50
OPERUJĘ W PERU Numer 3 (14) Caly blog w jednym miejscu Marzec 2011 Jak zdobyć Siódmy Cud Świata od tyłu Tam, gdzie lodowiec zamienia się wodę

Operuję w Peru - Marzec 2011

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Artykuły opublikowane w marcu 2011 na blogu: www.operujewperu.bloog.pl

Citation preview

Page 1: Operuję w Peru - Marzec 2011

OPERUJĘ W PERU Numer 3 (14) Cały blog w jednym miejscu Marzec 2011

Jak zdobyć Siódmy Cud Świata od tyłu

Tam, gdzie lodowiec zamienia się wodę

Page 2: Operuję w Peru - Marzec 2011

Darmowy ebook autora bloga „Operuję w Peru”

www.operujewperu.bloog.pl

Tytuł: Operuję w Peru. Wieści z kraju Inków Tekst i zdjęcia: Piotr Maciej Małachowski Wykorzystano także zdjęcia z serwisu Flickr Marzec 2011

Wszystkie artykuły z tego ebooka dostępne są na

licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5 Polska.

Kontakt z autorem: [email protected]

Page 3: Operuję w Peru - Marzec 2011

Gol z przewrotki strzelony historii

Nazywa się Pan Wari i pochodzi z okolic Cusco. Nie żyje od ponad tysiąca lat.

Ale właśnie zaczął zmieniać historię Inków i ich poprzedników.

Mamy Mieszka I, z którym wiążą się początki Polski. Mamy też Gniezno, pierwszą

stolicę. A co by było, gdyby nagle okazało się, że i przed Mieszkiem, i przed Gnieznem

było coś, co historycy przegapili? Wielkie zdziwienie by było. Dokładnie takie jest w

Peru, w którym właśnie odkryto nieznane dotąd szczegóły z geograficznej historii

kraju Inków.

Autorem zaskoczenia jest El Señor

Wari de Cusco – Pan Wari z Cusco,

którego resztki, wraz z ceramiką,

maskami i kosztownościami,

znaleziono w andyjskim grobowcu

niedaleko dawnej stolicy Inków.

Kości jak kości, ale ich odkrycie

spowoduje pisanie na nowo

przynajmniej części inkaskich i preinkaskich dziejów.

Do tej pory wiadomo było, że w Andach królowali Inkowie. I część swojej władzy

sprawowali z ukrytej w górach mitycznej, założonej przez nich Vilcabamby.

Informacje te wryły się w pamięć. Pobudzają wyobraźnię. Tyle tylko, że są już

nieaktualne.

Najnowsze wykopalisko archeologów nie pozostawia złudzeń. Pierwszym królem

peruwiańskich Andów był on – Pan Wari, dygnitarz wielkiej kultury, która

zdominowała dzisiejsze Peru na długo przed Inkami. Na dodatek jego grób odkryto w

Vilcabambie, co oznacza, że Inkowie tylko zdobyli ją, a nie założyli.

Page 4: Operuję w Peru - Marzec 2011

Wartość tego odkrycia porównywana jest ze znalezieniem w drugiej połowie

ubiegłego wieku grobowca Pana z Sipan (El Señor de Sipán) na północnym wybrzeżu

Peru. Mniej zainteresowanym niewiele to mówi. Ale mówi z pewnością renoma

grobowca Tutenhamona w Egipcie. W świecie archeologów odkrycia te są

równorzędne. Niczym hat-trick strzelony historii.

Page 5: Operuję w Peru - Marzec 2011

Tarzan w szkole: między galaktyką a dżunglą

Mały, głuchoniemy analfabeta z Limy po raz pierwszy w życiu znalazł się na

uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Nie wytrwał do końca. Odwrócił się

na pięcie i wyszedł. Do swojego świata.

Pierwszy marca to dla dzieci w Peru taki sam dzień jak pierwszy września w Polsce.

Dzięki Czytelnikom tego bloga początek roku szkolnego objął też Brayana,

głuchoniemego chłopca ze slumsów

w Limie. Mama powinna wysłać go

do szkoły trzy lata temu, ale nie

miała na to pieniędzy.

Przez to chłopak zdziczał. Nie mam

już co do tego żadnych wątpliwości.

Mam za to obawy. Wydawało mi się,

że wysłanie Brayana do szkoły to

jedyny sposób, by pomóc mu zacząć rozwijać się. Teraz nie wiem, czy był to dobry

pomysł.

Kiedy byłem małym chłopcem, nudziły mnie apele. Zwłaszcza te pierwszego

września. Pewnie nie tylko mnie. Wczoraj w szkole dla głuchoniemych dzieci w

dzielnicy Villa El Salvador też był taki apel. Przemawiała dyrektorka, prezentowali się

nauczyciele. A dzieci przyglądały się. W wielu oczach, zwłaszcza chłopaków,

zobaczyłem znudzenie. Świat ucznia nie zmienił się więc tak bardzo od czasów

mojego dzieciństwa.

I dawniej, i teraz wszyscy trwali jednak na posterunku w swych galowych strojach.

Było wprowadzenie sztandaru. Był też hymn narodowy Peru, którego słuchałem z

oczami jak pięć soli, bo nie wiedziałem, że głuchonieme dzieci potrafią śpiewać w

języku migowym.

Page 6: Operuję w Peru - Marzec 2011

Jak trzeba było, stawały na baczność. Kiedy można było, siadały w ławkach.

Normalne reakcje, o których nawet nie ma sensu pisać. Gdyby nie jedna osoba.

Brayan.

Nie mogę powiedzieć, że Brayan

wszystko to olał. Tak nie było, bo on

nawet nie ma pojęcia, czego był

uczestnikiem.

Przyjechał z mamą i ze mną w świeżo

upranej białej koszulce i szkolnych

spodniach. Nie upłynął kwadrans, a

wszystko było jak psu z gardła

wyciągnięte. Brayan po prostu tarzał się w milczeniu po podłodze. Najdłuższy okres,

w którym był w stanie skupić swoją uwagę na wydarzeniach wokół, nie trwał dłużej

niż minutę.

Przyglądałem się temu cierpliwie odkrywając w pewnej chwili, że oto jestem

świadkiem dwóch wydarzeń. Pierwsze to rozpoczęcie roku szkolnego. Drugie to

wyrwanie Brayana z miejsca, które zna i umieszczenie go tam, gdzie czuje się obco.

Wyczułem to w nim. Wyczułem też dystans, który nagle stworzył między sobą a mną.

Pewnie przez ten dystans udało mi się dostrzec jeszcze więcej. Świat, w którym

zamknięta jest jego dusza. To dusza małego człowieka, który zachowuje się jak

zwierzę. Jak pies, który towarzyszy Brayanowi na wzgórzu Arenal Alto. Tam, gdzie

głuchoniemy analfabeta mieszka i tam, gdzie czuje się najpewniej.

Dostrzegłem też coś, o czym wiedziałem od dawna, ale nie przypuszczałem, że jest

tak wielkie. Miłość Brayana do mamy. I mamy do Brayana. To działa w obie strony.

Magicznie. Jeśli miałbym znaleźć sens całego tego apelu, wskazałbym na to. Na

uczucie matki i syna, które objawia się tak naturalnie, że aż pięknie.

Page 7: Operuję w Peru - Marzec 2011

Widziałem to wszystko. Widziałem też, co działo się z panią Rosą. Najpierw były to

łzy wzruszenia, że jej syn poszedł w końcu do szkoły. A potem zawstydzenie, że

zachowywał się tak, jak zachowywał.

Oczywiście nie wytrwał do końca apelu.

Obrócił się na pięcie i po prostu wyszedł.

Na zewnątrz wypatrzył zaparkowaną

moto taxi, do której wsiadł i prawie ją

uruchomił. Długo nie chciał z niej wyjść.

Potem pobiegł do gospodarczej części

szkoły. Do zwierząt. Spędził z nimi prawie pół godziny. Z wielkim zainteresowaniem.

Najbardziej spodobał mu się koń. Jeśli dobrze zrozumiałem gesty i znaki Brayana,

widział go pierwszy raz w życiu.

A na koniec położył się na ziemi, wyciągnął swoje resoraki i zupełnie odjechał z

rzeczywistości.

Siedziałem obok niego na schodach. Dawno nie byłem taki smutny.

Byłem smutny, bo oprócz tego wszystkiego Brayan nie umie korzystać z toalety. Nie

miał gdzie się tego nauczyć, bo przy jego domu jest tylko dziura w ziemi. Nie wie co to

jest zeszyt. Nie ma pojęcia jak ważne są książki. Robi siku tam, gdzie mu się zachce.

Jeśli widzi fajną rzecz u kogoś, wyrywa ją bez pytania. Nie analizuje

niebezpieczeństwa. W szkole wszedł na pierwsze piętro i chciał przejść na drugą

stronę barierki balkonu. Złapałem go w ostatniej chwili.

Brayan jest zamknięty w swoim świecie. Czy w ogóle chce z niego wyjść? Co będzie

na lekcjach? Co musiałoby się stać, żeby opuścił swą odległą galaktykę i skupił się na

zajęciach z innymi dziećmi? To już nie będą wakacyjne gry i zabaw. Tylko nauka.

Odrabianie lekcji, systematyczność, punktualność, odpowiedzialność.

Page 8: Operuję w Peru - Marzec 2011

Nie mam zielonego pojęcia co będzie z Brayanem dalej. Może będzie dobrze. Bardzo

bym chciał. Ale o ile pamiętam, Tarzan ostatecznie wrócił do dżungli.

Nadal jestem smutny. Ale jutro rano znów będzie dzień. Wraz z nim wróci wiara w to,

że to wszystko ma sens.

Teraz tego sensu nie widzę. I nawet nie przepraszam za brak budującej relacji z

pierwszego dnia w szkole Brayana. Wyobrażałem sobie, że będzie. Wyobrażałem

sobie, że podziękuję nią wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że chłopak w

końcu może zacząć się uczyć.

Ale takich podziękowań nie ma. Są tylko te, które mam w sercu.

Dziękuję wszystkim, również Bożence Sztonyk i Marion McConnel z Australii. Z ich

pieniędzy opłaciłem wpisowe i czesne za marzec. Wyszło 190 soli.

Page 9: Operuję w Peru - Marzec 2011

Opowieści z Limy. Podróż Wędrowca do Świtu

Dyrektorka szkoły, do której poszedł głuchoniemy dziewięciolatek, jest

przerażona. Nauczyciele wpadli w popłoch. Czyli dobrze się dzieje, bo to znaczy,

że Brayan nie stracił kontroli nad sytuacją.

Umówmy się, że poprzedniego wpisu o smutku nie było. Albo że był, ale zamienił się

w coś śmiesznego. Naprawdę tak było. To, co wyczyniał Brayan na lekcjach

pierwszego dnia, to nic innego, tylko wielkie jaja.

Zacząć trzeba jednak od spraw poważnych. Szkoła, do której chodzi Brayan, to

specjaliści w nauczaniu głuchych dzieci. W dwóch słowach: czapki z głów. Nic innego

nie przychodzi na myśl, gdy patrzy się na to, jak uczniowie z Efaty w Villa El Salvador

śmigają rączkami i uśmiechają się przy tym, jakby były w czepku urodzone. To

zasługa nauczycieli.

Tyle tylko, że do tej pory mieli pod opieką dzieci ułożone i wychowane. Teraz mają

Brayana, który układa wszystko tak, jak chce i wychował się z psami.

Uwielbia je. Poza tym jest ich

przywódcą. Kiedy odwiedzam

Brayana w slumsach na wzgórzu

Arenal Alto, niemal zawsze otacza

go sfora czworonogów. Słuchają go.

A gdy nie słuchają, w jednej chwili

przywołuje je do porządku. Gestem,

wzrokiem, skomleniem, kamieniem.

Czasami chodzi z nimi na czworaka.

Taki oto uczeń pojawił się w spokojnej, zacisznej i niczego nie spodziewającej się

szkole. Ale jakoś nie zbiera mi się na wyrazy współczucia.

Chociaż może powinno.

Page 10: Operuję w Peru - Marzec 2011

Po pierwszych lekcjach dyrektor szkoły wezwała na dywanik. Powinna pójść mama,

ale była w pracy. Nie może jej stracić. Siostra też nie może, bo wakacje skończyły się i

wróciła do szkoły. Z rodziny pozostała jeszcze babcia, ale spóźniła się na autobus.

Pojechałem zatem ja.

Pani dyrektor była przerażona. Stojąca obok wychowawczyni Brayana, która jeszcze

dzień wcześniej uśmiechała się od ucha do ucha, patrzyła na mnie jakbym był

sprawcą nalotu dywanowego na jej spokój. Albo władcą smoków, który bez

skrupułów wysyła swe monstra na polowanie niewinnych owieczek.

Fakt, trochę prawdy w tym jest, bo przed przyjęciem Brayana do szkoły nie

powiedziałem o nim całej prawdy. No dobra... powiedziałem tylko troszeczkę.

Rekord czterdziestolecia

Pierwszy dzień Brayana w szkole zapisze się w jej ponad czterdziestoletniej historii

wielkimi zgłoskami. Do tej pory w Efacie nie było dziecka, które chciano wyrzucić już

po sześciu lekcjach.

Jestem pewien, że nikt tego rekordu nie pobije.

Nie ulega też dla mnie wątpliwości, że Brayan ze szkoły rzeczywiście wyleci. Ale

jeszcze nie teraz.

Po pierwsze ma opłacony cały marzec. Musiałbym się zgodzić, żeby tę umowę zerwać

i przyjąć z powrotem pieniądze, co pani dyrektor delikatnie zasugerowała. Gdybym

pociągnął temat, całkiem możliwe, że dopłaciłaby nawet, żeby Brayana się pozbyć.

Ale spojrzałem w jej oczy i odpowiedziałem krótko:

- Nie.

Mam nadzieję, że wszystko wyglądało poważnie, bo w głębi ducha nie mogłem

powstrzymać się od śmiechu.

Page 11: Operuję w Peru - Marzec 2011

Po drugie w czasie rozmowy na dywaniku stanęło na tym, że waleczny sztab ze

szkoły podejmie wyzwanie. Nie określiliśmy maksymalnych strat, które jest w stanie

ponieść z powodu Brayana, ale myślę, że tolerancja jest wystarczająca, by wszystkim

udało się przeżyć ten miesiąc.

Bo Brayan to rzeczywiście niezwykły przypadek. Jeśli szkole uda się odnieść na tym

polu sukces, będzie mogła sama sobie wręczyć dyplom.

Jest też trzeci powód, dla którego chłopak jeszcze ze szkoły nie wyleciał. Chodzi o to,

że zanim szydło wyszło z worka, nieświadomie zrobiłem coś, w co nieświadomie

wciągnąłem szkołę. Staliśmy się więc jakby zakładnikami samych siebie. Co to

takiego? Hmmm... powiem kiedyś indziej. Gdy się przedawni.

Luz blues, w niebie same dziury

Co na to wszystko Brayan? Pełen luz. Chyba mu się nawet spodobało, bo gdy

odbierałem go ze szkoły, ociągał się z wyjściem poza bramę.

Od Alei Jana Pawła II do przystanku taksówek

na trzech kołach, które wjeżdżają na Arenal

Alto szliśmy pieszo. Udawaliśmy maszerujących

żołnierzy. W pewnej chwili Brayan wyrwał mi

się z ręki i przystanął przed witryną sklepu,

który sprzedaje płyty DVD. Obiegł wzrokiem

kilkadziesiąt okładek i wskazał palcem na

jedną. Nie uwierzycie jaki film wybrał.

Opowieści z Narni: Podróż Wędrowca do Świtu.

Jego bohaterowie docierają do wielu

magicznych miejsc, w tym na Wyspę Głosów.

Kiedy niedawno w Peru oglądałem ten film, nie skojarzyłem tego.

Page 12: Operuję w Peru - Marzec 2011

A teraz? To znak. Wyspa Głosów to wskazówka. Wiem o tym. Gdybym nie wiedział,

być może jakieś skrawki smutku zachowałyby się we mnie.

Oczywiście do Świtu daleko. Droga Wędrowca o imieniu Brayan dopiero się zaczęła.

Ale nie ma się czym martwić. Jeśli wywalą go ze szkoły, trudno, poszukamy

następnej. Jak i stamtąd wyleci z hukiem, znajdziemy inną opcję. Może nauczanie

indywidualne, które w listach do mnie zaproponowało kilku Czytelników.

Na razie Wędrowiec przysiadł sobie. W sklepie z płytami wisiał wielki ekran, na

którym leciał jakiś film. Brayan był tym oniemiały. Patrzył w telewizor jakby ktoś go

zaczarował. Tak bywa, gdy widzi się coś pierwszy raz w życiu.

Page 13: Operuję w Peru - Marzec 2011

Peruwiańskie pączki są puste w środku

W Peru nie ma tłustego czwartku z pączkami. Jest coś lepszego. Talerz

picarones.

Nie chcę się narazić stwierdzeniem, że picarones są lepsze od pączków, dlatego

muszę od razu wyjaśnić, że ta lepszość bierze się z jednej rzeczy: nadzienia. Picarones

go nie mają.

W moich ustach pączkowe nadzienie może zmienić wszystko. Zdarza się, że pączek

wygląda przepysznie, ale dla zmyłki, albo z oszczędności, wkłada się do niego coś

podłego. Na przykład przeterminowany dżem. I czar pryska, bo w czarze chodzi

przecież o to, co jest teraz, a nie o to, co było kiedyś.

A gdyby tak nadzienia nie wpychać do środka, tylko położyć obok, żeby człowiek

mógł sobie wybrać? W Peru już dawno na to wpadli. Wymyślając picarones.

Page 14: Operuję w Peru - Marzec 2011

Picaron wygląda jak pączek bez środka, czyli z dziurką. Smaży się go też jak pączka –

na głębokim oleju. Tylko ciasto jest nieco inne. Zawiera mąkę pszenną, drożdże,

mleko, skrobię kukurydzianą i dynię.

Nadzienie idzie obok. A właściwie

płynie – to syrop z sekretem. Jego

głównym składnikiem jest melasa, a

tajemniczość wprowadza skórka

pomarańczy lub figi.

Bardzo dobrze, że syrop płynie obok,

bo niekiedy jest źle zrobiony. Bywa

zbyt gorzki. Ale gdy wykonawca się

przykłada, palce lizać.

Peruwiańczycy liżą tak je od kilkuset lat. Dzisiejsza receptura to wynik wymieszania

się tego, co przywieźli konkwistadorzy z Hiszpanii z tym, co mieli Inkowie. Ale mało

kto o tym pamięta. Nie ma na to czasu, gdy wcina się pyszne picarones. Nie tylko w

tłusty czwartek, ale codziennie. To tradycyjny peruwiański deser zjadany także jako

przekąska. Często z budki na ulicy.

Page 15: Operuję w Peru - Marzec 2011

Bezpieczne osiedle. Zamykane na noc

Lima, Villa Maria del Triunfo: jedna z wielu bram, za którą człowiek czuje się

bezpiecznie

Page 16: Operuję w Peru - Marzec 2011

Szalone zmiany, które przywracają normalność

To już nie jest wstyd, tylko siara. Po trzech dniach w szkole Brayan przerwał

moją rozmowę z jego mamą i siostrą mówiąc do nas coś w języku migowym. A

my ani be, ani me, ani kukuryku. Wary opadły nam do ziemi.

Nie tak dawno nauczyciele języka migowego, których spotkałem w Peru, mówili, że

głuchoniemy chłopiec z górzystych slumsów na południu Limy szybko zacznie go

łapać. W najśmielszych myślach nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko.

Nie wiem co Brayan powiedział

migając, gdy stałem z jego rodziną

na przystanku. Pewnie niewiele, bo

ile można się nauczyć w trzy dni w

szkole, do której powinno się pójść

trzy lata temu? Ale to, co

powiedział, nie jest tak naprawdę

teraz ważne. Ważna jest zmiana,

która się w nim dokonuje. Co ja

gadam? To nie jest zmiana, tylko inny chłopak.

Zabawki pod poduszką

Po pierwszym dniu szkoła, którą ufundowali mu Czytelnicy tego bloga, chciała

wyrzucić go za złe zachowanie. Dla szkoły było złe, dla niego nie. Dla niego

zachowanie było całkowicie normalne i naturalne. Dokładnie takie, jakiego

świadkami są na przykład psy ze slumsów, w których Brayan wychował się.

W drugi dzień stoczył dwie walki, łącznie z szamotaniną. O zabawki. Wychowawczyni

chciała mu je zabrać. Trzy resoraki, które były w paczce od Czytelników tego bloga.

Page 17: Operuję w Peru - Marzec 2011

Chłopak z samochodzikami nie rozstaje się nigdy. Jeśli się nimi nie bawi, ma je

zawsze w kieszeni. Zatem nie będzie mu ich pani nauczycielka wyrywać z ręki. A

wyrwała, bo szkoła jest przecież więcej od uczenia się, a mniej od zabawy.

Zmiana nastąpiła trzeciego dnia. Brayan obudził się rano obok siostry, z którą śpi na

pierwszym piętrze łóżka. Dostał je również od Czytelników tego bloga. Spojrzał na

resoraki i... schował je pod poduszkę.

Do szkoły poszedł bez nich. Z własnej, nieprzymuszonej woli.

Wędka zwana rodziną

Nie mam pojęcia co to oznacza, jeśli chodzi o psychikę. Pewnie jakoś mądrze się

nazywa. Ja nazwę prościej: to działa! Rybka o imieniu Brayan złapała przynętę.

Zmiana jest także w rodzinie chłopca. Mama, która jest jej jedynym żywicielem,

wycyrklowała w pracy wolny dzień, byleby choć raz móc syna zaprowadzić do

szkoły. Siostra poprzestawiała zajęcia w swojej, by móc brata odebrać. A babcia

każdego dnia zasuwa w kurzu i pyle ze wzgórza na dół, by jak najdłużej towarzyszyć

wnukowi na jego nowej drodze.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że kobiety prześcigają się w braniu większej

odpowiedzialności za Brayana. Poza tym pojawili się ciocie i wujkowie, którzy –

okazało się nagle - też mogą pomóc. Choćby w zakupie zeszytów i książek dla

chłopaka.

Nie znam się na psychologii, dlatego znów krzyknę prosto z mostu: to też działa! Jeśli

Brayan złapał przynętę, to wędką jest jego rodzina. I niedługo będzie miała tego

świadomość.

W przyszłym tygodniu Brayan pójdzie do kina. Ze mną i z mamą jako przyzwoitką, by

osłabić nieco famę w dzielnicy o tym, że jestem pedofilem. Do kina pójdzie nie za

zasługi, tylko po to, by się mógł dalej oswajać ze światem, do którego wkroczył.

Page 18: Operuję w Peru - Marzec 2011

Pojedzie też na wycieczkę do miejscowości Chilca.

Błoto, które leczy

Miejscowość ta słynie z tego, że można się w niej wytarzać w błocie, tak jak to zrobił

Brayan pierwszego dnia w szkole. Różnica jest taka, że na plaży półtorej godziny

jazdy od Limy nikt za to nikogo nie karze, ani nie naśmiewa się z nikogo. A to dlatego,

że błoto w Chilce ma właściwości

lecznicze. Co leczy? To, na co człowiek

jest chory.

Oczywiście błoto z Chilki nie przywróci

Brayanowi słuchu, ale pokaże mu,

kiedy można się w nim tarzać, a kiedy

nie.

Z Brayanem na błotne kąpiele

wybieram się ja oraz inni Gringos z Polski. Paweł, Wojtek, Krzysiek i Janusz, którzy

przylatują do Peru na wakacje. A także Leszek i Mateusz, którzy pod koniec

ubiegłego roku spadli w Andach w przepaść.

U nich także wielkie zmiany. Mateusz wraca powoli do normalnego życia, a Leszek po

dwóch miesiącach leżenia ze złamanym kręgosłupem... wstał na nogi i zaczął

chodzić.

Migowy pilnie poszukiwany

Nie pojedziemy miejscowym pekaesem, tylko z oszczędności wynajmiemy jedną ze

słynnych limeńskich combis. A żeby po drodze policja nie uległa famie już nie o

jednym pedofilu, lecz o całym ich autobusie, na wycieczkę zabierzemy też siostrę

Brayana. I Cecylię – Peruwiankę, której serce jest częściowo polskie. Także dlatego,

że słucha Niemena i ogląda filmy Wajdy.

Page 19: Operuję w Peru - Marzec 2011

Został tydzień do wyjazdu do peruwiańskiego Ciechocinka. Wierzę, że do tego czasu

wszystko to, co związane jest z Brayanem, zacznie płynąć swoim nurtem. Obym tylko

ja z niego nie wypadł.

A mogę, bo po błotnych kąpielach wyjeżdżam z Limy na kilka tygodni. Gdy wrócę, nie

dogonię już pewnie Brayana w nauce języka migowego.

Stąd moja prośba. Jeśli ktoś ma podręcznik lub materiały do jego nauki, będę

wdzięczny za ich podesłanie. W każdym kraju język migowy jest inny, a Peru nie

doczekało się jeszcze premiery książki do nauki własnego. Ale jest gestuno – język

migowy międzynarodowy. Mam z niego tylko alfabet, liczebniki, dni i miesiące oraz

rozdział o kolorach. Gdybym miał więcej, byłoby to dla mnie jak dar z nieba. I

uczyłbym się z niego blisko nieba.

Możemy zrobić więcej

Jadę w Andy. Także po to, by w Puno nad Jeziorem Titicaca omówić szczegóły

realizacji projektu ogrzewania słońcem wiejskich chat. Można dzięki temu uratować

życie wielu dzieci, które co roku umierają z zimna w peruwiańskich górach.

Na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem morza

spotkam się z władzami Puno oraz inżynierami, którzy

opracowali tak zwaną Ścianę Trombe’a. Ogrzewa ona za

darmo wnętrza domów. Ale żeby tak się stało, najpierw

trzeba ją zbudować. Koszt jednej instalacji to niecałe tysiąc

złotych.

Pieniądze na ten cel zbiera Fundacja Idealna Gmina. Mamy już

pięć tysięcy złotych, co wystarczy na pięć, może siedem domów. Mamy też wielką

prośbę – pomóżcie nam zebrać więcej. Czasu jest już niewiele. W maju w Andach

zaczną się śmiercionośne mrozy.

Pieniądze można wpłacać na poniższe konto:

Page 20: Operuję w Peru - Marzec 2011

Fundacja Idealna Gmina

ul. Gdańska 2/128a

01-633 Warszawa

Numer konta: 52 1370 1037 0000 1706 4032 4514

Tytuł przelewu: Dzieci z Peru

Niestety, na rzecz tej fundacji nie można odpisywać 1% z podatku.

Kiedy wrócę do Limy, Brayan będzie już rozmownym facetem. Po trzech dniach jego

edukacji wiem to już. I jestem o niego spokojny. Do wszystkich zmian, o których

napisałem, dołączam zatem i tę. Samego siebie. Żadnej z nich nie byłoby bez Was.

Gdzie dokładnie mieszka Brayan?

Tam, gdzie czerwone kółeczko.

Page 21: Operuję w Peru - Marzec 2011

Chodnik do nieba

Aleja Słońca w dzielnicy Villa El Salvador w Limie

Page 22: Operuję w Peru - Marzec 2011

Skleroza babci Oli i narzeczona Brayana

Tego nie da się już zatrzymać. Głuchoniemy dziewięciolatek ze slumsów w

Limie połknął bakcyla i zaczął funkcjonować w świecie, który do tej pory był

dla niego niedostępny. Wygląda też na to, że zakochał się.

Ale najpierw dowcip.

Na ławce w parku siedzi dziadek i płacze. Podchodzi do niego inny dziadek i pyta:

- Dlaczego płaczesz?

- Słuchaj – odpowiada ten pierwszy. – Mam 93 lata i piękną żonę. Ma 27 lat. Jest

cudowna. Opiekuje się mną. Wszystko robi dla mnie. Jeździmy razem na wakacje.

Razem zasypiamy i razem budzimy się. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod

słońcem.

- To dlaczego płaczesz?

- Bo zapomniałem gdzie mieszkam.

Babcia Brayana ma na imię Alejandrina. Po naszemu Ola. Też traci kontakt z

rzeczywistością.

Mówi, że Czytelnicy Operuję w Peru, którzy pomogli i pomagają jej wnukowi, to

anioły. Mówi też tak o mnie, ale to przecież jasne, że aniołem nie jestem. Jestem

pośrednikiem. Osobą, która znalazła się tam, gdzie miało się coś stać. I stało się.

Oprócz wiary w anioły babcia Ola ma także inną dolegliwość. Podobną do tej, którą

ma bohater dowcipu. Co prawda nie zapomniała gdzie mieszka. Nie zapomniała także

do jakiej szkoły chodzi jej wnuk. Ale ma sklerozę. Za nic nie może przypomnieć sobie

drogi, by go z niej odebrać.

Page 23: Operuję w Peru - Marzec 2011

Droga jest łatwa. Trzeba zejść ze slumsów aż do Alei Jana Pawła II w Villa Maria del

Triunfo, tam złapać mikrobus M-1 i po pół godzinie wysiąść przy Alei Słońca w Villa

El Salvador. Stamtąd pięć minut spacerkiem do szkoły.

Ale babcia nie pamięta. Panikuje, a przez to nie pamięta bardziej. Nie ma co się na nią

obrażać. Obym ja w jej wieku miał tylko takie problemy.

Aktualnie babcia Ola nie na nadaje się jednak logistycznie do operacji pod hasłem

Brayan w szkole. Nie można na niej polegać, bo gdyby oprzeć się na jej pamięci,

przepadnie zarówno wnuk, jak i ona.

To stwarza problemy, bo od przyszłego tygodnia, gdy nie będzie mnie już w Limie,

ktoś jednak Brayana będzie musiał odbierać ze szkoły. Nie wiem kto to zrobi. Aż tak

daleko moje zdolności nie sięgają. Może więc zdam się na tych, w których babcia Ola

tak mocno wierzy? Na anioły.

Wyjeżdżam z Limy z materiałami do nauki języka migowego. Dzięki pomocy i

podpowiedziom Czytelników, którzy mieli już z nim do czynienia, zdecydowałem się

na mieszany migowy amerykańsko-

peruwiański. Dokładnie takiego uczy

się Brayan.

Oczywiście nie dogonię chłopaka. To

niemożliwe, bo Brayan to szybki Bill.

To, co dzieje się z nim w szkole, jest

absolutnie niewytłumaczalne. Nie

tylko miga i przygotowuje się do nauki

pisania w ekspresowym tempie. Ale ma także kumpli takich jak on.

I ją. Głuchoniemą dziewczynkę, która spędza z nim wszystkie przerwy.

Do skryptów z języka migowego tylko zajrzałem, ale pojąłem co migają koledzy i

koleżanki Brayana. To nie było trudne. Głuchoniemy Przystojniak i głuchoniema

Piękność mają się ku sobie.

Page 24: Operuję w Peru - Marzec 2011

Jako ojciec prowadzący chcę jednak zapewnić, że nie ma powodów do niepokoju.

Nawet na odległość, w dalekich Andach, dopilnuję, żeby Brayan miał odrobione

lekcje.

Muszę jednak przyznać, że nie poznaję go. To zupełnie inny dzieciak. Wystarczył

tydzień w szkole. W ogóle nie chce z niej wyjść. Jest uśmiechnięty i zadowolony. Łyka

wszystko jak sucha gąbka. Nauczył się też kilku reguł.

Kiedy dziś wracałem z nim ze szkoły,

zatrzymał się nagle i wykonał gest, który

znałem już wcześniej. Oznaczał, że chłopak

będzie sikał na środku ulicy.

Rzeczywiście, odpiął pasek kupiony za

pieniądze Czytelników tego bloga i opuścił do

kostek spodnie kupione także za pieniędze

Czytelników. A ludzie patrzą. W odruchu

Pawłowa zasłoniłem go więc przed wzrokiem

wychowanego świata. Ale Brayan nie chciał

sikać. Poprawił tylko koszulę kupioną za

pieniądze Czytelników, wsunął ją dobrze w

spodnie, żeby nie wyłaziła na boki i wyrównał

krawat, również kupiony za pieniędze

Czytelników. Po czym zapiął pasek i ruszył dalej. Nie zdziwiłbym się, gdyby w domu

wypastował sobie buty, które także pochodzą z pieniędzy Czytelników (za dwa

komplety wyjściowego garniturka zapłaciłem 116 soli i 50 centimos).

Taki jest Brayan. Radosny i inteligentny, bo potrafi śmiać się z samego siebie.

Tylko czasami zamyka się w sobie. Można go szturchać i szczypać w ramię. A on nic.

Tak jakby w ogóle nie było go na tym świecie.

Page 25: Operuję w Peru - Marzec 2011

Po czym poznać Polaka?

Czy ja wyglądam na Polaka? Zastanawiam się nad tym do tej pory po tym, jak w

autobusie w Limie podszedł do mnie Peruwiańczyk i zaczął mówić po polsku.

Jedyne po czym można poznać, żem z Polski, to biała koszulka z orłem na piersiach i

biało-czerwoną flagą na lewym rękawku. Nie zakładam jej jednak często. Tylko

wtedy, gdy reprezentacja polskich futbolistów gra naprawdę ważny mecz, co ostatnio

trafia się jej rzadziej niż ślepej kurze ziarno.

Zatem po koszulce Peruwiańczyk z autobusu nie rozpoznał mnie. Może po twarzy?

Też nie. Takich jak ja ciemnych blondynów z niebieskimi oczami żyje na świecie

mnóstwo. Nie tylko w Polsce. W jaki więc sposób pasażer rozpoznał mnie?

Bo wyglądam jak Polak. Po prostu.

Po powrocie do domu spojrzałem w lustro. Żadnych znaków szczególnych nie

znalazłem. A może tylko nie mam talentu do rozpoznawania narodowości po rysach

twarzy.

Jegomość z autobusu to Benny Mayorga. Tak się

przedstawił. A wcześniej powiedział piękną

polszczyzną: - Dzień dobry.

Z wrażenia zapomniałem języka w gębie i

odparłem: - Buenos dias.

Señor Benny zna język polski, bo pięć lat w Polsce

mieszkał. Jest muzykiem. Zajmował się tym w kraju

nad Wisłą, zajmuje się tym w Peru. Gra, śpiewa i prowadzi zespół muzyczny Mallku.

- Świat jest mały – pomyślałem, ale zaraz zmieniłem zdanie. Okazało się bowiem, że

Benny zna mojego znajomego z Peru, który mieszka w Polsce. Także jest muzykiem.

Page 26: Operuję w Peru - Marzec 2011

Nazywa się Alexandro Querevalu, a jego rodzice są niemal moimi sąsiadami w

Limie.

Świat nie jest zatem mały. Jest magiczny, bo nie zna czegoś takiego jak kilometry. To

myśmy sami je wymyślili.

Zacząłem od naszego kraju i nim zakończę. Wspólna książka internautów pod

tytułem 102 powody do dumy z Polski nie przepadła jak kamień w wodę. Wkrótce

napiszę jaki jest jest los. Na mój nos jest on dla niej łaskawy.

Page 27: Operuję w Peru - Marzec 2011

Pierwsze pismo drugiego życia

Wartości archeologicznej nie ma to żadnej. Może za tysiąc lat będzie ją miało.

Ale przecież już teraz jest dużo warte. Wręcz bezcenne. Pierwsze pismo

Brayana.

Jeszcze tydzień temu głuchoniemy Brayan

ze slumsów w Limie był stuprocentowym

analfabetą. Teraz, dzięki pomocy, którą

otrzymał od Czytelników Operuję w Peru,

nie można już o nim tak powiedzieć.

Chłopak pisze. Co prawda nie wszystko

jeszcze z tego rozumie i robi kulfony. Ale

przeciez początki zawsze są trudne.

Zresztą, z ręką na sercu, ja pisałem

podobnie. Kulfoniasto. I jak sięgam

pamięcią inni też. Niektórym nie przeszkadzało to nawet zostać lekarzami.

W całym swym dziewięcioletnim życiu Brayan używał długopisu tylko do bazgrania

na kartkach. Kiedy mu się zachciało. Teraz poznaje smak tego, co można nim

wyczarować. Polubi ten smak. Wiem o tym i wie pani nauczycielka. Właśnie zaleciła

chłopakowi ugniatanie plasteliny, by mógł wyćwiczyć sobie bardziej dłoń do pisania.

Kto by się tego spodziewał. Jeśli wkrótce z Brayanem się nie pogada, to z pewnością z

nim popisze.

Page 28: Operuję w Peru - Marzec 2011

Z wielkiej fali małe show

Fala tsunami wywołana trzęsieniem ziemi w Japonii dotarła do wybrzeża Peru

jako niegroźna falka. Nie spowodowała niczego złego. Mimo wielkiego

zainteresowania mediów i nakręconych nimi ludzi spektaklu zatem nie było.

Nie tym razem.

W Limie zamknięto drogę

ekspresową między

Oceanem Spokojnym

a klifem, który odgradza

miasto od morza. Woda jej

nie zalała

Page 29: Operuję w Peru - Marzec 2011

Z błota prosto na spotkanie z Inkami

Brayan nie umie pływać, ale to w niczym nie przeszkadza, bo w Chilce, dokąd

pojechał na wycieczkę, wystarczy położyć się na wodzie, a jej zasolenie

wypycha człowieka na powierzchnię. Sprytne to wszystko. Niech się chłopak

uczy od małego jak niewielkim wysiłkiem osiągnąć cel.

Głuchoniemy dziewięciolatek ze

slumsów w Limie nie pojechał nad wodę

sam, tylko w polsko-peruwiańskim

towarzystwie. W sumie jedenaście osób.

Nad oddaloną o dwie godziny zieloną

lagunę dostaliśmy się wynajętym

mikrobusem, który na co dzień jeździ w

stolicy Peru jako lokalny autobus.

Była to pierwsza wyprawa Brayana poza miasto i pierwsza, w której mógł się

dowolnie wybrudzić. Właściciwie było to wskazane – błoto z Chilki ma właściwości

lecznicze. Trzeba się nim po prostu wysmarować, wygrzać w słońcu, a następnie

zmyć wszystko w lagunie.

Egzamin z brudzenia się chłopak zdał

na piątkę. Z pływania podobnie. Na

powierzchni wody unosiło go zasolenie

wody, które w Chilce jest tak wielkie, że

nie utopi się w niej nawet śpiący

człowiek.

Ale to już historia. Brayan wraca do

szkoły, a ja z Pawłem, Wojtkiem, Krzyśkiem i Januszem jedziemy w Andy.

Page 30: Operuję w Peru - Marzec 2011

Foldery turystyczne mówią, że można tam podążać śladami Inków. Ale nas to nie

interesuje. Jedziemy w Andy nie po to, by iść ich śladem, tylko się z nimi spotkać.

Osobiście.

To może być pouczające spotkanie. A jeśli nie, będzie na pewno wesołe. Do napisania

i przeczytania wkrótce!

Page 31: Operuję w Peru - Marzec 2011

Tam, gdzie lodowiec zamienia się w wodę

Señor de Qoyllurit'i to nieznany turystom i znany wśród andyjskich Indian

Chrystus. Czeka wysoko w górach. W sanktuarium ze złoconym ołtarzem, na

którym ptaki wiją swoje gniazda. Dostałem do niego klucz.

Droga do Señora de Qoyllurit'i

zaczyna się w Mahuayani. To mała

osada cztery godziny jazdy na

wschód od Cusco, dawnej stolicy

Inków. Jest tak mała, że nie ma

nawet tego, co mają inne

peruwiańskie miejscowości, w

których swój ślad odcisnęli

konkwistadorzy. Głównego placu w kształcie kwadratu.

Z Cusco rejsowych autobusów przejeżdżających przez Mahuayani jest kilka. Ale

żaden z nich nie dociera na miejsce w odpowiednim czasie. Odpowiedni czas to

szósta rano. Najlepsza pora, by dojść do sanktuarium przed prażącym słońcem i

wrócić zanim rozpęta się ulewa.

Nie ma zatem innego wyjścia. Trzeba w Mahuayani przenocować.

Autobusem do starej chatki

Z Cusco wyjechałem przed zmrokiem. Rozklekotanym autobusem pełnym Indian i

Indianek mówiących w języku keczua. Jedna z nich śpiewała chcąc w ten sposób

zarobić na przejazd. Cóż, Shakirą nie była. Zapłaciłem za jej bilet pod warunkiem, że

do końca podróży nie otworzy już ust. Uśmiechnęła się i dotrzymała umowy.

Autobus bez problemu pokonał wszystkie strome podjazdy i nawet miał sprawne

hamulce na ostrych zjazdach. Kiedy dotarłem do osady, było już ciemno. Ale niebo

rozświetlały setki gwiazd.

Page 32: Operuję w Peru - Marzec 2011

Kimże jest człowiek widzący taki obraz? Właściwie moja podróż mogłaby się w tym

miejscu zakończyć. Pod gwiazdami na wyciągnięcie ręki. To nie jest zbyt wielka

przenośnia, bo Mahuayani leży na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem

morza.

W osadzie nie ma Plaza de Armas, ale jest kilka szyldów z napisem hostel lub gospoda.

Nikt jednak nie chciał mnie wpuścić. Nawet nie wyjrzał przez okno.

Na moje pukanie odpowiedziała dopiero stara Indianka w domku na końcu wsi. To u

niej znalazłem gościnę.

Na dywaniku u pani czarownicy

W pokoju na piętrze były dwa łóżka i jedno krzesło. Drewniana podłoga skrzypiała za

każdym krokiem. Hałas łagodziła wykładzina. Nie widziałem jej dokładnie w

półmroku, ale czułem, że jest wilgotna.

To ona zaskoczyła mnie najbardziej. Do skromnych, wręcz ubogich andyjskich

warunków, jestem raczej przyzwyczajony. Nie jestem jednak przyzwyczajony do

wykładziny w chatce na końcu świata. – Ta czarownica naoglądała się za dużo

telewizji – pomyślałem w żartach o gospodyni.

Dopiero rano zrozumiałem, że miałem rację. To faktycznie był dom czarownicy.

Ale wtedy, gwiaździstym wieczorem, moja głowa zaprzątnięta była czymś innym.

Zimnem. W pokoju panowała lodowata temperatura.

W poszukiwaniu ciepła i oddechu

Włożyłem na siebie wszystko, co miałem w plecaku. Pod zimową czapkę upchałem

mały ręcznik, a stopy, zanim trafiły w podwójne skarpety, owinałem gazetą. Drzwi

nie miały ani klamki, ani zamka, więc zastawiłem je krzesłem. I szybko wskoczyłem

do łóżka.

Page 33: Operuję w Peru - Marzec 2011

Z sąsiedniego podebrałem dwa koce i leżąc pod czterema próbowałem zasnąć. Nic z

tego. Było mi nie tylko zimno, ale także źle. Bardzo źle. Nie mogłem złapać powietrza.

Każdy w Andach wie, że przy objawach choroby wysokogórskiej jedyną skuteczną

metodą jest zejście niżej. Ja mogłem co najwyżej zejść po stromych, drewnianych

schodkach. Na parter.

Uspokoiłem się i wyrównałem oddech wyobrażając sobie gwiazdy, od których dzielił

mnie tylko dach. Pomogło. W jednej chwili zrobiło się ciepło. Zasnąłem jak małe

dziecko.

Śniło mi się, że przez zamknięte drzwi płyną do mnie dusze moich bliskich. Nie tylko

tych, którzy zmarli, ale także tych żyjących, za którymi tęsknię. To było jak radosne,

harcerskie spotkanie przy ognisku. Przy czym to ja byłem tym ogniskiem.

Od czasu, gdy nauczyłem się kontrolować sny, nie przyśnił mi się żaden koszmar. Ale

to było coś innego. Nagle cały błękit i ciepło przestało istnieć, a nocni goście

czmyhnęli szybciej niż zdąży się machnąć ręką. Znów pojawił się chłód. Stał za

drzwiami.

Nocne przemeblowanie

Nie pochodził z tego świata. Tak mi się wydaje, bo nigdy nie widziałem na tym

świecie tyle zła, ile czułem wtedy. Śniąc w malutkim, wilgotnym pokoju w andyjskiej

wiosce.

Obecność zła za drzwiami bolała. To nie był ból ciała. Ciało nie boli, gdy człowiek się

boi. W tym śnie dygotałem ze strachu. Pewnie tak zachowuje się samotny żołnierz

otoczony armią bezlitosnego wroga.

Spóźniłem się. Nie zrobiłem niczego, by zatrzymać go i w śnie wtargnął on do środka.

Tak jak rozprzestrzenia się powietrze.

Page 34: Operuję w Peru - Marzec 2011

Obudził mnie własny krzyk. Przetarłem oczy i spojrzałem w półmroku na drzwi. Były

otwarte. A krzesło stało oparte o ścianę.

Po raz drugi podparłem nim drzwi i wróciłem do

łóżka. Już bez strachu. Zło, jeśli mu na to pozwolić,

może co najwyżej przestawiać meble. Nigdy wolę

człowieka.

O świcie odkryłem inne niespodzianki. Na ścianie

domu wisiały wysuszone zdechłe ptaki. Stary

szamański zwyczaj. Natomiast wykładzina w

moim pokoju nie była wykładziną. Tylko mchem.

Cokolwiek myśleć o gospodyni, nie okazała się

wiedźmą. Wypiłem przygotowaną przez nią

herbatę z liści koki, spojrzałem na parujący dach

jej kuchni, pożegnałem się i ruszyłem w drogę.

Stawiając pierwszy krok na stromych kamiennych schodach nie miałem zielonego

pojęcia, że będzie to droga krzyżowa.

Stacja czwarta. Podróżnik wraca do domu

Szlak do Señora de Qoyllurit'i ma osiem kilometrów długości. Niby nic. Ale to osiem

kilometrów pod górę.

W swej najlepszej formie bez problemów wbiegałem na Śnieżkę. A teraz? Teraz

poddałem się na drugim kilometrze. Usiadłem na kamieniu i stwierdziłem ze

zrozumieniem, że to nie na moje siły.

Nie ma możliwości, żeby po dwóch kilometrach wspinaczki bolały nogi. Nie bolały

mnie, więc pocieszyłem się, że jeszcze nie jest ze mnie taki dziad. Ale to nie o nogi

chodziło. Tylko o serce. Biło tak, jakby topiło się w oceanie i w poszukiwaniu tlenu

miało za chwilę wyskoczyć na powierzchnię.

Page 35: Operuję w Peru - Marzec 2011

O głowie nie wspomnę. Jeśli miałem w życiu doświadczyć wiercenia młotem

pneumatycznym w łepetynie, właśnie się to działo.

Działo się przy czwartym krzyżu drogi krzyżowej. Siedziałem pod nim i ani ręką, ani

nogą. Nic. Tylko niewidzialny uśmieszek alpak i lam, które pasły się wokół.

Co może koń, może i człowiek

Doczołgałbym się pewnie z powrotem do wioski, gdyby nie stary Indianin na koniu.

Po hiszpańsku mówił gorzej niż ja. Indianin, nie koń oczywiście. W keczua zapytał

dokąd idę.

- Do sanktuarium Señora de Qoyllurit'i – odparłem po hiszpańsku.

- Jest zamknięte – powiedział Indianin. – Otwieramy tylko w czasie świąt i dla grup

pielgrzymów.

Poczułem się tak, jakbym szykował się do lotu, a ktoś właśnie przetrącił mi skrzydła.

- Ale ja i tak idę – zaparłem się. Nie wiem dlaczego.

- To idź, niedługo spotkasz moją żonę – rzucił Indianin i ruszył w stronę Mahuayani.

Skoro koń może, to dlaczego nie ja? Wstałem i poszedłem. Droga jak za dotknięciem

czarodziejskiej różdżki złagodniała.

Pół godziny później stanąłem twarzą w twarz z żoną Indianina.

Klucz do serca. I świątyni

Z nią było gorzej, bo kobieta kompletnie nie znała hiszpańskiego, a mój słownik

keczua nie obejmuje aż tylu słów, ilu użyła w swoim pięciominutowym monologu.

Jego ton nie napawał optymistycznie.

Page 36: Operuję w Peru - Marzec 2011

Indianka nie była już piękną księżniczką. Poza tym była zamężna. Ale zrobiłem to, co

każdy, nie mający pojęcia o świecie książę, zrobić powinien. Uśmiechnąłem się i

spojrzałem kobiecie prosto w oczy. Najgłębiej jak się dało.

I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem. Z zakamarków swych grubych szat

kobieta wyciągnęła klucz i pokazała ręką, żebym za nią poszedł.

Uszliśmy kilka metrów. Do kamiennego muru. Tam zajarzyłem o co chodzi. To był

klucz do sanktuarium Señora de Qoyllurit'i. A ja w drodze powrotnej miałem

schować go pod wskazanym kamieniem.

Taka okazja zdarza się tylko raz w życiu. Miałem w ręku klucz do nieznanej,

andyjskiej świątyni. Serce waliło mi jak opętane, ale już nie z powodu wysokości.

Przyłożyłem do niego rękę, żeby nie wyskoczyło, nabrałem powietrza, wydałem z

siebie okrzyk radości, którego Indianka nie zrozumiałaby nawet gdyby znała język

polski i znów ruszyłem przed siebie. Niczym kozica.

Spotkanie w złocie, krwi i pocie

Klucz pasował idealnie. Otworzyłem nim wrota do pustego kościoła, w którym

rozlegał się śpiew ptaków. Uwinęły swe gniazda wśród kwiatów ustawionych na

pozłacanym ołtarzu.

Czekał na mnie na środku. Za szybą. Señor de

Qoyllurit'i – Chrystus na czarnej skale. Z jego

ciała spływała krew.

To nie był koniec wędrówki. Ostatnia stacja

drogi krzyżowej jest kilkaset metrów za

kościołem. Tuż u stóp lodowca, który w tym

miejscu zamienia się w wodę. Prawie pięć

tysięcy metrów nad poziomem morza.

Z Mahuayani do Cusco zabrałem się okazją 45-

Page 37: Operuję w Peru - Marzec 2011

tonową ciężarówką wiozącą drewno z Puerto Maldonado w Amazonii. Na stromych

podjazdach samochód prawie stawał dęba, jakby chciał wrócić tam, skąd

wyjechałem.

Uśmiechałem się tylko. Bo przecież wrócę. Indianie mówią, że kto trzy razy przyjdzie

do Señora de Qoyllurit'i, doświadczy w swoim życiu cudu.

Page 38: Operuję w Peru - Marzec 2011

Jak zdobyć Siódmy Cud Świata od tyłu

Szerokiej opinii publicznej znane są dwa szlaki do Machu Picchu: pieszy i

kolejowy. Oba nazywane są Drogami Inków. Ale bliższa ciału jest zupełnie inna

droga. Nazywa się Inka Jungle. Poprowadziłem nią grupę Polaków.

Przed przyjazdem do Peru Paweł, Janusz, Krzysiek i Wojtek słyszeli o tej drodze, ale

myśleli, że to kolejna z serii bajka o Inkach. Nic bardziej mylnego. Droga jest realna.

Tak realna, że pewnie do końca życia jej nie zapomną.

Ale najpierw o dwóch innych drogach. Tych, które oferują agencje turystyczne oraz

instytucje w Peru odpowiedzialne za przepływ obcokrajowców z miejsce na miejsce.

I oczywiście ich pieniędzy.

W krawacie na Machu Picchu

Pierwsza to pociąg. Może się to wydawać śmieszne, ale korzystając z tej opcji do

najsłynniejszej inkaskiej cytadeli można dotrzeć w krawacie. Co się zresztą zdarza.

Trzeba przy tym dodać, że jest to podróż droga. Całkiem możliwe zatem, że ci, którzy

do Machu Picchu dojeżdżają pociągiem, ale bez krawata, robią to tylko dlatego, że na

ładny zwis męski nie wystarczyło już pieniędzy.

Druga opcja jest jeszcze droższa. Nazywa się Inka Trail. To kilkudniowa wędrówka

przez Andy, po której człowiek jest szczęśliwy, bo dokonał rzeczy wielkiej. Ale coś

odbija mu się czkawką. To konsternacja. Wędrowiec jest skonsternowany na

przykład tym, że w górskim lesie dostawał obiad jak w dobrej restauracji, zamiast

chleba z masłem i że kąpał się pod ciepłym prysznicem, a nie w zimnym potoku. A

także tym, że przypadało na niego dwóch tragarzy, którzy dźwigali jego bagaż.

Taka przyjemność kosztuje setki dolarów. Oczywiście warto. Tylko po co?

Ani w pociągu, ani podczas Inka Trail zmierzający do Machu Picchu nie przeżyje

tego, po co do Peru przybył. Przygody. Przygoda nie umie narodzić się w

hermetycznych, niemal laboratoryjnych warunkach. To, co się w nich rodzi, jest

Page 39: Operuję w Peru - Marzec 2011

oczywiście cenne, ale nijak nie przystaje do hasła przewodniego wyprawy. Jest jak

lizanie cukierka przez szybę.

Tak nie poczuje się jego smaku, a co dopiero ducha Inków.

Gwoździe Marysi i Tereski

Tyle tytułem wstępu. Był on potrzebny do tego, żeby zrozumieć, iż drogi, którą zaraz

opiszę, także… nie polecam. Jest niebezpieczna. Ale niebezpieczna z naszego punktu

widzenia. Punktu widzenia białego, współczesnego człowieka.

Wybraliśmy się nią wczesnym rankiem z Cusco, dawnej stolicy Inków i serca

peruwiańskich Andów. To 3400 metrów nad poziomem morza. Po trzech godzinach,

w połowie drogi, autobus dojechał do miejsca zwanego Abra Malaga. Tysiąc metrów

wyżej niż Cusco.

Dojechał tam tylko po to, by z

niego zjechać. Na poziom 1500

metrów nad poziomem morza.

Do miejscowości zwanej Santa

Maria.

Jeśli do tych skoków

wysokości dodać, że Święta

Marysia leży na rogatkach peruwiańskiej dżungli i jadąc do niej trzeba używać

klaksonu na zakrętach, sama ta podróż może robić jako gwóźdź programu. To bardzo

solidny gwóźdź. Można nim przymocować w pamięci na stałe obraz niewyobrażalnie

pięknej natury. I ludzkiego geniuszu, który potrafił poprowadzić przez nią przejezdną

drogę.

Ale przecież my nie po gwoździe, tylko do Machu Picchu. Aby tam dotrzeć, trzeba

odwiedzić jeszcze Świętą Tereskę.

Page 40: Operuję w Peru - Marzec 2011

Do Santa Teresa opcje są dwie. Piechotka, co zabiera cały dzień. Albo samochód, co

zabiera dwie godziny. Pod warunkiem, że nie spadnie on w przepaść lub nie

przygniecie go lawina kamieni.

Z braku czasu wybraliśmy opcję numer dwa.

Andyjska Formuła Jeden

Gwoli ścisłości, samochody były dwa, bo oprócz nas, Polaków, zabrała się z nami para

Francuzów, młoda Peruwianka oraz żwawy Rosjanin. Był na tyle uprzejmy, że po pół

godzinie odstąpił mi miejsca koło kierowcy, przez co dalej nie musiałem jechać w

bagażniku. Aha, była jeszcze inna Peruwianka, nie tak młoda, jak ta pierwsza.

Siedziała w drugim bagażniku. Ale

ją zauważyłem dopiero po

dojechaniu na miejsce, kiedy

okazało się, że nie jest kolorowym

tobołkiem, za którego ją wziąłem.

Oba samochody spełniały

wszystkie warunki, by nimi nie

jechać. Pierwszy miał opony łyse

jak kolano, a drugi rozregulowany układ kierowniczy. W praktyce wyglądało to tak,

że kierowca, aby jechać prosto, cały czas musiał kręcić kierownicą na boki. Chyba

dokładnie tak samo robią ścigacze w Formule 1.

Tak, wrażenie jest jak najbardziej słuszne – jazda takimi samochodami była decyzją

nieodpowiedzialną. Ale wrażenie to za mało. Liczą się jeszcze realia. A te są takie, że

w Peru mało co wygląda tak, jak się wydaje. W istocie te samochody były bezpieczne,

bo miały dwóch miejscowych szoferów.

Nie na darmo mówi się, że jeśli ktoś umie jeździć w Peru, poradzi sobie w każdym

innym miejscu kuli ziemskiej. Potwierdzam. Najlepsi kierowcy na świecie jeżdżą w

Andach.

Page 41: Operuję w Peru - Marzec 2011

Między błotem a kamieniami

Wspomniałem, że dojechaliśmy do dżungli. Ale na chwilę. Po zapakowaniu się w

samochody ruszyliśmy z powrotem w stronę Andów. Wąskim gzymsem wielkiej

góry.

Po drodze mieliśmy dwie dłuższe przerwy. Pierwsza na pchanie aut, które utknęły w

błocie. Nie utknęłyby, gdyby dzień wcześniej w tym miejscu w przepaść nie spadł

spychacz równający teren. Łącznie z kierowcą. Maszyna trafiła na złom, a mężczyzna

do szpitala, co spowodowało, że chcąc nie chcąc musieliśmy zakasać nogawki i pomóc

koniom mechanicznym pokonać przeszkodę.

To było łatwe. Ale na drugim postoju zwątpiłem. Zwątpiliśmy wszyscy. Przed nami co

kilka minut schodziła lawina kamieni. Schodziła tak szybko, że inny spychacz nie

nadążał z ich odgarnianiem.

Droga więc raz była, by za

chwilę zniknąć. Następna

rundka spychacza, po czym

znów spadające kamienie. I tak

w koło Macieju.

Ciężko było się w tym połapać,

więc część wycieczki wolała

przejść ten fragment drogi na własnych nogach. A właściwie przebiec, bo przecież dla

kamieni nie jest ważne, czy drogą niżej jedzie samochód, czy idą ludzie.

Plecki Machu Picchu

Pod tych dwóch nieplanowych przerwach z rozpędu ominęliśmy Świętą Teresę i

dojechaliśmy do Hydroelektrowni. To tuż przy Machu Picchu.

Z Hydroelektrownią koło Machu Picchu jest tak, jest z bezpieczeństwem jazdy

samochodami przez Andy. Nie widać jej. Cała schowana jest w skale. Wszystko.

Łącznie z biurkiem dyrektora.

Page 42: Operuję w Peru - Marzec 2011

Widać za to przy niej coś innego. Plecy Machu Picchu. Wielką górę, która trzyma w

ryzach cały ten interes. W tej alternatywnej wyprawie chodzi więc o to, by do tego

Cudu Świata, jednego z siedmiu, zakraść się od tyłu.

Za plecami Machu Picchu kończy się jazda autem. Osiem kilometrów przed Aguas

Calientes, miasteczka u podnóża cytadelii. Można do niego dotrzeć pociągiem. To

najdroższy odcinek kolejowy na świecie. Przejechanie jednego kilometra kosztuje

ponad dwa dolary. Ale można też całą tę trasę przejść na piechotę. W dwie godziny.

Cały czas czując coraz bliższy oddech legendy. Smakując ją. W błocie, strachu, głodzie

i pragnieniu. Tak jak przystało na dawnych mieszkańców tego miejsca.

Page 43: Operuję w Peru - Marzec 2011

Ośla miłość

Page 44: Operuję w Peru - Marzec 2011

Demony rodzą się i umierają we mgle

Wszystkie koleżanki Brayana zobaczyły już jego fifolka i gołą pupę. Dwa razy,

na lekcji, kiedy chłopakowi zachciało się siku. Mimo to głuchoniemy

Peruwiańczyk nie wyleci ze szkoły. Choć ją olewa. Dosłownie.

Dni w Limie są ciągle słoneczne i gorące. W południe temperatura sięga trzydziestu

kresek, ale poranki i wieczory są już inne. Mgliste. To znak, że w Peru zaczęła się

jesień.

We mgle rodzą się demony. Mój demon

dotyczy Brayana.

Kilka tygodni temu głuchoniemy

dziewięciolatek wychowywał się z

psami w piaszczystych slumsach na

południu Limy. Nie wiedział, że istnieje

coś takiego jak szkoła.

Poszedł do niej dzięki Czytelnikom tego bloga. Od razu do trzeciej klasy.

Minął miesiąc. Czas podsumowań. Mój demon twierdzi, że chłopak powinien wrócić

do swych slumsów. Twierdzi tak, bo ma mocne argumenty.

Brayan jest strasznie opóźniony. Nie chodzi o naukę. O niej za chwilę. Chłopiec jest

opóźniony w inny sposób. Nie nadąża za zasadami świata, w którym się znalazł.

Klasę i cały szkołę traktuje jako kolejny kawałek swego terytorium. Oznacze je

moczem.

- Brayan rozumie i umie już powiedzieć w języku migowym toaleta, ale nie korzysta z

tego – mówi panna Rosemary, wychowawczyni chłopca w Efata, Centrum

Edukacyjnym dla Głuchych w Villa El Salvador w Limie. – Wszystkie plamy na

murach szkoły to jego dzieło.

Page 45: Operuję w Peru - Marzec 2011

Rozglądam się. Widać, że dziś Brayanowi chciało się sikać kilka razy.

On też się rozgląda. Znam go już trochę, więc wiem, że potrafi pochłonąć go chwila, w

której się znajduje. Nie zwraca wówczas uwagi na to, co dzieje się wokół. Ale co jakiś

czas omiata wzrokiem okolice. Jakby chciał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Jakby kontrolował teren, na którym się znajduje.

Teraz znów podniósł głowę. Oderwał

oczy od koleżanek i kolegów, którzy

bawili się z nim na placu. I popatrzył

przed siebie. Tam gdzie stałem.

Nie podszedł do mnie. Jakbym w

ogóle nie wyjechał z Limy na dwa

tygodnie.

Nie ma problemu. Jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra przyjdzie do

Mahometa. Podszedłem zatem ja. Z wyciągniętą ręką. Uścisnął ją.

- Cześć, jestem Peter, a ty – zapytałem w języku migowym.

- Mam na imię Brayan – odpowiedział i wrócił do zabawy na huśtawce.

Panna Rosemary mówi, że Brayan jest chłopcem o niezwykle silnym charakterze.

Zakrywa nim swoją osobowość. W języku migowym nauczył się już słów proszę,

dziękuję, przepraszam. To słowa klucze. Ten, kto pozna ich prawdziwą wartość, jest w

stanie nawiązać relację z innymi bez zbędnej gadaniny. To te słowa sprawiają, że

pojawia się zaufanie, za którym otwierają się wrota do niezwykłego świata. Świata

ludzkich osobowości.

Brayan rozumie znaczenie słów-kluczy, ale nie używa ich. A jeśli używa, robi to tak,

by te wrota zamknąć z hukiem, a nie delikatnie otworzyć.

On tego nie chce. Nie chce pokazać, jaki jest naprawdę.

Page 46: Operuję w Peru - Marzec 2011

Ale przemawia. Nie jest na tyle sprytny, by to ukryć. Przemawia w inny sposób.

Kiedy byłem w Andach, w szkole odbył się konkurs plastyczny pod tytułem Narysuj

siebie. Praca Brayana znalazła się wśród wyróżnionych. Wisi z innymi w oknie klasy.

Chłopiec na rysunku Brayana ma tylko jedną

nogę i jedną rękę. A z oczu płyną mu dwie

wielkie łzy.

Jeśli Brayan czuje, że jest inny, bo czegoś mu

brakuje, poczucie tego braku musi być

ogromne.

Gdy dotarło to do mnie, demon zatryumfował. Byłem pewny, że to samo podpowiada

nauczycielom i dyrekcji szkoły. Ale nie. Rozmawiałem z nimi prawie godzinę. Mają z

Brayanem piekło, lecz chcą go zatrzymać.

Myślałem, że to chwilowe zawahanie, więc czym

prędzej poleciałem do sekretariatu i zapłaciłem

czesne za kwiecień. Brayan zostanie więc w szkole

co najmniej jeszcze jeden miesiąc.

Szkoła chce go zatrzymać, bo mimo że ją olewa, to

także się uczy.

- To bardzo powolny proces, przede wszystkim

jeśli chodzi o rysowanie i pisanie – twierdzi

wychowawczyni. – Rodzina Brayana zaniedbała

okres, w którym dziecko uczy się trzymać w ręku długopis czy pędzelek.

Zaniedbała to mało powiedziane. Nie zrobiła nic. Brayan trzyma długopis tak, jak

trzyma się nóż z zamiarem wbicia go w stół.

Page 47: Operuję w Peru - Marzec 2011

Wyćwiczenie zdolności manualnych jest możliwe. Tyle tylko, że wymaga czasu. I

ogromnej pomocy ze strony rodziny.

Rozmawiałem z nią wcześniej, ale okazuje się, że to za mało. Ani mama, ani babcia,

ani siostra Brayana, ani tym bardziej ja nic z tej rozmowy nie zrozumieliśmy.

Usiądziemy zatem raz jeszcze. Rodzina Brayana powinna wiedzieć co chodzi mi po

głowie. A chodzi to, że chłopiec musi uczyć się też w domu. I to ostro. Przede

wszystkim zasad z naszego świata.

Każda mgła ma swój początek i koniec. Tak samo jest z demonami. Wierzę, że

opuszczą też one Brayana i uwolnią jego osobowość. Uwolnią jego talent. To, że go

ma, nie ulega wątpliwości. Ja po miesiącu w szkole nie potrafiłem wyłowić z labiryntu

liter ukryte słowa.

Brayan to potrafi.

Czesne za kwiecień zapłaciłem z części pieniędzy, które przekazała Ciocia Klocia.

Page 48: Operuję w Peru - Marzec 2011

Daleko od Peru. Bliżej Ziemi

Ziemia zabija. Nie specjalnie i z premedytacją. Tylko normalnie, jak do tej pory.

Zabija wszystkie gatunki, które nie są w stanie przystosować się do jej

warunków. To, że tym gatunkiem może być rodzaj ludzki, interesuje tylko nas.

W Peru obraz cierpiącej Japonii przypomina relacje z - jednej strony - dalekiego, a z

drugiej - bliskiego kraju. Przez sejsmiczne analogie. W każdej chwili podobna

tragedia może wydarzyć się w Kraju Inków.

Ale ja nie o tym. Dużo ciekawsze jest przerażenie, z jakim świat przyglądał się i

przygląda temu, co wydarzyło się w Kraju Kwitnącej Wiśni. Można z tego przerażenia

wyciągnąć wiele wniosków.

Wbrew pozorom nie jest to największa tragedia w historii. Były większe, ale nie było

wówczas jeszcze internetu i telewizji, by o tym poinformować. I będą większe.

Całkiem możliwe, że świat też o nich się nie dowie, bo nie będzie już wtedy obu tych

mediów.

Nie umniejsza to skali japońskiej tragedii. Rzeczywiście może przerażać. Ale czy

powinna dziwić?

Nie. Bo to tak, jakby dziwić się, że piorun zabił człowieka, który podczas burzy

schronił się pod samotnym drzewem. To tak, jakby mieć pretensje, że na drogach

szybkiego ruchu samochody rozbijają się z powodu nadmiernej prędkości.

Na świecie jest wystarczająco bezpiecznych miejsc, by przeżyć mogli wszyscy.

Bezpiecznych w sensie nie chwiejących się, jak na przykład japońskie wyspy, czy

peruwiańskie wybrzeże.

Miejsca te są puste, a ludzie nadal osiedlają się tam, gdzie się trzęsie. Budują domy na

terenach powodziowych. Stawiają przedsiębiorstwa pod czynnymi wulkanami.

Tak jakby to Ziemia miała przystosować się do człowieka. Nie na odwrót.

Page 49: Operuję w Peru - Marzec 2011

Czy chcę przez to powiedzieć, że Japończycy sami są sobie winni?

Jeśli oddzielić emocje od faktów – tak. Kraj, który jest w stanie stworzyć sztuczną

inteligencję, ma na tyle własnej, by wykryć i ocenić ryzyko. Szkoda, że z tego nie

skorzystano. Mało tego. Z ryzyka zadrwiono, budując elektrownie atomowe. Niczym

zamki na piasku.

Japończycy, podobnie jak inni ludzie cierpiący w wyniku kataklizmów, pewnie mieli

nadzieję. Nią się kierowali. Ale w dzisiejszych czasach to za mało, by przeżyć.

Czy chcę przez to powiedzieć, że ludzie mieszkający na trzęsącej się ziemi, nad

wylewającymi się morzami i pod dymiącymi wulkanami powinni przeprowadzić się

w inne miejsca? I tam budować miasta. Choćby na spokojnych stepach i bezkresnych

pustyniach.

A dlaczego nie? Ludzie tak

kiedyś robili. Podążali tam,

gdzie byli bezpieczniejsi.

Robili tak, bo słuchali

Natury.

Teraz słuchają polityków i

wojskowych, którzy każą

strzec granic. Narody nie

mogą ich przekraczać. Choć gdy powstawała Ziemia, nie było wówczas dzisiejszej

mapy świata. Była przestrzeń, by go zagospodarować inaczej. Był na to czas.

Ludzie słuchają też swoich zachcianek. A te nie pozwalają opuścić pięknego domu na

ziemi, która może zabić.

I zabijać będzie. Nie specjalnie i z premedytacją. Tylko normalnie, jak do tej pory.

Zabijała, zabija i zabijać będzie wszystkie gatunki, które nie są w stanie przystosować

się do jej warunków. To, że tym gatunkiem może być rodzaj ludzki, interesuje tylko

Page 50: Operuję w Peru - Marzec 2011

nas. A właściwie nie interesuje, bo nie nauczyliśmy się wystarczająco. Nie

nauczyliśmy się niemal niczego.

Nadal nie wiemy jak przestać być najgorszymi gospodarzami jacy tylko mogli się

Ziemi przydarzyć.