Upload
olimpijskietetno
View
228
Download
5
Embed Size (px)
DESCRIPTION
"Olimpijskie Tętno" to magazyn portalu igrzyska24.pl skierowany do wszystkich miłośników sportu.
Citation preview
1/2015 (1)
2
3
„To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe” - ileż razy powtarzaliśmy sobie to
zdanie, patrząc na wyczyny naszych sportowców w 2014 roku? Zbyszek
Bródka wygrywający o tysięczne sekundy złoto olimpijskie, polscy siatkarze
pokonujący legendarnych Brazylijczyków w finale MŚ, czy nareszcie Michał
Kwiatkowski samotnie jadący po tytuł mistrza globu – oni wszyscy przysparzali
nam wielkiej radości i łez wzruszenia. Jednak sport olimpijski to nie tylko
sukcesy w najbardziej „wystawowych” konkurencjach. Sport olimpijski to
również dyscypliny, o których nie przeczytacie nigdzie w Internecie.
Przepraszam, od stycznia przeczytacie o nich w naszym nowym magazynie -
„Olimpijskie Tętno”.
Zdarzały Wam się sytuację, że chodziliście od kiosku do kiosku, pytając czy
jest Wasz ulubiony magazyn? Słyszeliście, że niestety nie ma i szukaliście dalej,
wędrując po całym mieście. Kiedy już go znaleźliście, okazywało się, że jego
cena z każdym kolejnym wydaniem jest wyższa, a liczba stron się nie
zwiększa. Wreszcie, czytając go przy śniadaniu, zalaliście kilka stron kawą,
bądź gazeta dostała się w niepożądane objęcia waszego pupila?
Zapomnijcie o tych problemach, u nas ich nie doświadczycie.
„Olimpijskie tętno” oddajemy do Waszych rąk za całkowitą darmochę.
Dostęp do naszego magazynu będzie nieograniczony, a wystarczy do tego
komputer, laptop, tablet czy smartfon. Przeczytacie nas zatem na przerwie
w szkole, w pracy, podróżując komunikacją miejską, czy też wypoczywając
wieczorem na kanapie. Nigdy więcej nie będziecie już szukać swojego
ulubionego magazynu w punktach prasowych, gdyż będziemy z Wami
zawsze pod ręką.
W naszym premierowych numerze pokusiliśmy się o podsumowanie
poprzedniego roku, który dla polskiego sportu był tak udany. Sprawdziliśmy
również czemu to igrzyska są największą sportową imprezą na świecie oraz
jaka przyszłość czeka olimpizm w najbliższym czasie. Oprócz tego w cyklu
dyscyplin, których nie ma już w programie olimpijskim, przybliżymy Wam
tajniki lacrosse’a, a w „sporcie od kuchni” zajrzymy do hokejowej szatni i na
lodowisko. Jednak to nie wszystkie atrakcje, jakie przygotowaliśmy specjalnie
dla Was – zapalonych kibiców sportu olimpijskiego.
Myślę, że już w pierwszym wydaniu „Olimpijskiego Tętna” każdy znajdzie coś
dla siebie, a za kilka miesięcy nikt nie powie o naszym magazynie, że „to zbyt
piękne, by mogło być prawdziwe”. Niech Wasze serca od stycznia 2015 roku
zabiją olimpijskim rytmem!
Przemysław Kucharzak
redaktor naczelny magazynu
Dlaczego igrzyska olimpijskie są
wyjątkowe …………...………..4-5
Temat numeru:
Przyszłość igrzysk według Bacha
- o Agendzie 2020……………6-7
Olimpijskie przymiarki …..…...8-9
Igrzyska po meksykańsku...10-12
Ich już z nami nie ma |
lacrosse……………………...14-15
Człowiek, który zmienił styl
klasyczny……………………16-19
Monarchomachia, czyli walka
monarchów ………...…….20-21
Cuda, jakie zjazd widział…...22
Rok powrotów w polskim
judo………………………....23-24
Wywiad asów - rok 2014 oczami
naszych redaktorów…..…25-27
Druga strona krążka ….…28-29
Czyli najlepsze wrzutki na
portalach społecznościowych
w ostatnim miesiącu.….....30-31
Magazyn portalu igrzyska24.pl
E-mail: [email protected]
Facebook: https://www.facebook.com/Igrzyska24
Twitter: https://twitter.com/igrzyska24pl
Instagram: http://instagram.com/olimpijskietetno/
Zespół: Przemysław Kucharzak (redaktor naczelny), Dawid Brilowski, Szymon Burak, Szymon Gagatek, Mateusz Górecki, Arkadiusz Kubiak, Wojciech
Nowakowski, Mikołaj Rogalski, Mateusz Sołościuk, Bartosz Szafran
Opracowanie graficzne i skład: Andrzej Machnik (projekt logo), Szymon Gagatek, Mateusz Sołościuk
4
DLACZEGO
IGRZYSKA SĄ
WYJĄTKOWE?
Ich historia liczy prawie
2800 lat, gdyż pierwsze
rozegrano już w 776 r.
p.n.e. Za każdym razem
są wielkim świętem dla
wszystkich sportowców,
trenerów, organizatorów,
a przede wszystkim
kibiców. Co to takiego?
Oczywiście igrzyska
olimpijskie.
5
Autor:
Przemysław Kucharzak
( @Bziemek)
tarożytne Igrzyska Olimpijskie były ogromnym
wydarzeniem, na czas którego zaprzestawano wojen,
a życie toczyło się jedynie wokół sportu. Pierwszą tego
typu imprezę datuje się na 776 r. p.n.e. Igrzyska trwały
wtedy pięć dni, ale cała ceremonia obejmowała również
proces dotarcia zawodników na miejsce rywalizacji, jak
i czas, w którym wracali oni do domów. „Pokój boży” trwał
zatem około dwóch miesięcy i tak co cztery lata (z małymi
wyjątkami) aż do 393 r. n.e., kiedy oficjalnie odbyły się
ostatnie starożytne igrzyska. Słuch o wielkim sportowym
święcie zaginął aż na 1500 lat.
W 1894 r. z inicjatywy barona Pierre’a de Coubertina
powołano w Paryżu Międzynarodowy Kongres ds.
Wskrzeszenia Igrzysk Olimpijskich. Jego decyzją w czerwcu
1894 r. powołano Igrzyska Olimpijskie ery nowożytnej,
a dwa lata później pierwsza tego typu impreza odbyła się
oczywiście w „stolicy” olimpizmu, czyli Atenach. Aktualnie
IO są największym świętem sportowym, jakie świat widział
i nie zanosi się na to, aby kiedykolwiek to się zmieniło.
Dlaczego tak jest? Powodów, dla których igrzyska są
wspaniałe, wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju jest wiele.
Po pierwsze, najbardziej charakterystyczną cechą IO jest
ich multidyscyplinarność. Wszyscy sportowcy uprawiający
dyscypliny olimpijskie spotykają się w tym samym miejscu
i w tym samym czasie. Jest to dla nich znakomita okazja
do spotkania, na które zbyt wiele czasu poza okresem
igrzysk nie mają, oraz do kibicowania sobie nawzajem.
Tylko podczas IO koszykarze mogą dopingować
lekkoatletów, hokeiści na lodzie skoczków narciarskich, itd.
Po drugie, na IO nie liczą się tylko medale, ale liczy się
w sam w nich udział. Ileż to było przypadków, w których
zawodnicy z egzotycznych krajów stawali na starcie
zawodów nie będąc do nich zupełnie przygotowanymi?
Najlepszym przykładem jest Gwinejczyk Eric Moussambani,
który na IO w Sydney wystartował na 100 m stylem
dowolnym.
Na dodatek jego dwaj konkurenci z biegu eliminacyjnego
popełnili falstart i Eric płynął sam. Dopingowany przez
publiczność dotarł do mety, za co zebrał gromkie brawa
i został bohaterem. I to jest właśnie piękno igrzysk – tutaj
najgorsi nie są wyśmiewani, tylko podziwiani za swój
heroizm i za to, że spełnili swoje sportowe marzenia.
Po trzecie, każde igrzyska to niesamowita kopalnia wiedzy
dla kibiców. Przez dwa tygodnie możemy obejrzeć relacje
praktycznie ze wszystkich dyscyplin znajdujących się
w programie IO i przede wszystkim, przybliżyć sobie ich
zasady. Dzięki temu wielu kibiców odkrywa, że któraś z nich
jest naprawdę ciekawa i nagle zaczyna się nią
interesować. To jest również wielka magia igrzysk
olimpijskich.
Po czwarte, podczas IO cały świat zapomina o istnieniu
innych dziedzin życia. Choć w sensie politycznym
wspominany „pokój boży” nie jest już wiążącym
zobowiązaniem dla możnych tego świata, to tzw. „zwykli
obywatele”, mogą na ponad 2 tygodnie wyrwać się
z codziennej rutyny, by z wypiekami na twarzy
dopingować sportowców z całego świata, bohaterów
będących ich reprezentantami w najbardziej medialnej
walce z przeciwnikami i swoimi słabościami.
Skoro jest tak pięknie to dlaczego MKOl nadal coś
kombinuje i stara się „ulepszać” igrzyska?
Plamą na ich wizerunku jest doping, który niestety coraz
częściej stosują sportowcy. W ostatnich latach na
niedozwolonym wspomaganiu wpadło wielu zawodników,
zarówno tych z czołówki, jak i tych słabszych. Niestety na
„czarnej liście” znajdują się również Polacy, a przykładami
z najnowszej historii mogą być Kornelia Marek
w Vancouver i Daniel Zalewski w Soczi. Jednak większym
problemem dla MKOl-u może okazać się … on sam.
Zmiany w ruchu olimpijskim, a szczególnie przepisy przyjęte
w Agendzie 2020 (o której piszemy na stronach 6-7) są co
najmniej dziwne. O co chodzi Thomasowi Bachowi i reszcie
osób rządzących olimpizmem, za bardzo nie wiadomo.
A skoro nie wiadomo o co chodzi, to musi chodzić
o pieniądze…
S
W trakcie niedawnej 127. Sesji Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego
przegłosowano wejście w życie Agendy 2020, której pomysłodawcą i głównym
autorem jest Thomas Bach. Były niemiecki szermierz poszedł w dostosowywaniu
igrzysk do dzisiejszych czasów bardzo daleko. Pojawia się jednak pytanie, czy
wszystkie elementy Agendy, przegłosowane przez MKOl jednogłośnie, będą dla
igrzysk korzystne?
Autor:
Bartosz Szafran
( @BartoszSzafran)
ajgłośniejszą i najbardziej
kontrowersyjną zmianą jest
umożliwienie organizowania
igrzysk w więcej niż jednym mieście,
a nawet w kilku państwach. Ma to
na celu zmniejszenie gigantycznych
kosztów ponoszonych przez
organizatorów. Dotychczas tylko raz
w historii część konkurencji
odbywała się w innym kraju niż
zasadnicza część igrzysk. W 1956 roku
konkurencje jeździeckie rozgrywano
w Sztokholmie, podczas gdy
wszystkie pozostałe w Melbourne. Od
lat jest też przyjęte, że niektóre
mecze turnieju piłkarskiego igrzysk
odbywają się poza głównym
miastem-organizatorem. Teraz taka
możliwość dotyczyć będzie i innych
konkurencji. Natychmiast pojawiły się
pogłoski, że już w czasie najbliższych
Zimowych Igrzysk w Pjongczang
konkurencje „ślizgowe” czyli
saneczkarskie, bobslejowe i skele-
tonowe rozegrane zostaną w Japonii
– na rzadko używanym torze
w Nagano, albo jeszcze rzadziej
wykorzystywanym w Tokio. Nieomal
z dnia na dzień koreańscy robotnicy
mieliby porzucić łopaty oraz inne
narzędzia i zaprzestać za-
awansowanej przecież budowy toru
lodowego w stolicy igrzysk 2018.
Byłoby to bzdurą totalną, bo obiekt
jest już w znacznym stopniu
wybudowany, a zainwestowane
dotąd pieniądze utopiono by
w błocie, a dokładnie rzecz biorąc
w śniegu. Na szczęście wydaje się, że
bobsleiści, saneczkarze i skeletoniści
nie będą się „kisić we własnym sosie”
w Japonii, tylko z resztą olimpijskiej
rodziny będą poznawać uroki
koreańskiej zimy. Niemniej pomysł na
przyszłość jest dobry, gdyż
umożliwiłby staranie się o igrzyska nie
tylko największym metropoliom
świata.
N
Przyszłość igrzysk według Bacha,
czyli o Agendzie 2020
P
hoto
: ad
rian
8_8
(fl
ick
r) l
ic. (C
C B
Y 2
.0)
Kontrowersje i poruszenie w świecie
sportu wywołała też zmiana
koncepcji opracowywania
programu kolejnych igrzysk
w oparciu nie o dyscypliny, lecz
o konkurencje. Ograniczono
maksymalną liczbę kompletów
medali, które mogą być rozdane
w czasie letnich igrzysk do 310,
a w czasie zimowych do 100. Nie ma
natomiast ograniczeń w liczbie
dyscyplin. Organizatorzy igrzysk będą
mieli prawo wprowadzić do
oficjalnego programu dodatkowe
konkurencje (oczywiście przy
akceptacji MKOl), ale w przypadku
przekroczenia liczby 310 czy 100
będą musieli wyrzucić inne. I tu
natychmiast pojawiły się pogłoski,
jakoby z programu olimpijskiego
miało zniknąć na przykład pchnięcie
kulą. Polaków to bardzo zabolało,
wszak w tej konkurencji na koncie
mamy trzy olimpijskie złota, rośnie
nam też zawodnik, który może
wygrywać najważniejsze konkursy
w następnych latach – mowa tu
o Konradzie Bukowieckim. W każdym
razie niewykluczone, że organizator
kolejnych zimowych igrzysk
wprowadzi do programu dwie
konkurencje w skibobach, a wyrzuci
z niego slalom kobiet i gigant
mężczyzn, a japońscy organizatorzy
igrzysk w Tokio, postanowią
wprowadzić do programu dwie
kategorie sumo, usuwając zeń wagę
lekkośrednią w boksie i 400 metrów
stylem dowolnym. My w Polsce
zapewne włączylibyśmy do igrzysk
letnich żużel (pomijając fakt, że
sporty motorowe nie mogą być
częścią igrzysk olimpijskich) i latanie
precyzyjne, wyrzucając piłkę wodną,
pływanie synchroniczne i debel
kobiet w badmintonie.
Przyznać trzeba jednak obiektywnie,
że w Agendzie są i elementy bardzo
dobre. Mowa tu przede wszystkim
o tych, które mają na celu
zmniejszenie kosztów wyboru
gospodarza kolejnych igrzysk.
Procedura ma być mniej
skomplikowana, krótsza i przede
wszystkim bardziej transparentna.
Aplikacje miast i wszelkie dokumenty
związane z procesem wyłaniania
gospodarza mają być upublicznione,
ważnym elementem w ocenie
kandydatury ma być już istniejąca
infrastruktura sportowa.
Jest też w Agendzie kilka elementów
obiektywnie wartościowych. Komitet
postawił sobie cel, by na igrzyskach
panowała równość i równo-
uprawnienie. Co do koloru skóry,
orientacji seksualnej i płci, co
oznacza, że w przyszłości ma
startować w olimpijskich zawodach
równa liczba kobiet i mężczyzn.
Podkreślono bardzo wysoki priorytet
czystości sportu. Walka
z niedozwolonym wspomaganiem
ma być jeszcze bardziej intensywna
i skuteczna. Nawiązana zostanie
bliska współpraca z federacjami
poszczególnych dyscyplin oraz
organizacjami sportowymi, celem
umożliwienia startu na igrzyskach
wszystkim najlepszym sportowcom.
Chodzi tu głównie o zawodowych
koszykarzy, hokeistów i zapewne
bokserów. Utworzony zostanie
w niedalekim czasie olimpijski kanał
telewizyjny, w którym miłośnicy
sportów olimpijskich znajdą wszystko,
co ich zainteresuje. Podjęto też
decyzje techniczne – jak na przykład
przesunięcie Igrzysk Olimpijskich
Młodzieży na lata nieparzyste, tak,
by nie kolidowały z zimowymi i letnimi
igrzyskami olimpijskimi.
Reasumując, można mieć wiele
wątpliwości co do niektórych
elementów Agendy 2020. Trudno je
jednoznacznie oceniać w momencie
gdy pozostają one w sferze
projektów, planów i zamiarów. Jak
z wszystkim, życie zweryfikuje ich
słuszność i zasadność. Niewątpliwie
Agenda jest przełomem - pierwszym
sygnałem, że MKOl chce się
reformować i zmieniać na lepsze,
dostosowywać do rzeczywistości.
Czy zmienią się igrzyska dla zwykłego
ich „zjadacza”? Kibica, który siedzi
przed telewizorem, komputerem czy
nawet na samej arenie? Miejmy
nadzieję że nie. Bo czy jest coś
piękniejszego niż emocje, które 10
miesięcy temu przeżywaliśmy,
śledząc triumfy Stocha, Bródki czy
Kowalczyk?
8
Rok 2014 oficjalnie dobiegł końca. Pierwszy period walki o olimpijskie kwalifikacje
był dla nas słodko-gorzki. Z jednej strony wywalczyliśmy już trzy miejsca startowe w
żeglarstwie, jednakże z drugiej swoje szanse zaprzepaściły m.in. obie drużyny
piłkarskie. Nadchodzące 365 dni powinny być wszakże znacznie lepsze, a pierwsze
szanse na poprawienie dotychczasowego bilansu czekają na nas już w styczniu.
Autor:
Mateusz Górecki
( @mateusz00142)
decydowanie najwięcej nie
tylko olimpijskich, ale czysto
sportowych emocji wzbudziły
Mistrzostwa Europy w piłce ręcznej
kobiet, które w połowie grudnia
gościły na Węgrzech i w Chorwacji.
Duże nadzieje wiązaliśmy ze startem
naszej reprezentacji, czyli czwartej
drużyny Mistrzostw Świata 2013.
Podopieczne Kima Rassmusena
zagrały słaby turniej, wygrywając
tylko jedno spotkanie i to
z przeciętnymi Rosjankami. Naszym
szczypiornistkom udało się jednak
wywalczyć jedenaste miejsce, które
oznaczało rozstawienie w losowaniu
par barażowych mistrzostw świata.
Polki zawalczą więc z ekipą Ukrainy,
a zwyciężczynie dwumeczu
wywalczą prawo startu
w przyszłorocznym czempionacie
globu. A stamtąd już tylko rzut
beretem do Rio. Z
OLIMPIJSKIE
PRZYMIARKI
STYCZEŃ
Ph
oto
: T
om
asz
Du
nn (
flic
kr)
lic
: C
C B
Y 2
.0
Wracając do ME, w finale spotkały się faworyzowane
Norweżki z rewelacyjnie grającą na tym turnieju ekipą
Hiszpanii. Ze starcia gigantów obronną ręką wyszły
Skandynawki, które tym samym są już pewne gry
w olimpijskim turnieju piłki ręcznej.
W Dubaju specjalistki od rugby 7 walczyły o pierwsze
punkty do olimpijskiego rankingu w turnieju IRB. Zawody
w Zjednoczonych Emiratach Arabskich wygrały
Nowozelandki, przed Australijkami, Kanadyjkami
i Francuzkami. To właśnie te cztery znajdują się aktualnie
na miejscach premiowanych awansem na igrzyska,
aczkolwiek należy pamiętać, że do rozegrania zostało
jeszcze pięć punktowanych turniejów. Panowie natomiast
w minionym miesiącu rozegrali dwa turnieje World Series.
W Dubaju triumfowała ekipa RPA, a tuż za nią
sklasyfikowano reprezentacje Australii i Fidżi. Zawodnicy
z południowej Afryki okazali się najlepsi także w drugim
turnieju, w Port Elizabeth, w finale którego pokonali Nową
Zelandię. Po trzech turniejach na czele rankingu znajdują
się drużyny RPA, Fidżi, Nowej Zelandii i Australii.
Fidżi zdominowało także ostatni turniej I rundy Ligi
Światowej w hokeju na trawie. Zarówno męska, jak i żeńska
reprezentacja tego kraju wywalczyły sobie prawo startu
w turnieju drugiej rundy, w której ich rywalami miały być
m.in. ekipy biało-czerwonych. Fidżi z powodu braku
funduszy zdecydowało jednak wycofać się z rozgrywek,
w związku z czym awans do Ligi Światowej uzyskały
reprezentacje Papui - Nowej Gwinei. W półfinałach tych
prestiżowych rozgrywek do zdobycia będzie aż siedem
kwalifikacji na Igrzyska w Rio. Pierwszy turniej drugiej rundy
z udziałem podopiecznych Karola Śnieżka odbędzie się
w dniach 17-25 stycznia w Singapurze.
Drugą kolejkę Ligi Światowej rozegrali piłkarze wodni.
Swoje mecze pewnie wygrali Grecy, Węgrzy, Rosjanie,
Chorwaci i Serbowie, którzy po dwóch kolejkach mają na
swoim koncie komplet punktów. Zwycięzca całego cyklu
uzyska awans na igrzyska olimpijskie.
Polacy w olimpijskich rankingach Judo: Dość dobrze wygląda sytuacja rankingowa polskich
judoków. Na dzień dzisiejszy na tatami w Rio
oglądalibyśmy Macieja Sarnackiego (+100 kg), Darię
Pogorzelec (-78 kg), Łukasza Błacha (-81 kg), Agatę
Ozdobę (-63 kg), Katarzynę Kłys (-70 kg) oraz Pawła
Zagrodnika (-66 kg).
Blisko kwalifikacji są także Patryk Ciechomski, Łukasz
Kiełbasiński, Ewa Konieczny czy Arleta Podolak.
Kolarstwo torowe: Słabsze starty naszych kolarzy
w Pucharze Świata w Londynie poskutkowały sporymi
stratami w olimpijskim rankingu. Na dzień dzisiejszy do Rio
pojechałaby drużyna kobiet na dochodzenie, po jednym
zawodniku w męskim sprincie i keirinie, zawodniczka
w omnium i sprincie. Tym samym z miejsc premiowanych
awansem w porównaniu do ubiegłego miesiąca wypadł
zawodnik w omnium, zawodniczka w keirinie i drużyna
sprinterów.
Taekwondo: W tej dyscyplinie kwalifikacje na podstawie
rankingu wywalczy tylko sześciu zawodników i sześć
zawodniczek w każdej z kategorii wagowych. Z grona
biało-czerwonych najwyżej, bo na 29. lokacie
sklasyfikowana jest Aleksandra Kowalczuk (+67 kg), zaś 35.
miejsce zajmuje Piotr Paziński (-80 kg).
Golf: Biało-czerwoni w rankingu golfowym sklasyfikowani
są na odległych lokatach. Wśród panów 1548. jest Paweł
Japol, zaś w klasyfikacji golfistek Martyna Mierzwa plasuje
się na 871. lokacie.
Kolarstwo górskie: Wciąż czwarte miejsce w rankingu
kolarzy górskich zajmują nasze panie, co na ten moment
daje nam dwie kwalifikacje olimpijskie. Odległą, 30. lokatę
okupują natomiast panowie, a ostatnie premiowane
awansem jednego kolarza, 23. miejsce zajmują Węgrzy.
Triathlon: Do większych przetasowań nie doszło także
w rankingu triathlonowym. Maria Cześnik i Agnieszka Jerzyk
na dzień dzisiejszy bez problemu wywalczyłyby sobie
prawo startu w Rio. Gorzej wygląda sytuacja naszych
panów. Mateusz Kaźmierczak w rankingu olimpijskim jest
93., a zdobycie przepustki gwarantuje na ten moment 62.
miejsce na olimpijskiej liście kwalifikacyjnej.
Bilans zysków i strat:
Zyski:
- Żeglarstwo (3): RS:X, RS:X, Laser
Straty:
- Piłka nożna (2): K, M
- Gimnastyka sportowa (1): drużyna M
Styczeń z kwalifikacjami Styczeń pomimo mrozu powinien być dla nas jednym
z najgorętszych miesięcy tego roku. Wszystko przez fakt, że
już 15 stycznia przeniesiemy się do Kataru, na Mistrzostwa
Świata w piłce ręcznej mężczyzn. Polacy po wielu
zawirowaniach związanych w rezygnacją drużyn
oraz „dzikimi kartami” dla kilku federacji, zagrają
ostatecznie w mocnej grupie D z Danią, Rosją, Niemcami,
Argentyną i Arabią Saudyjską. Cel jasny i prosty – miejsce
w najlepszej siódemce. Zdobywcy miejsc 2-7 wywalczą
bowiem prawo startu w turnieju kwalifikacyjnym do Igrzysk
Olimpijskich w Rio de Janeiro. Z kolei mistrz świata zapewni
sobie komfort przygotowań do walki o olimpijski medal.
Dzień wcześniej w Urugwaju zainaugurowane zostaną
Mistrzostwa Ameryki Północnej U-20 w piłce nożnej.
Triumfatorzy turnieju zagwarantują sobie miejsce
w olimpijskim turnieju futbolowym, zaś zdobywcy drugiego
miejsca wywalczą prawo udziału w interkontynentalnym
barażu. O tytuł mistrzowski walczyć będzie dziesięć drużyn:
Argentyna, Boliwia, Brazylia, Chile, Kolumbia, Ekwador,
Paragwaj, Peru, Wenezuela i Urugwaj.
Wraz z dniem dzisiejszym punkty do olimpijskich rankingów
zdobywać mogą specjaliści od siatkówki plażowej
i kolarstwa szosowego. Początek roku jest też startem
kwalifikacji w lekkoatletyce. Minima można od 1 stycznia
wypełniać w maratonie, chodzie, wielobojach, sztafetach
i biegu na 10 000 metrów.
Autor:
Arkadiusz Kubiak
( @Arek_Kubiak)
iastem-gospodarzem
zakończonej w listopadzie
22. edycji igrzysk było
meksykańskie Veracruz, a sportowcy
walczyli o medale w 36 dyscyplinach
sportowych. Tak jak w przypadku
igrzysk olimpijskich mogliśmy
zobaczyć uroczystą ceremonię
otwarcia, podczas której
zaprezentowano dziedzictwo
regionu Veracruz, czyli m.in. kulturę
ludu Totonaków i związane z nimi
tańce, pieśni i obrzędy (jak
chociażby niezwykle efektowny
rytuał „Voladores”). Całość uświetnił
występ Rickiego Martina, a znicz
olimpijski oficjalnie zapaliła jedna
z gwiazd tej edycji zmagań – María
Espinoza.
W porównaniu do edycji z 2010 roku,
do programu dołożono rywalizację
we wracającym do programu
olimpijskiego golfie oraz w, także
mającej olimpijską przeszłość,
basque pelocie. Odstąpiono od
rywalizacji w narciarstwie wodnym.
Sportom olimpijskim towarzyszą więc
te, które na swoją szansę zaistnienia
na największej sportowej imprezie
świata muszą jeszcze poczekać. Tak
jak podczas igrzysk europejskich
zobaczymy sambo czy beach-
soccer, tak na Karaibach zawodnicy
walczą o medale w baseballu,
softballu, kręglach, karate,
wrotkarstwie, racquetballu czy
squashu.
Próżno szukać wśród uczestników
gwiazd światowego sportu
z pierwszych stron gazet. Choć Usain
Bolt, Kirani James czy Shelly-Ann
Fraser-Pryce nie mieliby problemów
z dołożeniem kolejnego złota do
swoich bogatych kolekcji nie
uczestniczą oni w tego rodzaju
zawodów, dając szansę swoim mniej
utytułowanym rywalom. Nie oznacza
to jednak, że na sportowych
arenach Igrzysk Ameryki Środkowej
i Karaibów nie zobaczyliśmy wielkich
sportowców. Bardzo poważnie do
imprezy podeszli wracający do
rywalizacji (opuścili igrzyska w 2010
roku) Kubańczycy. Liderzy tabeli
medalowej wszechczasów tym
razem także nie pozostawili złudzeń,
który naród jest najbardziej
wysportowanym w regionie, co
doprowadziło do zdominowania
M
Igrzyska Ameryki Środkowej
i Karaibów (początkowo pod nazwą
„Igrzyska Ameryki Środkowej”) po raz
pierwszy zostały rozegrane w 1926
roku w Meksyku i choć niewielu o tym
wie, są najstarszą regionalną imprezą
multisportową na świecie. Udział
w nich biorą państwa należące do
basenu Morza Karaibskiego,
Salwador, który jest częścią Ameryki
Środkowej, oraz Gujana i Surinam.
Łącznie 31 państw i terytoriów
będących członkami MKOl-u. 30
listopada ubiegłego roku to data
ceremonii zamknięcia kolejnej edycji
igrzysk.
IGRZYSKA PO
MEKSYKAÑSKU
11
rywalizacji w kilku dyscyplinach.
Przede wszystkim mam tutaj na myśli
sporty walki. Nienajlepiej musiał czuć
się Santiago Amador, kubański
bokser walczący w wadze
papierowej (zajął 5. miejsce), kiedy
okazało się, że wszyscy jego koledzy
z męskiej reprezentacji zakończyli
zmagania ze złotem (9 pierwszych
miejsc, w każdej z wag). Ciężko
jednak było spodziewać się by
mistrzowie olimpijscy i świata, jak np.
Robeisy Ramirez czy Ronel Iglesias
dali się pokonać dużo mniej
doświadczonym przeciwnikom.
Podobny scenariusz oglądaliśmy
w zapasach, choć tam złoto
Kubańczykom, w rywalizacji
mężczyzn, udało się zawodnikom
z innych krajów „wyrwać” trzykrotnie.
Nie zdarzyło się to w najcięższej kat.
stylu klasycznego, gdzie swoją klasę
bez większych problemówu
dowodniła jedna z legend tego
sportu – Mijaín López. W męskim judo
rywalizacja była już trochę bardziej
wyrównana, ale właściwe o jej braku
możemy mówić w zmaganiach
kobiet. Komplet złotych krążków
Kubankom zabrała Kolumbijka Yuri
Alvear, która w finale pokonała Onix
Cortés. Wśród gwiazd walczących
na tatami w World Trade Center
Veracruz najjaśniej świeciła ta
obecnej mistrzyni olimpijskiej i świata,
Idalys Ortíz. Sytuacja odwróciła się
w taekwondo, gdzie dominatorami
okazali się Meksykanie, a to właśnie
w tej dyscyplinie doszło do, niestety
jednego z nielicznych, pojedynków
na najwyższym światowym poziomie.
W żeńskiej kat. -73 kg, w finale
naprzeciw siebie stanęły:
wspomniana już mistrzyni olimpijska
z Pekinu i brązowa medalistka
z Londynu, Meksykanka María
Espinoza, oraz obecna mistrzyni
świata Kubanka Glenhiz Hernández.
Dodatkowego smaczku dodawał
fakt, że obie zawodniczki stoczyły
decydujący bój o brąz podczas
igrzysk w Londynie i wtedy lepsza
okazała się Meksykanka. Po
niezwykle zaciętej walce, ponownie
lepsza okazała się Espinoza, która
dzięki zwycięstwu 3:0 zdobyła swój
drugi tytuł mistrzyni Igrzysk Ameryki
Środkowej i Karaibów.
Zgodnie z przewidywaniami złoto
w szpadzie trafiło do domu państwa
Limardo, choć nie za sprawą mistrza
olimpijskiego Rubena, a jego brata
Francisca. Sam Rubén (zawodnik
Piasta Gliwice) odpuścił rywalizację
indywidualną, ale na jego szyi i tak
zawisł złoty medal zdobyty
w drużynie. Najsilniejszymi
mieszkańcami regionu Morza
Karaibskiego okazali się
Kolumbijczycy, którzy zmagania
sztangistów zakończyli z dorobkiem
16 złotych medali, choć należy
przypomnieć, że nie przyznawano
medali za dwubój, ale osobno
nagradzano najlepszych w rwaniu
i podrzucie. A skoro już jesteśmy przy
Kolumbii, to nie można nie
wspomnieć o ich niemalże
narodowym sporcie, czyli kolarstwie.
Choć w peletonie zabrakło
Rigoberto Urana czy Nairo Quintany,
to i na szosie i na torze Kolumbijczycy
stanowili najsilniejszą grupę.
Mistrzostwa dołożyli też w męskim
MTB i obu wyścigach BMX-ów.
Szczególnie rywalizacja kobiet nie
przyniosła żadnych zaskoczeń, gdyż
pewny triumf odniosła mistrzyni
olimpijska i świata, Mariana Pajón.
Choć zawodnicy z Karaibów
niejednokrotnie nadają ton
rywalizacji w poszczególnych
konkurencjach „królowej sportu”, na
stadionie Heriberta Jary Corony
zabrakło czołowych lekkoatletów
świata, co przełożyło się też na
wyniki, ale nie oznacza to, że nie
zobaczyliśmy żadnego ze znanych
nazwisk. Na „setkę” w ogóle nie
zgłoszono żadnego sprintera
z Jamajki - ani wśród kobiet, ani
wśród mężczyzn. Złotym medalem
swoją bogatą karierę zakończyła
dwukrotna wicemistrzyni olimpijska
w rzucie młotem, Kubanka Yipsi
Moreno. „W cuglach” rywalizację
tyczkarek wygrała wicemistrzyni
olimpijska z Londynu i halowa
mistrzyni świata z Sopotu Yarisley
Silva. Trójskok z rekordem igrzysk
wygrała Caterine Ibargüen.
U panów też obyło się bez większych
niespodzianek, choć zaskakiwać
może słaba postawa byłego
halowego mistrza świata,
Kostarykanina Nery’ego Brenesa,
który finał biegu na 400m zakończył
na ostatnim, ósmym miejscu. Chód
na 50 km wygrał Gwatemalczyk Erick
Barrondo. Pierwszy medalista
olimpijski w historii swojego kraju
(srebro w Londynie) mógł powtórzyć
swój sukces także na swym koronnym
dystansie 20 km, ale został
zdyskwalifikowany za podbieganie.
12
Warto też wspomnieć postać
wicemistrza świata z Daegu,
tyczkarza Lazaro Borgesa, który
mimo słabego wyniku (5.30m) i tak
sięgnął po złoty medal. Właśnie
w lekkiej atletyce pierwsze złoto
w historii zdobyła Dominika, a jego
autorem był skoczek w dal, David
Registe (7.79m).
Co ciekawe w programie zawodów
było więcej dyscyplin zespołowych
niż podczas Igrzysk Olimpijskich,
a przecież ciężko nam powiązać
sportowców z Karaibów, nawet
z „drugą ligą” takich sportów jak
piłka wodna czy piłka ręczna.
Niemniej jednak jest to świetna
okazja dla promowania tego rodzaju
aktywności w tamtym regionie
świata i ciągłego rozwoju tych
dyscyplin. Pod względem
popularności trudno jednak będzie
im przebić baseball czy koszykówkę,
co jest zrozumiałe chociażby
z powodu bliskości geograficznej
Stanów Zjednoczonych, kraju
organizującego najlepsze
i najbardziej profesjonalne ligi świata,
właśnie w tych dyscyplinach.
W baseballu równych nie mieli sobie
równych Kubańczycy. Medaliści
wszystkich olimpijskich turniejów
baseballowych (1992-2008) wygrali
komplet spotkań, w finale nie
pozostawiając złudzeń ekipie
Nikaragui. Bezwzględnie najlepsi
okazali się także w obydwu
turniejach hokeja na trawie. Dość
niespodziewanie tylko brąz przyniósł
im turniej siatkarski. Jedenasta
drużyna rozgrywanych w Polsce
mistrzostw świata uległa
Portorykańczykom i niespodziewanym
zwycięzcom, ekipie Dominikany.
Dokładnie takie
same podium oglądaliśmy
w rywalizacji pań, choć tam złoto
należących do światowej czołówki
Dominikanek dziwić już nie może.
Piłkarsko najlepszy okazał się
gospodarz turnieju, zgarniając dwa
złote medale. Meksykanie zawiedli
za to w koszykówce. Mimo
posiadania tytułu mistrzów Ameryki,
zajęli dopiero czwarte miejsce.
Triumfowała Dominikana, przed
Panamą i Portoryko. U kobiet
wszystko zgodnie z planem -
kolejność na podium to Kuba,
Portoryko i Meksyk. Właśnie
w koszykówce możemy doszukiwać
się delikatnych polskich akcentów.
Swego czasu po polskich parkietach
biegała aż szóstka medalistów
zeszłorocznych igrzysk. W PLKK
oglądaliśmy Portorykanki: Sugeiry
Monsac, Jazmin Sepulvedę i Esmary
Vargas, a w jej męskim
odpowiedniku ich rodaków: Carlosa
Riverę, Javiera Mojicę i Christiana
Dalmau.
Wśród pozostałych medalistów
warto wymienić:
- Kolumbijkę Sarę López (złoto
i srebro w łucznictwie)- tegoroczną
zdobywczynię Pucharu Świata,
- Dominikańczyka Pedra Feliza (brąz
w baseballu) – mistrza World Series
z 2008 roku,
- Kubańczyka Sergueya Torresa
(2 złota) – pięciokrotnego medalisty
mistrzostw świata w kajakarstwie,
- Meksykanina Ivana Garcię (złoto
w skokach do wody z wieży 10m) –
wicemistrza olimpijskiego w skokach
synchronicznych z wieży,
- Meksykankę Paolę Longorię (3 złota
w racquetballu) – 5-krotną mistrzynię
świata i dwukrotną zwyciężczynię
World Games,
- Kubańczyka Angela Fourniera
(3 złota w wioślarstwie) –
dwukrotnego medalisty mistrzostw
świata w wioślarskiej jedynce,
- Kubańczyka Leurisa Pupo (2 złota
i srebro w strzelectwie) – mistrza
olimpijskiego z Londynu
w konkurencji pistoletu
szybkostrzelnego 25 m,
- Trynidadczyka George’a Bovella
(pływanie; złoto na 50m stylem
dowolnym i brąz na 50m stylem
grzbietowym) – brązowego medalisty
igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata
- Wenezuelczyka Alberta Subiratsa
(7 medali w pływaniu - 5 złotych,
srebro i brąz) – mistrza i dwukrotnego
srebrnego medalisty mistrzostw
świata.
Milion kibiców na obiektach i prawie
400 razy więcej widzów dzięki
transmisjom na obszar obu Ameryk.
Do tego ponad 1400 rozdanych
medali i 79 pobitych rekordów
regionalnych. Kuba, Meksyk
i Kolumbia, to trzy największe siły
regionu Ameryki Środkowej
i Karaibów, ale pośród nich,
walczący z nimi jak równy z równym,
zawodnicy z tak małych państw jak
Kajmany czy St. Lucia. Święto sportu
z ogromną tradycją, które jak
niewiele imprez świetnie wpływa na
rozwój sportu nawet w tak
niewielkich, przez niektórych
zapominanych krajach wyspiarskich,
kojarzonych niemal wyłącznie ze
słońcem, plażami i Johnnym
Deppem w roli Jacka Sparrowa. Po
bliższym przyjrzeniu się zobaczymy, że
jest to region z wielkim potencjałem,
nie tylko do szybkiego biegania po
bieżni. Za 4 lata zawody zagoszczą
w kolumbijskiej Barranquilli, gdzie
wrócą po 72 latach. I zapewne
ponownie nie zabraknie w nich
emocji i zaskoczeń.
13
Ich już z nami nie ma – cykl o dawnych
dyscyplinach olimpijskich
Lacrosse
Wyobraź sobie, że trzymasz półtorametrowy kij i uderzasz nim z całej siły w brzuch
twojego przeciwnika. Wyobraź sobie, że rozpędzony wpadasz z całym impetem
w rywala, przewracając go na ziemię. Wyobraź sobie także, że stoisz w bramce,
a w twoją stronę, z prędkością ponad 180 kilometrów na godzinę, leci ciężka
gumowa piłka. Podoba się? W takim razie poznaj lacrosse - narodowy sport Kanady.
Autor:
Mikołaj Rogalski
( @Sp0rt_Fre4k)
Indiańskie początki
ało jest dyscyplin
sportowych, które mogą
poszczycić się tak bogatą,
a przede wszystkim oryginalną
historią. Pierwsze wzmianki
o baggataway (protoplaście
lacrosse'a) pochodzą już z XVII wieku.
Wtedy to indiańskie plemiona,
zamieszkujące tereny obecnej
Kanady, rozgrywały pomiędzy sobą
kilkudniowe mecze aby rozstrzygnąć
spory, a także zahartować młodych
wojowników przed prawdziwymi
bitwami. Brak jednolitych zasad
spowodował, że boisko często
osiągało długość 10 kilometrów,
a drużyny liczyły nawet po 1000
zawodników! Pojedynki poprzedzały
obowiązkowe rytuały, które
przypominały te wojenne.
Zawodnicy malowali swoje ciała
farbą i węglem, dekorowali kije,
a także brali udział w duchowym
przedstawieniu szamana.
Najciekawsze jednak były zakłady,
w których każdy uczestnik musiał
zastawić jakiś przedmiot. Najczęściej
były to błyskotki, noże i konie, ale
czasem także... żony i dzieci!
Przedmioty wypłacane były
proporcjonalnie zwycięzcom każdej
kwarty.
2 czerwca 1763 roku mecz lacrosse'a
został użyty jako podstęp do odbicia
Fortu Michilimackinac spod
brytyjskiego panowania. Indianie
z plemion Ojibwe i Sauk zaaranżowali
pokazowy pojedynek z okazji urodzin
króla Anglii, a gdy tylko gra zbliżyła
się wystarczająco blisko bram,
odrzucili kije, wyciągnęli broń
i wymordowali część brytyjskich
żołnierzy. Fort przez niemal rok
pozostawał w rękach Indian, którzy
skapitulowali dopiero po otrzymaniu
obietnic o zwiększeniu ich autonomii.
Ucywilizowanie dyscypliny
Ojcem współczesnego lacrosse'a
nazywa się dentystę Williama
George'a Beersa. W 1856 roku
założył Montreal Lacrosse Club,
a kilka lat później ujednolicił zasady
gry, skracając kwarty, zmniejszając
liczbę graczy, projektując nowy
rodzaj kija, a także wprowadzając
gumową piłkę. Dyscyplina
błyskawicznie rozprzestrzeniła się po
całej Ameryce Północnej, trafiając
do szkół i uniwersytetów, które
zakładały własne kluby, oraz
organizowały liczne ligi we wszystkich
kategoriach wiekowych. Lacrosse
szybko dotarł także za ocean (m.in.
do Wielkiej Brytanii i Australii), lecz
nigdy nie doczekał się takiej
popularności jak w Kanadzie. Kraj
Klonowego Liścia już w 1859 roku
uznał go za sport narodowy i taki
stan rzeczy utrzymywał się aż 135 lat.
W 1994 roku Parlament
przemianował lacrosse'a na letni
sport narodowy, zaś hokeja na lodzie
ustanowił zimowym.
Przygoda lacrosse'a z igrzyskami
olimpijskimi była niezwykle krótka,
a biorąc pod uwagę obecne
standardy rozgrywania konkurencji,
wręcz śmieszna. W 1904 roku w St.
Louis o medale walczyli Amerykanie,
oraz dwie drużyny kanadyjskie,
z czego jedna całkowicie złożona
z Indian z plemienia Mohawk. Irokezi
w swoim składzie mieli m.in.
"Czarnego Orła", "Zjadającego
Węże", oraz "Bojącego się Mydła",
lecz przegrywając 0:2 z lokalną,
amatorską drużyną, musieli
zadowolić się tylko brązowym
medalem. Zespół z St. Louis wykazał
się konsekwencją, zdobywając dwie
bramki także w finale, jednak
Kanadyjczycy z Shamrock Lacrosse
Team uzyskali ich aż osiem, zostając
tym samym pierwszym w historii
mistrzem olimpijskim w tej dyscyplinie.
W 1908 roku w Londynie rozgrywki
były jeszcze krótsze! Co prawda do
walki o medale znów zgłosiły się
3 reprezentacje, lecz w związku
z wycofaniem się w ostatniej chwili
RPA, od razu rozegrano finał. W nim
Kanadyjczycy ponownie sięgnęli po
złoto, pokonując Wielką Brytanię
14:10. Hat-trickiem w tym meczu
popisał się... Tommy Gorman, jeden
z założycieli hokejowej ligi NHL.
Tak mała ilość uczestniczących
reprezentacji musiała poskutkować
wycofaniem lacrosse'a z programu
olimpijskiego. W jego miejsce
powołano pięciobój nowoczesny,
a także przywrócono jeździectwo.
Nie oznacza to jednak, że igrzyska
zapomniały o tej pięknej, indiańskiej
dyscyplinie. Lacrosse na największej
sportowej imprezie świata pojawił się
jeszcze trzykrotnie, choć był już tylko
konkurencją pokazową. W 1928 roku
w Amsterdamie Kanada, Stany
Zjednoczone i Wielka Brytania
rozegrały między sobą mini-turniej,
który każda z ekip zakończyła
M
z jednym zwycięstwem i jedną
porażką na koncie. Trzy mecze
rozegrano także w 1932 roku w Los
Angeles, lecz tym razem wszystkie
odbyły się pomiędzy Kanadą
a Stanami Zjednoczonymi.
Powrót olimpijskiego lacrosse'a do
Ameryki Północnej zakończył się
spektakularnym sukcesem, gdyż
mecze na Los Angeles Memorial
Colliseum oglądało... 75 tysięcy
widzów! Ostatni pokazowy mecz na
igrzyskach odbył się w 1948 roku
w Londynie, gdzie na słynnym
stadionie Wembley Wielka Brytania
zremisowała 5:5 ze Stanami
Zjednoczonymi. Końcowy gwizdek
tego meczu definitywnie i na długie
lata rozdzielił związek ruchu
olimpijskiego i lacrosse'a.
Lacrosse dzisiaj
Obecnie lacrosse zdecydowanie
mniej opiera się na agresji, a więcej
na taktyce. Zawodnicy posiadają
szereg ochraniaczy (kask, rękawice,
nałokietniki, naramienniki, suspensor),
dzięki którym podczas meczu są
niemal całkowicie bezpieczni. Kije
z którymi biegają służą przede
wszystkim do podawania piłki
w powietrzu, a mocne uderzenia
zdarzają się tylko w niektórych
sytuacjach obronnych. Boisko
wielkością przypomina to do piłki
nożnej. Główną różnicą są dużo
mniejsze bramki i możliwość
poruszania się także za nimi (co
zaadaptowano w hokeju na lodzie).
Dynamika rozgrywki jest tak duża, że
lacrosse okrzyknięty został
najszybszym sportem na dwóch
nogach. Powstała także halowa
odmiana tej dyscypliny, co wymusiły
srogie kanadyjskie zimy. Dużo większa
brutalność oraz jeszcze szybsze
konstruowanie akcji przyciągają na
mecze National Lacrosse League po
kilkanaście tysięcy widzów.
Do Polski lacrosse przywędrował
w 2007 roku, kiedy to niezależnie
zrodziły się drużyny we Wrocławiu
i Poznaniu. Niespodziewanie
dyscyplina bardzo szybko
rozprzestrzeniła się po całym kraju,
stworzono Polską Federację Lacrosse,
a także powołano reprezentację
narodową, która już 2 razy wystąpiła
na mistrzostwach Świata
(Manchester 2010 i Denver 2014).
W stolicy Dolnego Śląska powstał
międzynarodowy turniej Silesia Cup,
w ciągu kilku lat stając się jedną
z największych tego typu imprez
w Europie. Dzięki staraniom
lokalnego środowiska, lacrosse
włączony został w poczet dyscyplin
rozgrywanych w ramach World
Games 2017 we Wrocławiu.
Szansa powrotu lacrosse'a na
igrzyska olimpijskie: 30%
Lacrosse jest obecnie jednym
z najprężniej rozwijających się
sportów na świecie. W ciągu
ostatnich trzech lat przyjęty został
zarówno do SportAccord, jak i do
International World Games
Association, czyli dwóch
najpotężniejszych stowarzyszeń
sportowych. Prezydent
międzynarodowej federacji lacrosse
Tom Hayes przyznał, że dyscyplina
podążać będzie śladami golfa, który
po ponad stuletniej przerwie
powrócił do olimpijskiego programu.
Rewolucyjny projekt Agenda 2020,
a także kandydatura Stanów
Zjednoczonych sprawiają, że
lacrosse coraz poważniej myśli
o udziale w igrzyskach już w 2024
roku.
Przygoda lacrosse'a z igrzyskami olimpijskimi była
niezwykle krótka, a biorąc pod uwagę obecne
standardy rozgrywania konkurencji, wręcz śmieszna.
W 1904 roku w St. Louis o medale walczyli Amerykanie,
oraz dwie drużyny kanadyjskie, z czego jedna
całkowicie złożona z Indian z plemienia Mohawk.
Irokezi w swoim składzie mieli m.in. "Czarnego Orła",
"Zjadającego Węże", oraz "Bojącego się Mydła".
16
Autor:
Szymon Gagatek
( @GSVerte)
Maślany baranek i kiełbasa
ała historia zaczyna się
w Toledo w stanie Ohio. To
właśnie tam osiedlili się na
stałe rodzice Cheta: Chester
Jastremski Senior i Gertrude
Kierzenkowski - oboje, jak nietrudno
się domyślić, polskiego pochodzenia.
On został majstrem w miejscowej
firmie produkującej świece
zapłonowe, ona znalazła
zatrudnienie jako nauczycielka.
Dokładnie 12 stycznia 1941 roku na
świat przyszedł mały Chester Andrew
Jastremski. Przyszły mistrz dorastał
w domu, w którym nie zapominano
o polskich tradycjach. Dużą rolę
w tym przypadku odegrał jego
ojciec, wychowany na Warsaw
Street w Toledo w duchu katolickiej
wiary i patriotyzmu. Po latach Chet
najczulej wspominał zwyczaje
związane ze Śniadaniem
Wielkanocnym i jedzeniem przy tej
okazji maślanego baranka.
U Jastremskich nie mogło też
zabraknąć uwielbianej przez
chłopca swojskiej kiełbasy.
Każdy powód jest dobry, by
zacząć pływać
Być może zastanawiacie się zatem
jak to się stało, że mały Chet trafił na
pływackie zajęcia. Wszystko zaczęło
się od panicznego strachu przed
wodą, który dręczył jego matkę.
Gertrude nie chciała, by to samo
w przyszłości przeżywali jej synowie.
Stąd też, kiedy Chester skończył
osiem lat, został przez nią zapisany
do chrześcijańskiej szkoły w Toledo
na naukę pływania. Z czasem
dołączył do niego Duane, jego
młodszy brat. Chet szybko zrobił
C
Rok 2014 już za nami. W ciągu ostatnich 365 dni z tego
świata odeszło wiele wybitnych postaci. Straty
poniosła również pływacka rodzina. Jedną z osób,
których już z nami nie ma jest Chet Jastremski,
Amerykanin o polskich korzeniach, który
zrewolucjonizował styl klasyczny. Oto pierwsza część
niesamowitej historii jednego z najlepszych
zawodników na świecie w latach sześćdziesiątych,
medalisty olimpijskiego, wielokrotnego rekordzisty
globu i wreszcie człowieka, którego nazwisko
widnieje od kilku lat w Polsko-Amerykańskiej
Narodowej Galerii Sław Sportu, zrzeszającej
wybitnych sportowców zza oceanu, pochodzących
z naszego kraju. Tutaj o Jastremskim słyszeli tylko
nieliczni…
Foto: Pot, Harry / Anefo - Dutch National Archives, The Hague, Fotocollectie
Algemeen Nederlands Persbureau (ANeFo), 1945-1989, CC BY-SA 3.0 nl
wrażenie na klubowym trenerze
swoją szybkością i już kilka miesięcy
później zaczął startować
w międzyszkolnych rozgrywkach.
Rodzice wiele z zarobionych przez
siebie pieniędzy wydawali, by
podróżować razem z synem. Na
początku jego przygody
z pływaniem jeździli za nim w różne
miejsca, chociażby do oddalonego
o dwie i pół godziny South Bend.
Szkoleniowiec Jastremskiego, Tom
Edwards, bardzo chciał dać swoim
podopiecznym możliwość wy-
równanej rywalizacji z innymi
zawodnikami. Stąd też Chet w wieku
zaledwie trzynastu lat startował już
w starciach z… uniwersyteckimi
drużynami! Co ciekawe, wiele
z wyścigów padało wtedy łupem
właśnie młodych pływaków
z Toledo.
Chet the Jet
Jastremski po raz pierwszy zdał sobie
sprawę ze swojego olbrzymiego
talentu tak naprawdę w 1956 roku,
kiedy w atmosferze skandalu został
pozbawiony miejsca w kadrze na
igrzyska w Melbourne. Od tej pory
zwrócił na siebie uwagę całych
pływackich Stanów Zjednoczonych.
W 1959 roku musiał podjąć decyzję
odnośnie uczelni, na której chce
spędzić kolejne cztery lata swojego
życia. Zdecydował się studiować
w Indiana University, pod okiem
legendarnego trenera, Jamesa
Counsilmana. Szkoleniowiec, którego
każdy nazywał „Doktorem”, dopiero
rozpoczynał swoją pracę na
uniwersytecie, ale od razu
zaimponował Jastremskiemu.
Osobiście namawiał go do przejścia
do Bloomington, a nawet
zaprowadził na spotkanie z samym
dyrektorem uczelni. Dla młodego
człowieka, który poważnie myślał
o karierze medycznej, było to
niezwykle ważne doświadczenie.
Chet szybko zyskał przydomek „Chet
the Jet” – dźwięczny, wpadający
w ucho, który towarzyszył mu później
już do końca życia. Mniej więcej
w tym samym okresie inny
„Odrzutowiec” pojawił się również
w NBA. Chester Walker, grający
w Philadelphia 76ers był przez
kolegów i swoich fanów nazywany
dokładnie tak samo. Panowie nie
wchodzili sobie jednak w drogę
i nikomu taka zbieżność nie
przeszkadzała.
Na uniwersytet Jastremski trafił jako
specjalista od stylu motylkowego, ale
Councilman, niegdyś znakomity
żabkarz, szybko uczynił z niego
najlepszego zawodnika w stylu
klasycznym na świecie. To właśnie
Chet wprowadził do pływania whip
kick - styl kopnięcia, używany do dziś.
Miał go nawet okazję
zaprezentować szerszej publiczności
w specjalnym krótkim wejściu
w czasie programu Sunday Sports
Spectacular na kanale CBS w 1961
roku.
Początek lat sześćdziesiątych to czas
Cheta Jastremskiego. Choć jego
historia jest naznaczona
niewyobrażalnie pechowymi
zbiegami okoliczności, to jednak
właśnie on był przez wielu uważany
za najlepszego pływaka swoich
czasów. Niemałą rolę w jego życiu
odegrała też okładka pewnego
magazynu…
Kontrowersyjna dyskwalifikacja
Wróćmy jednak na chwilę do lat
młodości Cheta. W 1956 roku miał
zaledwie piętnaście lat, ale już
wtedy mówiło się, że to
olbrzymi talent. Jego wyniki,
uzyskiwane w między-
szkolnych zawodach, pozwa-
lały poważnie myśleć
o wyrównanej walce
z krajową czołówką. Zbliżały
się igrzyska olimpijskie
w Melbourne, Chester senior
postanowił zatem zapisać
swojego syna na olimpijskie
kwalifikacje. Zawody odby-
wały się na początku sierpnia,
na pękającym w szwach
obiekcie w Detroit, wypeł-
nionym kibicami do tego
stopnia, że ciężko byłoby
wbić tam choćby szpilkę.
Chet został zgłoszony do
startu w trzech konkurencjach:
200 m stylem dowolnym, 200
m stylem klasycznym i 200 m
stylem motylkowym.
W pierwszej z nich został
sklasyfikowany dopiero na
trzydziestej czwartej pozycji,
w stylu motylkowym był
czternasty, dużo lepiej poradził sobie
natomiast płynąc żabką.
W drugiej serii kwalifikacyjnej uzyskał
znakomity wynik, 2:46.0, który
dawałby mu wejście do finału
z drugiego miejsca. Szybciej
popłynął później jedynie Richard
Fadgen, rezultatem 2:44.0
poprawiając rekord Ameryki. Po
zakończeniu wyścigu z udziałem
Jastremskiego przy basenie powstało
jednak małe zamieszanie. Sędzia
(być może niezbyt doświadczony, jak
twierdził sam pływak), który stał przy
ścianie nawrotowej, pilnując toru, na
którym płynął Chet, zawołał do
siebie kilku innych kolegów. Chwilę
obradowali, aż w końcu doszli do
wniosku, że Jastremskiego trzeba
zdyskwalifikować za wykonanie zaraz
po nawrocie ruchu nogami,
przypominającego niedozwolone
kopnięcie delfinowe.
Chester nie protestował. Być może
wiedział, że popełnił błąd, a może
było tak jak później opowiadał:
„Byłem rozczarowany, ale nie zły.
Wciąż uczyłem się w szkole średniej,
brak wyjazdu na igrzyska to nie była
dla mnie jakaś wielka sprawa.
Czułem po prostu, że straciłem
świetną okazję. Nie doszukiwałbym
się w tej decyzji jakiejś złośliwości ze
strony sędziów, prędzej
niewystarczającej znajomości
przepisów”.
Opisy biograficzne, mówiące o tym,
że Jastremski stracił w ten sposób
pewną przepustkę do Melbourne,
nie są zatem do końca zgodne
z rzeczywistością. Trudno powiedzieć
czy startując w finale byłby w stanie
uzyskać rezultat lepszy o 1.5 sekundy
(bo taki był potrzebny do wygranej),
choć nie da się tego wykluczyć.
Ostatecznie na igrzyska nie pojechał
ani on, ani Fadgen, który
w decydującym wyścigu ame-
rykańskich kwalifikacji nie popłynął
już tak szybko i przegrał o jedną
dziesiątą sekundy z Robertem
Hughesem. To właśnie ten ostatni
wystartował w Australii, ale
w rywalizacji w tej konkurencji poległ
z kretesem, zajmując ostatnie
miejsce w wyścigu kwalifikacyjnym.
Do walki przystępował jednak
mocno zmęczony po zakończonym
chwilę wcześniej meczu piłki wodnej,
w którym drużyna Stanów
Zjednoczonych (której był członkiem)
pokonała Niemców
4:3.
Blisko, blisko,
coraz bliżej…
Niezrażony
niepowodzeniem
Jastremski
kontynuował treningi.
Mijały kolejne lata,
Chet trafił do
Bloomington, pod
skrzydła Jamesa
Counsilmana. Po roku
ciężkiej pracy na
Indiana University był
już żabkarzem z kra-
jowego topu. W 1960
roku podjął próbę
zakwalifikowania się na
igrzyska po raz kolejny.
Ponownie zakończyła
się ona niepowo-
dzeniem… W kadrze
były dwa miejsca dla
żabkarzy, pierwsze dla najszybszego
zawodnika na 200 m stylem
klasycznym, drugie dla zwycięzcy na
dystansie o połowę krótszym, który
miał reprezentować Stany
Zjednoczone w sztafecie 4x100 m
stylem zmiennym. Na 100 metrów nie
był stawiany w roli faworyta, zajął
czwarte miejsce.
Dużo większe szanse dawał sobie
w walce na czterech długościach
basenu. I rzeczywiście, bilet na
igrzyska był bardzo blisko.
W finałowym wyścigu stoczył
pasjonującą walkę z mistrzem igrzysk
panamerykańskich z poprzedniego
roku, Billem Mullikenem, którą
przegrał o zaledwie sześć dziesiątych
sekundy! Ponownie przyszło mu
śledzić relację z igrzysk w domu
i obserwować jak Mulliken płynie
w Rzymie po złoto (w wyścigu
medalowym w tej konkurencji
wystąpił również Andrzej
Kłopotowski, który zajął siódme
miejsce, zostając jednocześnie
pierwszym polskim finalistą olimpijskim
w pływaniu).
Dwa miesiące chwały
Chet the Jet ponownie zakasał
rękawy i pracował dalej. Treningi
z Counsilmanem pozwoliły mu nie
tylko, jako pierwszemu, uzyskać czas
poniżej minuty na dystansie 100
jardów stylem klasycznym, ale także
zaowocowały jednymi z najlepszych
dwóch miesięcy w wykonaniu
jednego zawodnika w historii
pływania. Lipiec i sierpień 1961 roku
to czas, w którym świat na dobre
poznał Jastremskiego. W tym okresie
zdołał ustanowić aż osiem (!)
rekordów świata na długim basenie:
sześciokrotnie na 100 m stylem
klasycznym (zostając pierwszym
człowiekiem na świecie, który złamał
w tej konkurencji barierę minuty
i dziesięciu sekund) i dwa razy na
dystansie dwukrotnie dłuższym
(schodząc poniżej dwóch minut
i trzydziestu sekund). Ten wyczyn
związany był również z wieloma
podróżami. Rekordowe wyniki
padały bowiem w Chicago, Tokio,
Osace i Los Angeles!
Historia pewnej okładki
Taki wyczyn nie mógł obejść się bez
echa. Do Jastremskiego zgłosili się
przedstawiciele słynnego magazynu
„Sports Illustrated”, z propozycją by
jego postać umieścić na okładce
jednego ze styczniowych numerów
w 1962 roku. Chet z radością przystał
na pomysł, po czym dał się
sfotografować. Razem z nim na
pierwszej stronie wydawnictwa z 29
stycznia znalazła się również postać
Counsilmana. Obok Jastremskiego
widnieje natomiast niewielki, ale
niezwykle wymowny napis „Najlepszy
pływak na świecie”. Po tym
wydarzeniu Chet niewątpliwie zyskał
na popularności, choć jak sam
przyznaje nie trwała ona zbyt długo.
Szybko stał się jednak idolem
młodych pływaków, a furorę zrobiły
jego zaciski na nos. Był jednym z ich
prekursorów, a jego sława sprawiła,
że w Stanach Zjednoczonych szybko
pojawiła się moda na właśnie taki
nowy sprzęt.
19
Nie dla Cheta
mistrzostwo NCAA
Pływacka drużyna Indiana University
była na początku lat
sześćdziesiątych jedną z najlepszych
w całych Stanach Zjednoczonych.
Jak to się zatem mogło stać, że
Jastremski na swoim koncie nie ma
choćby jednego mistrzostwa NCAA?
To po prostu kolejny dowód na jego
jakże pechowy „timing”. Kiedy
rozpoczynał studia, w akademickiej
lidze panowała jeszcze zasada
zakazująca startu w kończącym
sezon czempionacie zawodników
pierwszorocznych. Natomiast na
początku 1960 roku w Bloomington
wybuchł ówcześnie największy
skandal w dziejach NCAA. Jego
główną twarzą został Phil Dickens,
trener drużyny Hoosiers w futbolu
amerykańskim. Był on odpo-
wiedzialny za wielokrotne naruszenie
przepisów przy sprowadzaniu
nowych zawodników, którym
proponowano nielegalne bonusy i
dodatkowe wynagrodzenia. Władze
ligi podjęły decyzję o ukaraniu
uczelni za takie wykroczenie jedną z
najbardziej bolesnych kar w historii
i na cztery lata zakazano wszelkim
drużynom z Indiany, w tym
pływakom, udziału w mistrzostwach
NCAA.
Nadszedł rok 1963, co było
równoznaczne z zakończeniem
studiów przez Jastremskiego.
Chet chciał jednak kontynuować
swoją edukację na kierunku
związanym z medycyną. Wymagało
to poświęcenia na naukę znacznie
większej ilości czasu niż do tej pory.
Zaczął się więc zastanawiać nad
sensem kontynuowania pływackiej
kariery, nie wiedział czy znajdzie
wolne chwile na treningi. Kiedy
wystartował na mistrzostwach kraju,
wielu mówiło, że są to jego ostatnie
amatorskie zawody. On
sam wtedy nie zaprzeczał
tym pogłoskom. Po wyścigu
finałowym na dystansie 100
jardów stylem klasycznym,
w którym Jastremski nie dał
swoim rywalom żadnych
szans, zdobywając kolejny
tytuł, pierwszy przy słupku
startowym pojawił się
Chester senior, który chciał
pogratulować synowi. Zaraz
po nim zameldował się tam
również dziennikarz, by
przeprowadzić z wywiad
Chetem, kiedy ten… był
jeszcze w wodzie
(wyobrażacie sobie taką sytuację w
dzisiejszych czasach?). Właśnie
wtedy wszyscy widzowie usłyszeli
słowa, że są to najprawdopodobniej
jego ostatnie zawody w karierze.
Koniec kariery? Nic z tych rzeczy! Wymarzone sukcesy miały
dopiero nadejść… Część druga historii Cheta Jastremskiego już
w kolejnym numerze!
foto: ANP - Epu Kaskisuo
20
Autor:
Wojciech Nowakowski
( @Vojthas)
aszą podróż po świecie
monarchów-olimpijczyków
zacznijmy od wspomnianego
Monako. Książę Albert II, od 2005
głowa maleńkiego państewka na
Lazurowym Wybrzeżu, jest najbardziej
znanym z członków rodu Grimaldich
związanym z historią olimpijską. Jego
ojciec, książę Rainier III, przez rok był
członkiem MKOl (w 1950 ustąpił na
rzecz... swojego ojca, księcia Piotra,
hrabiego de Polignac). Z kolei ze
strony matki, księżnej Grace,
hollywoodzkiej aktorki i laureatki
Oscara dla najlepszej aktorki roku
1954, spokrewniony jest
z medalistami olimpijskimi – dziadek
księcia, John Kelly, był trzykrotnym
mistrzem olimpijskim w wioślarstwie
(1920-1924, w jedynce oraz dwójce
ze swoim kuzynem Paulem Costello),
z kolei John Jr. zdobył brązowy
medal w Melbourne w 1956r.
w jedynce. Książę Albert, zauroczony
bobslejowymi zmaganiami podczas
igrzysk olimpijskich w Lake Placid
w 1980, spróbował swoich sił w tej
dyscyplinie pięć lat później. W 1986r.
założył Monakijską Federację
Bobsleja i Skeletonu, a dwa lata
później w Calgary przeżył swój
olimpijski debiut. Do olimpijskiej rynny
powracał czterokrotnie –
w Albertville, Lillehammer, Nagano
i Salt Lake City. Jako prezydent
Monakijskiego Komitetu Olimpijskiego
brał udział praktycznie we wszystkich
imprezach sportowych na terenie
Księstwa. W 2000r. podczas
pływackich zawodów Mare Nostrum
poznał pływaczkę z RPA Charlene
Wittstock. Wystąpiła ona na
igrzyskach olimpijskich w Sydney,
gdzie w sztafecie zajęła piąte
miejsce. Od 2006r. para pojawiała
się razem na wielu imprezach
okolicznościowych, w tym
ceremoniach otwarcia igrzysk
olimpijskich, a 23 czerwca 2010r.
ogłoszono zaręczyny byłych
olimpijczyków. Ślub miał miejsce
1 (cywilny) i 2 (kościelny) lipca 2011r.,
podczas podróży poślubnej do
ojczyzny nowej księżnej natomiast,
książę wziął udział w Sesji MKOl.
Wśród najbliższych krewnych księcia
Alberta ze sportem związana była
także jego siostrzenica, Pauline
Ducruet, córka księżniczki Stefanii.
Pauline startowała w 2010r. na
I Młodzieżowych Igrzyskach
Olimpijskich w Singapurze.
W rywalizacji skoków do wody
awansowała do finału, w którym
zajęła ostatnie, 12. miejsce.
Pozostając w basenie Morza
Śródziemnomorskiego przyjrzyjmy się
teraz żeglarskiej historii Hiszpanii
i Grecji. Ród Burbonów oraz grecką
gałąź dynastii Glücksburgów łączy
rzecz jasna postać królowej Zofii.
W Rzymie w 1960r. była rezerwową
osady żeglarskiej w klasie Dragon,
która zmagania zakończyła ze
złotym medalem. Sternikiem tamtej
osady był brat Zofii, ówczesny
następca tronu Konstantyn. Trzy lata
później został on członkiem MKOl,
a w 1964r. objął tron grecki, który
utrzymał do zamachu stanu. Od
1974r. król jest członkiem honorowym
MKOl. Jego siostra z kolei poślubiła
w 1962r. Juana Carlosa, wnuka króla
Alfonsa XIII.
N
10 grudnia dla monakijskiej pary książęcej, księcia Alberta i księżnej Charlene, to
data wyjątkowa. Tego dnia w szpitalu im. księżnej Grace urodziły się książęce
bliźnięta –księżniczka Gabriella Thèrése Marie i książę Jacques Honoré Rainier. Jako
że oboje rodzice mają za sobą przeszłość olimpijską, jest to dobra okazja do
przejrzenia historii igrzysk pod kątem obecności na nich członków rodów królewskich
i książęcych.
21
W roku 1972 w Monachium zajął on
15. miejsce w tej samej konkurencji,
w której dwanaście lat wcześniej
jego szwagier zdobył złoty medal.
W 1975r. Juan Carlos wstąpił na tron
Hiszpanii przejmując władzę po
generale Franco, natomiast
w czerwcu 2014r. abdykował na
rzecz swojego syna. Król Filip w 1992r.
jeszcze jako książę, poszedł w ślady
rodziców i na igrzyskach olimpijskich
w Barcelonie, oficjalnie otwieranych
przez ojca, znalazł się w reprezentacji
swojego kraju w żeglarstwie. Załoga,
w której składzie się znajdował
ówczesny następca tronu, zajęła
szóste miejsce w klasie Soling. Cztery
lata wcześniej natomiast dwudzieste
miejsce w klasie Tornado zajęła
starsza siostra obecnego króla,
infantka Krystyna. W Seulu wystąpiła
ona także w roli chorążego
reprezentacji podczas ceremonii
otwarcia. W 1997r. jej mężem został
Inaki Urdangarin, szczypiornista
reprezentacji Hiszpanii na igrzyskach
olimpijskich w 1992, 1996 i 2000r.
Zarówno z Atlanty, jak i z Sydney
przywiózł on brązowy medal.
Idąc po drzewie genealogicznym
Glücksburgów z Grecji przejdziemy
do Norwegii. Podobnie, jak wśród
śródziemnomorskich przedstawicieli
tego rodu, tak i skandynawska jego
część specjalizowała się
w żeglarstwie. W Amsterdamie
w 1928r. książę Olaf, syn pierwszego
od rozwiązania unii personalnej ze
Szwecją króla Norwegii Haakona, był
członkiem załogi jachtu klasy
6 metrów, która zdobyła złoty medal.
Olaf po śmierci ojca w 1957r. został
królem Norwegii, a następcą tronu
został jego dwudziestoleni wówczas
syn Harald. I dla niego znalazło się
miejsce w olimpijskiej historii –
w 1964r. zadebiutował na
najważniejszej imprezie sportowej
czterolecia.
Podczas ceremonii otwarcia syn
króla niósł flagę swojego kraju,
natomiast w regatach w klasie 5,5
metra jako sternik zajął ósme
miejsce, natomiast cztery lata
później zanotował słabszy rezultat –
był 11. W Monachium w 1972 po raz
ostatni pojawił się na igrzyskach jako
zawodnik – w zawodach w klasie
Soling jego załoga uplasowała się na
10. lokacie. Sukcesy sportowe
Haralda rozpoczęły się po
zakończeniu kariery olimpijskiej –
w latach 80. trzykrotnie stanął na
podium mistrzostw świata (w tym na
najwyższym w roku 1987), a w 2005,
już jako król, został mistrzem Europy.
W 1994r. to właśnie król Harald
otworzył oficjalnie XVII Zimowe
Igrzyska Olimpijskie, znicz olimpijski
natomiast zapalił wówczas następca
tronu, książę Haakon.
Poprzez duńską gałąź rodu
Glücksburgów dochodzimy do
arystokratycznego rodu Sayn-
Wittgenstein. Jej członkinią jest
siostrzenica królowej Danii
Małogrzaty II Nathalie, dwukrotna
olimpijka. W Pekinie w 2008r.
w ujeżdżeniu zajęła 14. miejsce
indywidualnie, natomiast w drużynie
wywalczyła brązowy medal. Cztery
lata później w Londynie poprawiła
swój indywidualny rezultat o dwa
miejsca, jednak drużyna zanotowała
spadek na czwartą pozycję.
Jeździectwo wśród monarchów
jednak kojarzy się głównie z postacią
księżniczki Anny, obecnej członkini
MKOl, jedynej córki królowej Elżbiety
II. Mistrzyni Europy w WKKW z 1971r.
wystąpiła na otwartych przez matkę
igrzyskach olimpijskich w Montrealu
w 1976r., na których zajęła
indywidualnie 24. miejsce. Cztery lata
wcześniej w konkurencji drużynowej
olimpijskie złoto zdobył Mark Phillips,
który w 1973 został mężem księżniczki
Anny. Karierę olimpijską kapitan
Phillips rozpoczął od bycia
rezerwowym w 1968r., natomiast
zakończył srebrnym medalem
w drużynie w 1988r. Córka
rozwiedzionej w 1992r. pary Zara
poszła w ślady rodziców i również
zajęła się jeździectwem. Na swoim
koncie ma m. in. tytuł indywidualnej
mistrzyni świata i Europy w WKKW,
a przed własną publicznością,
w Londynie, zdobyła drużynowe
olimpijskie srebro. Warto też
zaznaczyć, że członkowie dynastii
Windsorów najczęściej otwierali
igrzyska olimpijskie – w 1908r. król
Edward VII, w 1948r. król Jerzy VI
(w obydwu przypadkach igrzyska
odbyły się w Londynie), w Melbourne
w 1956r. książę Edynburga Filip, mąż
królowej Elżbiety, a w Montrealu
w 1976r. oraz w Londynie w 2012r.
oficjalnego otwarcia dokonała
sama królowa.
Powyższe przykłady pokazują piękno
idei olimpijskiej równości. Niezależnie
od pochodzenia monarchowie-
olimpijczycy byli takimi samymi
sportowcami jak ich rywale i także
wśród arystokratów narodzili się
zarówno medaliści olimpijscy, jak i ci,
dla których sukcesem był sam start
na najważniejszej i najpiękniejszej
imprezie sportowej na świecie.
22
Cuda, jakie zjazd widział
Każda wielka sportowa impreza przynosi kilka sensacji. Nie inaczej jest z zimowymi
igrzyskami olimpijskimi. Znamy przecież przypadki, w których to złoto zdobywał zawodnik
nie będący w gronie faworytów, a nawet czasami znany tylko fanatykom poszczególnych
dyscyplin. Jednak to, co dzieje się w alpejskim zjeździe mężczyzn na przełomie ostatnich
pięciu igrzyskach olimpijskich można skwitować tylko tak – świat staje na głowie.
Autor:
Przemysław Kucharzak
( @Bziemek)
aier, Kernen, Cuche,
Ghedina, Kjus, Aamodt –
wszyscy wymieniali te
nazwiska jednym tchem jeszcze
rankiem 13.02.1998 pod stokiem
w Happo One. Z Nagano zjazdowe
złoto miał przywieźć jeden z nich,
a okazało się, że z tej szóstki tylko Kjus
wywiózł z dalekiej Japonii srebrny
krążek. Złoto zgarnął człowiek, który
nigdy nie wygrał zawodów Pucharu
Świata, a jego najlepsze miejsce
w klasyfikacji generalnej cyklu to 18.
lokata w sezonie 1997/1998. Chodzi
tu o Jeana-Luca Cretiera. 22-letni
wtedy Francuz przyjechał na metę
z przewagą 0,40 sek. nad Kjusem,
odnosząc pierwsze i jak się okazało,
ostatnie zwycięstwo w seniorskiej
karierze. Crétier jeszcze w tym
samym roku (grudzień 1998) po
upadku na trasie w Val Gardena
zakończył karierę i alpejski świat, no
może poza Francuzami, praktycznie
o nim zapomniał.
Najmniej niespodzianek było cztery
lata później w Salt Lake City. Złoto
zgarnął Fritz Strobl, drugi był
ponownie Lasse Kjus, a trzeci
Stephan Eberharter. Cała trójka
typowana była na faworytów, więc
taki zestaw na podium nie był
żadnym zaskoczeniem. Ciekawostką
jest jednak fakt, że na piątym miejscu
zawody ukończył Francuz – Claude
… Crétier, tak, tak – Crétier.
Alpejczyk, który w porównaniu do
mistrza olimpijskiego sprzed czterech
lat spisywał się jeszcze gorzej, a to aż
trudno sobie wyobrazić. Ale Crétier
miał jedną „zaletę” - był Francuzem.
12.02.2006 r. w Sestriere organizatorzy
już szukali nagrania z austriackim
hymnem, a Michael Walchhofer
udzielał pierwszych wywiadów
i zbierał gratulacje. Dziennikarze
powtarzali mu: „no chłopie, byłeś
faworytem i dałeś radę – szacunek”.
Walchhofer tylko się uśmiechał
i przytakiwał. Być może podczas
jednego z takich przytaknięć na
trasę ruszył zawodnik z numerem 30 –
Antoine Dénériaz (a jakże by inaczej
– Francuz). Już 1:48.40 min później
cały alpejski świat zamarł. Urodzony
w Bonneville alpejczyk wprost
znokautował wszystkich rywali,
a Austriacy do dziś nie wiedzą co
wtedy stało się w Sestriere. Dénériaz
co prawda był najbardziej
utytułowanym z trzech
wymienionych Francuzów, ale trzy
zwycięstwa w Pucharze Świata są
niczym wobec dokonań
zawodników, którzy przed jego
przejazdem znajdowali się
w pierwszej trójce, a byli to:
Walchhofer, Kernen i Aamodt. Po
Igrzyskach Olimpijskich w Turynie
wszyscy już wiedzieli jedno – wygrasz
dopiero wtedy, kiedy na dole będą
już wszyscy Francuzi.
Zwyciężyć w Wengen i Kitz tydzień
po tygodniu udaje się nielicznym.
Dokonał tego w 2009 roku Didier
Défago i wydawało się, że tym
samym w następnym sezonie będzie
głównym faworytem do złota na
Igrzyskach w Vancouver. Tak nie
było. Pod stokiem w Whistler każdy
układał sobie swoje podium, ale
wszyscy tworzyli kombinacje trzech
nazwisk: Svindal, Cuche, Miller.
Défago miał sezon słabszy. Do tej
pory nie wygrał niczego, często
wypadając z trasy lub błąkając się
po dalekich lokatach. Jednak dla
niego nie miało to znaczenia – stanął
na starcie i wygrał, a główni faworyci
znowu obeszli się smakiem.
Po zdobyciu „tylko” srebra
w Vancouver, cztery lata później
w Soczi, nie do pokonania miał być
Aksel Lund Svindal. Wszystko na to
wskazywało, gdyż Norweg wygrywał
zawody alpejskiego Pucharu Świata
2013/2014 „jak leci” i na stoku
Krasnaja Polana miał po prostu
podtrzymać dobrą passę. Skończyło
się na czwartej lokacie, a złoto
zdobył Matthias Mayer. Raptem 24-
letni Austriak wcześniej nie wygrał
żadnych zawodów Pucharu Świata,
ale zrobił to, co nie udało się od
wielu lat nikomu z Austriaków –
przygotował kosmiczną formę na
imprezę sezonu i to zaowocowało
złotem. Złotem, na które Austria
czekała dwanaście lat, a dla nich to
wieczność.
Jak skomentować ostatnich pięć
męskich zjazdów na igrzyskach
olimpijskich? Logicznego
wytłumaczenia trudno się doszukać,
więc zostańmy przy tym, że
niespodzianki są nieodłączną, a dla
wielu najpiękniejszą częścią sportu.
Czyż to powiedzenie nie jest
ponadczasowe?
M
Medaliści ostatnich pięciu zjazdów mężczyzn na IO:
Nagano 1998: 1. Jean-Luc Crétier, 2. Lasse Kjus, 3. Hannes Trinkl
Salt Lake City 2002: 1. Fritz Strobl, 2. Lasse Kjus, 3. Stephan Eberharter
Turyn 2006: 1. Antoine Dénériaz, 2. Michael Walchhofer, 3. Bruno Kernen
Vancouver 2010: 1. Didier Défago, 2. Aksel Lund Svindal, 3. Bode Miller
Soczi 2014: 1. Matthias Mayer, 2. Christof Innerhofer, 3. Kjetil Jansrud
23
Rok powrotów w polskim judo 2014 rok, choć nie był idealny dla polskiego judo, przyniósł wiele dobrego, przede
wszystkim w rywalizacji kobiet. Naznaczony został wieloma różnymi powrotami i wskazał
tych, którzy poważnie aspirują nie tylko do wywalczenia kwalifikacji na igrzyska
olimpijskie w Rio de Janeiro, ale być może nawet do zdobycia w nich medalu.
Autor:
Mateusz Sołościuk
( @M_Solosciuk)
Spektakularny powrót po
macierzyństwie
pośród wszystkich powrotów,
które miały miejsce w ubiegłym
sezonie, jednym z naj-
ważniejszych jest ten dokonany przez
Katarzynę Kłys. Na początku 2013
roku dwukrotna wicemistrzyni Europy
ogłosiła, że jest w ciąży. Przerwała
karierę, urodziła w czerwcu syna
i poświęciła się macierzyństwu.
Przerwa w startach nie była jednak
długa i już w lutym 2014 roku
wystartowała w pierwszym
międzynarodowym turnieju. Belgian
Ladies Open okazał się niejako
zapowiedzią tego, co ją czeka
w nadchodzących miesiącach.
Stanęła w nim bowiem na trzecim
stopniu podium – stopniu, które
później jeszcze wielokrotnie
odwiedzała. W przeciągu
następnego miesiąca wzięła udział
w poważniejszych turniejach
European Open w Warszawie
i Rzymie (dawne Puchary Świata),
gdzie również zajmowała trzecie
miejsca.
Najważniejszym sprawdzianem
pierwszej części sezonu miały być
jednak mistrzostwa Europy we
francuskim Montpellier. I choć Kłys
uznawana była za kogoś kogo stać
tam na medal, sama twierdziła, że
nie jest jeszcze w pełni
przygotowana. Na podium
w europejskim czempionacie się nie
nastawiała – wiedziała, że to jeszcze
nie ta forma. Jak się później okazało,
indywidualny turniej w Montpellier
rzeczywiście nie wypadł jej najlepiej,
chociaż na usprawiedliwienie można
dodać, że w 1/8 finału przegrała
z przyszłą medalistką Bernadette
Graf. Świetnie walczyła za to
w turnieju drużynowym, gdzie była
prawdziwą liderką polskiego zespołu.
Wygrała swoje walki w każdym
z trzech pojedynków, by ostatecznie
wraz z koleżankami z reprezentacji
sięgnąć po brązowy medal.
Od tego momentu jej forma ciągle
rosła – swoją klasę udowodniła
w bardzo prestiżowym turnieju Grand
Slam w Baku, gdzie ponownie
stanęła na trzecim stopniu podium.
Wreszcie przyszła najważniejsza
impreza sezonu, czyli mistrzostwa
świata. Zmagania w Czelabińsku
miały ogromną rangę nie tylko ze
względu na możliwość zostania
najlepszą judoczką globu, ale
również ze względu na możliwość
zdobycia wielu cennych punktów do
rankingu, na podstawie którego
przyznanych zostanie większość
przepustek na igrzyska olimpijskie
w Rio de Janeiro. W dniu startu
Katarzyna Kłys ciągle powtarzała
sobie, że zostanie mistrzynią świata.
Wiedziała, że jest świetnie
przygotowana do rywalizacji i może
uzyskać bardzo dobry wynik.
Najważniejszego celu – złotego
medalu – nie udało się co prawda
wywalczyć, ale i tak osiągnęła
życiowy sukces. Wywalczyła bowiem
brąz – pierwszy krążek dla polskiego
kobiecego judo na mistrzostwach
świata od piętnastu lat. Co więcej,
zdobyła go we wspaniałym stylu,
odprawiając z kwitkiem trzy wówczas
najlepsze zawodniczki światowego
rankingu.
Świetny start w czempionacie globu
nie był przypadkiem czy
niespodzianką, gdyż jak się później
okazało – 28-latka na każdym
późniejszym kroku potwierdzała, że
należy do ścisłej czołówki swojej
kategorii wagowej. W końcówce
roku walczyła w trzech znaczących
turniejach rangi Grand Slam oraz
Grand Prix i trzy razy stawała na
podium. Wspomniane wyżej sukcesy
sprawiły, że Kłys zanotowała
niesamowity skok w rankingu
Międzynarodowej Federacji Judo.
Na początku roku znajdowała się
w okolicach osiemdziesiątego
miejsca w kategorii do 70 kg,
natomiast teraz jest już dziesiąta
(najwyżej spośród wszystkich biało-
czerwonych). Jeszcze lepiej sprawa
wygląda w rankingu liczonym od
maja, czyli tzw. rankingu olimpijskim –
Kłys plasuje się w nim na piątej
pozycji i trudno się spodziewać, by
z tak dużą liczbą punktów, nie
wywalczyła przepustki do Rio. Teraz
po spektakularnym roku marzy o tym,
by jej nazwisko widniało na samym
szczycie listy światowej. Aby tak się
stało, musi osiągać kolejne sukcesy –
chęć jest na olimpijski medal
(w końcu do sportu wróciła tylko po
to).
Powrót w innej roli i
wznowienie kariery
Sukcesów Katarzyny Kłys nie byłoby
jednak nie tylko bez jej męża,
a zarazem trenera Artura, ale
również bez aktualnej trenerki kadry
narodowej. Chodzi o Anetę
Szczepańską, która została
zatrudniona na początku roku, co
było powrotem do reprezentacji
w innej roli (przed laty święciła
sukcesy jako zawodniczka).
Powierzenie odpowiedzialnej roli
srebrnej medalistce olimpijskiej
z Atlanty okazało się strzałem
w dziesiątkę. Pod jej wodzą wiele
zawodniczek pokazało, że drzemie
w nich prawdziwy talent, który
odpowiednio oszlifowany, może
S
przynieść sukces. Szczepańska
uważa, że w kadrze nie brakuje
zdolnych dziewczyn, które są
w odpowiednim wieku do
wygrywania. Uważa też, że jeśli
pójdą one nakreśloną przez nią
drogą, w Rio de Janeiro mogą
świętować medal. Warto wierzyć jej
słowom, gdyż już w pierwszym roku
swojej pracy pokazała, że zna się na
tym fachu i wie jak postępować
z judoczkami.
Jeśli ktoś myśli, że jedyne jej sukcesy
związane są wyłącznie z Kasią Kłys,
jest w poważnym błędzie. Jeszcze
przed mistrzostwami Europy 40-latka
twierdziła, że będzie dobrze z kadrą
kobiet, jeśli tylko dopisze im zdrowie.
Sprawdziło się – z Agaty Ozdoby
wyciągnęła tyle mocy, że ta, nie tak
długo po wznowieniu kariery (kolejny
powrót), wywalczyła w Montpellier
dwa brązowe medale mistrzostw
Europy (indywidualny i drużynowy),
a w Abu Dabi była trzecia
w prestiżowym turnieju Grand Slam.
Szczepańska cieszyła się z sukcesów
swoich podopiecznych także na
Grand Slam w Tiumieniu, gdzie na
najniższym stopniu podium stanęła
Daria Pogorzelec oraz w Taszkiencie
na Grand Prix, gdzie Pogorzelec była
pierwsza, a Arleta Podolak trzecia.
Osoby, które mają styczność ze
Szczepańską są przekonane, że jest
ona kluczem do sukcesów polskiej
kadry. Kłys przyznaje, że pomimo
upływu lat, wciąż zachwyca swoją
techniką, a inni zwracają uwagę na
wielki autorytet i charyzmę, dzięki
której jej podopieczne są
odpowiednio motywowane i na-
strajane do osiągania coraz lepszych
rezultatów. Przed laty Szczepańska,
jako zawodniczka bardzo dużo od
siebie wymagała i taka jest również
w roli trenerki. Agresja na macie,
zdecydowanie oraz dyscyplina – to
coś dzięki czemu można jej zdaniem
odnosić sukcesy.
Powrót po przerwie i do
młodzieńczych ambicji
Aneta Szczepańska to nie jedyna
tegoroczna zmiana na stanowisku
trenera reprezentacji. Męską część
kadry objął Piotr Sadowski, który
jednak, póki co, nie poprowadził
swoich podopiecznych do bardzo
dobrych rezultatów. Wyjątkiem
w tym sezonie był Maciej Sarnacki,
który na arenie międzynarodowej nie
rywalizował od października 2013
roku. Judoka Gwardii Olsztyn
powrócił do reprezentacji na
początku czerwca, wraz ze startem
kwalifikacji olimpijskich. Już
w pierwszym turnieju European Open
w Madrycie, w którym zdobył srebrny
medal, pokazał, że druga część
sezonu będzie należała do niego.
Sarnacki, mimo braku sukcesu na
czempionacie globu (odpadł
w drugiej walce), był najjaśniejszym
i zarazem największym punktem
męskiej reprezentacji (startuje
w kategorii powyżej 100 kg).
Typowany na następcę Janusza
Wojnarowicza nie był co prawda tak
dobry jak Katarzyna Kłys, ale całkiem
regularnie meldował się na podiach
ważnych turniejów. Dwa razy zajął
trzecie miejsce w zmaganiach rangi
Grand Slam, dwa razy uzyskał dobre
rezultaty w turniejach Grand Prix.
Dzięki tym sukcesom Sarnacki,
podobnie jak Kłys, znacząco
awansował w rankingu światowym.
Aktualnie jest już w czołowej
dwudziestce, a w zestawieniu
liczonym od końca maja plasuje się
w ścisłej czołówce – na szóstej
pozycji. 27-latek twardo stąpa po
ziemi, ale zna swoją wartość. Jego
spore już doświadczenie sprawia, że
jest w stanie stawać na podium
niemal na każdej imprezie. Być może
również na igrzyskach w Rio. Do ich
startu zostało jeszcze ponad 500 dni,
ale jeśli będzie szedł obraną przez
siebie drogą, może dojść do sukcesu.
Całkiem udany sezon miał też Łukasz
Błach. Dzięki pierwszemu w karierze
medalowi Grand Prix zaczął
poważnie wierzyć w to, że ma szansę
zakwalifikować się do igrzysk w 2016
roku (aktualnie jest 13. w rankingu
olimpijskim kategorii do 81 kg). Jest to
niejako powrót do młodzieńczych
marzeń czy ambicji. Można
podejrzewać, że Łukasz – syn
Wiesława, dwukrotnego
olimpijczyka, jako nastolatek chciał
być taki jak swój tata. Przez lata
nigdy jednak nie osiągał znaczących
sukcesów, które pozwoliłyby mu
awansować na olimpiadę. Teraz
w wieku 30 lat otworzyła się przed
nim furtka. Musi tylko potwierdzić, że
wynik w Ułan Bator nie był
przypadkiem.
Wyczekiwany i nieoczekiwany
powrót
Wszystkie wspomniane wcześniej
powroty, nawet ten spektakularny
Katarzyny Kłys. nijak nie dorównują
temu, którego dokonał Tomasz
Kowalski. 26-latek wrócił bowiem do
sportu po dwuletniej przerwie,
spowodowanej bardzo poważnym
wypadkiem drogowym. Kowalski był
jego uczestnikiem w momencie gdy
przygotowywał się do swojego
pierwszego startu na igrzyskach
olimpijskich w Londynie. Od tamtego
czasu stale przechodził rehabilitację,
by móc ponownie stoczyć walkę na
tatami. Dwukrotny wicemistrz Europy,
zwycięzca prestiżowego turnieju im.
Jigoro Kano pierwszy start po
przerwie zanotował w Bańskiej
Bystrzycy, gdzie wygrał turniej
w kategorii do 66 kg. Zawody na
Słowacji nie należały do silnie
obsadzonych, jednak sam fakt, że
powrócił na tatami zrobił na wielu
ogromne wrażenie. Jakiś czas później
Kowalski (typowany na następcę
samego Pawła Nastuli) zdobył nawet
srebrny medal mistrzostw Polski, co
pokazuje, że pomimo wielu przejść,
wciąż należy się z nim liczyć. I nawet
jeśli teraz nie będzie uzyskiwał takich
rezultatów, jak przed wypadkiem,
należą mu się słowa uznania za wolę
walki, pracowitość i wytrwałość.
Powrót, z nieco sentymentalnego
powodu zanotował także były
medalista mistrzostw Europy i świata
Krzysztof Wiłkomirski. 34-latek nie
trenował profesjonalnie od ponad
dwóch lat, a po namowie kilku osób
i wyznaniu jego dzieci, że chciałyby
go zobaczyć na tatami, postanowił
wziąć udział w mistrzostwach Polski.
Jak się później okazało – Wiłkomirski
nie zapomniał swojego fachu i utarł
nosa młodszym zawodnikom,
zdobywając dziesiąty tytuł
w kategorii do 73 kg. Później
w Gliwicach wygrał także turniej
o „Złoto Shoguna”, pokonując m.in.
ubiegłorocznego medalistę
światowego czempionatu, Holendra
Dirka van Tichelta. Teraz spróbuje
powalczyć o awans do igrzysk, ale
nawet jeśli mu się to nie uda, nie
będzie robił z tego powodu tragedii.
W końcu karierę zakończył przed
dwoma laty.
Od kilku dni mamy rok 2015. Na chwilę jednak cofnijmy się w czasie i wspomnijmy
najważniejsze wydarzenia minionego roku. O opinię na ich temat poprosiliśmy
redaktorów portalu igrzyska24.pl, Przemysława Kucharzaka i Mateusza Sołościuka.
Wywiad przeprowadził Wojciech Nowakowski.
Wojciech Nowakowski: Rok 2014
dobiegł końca. Imprezą numer
jeden w tym roku były z pewnością
igrzyska w Soczi – najlepsze zimowe
igrzyska w historii Polski. Cztery złote
medale, jeden srebrny i jeden
brązowy. Rozpoczął się nowy sezon
zimowy i naszych medalistów
prześladuje pech – Kamil Stoch leczy
kontuzję, podobnie dwie członkinie
naszej drużyny panczenistek, wyniki
Justyny Kowalczyk i Zbigniewa
Bródki są raczej poniżej oczekiwań.
Myślicie, że to naturalne odprężenie
charakterystyczne dla sezonu
poolimpijskiego, czy raczej
zapowiedź, że najlepsze już za nami?
Przemysław Kucharzak: O Kamilu tak
naprawdę nic nie wiemy. Wiemy
tylko tyle, że wszyscy nasi skoczkowie
na razie bardzo obniżyli poziom
i dobrze na tę chwilę nie jest. Zbyszek
Bródka też miał lekką kontuzję, więc
trzeba od niego wymagać mniej.
Jednak i tak nasz mistrz olimpijski
bardzo dobrze jeździ w drużynie,
a w zawodach indywidualnych na
razie godnie zastępuje go Janek
Szymański. Co z Justyną? Nie będę
się wypowiadał na ten temat, gdyż
dziennikarze podobno za dużo piszą,
a za mało robią. Sportowcy czasami
też.
Mateusz Sołościuk: Rzeczywiście
sezon poolimpijski często traktowany
jest w ulgowy sposób przez
niektórych sportowców i nie jest to
nic nowego. Kontuzji Kamila Stocha
i dwóch naszych panczenistek nie
da się jednak z tym połączyć, gdyż
jak sam powiedziałeś to jest po
prostu pech, nieodłączna część
sportu, życia. Bardziej zamartwiałbym
się pozostałą częścią reprezentacji
dowodzonej przez Łukasza Kruczka -
to oni są w tej chwili bez formy, Kamil
jest niewiadomą. Co do Zbigniewa
Bródki... tu także nie doszukiwałbym
się jakiegoś odprężenia. Nasz mistrz
olimpijski też był przecież
kontuzjowany, ale w wyścigach
drużynowych ciągle jest ważnym
elementem polskiej reprezentacji.
Poza tym z formą eksplodowali Jan
Szymański i Artur Waś, więc jest to
całkiem dobre uzupełnienie. Justyna
Kowalczyk to już natomiast inna
bajka. Ona przez tyle lat była na
samym szczycie, że w końcu musiała
z niego spaść. Jak się okazuje
upadek jest bolesny, ale nie
przekreśla jej sportowych dokonań.
Być może już nigdy nie zobaczymy jej
triumfującej w Pucharze Świata czy
na światowym czempionacie, ale
przecież wszyscy wiedzieliśmy, że
w końcu spadek formy nastąpi.
Możemy cieszyć się, że nie stało się
to w sezonie olimpijskim. Wtedy
dopiero byśmy zastanawiali się -
dlaczego.
WN: W sierpniu odbyły się też II Letnie
Igrzyska Olimpijskie Młodzieży,
z których Biało-Czerwoni przywieźli
pięć złotych i jeden brązowy medal.
Cztery lata temu wynik był odwrotny
– jedno złoto i pięć brązowych
krążków. Ponadto o naszych
medalistach z Singapuru słychać
niewiele – jedynie Marcin Cieślak
przebija się w świadomości kibiców.
Jaki przebieg kariery przewidujecie
naszym medalistom z Nankinu?
PK: Młodzieżowe Igrzyska Olimpijskie
to według mnie impreza dziwna. Nie
należy z niej wyciągać zbyt
pochopnych wniosków, gdyż
konkurencje, w jakich startują
zawodnicy, często odbiegają od
tych seniorskich. Mamy jakieś dziwne
drużyny międzynarodowe i nagle,
kibicując Polakom kibicujemy
i Chińczykowi, Włochowi,
Brazylijczykowi itd. Taka impreza nie
jest żadnym wyznacznikiem tego, co
będzie działo się w przyszłości
i widać to na przykładzie wielu
medalistów z Singapuru.
MS: Igrzyska Olimpijskie Młodzieży są
na pewno ciekawą imprezą, z której
jednak również nie wyciągałbym
pochopnych wniosków. Jak
pokazuje historia nawet złoci
medaliści w późniejszym okresie
przepadają. Tak było m.in.
z Krzysztofem Brzozowskim, który
cztery lata temu wygrał zmagania
w pchnięciu kulą, a od tamtego
czasu nie rozwija się tak jak należy.
Miejmy nadzieję, że zupełnie inaczej
potoczy się kariera kolejnego
kulomiota Konrada Bukowieckiego,
który w Nankinie powtórzył wyczyn
swojego starszego kolegi. Póki co
z Konradem jest wszystko
w porządku. Regularnie poprawia
rekordy świata w kategorii juniora
młodszego i miejmy nadzieję, że
będzie potrafił przestawić się na
rywalizację seniorską, gdzie kula jest
już cięższa. Poza tym myślę, że sporo
radości będziemy kiedyś mieli
z Agaty Nowak w strzelectwie
sportowym - ona także regularnie
zdobywa medale w ważnych
imprezach juniorskich i być może za
kilka lat powtórzy olimpijskie sukcesy
Renaty Mauer czy Sylwii Bogackiej.
Bo przecież nie zawsze medaliści
młodzieżowych igrzysk nie
sprawdzają się w kolejnych latach.
Ba! Z Singapuru 2010 wyrośli przyszli
medaliści olimpijscy lub mistrzostw
świata, jak choćby skoczek do wody
Qiu Bo, rewelacyjny pływak Chad le
Clos, lekkoatleci Luquelin Santos,
Mohammed Aman i Marija Kuczina,
kajakarka górska Jessica Fox czy
judoczki Miku Tashiro i Barbara Matić.
WN: Nie sposób nie spytać
o siatkarzy. Mistrzostwa Świata nie
zdobywa się przypadkiem,
zwłaszcza, jeśli mówimy o drużynie,
która wygrała dziesięć z jedenastu
spotkań. Kilku zawodników, w tym
będący podporą drużyny Michał
Winiarski i Mariusz Wlazły, ogłosiło
po imprezie zakończenie
reprezentacyjnej kariery. Czy
trenerowi Antidze uda się znaleźć
odpowiednich zastępców
i wprowadzić ich do gry dość
wcześnie, aby Polska nie tylko
zakwalifikowała się na igrzyska
w Rio, ale liczyła się tam w walce
o medale?
PK: Siatkówka jest sportem tak mało
popularnym w skali światowej,
w porównaniu do piłki nożnej czy
koszykówki, że jak już weszliśmy do tej
czołówki to będziemy tam „siedzieć”
przez kilka dobrych lat. Nie sposób
wypaść z top8 w siatkówce, gdyż
dalej praktycznie nie ma nic. Znaczy
oczywiście są: Czesi, Słowacy,
Japończycy, Chińczycy, Meksykanie
czy Kameruńczycy, ale z tymi
drużynami wygra AZS Olsztyn czy
Jastrzębski Węgiel. Mistrzostwo
Świata jest Mistrzostwem Świata to
jasne i jest to wspaniały sukces, ale
w Rio nawet jeszcze nie jesteśmy,
a kwalifikacje są naprawdę trudne
i wyniki mogą być loteryjne.
MS: Jest tak jak powiedział Przemek.
W siatkówce, zwłaszcza męskiej,
dosyć trudno o niespodziankę,
dlatego też niemal nieustannie
w walce o największe laury liczą się
te same reprezentacje. Trudno sobie
wyobrażać, by po takim sukcesie
jakim było zdobycie złotego medalu
na mistrzostwach świata Polska nie
wywalczyła teraz przepustki do Rio.
A na zastanawianie się czy będzie
tam medal dla przyjdzie czas po
zdobyciu kwalifikacji. Najbliższy rok
pokaże nam na czym mniej więcej
stoimy.
WN: W minionym roku mnóstwo
radości sprawili nam kolarze –
Michał Kwiatkowski zajmował
wysokie miejsca w kwietniowych
klasykach oraz został mistrzem
świata, Rafał Majka był szósty w Giro
d’Italia, wygrał dwa etapy
i klasyfikację górską w Tour de
France oraz triumfował w Tour de
Pologne. Na ile jest to
jednosezonowy łut szczęścia, a na
ile zapowiedź długofalowego
renesansu polskiego kolarstwa?
PK: Fart Rafała polegał na tym, że
wycofał się Contador. Gdyby
Hiszpan jechał dalej, to Polak
zapewne nie wygrałby tych dwóch
etapów, gdyż „ciągnąłby” na nich
Contadora. Kiedy miał wolną rękę,
pokazał swoją moc, którą powinien
teraz pokazywać przez lata.
W nadchodzącym sezonie Rafał
według mnie powalczy już o podium
wielkiego Touru, prawdopodobnie
będzie to Giro, które od kilku lat ma
zawsze najtrudniejszą trasę, a to
Rafałowi będzie odpowiadało.
Michałowi bardzo pasowała trasa
w Ponferradzie. Kwiatek to chyba
obok Nibalego najlepiej zjeżdżający
zawodnik na świecie, a trasa
w Hiszpanii to praktycznie ostatnie 10
km w dół, z około 1,5 kilometrowym
podjazdem. Polak zaatakował na
początku zjazdu, przetrzymał
podjazd, a potem był już nie do
dogonienia. Mistrzostwo Świata to
piękna sprawa, więc teraz kolej na
wygranie w końcu jakiegoś wielkiego
klasyku: Liege-Bastogne-Liege czy
Walońska Strzała to trasy też skrojone
pod Michała.
MS: Z tym renesansem polskiego
kolarstwa bym nie przesadzał. Myślę,
że Kwiatek i Majka udowodnili już, że
są bardzo dobrymi kolarzami i to
głównie na ich barkach spoczywać
będzie odpowiedzialność za to jak ta
dyscyplina będzie w naszym kraju
postrzegana. Na pewno nie był to
jednosezonowy łut szczęścia, ale na
nic szczególnego w następnych
latach, poza ich wynikami, bym się
nie nastawiał.
27
WN: Wspaniały występ na
Mistrzostwach Europy zaliczyła nasza
reprezentacja lekkoatletyczna.
Biorąc jednak pod uwagę fakt, że
była to impreza ograniczona
terytorialnie do przedstawicieli
państw Starego Kontynentu, ilu
z naszych medalistów ma szansę
powtórzyć wynik na sierpniowych
Mistrzostwach Świata w Pekinie?
PK: Takiego występu naszych
lekkoatletów nikt się nie spodziewał –
12 krążków to coś wspaniałego.
Myślę jednak, że 5 medali w Pekinie
to już będzie spory sukces. Na pewno
największymi pewniakami są:
Majewski, Kszczot, Włodarczyk
i Fajdek. Do tego trzeba liczyć na
Piotrka Małachowskiego, który
w Zurychu trochę zawiódł, ale nadal
należy do ścisłej światowej czołówki.
MS: Na pewno zdecydowanie więcej
szans mamy w konkurencjach
technicznych, gdzie to właśnie
Europejczycy dominują. Nie będę
oryginalny mówiąc, ze bardzo liczę
na medal młociarzy Pawła Fajdka
i Anity Włodarczyk oraz dyskobola
Piotra Małachowskiego. Nie bez
szans na podium są także nasze
skoczkinie wzwyż czy skoczkowie
o tyczce. W okolicy krążka zakręcić
się powinien także Tomasz Majewski,
jednak myślę, że jego czas powoli już
mija. Co do ośmiusetmetrowców -
rywalizacja jest spora i tylko przy
odpowiednich wiatrach, szczęściu
w finale i świetnej taktyce Adam
Kszczot mógłby uplasować się
w czołowej trójce. Po świetnych
mistrzostwach Europy nie
nastawiałbym się jednak na świetne
mistrzostwa świata.
WN: Na koniec roku odbyły się
Mistrzostwa Europy szczypiornistek.
Czy po czwartym miejscu na
Mistrzostwach Świata mieliśmy prawo
oczekiwać czegoś więcej od
naszych zawodniczek, czy jednak
ubiegłoroczny sukces był w większej
mierze dziełem przypadku i dopiero
występ na Węgrzech zweryfikował
faktyczny poziom podopiecznych
Kima Rasmussena?
PK: Na pewno mogliśmy spodziewać
się większej walki. Tak naprawdę Polki
zostały zdemolowane przez
Hiszpanię, Węgry, Danię i Rumunię.
Z Norwegią zagraliśmy dobrą
pierwszą połowę, a Rosja jest
drużyną na naszym poziomie, więc
po prostu wygraliśmy po
wyrównanym meczu. 8-12 miejsce
w Europie i na Świecie to rzeczywisty
poziom naszej drużyny.
MS: Tak, chyba jednak zabrakło
trochę większego zaangażowania
i wiary w to, że ten turniej może być
tak udany jak światowy czempionat.
Ale absolutnie rezultatu biało-
czerwonych nie powinniśmy
traktować jako rozczarowanie. Na
mistrzostwach świata podopieczne
Kima Rasmussena sprawiły
niespodziankę i miejsce w czołowej
czwórce na parkietach w Chorwacji
i na Węgrzech byłoby niespodzianką
kolejną. Wystarczyło spojrzeć na
wyniki towarzyskich meczów przez
turniejem.
WN: Na koniec pytanie ogólne - co
w ciągu minionego roku was
zaskoczyło, oczarowało,
rozczarowało... słowem co utkwi
wam osobiście w pamięci.
PK: Największy plus? Należy
wspomnieć o pływakach,
szczególnie Radku Kawęckim, który
zdobywał złoto ME i MŚ.
Rozczarowanie? Dwójka naszych
tenisistów i na tym ten wątek
zakończę, gdyż pisanie o tenisie
w Polsce jest co najmniej
niebezpieczne.
MS: Pomijając te najbardziej
oczywiste rzeczy jak igrzyska w Soczi,
medale lekkoatletów czy udane
starty naszych dwóch kolarzy,
najbardziej w pamięci utkwił mi
brązowy medal Katarzyny Kłys na
mistrzostwach świata w judo. Był to
pierwszy krążek dla polskiej
reprezentacji na tak ważnej imprezie
od 2003 roku, gdy na podium
w Osace stanął wówczas Robert
Krawczyk. Od tego czasu Polacy
niejednokrotnie próbowali się przebić
do ścisłej czołówki, jednak długo się
nie udawało. Na igrzyskach
w Londynie bliski medalu był Paweł
Zagrodnik, ale dopiero Kłys
wywalczyła naprawdę ważny
sukces. Poza tym smutny jestem
z powodu słabej formy naszych
sztangistów, braku następców Mai
Włoszczowskiej i tego, że w wielu
sportach wciąż praktycznie nie
istniejemy. My Polacy. Fajnie za to, że
Oktawia Nowacka przypomina nam
czym jest pięciobój nowoczesny, że
pomimo wewnętrznych problemów
nasze łyżwiarki na krótkim torze
pokazują, że nie są takie słabe czy
to, że polscy żeglarze to solidna
ekipa.
OLIMPIJSKIE CIEKAWOSTKI
Bogdan Wenta to wybitny były zawodnik oraz znakomity szkoleniowiec, który poprowadził Polskę do dwóch medali mistrzostw Świata i ćwierćfinału olimpijskiego. Mało kto jednak wie, że ten sam Bogdan Wenta ma obywatelstwo niemieckie, mało tego, wystąpił jako zawodnik na Igrzyskach
Olimpijskich w Sydney w barwach reprezentacji… Niemiec! Nasi zachodni sąsiedzi odpadli wówczas w ćwierćfinale po porażce 26:27 z Hiszpanią, która sięgnęła później po brązowy medal.
28
Hokej na lodzie to jedna z najchętniej, jeśli nie najczęściej oglądana zimowa dyscyplina
olimpijska. W pewnych momentach, gdy spotkanie jest nieco mniej interesujące, niż się
tego spodziewaliśmy, nasza uwaga skupia się na innych czynnikach. Oglądamy mecz
i zaczynamy się zastanawiać... Z czego tak na dobrą sprawę to wszystko jest zrobione?
Kto wpadł na taki pomysł i jakim cudem doprowadził do rozwoju dyscypliny, wynajdując
krążek, kij, kask czy strój, w taki sposób, aby było ładnie, ciekawie, skutecznie
i bezpiecznie...? Zapraszamy w podróż głębiej niż do środka rozgrywek hokeistów!
Przedstawimy Wam teraz, jak i po co to wszystko zostało zrobione.
Autorzy:
Dawid Brilowski ( @BrilovD96)
Szymon Burak ( @Szymson23)
ało kto wie, że do
rozgrywania pierwszych
spotkań hokejowych
używano kamieni czy nawet…
zamarzniętych zwierzęcych
odchodów. Z czasem zaczęto
stosować drewniane krążki, jednak
najlepszym materiałem okazała się
guma, która do dziś jest głównym
składnikiem hokejowego krążka.
Produkcję krążka rozpoczyna się
oczywiście od naturalnej gumy, do
której dodawane są dwa rodzaje
olejów wzmacniających oraz
substancje, mające za zadanie
utwardzić gumę i zapobiegać jej
niszczeniu (wapń i siarka). Do tego
dorzuca się miał węglowy, służący
jako wypełniacz i barwnik. To
wszystko wrzucane jest do
mieszalnika razem z przeciw-
utleniaczami wydłużającymi
trwałość gumy oraz olejami do
połączenia suchych składników
i zwiększającymi sztywność gumy.
Po piętnastu minutach mieszania,
mikstura trafia na taśmę, a następnie
na walce, które ostatecznie ją
ujednorodnią. Tam aplikowana jest
dodatkowa porcja twardej gumy,
która ma dodać krążkom
sprężystości. Po tym wszystkim
ekstruder formuje z gumy walce
o długości metra i średnicy trzech
cali, czyli takiej, jaką powinien mieć
używany we współczesnym hokeju
krążek. Następne urządzenie tnie
metrowe walce z gumy na 39
plastrów o grubości 25 mm.
Kolejny etap to proces wulkanizacji.
Umieszczona w formach guma
podgrzewana jest pod ciśnieniem do
temperatury 149 stopni Celsjusza, co
trwa osiemnaście minut. Następnie
krążki chłodzone są przez 24 godziny,
po czym odcina się z nich ręcznie
nadmiar materiału, który przykleił się
do ich krawędzi w trakcie
wulkanizacji. Waga gotowego
krążka powinna wahać się
w granicach od 156 do 170g.
Jeśli mamy już krążek, potrzebny nam
jest w końcu kij! Pierwsi na pomysł
jego użycia do gry wpadli już w IX
wieku Irlandczycy, wymyślając sport,
który możemy uznać za pierwowzór
hokeja na trawie, czyli hurling. 600 lat
później kija do gry użyli także
Indianie.
Pierwszy raz na lód wyszli z nim
jednak dopiero brytyjscy żołnierze,
którzy z nudów towarzyszących
kolejnej długiej zimie spędzanej
w Kanadzie, wynaleźli w Ontario grę,
nazwaną później hokejem na lodzie.
Sam kij na przestrzeni kilkudziesięciu
lat znacznie ewoluował, nie
zmieniając jednak swoich
pierwotnych właściwości. Do
produkcji współczesnej jego wersji
potrzebujemy połączenia kilku
elementów z drewna oraz z włókna
szklanego. Produkcję rozpoczyna się
od rękojeści, wykonanej z listwy. Do
niej przykleja się – najlepiej ręcznie –
dwa pasy brzozy. Później do
produkcji wkraczają maszyny,
których pierwszym zadaniem jest
umieszczenie elementu na prasie. Ta
ściska całość w ten sposób, aby
wysechł klej. Następnie
wielotarczowa piła tnie każdą tak
przygotowaną listwę na trzy
identyczne rękojeści. Pozostaje
jeszcze oszlifować i wzmocnić
wszystko włóknem szklanym,
posmarować żywicą eboksydową,
która działa jak klej oraz okleić matą
szklaną wzmocnioną włóknem
węglowym.
Później kije ponownie trafiają na
prasę. Przez kolejne 12 minut są
wygrzewane w temperaturze 80
stopni Celsjusza, tak aby żywica
stwardniała. Rękojeść trafia jeszcze
do specjalnej szlifierki, która ma za
zadanie zaokrąglić jej krawędzie.
Następnie jeszcze nakłada się lakier
i do każdego trzonka przykleja się
mały drewniany klocek. Na koniec
pojawia się specjalna piła, która
wycina szczelinę na łopatkę kija.
Do tak przygotowanej rękojeści,
kolejna specjalistyczna maszyna
przymocowuje za pomocą kleju
niewykończoną jeszcze łopatkę,
a raczej kawałek drewna, który
dopiero ją przypomina. Gdy klej
zaschnie, kije lądują w szlifierce, która
zwęża dolną część rękojeści.
Następnie do „gry” wchodzi kolejna
maszyna. Tym razem jest to frezarka,
która ma za zadanie ukształtowanie
łopatki.
Dolna część kija, czyli łopatka – jak
już zapewne zdążyliście zauważyć –
nie jest całkowicie prosta, a lekko
wygięta. Aby osiągnąć ten efekt,
trzyma się kije przez minutę
w gorącej parze, dzięki czemu
drewno nabiera elastyczności.
Później łopatki można już spokojnie,
bez strachu o połamanie, umieścić
pod specjalną prasą, gdzie są
wyginane
M
w temperaturze 55 stopni Celsjusza.
Każde wygięcie wymaga jednak
ręcznego wykończenia. Czyni się to
tak, aby krzywizna każdego zgięcia
była identyczna.
Na sam koniec łopatkę szlifuje się –
również ręcznie – do pożądanej
grubości. Podobnie jak rękojeść,
trzeba ją także wzmocnić. W tym
celu kawałki maty szklanej nasącza
się żywicą, a następnie umieszcza na
łopatce, pamiętając jednocześnie
o pozbyciu się pęcherzyków
powietrza. Całość suszy się kolejną
dobę w temperaturze 32 stopni
Celsjusza. Po wyschnięciu, odcinany
jest nadmiar maty.
Całe kije wykańcza się jeszcze
ręcznie na szlifierkach. Na sam
koniec pozostaje zanurzenie łopatek
w żywicy, w celu nadania im
połysku, a finalnie pokrywa się je
jeszcze farbą. Kiedy i ona wyschnie,
mamy już gotowy kij. Teraz wystarczy
lód i... no właśnie, odpowiedni strój.
Ile to będzie kosztować?
Nie ulega wątpliwości, że hokej nie
należy do „tanich” dyscyplin sportu.
Zakup kompletnego stroju
hokejowego (nie wliczając w to
łyżew i kija) to wydatek rzędu 1000-
2000zł. Z czego taki strój hokejowy się
składa?:
Sweter – Wykonany z materiałów
syntetycznych, np. z poliestru, który
wchłania wilgoć.
Spodnie – Krótkie, wzmocnione
warstwami ochronnymi, chronią
górną część nóg i miednicę
zawodnika. Mogą być wiązane
sznurkiem, zapinane paskiem czy
nawet podtrzymywane szelkami.
W latach 80. niektóre kluby
wprowadziły nowy rodzaj spodni
(tzw. Cooperallsy), które,
w przeciwieństwie do tradycyjnego
stroju, sięgały aż do kostek
i eliminowały potrzebę noszenia
nagolenników. Wersja ta okazała się
jednak niepraktyczna w związku
z czym bardzo szybko z niej
zrezygnowano.
Naramienniki – Bardzo ważny
element sprzętu hokeisty,
naramienniki chronią nie tylko
ramiona i barki, lecz także klatkę
piersiową, splot słoneczny, żebra
i kręgosłup. Obecnie wykonywane
są z bardzo twardych materiałów, co
przy uderzeniu barkiem w głowę
stwarza u poszkodowanego o wiele
większe ryzyko wstrząśnienia mózgu
niż było to kiedyś, gdy naramienniki
były mniejsze i bardziej miękkie.
Nagolenniki – Ich zadaniem jest
ochrona piszczeli oraz kolan. Bardzo
ważne jest idealne dopasowanie
nagolenników do każdego gracza –
za duże mogą utrudniać jazdę na
łyżwach, za małe natomiast
pozostawiają fragmenty nóg bez
ochrony.
Nałokietniki – Element
obowiązkowy zarówno na
lodowiskach NHL, jak i na
Mistrzostwach Świata czy Igrzyskach
Olimpijskich. Chronią łokcie, nie
ograniczając przy tym ruchów
hokeisty. Niektóre nałokietniki mają
przedłużenie, które chroni również
ramiona.
Kołnierz – Jak łatwo się domyślić –
kołnierz ma za zadanie chronić szyje
przed obrażeniami. Co ciekawe,
obowiązek noszenia takiego
kołnierza mają tylko bramkarze i to
dopiero od 1989r., kiedy to golkiper
Bufallo Sabres, Clint Malarchuk,
o mało nie zginął po tym, jak łyżwa
jednego z zawodników drużyny
przeciwnej przecięła mu tętnice
szyjną. Wielu zawodników grających
w polu wciąż nie nosi kołnierzy
(narzekają, że utrudniają one
poruszanie głową).
Rękawice – Służą oczywiście do
ochrony rąk i nadgarstków
zawodnika, od wewnątrz bardzo
cienkie, lecz podbite grubą warstwą
podbicia ze strony zewnętrznej.
Cena hokejowych rękawic to około
150zł.
Suspensorium – Dla większości
zawodników zdecydowanie
najważniejszy element hokejowej
„zbroi”, jego zadaniem jest bowiem
ochrona genitaliów hokeisty. Ma
kształt zamocowanej na paskach
miseczki zbudowanej oczywiście
z ultra twardych tworzyw.
Ochraniacz zębów – Obowiązkowy
tylko dla zawodników poniżej 20.
roku życia, przez co brak uzębienia
wciąż jest cechą wielu hokeistów.
Najpopularniejsze są obecnie
ochraniacze wykonane z materiału
termoplastycznego – są one bowiem
zdecydowanie wygodniejsze niż
ochraniacze plastikowe i nie
utrudniają mówienia.
Kask – Najnowsze kaski wykonywane
są z wytrzymałego tworzywa
sztucznego, które rozprasza siłę
uderzenia. Od wewnątrz wyłożone
są natomiast absorbującą energię
pianką. Istnieją trzy rodzaje kasków:
z półpleksą (plastikowa osłona na
oczy), bez półpleksy lub kaski z tzw.
„klatką”, czyli metalową kratą
osłaniającą twarz zawodnika. Ten
ostatni rodzaj kasków jest
obowiązkowy dla kobiet oraz dla
zawodników poniżej 18 roku życia.
W ten sposób dobrnęliśmy do końca
naszej podróży w głąb hokeja na
lodzie. Trzeba przyznać, że cała
obudowa tego sportu – i to w bardzo
dosłownym znaczeniu – nie jest
wcale tak prosta jak można było to
sobie wyobrazić. Krążek to nie zwykła
plastikowa zabawka, konstrukcja kija
nie jest równie prosta co konstrukcja
cepa, a cały ekwipunek jest droższy,
niż mogłoby się wydawać. Zatem
czapki z głów w stronę ludzi, którzy
pracują nad tym, aby ta piękna
dyscyplina – od organizacyjnej strony
– wyglądała tak, jak ma wyglądać.
30
Ted Ligety spędził święta w Paryżu
Szkoda tylko, że na boisku wyraźnie lepsze były Węgierki…
Lindsey Vonn i jej nagroda za zwycięstwo w zjeździe w Val D'Isere
Maskotki Rio2016 ze swoimi "dowodami osobistymi"
31
Tak regionalne zawody zakończył w grudniu jeden z najlepszych kolarzy górskich - Julien Absalon
…A kilka dni później sprawdzała co przyniósł Mikołaj
Aga Radwańska najpierw po raz pierwszy trenowała z Martiną Navratilovą…
32