Upload
piotr-maciej-malachowski
View
90
Download
3
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Artykuły opublikowane w marcu 2011 na blogu: www.operujewperu.bloog.pl
Citation preview
OPERUJĘ W PERU Numer 3 (14) Cały blog w jednym miejscu Marzec 2011
Jak zdobyć Siódmy Cud Świata od tyłu
Tam, gdzie lodowiec zamienia się wodę
Darmowy ebook autora bloga „Operuję w Peru”
www.operujewperu.bloog.pl
Tytuł: Operuję w Peru. Wieści z kraju Inków Tekst i zdjęcia: Piotr Maciej Małachowski Wykorzystano także zdjęcia z serwisu Flickr Marzec 2011
Wszystkie artykuły z tego ebooka dostępne są na
licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5 Polska.
Kontakt z autorem: [email protected]
Gol z przewrotki strzelony historii
Nazywa się Pan Wari i pochodzi z okolic Cusco. Nie żyje od ponad tysiąca lat.
Ale właśnie zaczął zmieniać historię Inków i ich poprzedników.
Mamy Mieszka I, z którym wiążą się początki Polski. Mamy też Gniezno, pierwszą
stolicę. A co by było, gdyby nagle okazało się, że i przed Mieszkiem, i przed Gnieznem
było coś, co historycy przegapili? Wielkie zdziwienie by było. Dokładnie takie jest w
Peru, w którym właśnie odkryto nieznane dotąd szczegóły z geograficznej historii
kraju Inków.
Autorem zaskoczenia jest El Señor
Wari de Cusco – Pan Wari z Cusco,
którego resztki, wraz z ceramiką,
maskami i kosztownościami,
znaleziono w andyjskim grobowcu
niedaleko dawnej stolicy Inków.
Kości jak kości, ale ich odkrycie
spowoduje pisanie na nowo
przynajmniej części inkaskich i preinkaskich dziejów.
Do tej pory wiadomo było, że w Andach królowali Inkowie. I część swojej władzy
sprawowali z ukrytej w górach mitycznej, założonej przez nich Vilcabamby.
Informacje te wryły się w pamięć. Pobudzają wyobraźnię. Tyle tylko, że są już
nieaktualne.
Najnowsze wykopalisko archeologów nie pozostawia złudzeń. Pierwszym królem
peruwiańskich Andów był on – Pan Wari, dygnitarz wielkiej kultury, która
zdominowała dzisiejsze Peru na długo przed Inkami. Na dodatek jego grób odkryto w
Vilcabambie, co oznacza, że Inkowie tylko zdobyli ją, a nie założyli.
Wartość tego odkrycia porównywana jest ze znalezieniem w drugiej połowie
ubiegłego wieku grobowca Pana z Sipan (El Señor de Sipán) na północnym wybrzeżu
Peru. Mniej zainteresowanym niewiele to mówi. Ale mówi z pewnością renoma
grobowca Tutenhamona w Egipcie. W świecie archeologów odkrycia te są
równorzędne. Niczym hat-trick strzelony historii.
Tarzan w szkole: między galaktyką a dżunglą
Mały, głuchoniemy analfabeta z Limy po raz pierwszy w życiu znalazł się na
uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Nie wytrwał do końca. Odwrócił się
na pięcie i wyszedł. Do swojego świata.
Pierwszy marca to dla dzieci w Peru taki sam dzień jak pierwszy września w Polsce.
Dzięki Czytelnikom tego bloga początek roku szkolnego objął też Brayana,
głuchoniemego chłopca ze slumsów
w Limie. Mama powinna wysłać go
do szkoły trzy lata temu, ale nie
miała na to pieniędzy.
Przez to chłopak zdziczał. Nie mam
już co do tego żadnych wątpliwości.
Mam za to obawy. Wydawało mi się,
że wysłanie Brayana do szkoły to
jedyny sposób, by pomóc mu zacząć rozwijać się. Teraz nie wiem, czy był to dobry
pomysł.
Kiedy byłem małym chłopcem, nudziły mnie apele. Zwłaszcza te pierwszego
września. Pewnie nie tylko mnie. Wczoraj w szkole dla głuchoniemych dzieci w
dzielnicy Villa El Salvador też był taki apel. Przemawiała dyrektorka, prezentowali się
nauczyciele. A dzieci przyglądały się. W wielu oczach, zwłaszcza chłopaków,
zobaczyłem znudzenie. Świat ucznia nie zmienił się więc tak bardzo od czasów
mojego dzieciństwa.
I dawniej, i teraz wszyscy trwali jednak na posterunku w swych galowych strojach.
Było wprowadzenie sztandaru. Był też hymn narodowy Peru, którego słuchałem z
oczami jak pięć soli, bo nie wiedziałem, że głuchonieme dzieci potrafią śpiewać w
języku migowym.
Jak trzeba było, stawały na baczność. Kiedy można było, siadały w ławkach.
Normalne reakcje, o których nawet nie ma sensu pisać. Gdyby nie jedna osoba.
Brayan.
Nie mogę powiedzieć, że Brayan
wszystko to olał. Tak nie było, bo on
nawet nie ma pojęcia, czego był
uczestnikiem.
Przyjechał z mamą i ze mną w świeżo
upranej białej koszulce i szkolnych
spodniach. Nie upłynął kwadrans, a
wszystko było jak psu z gardła
wyciągnięte. Brayan po prostu tarzał się w milczeniu po podłodze. Najdłuższy okres,
w którym był w stanie skupić swoją uwagę na wydarzeniach wokół, nie trwał dłużej
niż minutę.
Przyglądałem się temu cierpliwie odkrywając w pewnej chwili, że oto jestem
świadkiem dwóch wydarzeń. Pierwsze to rozpoczęcie roku szkolnego. Drugie to
wyrwanie Brayana z miejsca, które zna i umieszczenie go tam, gdzie czuje się obco.
Wyczułem to w nim. Wyczułem też dystans, który nagle stworzył między sobą a mną.
Pewnie przez ten dystans udało mi się dostrzec jeszcze więcej. Świat, w którym
zamknięta jest jego dusza. To dusza małego człowieka, który zachowuje się jak
zwierzę. Jak pies, który towarzyszy Brayanowi na wzgórzu Arenal Alto. Tam, gdzie
głuchoniemy analfabeta mieszka i tam, gdzie czuje się najpewniej.
Dostrzegłem też coś, o czym wiedziałem od dawna, ale nie przypuszczałem, że jest
tak wielkie. Miłość Brayana do mamy. I mamy do Brayana. To działa w obie strony.
Magicznie. Jeśli miałbym znaleźć sens całego tego apelu, wskazałbym na to. Na
uczucie matki i syna, które objawia się tak naturalnie, że aż pięknie.
Widziałem to wszystko. Widziałem też, co działo się z panią Rosą. Najpierw były to
łzy wzruszenia, że jej syn poszedł w końcu do szkoły. A potem zawstydzenie, że
zachowywał się tak, jak zachowywał.
Oczywiście nie wytrwał do końca apelu.
Obrócił się na pięcie i po prostu wyszedł.
Na zewnątrz wypatrzył zaparkowaną
moto taxi, do której wsiadł i prawie ją
uruchomił. Długo nie chciał z niej wyjść.
Potem pobiegł do gospodarczej części
szkoły. Do zwierząt. Spędził z nimi prawie pół godziny. Z wielkim zainteresowaniem.
Najbardziej spodobał mu się koń. Jeśli dobrze zrozumiałem gesty i znaki Brayana,
widział go pierwszy raz w życiu.
A na koniec położył się na ziemi, wyciągnął swoje resoraki i zupełnie odjechał z
rzeczywistości.
Siedziałem obok niego na schodach. Dawno nie byłem taki smutny.
Byłem smutny, bo oprócz tego wszystkiego Brayan nie umie korzystać z toalety. Nie
miał gdzie się tego nauczyć, bo przy jego domu jest tylko dziura w ziemi. Nie wie co to
jest zeszyt. Nie ma pojęcia jak ważne są książki. Robi siku tam, gdzie mu się zachce.
Jeśli widzi fajną rzecz u kogoś, wyrywa ją bez pytania. Nie analizuje
niebezpieczeństwa. W szkole wszedł na pierwsze piętro i chciał przejść na drugą
stronę barierki balkonu. Złapałem go w ostatniej chwili.
Brayan jest zamknięty w swoim świecie. Czy w ogóle chce z niego wyjść? Co będzie
na lekcjach? Co musiałoby się stać, żeby opuścił swą odległą galaktykę i skupił się na
zajęciach z innymi dziećmi? To już nie będą wakacyjne gry i zabaw. Tylko nauka.
Odrabianie lekcji, systematyczność, punktualność, odpowiedzialność.
Nie mam zielonego pojęcia co będzie z Brayanem dalej. Może będzie dobrze. Bardzo
bym chciał. Ale o ile pamiętam, Tarzan ostatecznie wrócił do dżungli.
Nadal jestem smutny. Ale jutro rano znów będzie dzień. Wraz z nim wróci wiara w to,
że to wszystko ma sens.
Teraz tego sensu nie widzę. I nawet nie przepraszam za brak budującej relacji z
pierwszego dnia w szkole Brayana. Wyobrażałem sobie, że będzie. Wyobrażałem
sobie, że podziękuję nią wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że chłopak w
końcu może zacząć się uczyć.
Ale takich podziękowań nie ma. Są tylko te, które mam w sercu.
Dziękuję wszystkim, również Bożence Sztonyk i Marion McConnel z Australii. Z ich
pieniędzy opłaciłem wpisowe i czesne za marzec. Wyszło 190 soli.
Opowieści z Limy. Podróż Wędrowca do Świtu
Dyrektorka szkoły, do której poszedł głuchoniemy dziewięciolatek, jest
przerażona. Nauczyciele wpadli w popłoch. Czyli dobrze się dzieje, bo to znaczy,
że Brayan nie stracił kontroli nad sytuacją.
Umówmy się, że poprzedniego wpisu o smutku nie było. Albo że był, ale zamienił się
w coś śmiesznego. Naprawdę tak było. To, co wyczyniał Brayan na lekcjach
pierwszego dnia, to nic innego, tylko wielkie jaja.
Zacząć trzeba jednak od spraw poważnych. Szkoła, do której chodzi Brayan, to
specjaliści w nauczaniu głuchych dzieci. W dwóch słowach: czapki z głów. Nic innego
nie przychodzi na myśl, gdy patrzy się na to, jak uczniowie z Efaty w Villa El Salvador
śmigają rączkami i uśmiechają się przy tym, jakby były w czepku urodzone. To
zasługa nauczycieli.
Tyle tylko, że do tej pory mieli pod opieką dzieci ułożone i wychowane. Teraz mają
Brayana, który układa wszystko tak, jak chce i wychował się z psami.
Uwielbia je. Poza tym jest ich
przywódcą. Kiedy odwiedzam
Brayana w slumsach na wzgórzu
Arenal Alto, niemal zawsze otacza
go sfora czworonogów. Słuchają go.
A gdy nie słuchają, w jednej chwili
przywołuje je do porządku. Gestem,
wzrokiem, skomleniem, kamieniem.
Czasami chodzi z nimi na czworaka.
Taki oto uczeń pojawił się w spokojnej, zacisznej i niczego nie spodziewającej się
szkole. Ale jakoś nie zbiera mi się na wyrazy współczucia.
Chociaż może powinno.
Po pierwszych lekcjach dyrektor szkoły wezwała na dywanik. Powinna pójść mama,
ale była w pracy. Nie może jej stracić. Siostra też nie może, bo wakacje skończyły się i
wróciła do szkoły. Z rodziny pozostała jeszcze babcia, ale spóźniła się na autobus.
Pojechałem zatem ja.
Pani dyrektor była przerażona. Stojąca obok wychowawczyni Brayana, która jeszcze
dzień wcześniej uśmiechała się od ucha do ucha, patrzyła na mnie jakbym był
sprawcą nalotu dywanowego na jej spokój. Albo władcą smoków, który bez
skrupułów wysyła swe monstra na polowanie niewinnych owieczek.
Fakt, trochę prawdy w tym jest, bo przed przyjęciem Brayana do szkoły nie
powiedziałem o nim całej prawdy. No dobra... powiedziałem tylko troszeczkę.
Rekord czterdziestolecia
Pierwszy dzień Brayana w szkole zapisze się w jej ponad czterdziestoletniej historii
wielkimi zgłoskami. Do tej pory w Efacie nie było dziecka, które chciano wyrzucić już
po sześciu lekcjach.
Jestem pewien, że nikt tego rekordu nie pobije.
Nie ulega też dla mnie wątpliwości, że Brayan ze szkoły rzeczywiście wyleci. Ale
jeszcze nie teraz.
Po pierwsze ma opłacony cały marzec. Musiałbym się zgodzić, żeby tę umowę zerwać
i przyjąć z powrotem pieniądze, co pani dyrektor delikatnie zasugerowała. Gdybym
pociągnął temat, całkiem możliwe, że dopłaciłaby nawet, żeby Brayana się pozbyć.
Ale spojrzałem w jej oczy i odpowiedziałem krótko:
- Nie.
Mam nadzieję, że wszystko wyglądało poważnie, bo w głębi ducha nie mogłem
powstrzymać się od śmiechu.
Po drugie w czasie rozmowy na dywaniku stanęło na tym, że waleczny sztab ze
szkoły podejmie wyzwanie. Nie określiliśmy maksymalnych strat, które jest w stanie
ponieść z powodu Brayana, ale myślę, że tolerancja jest wystarczająca, by wszystkim
udało się przeżyć ten miesiąc.
Bo Brayan to rzeczywiście niezwykły przypadek. Jeśli szkole uda się odnieść na tym
polu sukces, będzie mogła sama sobie wręczyć dyplom.
Jest też trzeci powód, dla którego chłopak jeszcze ze szkoły nie wyleciał. Chodzi o to,
że zanim szydło wyszło z worka, nieświadomie zrobiłem coś, w co nieświadomie
wciągnąłem szkołę. Staliśmy się więc jakby zakładnikami samych siebie. Co to
takiego? Hmmm... powiem kiedyś indziej. Gdy się przedawni.
Luz blues, w niebie same dziury
Co na to wszystko Brayan? Pełen luz. Chyba mu się nawet spodobało, bo gdy
odbierałem go ze szkoły, ociągał się z wyjściem poza bramę.
Od Alei Jana Pawła II do przystanku taksówek
na trzech kołach, które wjeżdżają na Arenal
Alto szliśmy pieszo. Udawaliśmy maszerujących
żołnierzy. W pewnej chwili Brayan wyrwał mi
się z ręki i przystanął przed witryną sklepu,
który sprzedaje płyty DVD. Obiegł wzrokiem
kilkadziesiąt okładek i wskazał palcem na
jedną. Nie uwierzycie jaki film wybrał.
Opowieści z Narni: Podróż Wędrowca do Świtu.
Jego bohaterowie docierają do wielu
magicznych miejsc, w tym na Wyspę Głosów.
Kiedy niedawno w Peru oglądałem ten film, nie skojarzyłem tego.
A teraz? To znak. Wyspa Głosów to wskazówka. Wiem o tym. Gdybym nie wiedział,
być może jakieś skrawki smutku zachowałyby się we mnie.
Oczywiście do Świtu daleko. Droga Wędrowca o imieniu Brayan dopiero się zaczęła.
Ale nie ma się czym martwić. Jeśli wywalą go ze szkoły, trudno, poszukamy
następnej. Jak i stamtąd wyleci z hukiem, znajdziemy inną opcję. Może nauczanie
indywidualne, które w listach do mnie zaproponowało kilku Czytelników.
Na razie Wędrowiec przysiadł sobie. W sklepie z płytami wisiał wielki ekran, na
którym leciał jakiś film. Brayan był tym oniemiały. Patrzył w telewizor jakby ktoś go
zaczarował. Tak bywa, gdy widzi się coś pierwszy raz w życiu.
Peruwiańskie pączki są puste w środku
W Peru nie ma tłustego czwartku z pączkami. Jest coś lepszego. Talerz
picarones.
Nie chcę się narazić stwierdzeniem, że picarones są lepsze od pączków, dlatego
muszę od razu wyjaśnić, że ta lepszość bierze się z jednej rzeczy: nadzienia. Picarones
go nie mają.
W moich ustach pączkowe nadzienie może zmienić wszystko. Zdarza się, że pączek
wygląda przepysznie, ale dla zmyłki, albo z oszczędności, wkłada się do niego coś
podłego. Na przykład przeterminowany dżem. I czar pryska, bo w czarze chodzi
przecież o to, co jest teraz, a nie o to, co było kiedyś.
A gdyby tak nadzienia nie wpychać do środka, tylko położyć obok, żeby człowiek
mógł sobie wybrać? W Peru już dawno na to wpadli. Wymyślając picarones.
Picaron wygląda jak pączek bez środka, czyli z dziurką. Smaży się go też jak pączka –
na głębokim oleju. Tylko ciasto jest nieco inne. Zawiera mąkę pszenną, drożdże,
mleko, skrobię kukurydzianą i dynię.
Nadzienie idzie obok. A właściwie
płynie – to syrop z sekretem. Jego
głównym składnikiem jest melasa, a
tajemniczość wprowadza skórka
pomarańczy lub figi.
Bardzo dobrze, że syrop płynie obok,
bo niekiedy jest źle zrobiony. Bywa
zbyt gorzki. Ale gdy wykonawca się
przykłada, palce lizać.
Peruwiańczycy liżą tak je od kilkuset lat. Dzisiejsza receptura to wynik wymieszania
się tego, co przywieźli konkwistadorzy z Hiszpanii z tym, co mieli Inkowie. Ale mało
kto o tym pamięta. Nie ma na to czasu, gdy wcina się pyszne picarones. Nie tylko w
tłusty czwartek, ale codziennie. To tradycyjny peruwiański deser zjadany także jako
przekąska. Często z budki na ulicy.
Bezpieczne osiedle. Zamykane na noc
Lima, Villa Maria del Triunfo: jedna z wielu bram, za którą człowiek czuje się
bezpiecznie
Szalone zmiany, które przywracają normalność
To już nie jest wstyd, tylko siara. Po trzech dniach w szkole Brayan przerwał
moją rozmowę z jego mamą i siostrą mówiąc do nas coś w języku migowym. A
my ani be, ani me, ani kukuryku. Wary opadły nam do ziemi.
Nie tak dawno nauczyciele języka migowego, których spotkałem w Peru, mówili, że
głuchoniemy chłopiec z górzystych slumsów na południu Limy szybko zacznie go
łapać. W najśmielszych myślach nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko.
Nie wiem co Brayan powiedział
migając, gdy stałem z jego rodziną
na przystanku. Pewnie niewiele, bo
ile można się nauczyć w trzy dni w
szkole, do której powinno się pójść
trzy lata temu? Ale to, co
powiedział, nie jest tak naprawdę
teraz ważne. Ważna jest zmiana,
która się w nim dokonuje. Co ja
gadam? To nie jest zmiana, tylko inny chłopak.
Zabawki pod poduszką
Po pierwszym dniu szkoła, którą ufundowali mu Czytelnicy tego bloga, chciała
wyrzucić go za złe zachowanie. Dla szkoły było złe, dla niego nie. Dla niego
zachowanie było całkowicie normalne i naturalne. Dokładnie takie, jakiego
świadkami są na przykład psy ze slumsów, w których Brayan wychował się.
W drugi dzień stoczył dwie walki, łącznie z szamotaniną. O zabawki. Wychowawczyni
chciała mu je zabrać. Trzy resoraki, które były w paczce od Czytelników tego bloga.
Chłopak z samochodzikami nie rozstaje się nigdy. Jeśli się nimi nie bawi, ma je
zawsze w kieszeni. Zatem nie będzie mu ich pani nauczycielka wyrywać z ręki. A
wyrwała, bo szkoła jest przecież więcej od uczenia się, a mniej od zabawy.
Zmiana nastąpiła trzeciego dnia. Brayan obudził się rano obok siostry, z którą śpi na
pierwszym piętrze łóżka. Dostał je również od Czytelników tego bloga. Spojrzał na
resoraki i... schował je pod poduszkę.
Do szkoły poszedł bez nich. Z własnej, nieprzymuszonej woli.
Wędka zwana rodziną
Nie mam pojęcia co to oznacza, jeśli chodzi o psychikę. Pewnie jakoś mądrze się
nazywa. Ja nazwę prościej: to działa! Rybka o imieniu Brayan złapała przynętę.
Zmiana jest także w rodzinie chłopca. Mama, która jest jej jedynym żywicielem,
wycyrklowała w pracy wolny dzień, byleby choć raz móc syna zaprowadzić do
szkoły. Siostra poprzestawiała zajęcia w swojej, by móc brata odebrać. A babcia
każdego dnia zasuwa w kurzu i pyle ze wzgórza na dół, by jak najdłużej towarzyszyć
wnukowi na jego nowej drodze.
Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że kobiety prześcigają się w braniu większej
odpowiedzialności za Brayana. Poza tym pojawili się ciocie i wujkowie, którzy –
okazało się nagle - też mogą pomóc. Choćby w zakupie zeszytów i książek dla
chłopaka.
Nie znam się na psychologii, dlatego znów krzyknę prosto z mostu: to też działa! Jeśli
Brayan złapał przynętę, to wędką jest jego rodzina. I niedługo będzie miała tego
świadomość.
W przyszłym tygodniu Brayan pójdzie do kina. Ze mną i z mamą jako przyzwoitką, by
osłabić nieco famę w dzielnicy o tym, że jestem pedofilem. Do kina pójdzie nie za
zasługi, tylko po to, by się mógł dalej oswajać ze światem, do którego wkroczył.
Pojedzie też na wycieczkę do miejscowości Chilca.
Błoto, które leczy
Miejscowość ta słynie z tego, że można się w niej wytarzać w błocie, tak jak to zrobił
Brayan pierwszego dnia w szkole. Różnica jest taka, że na plaży półtorej godziny
jazdy od Limy nikt za to nikogo nie karze, ani nie naśmiewa się z nikogo. A to dlatego,
że błoto w Chilce ma właściwości
lecznicze. Co leczy? To, na co człowiek
jest chory.
Oczywiście błoto z Chilki nie przywróci
Brayanowi słuchu, ale pokaże mu,
kiedy można się w nim tarzać, a kiedy
nie.
Z Brayanem na błotne kąpiele
wybieram się ja oraz inni Gringos z Polski. Paweł, Wojtek, Krzysiek i Janusz, którzy
przylatują do Peru na wakacje. A także Leszek i Mateusz, którzy pod koniec
ubiegłego roku spadli w Andach w przepaść.
U nich także wielkie zmiany. Mateusz wraca powoli do normalnego życia, a Leszek po
dwóch miesiącach leżenia ze złamanym kręgosłupem... wstał na nogi i zaczął
chodzić.
Migowy pilnie poszukiwany
Nie pojedziemy miejscowym pekaesem, tylko z oszczędności wynajmiemy jedną ze
słynnych limeńskich combis. A żeby po drodze policja nie uległa famie już nie o
jednym pedofilu, lecz o całym ich autobusie, na wycieczkę zabierzemy też siostrę
Brayana. I Cecylię – Peruwiankę, której serce jest częściowo polskie. Także dlatego,
że słucha Niemena i ogląda filmy Wajdy.
Został tydzień do wyjazdu do peruwiańskiego Ciechocinka. Wierzę, że do tego czasu
wszystko to, co związane jest z Brayanem, zacznie płynąć swoim nurtem. Obym tylko
ja z niego nie wypadł.
A mogę, bo po błotnych kąpielach wyjeżdżam z Limy na kilka tygodni. Gdy wrócę, nie
dogonię już pewnie Brayana w nauce języka migowego.
Stąd moja prośba. Jeśli ktoś ma podręcznik lub materiały do jego nauki, będę
wdzięczny za ich podesłanie. W każdym kraju język migowy jest inny, a Peru nie
doczekało się jeszcze premiery książki do nauki własnego. Ale jest gestuno – język
migowy międzynarodowy. Mam z niego tylko alfabet, liczebniki, dni i miesiące oraz
rozdział o kolorach. Gdybym miał więcej, byłoby to dla mnie jak dar z nieba. I
uczyłbym się z niego blisko nieba.
Możemy zrobić więcej
Jadę w Andy. Także po to, by w Puno nad Jeziorem Titicaca omówić szczegóły
realizacji projektu ogrzewania słońcem wiejskich chat. Można dzięki temu uratować
życie wielu dzieci, które co roku umierają z zimna w peruwiańskich górach.
Na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem morza
spotkam się z władzami Puno oraz inżynierami, którzy
opracowali tak zwaną Ścianę Trombe’a. Ogrzewa ona za
darmo wnętrza domów. Ale żeby tak się stało, najpierw
trzeba ją zbudować. Koszt jednej instalacji to niecałe tysiąc
złotych.
Pieniądze na ten cel zbiera Fundacja Idealna Gmina. Mamy już
pięć tysięcy złotych, co wystarczy na pięć, może siedem domów. Mamy też wielką
prośbę – pomóżcie nam zebrać więcej. Czasu jest już niewiele. W maju w Andach
zaczną się śmiercionośne mrozy.
Pieniądze można wpłacać na poniższe konto:
Fundacja Idealna Gmina
ul. Gdańska 2/128a
01-633 Warszawa
Numer konta: 52 1370 1037 0000 1706 4032 4514
Tytuł przelewu: Dzieci z Peru
Niestety, na rzecz tej fundacji nie można odpisywać 1% z podatku.
Kiedy wrócę do Limy, Brayan będzie już rozmownym facetem. Po trzech dniach jego
edukacji wiem to już. I jestem o niego spokojny. Do wszystkich zmian, o których
napisałem, dołączam zatem i tę. Samego siebie. Żadnej z nich nie byłoby bez Was.
Gdzie dokładnie mieszka Brayan?
Tam, gdzie czerwone kółeczko.
Chodnik do nieba
Aleja Słońca w dzielnicy Villa El Salvador w Limie
Skleroza babci Oli i narzeczona Brayana
Tego nie da się już zatrzymać. Głuchoniemy dziewięciolatek ze slumsów w
Limie połknął bakcyla i zaczął funkcjonować w świecie, który do tej pory był
dla niego niedostępny. Wygląda też na to, że zakochał się.
Ale najpierw dowcip.
Na ławce w parku siedzi dziadek i płacze. Podchodzi do niego inny dziadek i pyta:
- Dlaczego płaczesz?
- Słuchaj – odpowiada ten pierwszy. – Mam 93 lata i piękną żonę. Ma 27 lat. Jest
cudowna. Opiekuje się mną. Wszystko robi dla mnie. Jeździmy razem na wakacje.
Razem zasypiamy i razem budzimy się. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod
słońcem.
- To dlaczego płaczesz?
- Bo zapomniałem gdzie mieszkam.
Babcia Brayana ma na imię Alejandrina. Po naszemu Ola. Też traci kontakt z
rzeczywistością.
Mówi, że Czytelnicy Operuję w Peru, którzy pomogli i pomagają jej wnukowi, to
anioły. Mówi też tak o mnie, ale to przecież jasne, że aniołem nie jestem. Jestem
pośrednikiem. Osobą, która znalazła się tam, gdzie miało się coś stać. I stało się.
Oprócz wiary w anioły babcia Ola ma także inną dolegliwość. Podobną do tej, którą
ma bohater dowcipu. Co prawda nie zapomniała gdzie mieszka. Nie zapomniała także
do jakiej szkoły chodzi jej wnuk. Ale ma sklerozę. Za nic nie może przypomnieć sobie
drogi, by go z niej odebrać.
Droga jest łatwa. Trzeba zejść ze slumsów aż do Alei Jana Pawła II w Villa Maria del
Triunfo, tam złapać mikrobus M-1 i po pół godzinie wysiąść przy Alei Słońca w Villa
El Salvador. Stamtąd pięć minut spacerkiem do szkoły.
Ale babcia nie pamięta. Panikuje, a przez to nie pamięta bardziej. Nie ma co się na nią
obrażać. Obym ja w jej wieku miał tylko takie problemy.
Aktualnie babcia Ola nie na nadaje się jednak logistycznie do operacji pod hasłem
Brayan w szkole. Nie można na niej polegać, bo gdyby oprzeć się na jej pamięci,
przepadnie zarówno wnuk, jak i ona.
To stwarza problemy, bo od przyszłego tygodnia, gdy nie będzie mnie już w Limie,
ktoś jednak Brayana będzie musiał odbierać ze szkoły. Nie wiem kto to zrobi. Aż tak
daleko moje zdolności nie sięgają. Może więc zdam się na tych, w których babcia Ola
tak mocno wierzy? Na anioły.
Wyjeżdżam z Limy z materiałami do nauki języka migowego. Dzięki pomocy i
podpowiedziom Czytelników, którzy mieli już z nim do czynienia, zdecydowałem się
na mieszany migowy amerykańsko-
peruwiański. Dokładnie takiego uczy
się Brayan.
Oczywiście nie dogonię chłopaka. To
niemożliwe, bo Brayan to szybki Bill.
To, co dzieje się z nim w szkole, jest
absolutnie niewytłumaczalne. Nie
tylko miga i przygotowuje się do nauki
pisania w ekspresowym tempie. Ale ma także kumpli takich jak on.
I ją. Głuchoniemą dziewczynkę, która spędza z nim wszystkie przerwy.
Do skryptów z języka migowego tylko zajrzałem, ale pojąłem co migają koledzy i
koleżanki Brayana. To nie było trudne. Głuchoniemy Przystojniak i głuchoniema
Piękność mają się ku sobie.
Jako ojciec prowadzący chcę jednak zapewnić, że nie ma powodów do niepokoju.
Nawet na odległość, w dalekich Andach, dopilnuję, żeby Brayan miał odrobione
lekcje.
Muszę jednak przyznać, że nie poznaję go. To zupełnie inny dzieciak. Wystarczył
tydzień w szkole. W ogóle nie chce z niej wyjść. Jest uśmiechnięty i zadowolony. Łyka
wszystko jak sucha gąbka. Nauczył się też kilku reguł.
Kiedy dziś wracałem z nim ze szkoły,
zatrzymał się nagle i wykonał gest, który
znałem już wcześniej. Oznaczał, że chłopak
będzie sikał na środku ulicy.
Rzeczywiście, odpiął pasek kupiony za
pieniądze Czytelników tego bloga i opuścił do
kostek spodnie kupione także za pieniędze
Czytelników. A ludzie patrzą. W odruchu
Pawłowa zasłoniłem go więc przed wzrokiem
wychowanego świata. Ale Brayan nie chciał
sikać. Poprawił tylko koszulę kupioną za
pieniądze Czytelników, wsunął ją dobrze w
spodnie, żeby nie wyłaziła na boki i wyrównał
krawat, również kupiony za pieniędze
Czytelników. Po czym zapiął pasek i ruszył dalej. Nie zdziwiłbym się, gdyby w domu
wypastował sobie buty, które także pochodzą z pieniędzy Czytelników (za dwa
komplety wyjściowego garniturka zapłaciłem 116 soli i 50 centimos).
Taki jest Brayan. Radosny i inteligentny, bo potrafi śmiać się z samego siebie.
Tylko czasami zamyka się w sobie. Można go szturchać i szczypać w ramię. A on nic.
Tak jakby w ogóle nie było go na tym świecie.
Po czym poznać Polaka?
Czy ja wyglądam na Polaka? Zastanawiam się nad tym do tej pory po tym, jak w
autobusie w Limie podszedł do mnie Peruwiańczyk i zaczął mówić po polsku.
Jedyne po czym można poznać, żem z Polski, to biała koszulka z orłem na piersiach i
biało-czerwoną flagą na lewym rękawku. Nie zakładam jej jednak często. Tylko
wtedy, gdy reprezentacja polskich futbolistów gra naprawdę ważny mecz, co ostatnio
trafia się jej rzadziej niż ślepej kurze ziarno.
Zatem po koszulce Peruwiańczyk z autobusu nie rozpoznał mnie. Może po twarzy?
Też nie. Takich jak ja ciemnych blondynów z niebieskimi oczami żyje na świecie
mnóstwo. Nie tylko w Polsce. W jaki więc sposób pasażer rozpoznał mnie?
Bo wyglądam jak Polak. Po prostu.
Po powrocie do domu spojrzałem w lustro. Żadnych znaków szczególnych nie
znalazłem. A może tylko nie mam talentu do rozpoznawania narodowości po rysach
twarzy.
Jegomość z autobusu to Benny Mayorga. Tak się
przedstawił. A wcześniej powiedział piękną
polszczyzną: - Dzień dobry.
Z wrażenia zapomniałem języka w gębie i
odparłem: - Buenos dias.
Señor Benny zna język polski, bo pięć lat w Polsce
mieszkał. Jest muzykiem. Zajmował się tym w kraju
nad Wisłą, zajmuje się tym w Peru. Gra, śpiewa i prowadzi zespół muzyczny Mallku.
- Świat jest mały – pomyślałem, ale zaraz zmieniłem zdanie. Okazało się bowiem, że
Benny zna mojego znajomego z Peru, który mieszka w Polsce. Także jest muzykiem.
Nazywa się Alexandro Querevalu, a jego rodzice są niemal moimi sąsiadami w
Limie.
Świat nie jest zatem mały. Jest magiczny, bo nie zna czegoś takiego jak kilometry. To
myśmy sami je wymyślili.
Zacząłem od naszego kraju i nim zakończę. Wspólna książka internautów pod
tytułem 102 powody do dumy z Polski nie przepadła jak kamień w wodę. Wkrótce
napiszę jaki jest jest los. Na mój nos jest on dla niej łaskawy.
Pierwsze pismo drugiego życia
Wartości archeologicznej nie ma to żadnej. Może za tysiąc lat będzie ją miało.
Ale przecież już teraz jest dużo warte. Wręcz bezcenne. Pierwsze pismo
Brayana.
Jeszcze tydzień temu głuchoniemy Brayan
ze slumsów w Limie był stuprocentowym
analfabetą. Teraz, dzięki pomocy, którą
otrzymał od Czytelników Operuję w Peru,
nie można już o nim tak powiedzieć.
Chłopak pisze. Co prawda nie wszystko
jeszcze z tego rozumie i robi kulfony. Ale
przeciez początki zawsze są trudne.
Zresztą, z ręką na sercu, ja pisałem
podobnie. Kulfoniasto. I jak sięgam
pamięcią inni też. Niektórym nie przeszkadzało to nawet zostać lekarzami.
W całym swym dziewięcioletnim życiu Brayan używał długopisu tylko do bazgrania
na kartkach. Kiedy mu się zachciało. Teraz poznaje smak tego, co można nim
wyczarować. Polubi ten smak. Wiem o tym i wie pani nauczycielka. Właśnie zaleciła
chłopakowi ugniatanie plasteliny, by mógł wyćwiczyć sobie bardziej dłoń do pisania.
Kto by się tego spodziewał. Jeśli wkrótce z Brayanem się nie pogada, to z pewnością z
nim popisze.
Z wielkiej fali małe show
Fala tsunami wywołana trzęsieniem ziemi w Japonii dotarła do wybrzeża Peru
jako niegroźna falka. Nie spowodowała niczego złego. Mimo wielkiego
zainteresowania mediów i nakręconych nimi ludzi spektaklu zatem nie było.
Nie tym razem.
W Limie zamknięto drogę
ekspresową między
Oceanem Spokojnym
a klifem, który odgradza
miasto od morza. Woda jej
nie zalała
Z błota prosto na spotkanie z Inkami
Brayan nie umie pływać, ale to w niczym nie przeszkadza, bo w Chilce, dokąd
pojechał na wycieczkę, wystarczy położyć się na wodzie, a jej zasolenie
wypycha człowieka na powierzchnię. Sprytne to wszystko. Niech się chłopak
uczy od małego jak niewielkim wysiłkiem osiągnąć cel.
Głuchoniemy dziewięciolatek ze
slumsów w Limie nie pojechał nad wodę
sam, tylko w polsko-peruwiańskim
towarzystwie. W sumie jedenaście osób.
Nad oddaloną o dwie godziny zieloną
lagunę dostaliśmy się wynajętym
mikrobusem, który na co dzień jeździ w
stolicy Peru jako lokalny autobus.
Była to pierwsza wyprawa Brayana poza miasto i pierwsza, w której mógł się
dowolnie wybrudzić. Właściciwie było to wskazane – błoto z Chilki ma właściwości
lecznicze. Trzeba się nim po prostu wysmarować, wygrzać w słońcu, a następnie
zmyć wszystko w lagunie.
Egzamin z brudzenia się chłopak zdał
na piątkę. Z pływania podobnie. Na
powierzchni wody unosiło go zasolenie
wody, które w Chilce jest tak wielkie, że
nie utopi się w niej nawet śpiący
człowiek.
Ale to już historia. Brayan wraca do
szkoły, a ja z Pawłem, Wojtkiem, Krzyśkiem i Januszem jedziemy w Andy.
Foldery turystyczne mówią, że można tam podążać śladami Inków. Ale nas to nie
interesuje. Jedziemy w Andy nie po to, by iść ich śladem, tylko się z nimi spotkać.
Osobiście.
To może być pouczające spotkanie. A jeśli nie, będzie na pewno wesołe. Do napisania
i przeczytania wkrótce!
Tam, gdzie lodowiec zamienia się w wodę
Señor de Qoyllurit'i to nieznany turystom i znany wśród andyjskich Indian
Chrystus. Czeka wysoko w górach. W sanktuarium ze złoconym ołtarzem, na
którym ptaki wiją swoje gniazda. Dostałem do niego klucz.
Droga do Señora de Qoyllurit'i
zaczyna się w Mahuayani. To mała
osada cztery godziny jazdy na
wschód od Cusco, dawnej stolicy
Inków. Jest tak mała, że nie ma
nawet tego, co mają inne
peruwiańskie miejscowości, w
których swój ślad odcisnęli
konkwistadorzy. Głównego placu w kształcie kwadratu.
Z Cusco rejsowych autobusów przejeżdżających przez Mahuayani jest kilka. Ale
żaden z nich nie dociera na miejsce w odpowiednim czasie. Odpowiedni czas to
szósta rano. Najlepsza pora, by dojść do sanktuarium przed prażącym słońcem i
wrócić zanim rozpęta się ulewa.
Nie ma zatem innego wyjścia. Trzeba w Mahuayani przenocować.
Autobusem do starej chatki
Z Cusco wyjechałem przed zmrokiem. Rozklekotanym autobusem pełnym Indian i
Indianek mówiących w języku keczua. Jedna z nich śpiewała chcąc w ten sposób
zarobić na przejazd. Cóż, Shakirą nie była. Zapłaciłem za jej bilet pod warunkiem, że
do końca podróży nie otworzy już ust. Uśmiechnęła się i dotrzymała umowy.
Autobus bez problemu pokonał wszystkie strome podjazdy i nawet miał sprawne
hamulce na ostrych zjazdach. Kiedy dotarłem do osady, było już ciemno. Ale niebo
rozświetlały setki gwiazd.
Kimże jest człowiek widzący taki obraz? Właściwie moja podróż mogłaby się w tym
miejscu zakończyć. Pod gwiazdami na wyciągnięcie ręki. To nie jest zbyt wielka
przenośnia, bo Mahuayani leży na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem
morza.
W osadzie nie ma Plaza de Armas, ale jest kilka szyldów z napisem hostel lub gospoda.
Nikt jednak nie chciał mnie wpuścić. Nawet nie wyjrzał przez okno.
Na moje pukanie odpowiedziała dopiero stara Indianka w domku na końcu wsi. To u
niej znalazłem gościnę.
Na dywaniku u pani czarownicy
W pokoju na piętrze były dwa łóżka i jedno krzesło. Drewniana podłoga skrzypiała za
każdym krokiem. Hałas łagodziła wykładzina. Nie widziałem jej dokładnie w
półmroku, ale czułem, że jest wilgotna.
To ona zaskoczyła mnie najbardziej. Do skromnych, wręcz ubogich andyjskich
warunków, jestem raczej przyzwyczajony. Nie jestem jednak przyzwyczajony do
wykładziny w chatce na końcu świata. – Ta czarownica naoglądała się za dużo
telewizji – pomyślałem w żartach o gospodyni.
Dopiero rano zrozumiałem, że miałem rację. To faktycznie był dom czarownicy.
Ale wtedy, gwiaździstym wieczorem, moja głowa zaprzątnięta była czymś innym.
Zimnem. W pokoju panowała lodowata temperatura.
W poszukiwaniu ciepła i oddechu
Włożyłem na siebie wszystko, co miałem w plecaku. Pod zimową czapkę upchałem
mały ręcznik, a stopy, zanim trafiły w podwójne skarpety, owinałem gazetą. Drzwi
nie miały ani klamki, ani zamka, więc zastawiłem je krzesłem. I szybko wskoczyłem
do łóżka.
Z sąsiedniego podebrałem dwa koce i leżąc pod czterema próbowałem zasnąć. Nic z
tego. Było mi nie tylko zimno, ale także źle. Bardzo źle. Nie mogłem złapać powietrza.
Każdy w Andach wie, że przy objawach choroby wysokogórskiej jedyną skuteczną
metodą jest zejście niżej. Ja mogłem co najwyżej zejść po stromych, drewnianych
schodkach. Na parter.
Uspokoiłem się i wyrównałem oddech wyobrażając sobie gwiazdy, od których dzielił
mnie tylko dach. Pomogło. W jednej chwili zrobiło się ciepło. Zasnąłem jak małe
dziecko.
Śniło mi się, że przez zamknięte drzwi płyną do mnie dusze moich bliskich. Nie tylko
tych, którzy zmarli, ale także tych żyjących, za którymi tęsknię. To było jak radosne,
harcerskie spotkanie przy ognisku. Przy czym to ja byłem tym ogniskiem.
Od czasu, gdy nauczyłem się kontrolować sny, nie przyśnił mi się żaden koszmar. Ale
to było coś innego. Nagle cały błękit i ciepło przestało istnieć, a nocni goście
czmyhnęli szybciej niż zdąży się machnąć ręką. Znów pojawił się chłód. Stał za
drzwiami.
Nocne przemeblowanie
Nie pochodził z tego świata. Tak mi się wydaje, bo nigdy nie widziałem na tym
świecie tyle zła, ile czułem wtedy. Śniąc w malutkim, wilgotnym pokoju w andyjskiej
wiosce.
Obecność zła za drzwiami bolała. To nie był ból ciała. Ciało nie boli, gdy człowiek się
boi. W tym śnie dygotałem ze strachu. Pewnie tak zachowuje się samotny żołnierz
otoczony armią bezlitosnego wroga.
Spóźniłem się. Nie zrobiłem niczego, by zatrzymać go i w śnie wtargnął on do środka.
Tak jak rozprzestrzenia się powietrze.
Obudził mnie własny krzyk. Przetarłem oczy i spojrzałem w półmroku na drzwi. Były
otwarte. A krzesło stało oparte o ścianę.
Po raz drugi podparłem nim drzwi i wróciłem do
łóżka. Już bez strachu. Zło, jeśli mu na to pozwolić,
może co najwyżej przestawiać meble. Nigdy wolę
człowieka.
O świcie odkryłem inne niespodzianki. Na ścianie
domu wisiały wysuszone zdechłe ptaki. Stary
szamański zwyczaj. Natomiast wykładzina w
moim pokoju nie była wykładziną. Tylko mchem.
Cokolwiek myśleć o gospodyni, nie okazała się
wiedźmą. Wypiłem przygotowaną przez nią
herbatę z liści koki, spojrzałem na parujący dach
jej kuchni, pożegnałem się i ruszyłem w drogę.
Stawiając pierwszy krok na stromych kamiennych schodach nie miałem zielonego
pojęcia, że będzie to droga krzyżowa.
Stacja czwarta. Podróżnik wraca do domu
Szlak do Señora de Qoyllurit'i ma osiem kilometrów długości. Niby nic. Ale to osiem
kilometrów pod górę.
W swej najlepszej formie bez problemów wbiegałem na Śnieżkę. A teraz? Teraz
poddałem się na drugim kilometrze. Usiadłem na kamieniu i stwierdziłem ze
zrozumieniem, że to nie na moje siły.
Nie ma możliwości, żeby po dwóch kilometrach wspinaczki bolały nogi. Nie bolały
mnie, więc pocieszyłem się, że jeszcze nie jest ze mnie taki dziad. Ale to nie o nogi
chodziło. Tylko o serce. Biło tak, jakby topiło się w oceanie i w poszukiwaniu tlenu
miało za chwilę wyskoczyć na powierzchnię.
O głowie nie wspomnę. Jeśli miałem w życiu doświadczyć wiercenia młotem
pneumatycznym w łepetynie, właśnie się to działo.
Działo się przy czwartym krzyżu drogi krzyżowej. Siedziałem pod nim i ani ręką, ani
nogą. Nic. Tylko niewidzialny uśmieszek alpak i lam, które pasły się wokół.
Co może koń, może i człowiek
Doczołgałbym się pewnie z powrotem do wioski, gdyby nie stary Indianin na koniu.
Po hiszpańsku mówił gorzej niż ja. Indianin, nie koń oczywiście. W keczua zapytał
dokąd idę.
- Do sanktuarium Señora de Qoyllurit'i – odparłem po hiszpańsku.
- Jest zamknięte – powiedział Indianin. – Otwieramy tylko w czasie świąt i dla grup
pielgrzymów.
Poczułem się tak, jakbym szykował się do lotu, a ktoś właśnie przetrącił mi skrzydła.
- Ale ja i tak idę – zaparłem się. Nie wiem dlaczego.
- To idź, niedługo spotkasz moją żonę – rzucił Indianin i ruszył w stronę Mahuayani.
Skoro koń może, to dlaczego nie ja? Wstałem i poszedłem. Droga jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki złagodniała.
Pół godziny później stanąłem twarzą w twarz z żoną Indianina.
Klucz do serca. I świątyni
Z nią było gorzej, bo kobieta kompletnie nie znała hiszpańskiego, a mój słownik
keczua nie obejmuje aż tylu słów, ilu użyła w swoim pięciominutowym monologu.
Jego ton nie napawał optymistycznie.
Indianka nie była już piękną księżniczką. Poza tym była zamężna. Ale zrobiłem to, co
każdy, nie mający pojęcia o świecie książę, zrobić powinien. Uśmiechnąłem się i
spojrzałem kobiecie prosto w oczy. Najgłębiej jak się dało.
I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem. Z zakamarków swych grubych szat
kobieta wyciągnęła klucz i pokazała ręką, żebym za nią poszedł.
Uszliśmy kilka metrów. Do kamiennego muru. Tam zajarzyłem o co chodzi. To był
klucz do sanktuarium Señora de Qoyllurit'i. A ja w drodze powrotnej miałem
schować go pod wskazanym kamieniem.
Taka okazja zdarza się tylko raz w życiu. Miałem w ręku klucz do nieznanej,
andyjskiej świątyni. Serce waliło mi jak opętane, ale już nie z powodu wysokości.
Przyłożyłem do niego rękę, żeby nie wyskoczyło, nabrałem powietrza, wydałem z
siebie okrzyk radości, którego Indianka nie zrozumiałaby nawet gdyby znała język
polski i znów ruszyłem przed siebie. Niczym kozica.
Spotkanie w złocie, krwi i pocie
Klucz pasował idealnie. Otworzyłem nim wrota do pustego kościoła, w którym
rozlegał się śpiew ptaków. Uwinęły swe gniazda wśród kwiatów ustawionych na
pozłacanym ołtarzu.
Czekał na mnie na środku. Za szybą. Señor de
Qoyllurit'i – Chrystus na czarnej skale. Z jego
ciała spływała krew.
To nie był koniec wędrówki. Ostatnia stacja
drogi krzyżowej jest kilkaset metrów za
kościołem. Tuż u stóp lodowca, który w tym
miejscu zamienia się w wodę. Prawie pięć
tysięcy metrów nad poziomem morza.
Z Mahuayani do Cusco zabrałem się okazją 45-
tonową ciężarówką wiozącą drewno z Puerto Maldonado w Amazonii. Na stromych
podjazdach samochód prawie stawał dęba, jakby chciał wrócić tam, skąd
wyjechałem.
Uśmiechałem się tylko. Bo przecież wrócę. Indianie mówią, że kto trzy razy przyjdzie
do Señora de Qoyllurit'i, doświadczy w swoim życiu cudu.
Jak zdobyć Siódmy Cud Świata od tyłu
Szerokiej opinii publicznej znane są dwa szlaki do Machu Picchu: pieszy i
kolejowy. Oba nazywane są Drogami Inków. Ale bliższa ciału jest zupełnie inna
droga. Nazywa się Inka Jungle. Poprowadziłem nią grupę Polaków.
Przed przyjazdem do Peru Paweł, Janusz, Krzysiek i Wojtek słyszeli o tej drodze, ale
myśleli, że to kolejna z serii bajka o Inkach. Nic bardziej mylnego. Droga jest realna.
Tak realna, że pewnie do końca życia jej nie zapomną.
Ale najpierw o dwóch innych drogach. Tych, które oferują agencje turystyczne oraz
instytucje w Peru odpowiedzialne za przepływ obcokrajowców z miejsce na miejsce.
I oczywiście ich pieniędzy.
W krawacie na Machu Picchu
Pierwsza to pociąg. Może się to wydawać śmieszne, ale korzystając z tej opcji do
najsłynniejszej inkaskiej cytadeli można dotrzeć w krawacie. Co się zresztą zdarza.
Trzeba przy tym dodać, że jest to podróż droga. Całkiem możliwe zatem, że ci, którzy
do Machu Picchu dojeżdżają pociągiem, ale bez krawata, robią to tylko dlatego, że na
ładny zwis męski nie wystarczyło już pieniędzy.
Druga opcja jest jeszcze droższa. Nazywa się Inka Trail. To kilkudniowa wędrówka
przez Andy, po której człowiek jest szczęśliwy, bo dokonał rzeczy wielkiej. Ale coś
odbija mu się czkawką. To konsternacja. Wędrowiec jest skonsternowany na
przykład tym, że w górskim lesie dostawał obiad jak w dobrej restauracji, zamiast
chleba z masłem i że kąpał się pod ciepłym prysznicem, a nie w zimnym potoku. A
także tym, że przypadało na niego dwóch tragarzy, którzy dźwigali jego bagaż.
Taka przyjemność kosztuje setki dolarów. Oczywiście warto. Tylko po co?
Ani w pociągu, ani podczas Inka Trail zmierzający do Machu Picchu nie przeżyje
tego, po co do Peru przybył. Przygody. Przygoda nie umie narodzić się w
hermetycznych, niemal laboratoryjnych warunkach. To, co się w nich rodzi, jest
oczywiście cenne, ale nijak nie przystaje do hasła przewodniego wyprawy. Jest jak
lizanie cukierka przez szybę.
Tak nie poczuje się jego smaku, a co dopiero ducha Inków.
Gwoździe Marysi i Tereski
Tyle tytułem wstępu. Był on potrzebny do tego, żeby zrozumieć, iż drogi, którą zaraz
opiszę, także… nie polecam. Jest niebezpieczna. Ale niebezpieczna z naszego punktu
widzenia. Punktu widzenia białego, współczesnego człowieka.
Wybraliśmy się nią wczesnym rankiem z Cusco, dawnej stolicy Inków i serca
peruwiańskich Andów. To 3400 metrów nad poziomem morza. Po trzech godzinach,
w połowie drogi, autobus dojechał do miejsca zwanego Abra Malaga. Tysiąc metrów
wyżej niż Cusco.
Dojechał tam tylko po to, by z
niego zjechać. Na poziom 1500
metrów nad poziomem morza.
Do miejscowości zwanej Santa
Maria.
Jeśli do tych skoków
wysokości dodać, że Święta
Marysia leży na rogatkach peruwiańskiej dżungli i jadąc do niej trzeba używać
klaksonu na zakrętach, sama ta podróż może robić jako gwóźdź programu. To bardzo
solidny gwóźdź. Można nim przymocować w pamięci na stałe obraz niewyobrażalnie
pięknej natury. I ludzkiego geniuszu, który potrafił poprowadzić przez nią przejezdną
drogę.
Ale przecież my nie po gwoździe, tylko do Machu Picchu. Aby tam dotrzeć, trzeba
odwiedzić jeszcze Świętą Tereskę.
Do Santa Teresa opcje są dwie. Piechotka, co zabiera cały dzień. Albo samochód, co
zabiera dwie godziny. Pod warunkiem, że nie spadnie on w przepaść lub nie
przygniecie go lawina kamieni.
Z braku czasu wybraliśmy opcję numer dwa.
Andyjska Formuła Jeden
Gwoli ścisłości, samochody były dwa, bo oprócz nas, Polaków, zabrała się z nami para
Francuzów, młoda Peruwianka oraz żwawy Rosjanin. Był na tyle uprzejmy, że po pół
godzinie odstąpił mi miejsca koło kierowcy, przez co dalej nie musiałem jechać w
bagażniku. Aha, była jeszcze inna Peruwianka, nie tak młoda, jak ta pierwsza.
Siedziała w drugim bagażniku. Ale
ją zauważyłem dopiero po
dojechaniu na miejsce, kiedy
okazało się, że nie jest kolorowym
tobołkiem, za którego ją wziąłem.
Oba samochody spełniały
wszystkie warunki, by nimi nie
jechać. Pierwszy miał opony łyse
jak kolano, a drugi rozregulowany układ kierowniczy. W praktyce wyglądało to tak,
że kierowca, aby jechać prosto, cały czas musiał kręcić kierownicą na boki. Chyba
dokładnie tak samo robią ścigacze w Formule 1.
Tak, wrażenie jest jak najbardziej słuszne – jazda takimi samochodami była decyzją
nieodpowiedzialną. Ale wrażenie to za mało. Liczą się jeszcze realia. A te są takie, że
w Peru mało co wygląda tak, jak się wydaje. W istocie te samochody były bezpieczne,
bo miały dwóch miejscowych szoferów.
Nie na darmo mówi się, że jeśli ktoś umie jeździć w Peru, poradzi sobie w każdym
innym miejscu kuli ziemskiej. Potwierdzam. Najlepsi kierowcy na świecie jeżdżą w
Andach.
Między błotem a kamieniami
Wspomniałem, że dojechaliśmy do dżungli. Ale na chwilę. Po zapakowaniu się w
samochody ruszyliśmy z powrotem w stronę Andów. Wąskim gzymsem wielkiej
góry.
Po drodze mieliśmy dwie dłuższe przerwy. Pierwsza na pchanie aut, które utknęły w
błocie. Nie utknęłyby, gdyby dzień wcześniej w tym miejscu w przepaść nie spadł
spychacz równający teren. Łącznie z kierowcą. Maszyna trafiła na złom, a mężczyzna
do szpitala, co spowodowało, że chcąc nie chcąc musieliśmy zakasać nogawki i pomóc
koniom mechanicznym pokonać przeszkodę.
To było łatwe. Ale na drugim postoju zwątpiłem. Zwątpiliśmy wszyscy. Przed nami co
kilka minut schodziła lawina kamieni. Schodziła tak szybko, że inny spychacz nie
nadążał z ich odgarnianiem.
Droga więc raz była, by za
chwilę zniknąć. Następna
rundka spychacza, po czym
znów spadające kamienie. I tak
w koło Macieju.
Ciężko było się w tym połapać,
więc część wycieczki wolała
przejść ten fragment drogi na własnych nogach. A właściwie przebiec, bo przecież dla
kamieni nie jest ważne, czy drogą niżej jedzie samochód, czy idą ludzie.
Plecki Machu Picchu
Pod tych dwóch nieplanowych przerwach z rozpędu ominęliśmy Świętą Teresę i
dojechaliśmy do Hydroelektrowni. To tuż przy Machu Picchu.
Z Hydroelektrownią koło Machu Picchu jest tak, jest z bezpieczeństwem jazdy
samochodami przez Andy. Nie widać jej. Cała schowana jest w skale. Wszystko.
Łącznie z biurkiem dyrektora.
Widać za to przy niej coś innego. Plecy Machu Picchu. Wielką górę, która trzyma w
ryzach cały ten interes. W tej alternatywnej wyprawie chodzi więc o to, by do tego
Cudu Świata, jednego z siedmiu, zakraść się od tyłu.
Za plecami Machu Picchu kończy się jazda autem. Osiem kilometrów przed Aguas
Calientes, miasteczka u podnóża cytadelii. Można do niego dotrzeć pociągiem. To
najdroższy odcinek kolejowy na świecie. Przejechanie jednego kilometra kosztuje
ponad dwa dolary. Ale można też całą tę trasę przejść na piechotę. W dwie godziny.
Cały czas czując coraz bliższy oddech legendy. Smakując ją. W błocie, strachu, głodzie
i pragnieniu. Tak jak przystało na dawnych mieszkańców tego miejsca.
Ośla miłość
Demony rodzą się i umierają we mgle
Wszystkie koleżanki Brayana zobaczyły już jego fifolka i gołą pupę. Dwa razy,
na lekcji, kiedy chłopakowi zachciało się siku. Mimo to głuchoniemy
Peruwiańczyk nie wyleci ze szkoły. Choć ją olewa. Dosłownie.
Dni w Limie są ciągle słoneczne i gorące. W południe temperatura sięga trzydziestu
kresek, ale poranki i wieczory są już inne. Mgliste. To znak, że w Peru zaczęła się
jesień.
We mgle rodzą się demony. Mój demon
dotyczy Brayana.
Kilka tygodni temu głuchoniemy
dziewięciolatek wychowywał się z
psami w piaszczystych slumsach na
południu Limy. Nie wiedział, że istnieje
coś takiego jak szkoła.
Poszedł do niej dzięki Czytelnikom tego bloga. Od razu do trzeciej klasy.
Minął miesiąc. Czas podsumowań. Mój demon twierdzi, że chłopak powinien wrócić
do swych slumsów. Twierdzi tak, bo ma mocne argumenty.
Brayan jest strasznie opóźniony. Nie chodzi o naukę. O niej za chwilę. Chłopiec jest
opóźniony w inny sposób. Nie nadąża za zasadami świata, w którym się znalazł.
Klasę i cały szkołę traktuje jako kolejny kawałek swego terytorium. Oznacze je
moczem.
- Brayan rozumie i umie już powiedzieć w języku migowym toaleta, ale nie korzysta z
tego – mówi panna Rosemary, wychowawczyni chłopca w Efata, Centrum
Edukacyjnym dla Głuchych w Villa El Salvador w Limie. – Wszystkie plamy na
murach szkoły to jego dzieło.
Rozglądam się. Widać, że dziś Brayanowi chciało się sikać kilka razy.
On też się rozgląda. Znam go już trochę, więc wiem, że potrafi pochłonąć go chwila, w
której się znajduje. Nie zwraca wówczas uwagi na to, co dzieje się wokół. Ale co jakiś
czas omiata wzrokiem okolice. Jakby chciał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Jakby kontrolował teren, na którym się znajduje.
Teraz znów podniósł głowę. Oderwał
oczy od koleżanek i kolegów, którzy
bawili się z nim na placu. I popatrzył
przed siebie. Tam gdzie stałem.
Nie podszedł do mnie. Jakbym w
ogóle nie wyjechał z Limy na dwa
tygodnie.
Nie ma problemu. Jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra przyjdzie do
Mahometa. Podszedłem zatem ja. Z wyciągniętą ręką. Uścisnął ją.
- Cześć, jestem Peter, a ty – zapytałem w języku migowym.
- Mam na imię Brayan – odpowiedział i wrócił do zabawy na huśtawce.
Panna Rosemary mówi, że Brayan jest chłopcem o niezwykle silnym charakterze.
Zakrywa nim swoją osobowość. W języku migowym nauczył się już słów proszę,
dziękuję, przepraszam. To słowa klucze. Ten, kto pozna ich prawdziwą wartość, jest w
stanie nawiązać relację z innymi bez zbędnej gadaniny. To te słowa sprawiają, że
pojawia się zaufanie, za którym otwierają się wrota do niezwykłego świata. Świata
ludzkich osobowości.
Brayan rozumie znaczenie słów-kluczy, ale nie używa ich. A jeśli używa, robi to tak,
by te wrota zamknąć z hukiem, a nie delikatnie otworzyć.
On tego nie chce. Nie chce pokazać, jaki jest naprawdę.
Ale przemawia. Nie jest na tyle sprytny, by to ukryć. Przemawia w inny sposób.
Kiedy byłem w Andach, w szkole odbył się konkurs plastyczny pod tytułem Narysuj
siebie. Praca Brayana znalazła się wśród wyróżnionych. Wisi z innymi w oknie klasy.
Chłopiec na rysunku Brayana ma tylko jedną
nogę i jedną rękę. A z oczu płyną mu dwie
wielkie łzy.
Jeśli Brayan czuje, że jest inny, bo czegoś mu
brakuje, poczucie tego braku musi być
ogromne.
Gdy dotarło to do mnie, demon zatryumfował. Byłem pewny, że to samo podpowiada
nauczycielom i dyrekcji szkoły. Ale nie. Rozmawiałem z nimi prawie godzinę. Mają z
Brayanem piekło, lecz chcą go zatrzymać.
Myślałem, że to chwilowe zawahanie, więc czym
prędzej poleciałem do sekretariatu i zapłaciłem
czesne za kwiecień. Brayan zostanie więc w szkole
co najmniej jeszcze jeden miesiąc.
Szkoła chce go zatrzymać, bo mimo że ją olewa, to
także się uczy.
- To bardzo powolny proces, przede wszystkim
jeśli chodzi o rysowanie i pisanie – twierdzi
wychowawczyni. – Rodzina Brayana zaniedbała
okres, w którym dziecko uczy się trzymać w ręku długopis czy pędzelek.
Zaniedbała to mało powiedziane. Nie zrobiła nic. Brayan trzyma długopis tak, jak
trzyma się nóż z zamiarem wbicia go w stół.
Wyćwiczenie zdolności manualnych jest możliwe. Tyle tylko, że wymaga czasu. I
ogromnej pomocy ze strony rodziny.
Rozmawiałem z nią wcześniej, ale okazuje się, że to za mało. Ani mama, ani babcia,
ani siostra Brayana, ani tym bardziej ja nic z tej rozmowy nie zrozumieliśmy.
Usiądziemy zatem raz jeszcze. Rodzina Brayana powinna wiedzieć co chodzi mi po
głowie. A chodzi to, że chłopiec musi uczyć się też w domu. I to ostro. Przede
wszystkim zasad z naszego świata.
Każda mgła ma swój początek i koniec. Tak samo jest z demonami. Wierzę, że
opuszczą też one Brayana i uwolnią jego osobowość. Uwolnią jego talent. To, że go
ma, nie ulega wątpliwości. Ja po miesiącu w szkole nie potrafiłem wyłowić z labiryntu
liter ukryte słowa.
Brayan to potrafi.
Czesne za kwiecień zapłaciłem z części pieniędzy, które przekazała Ciocia Klocia.
Daleko od Peru. Bliżej Ziemi
Ziemia zabija. Nie specjalnie i z premedytacją. Tylko normalnie, jak do tej pory.
Zabija wszystkie gatunki, które nie są w stanie przystosować się do jej
warunków. To, że tym gatunkiem może być rodzaj ludzki, interesuje tylko nas.
W Peru obraz cierpiącej Japonii przypomina relacje z - jednej strony - dalekiego, a z
drugiej - bliskiego kraju. Przez sejsmiczne analogie. W każdej chwili podobna
tragedia może wydarzyć się w Kraju Inków.
Ale ja nie o tym. Dużo ciekawsze jest przerażenie, z jakim świat przyglądał się i
przygląda temu, co wydarzyło się w Kraju Kwitnącej Wiśni. Można z tego przerażenia
wyciągnąć wiele wniosków.
Wbrew pozorom nie jest to największa tragedia w historii. Były większe, ale nie było
wówczas jeszcze internetu i telewizji, by o tym poinformować. I będą większe.
Całkiem możliwe, że świat też o nich się nie dowie, bo nie będzie już wtedy obu tych
mediów.
Nie umniejsza to skali japońskiej tragedii. Rzeczywiście może przerażać. Ale czy
powinna dziwić?
Nie. Bo to tak, jakby dziwić się, że piorun zabił człowieka, który podczas burzy
schronił się pod samotnym drzewem. To tak, jakby mieć pretensje, że na drogach
szybkiego ruchu samochody rozbijają się z powodu nadmiernej prędkości.
Na świecie jest wystarczająco bezpiecznych miejsc, by przeżyć mogli wszyscy.
Bezpiecznych w sensie nie chwiejących się, jak na przykład japońskie wyspy, czy
peruwiańskie wybrzeże.
Miejsca te są puste, a ludzie nadal osiedlają się tam, gdzie się trzęsie. Budują domy na
terenach powodziowych. Stawiają przedsiębiorstwa pod czynnymi wulkanami.
Tak jakby to Ziemia miała przystosować się do człowieka. Nie na odwrót.
Czy chcę przez to powiedzieć, że Japończycy sami są sobie winni?
Jeśli oddzielić emocje od faktów – tak. Kraj, który jest w stanie stworzyć sztuczną
inteligencję, ma na tyle własnej, by wykryć i ocenić ryzyko. Szkoda, że z tego nie
skorzystano. Mało tego. Z ryzyka zadrwiono, budując elektrownie atomowe. Niczym
zamki na piasku.
Japończycy, podobnie jak inni ludzie cierpiący w wyniku kataklizmów, pewnie mieli
nadzieję. Nią się kierowali. Ale w dzisiejszych czasach to za mało, by przeżyć.
Czy chcę przez to powiedzieć, że ludzie mieszkający na trzęsącej się ziemi, nad
wylewającymi się morzami i pod dymiącymi wulkanami powinni przeprowadzić się
w inne miejsca? I tam budować miasta. Choćby na spokojnych stepach i bezkresnych
pustyniach.
A dlaczego nie? Ludzie tak
kiedyś robili. Podążali tam,
gdzie byli bezpieczniejsi.
Robili tak, bo słuchali
Natury.
Teraz słuchają polityków i
wojskowych, którzy każą
strzec granic. Narody nie
mogą ich przekraczać. Choć gdy powstawała Ziemia, nie było wówczas dzisiejszej
mapy świata. Była przestrzeń, by go zagospodarować inaczej. Był na to czas.
Ludzie słuchają też swoich zachcianek. A te nie pozwalają opuścić pięknego domu na
ziemi, która może zabić.
I zabijać będzie. Nie specjalnie i z premedytacją. Tylko normalnie, jak do tej pory.
Zabijała, zabija i zabijać będzie wszystkie gatunki, które nie są w stanie przystosować
się do jej warunków. To, że tym gatunkiem może być rodzaj ludzki, interesuje tylko
nas. A właściwie nie interesuje, bo nie nauczyliśmy się wystarczająco. Nie
nauczyliśmy się niemal niczego.
Nadal nie wiemy jak przestać być najgorszymi gospodarzami jacy tylko mogli się
Ziemi przydarzyć.