kabinę, do dyspozycji

jadalnię, czytelnię, a nawet palarnię. Ta imponująca ma-

szyna była symbolem potęgi sterowców, szybko stała się

jednak znakiem ich upadku.

Sterowce były potężnymi statkami powietrznymi. Unosiły się dzięki wypełnieniu ich gazami lżejszymi od powietrza. Napędzano je silnikami, a kierunek lotu kontrolowano, jak sama nazwa wskazuje – sterami. Prototyp maszyny, skon-struowany w połowie XIX wieku był w zasadzie balonem na-pędzanym silnikiem parowym. Przełom w technice nastąpił w 1900 roku, kiedy 3 lata przed samolotem braci Wright, swój pierwszy sterowiec zbudował Ferdinand von Zeppelin. LZ-1 po trzech lotach próbnych został rozebrany i sprzedany na złom, ale użyta w nim konstrukcja szkieletowa przyczyniła się rozwoju lotnictwa.

Lata świetnościSterowce zaczęły podbijać niebo. Ówczesne samoloty wy-glądały przy nich jak zabawki, nawet współczesny Jumbo-Jet jest kilka razy mniejszy od największego sterowca w historii – Hindenburga. Wielkie maszyny w kształcie cygar zaczęły latać nad Europą, Stanami Zjednoczonymi, a z czasem także nad Atlantykiem! Nawet Polska doczekała się własnego. Stero-wiec „Lech” był jednak wykorzystywany wyłącznie do celów wojskowych. Problemem, który utrudniał rozwój sterowców, była wy-padkowość. Przeszkadzały im warunki atmosferyczne, np. silny wiatr, który podczas cumowania postawił jedną z ame-rykańskich maszyn do pionu. Niemożliwe było latanie nimi w czasie burzy. W 1930 roku fatalna pogoda nad Francją spowo-dowała katastrofę brytyjskiego R-101, który spadł dziobem w dół, zabijając niemal wszystkich pasażerów. Tak skończyła się epoka sterowców w Zjednoczonym Królestwie.

Upadek giganta – katastrofa HindenburgaW czasach, gdy Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania od-chodzić zaczęły od programu sterowców, hitlerowskie Niem-cy kontynuowały ten projekt, poświęcając na jego rozwój znaczne fundusze. W marcu 1936 roku zaczął latać – LZ 129 Hindenburg. Osiągał prędkość 125 km/h, co pozwalało mu na pokonanie Atlantyku w 2,5 dnia, czyli dwa razy szybciej niż okręt. Niemieckie Zeppeliny były praktycznie bezwy-padkowe. W przeciwieństwie do maszyn amerykańskich czy brytyjskich, nie doświadczyły wielkich katastrof. Problemem był jednak fakt, że do unoszenia sterowca zamiast używano niebezpiecznego wodoru. Jedyny ówczesny producent tego gazu – Stany Zjednoczone w obawie przed hitlerowskim re-żimem nałożył na Niemcy embargo na hel. Amerykański rząd nie miał do nazistowskiego dyktatora takiego zaufania, jak na przykład brytyjski premier – Neville Chamberlain, który pew-nie by mu ten wodór podarował. Dnia 6 maja 1937 roku, podczas podchodzenia do lądowa-nia w Nowym Jorku Hindenburg doszczętnie spłonął. Jak do tego doszło? Przy próbie lądowania nastąpiła zmiana kierun-ku wiatru, co zmusiło kapitana do dwóch gwałtownych zwro-tów. Maszyna nie była zaprojektowana do takich manewrów i w wyniku naprężenia pękła jedna ze stalowych lin usztywnia-jących konstrukcję. Strzeliła z tak wielką siłą, że przebiła zbior-nik z wodorem. Nastąpił wyciek. Jako że Hindenburg podcho-dził do lądowania przed nadchodzącą burzą, naelektryzował się. Póki ładunek rozłożony był jednakowo, nic się nie działo. Jednak gdy zrzucono na dół linę (celem przycumowania stat-ku powietrznego), część ładunku została uziemiona. Poszycie sterowca nie było jednak tak dobrym przewodnikiem prądu jak stalowa rama. W wyniku różnic w napięciu wytworzyła się iskra, która w kontakcie z wodorem w kilkadziesiąt sekund spaliła gigantyczny sterowiec.

Sterowce obecniePo katastrofie Hindenburga sterowce, jako maszyny pasażer-skie, poszły w zapomnienie. Jednak dzięki swojej imponującej prezencji oraz właściwościom konstrukcyjnym pozwalającym na latanie znacznie niżej niż samoloty, zaczęły być wykorzy-stywane w celach reklamowych. Można nieraz zobaczyć nad polskimi miastami słynny sterowiec naszego rodzimego por-talu aukcyjnego. Co ciekawe, jest to maszyna zdalnie stero-wana. Niekiedy bywają też używane w celach turystycznych, gdyż są znakomitymi punktami widokowymi. Od czasu wy-padku Hindenburga nigdy nie wypełniono żadnego sterowca wodorem.

6

Page 9: TRAWERS no4

7

zdjęcie archiwalne, Katastrofa sterowca Hindenburg

Page 10: TRAWERS no4

8

Hiszpania, Wyspy Kanaryjskiefot. Kasia Zajic – USA, Arizona, widok na Wielki Kanion rzeki Kolorado

Page 11: TRAWERS no4

9

Page 12: TRAWERS no4

PRZEŁOMAMI RZEK

tekst i zdjęcia KASIA ZAJIC

Podróżując zwykle unikamy miejsc, w których najpierw

trzeba ustawić się w kolejce po bilet, a następnie odcze-

kać swoje, by zrobić zdjęcie w najlepszym punkcie wi-

dokowym, tylko po to, by w kadrze znaleźć zbłąkanych

turystów, których dookoła pełno. Są jednak miejsca, któ-

rych – jeżeli kiedykolwiek znajdą się na naszej trasie – po

prostu nie można ominąć. Do takich miejsc z pewnością

należy Wielki Kanion.

Tam i z powrotemStanąć na krawędzi tej gigantycznej szczeliny przecinającej płaskowyż Kolorado na długości 400 kilometrów to marzenie niejednego podróżnika. Leniwi poznają kanion z bliska, oglą-dając film 3D w stworzonym tu specjalnie do tego celu kinie IMAX. Natomiast ci, którzy wolą osobiście poznać przełom rzeki Kolorado, rozpoczynają stąd wędrówkę na jego dno. Tym bardziej zapalonym odradzam próbę zejścia na dół i po-wrotu w tym samym dniu. Wielu turystów ignoruje tę zasa-dę i zdaje się zapominać, że szybki spacer w dół jest znacznie mniej męczący niż późniejsza wspinaczka pod górę, z którą musimy się zmierzyć w drugim etapie wyprawy. Trekking należy rozpocząć jak najwcześniej, by uniknąć największych upałów. Latem temperatura na dnie kanionu może osiągać nawet 50°C w cieniu, o czym łatwo zapomnieć znajdując się na górze, gdzie nie odczuwamy podobnego skwaru. Do tego na trasie z trudem znajdziemy zacienione miejsca, a niektó-re szlaki pozbawione są źródeł wody pitnej, więc należy się wcześniej obficie zaopatrzyć.

Z dala od cywilizacjiPo obejrzeniu zachwycającego zachodu i jeszcze bardziej urzekającego wschodu słońca nad Wielkim Kanionem posta-nowiliśmy ruszyć dalej, by odkrywać kolejne uroki tej części Stanów Zjednoczonych. Naszym celem był jeden z kanio-nów szczelinowych, z których słynie ten region. Przemierza-jąc naszym camperem niekończące się równiny stanu Utah, rozpytywaliśmy o wejścia do tych ukrytych szczelin. Gdy w końcu udało nam się znaleźć znawcę tematu, słońce cho-wało się już za horyzontem. „Przewodnik” zaoferował nam

miejsce na swoim ranczo, gdzie mogliśmy wypocząć przed planowaną wędrówką. Ostrzegł nas również przed gwałtow-nymi burzami, które w krótkim czasie mogą wypełnić kanion wodą, zamieniając go w śmiertelną pułapkę. Następnego dnia, o świcie wyruszyliśmy samochodem długą szutrową drogą. Dotarliśmy do wielkiej tablicy. Przeczytawszy umiesz-czone na niej informacje, dodaliśmy do naszej listy zagrożeń między innymi: atak pumy, ukąszenie węża i ugryzienie skor-piona. W pordzewiałej skrzynce znaleźliśmy listę, na której należało wpisać dane „śmiałków”oraz datę rozpoczęcia wę-drówki i planowanego powrotu. Lista ta była sprawdzana raz na 24 godziny, co raczej nie wróżyło szybkiej pomocy w razie niebezpieczeństwa. Nasz wpis był jedynym tego dnia.

Ukrytym wejściemLekko przestraszeni wizją napotkania pumy, ruszyliśmy w trasę wyschniętym korytem rzeki prowadzącym wprost do kanionu. Po dość długim marszu ujrzeliśmy na horyzon-cie masyw skalny, w którym woda wydrążyła szlak. Szerokie początkowo wejście i niewielkie skały ograniczające naszą przestrzeń, z czasem zamieniły się w wysoki i wąski korytarz. Jego ściany były tak blisko siebie, że bez trudu można było, rozpościerając ręce, dotknąć obu równocześnie. Powierzch-nia pełna wyżłobień i wgłębień o zaokrąglonych krawędziach przypominała o mozolnej pracy wody, która przez setki lat tworzyła to miejsce. Słońce docierało do nas przez wąską szczelinę wysoko nad naszymi głowami. Przejście całej trasy było niezwykle kuszące, ponieważ kończyła się ona w Wielkim Kanionie Kolorado, ale niestety taki wyczyn zajmuje kilka dni. Gdy zdecydowaliśmy się na odwrót, okazało się, że z przyjemnego chłodu panującego w środku wyszliśmy na palące słońce w sam środek upalnego dnia. Podczas drogi powrotnej w niewyobrażalnym skwarze wyczerpaliśmy cały zapas wody, który, jak nam się początko-wo wydawało, znacznie przekraczał nasze potrzeby. Na szczę-ście bez większych przeszkód dotarliśmy do samochodu, od-notowawszy wcześniej na liście, nasz powrót z kanionu w tym samym składzie, w którym wyruszyliśmy na trasę.

10

Page 13: TRAWERS no4

11fot. Kasia Zajic – USA, Wielki Kanion Kolorado, turyści podziwiający tęcze nad przepaścią

Page 14: TRAWERS no4

12

Indie, Ladakh. W tle Stok Kangrifot. Urszula Nowak – Koncert Fnafare Ciocarlia, Wrocław 28 października 2011

Page 15: TRAWERS no4

TEMPERAMENTUM MOBILE. O MUZYCE BAŁKANÓW

tekst i zdjęcia URSZULA NOWAK

Nie chcę bronić narodów bałkańskich, lecz nie chcę rów-

nież przemilczać ich zasług. Jedyni, prymitywni w Europie,

dadzą jej może bodziec, a ona uzna to niechybnie za swoje

ostatnie poniżenie. Bo gdyby Południe-Wschód miały być

tylko i wyłącznie potwornością, dlaczego opuszczając je

i kierując się ku tutejszym krainom odczuwa się jakby

upadek – co prawda wspaniały – w pustkę?

Słowa Emila Ciorana, rumuńskiego filozofa i eseisty, stanowią doskonałą charakterystykę kultury krajów byłej Jugosławii. W zapomnianej części świata, nękanej konfliktami wewnętrz-nymi, niespokojnej i pełnej absurdów, co kilka sekund zapala się lont dynamitu. Wybuch jest tak silny, że powoduje lawinę podniosłych wierszy i przejmujących melodii. Wieczne spory o to, komu ziemia ta jest obiecaną, sprzyjają powstawaniu muzyki wyjątkowo emocjonalnej. Na Bałkanach od wieków współistnieje wiele kultur. Wschód spotyka Zachód, wzajem-nie się przenikając i uzupełniając. Przestrzeń duchowa to wy-padkowa świętości religijnych i narodowych. Prawosławna Serbia i Bułgaria, muzułmańska Albania, katolicka Chorwacja tworzą mozaikę, splatając się z rozmaitymi wierzeniami rom-skich mniejszości. Na kształt wielce zróżnicowanej muzyki Bałkanów, niezwykle zmysłowej i energicznej, bez wątpienia oddziałuje słowiańska wrażliwość i temperament Cyganów, którzy w niemałym stopniu wpłynęli na zjawiska rytmiczne pojawiające się w stylistyce grania Południowo-Wschodniej Europy. Historia. Nieregularnie znaczy naturalnie Muzyka bałkańska zyskuje niepowtarzalny charakter po-przez swój eklektyzm. Za sprawą połączenia orientalnej ryt-miki z europejską harmonią, nie sposób pomylić ją z żadną inną. Nigdzie na świecie nie występuje tyle ludowych pieśni w metrach nieparzystych 7/8, 9/8, 11/8. Wędrując przez kra-je bałkańskie, obserwujemy zróżnicowanie instrumentarium, które wyznacza odrębność danego regionu. Krainą trębaczy jest bez wątpienia Serbia, gdzie od pięć-dziesięciu jeden lat organizuje się festiwal orkiestr dętych

w Gučy. Odwiedzający go w latach siedemdziesiątych Miles Davis komentował: „Nie wiedziałem, że można TAK grać na trąbce”. Niekwestionowanymi mistrzami gatunku balkan brass są Boban i Marko Marković – ojciec i syn, Serbowie romskiego pochodzenia. Koncertują na całym świecie, przy-sparzając publiczności wielu emocji i wyjątkowo pozytywnej energii. Ich konkurentami w walce o miano najlepszej orkie-stry na Bałkanach jest kapela Fanfare Ciocarlia z Rumunii, gdzie również dominują instrumenty dęte – trąba, saksofon, klarnet, tuba itp. Rumuński zespół składa się kilkunastu osób, które na scenie dokonują cudów muzycznych, grając w tem-pach niewyobrażalnie szybkich, praktycznie nieosiągalnych dla muzyków z innych rejonów świata. Mniej popularny, ale równie imponujący jest folk Albanii i Macedonii. Kraje te charakteryzują się dziedzictwem in-strumentów z XIV i XV wieku (m. in. tambura) poprzez duży wpływ tureckiej muzyki ludowej (zurla, tapan, kaval). Uni-katowy styl muzyczny posiada Bułgaria. Głównie za sprawą pięknych, tradycyjnych pieśni, wykonywanych przez damskie chóry, białym głosem. Odległości pomiędzy dźwiękami, two-rzące harmonię są wyjątkowe i spotykane jedynie w tej części Europy. Nie bez powodu ogromną popularnością na świecie, głównie w Ameryce Północnej cieszy się The Bulgarian Voices – damski chór wykonujący pieśni ludowe z Bułgarii. Kraj po-łożony nad Morzem Czarnym słynie także z barwnych tańców w kole. Ta forma ekspresji popularna jest na całych Bałkanach, ale w Bułgarii szczególnie kultywowana. Należy też wspomnieć o specyficznej formie muzycznej kultury Bałkanów, jaką stanowi čoček. Jest to taniec ludo-wy, który pojawił się na Półwyspie Bałkańskim w XIX wieku. Prawdopodobnie przeniknął tam z Imperium Osmańskiego, zajmującego wówczas tereny dzisiejszej Serbii, Bułgarii, Bośni i Harcegowiny, Macedonii, Albanii oraz Rumunii. Obecność tego tańca w tak wielu bałkańskich krajach, była przyczyną różnej interpretacji i stylizacji muzycznej, jakiej został podda-ny čoček głównie przez mniejszości romskie. Goran, drugie imię BałkanówNajbardziej znanym ambasadorem muzyki Słowian Połu-dniowych stał się Goran Bregović – założyciel legendarnej kapeli rockowej Bijelo Dugme. Oprócz utworów, które sam pisał, od lat siedemdziesiątych zaaranżował ogromną ilość tradycyjnych melodii cygańskich. Dzięki niepokornemu, serbsko-chorwackiemu twórcy świat poznał Djurdjevdan (w języku romskim Ederlezi), czyli pieśń sławiącą obchody

13

Page 16: TRAWERS no4

ponadreligijnego święta wiosny płodności i rozkwitającego życia, obchodzonego na całych Bałkanach w dniu Św. Jerzego, patrona walczących. Orkiestra Bregovića do dziś wykonuje na koncertach Caje Sukarije, Kustino Oro, Borino Oro, a za-tem melodie, których korzeni należałoby szukać kilka wieków wstecz. Współpraca muzyka z reżyserem Emirem Kusturicą zaowocowała wieloma rozpoznawalnymi utworami, granymi przez największe rozgłośnie radiowe w Europie i Ameryce. Goran Bregović dopełnił tym samym charakter coraz bardziej interesującego Zachód kina jugosłowiańskiego. Nowy wymiar „kotła”Pomimo iż muzyka etniczna dominuje na Bałkanach, nie wol-no zapominać o innych twórcach i gatunkach obecnych od kilku dekad na scenie muzycznej. Doskonały zespół z Mace-donii LEB i SOL to reprezentant nurtu łączącego w sobie ele-menty rocka, funku i jazzu. Wyjątkowo charyzmatyczna Ta-mara Obrovac – wokalistka jazzowa i multiinstrumentalistka z Chorwacji – z powodzeniem zyskuje coraz szerszy krąg od-biorców. Na całym świecie kluby muzyczne osiągają tempera-turę wrzenia za sprawą stosunkowo świeżego gatunku balkan beat, tworzonego przez muzyków spoza Bałkanów, odnajdu-jących inspirację w muzyce byłej Jugosławii. Sprawnie łączą elektronikę, jazz, i inne współczesne brzmienia z tradycyjną muzyką ludową. Wystawiony na próbę czasu, daleko stroniący od ładu i pokoju region świata – Bałkany – trwa mimo wielu wynisz-czających skrajności polityczno-społecznych. Ognisko świa-towego niepokoju, zjednoczone jest kulturą. Współistniejące, buntownicze narody, nie wolne od wzajemnej nienawiści, ugruntowały wspólnotę tradycji. Muzyka i taniec stanowią narodową ekspresję.

fot. Urszula Nowak – Koncert Fnafare Ciocarlia, Wrocław 28 października 2011

Muzyka bałkańska w każdy poniedzia-łek między 18:00 a 20:00 w audycji Balkanera w radiu Alfa 102,4 fm

Page 17: TRAWERS no4
Page 18: TRAWERS no4

NIESPOKOJNY SEN AJATOLLAHA

tekst KASIA ZAJIC zdjęcia SOHRAB HAGH

Gdy jak co wieczór za oknem słychać było nawoływanie

muezina do modlitwy, my wyjadałyśmy czerwone ziaren-

ka granatu. Słońce zachodziło nad Teheranem, który wnet

miał rozświetlić się setkami neonów i świateł. Z naszego

okna miałyśmy widok na rozżarzoną ferię barw, która

nocą rozpościera się u podnóża góry Demavand i budzi

uporczywą myśl o tym, co dzieje się w mieście po zmroku.

Gdy tylko najwyższy przywódca zamyka oczy, codzienne

życie w Iranie przestaje różnić się od tego, które można

mieć poza jego granicami.

Z wizytą u Hafeza, Zaratusztry i AllahaNa jednych z początkowych zajęć z języka perskiego, po-między powtarzaniem pierwszych wyuczonych zwrotów „Salām, czeturi?” („Witaj, jak się masz?”) i „Chubam, mamnu-nam” („Dobrze, dziękuję.”), które wtedy brzmiały tak dziwnie i obco, uznałyśmy, że nie ma na co czekać i naszą wiedzę jak najprędzej trzeba sprawdzić w praktyce. Zaledwie kilka miesięcy później, w pociągu relacji Stam-buł-Teheran planowałyśmy kolejne tygodnie, które miałyśmy spędzić na szlaku największych zabytków kultury perskiej. Pierwsza podróż do Iranu nie mogła odbyć się bez wizy-ty w Isfahanie. Miasta, w którym najwspanialsze błękitne meczety sąsiadują z tętniącym życiem tradycyjnym bazarem i gdzie pod filarami starożytnych mostów nad pobliską rzeką, mieszkańcy spędzają wieczory przy qalijun (perska nazwa sziszy), śpiewie i melodii taru (tradycyjny perski instrument). Koniecznie musiałyśmy pojechać do Szirazu, gdzie, odwie-dzając najwybitniejszych poetów perskich w ich mauzoleach i popijając herbatę z cynamonem, mogłyśmy delektować się widokiem soczystej zieleni i owoców pomarańczy rosnących na drzewach. Na naszej trasie nie zabrakło Jazdu, w którym czas zatrzymał się kilka wieków temu, nie zmieniając zupełnie tego zbudowanego z żółtego piaskowca miasta. Wąskie ulicz-ki poprowadziły nas do świątyni jednej z najstarszych religii świata, zaratusztrianizmu, gdzie od setek lat jej wyznawcy podtrzymuja ogień symbolizujący boga Ahura Mazdę.

16

Page 19: TRAWERS no4

Oprócz tych koniecznych do zobaczenia w Iranie miejsc, tra-fiłyśmy i do takich, o których wcześniej niewiele słyszałyśmy. W Bandar-e Anzali nad Morzem Kaspijskim poza spacerem wzdłuż wybrzeża, odnalazłyśmy też cmentarz polskich żoł-nierzy z armii Andersa. A w Buszehr, które – od czasu decyzji o budowie tam elektrowni atomowej – skupia na sobie uwa-gę całego świata, spędziłyśmy wieczór nad Zatoką Perską, pi-jąc bezalkoholowe piwo. Udało nam się trafić również do Ma-suleh – malowniczo położonego na zboczu góry miasteczka. Aby znaleźć się na jej szczycie, musiałyśmy przespacerować się po wszystkich dachach piętrowo ułożonych domów. Wracając do domu; bogatsze o dwa dywany zakupione od zaprzyjaźnionego handlarza, słoik dżemu marchewkowego oraz kilogramy bakalii i suszonych owoców; nadal odczuwa-łyśmy niedosyt. Mimo czterech tygodni spędzonych w Iranie, setkach kilometrów przebytych w autobusach i miejskich tak-sówkach, rozmowach z wieloma napotkanymi ludźmi, którzy byli równie ciekawi nas, jak my ich, kraj ten nadal pozostawał wielką niewiadomą i skrywał wiele tajemnic. Pozostawało py-tanie, kiedy znowu tu wrócimy. „Biā chune man!”, czyli gościnność po perskuDwa lata później na granicy turecko-irańskiej, tym razem w autobusie, próbowałam sobie przypomnieć, jak zamotać na głowie chustę, tak by nie spadała za każdym razem, gdy się poruszę. Zastanawiałam się, czym teraz zaskoczy mnie kraj, którego mieszkańcy pod czujnym okiem ajatollahów, recytują poezję opiewającą miłość, wino i uroki życia. Tym razem po-dróżować miałyśmy nie po to, by poznać kraj, ale ludzi – ich osobiste historie i codzienność. Sześć tygodni, które chciałyśmy spędzić w Teheranie, po-dzieliłyśmy między kilku coach surferów, u których postano-wiłyśmy pomieszkiwać w czasie kursu języka perskiego, na tamtejszym uniwersytecie. U Masuda na kominku znalazłyśmy kieszonkowe wyda-nie poezji Hafeza, które kupił na czas służby w wojsku. Poezja towarzyszy Irańczykom codziennie. Fragmenty wierszy może-my znaleźć w paczce jednorazowych chusteczek lub na małej ozdobnej karteczce dołączonej do rachunku w restauracji. Dywan poezji Hafeza znalazłyśmy w każdym odwiedzonym mieszkaniu, a ulubione fragmenty recytowali z pamięci wszy-scy poproszeni o to znajomi. Następny znajomy – Mahmud – udowodnił nam po raz kolejny, że czasem warto podróżo-wać bez przewodnika, a najlepsze atrakcje turystyczne poka-żą nam miejscowi. W drodze do Abioneh, urokliwej wioski

fot. Sohrab Hagh – Iran, Jazd, chłopczyk wracający z piekarni z tradycyjnym chlebem sangak

Page 20: TRAWERS no4

zamieszkałej przez bezzębne staruszki w kwiecistych spód-nicach, pokazał nam położone niedaleko podziemne miasto. Odkryty zaledwie kilka lat temu system podziemnych kory-tarzy, rozbudowanych do czterech poziomów w głąb ziemi, został wyposażony w zasadzki na ewentualnych intruzów, a także głębokie doły służące zapewne do przechowywania i magazynowania żywności. Behrad z kolei wcześnie rano kazał nam wpakować się do swojego jeepa i po kilku godzinach szaleńczej jazdy w eskor-cie dziesięciu samochodów terenowych znalazłyśmy się na środku pustyni. Off-road to jedna z ulubionych rozrywek tych chłopaków. Cały następny dzień toczyliśmy walkę z wydma-mi, grzęźliśmy w piachu i gubiliśmy nasze położenie na GPS -ie.W Iranie taki dzień to nie tylko adrenalina, ale poczucie wolności z dala od wszechobecnej w mieście policji obyczajo-wej. Podobnie można poczuć się tylko w górach, gdzie Behrad spędza każdą wolną chwilę. Kilka dni później zamiast przed pustynnym skwarem, chowałyśmy twarz przed mrozem, sto-jąc na szczycie góry Toczal, skąd rozciągała się szeroka trasa, przykryta świeżym białym puchem. Październik to początek sezonu narciarskiego, który w Iranie trwa aż do maja. Trasy położone na wysokości 3600 m n.p.m., to idealne miejsce dla tych, którzy kochają freeride. Ogromna przestrzeń, żadnych drzew i znacznie mniejszy tłok niż w europejskich kurortach. U mnie w TeheranieGdy po raz trzeci wróciłam do Teheranu, wydawało mi się, że już dobrze znam to miasto. Miałam swoje ulubione miejsca np. wegetariańską restaurację z tradycyjną perską kuchnią, która była przyjemną odmianą od kebabów serwowanych we wszystkich innych. Wiedziałam też, którymi drzwiami wcho-dzić do autobusu, żeby nagle nie okazało się, że przypadkiem znalazłam się w części przeznaczonej dla mężczyzn. Mieszkając w Teheranie, często zaglądałam do teatru. Jest to nie tylko okazja do zobaczenia dobrej sztuki, ale także pozna-nia innej strony tego miasta. Spektakle przyciągają głównie studentów, którzy tuż przed przedstawieniem ustawiają się w długiej kolejce po bilety. Dziewczyny w modnych tunikach i kolorowych chustach, faceci w trampkach i T-shirtach ozdo-bionych oczywiście fragmentami perskiej poezji, pozwalają przełamać stereotyp ponurego Teheranu, zdominowanego przez czarny kolor czadoru. W piątki lubiłam wybrać się na Dżom-e bazar. Czangiz poka-zał mi to miejsce, po drodze opowiadając o swoich wybrykach z czasów, gdy był młody i zbuntowany… „Był?” – pomyślałam,

18

Page 21: TRAWERS no4

zerkając na jego koszulkę, na której można było przeczytać napis: „I dont need sex, the goverment fucks me everyday”. Na bazarze można znaleźć to, czego się całe życie szukało. Oprócz rzemieślników oferujących wszelkie możliwe wytwo-ry tradycyjnego rękodzieła perskiego, mamy tu przegląd całej chińskiej produkcji ostatnich lat. Na ostatnim piętrze młodzi Irańczycy sprzedają zrobione przez siebie kolczyki, wisiorki, pinsy. Zbierają się tu również handlarze starociami. Na sto-iskach oprócz pięknej biżuterii, porcelany, sztućców, znajdzie-my kultowe okulary z lat 80. albo analogowego olympusa. To, co pochłonęło nam najwięcej czasu, to stoiska z winylami, gdzie oprócz znanych klasyków, takich jak: Depeche Mode i Pink Floyd, znajdowały się płyty z muzyką ukochanej przez Irańczyków Gogusz. Teheran to miasto, w którym łatwo zapomnieć, że jesteśmy z dala od Europy. Znajdziemy w nim modne kawiarnie, eks-luzywne dzielnice i drogie samochody. Nie sposób jednak i tu nie zauważyć śladów długiej historii i bogatej kultury tego kraju. Po ponad godzinnej przejażdżce najdłuższą linią metra w mieście, znalazłam się na samym jego południu. To tutaj, zaraz obok mauzoleum, w którym spoczywa ajatollah Cho-meini, znajduje się cmentarz żołnierzy poległych w wojnie iracko-irańskiej toczonej w latach 80. W każdy piątek można spotkać tu rodziny poległych męczenników. Przynoszą kwiaty i słodycze, którymi częstują wszystkich spotkanych. Beheszt-e Zahra to pomnik czczący tych, którzy oddali życie w walce. Spacerując wzdłuż alejek przyglądamy się gablotom, znaj-dującym się nad każdym grobem. Za szybką – oprócz zdjęć zmarłych – rodziny umieściły należące do nich przedmioty, takie jak: Koran, różaniec, okulary, świadectwo ze szkoły albo ostatni napisany list. Kult, jakim obdarzeni są męczennicy, widoczny jest również na ulicach Teheranu, gdzie polegli wojownicy spoglądają na nas z wielkich murali. Gloryfikacja śmierci w imię sprawiedliwości i wolności nawiązuje do mę-czeńskiej śmierci Husajna. Aszura upamiętniająca tragiczną śmierć imama – to jedno z najważniejszych świąt dla szyitów. W mieście organizowane są przedstawienia pasyjne i procesje żałobników, którym towarzyszy ogłuszający dźwięk bębnów i lament wydobywający się z głośników. Mimo wielu tygodni spędzonych w tym kraju, moja przy-goda z Iranem na pewno nie dobiegła końca. Czekam na mo-ment, w którym po raz kolejny wsiądę do zaparkowanej na uboczu taksówki, a kierowca, być może dorabiający na boku student, odkładając na bok czytaną w tym momencie „Nie-znośną lekkość bytu” zapyta: „Kodżā michoi beri?” – „Gdzie chcesz jechać?” 1 R

edak

cja

Traw

ers s

erde

czni

e po

leca

film

„Sen

Sta

szka

w Te

hera

nie”

(reż

. And

rzej

Fid

yk) O

niry

czny

film

dok

umen

taln

y, n

akrę

cony

z po

koju

hot

elow

ego

w Te

hera

nie.

2 Dos

łow

nie

„prz

yjdź

do

moj

ego

dom

u”.

fot. Sohrab Hagh – Jazd, pracownik warsztatu podczas produkcji kilimu (pers. gelim)

Page 22: TRAWERS no4

22

Egipt, w labiryncie kairskich murów

ROWER NAPĘDZANY SIŁĄ RĄK

tekst KATARZYNA RODACKA i MIKOŁAJ KORWIN-KOCHANOWSKI, zdjęcia WWW.SPORT-ON.COM

Jazda na rowerze jest jednym z najpopularniejszych spo-

sobów na aktywne spędzanie wolnego czasu. Co pręż-

niejsi wybierają się na górskie szlaki, inni przemierzają

dalekie kraje i kontynenty. Chcemy opowiedzieć o tych,

którzy mimo ograniczeń ruchowych konstruują własne

rowery, jeżdżą na nich, ścigają się w zawodach i niemalże

wjeżdżają na Kilimandżaro. Jak to działa?Ręcznie składany na zamówienie. Wyposażony w dodatkowy reduktor przełożenia. Możliwość zmiany biegów na posto-ju. Brzmi jak opis nowoczesnej aparatury, a chodzi o rower górski. Nie taki całkiem zwykły, ale rower dla osób sparaliżo-wanych. W jeździe pomagają trzy koła: dwa z przodu i jedno z tyłu. Żeby jechać trzeba przyjąć półleżącą pozycję na brzu-chu, a w celu sterowania kierunkiem jazdy pod górę używa się klatki piersiowej. Należy oprzeć ją na platformie z poduszką i dzięki odpowiedniemu kątowi natarcia uzyskuje się skręt kół w żądanym kierunku. Podczas zjazdu rowerzysta może łatwiej kontrolować ruch za sprawą normalnej kierownicy. Niestety tak wyspecjalizowany sprzęt kosztuje sporo. Dla polskich niepełnosprawnych rowerzystów cena 20 tysięcy złotych za rower jest zaporowa. Dlatego sprzęt ten , mimo że wykonywany na naszym rodzimym podwórku, znajduje swo-ich odbiorców głównie w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Australii. Rowerzyści potrzebują wsparcia!Mamy jednak to szczęście, że w Polsce działa Fundacja Druga Strona Sportu. Jej założyciel, Rafał Szumiec jest postacią nie-tuzinkową. Fundacja ma na celu rozpowszechnianie sportu wśród osób niepełnosprawnych. W tym celu szuka również sponsora na zakup rowerów dla nich, by móc otworzyć wy-pożyczalnię. Na stronie Fundacji (www.drugastronasportu.com) można przeczytać o niezwykłych ludziach i ich pasjach, znleźć kalendarz imprez i przede wszystkim inspiracje dla osób niepełnosprawnych, by uprawiać narciarstwo, koszy-kówkę, kolarstwo, nurkowanie czy pływanie.

Rowerem przez Drogę PrzyjaźniNiezwykłym przykładem niezłomności może być także trzy-dniowy wyjazd w Karkonosze dwóch paraolimpijczyków – Jarosława Roli i Rafała Szumca. W sierpniu 2011 roku prze-jechali na handbike’ach trasę górską z Przełęczy Okraj do Szklarskiej Poręby, nazywaną Drogą Przyjaźni. Wcześniej, nikt jeszcze nie podejmował się przejazdu tej trudnej trasy na wózku ani na żadnym pojeździe napędzanym korbowo-dem. Szlak nie jest poprowadzony po równej nawierzchni i nawet w pełni sprawnemu człowiekowi sprawiłby nie lada problem. Rowerzyści często rezygnują z dalszej jazdy na tym fragmencie. Poddawanie się zdecydowanie nie leży jednak w naturze Jarosława i Rafała. Jak podkreślają obaj sportowcy – chcą inspirować do szukania alternatywny dla biernego stylu życia. Dodatkowo Jarek Rola, będący konstruktorem handbi-ke’ów, sprawdza własnoręcznie sprzęt, który wychodzi z jego warsztatu. Zadowolenie z faktu, że można na takim rowerze przejechać trzydniową trasę, będąc niepełnosprawnym, jest ogromne. Karkonosze są zatem na wyciągnięcie ręki. Ale Ja-rosław Rola pokazał, że można realizować też o wiele wyższe cele. W 2009 roku odbył na własnoręcznie złożonym rowerze wyprawę na Kilimandżaro. I mimo że ostatecznie sam szczyt nie został zdobyty, wjazd na rowerze na wysokość 5100 m n.p.m. można uznać za wielki wyczyn i dowód siły charakteru. Na handbike’u po medaleNiepełnosprawni nie rezygnują z uprawiania sportu, także profesjonalnie. O ile nie ma zawodów na rowerach górskich, o tyle wyścigi szosowe cieszą się większą popularnością. Co roku kolarze mogą startować w około dwudziestu takich wyścigach na terenie Polski. Ponadto współzawodniczą oni w ramach Pucharu Europy i Świata. Startują tam nawet ludzie z porażeniem cztero-kończynowym i niewidomi, którzy ściga-ją się na tandemach (jadą razem z osobą widzącą). Dystan-se, które pokonują zawodnicy oscylują między 42 a 60 km. Kolarstwo szosowe przynależy także do Unii Kolarskiej UCI (Union Cycliste Internationale) i podzielone jest na grupy we-dług stopnia niepełnosprawności. Nie każdy jednak ma w sobie krew profesjonalnego spor-towca. W przypadku niewidomych na sam początek wystar-czy tandem. A osoby sparaliżowane na pewno z chęcią zamie-nią koła od wózka na koła rowerowe. Miejmy zatem nadzieję, że handbike stanie się dla nich bardziej dostępny!

20

Page 23: TRAWERS no4

fot. www.sport-on.com – Off-road handcycle EXPLORER

Page 24: TRAWERS no4

22

fot. Łukasz Romanowski – Wenezuela, Laguna Verde. W drodze na Pico Humboldt.

Page 25: TRAWERS no4

ZBIERAŁAM MATE W PARAGWAJU

O jedzeniu świnek morskich, zbieraniu mate w Paragwaju

i klimatyzacji w Wenezueli rozmawiamy z Łucją Reczek,

która spędziła pół roku włócząc się po Ameryce Południo-

wej. DOROTA SNOCH Wzięłaś urlop dziekański żeby wyje-chać. Nie miałaś obawy, że „stracisz rok”?ŁUCJA RECZEK Niepokój był w momencie podjęcia decyzji o dziekance. Zwłaszcza, że występowanie przeciwko opinii społecznej nie jest łatwe. Wszyscy patrzyli na mnie dość dziw-nie, ale zupełnie nie miałam uczucia straty roku. To w końcu tylko studia. Czy rzeczywiście Latynosi na wszystko mają czas?Tak bywa. Byliśmy tam sześć miesięcy, także ich luz i mañana nam zupełnie nie przeszkadzały. To co podobało mi się naj-bardziej to właśnie poczucie wolności. Zdjęliśmy na pół roku zegarki, czas się nie liczył. Niekiedy brakowało pieniędzy, ale mieliśmy czas – a to najcenniejsze. Życie za dolara dziennie? Ameryka Południowa wcale nie jest takim tanim kontynentem.Tak naprawdę wszędzie się da przeżyć za dolara. Choć naj-droższe było Chile. Ale to jest kwestia tego, co robisz, jak jesz. My albo sami sobie gotowaliśmy, albo ktoś nas czymś często-wał, spaliśmy głównie w namiocie, jeździliśmy stopem. Da się! Sytuacja zmusiła Was żeby zarabiać?W Paragwaju zbieraliśmy mate (ostrokrzew paragwajski, z liści którego robi się popularny w Ameryce Południowej na-par – przyp. D.S.) ale to nie jest kraj, do którego ktokolwiek przyjeżdża żeby zarabiać. To było na zasadzie odpracowania gościny. Poza tym, chcieliśmy zobaczyć, jak się zbiera i suszy mate. Lekko nie było, bo to praca fizyczna i do tego w dużym słońcu, ale warto było spróbować. Przejechaliście 15 000 km stopem... to popularny środek transportu w Ameryce?To zależy. Na przykład w Paragwaju, gdzie jest dość wysoka przestępczość jest to trudne, bo ludzie się boją. Podobnie jest w Boliwii. W górach można liczyć na podwózki. No i są jeszcze

obcokrajowcy podróżujący wypasionymi dżipami. Blond włosy pomagały?Ułatwiały (śmiech). Gorzej jest na południu – mniej samocho-dów i zdecydowanie zimniej. Stoisz okryta szalikiem i czap-ką, więc nie widać fryzury. Bardzo łatwo za to złapać stopa w Chile. Kraj ma pięć tysięcy kilometrów długości, transport publiczny trochę kosztuje, więc autostop jest dość popularny. Sama wspomniałaś o wysokiej przestępczości. Spotkało was coś złego?Absolutnie nic. W Boliwii przebywaliśmy głównie u misjona-rzy z Polski. Oni potwornie się o nas bali, wręcz budziliśmy w nich instynkty opiekuńcze. Tak samo wśród ludności indiań-skiej. Miejscowi brali nas do siebie do domu, podwozili, wsa-dzali w autobus, polecali opiece podróżnych, kazali dzwonić jak dojedziemy na miejsce. Czy pływające miasto na jeziorze Titicaca jest już tylko „na pokaz”?Niestety tak. Bardzo oblegane przez turystów, zupełnie jak Machu Picchu czy wodospady Iglasu. Chodzisz tam po meta-lowych chodniczkach, między amerykańskim wow a japoń-skim amazing. Na nas dużo większe wrażenie zrobiły wodo-spady, do których możesz podejść i poczuć wyjątkowy klimat, a gdzie nie ma za dużo ludzi.

Podróżowałaś słynnymi autobusami-lodówkami? Tak, zwłaszcza w Wenezueli. Tam z upału wsiadasz do autobu-su, w któym jest 10 stopni. Co przezorniejsi biorą ze sobą do środka śpiwory! Wszędzie jest klimatyzacja, która świadczy o zamożności gospodarza. Im zimniej tym lepiej. Nauczyliście się tanga?Nie. To stereotyp, że w Argentynie tańczy się tango, bo ow-szem, jest ono popularne, ale głównie w Buenos Aires. Nato-miast w innych regionach kraju znane jest asado - stek z grilla i mate, którą piję się wszędzie. Nawet na stacjach benzyno-wych są bojlery z gorącą wodą, żeby można było sobie ją za-lać. Skoro jesteśmy przy kulinariach – podobno w Ameryce Południowej przysmakiem są świnki morskie.Tak to prawda. I są bardzo smaczne! Taki rarytas jest popu-larny głównie w krajach andyjskich. Gdybym wiedziała, że są takie pyszne to mój Goguś by tyle nie przeżył.

Page 26: TRAWERS no4

fot. Łukasz Romanowski – Wenezuela, Laguna Coromote. U podnóża And.

Page 27: TRAWERS no4
Page 28: TRAWERS no4

26

MALARYCZNE „ABC”

tekst AGNIESZKA ZAKRZEWSKA zdj. Ł. ROMANOWSKI

Rzecz działa się w Ghanie. Student medycyny, mój rówie-

śnik będący jednocześnie moim przewodnikiem, pew-

nego wieczoru stwierdził: „Bolą mnie oczy. I chyba mam

gorączkę. Och, to pewnie malaria”. Dla mnie, osoby wy-

chowanej na książce „W pustyni i w puszczy”, w której

Nel niemal umiera na „febrę”, a Stasiowi co chwila braku-

je lekarstw, malaria jawiła się jako nieuleczalna choroba

dziesiątkująca populację Afryki. Ale jak się okazało, nie

taka malaria straszna (jeśli przestrzega się kilku zasad).

A jak anopheles, czyli rodzaj komarów, których samice prze-

noszą malarię. Choroba ta nie przenosi się bezpośrednio

z człowieka na człowieka, stąd najskuteczniejszy sposób

ochrony to minimalizowanie liczby ukąszeń.

C jak cura te ipsum, czyli ulecz się sam. Jeśli wybieramy się

w rejony, gdzie dostęp do opieki medycznej jest utrudniony,

warto zabrać ze sobą leki, które mogą być stosowane zarów-

no w dawkach profilaktycznych jak i leczniczych (dokładny

sposób ich przyjmowania należy ustalić z lekarzem przed wy-

jazdem).

D jak długowieczność. Niektóre gatunki zarodźców malarii

mogą przeżyć w komórkach wątroby nawet do kilkunastu lat

i spowodować pierwszy atak lub nawrót choroby.

E jak endemia. Malaria to choroba endemiczna, czyli wystę-

pująca na ściśle określonym obszarze. Strefy zagrożenia mala-

rycznego znajdują się głównie w Afryce Subsaharyjskiej, Azji

Południowej, Ameryce Centralnej oraz północnej części Ame-

ryki Południowej. Komary rozwijają się tam, gdzie jest ciepło

i wilgotno, a więc głównie w lasach, w okolicach zbiorników

wodnych, rzadziej w miastach (ale i tam należy stosować

środki ochronne).

F jak francuskojęzyczne kraje. Mimo iż „malaria” wydaje się

być słowem międzynarodowym, warto wiedzieć, że w języku

francuskim używa się terminu paludisme.

G jak gorączka. Jest ona jednym z pierwszych i podstawowych

objawów malarii, nierzadko dochodzi do 40°C. Na początku

jest ciągła lub przerywana, jeśli choroby nie leczy się rozwija

się charakterystyczny dla malarii rytm napadów gorączki co

48 – 72 godzin, przerywanych okresami względnego „spoko-

ju”.

I jak inkubacja, czyli czas, jaki upływa od zakażenia do wystą-

pienia objawów. W zależności od gatunku, wynosi on mini-

malnie 7 do 15 dni, maksymalnie 2 miesiące do nawet ponad

10 lat. W praktyce oznacza to, że gorączka pojawiająca się

w pierwszym tygodniu pobytu w strefie tropikalnej najpraw-

dopodobniej malarią nie jest, natomiast każda wysoka go-

rączka pojawiająca się bez wyraźnej przyczyny nawet długo

po powrocie jest podejrzana.

fot. Łukasz Romanowski – Wenezuela, panaroma Puerto Colombia, nad Morzem Karaibskim.

Page 29: TRAWERS no4

K jak konsultacja lekarska przed wyjazdem. Zanim udamy

się w strefy tropikalne, należy koniecznie pójść do lekarza

pracującego w międzynarodowym punkcie szczepień, w celu

uzyskania recepty na wystarczającą ilość leków przeciwma-

larycznych. Rodzaj profilaktyki musi być dostosowany do

oporności zarodźców malarii, a więc nie można zakładać, że

lek skuteczny w jednym regionie świata, będzie nas chronił

także w innych.

L jak leczenie. Malarię leczy się tymi samymi substancjami,

które stosowane są w profilaktyce, ale w innych dawkach.

Obecnie jest to choroba jak najbardziej uleczalna, pod warun-

kiem szybkiego wdrożenia odpowiedniego leczenia.

M jak moskitiera, czyli cienka siatka rozwieszana na noc wo-

kół łóżka. Dla lepszej ochrony należy spryskać ją środkami

odstraszającymi komary i wozić ze sobą w trakcie wszystkich

podróży; pamiętając, że znikomy odsetek hoteli czy guestho-

use’ów ma ją w swoim wyposażeniu.

N jak nic nie kupisz na miejscu. Oprócz miejsc typowo tury-

stycznych, zwykłe sklepy czy apteki nie prowadzą sprzedaży

środków przeciw komarom czy leków przeciwmalarycznych.

Wszystko należy zabrać ze sobą w wystarczającej ilości.

O jak objawy. Malaria zaczyna się zazwyczaj gorączką (nawet

do 40°C), bólami głowy, mięśni; może także powodować nud-

ności, wymioty i biegunkę. W przypadku wystąpienia takich

symptomów należy szybko (w przeciągu 12 godzin) udać się

do lekarza.

P jak profilaktyka. Zawsze musi być podwójna i opierać się

na ochronie przed ukąszeniami oraz stosowaniu leków eli-

minujących już wprowadzone zarodźce. Najpopularniejszy-

mi środkami profilaktyki przeciwmalarycznej są Malarone®

(atowakwon+proguanil) oraz Lariam® (meflokin). Należy

dokładnie wyliczyć, ile tabletek będzie potrzebnych i nie re-

zygnować zwłaszcza z tych przyjmowanych po powrocie.

Istnieją strony internetowe, na których podróżnicy sprzedają

pozostałe im tabletki – pozwala to na uzupełnienie brakującej

liczby bez wydawania fortuny na całe pudełko.

R jak repelenty, czyli środki odstraszające komary. Należy za-

brać ich dwa rodzaje – do stosowania na skórę i na ubrania/

moskitierę/firanki. Jako że komary kąsają głównie w nocy,

trzeba zawsze przed wyjściem na zewnątrz po zmroku spry-

skać wszystkie odsłonięte części ciała i co dwie do pięciu go-

dzin ponawiać aplikację.

U jak ubiór. Mimo iż planujemy podróż w strefy z definicji

gorące, nie można zapomnieć o spakowaniu odpowiednich

ubrań na wieczorne wyjścia – długie spodnie, bluzki z długi-

mi rękawami, a wszystko luźne, tak, aby utrudnić komarom

ukąszenie przez materiał.

Page 30: TRAWERS no4

28

CO ZABRAĆ W GÓRY?

tekst i zdjęcia BEATA BLITEK

Zbliża się czas letnich wędrówek. Coraz chętniej wyru-

szamy w góry. Warto się zastanowić, jak się odpowiednio

przygotować, by przemierzanie kolejnych szlaków było

dla nas przyjemne. Czym się kierować przy wyborze pod-

stawowego sprzętu, jakim są buty i plecak? Co spakować

w góry? I do czego potrzebne nam są kije trekkingowe? ButyZacznijmy od butów. To one są najważniejsze. Źle dobrane buty mogą nam popsuć najlepszy wyjazd. Dobre, zapewnią nam nie tylko wygodę, ale również bezpieczeństwo. Pode-szwa powinna być na tyle twarda, aby trudny teren nie odbił się na naszych stopach. Zwróćmy uwagę na przyczepność do podłoża. Żeby nie poślizgnąć się na pierwszym mokrym ka-mieniu, zelówka musi mieć głęboki bieżnik. Cholewka powin-na kończyć się powyżej kostki, co uchroni nas przed ewentu-alną kontuzją. Przy wyborze butów sprawdźmy dokładnie, czy nic nas ni-gdzie nie uwiera. Jeśli będzie nam coś przeszkadzać już przy mierzeniu, to w górach na pewno będzie gorzej. But powi-nien być mniej więcej pół rozmiaru większy niż normalnie, aby przy schodzeniu palce nie dotykały czubka buta. Dobrze jest wziąć ze sobą na wyjazd dodatkowo jakieś sandały, żeby stopy mogły wypocząć podczas przerwy w wędrówce lub jeśli w razie obtarć byłaby konieczna zmiana obuwia.

PlecakWybierając się na jedno- czy dwudniową wycieczkę spokoj-nie zapakujemy się do małego plecaka (do 30 litrów). Przy niewielkim ciężarze system nośny nie jest aż tak istotny. Wiele modeli ma teraz specjalne systemy wentylacji pleców. „Siateczki”, które zapewniają najlepszą przewiewność mają zarówno zwolenników jak i przeciwników, uważających że jest to niewygodne. Tył jest odgięty tak, by nie przylegał do ciała, więc ciężar przenosi się do tyłu. O ile może mieć to sens przy niewielkim obciążeniu, o tyle przy większej ilości rzeczy, jest to dla nas niepotrzebne utrudnienie. Przy dłuższych trekkingach, gdy plecak jest już cięższy i ma powyżej 40 litrów warto zadbać o swoje plecy. System nośny

plecaka ma duże znaczenie. Większość obciążenia powinna opierać się na biodrach, co umożliwi nam szeroki i sztywny dolny pas. Aby spełniał swoją funkcję, trzeba go dobrze do-ciągnąć, tak by przylegał do ciała. Ważne, aby jak najlepiej do-brać plecak do wzrostu i sylwetki. Dlatego bardzo istotna jest odpowiednia długość szelek oraz prawidłowe dopasowanie dolnego i górnego ściągacza. Bagaż trzeba spakować tak, by większy ciężar znajdował się najbliżej pleców i powyżej bio-der. Należy przy tym pamiętać, żeby możliwie równo rozłożyć wagę na obie łopatki. Większe plecaki muszą być oparte na stelażu, który zapewnia nam wyprostowaną sylwetkę, a dzię-ki temu mniej odczujemy zmęczenie.

Co do plecaka?Przede wszystkim apteczka – w niej podstawowe leki prze-ciwbólowe, przeciwbiegunkowe, bandaże opatrunkowe i elastyczne, folia NRC. Kurtka przeciwdeszczowa i pokrowiec na plecak mogą przydać się zawsze. Nie ma nic gorszego niż przemoczyć wszystkie rzeczy, które zabrało się na wyjazd. W górach o każdej porze roku warto mieć czapkę i rękawicz-ki. Pamiętaj o mapie regionu, w który się wybierasz, a także czołówce na wypadek, gdyby nastała noc, nim dojdziesz do schroniska.

Kije trekkingoweTo bardzo przydatny gadżet. Odciążają kolana i rozkładają równomiernie ciężar jaki muszą znosić nasze stawy. Dzięki temu idzie nam się lepiej, a nawet szybciej. Są bardzo pomoc-ne, szczególnie w przypadku tak powszechnych dziś proble-mów z kolanami. Nawet przy małej kontuzji podczas trek-kingu kije pozwalają kontynuować wędrówkę. W trudnym terenie pomagają utrzymać równowagę. Nawet jeśli teraz nie jesteś miłośnikiem tego sprzętu, po kilku latach wędrowania po górach, przekonasz się jaki to świetny wynalazek. Istnieją dwa typy regulacji: zakręcane i na zatrzask. Te pierw-sze są bardziej popularne i tańsze, te drugie jednak mają nie-zawodny system. Zakręcane – niestety – bardzo często się zacinają i są zdecydowanie bardziej awaryjne. Rączki mogą być wykonane z różnego materiału. Ważne by był przyjemny dla naszej dłoni. Korkowe nasiąkają wilgocią i mogą się szyb-ko rozpaść. Co prawda producenci zapewniają o właściwo-ściach ochronnych, jednak trzeba traktować to z rezerwą. Kije powinny być lekkie, by nie obciążały nas dodatkowo.W drogę!

***Sprostowanie Redakcji: Autorem zdjęcia pandy na stronie pierwszej Trawersu nr 3 jest jacek 木人 adamus

Page 31: TRAWERS no4

Patronat medialny

Partnerzy projektu

Trawers wspiera akcję

KUPO

N R

ABAT

OW

Y 15

%

zniżk

i ob

owią

zuje

do

30-0

9-20

12

w sk

lepi

e MO

KO w

ww

.e-m

oko.

pl

Page 32: TRAWERS no4

www. .turystyka.pl

www.facebook.com/gazetatrawers