318
Leonardas Gutauskas Naszyjnik z wilczych zębów

Naszyjnik z wilczych zębów

  • Upload
    lamdang

  • View
    314

  • Download
    3

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Naszyjnik z wilczych zębów

Leonardas Gutauskas

Naszyjnik z wilczych zębów

Page 2: Naszyjnik z wilczych zębów
Page 3: Naszyjnik z wilczych zębów

Leonardas Gutauskas

Naszyjnikz wilczych zębów

Powieść

Przełożył

Jan Sienkiewicz

Page 4: Naszyjnik z wilczych zębów

Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego Białystok 2012 r.

© Leonardas Gutauskas, 1990© Przekład na język polski Jan Sienkiewicz, 2002

Tytuł oryginału litewskiego „Vilko dantų karoliai”

Redakcja:Jan LeończukDaniel Znamierowski

Korekta:Jan Sienkiewicz

Zdjęcie na okładce:Cezary Kopras

Dofinansowano ze środkówMinistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

ISBN 978-83-60368-78-7

Wydawca:Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego ul. Kilińskiego 1615-089 Białystokwww.ksiaznicapodlaska.pl

Druk:Agencja Reklamowa „TOP”87-800 Włocławek, ul. Toruńska 148,tel. 54 423 20 40, fax: 54 423 20 [email protected]

Page 5: Naszyjnik z wilczych zębów

Część pierwsza

Page 6: Naszyjnik z wilczych zębów
Page 7: Naszyjnik z wilczych zębów

pamiętać, mieć w pamięci, nie zapominać:Pamiętać czasy dawno minione.

Słownik języka litewskiego, s. 52

To będzie siedem raz y z rana po pół filiżanki za dwa pensy cz yli siedem raz y dwa to bę-dzie sz yling i dwa pensy i jeszcze trz y raz y z rana po całej filiżance za cztery pensy to będzie trz y litry to będzie sz yling i sz yling i dwa pensy to będzie dwa sz ylingi i dwa pensy, pszepana.

James Joyce, Ulisses

Page 8: Naszyjnik z wilczych zębów
Page 9: Naszyjnik z wilczych zębów

9

Naszyjnik z wilczych zębów

Tadeusz rozumie: „Naszyjnik z wilczych zębów” – to prezent z czasów po-wojennych, gościniec z Workuty, symbol-znak Pamięci, wiszący u wezgłowia, pod fotografią ojca, to on wszystko dyktuje, kroki ołówka kieruje, mknącego, ginącego, odradzającego się czasu prawa wykłada, niezależną, nie podwładną świadomości ani nieświadomości prawdę głosi. Ileż to razy Pamięć, niby potężne rozbłyski kwa-zarów, wydzierała z niebytu dawno wyblakłe już i kurzem pokryte kawałki życia i te przelatywały przed oczyma ze świstem jak dopiero co naostrzone noże, pod-czas gdy obraz czasu nieodległego, który, zda się, musiałby być taki wyraźny, nie tknięty rdzą, rozpadał się i tonął w mroku...

Oto i tego wieczora, kiedy świadomość gotowa już jest do powitania lata 1980 roku, Pamięć szepcze: zamknij oczy i ujrzysz: letni wieczór 1946 roku...

Na skraju świata, na Litwie, w parafialnym miasteczku Wieprze, mieszkała so-bie staruszka imieniem Ewa Maria ze swoim najstarszym synem, Jakubem i synem swego najmłodszego syna Szymona, wnukiem Tadziukiem, zwanym Tadziukiem Szymona. Mieszkali za miasteczkiem, w Pokopiach koło cmentarza, w starej izbie, której dwa okna wyglądały na drogę, a trzecie na cmentarz.

Ile miejscowi ludzie pamiętają, Ewa Maria nigdy grabi do rąk nie wzięła – szyjąc do Wieprzów przyszła, szyjąc za mąż wyszła, dzieci urodziła (czterech synów od dwóch mężów), wędrowała z wioski do wioski i tylko pod jesień do domu wracała, do pierworodnego, który też był bezrolny: polował, ryby łapał, raki buczami wy-ciągał (żadna odpustowa kolacja na plebanii nie obchodziła się bez Jakubowych le-śnych i wodnych łupów) i pił. Pić zaczął pod koniec wojny i w czasie, kiedy Tadziuk Szymona (który w mieście się urodził i w mieście rozmawiać i chodzić się nauczył) żył u babuni Ewy Marii, Jakub tkwił już po uszy w grząskim bagnie grzesznego nałogu. A miastowe dziecko ani nawet myślało o jakichś tam „swoich własnych” gruntach, dość mu było rzeki, jeziora, obłoków i ptaków, i wiatru bezdomnego – tego bogactwa było tu pełno, w tym zapomnianym przez Boga i czas zakątku gliniastej północnej ziemi.

Może tu powstać pytanie, dlaczego Tadziuk Szymona, dziecko miastowe, któ-re na chodniku chodzić się uczyło, o bruk uliczny nieraz sobie łeb rozbijało, żył w Pokopiach u ojcowej matki, babuni Ewy Marii? Odpowiedź jest bardzo prosta:

Page 10: Naszyjnik z wilczych zębów

10

Leonardas Gutauskas

Szymon oto już piąty rok, jak w dalekim lodowatym kraju białe niedźwiedzie pasł, niedzielami przedwojenną szczoteczką do zębów pazury drapieżników szlifował, by te wyglądały jak odlane z czystego uralskiego złota, a wąskookie samojedzkie słońce mogło się w nich przeglądać. Matka zaś, pstra sroka miastowa, ptak o dłu-gim ogonie, spędzała w tym czasie w mieście upojne świąteczne i karnawałowe noce i o dziecku ani myślała.

Żył więc Tadziuk Szymona u Ewy Marii na skraju Wieprzów, gdzie często przez okno izby ujrzeć można było ducha, bezcielesną istotę w białych szatach, unoszącą się wieczorami ponad nagrobkami mogilnika. Zwłaszcza pod jesień, kiedy północ-ne mgły, niby brzuchate ryby z nieziemskich wód, zawisały tuż nad ziemią i głaska-ły szarymi płetwami grzbiety drzemiącego na ścierniskach bydła.

Bywało, zmrok zapadnie, patrzy dziecko przez okno na mogilnik i czeka, kiedy duch się pojawi, patrzy i w myśli samo go przywołuje: pokaż się, pokaż. Duszek tylko szmyk spod kamienia i już siedzi na cmentarnym wale, białe nóżki zwiesiw-szy, ogląda się, gdzie by tu jakiegoś nocnego marka capnąć. Prawda, w takim mro-ku z daleka nigdy nie można dojrzeć twarzy, nie wiadomo, czy to stary Kawecki, pszczelarz, czy Marcin Kusteckich, przed samym Bożym Narodzeniem zmarły, choć i ślepy by widział – na murze siedzi duch. Ludzie powiadali, że są to źli towarzysze jesiennych nocy, którzy kradną dzieci i wodzą po manowcach wraca-jących z okolicznych wiosek do miasteczka pijanych mężczyzn, ale Tadziuk Szy-mona w ludzkie gadanie nie wierzył, bo bezcielesny duch nigdy mu jeszcze drogi nie zastąpił. A dziecko to było dziwne, nocne jakieś, we dnie śpi, a nocą gdzieś się włóczy, babunia mówiła: Patrzaj, Tadziuk, żeby ciebie kiedy duch na mogilnik nie zaciągnął, późną nocą wracało do domu i po cichu właziło do łóżka. Z początku, pierwszy rok, Jakub łajał bywało latawca, ale potem machnął ręką, widać nadoja-dło mu miastowego wróbla do wioskowych porządków przyuczać – ze słońcem wstawać i o wieczornej zorzy się kłaść, często nawet bez ognia.

Do czasu jednak dzban wodę nosi: raz duch wystraszył Tadziuka Szymona śmiertelnie. Wraca kiedyś nocny włóczęga do domu, na niebie gwiazdy, duże jak żwir w rzeczce Rzeszance, świecą, i to tak nisko, zda się, jeszcze trochę i o krzaki dzikiej róży przy Wieczerniku się podrapią, cisza naokoło, słychać, jak rosa na ziemię spada, w sercu taki spokój, jak w kościele podczas Podniesienia. Idzie sobie mały, gwiazdy liczy, o wszystkim na tej ziemi zapomniał, o samej ziemi nawet, led-wie tylko koniuszkami palców nóg wierzchołków traw muska, w myślach i marze-niach unosi się hen wysoko, gdzieś aż na Drodze Mlecznej, daleko od Pokopiów.

Dokąd ty jednak, człowiecze, zajdziesz, na ziemię nie spoglądając, o ziemi za-pomniawszy? Donikąd. Może tylko na mogilnik, w każdym razie na pewno nie do domu, tym bardziej, że mur cmentarny i płot obejścia Ewy Marii jak dwa bliźniaki za ręce wziąwszy się trzymają.

Nie wiadomo, jak daleko zawędrowałby tamtej jesiennej nocy Tadziuk Szymo-na, może ze dwa razy cały świat by okrążył, tuż obok babcinego płotu przechodząc i na chatkę nawet nie spoglądając, jakby tu jej w ogóle nie było, a może przez to

Page 11: Naszyjnik z wilczych zębów

11

Naszyjnik z wilczych zębów

swoje nieostrożne rozmarzenie i zamyślenie od ziemi by się oderwał, gwiezdne sie-ci by go oplątały i sam by się stał bezimienną gwiazdką? Kto wie, czym by się skoń-czyło to wędrowanie, gdyby nie fatalny przypadek: owej pamiętnej nocy furtka cmentarna była uchylona i Tadziuk Szymona, jak nitka w ręku Ewy Marii w uszko igielne – prosto przez tą furtkę na cmentarz. A cmentarz jeszcze nowy, jak srebrna pieczarka po deszczu po II wojnie światowej z ziemi wyrósł, z daleka szlifowa-nymi kamieniami świeci, marmurem błyska, szlachetnym brązem oko głaszcze, wieczne odpocznienie daj pod nimi spoczywającym, Panie – takiego cmentarza nawet ogień nie weźmie! Widocznie z powodu tego ognia ludzie z Wieprzów i nie stawiali krzyżów drewnianych, bo drewniane wszystkie naraz od jednej iskry by się zajęły, a tu pożaru się spodziewano, oczekiwano go wręcz – każde drzewko w lesie wołało: Braciszkowie, jutro wojna! Braciszkowie, po Zielonych Świątkach wojna! Bratkowie, za rok wojna! Bracia leśni, za 100 lat wojna! A za 1000 to i dwie naraz!

I zaraz o pierwszy kamień Tadziuk Szymona się potknął. Gwiezdny wędrowiec od razu z niebieskiego snu się otrząsnął, ojknął i patrzy, Bożeńka ty mój, toż on na mogilniku, dokąd nawet w dzień nogą stąpić nie ma odwagi. Okropny strach wbił mu się jak rzepy w czuprynę i wszystkie włosy dęba postawił, czuje nocny włóczę-ga, że tego strachu ani wydrzeć, nawet z największym kłakiem grzywy, najgorsze jednak, że razem ze strachem opanował go jakiś durny śmiech. Nie zapominajmy, że Tadziuk Szymona był zawsze do śmiechu skory, nawet przez sen chichotał. Za-śmiał się jak głupi, zupełnie nie w czas i nie na miejscu i jeszcze bardziej się prze-straszył, czuł bowiem, że duchy najbardziej nie lubią, jak ktoś prócz nich o północy chichocze. Usta sobie dłonią zatknął, spojrzał na wielki palec u prawej nogi, czy nie krwawi (choć krew w nocy, jak i cmentarne poziomki, jest czarna i nie da się zobaczyć), kątem oka obrzucił królestwo duchów – wokół same tylko kamienie się ruszają, pełzną coraz bliżej, bliżej. Trzeba stąd jak najszybciej uciekać, pomyślał, i uciekłby, szybciej od kulki ze strasznego miejsca by czmychnął, nie śmiał tylko plecami do tej siedziby duchów się odwrócić. I tak dopadną, nie darują, biedował, próbując ostrożnie się cofać, jak rak w Rzeszance, ku cmentarnej furtce. Czy da-leko jednak tyłem się zajdzie? Kroczek, drugi i stop. Kropka. Czuje – jeszcze pół kroku i oprze się o mur cmentarny, zebrał więc całą swą męską odwagę i obrócił się na lewej pięcie...

Jak się znalazł po drugiej stronie muru, tego nawet dziś nie potrafiłby wyjaśnić. Leciał jak zimorodek skrzydlaty! Każdy na miejscu Tadziuka Szymona stamtąd by leciał, nawet najodważniejszy pijak w miasteczku, nawet sam stryj Jakub, co dopie-ro mówić o dziecku, o sierocie wbrew woli anielskiej, którego każdy starszy, kto tylko miał ochotę, mógł kopnąć jak zmarzły koński pomidor na drodze. Nikt by nie wytrzymał, bo i tak w tamte czasy, po największej na świecie wojnie, wszelakie strachy jak myszy polne aż piszczały po ciemku, w tamte czasy nawet duchy nie straszyły z daleka – stawały przed tobą w całej swej strasznej krasie, pierzchajcie pchły z wszami, krótko mówiąc, w cmentarnej bramce, zablokowawszy ją na amen, w całej swej strasznej krasie stał duch. Biały od góry do ziemi, stał oko w oko

Page 12: Naszyjnik z wilczych zębów

12

Leonardas Gutauskas

z naszym nocnym wędrowcem i, jak to duch, unosił się, falował, to w jedną stronę się wahnął, to w drugą. Ach, największy śmiałek takiego widoku by nie zdzierżył, wspaniałe zapachy gwiaździstej nocy by zepsuł. Ale Tadziuk Szymona już ponad kamiennym murem cmentarnym leci, jak zimorodek niebieski, szybciej od kulki! Później, kiedy przelęknienie minęło, już po chorobie, sam się nie mógł nadziwić, jak mu się udało dwa razy wyższy od siebie mur jednym susem przeskoczyć.

Ciężkie, duszące powietrze cmentarne wypuścił z płuc tylko w łóżku – uufff. Leży w ciemnościach, a w oczach ciągle mu jak srebrne wahadło zegara na plebanii duch majaczy, z jednej w drugą stronę faluje, próbuje oczy zamknąć, zaciska dłoń-mi powieki, nawet pięściami je przygniata, wszystko na próżno – duch majaczy i rób z nim, co chcesz. Nie wytrzymał długo, poleżał w ciemnościach cały drżący i już woła: Baaaaabuuuuniuuu! baaaaabuuuuniuuu!

Ewa Maria, której Bóg za dobre uczynki przysłał z miasta tego sierotę na sta-rość, już się ze świecą w ręku zbliża, filcowymi podeszwami swojej roboty kapci po klepisku szuru szuru szurając, już stoi u wezgłowia, na rozpalone czoło zimną woskową dłoń kładzie i pyta: Co ci jest, złotko, możeś chory? Milczy podróżnik gwiezdny, gorącym oddechem prosto staruszce w twarz dyszy, prosto w twarz, bo staruszka zupełnie maleńka, garbata, mniejsza od dziecka, mniejsza, niż mała dziewczynka.

Chorowity od urodzenia, zaziębiający płuca od najlżejszego podmuchu wiatru, Tadziuk Szymona odleżał wtedy w łóżku miesiąc z okładem, jak na podwórzu Argon przy budzie na uwięzi, ale w głębi ducha nie zaniechał nocnych rozmów z gwiazdami na niebie. Gorączkował strasznie, bredził, i to bredzenie strachem się w oczach Ewy Marii odbijało; ale najgorsze, że zaciął się na amen, mowę mu odjęło, wydawało się, że jej dar na zawsze utracił: niemy i koniec na tym. Szczęście, że felczer z Wieprzów poradził Ewie Marii ściągnąć z Kowna matkę dziecka, by ta natychmiast, nie zwlekając, zawiozła chorego nad morze, nakazał: Niechaj każ-dego wieczora, kiedy fale się unoszą i morze szumi, próbuje nad wodą krzyczeć, swoim krzykiem szum fal zagłuszyć, może go to odetka.

Matka, znany w Kownie aż za dobrze niebieski ptaszek, zawiozła dziecko tam, dokąd zwykle jeździła sama albo z... I już w autobusie dziecko powtarzało w myśli słowa, których wyuczyło się na pamięć:

Wód bezmiarze wieczorny, bezdenna twa toń Niech zaleje mi pierś chłodem bryz g morskich fal...

Te właśnie najdroższe słowa wykrzykiwał Tadziuk Szymona co wieczór nad morzem, kiedy na plaży prawie nikogo już nie było, po zachodzie słońca (pomocne okazały się dziecku nocne wędrówki – mógł teraz śmiało sam na sam ze strasz-liwą potęgą wodnego żywiołu w zapadającym mroku się mocować). Jak przygłup jaki albo tępym nożem rżnięty, KRZYCZAŁ I KRZYCZAŁ co wieczora „wód bezmiarze wieczorny, bezdenna twa toń... ”, po kostki w morskiej pianie, twarzą

Page 13: Naszyjnik z wilczych zębów

13

Naszyjnik z wilczych zębów

ku surowym falom obrócony, zdawało się, jeszcze kilka takich wieczorów nieusta-jącego KRZYKU i padnie nieżywy na piasek, serce mu albo płuca pękną od tego nieludzkiego wrzasku, od którego nie tylko zatkane dźwięki, ale i wnętrzności całe przez gardło wypaść mogły, krzyczał jak potępiony albo trędowaty na pustyni, który ostatkiem sił próbuje dowołać się Boga.

A jednak usłyszał Bóg, a jednak p r z e k r z y c z a ł Tadziuk Szymona to strasz-ne swoje zatkanie, nie tylko „s”, ale i nijak nie poddające się „p” „t” „k” „b” zostały przezeń jak kamienie na mieliźnie pokonane, przeskoczył je jak nagrobne pomniki. Wytoczył się z tego jak w kłębek zwinięty z płonącego domu, prawie już płomie-niem objęty, ale żywy i zdrowy, żywszy może jeszcze, niż przed chorobą, przed przelęknieniem, przed zatkaniem, przed nadprzyrodzonym ukazaniem się owego ducha. Dzięki Bogu, wyszło dziecko ze swojej nabytej choroby, odetchnęło z ulgą achh, nauczycielka w szkole też odetchnęła z ulgą, bo i jej tkwiły w gardle jak rzepy te przeklęte Tadziukowe dźwięki „s” „k” „p” „b”, i ją w serce kłuł ten dobiegający z kątów klasy syk uczniów-zwierzątek bezlitosnych „sssssssss”, jak tylko Tadziuk Szymona stawał przy tablicy.

Naturalna jest i nasza ciekawość: z jakimże to duchem stanął owej pamiętnej je-siennej nocy oko w oko Tadziuk Szymona na mogilniku w Wieprzach? Odpowiedź jest bardzo krótka i prosta: był to ogon siwego konia. Tak, najzwyklejszy ogon Siwka sąsiada Okunia, żeby tego Siwka samego duchy porwały!

Okazuje się, że owej rozgwieżdżonej październikowej nocy Siwek Okunia, wie-dziony swym końskim instynktem, udał się na mogilnik, ku zakazanemu owocowi (bydło i kozy w całym miasteczku wiedziały: za wysokim kamiennym murem tra-wa jest najsoczystsza na świecie, poziomkami słodzona, nie wolno jej jednak ani skubnąć, ani powąchać). Przyczłapał więc koń i widzi: droga jest wolna! Nie mając więc w swoim wielkim łbie żadnych wątpliwości, po prostu wszedł na cmentarz (istota bez duszy, „niema”, czy ona wie, co to dla ludzi miejsce święte?). Około pół-nocy koń miał już napakowany trawą nie z tego świata cały swój ogromny wielory-bi kałdun, zostawił dymiącą kupę i zbierał się do wyjścia. Jednak koń, kiedy jest do syta najedzony (oczywiście, jeśli w pobliżu nie gwiżdże bat), natychmiast zasypia. Sen ogarnął Siwka w samej furtce, spadł nań jak worek na głowę, a z workiem na głowie żadne bydlę kroku nie stąpi, taka ich natura, inna niż ludzka – tym worek na głowę tylko daj, a najlepiej, kiedy na głowie worek, na tym worku drugi, a na nich jeszcze dwa, żeby tylko najmniejszy promyczek światła do oczu nie dotarł.

Zasnął więc Siwek w cmentarnej furtce, ani mu w głowie, ani w ogonie, że ten jego ogon może kogoś wystraszyć – pomachuje nim sobie, komary odpędza, a może duchy, a może z samego tylko sytego zadowolenia ogonem ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód macha. Oczywiście, to wytłumaczenie jest bardzo zwyczajne, jakieś takie powszednie, szarawe, niezbyt pasuje do rozgwieżdżonego październikowego nieba, do panicznego strachu nocnego wędrowca, do tajemni-czych cmentarnych szmerów i szelestów. Ale jest jeszcze inne, poetyckie: wszak owej nocy Tadziuk Szymona, który tak nieoczekiwanie trafił na cmentarz i jeszcze

Page 14: Naszyjnik z wilczych zębów

14

Leonardas Gutauskas

bardziej nieoczekiwanie spotkał się z duchem, zobaczył tylko koński ogon, głowy nie widział, a tym bardziej oczu, bo końskie oczy, jak wiadomo, zawsze są załza-wione i bardzo poetyczne. Słowem, nie mogło dziecko w końskie oczy spojrzeć, a właśnie w oczach kryje się wytłumaczenie drugie, wszak powiedziane jest:

Kochałem konia – a cóż to było? – i czasem (zwierzęta bowiem pojmują dokładnie, jakie wywyższają nas siły)mój rumak unosił swą głowę z brązu ku własnym bogom – w parze oddechu i węzłach-gałęziach żył pod skórą.Drugie wytłumaczenie wiąże się właśnie z końskimi bogami: wynikałoby tedy,

że Siwek nie po to zatrzymał się w furtce, by się zdrzemnąć, on stanął na granicy dwóch światów, by się poradzić swoich bogów, szkoda tylko, że nie da się spytać Siwego, jak było naprawdę, a Tadziukowi Szymona nie końscy bogowie byli wtedy w głowie. Słowem, nie spytał wtedy, to tym bardziej nie spyta dziś, kiedy kości Siwka niczym się już nie różnią od kości innych koni, butwiejących na dnie starych dołów na kartofle pod lasem w Pokopiach. Dziś na widok siwego konia zostaje tylko Tadziukowi Szymona poślinić mały palec prawej ręki, uderzyć nim o dłoń lewej, ścisnąć, przypieczętować go w pięści i powiedzieć (jak w tamtych czasach w Wieprzach): Siódmy – na szczęście!

Różnica między wytłumaczeniem pierwszym a drugim jest spora, a mimo to nieistotna, bowiem ISTOTĘ SPRAWY STANOWIĄ K O Ś C I, końskie kości.

Spójrzmy: już wieczór, cienie wczesnej jesieni niby palce swojskiej wiedźmy ślizgają się po świeżo namalowanym, jeszcze nie wyschniętym obrazie mijającego dnia, czyniąc go jeszcze bardziej tajemniczym, usuwając ostre kształty, zaokrągla-jąc kanty, upodabniając do mglistej fatamorgany: i las, i rzeka, i pagórki, i mogilnik, i stare doły na kartofle, i podobna do jednookiego cyklopa z bajki wieża dzwonni-cy – wszystko to, rzekłbyś, odwrócone do góry nogami, obraca się, kręci w jakimś trzecim czy dziewiątym wymiarze.

Za chatką Ewy Marii, dalej, za Wieczernikiem (kaplicą Ostatniej Wieczerzy, chroniącej w swoim wnętrzu narysowane na kawałku blachy przebite, krwawiące rdzawo Serce Jezusa, gdzie od lat, ile Tadziuk Szymona pamięta, zawsze pachnie woskiem i zwiędłymi kwiatami), jeszcze dalej, pod lasem, w starych dołach na kartofle – są niewyczerpane kopalnie końskich kości, wyspa skarbów, jeszcze nie odkryte, nie zbadane groby królewskie, nie dziwmy się zatem, że Tadziuk Szymo-na, ten Schliemann Północy, właśnie tu znalazł sobie zajęcie. Spójrzmy:

Wypłowiała w słońcu słomiana czupryna jak czub czajki to wychynie z dołu, to znów w nim znika. Wychynie – i ciężka końska kość pada na piasek z odgło-sem ludzkiego westchnienia – aachch. Znika czupryna – i zdaje się, że na całym świecie pusto, ani żywej duszy dokoła, tylko księżyc-latarnia zawisł nad czarnym otworem dołu, tylko noc-otchłań niezmierzona, tylko gwiazd mrowisko się mgła-wi jak dym z ołtarza ofiarnego na obrazie Mikołaja Konstantego Čiurlionisa, i taka niewypowiedziana tęsknota duszę ogarnia, a tu jeszcze jak naumyślnie pojawia się w niebie trójkąt odlatujących gęsi (aż strach, jak te podniebne kobiecinki w białych

Page 15: Naszyjnik z wilczych zębów

15

Naszyjnik z wilczych zębów

chusteczkach potrafią przelecieć przez tę straszliwą ciszę, mrucząc bez przestanku swoje pacierze w sobie tylko zrozumiałym języku) jak wypisany przez mróz wzór na szkle okiennym...

Oto ciemna chmura się skrada do księżycowo-złotej latarni, wkrótce ciemno będzie choć oko wykol, i wiemy już, że ta ciemność i ta cisza przypomną nam oglądany przed kilkoma laty sycylijski film:

wczesna jesień na Południu, w wieczornym zmroku toną jak nierealne górskie szczyty, kamienistą ścieżką ojciec prowadzi na wysokogórskie pastwiska syna. Pierwszy raz prowadzi dziecko wśród obcych skał, wśród upiornych kikutów uschniętych drzew, pierwszy raz już mężczyznę, ach, zaledwie dziesięcioletniego. Zostanie tam sam pośród wyjących w górskiej ciszy wilków, sam jeden między nie-łaskawym niebem i nieznaną ziemią. Oto już przyszli, w niewidocznej zagrodzie owce się niepokoją, słychać dźwięk drewnianych kołatek, uwiązanych na owczych szyjach. Podróżni zdejmują z pleców przyniesione rzeczy. Ojciec bierze syna za rękę i prowadzi na skraj płaskowyżu. Stoją, milczą obaj. Milczeli całą drogę od domu. Ojciec zasłania dłońmi oczy syna. I w węgielnej ciemności czujemy, jak myśli dziecka lecą, ulatują w ślad za myślami ojca, w lewo, jeszcze bardziej w lewo w nieprzeniknionym zmroku. Nagle, wydarte, zda się, z korzeniami – nieziemskie światło: skalisty próg, a z niego – pienisty wodospad. Słyszymy odległy szum wody. Ojciec mówi: ź r ó d ł o. Syn powtarza: ź r ó d ł o...

Przez swoją samotność noc Tadziuka Szymona w dole z kośćmi jakoś dziwnie przypomina tamtą noc w górach w nieznanym dalekim kraju: ten sam śpieszący przez chmury księżyc, ta sama bezkresna cisza, dziecięca samotność, nie zbliżajmy się jednak do dołu, bo chłopak bardzo się wystraszy, on już się przyzwyczaił do nieuchronnej swojej samotności, zląkłby się mocno, widząc nas stojących nad do-łem i spoglądających nań z góry, mogłoby dziecku znów mowę odjąć, tym razem już na zawsze. Nie zbliżajmy się, lepiej się obróćmy w jodełki i sypnijmy garście ciemnych jagód wokół dołu, wtedy się Tadziuk Szymona pocieszy: i drzewka też płaczą, nie tylko mnie koników szkoda.

Kopie dziecko, śpieszy się, jeszcze trzeba kości posortować, pazurami piasek do czysta oskrobać, patykiem z oczodołów, z pęknięć ziemię wydłubać, potem całe bogactwo na dwukołowy wózek załadować, lejcami przez oczodoły mocno uwiązać (wie mały, że konie i w ziemi będąc lejców słuchają). Wiąże, śpieszy się i sam do siebie mówi:

i czemu to końskie kości tak nie chcą z ziemi wychodzić? dlaczego w niej tak mocno się trzymają, kryją? dlaczego wyrzucane z dołów tak po ludzku wzdychają achch? aż strach pomyśleć, jaki koń z tych przemieszanych kości by wyszedł: głowa jednego nogi drugiego grzbiet trzeciego, na widok takiego konia nocne pastuchy jak koniki polne na same wierzchołki jodeł powskakiwałyby, a może i pod zie-mią słychać, że po lasach niespokojnie, jedni zbrojni w drugich strzelają, widać, rozumieją kosteczki: pod ziemią spokojniej i bezpieczniej, można tu nawet sobie zarżeć po cichu, żaden z tych sinobrodych czerwonowąsych nie usłyszy, którym

Page 16: Naszyjnik z wilczych zębów

16

Leonardas Gutauskas

wciąż mało pasów z ludzkich grzbietów dartych, ihahaha, próbuje zarżeć chłopak, zdolny jak mało kto do naśladowania różnych głosów, gwizd drozda czy wilgi to dla niego pestka.

Nie wiadomo, kto pierwszy na te kości się natknął, ale niektórzy słyszeli słowa: Niuu, ohły sokoły, w Pokopiach wasze skahby, kopalnie złota, nie leńcie się, nie mahnujcie okazji, i książki, kopiejki i znaczki pocztowe wasze będą! Dowiedziano się później, kto dzieci wieprzowskie kusił – był to stary, skupujący odpady Żyd, który ze szmat, papierów i rdzawego żelastwa żył sobie ze swoją Sarą w czworakach byłego majątku, niebogate to było życie, ale głodem nie przymierał, miał sporo wolnego czasu na spacery po resztkach żydowskiego cmentarza, żył podobnie jak ów przedwojenny Handełe z kowieńskiego przedmieścia Słobódka, którego bez-denny worek mieścił w sobie wszystkie cuda świata i nawet to, ostatnie, wtedy jeszcze nie wynalezione. Dla dwu- trzyletnich słobódkowych królewiąt bez majtek – korony rumaki szklane miecze – wszystko to było z odwiecznego żydowskiego worka, gdyby nie on, gołopępy Tadziuk Szymona na zawsze by został biedakiem, nigdy by nie poznał, co to bogactwo i przepych tego świata. Nie darmo, ledwie oczęta przedrze, już przy bramce raczkuje, na swego czarodzieja czeka, doczekać nie może, nasłuchuje odgłosu kroków jego nóg w ciężkich butach, pilnie kawałek uliczki spod bramki obserwuje, byle tylko nie przegapić, a kiedy trzeba, skoczyć z czterech na dwie kończyny i pierwszemu wrzasnąć: Aaaandeeeełe!

Kiedyś handlarz starociami królewiątko furtką do ziemi niechcący przycisnął, ten aż się spłaszczył jak blin, ale za to jakie cudo na otarcie łez dostał – prawie prawdziwego rumaka w jabłka, który i galopował, i rżał, tylko kupek nie robił. Znacznie później, już po Wielkiej Wojnie Narodów, Szymon, ojciec Tadziuka Szy-mona, wspominając Handełe, opowiadał:

Szlomke, pyta pan nauczyciel, Szlomke to syn Handełe, chodził do litewskiej szkoły, powiedz, co to jest molis? Szlomke odpowiada: Uj, panie nauczyciel, molis to takie fejgełe, co mojej matki futho zżahło, śmieje się ojciec i tłumaczy: nauczy-ciel pytał o glinę, po litewsku molis, a Szlomke zrozumiał, że chodzi o mole, śmieje się, nagle poważnieje i sam siebie pyta: Gdzie teraz Aron Handełe, gdzie Szlomke? nigdy nie zapomnę, jak nasz dom się palił (podczas wojny Niemcy urządzili na Słobódce getto).

Wracajmy jednak do Wieprzów. Handlarz starociami żył z kości, bo wszystkie szmaty, papierzyska i żelastwo z okolicy już dawno pochłonęło ciemne wnętrze jego składziku (gdzie tam taka góra bogactwa się pomieściła?). Tylko kościom koń-ca nie było widać – bezdenne okazały się kopalnie kościanego złota! Mąż Sary handlował z pomyślunkiem, a dokładniej, na wschodnią modłę, przywołując całe tysiącletnie kupieckie doświadczenie: Głowa 10 kg odjąć 2 piasek błoto będzie 8 kilogramów 100 kopiejek i 4 znaczki pocztowe.

Czasem, spojrzawszy nadzwyczaj dziwnie w oczy Tadziuka Szymona, niby w samo dno zwierciadła, stary dodawał: I jedna TUWA. Trójkątne znaczki z tajem-niczej Tuwy stanowiły najdroższy skarb. Nie wiadomo, dlaczego handlarz kośćmi

Page 17: Naszyjnik z wilczych zębów

17

Naszyjnik z wilczych zębów

spośród wszystkich miasteczkowych dzieci tylko z Tadziukiem Szymona rozliczał się tymi skarbami. Zostaje nam tylko zgadywać: może spoglądając w oczy urodzo-nego na Słobódce dziecka widział w nich tamtego przedwojennego czarodzieja Handełe? Jak było, tak było, ale podobna scena powtarzała się często:

– To dla ciebie – mówi stary Żyd. Tadziuk Szymona stoi i patrzy na pomarsz-czoną jak kora grabowa dłoń, na której niby mały wycinek raju leży nieduży pur-purowy trójkącik papieru. TUWA. Patrzy oczarowany i milczy. Po chwili nie wy-trzymuje i mówi:

– Nie, nie mogę, już mi pan zapłacił. I potrząsa kopiejkami gdzieś głęboko w kieszeni, u samych kolan. Stary powtarza:

– Bierz, Tadziuńka, to dla ciebie, i podsuwa dłoń. Ach, pokażcie mi takiego, który by się oparł!

Tadziuk Szymona chwyta szybko trójkątny znaczek i zapomniawszy o podzię-kowaniu już toczy pod stromą górkę swój dwukołowy wózek (taki lekki bez kości, jak piórko), drapie się na wierzchołek, czepiając się pazurami u nóg ziemi, jak dzię-cioł drzewa, śpieszy, a w wieczornym niebie leci ostatni klucz gęsi i jedna gąska daleko za pozostałymi.

I już jest w stodółce Ewy Marii, na sianie, z gęsim klangorem w uszach, po ciemku, oczy jak u kota, leży na wznak, w palcach prawej ręki trzyma papierowy trójkącik – purpura na tle szarego nieba – i szepce: Trójkąt Tuwy trójkąt gęsi i jedna gąska zabłąkana kto wie czy je dogonię?... I już jest na progu snu, już się nogami odepchnął od ziemi, już wzlatuje: kto wie, czy dogonię, kto wie, czy do-goo...

Pracę w dole po kartoflach kończył Tadziuk Szymona w nocy, ostatnie kości wygrzebując po omacku. Gdyby zapalił latarkę (przypiętą skórzanym uszkiem do guzika) – byłaby bieda, wioskowe dzieci czuwają, nie śpią, czyhają na łup, o okien-ne szyby węszące noski rozpłaszczają, ciemność sowimi oczyma przewiercają, czy nie błyśnie w Pokopiach ogienek. Nadlecą wtedy, napadną i z takim trudem wy-dzierane ziemi skarby odbiorą.

Po ciemku więc rachował: trzy głowy, pięć kości miednicowych, dwadzieścia sześć nóg z kopytami, trzydzieści kręgów grzbietowych. Często w takiej chwili księżyc opuszczał się nad sam dół i przyglądał się jak urzeczony ułożonym w rząd kosteczkom, tak bardzo przypominającym wygnanych przed wiekami z raju upa-dłych aniołów albo też wojsko z nieznanego innego świata, albo rozgromione za-stępy szatańskie czy też kroczących z opuszczonymi głowami jeńców. W takiej chwili twarz miesiączka wyglądała smutniej, niż zwykle.

Oglądając taki niecodzienny nocny widok – dziecko, klęczące przed leżącymi w szeregu kośćmi – Tchórzliwy by pomyślał: Boże, taki mały – i wśród kości. Góra z czaszek, Apokalipsa według świętego Jana, ach! Myliłby się jednak Tchórzliwy, bowiem widok ten to obraz z czasów Wielkiego Powojnia, złoty samorodek bez domieszek. Jak źrenica oka. Kryształowa kropka po słowie „wojna”. Apokalipsa tedy – dla Tchórzliwego, dla nas – to kotlina pamięci, po której rozbiegły się pięk-nie literki-mrówki (bo któż jeszcze potrafiłby tak dokładnie oczyścić te kości?).

Page 18: Naszyjnik z wilczych zębów

18

Leonardas Gutauskas

Tylko im dół głębokości 37 lat – i zwyczajnych, i świetlnych – niestraszny, jest swój, jak rodzinna okolica. Ani noc, ani jesień, ani trwożliwy gęsi klangor podniebny, ani kości, kości, kości, ani przyprawiająca o zawrót głowy głębia – to dla nich nie przeszkoda.

Wsłuchajmy się: Wyrosnę i konieczne pojadę i do Tuwy i do Helwecji i do Bra-zylii i do Hiszpanii i do Japonii, ile znaczków pocztowych – tyle będzie podró-ży. Ani jednego kraju nie opuszczę, to Tadziuk Szymona następnego dnia rano obudziwszy się na sianie w stodółce Ewy Marii tak sam ze sobą rozmawia. Ach, łatwowierne żółtodziobe kuropaciątko bez matki, nie wie, że połać ziemi między Wieprzami na wschodzie i Mierzeją Kurońską na zachodzie, między Workutą na północy i Oszmianą na południu – oto i cały świat ze wszystkimi brazyliami i tu-wami, światek, który uda mu się zwiedzić w ciągu 45 lat od 1938 do 1983 roku, nie licząc, oczywiście, nierealnych, bezcielesnych podróży we śnie, w widzeniach, w marzeniach z otwartymi oczyma: tych widzeń, które w jednym mgnieniu oka przenoszą marzyciela na szczyty Andów albo strącają go w przepaście Himalajów, starczy tylko podać hasło: „Wszystkie głosy Andów szepcą „usłysz mnie, czy mnie słyszysz”, i człowiek już jest tam, gdzie mu nie trzeba...

Prawda, mało brakowało, a zapomnielibyśmy o końskich zębach (Cygan nigdy by nie zapomniał), których chłopiec nie oddawał Żydowi, bo zdrowe, nieco pożół-kłe, dobrane orzechowe zęby dobre były na A m u l e t y: w tamtych powojennych latach obrotny mechanik filmowy przywoził do zapomnianych przez Boga i czas Wieprzów najciekawsze filmy, zaczynające się od wymownego, wyrazistego, wielce symbolicznego napisu:

Wziat w kaczestwie trofieja posle razgroma faszistskich wojsk pod Bierlinom.

Pośród innych, zdarzały się też filmy o dzikim człowieku z dżungli, imieniem Tarzan. To gołe, z opaską tylko z kawałka skóry na biodrach, swobodne, silne, piękne i straszliwie ryczące stworzenie było wtedy półbogiem dla wszystkich wie-przowskich dzieci. Niejeden więc z umorusanych basałyków, klęcząc wieczorem przy łóżku i odmawiając pacierze, wstawiał niechcący do modlitwy: „Ojcze nasz Tarzanie, któryś jest w niebie... ”

Tadziuk Szymona, wygodnie usadowiony na deskach klubowej sceny (stoczyw-szy przedtem, rzecz jasna, męską walkę o miejsce jak najbliżej do rozciągniętego prześcieradła-ekranu), mógł ile dusza zapragnie wodzić palcem po najostrzejszym Tarzanowym nożu albo nawet po kłach lwa, kiedy ten z rozwartą straszliwie pasz-czą leciał wprost na klubową salę, gdzie staruszkowie i kobiety, pochowawszy się pod krzesłami, przeklinali siebie za łatwowierność – za własne pieniądze na takie oto wielkie niebezpieczeństwo się narażać.

Końskie zęby więc – na Amulety, każdy szkrab w Wieprzach dumnie obnosił się z naszyjnikiem z pożółkłych końskich zębów na niemytej od wieków szyi i każ-

Page 19: Naszyjnik z wilczych zębów

19

Naszyjnik z wilczych zębów

dy był wypisz wymaluj małym Tarzaniątkiem, a kiedy się uczepił dąbczaka i strasz-liwie ryknął na całe swoje gardziołko – był już cały wolnym dzikusem.

Słowem, przez wiele wieczorów aż do północy wykopywał i woził Tadziuk Szymona te końskie kości do Żyda, nie wiedząc, nie podejrzewając nawet, jak pięk-nie tkwi pod jego końskimi czaszkami Prawdziwa Odkrywcza Archeologia gdzieś tam na wyspie Kreta, w Babilonie czy starożytnej Jerozolimie, gdzieś na wschód od Edenu, w pustyni, gdzie w sokolich gniazdach jak wyschnięte ziarenka dakty-lowe truchleją zakurzone przepiórcze serduszka, zakurzone serca Mojżeszowych przepiórek. Wszak przez te końskie kości, przez trójkątne znaczki tuwińskie, przez szorstką pomarszczoną dłoń starego Żyda, przez jego słowa „Boże mój, wypro-wadź nas z niewoli babilońskiej” Tadziuk Szymona poznawał s y m b o l i c z n i e cały świat, zwiedził wszystkie brazylie świata, to nic, że we śnie na sianie w stodół-ce Ewy Marii, z purpurowym tuwińskim znaczkiem na piersi, tuż obok kozy.

A teraz jeszcze raz wróćmy do Tadziuka Szymona: już północ, księżyc jak srebrny karaś rozdziela czarne chmury i z góry widok dziecka, pchającego pod górę dwukołowy wózek, jest przygnębiający i bolesny. Z góry i nieco od przodu wydać się może, że żadnego dziecka nie ma, jest tylko wyładowany kośćmi dwukołowy wózek, sam jadący pod górę. Dziecku jednak, pchającemu w głębokich ciemno-ściach swój ładunek, każdy karcz i każda kępa zdają się przypominać sinobrodego z bajki, zbrojnego w straszny nóż i maczugę, dziecku każdy kąt pełen jest szeptów: „Tadziuk Szszszszymona Tadziuk Szszszszymona”, nie dziwmy się więc, że tak śpieszy oddalić się od lasu, jak dzięcioł pnia czepia się pazurami nóg zbocza, drapie się na górę i dla odwagi mruczy pod nosem: Ziemia niesie trawę trawa niesie rosę rosa niesie podkowę podkowa konika ziemia niesie trawę trawa niesie rosę rosa niesie podkowę podkowa konika...

Stworzony nieznaną ręką, obraz ten jest mimo wszystko najbardziej realistycz-ny ze wszystkich realnych obrazów powojnia i chciałoby się rzec: daj Boże, by ten chłopczyk jak najszybciej dowiózł ostatni swój straszny ładunek do Żyda, a wtedy nigdy więcej nie będzie już na świecie wojny i nieszczęść, bo dorosłym będzie po prostu wstyd WSZYSTKO ZACZYNAĆ OD NOWA, ponieważ wszystko:

chatkę Ewy Marii, bezcielesne duchy, stare doły na kartofle, końskie kości i trójkątne znaczki tuwińskie, i gęsie trójkąty w jesiennym niebie ponad skrawkiem północnej ziemi na wschód od Edenu –

wszystko to łączy Pamięć, obraca w pismo, bowiem nic tak doskonale nie oczysz-cza kości i odłamków czasu, jak owe złote pracowite mrówki-literki.

Zorza polarna wisi jak błyszczące zielonkawe firanki, zwijające się czasem

Page 20: Naszyjnik z wilczych zębów

20

Leonardas Gutauskas

w fałdy. Dolna granica zorz y jest 100 km nad ziemią, górna sięga nawet 1500 km, płynąc nad tundrą, przesuwa się o tysiące kilometrów, czasem jej jasność wzrasta 1000-krotnie. Obecnie istnieją dwie hipotez y pochodzenia zorz y. Żadna nie tłumacz y jednak oglądanego w zeszłym roku ze sztucznego satelity ziemi z jawiska – kształt zorz y p r z y p o m i n a ł g r e c k ą l i t e r ę T H E T A.

Zimą 1951 roku na skraju wsi Wieprze siedzą przy wigilijnym stole Ewa Maria, stryj Jakub i Tadziuk Szymona. Palą się trzy świeczki, nie jedna, jak co wieczór. Za oknem zawieja. Taka tajemnicza, pełna nieznanych bajecznych dźwięków dla dziecka i taka groźna dla starej i jej syna Jakuba. Wieczerza wigilijna zbliża się ku końcowi i Ewa Maria, pośliniwszy palce, dusi dwa płomyczki świec. Stary zardze-wiały, przywieziony przed 80 laty z dalekiej wyspiarskiej mglistej Anglii budzik w drewnianej obudowie odlicza monotonnie ostatnie minuty przed snem. Tadziuk Szymona drzemie. Przytulony do staruszki, już wyruszył w podróż zaśnieżonymi niebieskimi szlakami – daleko, daleko, za siódmą górę, za siódme słońce – rośnie tam wiecznie zielone drzewo, bożonarodzeniowa choinka, której nie trzeba zdobić ni ścinać...

Nagle drzwi izby się otwierają i do środka wchodzi (otulonych chmurą śniegu) dwoje: garbata Izabela i ogromny biały niedźwiedź. Dziecko wytrzeszcza oczy na nie czekanych gości. Ewa Maria mówi: Już jesteś, Zabelka, to i dobrze, że wróciłaś do domu, nie zasiedziałaś się tam. Jakub wstaje z ławy, robi kilka kroków do drzwi i wyciągając ręce woła:

Witaj, Izabelo, i ty bądź zdrów, Franciszku, ależ zmieniła ciebie ta wieczna zmarzlina, ledwie cię poznać można.

Niedźwiedzia głowa sufitu sięga, bo Franciszek kowalowy syn chłop był dwu-metrowy, gołymi rękoma podkowy giął i bronę aż na wierzchołek dachu stodoły dla zabawy zarzucał. Więc i my się nie dziwmy, przypatrujmy się tej bajkowej scenie po cichu – nie przeszkadzajmy ludziom w rozmowie. Izabeli i kowalowego syna już dobrych pięć lat nie widać było wśród wieprzowskich, przy spotkaniu więc naprawdę jest o czym pogadać. Prawda, wszyscy wiedzieli, gdzie się cały ten czas podziewali Zabelka i Franciszek, rzadko kto jednak o tym wspominał – nie oni pierwsi, nie oni ostatni: nikomu wszak nie zaszkodzi po szerokim świecie się rozej-rzeć, obcych języków poduczyć, nowe obyczaje poznać.

Oto Jakub bierze już Izabelę pod rękę i prowadzi do stołu, sadzi na ławie. Ewa Maria mówi: Siadaj i ty, Franciszku, może się zmieścisz. Niedźwiedź kiwając się idzie do stołu i siada na niskiej, stojącej nieco dalej od stołu dębowej ławce, wprost

Page 21: Naszyjnik z wilczych zębów

21

Naszyjnik z wilczych zębów

naprzeciwko Tadziuka Szymona. Łapy kładzie ostrożnie na brzegu stołu i patrzy na nie. Dziecko myśli: A ciekawe, jak wujek Franciszek niedźwiedź z takimi pazu-rami będzie trzymał widelec?

A stara niesie już tymczasem dwa czyste talerze i dwa widelce. Nakłada na ta-lerze rybę i mielone borowiki, mówi: Jedzcie, wygłodnieliście w podróży, toż od tamtego końca ziemi uralskiej do Wieprzów nie 100 kroczków. Tadziuk Szymo-na patrzy na niedźwiedzie łapy i się zastanawia: Ciekawe, czy się przeżegna? Ale niedźwiedź kowalowy syn Franciszek jakby nigdy nic podnosi prawą łapę i jednym pazurem dotyka kudłatego łba, potem piersi, lewego ramienia, prawego i składa obie łapy przed sobą. Żegnając się mruczy coś pod nosem, i dziecko powtarza w duchu: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Aż wzdycha z ulgą, widząc, że Franciszek wszystko potrafi, niczego nie zapomniał.

Ani Ewa Maria, ani Jakub, ani Zabelka nie patrzą, jak niedźwiedź męczy się z tymi łapami, z jakim trudem radzi sobie z widelcem, i dziecko też się w końcu przekonuje: a jednak to nie prawdziwy biały niedźwiedź, to niedźwiedź kowalowy syn Franciszek. Słowem, goście wieczerzają, w piecu polana syczą i potrzaskują, nad niedźwiedziem para się unosi, i dziecku zwierzę wydaje się podobne do cu-downego bajkowego króla, siedzącego w obłokach.

Po jakimś czasie twarz Franciszka zaczyna się zmieniać, sierść znika i ukazu-je się zmęczone oblicze kowalowego syna. Jakub podnosi oczy i mówi: Widzisz, Franciszku, jak to jest, nie zdążyłeś progu domu przestąpić, jak wszystko wraca do porządku, wiedziałem, że tak będzie.

Franciszek, jakby czuł się winny tej swojej odmiany, przykrywając łapą bez-zębne usta, głosem głuchym, jakby powracającym z bardzo daleka, mówi: Nic nie zrobisz, innych jeszcze gorsza dola spotkała, jedni w białe lisy, w pieśce się obrócili, drudzy w wilki, w ludzkim mięsie zasmakowali: ani usiądą jak ludzie, ani jedzą siedząc, ciągle na czterech łapach, niektórzy nawet swoje imiona pozapominali, wiesz, Jakubie, mróz 70 stopni to nie żarty, odmrozisz ręce, to ci, jak widzisz, w łapy się zmieniają, odmrozisz twarz, sierścią, jak widzisz, zarasta, a z odzieży już drugi miesiąc zwierzęca skóra, może, mówię, ktoś nas uratować przed tymi mrozami chciał?

Jakub słucha, głową kiwa, jakby mówił: Rozumiem, Franciszku, wszystko rozu-miem. A Izabela bliżej do Ewy Marii się podsunęła i szepce po cichu, jakby jakieś największe sekrety zdradzała: Mnie, CIOCIU (I grecka litera theta, i ciocia piszą się po litewsku jednakowo: teta – tłum.), ciągle tylko igły się śniły, złote, diamentowe, szklane, nawlekam, nawlekam i nijak nawlec nie mogę, i nitkę najcieńszą jak paję-czynka biorę, i tak nie potrafię, wiesz, ciociu, odmrożonymi palcami.

Ewa Maria uspokaja: Nie płacz, Zabelka, odgrzejesz ręce i nawleczesz, nauczę, trafisz i nie patrząc, nie celując, nie płacz. Ale garbuska już płacze, ach, aż szlocha, ramionka tylko drgają, jakby nie w pokoju przy piecu, lecz w polu na śniegu sie-działa, na górze lodowej, a Tadziuk Szymona myślami już daleko, już kopie śnieg gołymi rękoma, już szepcze: Nie bój się Zabelka odkopię i przyniosę do domu

Page 22: Naszyjnik z wilczych zębów

22

Leonardas Gutauskas

babunia czeka w piecu pali odkopię nie zmarzniesz otwórz oczy Zabelka nie płacz odgrzejesz ręce i nawleczesz nie patrząc trafisz nie płacz...

W tym czasie Franciszek prawie cały stał się na powrót człowiekiem, tylko nogi zostały niedźwiedzie. Stryj Jakub mówi: Siądź, Franciszku, bliżej pieca, nogi od-grzejesz. Kowalowy syn wstaje i wziąwszy w ogromne ręce ławkę niesie ją bliżej ognia, siada, wyciąga włochate nogi i czeka. Patrzy na nogi-łapy i czeka. Wszyscy czekają. Cicho, tylko polana w piecu potrzaskują, wszyscy czekają. I my zaczekaj-my, bądźmy cierpliwi – doczekamy: sierść sama z nóg zejdzie, jak biały gęsi puch w ogień uleci, pokażą się ciemnoczerwone zsiniałe łydki. Dziecko będzie chciało zapytać, dlaczego są takie sine, ale nie odważy się, nie zechce gościu dokuczać, tyl-ko sam Franciszek, objąwszy łydki rękoma, powie: A niech je diabli, jak drewniane, ot, bieda, nożem możesz kroić, nic nie poczuję, dobrze jeszcze, że nie całe nogi, tylko dół. I znów Tadziuk Szymona jest daleko, znów gdzieś wśród wiecznej zmar-zliny nogi Franciszka w ciepłe skóry owija i powtarza: To nic, wujku Franciszku, zaraz się ogrzejesz tylko ci nogi w skóry otulę nie bój się nie zmarzniesz. Ciepłym oddechem chucha, tylko czuje dziecko, że to wszystko na próżno...

Stryj Jakub powie: Siądźmy wszyscy bliżej pieca, lepiej słyszeć będziemy, Fran-ciszek opowie, jak mu się tam wśród lodów powodziło, opowiesz, Franciszku? Kowalowy syn, były niedźwiedź, odkaszlnie, może nawet splunie, jak to wieprzows-cy robią, i długo, długo patrzeć będzie na ozdobioną samymi tylko szyszkami i papierową gwiazdą bożonarodzeniową choinkę, ze smutkiem, jakby patrzał na wskroś swoimi chabrowymi oczyma, jakby przez ściany chatki patrzał w jakieś bezdenne zwierciadło czy studnię, w lodowy kryształ się wpatrywał, w którym jak zaklęty krąży i krąży, wciąż krąży mały zakurzony pociążek, a po drodze więdną trawy, koniki polne grają smutną bajkową melodię, a cichy skowrończy głos Izabeli zaraz, zda się, cały świat zmusi do płaczu: Pamiętam ja, matulu, te łąki zieleniejące, ten pociąg zakurzony, który zawiózł mnie daleko, gdyby nie ten pociąg zakurzony, nie te wasilki niebieskie, nie byłabym wróciła tu, gdzie szare dni płyną... I tak, nawet nie powracając głowy, ciągle patrząc na ubogą choineczkę, Franciszek za-cznie swoją opowieść o Wielkim Polowaniu na Szczury, ale zanim zacznie, powie jeszcze: Wiesz, Jakubie, moje opowiadanie nie bardzo jest podobne do bajki, może, mówię, nie warto dziecku takich okropności słuchać. Ale Tadziuk Szymona pod-skoczy i zawoła: Wujku niedźwiedziu Franciszku, jestem już duży, niejedną żabę ze Stasiukiem ze skóry obdarliśmy, na obdarte raki lepiej idą, ja się nic nie boję – ani o pacach, ani o niedźwiedziach...

Wtedy Franciszek spojrzy na dziecko, może lekko się uśmiechnie i w jego oczach razem z ogieńkami z pieca zatańczą dwa Tadziuki Szymona jak diabełki, ciągle kuszące zmęczonego człowieka do wspominania nieogarnionych przestrzeni tun-dry, zamieci i boskiej zorzy polarnej, która jak lśniące zielonkawe firanki wisi nad lodową ciszą, która wędruje po niebie, a czasem staje się podobna do greckiej litery THETA, do słowa, jakim garbuska zwraca się do Ewy Marii: „Ciociu (TETA), czy będziemy dziś piekły chleb?”.

Page 23: Naszyjnik z wilczych zębów

23

Naszyjnik z wilczych zębów

Spojrzawszy na dziecko, jakby przepraszał za to, że w jego opowiadaniu o pa-cach tyle będzie błota, przekleństw i złości, Franciszek odetchnie głęboko, niby wielki ciężar z serca zdejmował, a Tadziuk Szymona pomyśli: To chyba ostatni chłód z kowalowego syna wychodzi, w ogień ulatuje i taje.

Odetchnąwszy, Franciszek zapatrzy się w tańczący płomień i zacznie, teraz już nie zatrzymując się, nie zacinając, nie myląc:

... a niech ich wszyscy diabli te pace dłuższe od psa tłuste jak parsiuki kocioł-ki z pajką prosto z rąk nam rwały Piotr z Wielony najsilniejszy był to on i mówi: chłopcy albo my te pace albo one nas to tylko tak się zdaje że my Litwini jeden drugiemu gardło przegryźć gotowi o jakiegoś parsiuka zastrzelonego albo o ziemię a tam wszyscy jak bracia kchkchk... jednego wieczora patrzymy przynosi Piotr duży kawałek dykty skąd wziął nie mówi mówi chłopcy zrobimy pułapkę i będzie po pacach zaczekamy aż szczury z nor powyłażą zaczną w baraku swoje porządki robić wtedy szybko wszystkie nory szmatami mocno pozatykamy i pace zostaną w baraku nie będą mogły się schować kchkchk... Piotr mówi chłopcy zagonimy je do kąta tam zagrodzimy i załatwimy je wszyscy kto z kijem kto z łyżką kto go-łymi rękoma zaganiamy pace Piotr naprowadza chłopcy w prawo to my w prawo w lewo to my w lewo a te nie chcą czują że kryska chytre paskudztwo jak świnie między nogami starają się smyrgnąć ale chłopcy nie dają wrzeszczą łyżkami stu-kają widzimy że już wszystkie w kącie jakich dwadzieścia paców te szczurki rękę w mig by odgryzły garbate spasione czyste dziki strach żeby na twarz który nie skoczył kchkchk... Piotr mówi chłopcy nie skoczą boją się jak tylu chłopa już mało brakuje chłopcy jeszcze trochę ostatni pac w kącie Piotr tylko szast i zagrodził żebyś wiedział, Jakubie, jaki pisk się podniósł zda się ściany baraku nie wytrzymają nawet teraz jak nożem w lewym uchu kroi Piotr mówi chłopcy trzymajcie ja biegnę po szczypce o szczypcach zapomnieliśmy patrzymy już niesie Rusek z kuźni dał ten co cztery żony zarżnął Piotr mówi Waśka powiedział dawaj chłopcy tak jemu czortowomu otrodiju i nado przyniósł mówi wy chłopcy mocno trzymajcie a ja szczypcami za ogony my trzymamy do tyłu odchyleni żeby w głowy się nie wcze-piły wiesz jakie zębiska kchkchk... żeby jego ten kaszel dusi żyć nie daje Piotr jak dobry kowal tylko cap paca za ogon jak hufnal z paleniska i już niesie a ten wykręca się jak gadzina nie wiedziałem że pac tak się może wykręcać krwiopijcy na naszych pajkach utuczone w baraku taki długi jak pociąg piec z jednym otworem na węgiel jeszcze przed tą łapanką pokrywę odsunęliśmy niesie Piotr za koniec ogona niesie wysoko od twarzy daleko patrzymy co to będzie kiedy pac do pieca trafi przyniósł nad ogień a ten zupełnie szału dostał ogon sobie odgryźć próbuje ale Piotr nie cze-ka tylko puszcza pac tylko cyyypt! i po pacu kchch a inne jak usłyszały ten pisk i syk jak oszalałe o dyktę walą byłaby deska węższa nie utrzymalibyśmy więcej jak na metr skaczą Piotr następnego pacuka tylko cap i znowu cyyypt! cap cyyypt! Wiesz, Jakubie, wrogowi takiego smrodu bym nie życzył kchkeeeeekch żeby jego szatani na swoje wesele boż tłuste jak parsiuki skwierczą smażą się tak i zabrali czerci całe stado do piekieł będą tam gaławarezów gryźć jak czas przyjdzie w baraku i tak

Page 24: Naszyjnik z wilczych zębów

24

Leonardas Gutauskas

powietrza brak gorąco od tego pieca a jeszcze pokrywa odsunięta zmachaliśmy się zmordowali wszyscy wiesz ledwie nogi ciągną dochodiagi zapadniki i tak bez zdro-wia wszyscy potem zlani jak kura z sadzawki wyciągnięta para z nas wali a z Piotra najbardziej wiesz najcięższą robotę miał ale mówi chłopcy a nie mówiłem że je załatwimy prawdę mówiłem powiada wytępiliśmy paskudztwo kchkeeekch potem długo ich nie było widać ten skwierk straszliwy inne pace odstraszał zginęły prze-padły potem mnie na swobodę wypuścili jeszcze w Rosji ale już nie w łagrze to nie wiem może wróciło diabelskie nasienie wiesz, Jakubie, takiej wojny póki żyć będę nie zapomnę wszystko zapomnę ale paców nigdy i tego smrodu kchkee nasi ludzie to z pacami i żyją żadne pułapki nie pomagają pamiętam mój dziad jakich tylko pastek nie nastawiał wszystko na nic niesie do obory karmę i wie że połowę pacukom ot skaranie boskie...

Oto i kończy Franciszek swoją opowieść. Ledwie dech może złapać, krople rosy na czole lśnią, kaszlem się zanosi, Tadziuk Szymona tylko ślinę łyka jak kłąb wełny czy pakuł w gardle tkwiący, gdyby mógł, ten Franciszkowy kaszel własnymi rękoma z piersi by mu wydarł, a Jakub mówi: Mówiłem, Franciszku, nie śpiesz się, odpocznij, zdążysz. A dziecku jakby ktoś gwoździe w głowę wbijał pac pac pac...

I dopiero później, kiedy Izabela zamieszka w chatce Ewy Marii, a języki-gadzi-ny po kątach szeptać zaczną o grzesznej miłości Jakuba i garbuski, kiedy Zabelka stanie się swoja, droższa od rodziny, pewnego wieczora Jakub wspomni o wie-czerzy wigilijnej i bardzo cicho, niby do siebie, powie: A co myślisz, to nie żarty z jedną tylko połową płuc taką litanię o pacach odklepać, mówiłem, nie śpiesz, Franciszku, odpocznij, zdążysz, gdzie tam, gnał bez wytchnienia, bał się zatrzy-mać, że to nie wszystko opowiedzieć zdąży, ech, biedak niewinny, ot tobie i Biały Niedźwiedź ogromniasty...

Umarł olbrzym nagle, nawet wiosny nie doczekał, tak i nie odgrzał nóg, musieli ludzie ziemię ze śniegu oczyszczać, zmarznięty grunt łomami kruszyć. Widać, star-czyło i tych kilku miesięcy, by syn kowalowy resztki płuc kawałkami wypluł, ach, co za strach, gdzie tylko stąpnie – tam płuca kawałek, „jak zgnieciona truskawka”, pomyślał kiedyś Tadziuk Szymona, ledwie nie nastąpiwszy na krwawy skrzep, aż stężał chłopak, aż go spazmy chwyciły, dowlókł się do lasku, padł na wiosenny grunt i rozpłakał się gorzko, wspomniał, jak trudno było Franciszkowi niedźwie-dziowi widelec w łapach utrzymać, jak trudno było przez kaszel-dychawicę swoją opowieść dokończyć, aż do zmroku leżało dziecko na wilgotnej ziemi, przeziębiło się, zachorowało, majaczyło w gorączce: babuniu pace pace trzymaj babuniu nie puszczaj, chyba ze dwa tygodnie do szkoły nie chodził, w nauce w tyle za innymi został, a tymczasem nauczycielka akurat o Krainie Wiecznej Zmarzliny opowiada-ła, na mapie ten tajemniczy kraj pokazywała. Odważna była nauczycielka, niczego nie kryjąc, o tundrze i białych wilkach opowiadała, o cudownej zorzy polarnej, o słońcu białych nocy, które świeci, świeci, ale nie grzeje. Odważna będąc, otwar-cie całą prawdę mówiła, niczego nie kryła:

Największa czarodziejka w tamtych stronach to Wieczna Zmarzlina, to ona

Page 25: Naszyjnik z wilczych zębów

25

Naszyjnik z wilczych zębów

wraz z 70-stopniowym mrozem buduje zamki lodowe niezwykłej piękności, na niebie królewskie firanki rozwiesza urody nieopisanej, które po brzegach są złote, a pośrodku krwawe.

To w tej Krainie Wiecznej Zmarzliny żyją ludzie o wąskich oczach, Samojeda-mi albo Nieńcami zwani, którzy budują sobie ogromne namioty ze skór jelenich, w nich ognisko płonie, a nad ogniskiem kocioł, bierze Samojedka szczyptę mąki, zaczerpnie z beczki kiszonej trawy podobnej do naszej kapusty, w której ładne białe robaczki pełzają, nożem pokroi tę trawę razem z robakami, zmiesza z mąką i uklepawszy podpłomyk przylepia go do ścianki kotła, opieczony podpłomyk spa-da na węgle, i wtedy go jedzą, to w tamtej krainie kobiety noszą czarodziejskie NA-SZYJNIKI Z WILCZYCH ZĘBÓW, jakich mogłyby im pozazdrościć wszystkie królowe świata...

Z wielkim zapałem opowiadała nauczycielka, aż oczy zamknęła, może i nie wszystko z tej opowieści dzieci rozumiały, ale słuchały z otwartymi ustami. A na-uczycielka stoi przy stole, oczy zamknięte, z oczu łzy ciurkiem płyną, i mówi mówi, niby jakąś przedziwnie smutną pieśń śpiewała.

Wieczna zmarzlina i 70-stopniowy mróz to tacy czarodzieje, że potrafią krew jakiegoś cudzoziemca, powiedzmy, Litwina, powiedzmy, kowalowego syna Fran-ciszka, niechcący toporem czy nożem na lód rozlaną, raz dwa w taką substancję zmienić, według której ludzie za 1000 lat będą mogli ustalić, jaka krew płynęła w żyłach ich praojców – bo ledwie tylko krew z rany wypłynie, jak natychmiast zamarza i już przez wieki się nie zmienia. Tych dwoje czarodziejów to nadzwy-czaj czujni stróże różnych kamieni szlachetnych, złota, srebra, jestem pewna, że to oni tak doskonale przechowali garb naszej wioskowej garbuski Izabeli, chrypliwy głos Franciszka i połowę jego płuca... Dzieci, grzecznie podziękujmy tym strażni-kom pamięci za wszystko, za takie sumienne stróżowanie przy bramie piekieł na skraju świata, kochane dzieci, wiedzcie, że PODRÓŻ DO KRAINY WIECZNEJ ZMARZLINY nie kosztuje ani kopiejki! Tysiące kilometrów na wschód, w stronę słońca, na spotkanie słońca – ZA DARMO!

Mówiła nauczycielka, jakby deszcz o szkolny dach szumiał, i sama rozumiała, że nie wszystko jest dzieciom jasne, że wiele z tego opowiadania przelatuje mimo ich uszu, nie zawadza o serce, nie drażni umysłu, rozumiała, ale mówiła, mówiła d a l e j, coraz bardziej się zapalając, składnie, nie zacinając się, tylko łzy tak ładnie płynęły po białej twarzyczce:

ZA DARMO! tysiące kilometrów – ZA DARMO! Nie licząc skromnego ludz-kiego mienia, które trzeba było zostawiać w ojczystych stronach gdzieś nad rze-ką Świętą czy Niemnem: spróchniałego świrna, malowanych okiennic, chabrów w polu...

Dzieci wiedziały, że ich nauczycielka jest nie wioskowa, i ubierała się ładniej od wieprzowskich kobiet i panienek, i mówiła ładniej, choć czasem też wstawiała wioskowe słowo, dzieci rozumiały, że to, o czym pani nauczycielka opowiada, jest straszne, że o tym nie wolno mówić głośno, rozumiały i słuchały jeszcze uważniej,

Page 26: Naszyjnik z wilczych zębów

26

Leonardas Gutauskas

z zapartym tchem, z otwartymi ustami, jak księżowskiego kazania – i delikatny głosik nauczycielki, i łzy, i biała jej twarzyczka – wszystko to wprost zauroczyło dzieci, a nauczycielka już zapomniała, gdzie jest, zapomniała, że to wiejska szkół-ka, a nie grupa koleżanek studentek, nie zebranie tajnego kółka gdzieś w miejskiej suterenie, zapomniała o wszystkim, mówiła, mówiła jak deszcz o strzechę, jak rosa z kwiatów na ziemię... Nie wiedziały dzieci, że pani nauczycielka swoje życie chce im łzami objaśnić, niedole i cierpienia swoich najbliższych w dalekiej Krainie Wiecznej Zmarzliny ukazać:

Ubogi dobytek trzeba było na Litwie zostawić: parę srebrnych łyżek (spadek po dziadku), złoty łańcuszek, który dobra sąsiadka Rachela małej dziewczynce kiedyś podarowała, stoczony przez korniki dębowy fotel, w którym przed wielu laty grzał swój zimny zad niedołęga właściciel dworku, może jeszcze zjedzoną przez mole suknię ślubną, trzymaną w starym kufrze wśród róż Emilii. Ale wielka to rzecz taki majątek? Wszakże na Syberii kawę z meszki najlepiej się miesza wspaniałą swojej roboty łyżeczką cedrową, złoty łańcuszek da się bez trudu zastąpić naszyj-nikiem z wilczych zębów, spróchniały fotel dworski – stuletnimi pniami-tronami, na których siedząc bardzo wygodnie jest się przyglądać Krainie Wiecznej Zmarzli-ny, może tylko sukni ślubnej nie ma czym zamienić, i jeszcze jednej, czarnej, z naj-większą pieczołowitością chronionej, w której mama dziewczynki miała zamiar wyruszyć w ostatnią podróż, popłynąć w liliowej łodzi ponad ziemskie ciemności, ponad mgły jesienne, ponad idące wieczorną porą wprost do nieba dymy z komi-nów – na daleką cudowną wyspę, gdzie pod drzewem wieczności miało na nią cze-kać srebrne księżycowe łóżko... Co byśmy nie mówili, traci się niewiele, zyskuje się za to (jeśli się powiedzie) całych 25 latek! Całą ćwierć wieku się wygrywa – piękną zorzę polarną w krainie samojedzkiej, w szałasie ze skór jelenich pod mroźnym 70-stopniowym słońcem, które świeci, świeci, ale nie grzeje...

Takimi oto słowami opowiadała pani nauczycielka dzieciom o Krainie Wiecz-nej Zmarzliny, ale Tadziuk Szymona wtedy chorował, nie chodził do szkoły, nic nie słyszał. Co nieco, prawda, słyszał i on, tylko nie głosem pani nauczycielki opo-wiedziane, lecz świerszczowym cykaniem garbuski Zabelki w kącie izby. Gdyby-śmy ucho przyłożyli, może też byśmy co nieco usłyszeli, potrafilibyśmy ciągle się załamujący, zacinający, przerywany głosik Izabeli odróżnić od cykania świerszcza, a to i owo nawet zrozumieć:

„Niedźwiedź pyta wi Niemci Franciszek mówi nie my nie Niemcy my Litwi-ni”.

„Choroszo że nie Niemci faszysty proklatyje choroszo czto Litwini przyjaciele po Nowgorodu ze starego Kijowa druzja krownyje”.

„Niedźwiedź wyszczerzył się siekierę piłę gwoździe podarował powiedział ustraiwajtieś Litwiny bud’tie kak u siebia doma”.

„Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej stanęły wśród lodów domy gumna obory świrny łaźnie tylko studni niedźwiedź kopać nie pozwolił powiedział moroz razsierditsia że jego spokojstwije jakieś pryszelcy zakłócają”.

Page 27: Naszyjnik z wilczych zębów

27

Naszyjnik z wilczych zębów

„Wszystko zmarzlina znieść mogła nawet brzęk pszczół tylko pieśni studzien-nego żurawia – nie to i przyzwyczailiśmy się bez studni roztopimy lód i jest woda myślimy a po co nam ta studnia żeby jeszcze żuraw serce dręczył wasilkowe pola przypominał”.

Cyka Zabelka co i raz urywając, jakby się bała, że nie tak powie, cyka i płacze, aż szlocha, Ewa Maria uspokaja garbuskę, po głowie głaszcze, mówi: Nie płacz, Zabelka, dość już tych łez, co było, minęło, może nie wróci, a Izabela wciąż mówi, cyka, swoją opowieść snuje, swoją cudowną-zwierzęcą bajkę do końca opowiedzieć chce, choć wie, że stara nie słyszy, dziecko drzemie chore, Jakub z butami na łóżko się zwalił, chrapie, wie, ale do siebie mówi, sobie przypomina:

„Niedźwiedź Franciszek bywało powiada zostawiłem swoje płuca w lodach żeby tu taty i mamy kości grzały żeby zapachy łąk pokopskich w ich białe kosteczki dmuchały bywa że zapłacze i mówi zostawiłem żeby sobole futerka nie wyleniały od mrozu żeby piękniej w promieniach litewskiej jutrzenki lśniły a innym znów razem żeby moje płucka samojedzkie słonko budziły żeby zupełnie nie zagasło zagaśnie słońce i Litwini pomarzną”.

„Tam CIOCIU łzy jak groch lodowy na ziemię spadają”.„Dobrzy z tych Ruskich ludzie lepsi czasem od swoich” takimi oto słowami

„dobrzy z tych Ruskich ludzie lepsi czasem od” stara się Izabela łatać miejsca w baj-ce, w których gubi wątek, albo kiedy zwątpi, czy prawidłowo opowiada, od razu „dobrzy z tych Ruskich ludzie”, jeśli coś jej się w bajce wyda nieprawdziwe, znów „lepsi czasem od swoich”, nie chce, dobra dusza, żeby jej kłamstwo z ust wyszło:

„Ruskim bardzo się podobały nasze pobożne pieśni bywało przyjdą i proszą priditie do nas wieczerom my posłuszajem waszi krasiwyje pieśni”.

„Skąd mieli wiedzieć że to nie biesiadne pieśni że my swoich tymi śpiewami w ostatnią drogę odprowadzamy”.

„Byłabym kości rodziców Franciszka po kryjomu przywiozła tylko biały niedź-wiedź nie pozwolił miał zamiar pałac z kości budować złoto srebro w nim składać może i teraz ich kosteczki w jaką lodową ścianę wmarznięte na wietrze śpiewają”.

„Płaczę bywało i mówię gdzie ja sama sierota się podzieję kiedy wrócę sama jak palec zginę na świecie sama dziękuję CIOCIU że przyjęłaś”.

„I we śnie bywało płaczę ciągle się staram na lodowy promyk słoneczny igłę nawlec bywało wciąż mi się śni że złotą igłą palec sobie ukłuję a krew nie kapie od razu zamarza budzę się to nic to tylko się śniło że się ukłułam i skąd CIOCIU tyle tych złotych igieł się brało”.

„Bywało czasem śni mi się niesie mnie biały niedźwiedź przez lody szerokie niesie jak jaką kukłę słomianą wydaje się że w stronę Litwy a ciągle w miejscu cią-gle w kółko wokół światła białych nocy”.

No, teraz, wydaje się, że usłyszeliśmy już wszystko, nie wszystko zrozumieli-śmy, ale usłyszeliśmy wszystko, i powiedzcie, czy choć raz, choć jeden jedyny raz garbuska Izabela przeklęła TEGO NIEZNANEGO, WINOWAJCĘ WSZYST-KICH NIESZCZĘŚĆ? Ani razu! Przypomnijmy: i białe niedźwiedzie są dla niej

Page 28: Naszyjnik z wilczych zębów

28

Leonardas Gutauskas

dobre, i Ruscy dobrzy, i wieczna zmarzlina, i Bóg litościwy, i Franciszka jej szkoda, i kości rodziców Franciszka, i Litwy jej szkoda, i słońca wiecznej zmarzliny, uwierz-cie, jej i wąskookich Samojedów szkoda, że ci muszą podpłomyki z robakami piec, wszystkich jej szkoda, ale najmniej – siebie...

Skończyła swoją bajkę Zabelka, spytała Ewy Marii „CIOCIU, czy będziemy gotować kartofle”, i znowu w izbie cicho i dobrze, tylko Jakub chrapie, tylko drwa w piecu paciorki szepcą jak jałmużnicy nad Cedronem, a Tadziuk Szymona śpi głęboko i sny mu się śnią, może i chciałoby dziecko się obudzić, Zabelkowej bajki posłuchać, ale powieki jak ołowiem nalane, skrzyżowane na piersi ręce jak kamien-ne, jak cudze, cóż człowieczkowi zostaje, jak tylko sny oglądać, a stara, jak zawsze, u wezgłowia, różaniec odmawia, żółte palce sprytniej szklane paciorki przebiera-ją, niż czernice na rojście Zapolskim, usta starej ruszają się ciągle, niektóre słowa głośniej wymawiają „Święta Maryjo”, wiedziałoby dziecko, że to o jego zdrowie i przyszłość Ewa Maria się modli, słodkich snów życzy „śpij Zdrowaś Maryjo Ta-dziunia łaskiś pełna śpij złotko Pan z Tobą śpij”, wiedziałoby dziecko – ręce by babuni wycałowało, ale nie wie, nie słyszy, sny ogląda, a sen jeden straszniejszy od drugiego, a zarazem takie cudowne, dziwne, niepowtarzalne:

wokół – same tylko lody i śniegi, słońca nie ma, a światło jak w dzień, widzi Tadziuk Szymona, ktoś rusza się w śniegu, ktoś taki czarnieńki nieduży, i tak jakby wołał Tadziuuuuk Tadziuuuuk, „Boże najświętszy, toż to nasza Zabelka”, krzy-czy dziecko i już się rzuca odgrzebywać rękoma śnieg, zaraz odkopie, kopie i wie: weźmie garbuskę na ręce i poniesie jak słomianą kukiełkę, lżejszą od puchu, ryje śnieg i już wie, że to zrobi, przyniesie aż do domu, bez odpoczynku, nie zmęczy się, przyniesie do domu tych 10000000000000000000 kroczków aż do Wieprzów aż do Pokopiów aż do chatki babuni, do Jakuba, już niesie, już śpieszy się dziecko, z początku po dudniącej ziemi wiecznej zmarzliny po mamucich grzbietach po strasznym grzbiecie białego niedźwiedzia po żelaznym guzowatym garbie URA-LU, coraz dalej i dalej od samojedzkich szałasów, od naszyjników ze szczękających wilczych zębów, coraz bliżej domu, bliżej Wieprzów, hen ponad bezdennymi prze-paściami, na wysokości straszliwej, niesie dziecko brzemię kochane, ponad zorzą polarną, ponad wyraźną grecką literą THETA, ponad krwawymi prześcieradłami na niebie, coraz dalej, teraz już przez równiny, już gmina sokolska, coraz dalej, dalej, a dom Ewy Marii coraz bliżej, bliżej święty Wieczernik, w którym smutne oblicze Jezusa wylewa łzy, czeka nie doczeka, kiedyż garbuska Izabela przyniesie świeże kwiaty i świece... Oto już Wieprze, ręką tylko sięgnąć i już dotknąć można wierzchołków najwyższych lip we dworze albo ostrego sierpa księżyca nad rzeką, ale co to tak d u d n i, co tak dyszy? spogląda dziecko do tyłu i widzi ogromnego białego niedźwiedzia, który stanął na tylne łapy, kły wyszczerzył, to on tak dyszy, uciekających goniąc, sto kroków Tadziuka – jeden niedźwiedzi, zda się, już, już dopadnie, rozedrze, pożre, ale dziecko jeszcze szybciej biegnie, nie poddaje się, aż się do przodu w tym biegu pochyliło, zgarbiło się całe, byle się zmniejszyć, ukryć, ze śniegiem w jedno zlać, z oczu przepaść, dzięki Bogu, już i Góra Oliwna, niedź-

Page 29: Naszyjnik z wilczych zębów

29

Naszyjnik z wilczych zębów

wiedź przepada nagle, jak dym się rozprasza, jakby go w ogóle nie było, wokół światło księżyca, niebo usiane gwiazdami, wie Tadziuk Szymona: jutro Zielone Świątki, babunia piecze pierogi, jałmużników pełna sień, kładzie drogie brzemię na ziemi, pochyla się i cicho, cicho mówi: Widzisz, Zabelka, i przyszliśmy, odpocz-niemy chwilkę i dalej pójdziemy, niedużo już zostało, tylko przez miasteczko do la-sku, w domu babunia czeka i Jakub. Usłyszawszy drogie imię, Izabela siada, opiera się plecami o mur cmentarza, podnosi oczy i patrzy na dziecko, patrzy, milczy, nic nie mówi, Tadziuk Szymona pyta: Czemu ty, Zabelka, nic nie mówisz? ale garbuska milczy, nic nie mówi, patrzy tylko na dziecko i płacze.

Śni się to Tadziukowi i wie, że mu to się śni, ale wydaje się mu, że Izabela w inny sen się pogrążyła, jeszcze głębszy, niż jego, prawie na samo dno sennej otchła-ni, gdzie żadne słówko nie dociera, wszystko tam tylko płynie, płynie jak obłoki, zastanawia się więc dziecko, jak z tej otchłani garbuskę wyciągnąć, jakże jej rękę podać, jakim słowem pocieszyć, choć wie, że nie pocieszy, nie usłyszy biedaczka, a mimo to mówi, krzyczy na głos: Nie zgiiinieeeesz, Zabelka, u nas żyć będziesz, popatrz, widzisz – na jeziorze między trzcinami Jakuba dłubanka pływa, to stryj na twój powrót lina chce złapać, słyszysz, jak cicho wiosłuje, żeby niedźwiedź nie usłyszał, żeby dłubanki nie zatopił, Jakub nas jeszcze nie słyszy, jeszcze za daleko, ale już wie, że jesteśmy niedaleko, już w Wieprzach koło kościoła, nie płacz, Zabel-ka, nikomu ciebie nie oddam, pociesza mały garbuskę i czuje, jak jej garb do jego karku przymarza, jak ciężki polny głaz do pleców przyrasta, jak góra go przygniata, chce dziecko zrzucić garb, ale nijak nie może, a Izabela chichocze cicho, lalkowymi rączkami klaszcze, cieszy się, że nie ona jedna garbata, że i Tadziuk Szymona ma garb, że tylko oni dwoje garbaci są na świecie, ale dziecko tego garbu nie chce, ach, jak nie chce, garbuskę kocha, ale garbu nie chce, już widzi, że będzie źle, czuje, że garb jak góra lodowa w ziemię go wgniata... wskakuje i leci od kościoła pod górę do Pokopiów, wołając „baabuuuniuuuu!”.

Od tego krzyku się budzi, Ewa Maria kładzie mu chłodną dłoń na rozpalonym czole i pyta: Złotko, zły sen ci się przyśnił? Ale Tadziuk Szymona to już mężczyzna, nie jaki tam smarkacz i tchórz ostatni, więc milczy, nie chce babuni straszyć, i nie-potrzebnie zupełnie, bo babunia uspokoiłaby go, utuliła: Dobry z ciebie chłopiec, prawdziwy mężczyzna, od niedźwiedzia Zabelkę uratowałeś, do domu przyniosłeś.

Po jakimś czasie Tadziuk Szymona mówi:Wiesz, babuniu, śnił mi się jeszcze jeden sen zupełnie nie straszny z początku

straszny a potem bardzo ładny śniło mi się że księdzowska gospodyni idzie go-ścińcem i duży kosz niesie wzięła mnie ciekawość co ona w tym koszyku ma idzie w stronę Wieczernika idzie i rozgląda się czy kto nie widzi wtedy ja cichuteńko podkradam się z tyłu i zaglądam do koszyka, patrzę a w koszyku ryba ryba jak ryba z ogonem z płetwami tylko z moją g ł o o o o w ą! Mnie i strasznie że mam rybi ogon ale razem i przyjemnie że mnie tak księdzowska gospodyni ładnie niesie leżę nie dyszę myślę żebym tylko nie zaczął płakać usłyszy gospodyni że płaczę i zrozumie że nie rybę lecz mnie niesie myślę weźmie i wyrzuci mnie na gościniec

Page 30: Naszyjnik z wilczych zębów

30

Leonardas Gutauskas

na gorący kurz to się zaduszę no to milczę oddech wstrzymuję nie wiem dokąd mnie gospodyni niesie a gospodyni pierogiem pachnie i woskiem gromnicznym aż w głowie się kręci ale gospodyni na mnie nawet nie spojrzy jakby mnie w ogóle nie było idzie sobie koszyk na ręku zawiesiła i tak nim sobie kołysze a ja przez szczelin-ki między witkami widzę że niesie do Cedronu skręca stecką w dół do rzeczki po-deszła do wody i słyszę jak coś tylko plum do wody oglądam się a to ja już w wodzie wtedy ja tylko myk rybim ogonem i czekam za kamieniem co z tego dalej będzie? księdzowska gospodyni gdzieś przepadła widzę idzie dróżką do Rzeszanki król że-braków wiesz, babuniu, ten z jedną nogą którego torba największa idzie prosto do mnie już do wody wszedł widzę jedna noga prawdziwa z palcami druga drewniana jak jakie polano obie nogi zbliżają się ja jeszcze głębiej pod kamień włażę zupełnie się o niego rozpłaszczam a żebrak mówi – nie chowaj się ja wszystko widzę i tylko chap mnie za płetwę na plecach i za pazuchę za pazuchą ciemno jak w nocy chle-bem pachnie rozglądam się nic nie widzę nagle widzę że coś świeci patrzę a to ja nie jestem już ryba lecz perła taka jak w koronie Panienki Przenajświętszej słyszę król żebraków mówi – nie bój się Tadziuk Szymona widzisz i imię zna nic ci nie zrobię zaniosę tylko do kościoła i wypuszczę uratować cię chcę żebyś nie utonął w Rzeszance myślę skąd ten żebrak wiedział że ja tu pod kamieniem żyję a on się śmieje i mówi ja wszystko wiem ja przy grobie Chrystusowym na pustyni kilka nocy czuwałem żeby wilki Bożeńki nie porwali pieśni śpiewałem diabłów odpędzałem dla mnie nie ma na świecie tajemnic! a mnie i strach za pazuchą żebraczą w mroku boję się żeby mnie wszy i pchły na śmierć nie zagryzły ale i dobrze też bo wiem że żebrak mnie nie zabije puści a on znów mówi zaniosę ciebie do kościoła i włożę w koronę Panienki Przenajświętszej żebyś ładnie świecił w święta między innymi perłami wiesz, babuniu, za pazuchą u żebraka ciepło i chlebkiem pachnie a pcheł tylko kilka podeszwy mi łaskoczą to i zadrzemałem budzę się a my już w kościele przed ołtarzem w kościele pusto ani księdza ani zakrystiana tylko Panienka Prze-najświętsza z daleka się bieli żebrak zrzuca but i idzie bosy po zimnych kamieniach drugą drewnianą nogą postukując i tylko powtarza utiti zimno a Panienka Przenaj-świętsza żywa wychodzi nam na spotkanie i ręce do nas wyciąga ja rozumiem że to ona mnie spotyka cały aż dygoczę ze szczęścia że w koronie Panienki będę świecił żebyś wiedziała, babuniu, jak blisko były białe rączki Panienki tuż tuż zda się jesz-cze trochę i weźmie mnie perełkę bielutkimi paluszkami ale gdzie tam za wcześnie mnie żebrak z dłoni wypuścił nie zdążyła Przenajświętsza wziąć i czuję, babuniu, że już spadam ze straszliwej wysokości jak orzech jaki a nie perła spadam spadam drżę cały popatrzę czy dużo mi jeszcze spadać zostało widzę że jeszcze dużo myślę poproszę ciebie, babuniu, żebyś mi poduszeczkę podłożyła, żebym się nie rozbił spadłszy widzę że położyłaś poduszeczkę na górce ja tylko pupt... i obudziłem się patrzę że w łóżku siedzę wokół ciemno tylko miesiączek przez okno zagląda i ga-łązka jabłoni w szybę puka...

Skończył Tadziuk Szymona, odetchnął: „Ależ sen ładny, i perłą byłem, i nie rozbiłem się spadłszy”, jeszcze raz odetchnął i słucha, jak na płycie kartofelki

Page 31: Naszyjnik z wilczych zębów

31

Naszyjnik z wilczych zębów

w garnku pomrukują, gulgoczą, czuje zapach rozczynionego ciasta chlebowego, milczy mały, myśli, po jakimś czasie znów mówi:

A wiesz, babuniu, wczorajszej nocy i trzeci sen mi się śnił, najładniejszy, czy chcesz posłuchać? Stara gładzi szorstką dłonią po dziecięcej głowie i powtarza: Chcę, chcę, jakżeż bym nie chciała, kiedy anioł takie ładne sny przynosi, to za to, że dobre dziecko, babunię lubi i zwierzątka, i Bożeńkę, chcę, złotko, opowiadaj. Tadziuk Szymona siada w łóżku i otarłszy z ust kryształki soli (ciągle jeszcze g o r ą c z k o w a ł nocami, ciągle chorował po tamtym okropnym przeziębieniu) i ode-tchnąwszy głęboko sypie słowa gęsto jak groch:

Widzę, babuniu, jak na chmurce siedzisz nad samymi Pokopiami i twoja maszyn-ka przy tobie, ja pytam co szyjesz? ty milczysz nic nie mówisz maszynka terkocze dalej w oogrooodzieee oooliiiwnyyym śpiewają ja znów pytam co babuniu szyjesz? i znów nic ja wtedy trzeci raz pytam wtedy ty wstajesz rozkładasz i pokazujesz co szyjesz wtedy ja znów pytam a komu babuniu tę czarną suknię szyjesz? sobie mówisz ja i znów pytam a dlaczego babuniu taką czarną jak węgiel? ty mówisz żeby mnie w nocy nikt nie zobaczył ja, babuniu, przestraszyłem się że ciebie nie zobaczę i pytam babuniu a ja też nie zobaczę? ty na pewno zobaczysz mówisz po koralach perłowych poznasz że to ja twoja babunia wtedy ja i znów pytam a skąd ty babuniu tyle pereł weźmiesz? a ty mówisz ty mi dziecko dasz ja, babuniu, nie wiem skąd ja te perły wezmę i znów pytam a skąd ja babuniu te perły wezmę? wtedy ty pokazałaś ręką w dół na Pokopie na zakurzony gościniec i po-wiedziałaś jutro Zielone Świątki będzie dużo ludzi wszyscy będą obchodzić stacje i gorzko płakać przy kaplicach nad Cedronem a łzy zmieniać się będą w perły ty je pozbierasz na jedwabną nić naniżesz i przyniesiesz mnie na chmurkę ja, babuniu, bardzo się ucieszyłem kiedy się dowiedziałem skąd mam te perły wziąć a w dole słyszę już ludzie śpiewają caaałaaa drooogaaa łzaaamiii jak peeerłaamiii usłaaaana-aaa, śpiewają i śpiewają obchodząc Drogę Krzyżową i wszyscy płaczą śpiewając a łzy zmieniają się w perły wszyscy śpiewają i Zabelka i stryj Jakub nawet kowalowy syn Franciszek i ten dusi się ale stara się śpiewać nawet mama z miasta przyjecha-ła nawet tatuś z Syberii wrócił wszystkie wieprzowskie dzieci idą bose i śpiewają wszyscy płaczą idą i idą śpiewając wszyscy na kolanach pod górę wchodzą Cedron w bród przechodzą i śpiewają przy drodze żebraków dużo i ci śpiewają caaałaaa drooogaaa łzaaamiii jak peeerłaamiii usłaaaanaaaa ja, babuniu, myślę trzeba mi się pośpieszyć te perły pozbierać póki łzy w piasek nie wsiąkły wsiąkną i nie będzie pereł ale czuję że z chmurki nie dosięgnę za wysoko wyciągam wyciągam ręce i ni-jak nie mogę dosięgnąć myślę póki zejdę będzie już za późno już nie zostanie pereł to mówię nachylę się z brzegu chmurki mocno się nachylę i dosięgnę nachyliłem się i już zbieram jedna druga trzecia byłbym, babuniu, zebrał ile trzeba ale ześliznąłem się z brzegu chmurki i już spadam ach! tak strasznie z takiej wysokości nie strzy-małem, babuniu, i zacząłem do ciebie wołać krzyczę żebyś mnie ratowała podołek czarnej sukni podstawiła, spadam i krzyczę baaaaabuuuuniuuuu! . . i obudziłem się no i jak ładny sen?

Page 32: Naszyjnik z wilczych zębów

32

Leonardas Gutauskas

Ewa Maria ociera dwie łzy (dziecku się wydaje, że są zupełnie suche, jak drew-niane koraliki) i mówi: Ładniejszy od wszystkich, Tadziunia, innego takiego na całym świecie nie ma, nie ma i nigdy nie będzie, a teraz wypij gorącego mleka, prę-dzej wyzdrowiejesz. Co ma chory robić, pije, boż babunia prosi, pije skrzywiony, nawet oczy zamknął, byle tylko kożuszka na mleku nie widzieć, i w myśli powtarza: żeby tej kozie wymię uschło, żeby ją wilcy porwali, pije dziecko jakby truciznę śmiertelną, nie kozie mleko piło.

Wypił chłopczyk, schował się pod kołdrą, ręce na piersi skrzyżował i czeka, kiedy ta wstrętna kropla pod nosem zalśni, wie – na pewno się pojawi, paskudz-two, to wszystko od gorącego mleka, i oto już kropelka połyskuje na koniuszku nosa, lśni, chwieje się i takiego wstydu mężczyźnie narabia, chciałby mężczyzna to paskudztwo utrzeć, ale ręce nie słuchają, i oczy, oczy też nie słuchają, już się mrużą, już nie jedną kropelkę, lecz dziesięć widzą, już wszystko wokół we mgle tonie, oddala się...

Zasypia chory, a jak wiadomo, choremu dziecku bardzo dziwne rzeczy we śnie się zwidują, nie takie, jak zdrowemu:

widzi Tadziuk Szymona, jak z przerębli wyłazi ogromny pac, ale nie z jedną gło-wą, a z trzema! wyłazi, rozgląda się, żółte zęby szczerzy, Tadziuk siedzi w zaspie, mniejszy od kuropaciątka, i ani się ruszy, żeby pac nie zobaczył, gdzie się kryje. Pac wygramolił się na lód i zbliża się ślizgając, ciągle powietrze wącha, a jedna głowa, środkowa, najstraszniejsza, ciągle powtarza: „gdzież ten Tadziuk Szymona, gdzie to tłuste dziecko babuni?”. Tadziuk Szymona czuje, że będzie źle, że nie zdąży uciec, pożre go pac trzygłowy, szybko zaczyna więc modlitwę, do Boga o pomoc woła: Ratuj Bożeńka Tadziuka Szymona nie pozwól żeby pac go połknął powiedz Jakubowi żeby prędzej przyleciał siekierą paca zarąbał nie daj mi Bożeńka zginąć Bożeńka Najwyższy któryś jest w niebie i wszystko widzisz.

Nie zdążył chłopiec ostatniego słowa wyrzec, jak nagle buch wielki czarny kruk na pień spada. Widzi Tadziuk Szymona, że krucza głowa – to głowa stryja Jakuba, stryj wąsa podkręca, rozgląda się, gdzie tu to dziecko babuni się ukryło. Jakubie, Jakubie, tu jestem, cicho woła dziecko, żeby pac nie usłyszał, a tylko Jakub. Kruk Jakub głosem jak grzmot mówi: „Wiem, gdzie jesteś, nie bój się, Tadziunia, zaraz trzygłowego paca zabiję, siekierą zarąbię, nie zdąży ciebie połknąć, ale wiedz, że i ja zginę, i mnie na śmierć szczur zagryzie. Zbierz moje kości i zanieś do Pokopiów, zakop na górze koło cmentarza, rano i wieczorem polewaj, po trzech dniach z ko-ści wyrośnie drzewo, ale to nie będzie zwykłe drzewo z sadu, tylko zaczarowane, na jego wierzchołku mieszkać będzie Izabela w wilgę zmieniona, z koroną jak królewna, i będzie szyć najpiękniejsze stroje na świecie, a ten, kto te stroje nosić będzie, stanie się niewidzialny, będzie przez ściany przechodzić, w jednym mgnie-niu oka pół świata będzie mógł przemierzyć. A teraz już na mnie czas, będę ze szczurem walczyć!”.

Widzi Tadziuk Szymona, kruk Jakub jak błyskawica na paca spada. Chwycił pazurami za grzbiet i wali dziobem we wszystkie trzy głowy, ale pac nie poddaje

Page 33: Naszyjnik z wilczych zębów

33

Naszyjnik z wilczych zębów

się, stara się zębami Jakuba ugryźć, widzi dziecko, że będzie źle, że pokona szczur Jakuba, wyłazi więc z kryjówki i śpieszy stryjowi na pomoc, patrzy, skądś się wzięła Jakubowa strzelba w jego rękach, śpieszy, biegnie przez lody wołając: Trzymaj się, Jakubie, ja już lecę, zaraz tego szczura zabijemy! A kruk Jakub z pacem jak jedna bryła śniegu po lodach się tarzają, walczą krwawo, dziecko boi się wystrzelić, żeby stryja nie drasnąć, próbuje coraz bliżej podejść, wreszcie nie może już wytrzymać – strzela z zamrużonymi oczyma, żeby było celniej...

Otwiera oczy i widzi: przy łóżku stoi stryj Jakub ze strzelbą, na ramieniu rudy lis. Patrzy dziecko i oczom nie wierzy, w uszach jeszcze brzmi echo wystrzału, w myśli jeszcze po lodach się ślizga, ale wierzy, że jest już w domu, u babuni, jak przez mgłę widzi nieogoloną wyszczerzoną w uśmiechu twarz Jakuba, wzdy-cha z ulgą wyzwoliciel kruka, a Ewa Maria kładzie dziecku na czole wymoczony w ziołach płócienny ręcznik i szepcze: Toż długo odczepić się nie może choroba nieszczęsna, ach, sierotka ty moja, nie bój się, babunia nie zostawi swego dziecka, nie bój się...

Oto i wszystkie cztery sny Tadziuka Szymona. Więcej ich było, ale czy to snami dziecko żyje? Żyje wszak życiem, jeszcze więc raz przypomnijmy wieczerzę wigilij-ną, nie czekanych gości, potrzaskiwanie polan w piecu, zapach chleba, mamrotanie kartofli w garnku i świecę i świecę i świecę na stole:

Swiecza gorieła na stole, Swiecza gorieła...

powtarzajmy słowa poety, i zupełnie nieważne, że po rosyjsku, czyż nie po rosyjsku najpiękniej brzmią nazwy miasteczek z Krainy Wiecznej Zmarzliny Workuta Igar-ka Kołyma Karaganda? czy nie po rosyjsku mówił Waśka dając Piotrowi szczypce do wytępienia paców? a biały niedźwiedź nie po rosyjsku pytał „wi Niemci”? a czy nie po rosyjsku pisane było na trójkątnych listach z krańca ziemi zauralskiej? Za-mknijmy więc oczy i powtórzmy ładnie:

Swiecza gorieła na stole, Swiecza gorieła...

i nie będzie za dużo, będzie akurat tyle, ile brakuje.Wsłuchajmy się: to derkacze, bosonodzy północni podróżnicy, to one teraz na-

kręcają zegar, żeby, kiedy nadejdzie zima, kiedy derkaczy nie będzie, zegar nie sta-nął, bo jeśli zegar stanie, zima nigdy się nie skończy i już nikt nie będzie wiedział, która godzina, i wszyscy zaśpią, nawet Ewa Maria, nawet garbuska Izabela. Śpieszą się derkacze, rano i wieczór derkoczą, ale Tadziuk Szymona jeszcze nie rozumie, dlaczego tak się śpieszą, pyta więc: Babuniu, a dlaczego derkacze tak się śpieszą? Ewa Maria modli się jak zwykle, różaniec odmawia, podnosi oczy, gładzi cho-re dziecko po głowie i mówi: Wyrośniesz, Tadziunia, duży, wszystko zrozumiesz,

Page 34: Naszyjnik z wilczych zębów

34

Leonardas Gutauskas

dowiesz się, dlaczego derkaczyk tak się śpieszy, a teraz śpij, zamknij oczka, Święta Maryjo, śpij, Tadziunia, módl się za nami, zamknij oczka, Lilijo Niebieska, ratuj nas od powietrza, ognia i wojny, śpij, złotko, i głodu, śpij, i módl się za nami...

Aż strach pomyśleć, że nadejdzie dzień i wieprzowskie kobiety, klęcząc w wo-skowym świetle świec, powtarzać będą: „Maryjo, Królowo Niebios, módl się za Ewą Marią... ”, i powtarzając słowa modlitwy wspomną, że nigdy się nie zwracały do staruszki obojgiem jej imion, tylko Ewunia, Ewa, „ciocia Ewunia, uszyj, ciocia Ewunia, załataj, ciocia Ewunia, przeszyj”. Nie mogły widać kobiety uwierzyć, że w takiej malutkiej garbatej staruszeczce mieszczą się aż dwa najbardziej zaszczytne imiona i jedno z nich – Maria – święte.

Ale wszystko to zdarzy się później, a dziś jest dopiero po wojnie, ostatni Niemcy cofają się w stronę zachodu słońca, kaput, kaput, gulgoczą jak indyki, nocami pło-ną mosty, wieże kościelne, jak choinkowe zabawki, wypadłe z palców zastrzelonego księdza, roztrzaskują się o ziemię, i witraże z wysokich okien lśnią barwami tęczy w trawie, i Tadziuk Szymona wie, jak dobrze jest patrzyć prosto w słońce przez nie-bieski czy zielony odłamek, i wtedy coś w nie dający się objaśnić sposób przenosi jego duszę w inne światy ponad górami, lasami i dymiącymi w dole mostami...

Wieczorami stryj Jakub lękał się nocować w domu, wszyscy troje więc, zabraw-szy najpotrzebniejsze rzeczy, ruszali w stronę dołów na kartofle. W jednym z nich Jakub zbudował z desek, blachy i worków kryjówkę – stary pijak czuł się w niej bezpieczniej, choć to bezpieczeństwo było wielce problematyczne, od każdego, choćby i dalekiego, wybuchu bomby czy granatu n i e p o w s t r z y m a n y piasek sypał się i sypał szeleszcząc szszszszszszsz we włosy, za kołnierz, do oczu chłopca, kiedy spoglądał do góry, chcąc zobaczyć, z jakiego dziurawego worka ten piasek tak się sypie. Gdyby znało dziecko strofę poety: „Ach, jaki smutek piasek w sobie ma, gdy sypie się przez palce dłoni zwartej”, na pewno by ją po cichu powtarzało, ale wtedy jeszcze nie znało, patrzyło tylko na niepowstrzymanie sypiący się piach i wydawało mu się, że to całe niebo się osypuje.

I później, już po zmroku, kiedy Jakub zapalał ogarek świecy i stawiał go na zbi-tym naprędce niskim stoliku-skrzyni, Ewa Maria mówiła: Chodź, Tadziunia, weź-miemy je pod paznokieć, i już rozkłada, wygładza na stoliku starą gazetę i modli się: Zdrowaś Maryjo zaraz się za nie weźmiemy łaskiś pełna za te weszki, a Jakub siada na skrzyni po nabojach i z sosnowych korzeni plecie koszyk, wysoko unosząc prawą rękę, jakby chciał sam siebie tym korzeniem do sufitu kryjówki przywiązać.

I jeszcze później, kiedy płomyk świecy wzmacnia się, nabiera odwagi i pali się równo, nie podskakując przy każdym wybuchu, i już ściele delikatne jedwabiste cienie na ścianach i dnie dołu po kartoflach, żeby Tadziuk Szymona cieplej miał w nogi i żeby ropuszki miały gdzie przysiąść i się ogrzać, i jeszcze później, już po tym, jak stryj Jakub rzuca niedokończony koszyk (nie dokończony nigdy) i wtóru-je ropuszkom chrapem, Ewa Maria, wypowiedziawszy ostatnie słowa modlitwy „módl się za nami”, mówi: Siadaj, Tadziunia, zaraz damy im nauczkę. I unosi wo-skowe dłonie w świetle płomyka świecy...

Page 35: Naszyjnik z wilczych zębów

35

Naszyjnik z wilczych zębów

Nie uda się jednak przenieść tak od razu, nie da się cofnąć nawet oczyma du-szy z dnia dzisiejszego aż w powojenny okres życia w dołach po kartoflach, dzie-li nas długa 39-letnia noc, chodźmy więc do kominka, weźmy świecznik (białą muszlę, prezent wieprzowskiego proboszcza), postawmy go przed sobą na stole, zapalmy świecę, zgaśmy lampę, niech woskowy płomyk wzmocni się, wyrówna i świeci wiecznie (Boże, Boże, toż tylko dlatego, że przy świecy malowane – takie niebiańskie są obrazy Rembrandta), zaczekajmy, aż się oczy przyzwyczają, i wtedy wyciągnijmy dłoń jak najbliżej światła, bliżej, jeszcze bliżej, i teraz patrzmy, t e r a z j u ż p a t r z m y, wytężmy wzrok, teraz postarajmy się zobaczyć oczyma Ta-dziuka Szymona, jak czerwone, przeświecające się, widoczne na wskroś naczyńka krwionośne oplatają każdy palec babuni, jak biegnie potoczek krwi, taki czysty, jak płynie tuż przy paznokciach, dopiero teraz jesteśmy w stanie ujrzeć ręce Ewy Marii w powojennym dole po kartoflach, i tylko ujrzawszy je, zdołamy odczuć ów daleki wieczór, kiedy się odbyło Polowanie na wszy...

Prawda, moglibyśmy zapytać, dlaczego łowy na wszy odbywały się w dole po kartoflach, przy świecy, a nie w dzień, w jasnym świetle słońca, nad dużym stołem na dziedzińcu przed domem Ewy Marii? Zdawałoby się przecież – w dzień byłoby o wiele wygodniej brać te pasożyty pod paznokieć dużego palca prawej ręki i roz-gniatać o blat stołu. Zastanówmy się: może Jakub i Ewa Maria nie chcieli przed światem ze swoimi wszami się obnosić? choć kto to wie, kto wie? Nie było wszak w Wieprzach ani jednego dziecka, w którego główce nie znalazły sobie schronienia te nieodłączne towarzyszki powietrza głodu ognia i wojny – wszystkie maluchy za wszowych pastuchów robiły, nie obciętymi pazurami czupryny orząc. Po szyi rzadko którego ucznia w środku lekcji, jak w samym środku sumienia świata, nie urządzały sobie wycieczek dwa, trzy płaskie tysiącletnie potworki, wszystkie dzie-ci udawały, że niczego nie widzą, tylko pani nauczycielka przykładała nosówkę do oczu i wychodziła z klasy – z tego końca chaty starego Kaweckiego o dwóch oknach, w którego kątach jak wejścia do bajecznych podziemi ziały straszne piecza-ry szczurzych nor, a może polowanie na wszy to spuścizna po ludziach, w mrokach lasów ongiś żyjących, kiedy obrzędy Wszowych Łowów odprawiane były w świetle ognisk czy przy łojowych świetlikach koniecznie tylko po zmroku, może nawet w jamie podobnej do dołu po kartoflach, a może te wszy przyniosła wojna, w za-nadrzu, jak najdroższe grudki złota, wykopane w jakiejś dalekiej piekielnej ziemi czy wyciągnięte spod odłamków tronów, a może pożyczone zostały w głównym Burdelu świata, w którym honorowi kronprincowie tarzają się z ostatnimi uliczni-cami wśród przekleństw, dymu i postękiwań? a może te pasożyty odwieczne czaiły się na jakimś mogilniku powstańców-chłopów pańszczyźnianych jeszcze od 1863 roku? a może się wylęgły w uchu wszechsłyszącego cara „więzienia narodów”? Same pytania, tylko odpowiedzi nie ma, na nic się widocznie te nasze domniema-nia zdadzą, patrzmy więc, patrzmy, nie dziwmy się tylko, bo w tamtych czasach wszystko było możliwe...

Wszy pojawiły się nagle: wszyscy trzej pastuszkowie, pasący tamtego ranka na

Page 36: Naszyjnik z wilczych zębów

36

Leonardas Gutauskas

Kulu (róg łąki między lasem a rzeczką Rzeszanką-Cedronem), jednocześnie, jakby się zmówiwszy, zaczęli drapać się po głowach. Ale mnie meszka pokąsała, zawołał Piotruk, i mnie, i mnie, odezwali się Januk i Tadziuk Szymona – nie wiedzieli jesz-cze, biedaczyny, co to za m e s z k a, bo to były pierwsze w ich życiu wszy, ile wtedy tego ich życia było – cztery, pięć, sześć lat. Orzą biedaki głowy pazurami, a COŚ niby łupież sypie się w trawę, połyskując w słońcu jak złote drobinki piasku...

Wieczorem tamtego dnia Ewa Maria przytuliła drapiącego się strasznie Ta-dziuka Szymona do zapadłej piersi i powiedziała: Oj ty, sierotka moja, nie płacz, babunia nie pozwoli swego dziecka robactwu krzywdzić, nie płacz.

I oto Tadziuk Szymona, pochylony nad stołem, włosy sięgają rozścielonej ga-zety, oczy zadarte, aż zezują – patrzy na babuni ręce, prześwietlone płomykiem świecy, niemal szklane, słyszy: nachyl, Tadziunia, głowę, nachyl, my im zaraz po-każemy. Dziecko czuje, jak staruszka palcami jednej ręki ujmuje jego głowę, nie-co ściska, żeby się nie kiwała, a trzymanym w drugiej aluminiowym grzebieniem zaczyna wodzić po głowie. Grzebień ostry, orze jak pług albo jak żelazne grabie, wokół cicho, piasek z sufitu przez wszystkie szczeliny szszszszszszsz, ropuszki po-mrukują, Jakub chrapie, dziecku boli, ale cierpi, nie odchyla głowy.

Już po pierwszym przeprowadzeniu grzebieniem tylko papt papt papt jak zia-renka maku na gazetę, paznokieć babuni tylko trzask trzask trzask jak francuski kogucik okruszyny ze stołu i tylko mokre plamy po NICH na gazecie zostają, czar-ne nieregularne plamki, i tak ich dużo, że dziecku aż w oczach się mieni, nie wia-domo, gdzie literki, a gdzie wszy.

Wreszcie Tadziuk Szymona nie może już wytrzymać – szyja jak drewniana, wyrywa nagle głowę i wytrzeszczywszy oczy krzyczy: Kiedy boli, babuniu. A sam patrzy na czarne plamki i widzi, że niektóre pełzają (oczy Ewy Marii słabe już były, całe szczęście, że igłę nawlec potrafiła nawet o zmroku, inaczej z czego by rodzina żyła), próbuje więc też insekty paznokciem rozgniatać, naciśnie – trzask, naciśnie – trzask, i tak go to polowanie na wszy wciąga, że ani zauważa, jak już sam pod nosem mruczy: Wytępimy was, wyczeszemy, pokażemy wam zaraz – trzask. I znów ręka babuni pochyla głowę Tadziuka Szymona, znów grzebień orze, znów papt papt, znów trzask trzask i znów czarne plamki układają się wzorkiem na gazecie, i znów grzebień orze, i znów, i nic już dziecko nie czuje, wszystko się w jedno zlewa – i wszy i dźwięki i ból i strach, tylko ciepło świecy przenika w ciężkie ołowiane kości, w serce, i już nic nie widzi, nie słyszy, tylko usypiający szmer piasku, nie widzi dziecko, jak dwie duże łzy kręcą się w oczach Ewy Marii, jak spadają razem z wszami na płachtę „Czerwonego Sztandaru”...

Po jakimś czasie Tadziuk Szymona otwiera oczy i widzi: siedzi babunia przy stoliku i kawałkiem kory kciuk sobie czyści. Jak wrona dziób, myśli dziecko, czyści kciuk i pacierze mówi, szepce jak raki w buczu w Rzeszance, ni słowa nie zrozu-miesz, ani amen, ani świętego – jeden ciągły szept. Gazety nie ma, stolik oczysz-czony, woskiem błyszczy, na stoliku ogarek świecy, wciąż jeszcze żywy, jeszcze ciepły, przytulny i bliski. Widzisz, Tadziunia, już i po weszkach, mówi babunia,

Page 37: Naszyjnik z wilczych zębów

37

Naszyjnik z wilczych zębów

i ręce rozkłada: n i e e m a a a, i dodaje: to wszystko na nas kara boska za powietrze, ogień i wojnę straszliwą, za to, że człowiek człowieka jak zwierz pożera, ani Boga, ani Lucyfera się nie bojąc.

Co tam, mama, mówisz, z kąta jamy dobiega gruby głos Jakuba, czyż to dziec-ko winne? spluwa, takie paskudztwo na dzieci napuścić, nie ma porządku tam na wysokościach, i znowu spluwa. Ale Tadziuk Szymona nie bardzo już ten gruby pomruk i słyszy, bo tylko na krótką chwilę oczy otworzył, zobaczył, usłyszał – i znowu w sen, jak to światło księżyca w lilie na jeziornej zatoczce przy wyspie Sanklera. Śpi dziecko, nie słyszy, jak Jakub dalej swoje dudni: paskudztwo, tylko dzieci opada, dlaczego nas nie bierze, tylko dzieci, najmniejsze, ich krew słodsza... ich krew słodsza, powtarza i spluwa. Gdyby słyszał chłopak te słowa – naprawdę by pomyślał, że krew małych jest najsłodsza, boż i on sam, kiedy czasem niechcący kolano rozbił, czyż nie tę właśnie krew zlizywał, żeby ani kropelka się nie zmar-nowała, żeby znów w niego ta słodycz wróciła, zlizywał jak szczeniak, czuł – tylko strupek upływ tego drogocennego skarbu powstrzyma. Ale może to i dobrze, że śpi dziecko, krwawych słów nie słyszy, tylko osypujący się piach jak sen, tylko bęb-nienie deszczu o blaszany dach, może i dobrze, a piasek niech i dalej sobie szeleści szszszszszsz, bo kto wie, czy to nie jest Czyjś palec, do ust przyciśnięty szszszszszsz, żebyśmy wszyscy byli cicho, nie przeszkadzali dziecku w oglądaniu snów:

Święty Piotr mówi: Nachyl głowę, i Tadziuk Szymona posłusznie nachyla gło-wę, a sam myśli: czy tylko nie będzie święty Piotr wszy u mnie szukać, z wszami do raju nie wpuści, żebym aniołów nie pozarażał, dobrze, że babunia wyiskała. Ale święty tylko trzask prztyczka dziecku w ciemię i mówi: Ja ci pokażę wszy, ja chcę w twoją głowę zajrzeć, czy pacierzy nie zapomniałeś, oczywiście, na wszy też spojrzę, bo tylko świnie i różne oszusty do bram niebios bez wszy przychodzą, porządny człowiek choć zasuszoną jaką, ale przynieść powinien. Co teraz będzie, myśli Tadziuk Szymona, babunia mówiła, no widzisz, już po wszach, i więcej nic w głowę nie gryzło, i co teraz będzie, strach go ogarnął, ale zbiera się w sobie i zaczyna się tłumaczyć: Święty Piotrze, czyż to moja wina, że weszki paznokciem gniotłem, że babunia mnie tak nauczyła, toż tylko dobra dla nieba chcieliśmy, cóż by to było, gdyby każdy pastuch, i Piotruk, i Antuk, i inni, choć po jednej weszce do nieba przyniósł, wtedy to nie niebo byłoby, lecz wszowe królestwo w niebie, czyż to moja wina. Widzi Tadziuk Szymona, że święty Piotr już się nie gniewa, białą dłonią po głowie go gładzi, a ukryty za chmurką rogaty diabeł o pysku Jaku-bowego psa Argona w strasznej złości pazury sobie gryzie, czuje piekielne nasienie – wywinie mu się dziecko, nie da w czeluście piekielne zawlec, cieszy się Tadziunia i rzuca do dziękowania świętemu Piotrowi: jak Boga kocham, święty Piotrze, ja naprawdę miałem wszy w jamie kartoflanej co wieczór od tego robactwa czerwony sztandar cały w pasy bywał – tak gnietliśmy z babunią tylko trzask trzask sto ty-sięcy pognietliśmy jak Boga kocham. Ale święty Piotr już nie słyszy, już daleko, na innej chmurze swoje porachunki z rogatym załatwia, palcem grozi...

A tu, na dole, w kartoflanym dole-kryjówce, ciemność już zupełna, wszyscy śpią,

Page 38: Naszyjnik z wilczych zębów

38

Leonardas Gutauskas

i ropuszki śpią, i Jakub chrapie, i Ewa Maria we śnie wzdycha, i Tadziuk Szymona przez sen mamrocze „Jak Boga kocham ja miałem wszsz... ”, tylko piasek czuwa, szszszszszsz szeleści, sypie się, nie może się uspokoić. Tylko piasek nie śpi...

To dla nas nie tajemnica, że Tadziuk Szymona jest dzieckiem miastowym, w mieście się urodził, w mieście chodzić nauczył, a tylko mieszka na wsi, w Wie-przach, u swojej babuni Ewy Marii. Ujmując rzecz arytmetycznie, 1/3 Tadziuka Szymona jest na wsi, a 2/3 w mieście, bo jednak nie na wsi jest jego dom, a w mie-ście, w Kownie, na Zielonej Górze, niedaleko rynku, u matki.

Dzieci na ulicy zwracały się do niego nie tak, jak pastuszkowie kóz czy owiec, na wsi, bywało, już z daleka jaki Piotruk wrzeszczy: Tadziuk, a rypkę niesiesz?! Rypka – to była zbita z krowiej sierści piłeczka wielkości jabłka, którą pastuszkowie ganiali w kurzu polnej drogi. Stary Kawecki, bywało, siądzie na pagórku i, trzyma-jąc w ręku ramkę pszczelego plastra, patrzy, patrzy na dziecięcą zabawę i w końcu nie wytrzymuje: Tadziuk Szymona, a toż tobie z tyłka dym wali. Pierwszy raz te słowa usłyszawszy, chłopak bardzo się wystraszył, za siedzenie chwycił, ogląda się, wykręca, nijak nie może tyłka wzrokiem dosięgnąć – skąd tam ten dym? Potem już nie zwracał uwagi na gadanie zdziecinniałego staruszka, wiedział – żaden to dym, to tylko kurz drogowy spod pięt, może nieco do dymu i podobny. Ze strony pa-trząc, ciężki to był widok: czterech zawszonych ludzików, o wszystkim na świecie zapomniawszy, nawet o stadzie (a stado wiadomo gdzie, w ogrodach! żeby te kozy wilcy porwali), ugania się za piłeczką, wrzeszczy, kotłuje, w obłoku kurzu tonie, tylko czupryny migają, i wszystko to – jak na krawędzi straszliwej przepaści, tuż obok ryjących ziemię bomb pocisków min granatów, ach, Boże, taka beztroska, aż serce się ściska. Na wsi wołali go: Tadziunia, czy niesiesz rypkę, albo, Tadziuk Szymona, a jak zdrowie Ewy Marii?

W Kownie, na Zielonej Górze, w okolicach rynku zupełnie co innego. Tu jaki syn starowiera Wołodźka krzyczy: Tadas, idziesz do szuli? (Tadek, idziesz do szko-ły?). Prawda, „Tadas” mówili tylko nie-Litwini, ten Wołodźka i spolszczony Litwin Andrzej, cała reszta, dorożkarski syn Hieronim (Juras), syn właściciela małej pie-karni Zigmas i syn krawca Rokas, wołali prawidłowo, już bez Szymona: Tadziuk, chcesz cyzę (cyza – papieros Biełomorkanał).

Tu, na Zielonej Górze, wśród dorożkarzy, szewców, dziewek ulicznych, pro-ducentów dżyndży – domowego samogonu, fryzjerów, golarzy, hyclów, wytwór-ców mydła z psiego skromu i innych wszelkiej maści miastowych łachów (którzy mimo to w wielkie święta, wciągnąwszy na grzbiet za duże albo za ciasne marynar-ki, wysmarowawszy włosy tanią brylantyną, ruszali dostojnym krokiem w stronę drzemiącego nie opodal drewnianego kościółka Zmartwychwstania, starowiery zaś – do malowanej na niebiesko, pachnącej dymem z kadzidła cerkiewki) Tadek cieszył się szacunkiem i był lubiany, choć sam nie wiedział, za co (może za to, że jego matka była znanym w całym mieście ptaszkiem, a jej kapelusik zdobiło piękne

Page 39: Naszyjnik z wilczych zębów

39

Naszyjnik z wilczych zębów

strusie pióro? a może za te Najweselsze na świecie Bańki Mydlane? bo na całej Zie-lonej Górze nie było innego takiego mistrza od baniek mydlanych jak on – kiedy Tadziuk je p u s z c z a ł, gapiła się cała ulica, napatrzyć nie mogła).

Wtedy Tadziuk jeszcze nie palił, dym tylko w ustach potrzymawszy, wydmuchi-wał, a stwierdzić należy, że w czasie powojennej swobody tylko ostatnie niedołęgi, stojące na najniższym szczeblu w hierarchii Ulicy (maminsynki prymusy i wszyst-kie okularniki), nie puszczały dymu światu w oczy. Zaciągali się nawet odważniejsi drugoklasiści. Jeden taki biedaczyna Heniuk, wlazłszy za skrzynię na śmieci, wy-palił w pół dnia połowę pudełka Biełomorkanału, nie wiadomo jak i nie wiadomo od kogo ukradzionego, wypalił, pozieleniał, zsiniał, potem zżółkł i... bądź zdrów. Matka, sprzedawczyni lodów, hodowała swego Henryka IV sama, bez męża, bo mąż w tamtym czasie razem z ojcem Tadka skórę białego niedźwiedzia próbował na grzbiet północnego bieguna naciągnąć, dobry był garbarz, wyprawione przez niego baranie moszny-sakiewki lśniły jak jedwabne, nawet pogięte żółte kopiejki, kiedy się je w takiej sakiewce ponosiło, stawały się podobne do mikołajowskich złotych rubli. Powiadali ludzie, że pewnego wieczora, podczas któregoś z hucznie obchodzonych świąt, podszedł do świeżo upieczonego brzuchatego namiestnika nowej władzy, zwanego „Mnie przy każdej władzy raj”, i, zakląwszy okrutnie, mat-kę tego przypochlebcy niedobrym słowem wspomniawszy, wrzasnął: Wy, kurwy, na naszych grzbietach i przy Smetonie, i przy Niemcach jechaliście, i teraz na kark nam włazicie, nie wyjdzie! i wyższemu od siebie brzuchaczowi prosto w trzecie oko między oczyma trzy razy walnął. Ten jak padł na wznak, tak się nie podniósł, rozstrzelaliby garbarza od razu, ale wąsaty nie pozwolił takiego talentu marnować, postanowił, że miejsce dla takich mistrzów, wyprawiaczy baranich moszen, jest tam, gdzie najwięcej złota i pracy im wystarczy co najmniej na 25 lat. Oczywi-ście, prawdziwej, jedynej prawdy nie znał nikt, nawet sam garbarz. Hodowała więc sprzedawczyni lodów swego Henryka IV sama bez męża, na księdza chciała go wyprowadzić, a może i na doktora, żeby mógł, kiedy ojciec bez zdrowia powróci, od śmierci go ratować. I już po nieszczęściu, bywało, wyjdzie biedaczka na ulicę, stanie na skrzyżowaniu dwóch historycznych ulic – Armii Czerwonej i Kiprasa Petrauskasa – i, jak we śnie będąc, woła, niczym kazanie głosi: Nie ma mojego Henryczka króla nie ma biada ci świecie nie ma twojego króla dymy uniosły two-jego władcę serce matczyne krwawe na złotym tronie płonie łzy matczyne Zieloną Górę zatopią przynieśli takiego sinego, sinego... Wykrzykując słowo „siny”, już nieszczęsna środkiem ulicy biegnie, pod gąsienice czołgów się rzuca, handlowy fartuch jak biała flaga pokoju na wietrze łopocze, słowem, tragedia naprawdę warta pióra Szekspira, albo, mówiąc słowami staruszka Andersena, „bardzo stara i smut-na historia, panie i panowie... ”.

Całe życie ulicznych urwisów obracało się wokół Rynku, a dokładniej, na rynko-wym amfiteatrze-arenie cyrkowej-hipodromie, w krąg w krąg wokół śmierdzącego końskim nawozem środka, w krąg w krąg dorożkarze, złodzieje i kurwy, wiecznie w krąg, galopem, nawet popierdując na jezdni (jedna Polka, bywało, wrzeszczy: Pa-

Page 40: Naszyjnik z wilczych zębów

40

Leonardas Gutauskas

nie, gdzieś bombardują), od tych końskich piardów aż szyby w sklepikach drżały! Jak wiewiórki – pięciu sześciu ulicznych urwisów – w płonącym kole i tylko w krąg w krąg wokół rynku. Bywało, jaki Andrzej woła: Tadas, walaj na Halę! I już rwie umorusana wataha nie wybierając drogi na wprost na przełaj przez płoty ściany ogrody wydeptane klomby, z tyłu przekleństwa, kije i kamienie, rwie, a wokół dzie-je się historia, prosto na rynek, bo tylko tam znaleźć można odpowiednią SŁOMĘ. Przydatność słomy określają te oto słowa:

złota długa prosta nie złamana (nie pęknięta) gruba, o ściankach jak najcieńszych

Taka słoma była idealna. Nie pytamy nawet, po co ta słoma była potrzebna, bo już rozumiemy – na Bańki Mydlane! Na Bańki Mydlane z psiego skromu! Wali więc wataha, a na czele – krzywonogi bliznami i strupami pokryty król bójek ulicznych Tadziuk (w szeregi wojowników zapisał się krwawym palcem na ścianie domu Ki-prasa Petrauskasa: tamtego wieczora banda z obcej ulicy zastąpiła Tadziukowi dro-gę: Co, skurwysynu, lubisz patrzeć, jak twoja matka z tym i z tamtym... Ale Tadziuk nie dał swołoczy zakończyć – już bił kopał rwał szarpał kąsał – jeden przeciwko sześciu, wyrwał się cały w guzach, z podbitymi oczyma, ale tamtych leżących na ulicy zostawił, a w nocy wrócił i zaciął się w palec, i na ścianie domu Kiprasa Pe-trauskasa (była to osoba na Zielonej Górze najznamienitsza i dom szanowany był nawet przez złodziejów, włóczęgów, nawet przez starowierów) napisał: P R Z Y S I Ę G A M! Również później na podobne pola boju Tadziuk nigdy nie zapraszał przyjaciół – to tylko jego własny honor walczył i zwyciężał, oczywiście, za straszną cenę: siniec na sińcu, a na nich – jeszcze cztery (nawet letnie słońce na wsi, u Ewy Marii, nie potrafiło przemalować tych sińców w zdrowy złocisty kolor).

Podąża więc zabijaka (ale nie złodziej, nie kieszonkowiec) do Hali, a w głowie jak wyuczona na pamięć modlitwa codziennej pracy porannej litwaradzieckaświe-żynumer litwaradzieckaświeżynumer albo komubiełomorkanałkomubiełomorka-nał. Zarabiał sierota sprzedając co rano gazety i papierosy; były też melodie drew-niane, węgielne i wodne – jakiej wdowie przyniesie drew, węgla czy wody – i już melodyjny dzwon kopiejek w przepastnej kieszeni. Pod Halą słomy – choć wozem wieź: przy każdym wozie kupa, ale śpieszyć nie ma po co, nikt nie odbierze, jasne, grzebać się jak kura w końskiej kupie też nie należy, bo przyjdzie stróż i najlepsze słomki trafią do śmieci i nawozu, a jednak roboty było sporo: grubą długą złotą słomkę znaleźć to to samo, co igłę w stogu siana, bo w latach powojennych i ziar-no, i słoma mizerne były, tłusta słoma z przedwojennego ziarna stanowiła wielką rzadkość – sterczała najczęściej spod wieśniaczego tyłka na wozie, ciągnąć więc trzeba było ostrożnie, grzecznie, bez szumu, jakby nigdy nic. Ale czy to przeszko-

Page 41: Naszyjnik z wilczych zębów

41

Naszyjnik z wilczych zębów

da? Godzina, druga, i już pęczek słomy dzielono między siebie po równo, ostatek niepodzielny zawsze przypadał Tadziukowi, mistrzowi nad mistrzami, królowi bańkowemu.

I oto jest już zapas słomek na cały sezon bańkowo-mydlany, który się rozpoczy-nał z pierwszym dniem szkoły i kończył po pierwszych przymrozkach, mróz bo-wiem – to największy wróg tych ulotnych istnień – pykszt pyszsz, i po bańce! Słom-ki są, brakuje mydła. Z ługiem czysta bieda, nie da się pójść na rynek i podebrać, w tamtych czasach za każdy cm3 prawdziwego mydła trzeba było na drugiej szali wagi tyleż czystego srebra złota położyć, a poza tym, puszczać bańki z mydlin po prawdziwym mydle byłoby najcięższym grzechem, musiał więc starczyć psi skrom, a przyznać trzeba, że właśnie z tego skromu leciały w niebo najpiękniejsze tęczowe bańki. Psia woń, jak się okazuje, zupełnie bańkom nie przeszkadzała. Ale i tego smrodu dostać to było to samo, co pół dnia przed dyrektorem szkoły na brzuchu się czołgać – straszliwe poniżenie czekało każdego, kto zamierzył nabyć psiego mydła, i potrójne straszliwe bezdenne poniżenie rozdzierało serce Tadziuka, bo Tadziuk bardzo kochał wszystkie psy świata i Zielonej Góry – kulawe, jednookie itp. Od niepamiętnych czasów czuł wielką słabość do czworonożnych przyjaciół człowieka, ale przyprowadzenie do domu nawet najmniejszego, nawet mieszczące-go się w kieszeni psiaka, który potrafił całymi tygodniami obchodzić się bez żarcia, było surowo z a k a z a n e. Matka: Nie! i koniec. I później, już na wsi, po tym, jak Jakubowy Argon odgryzł kawałek dupy dowódcy obrońców ludu, który kucnął za płotem z potrzebą (ależ biedy miał Jakub, ledwie się wykręcił, bił się w piersi, tłu-maczył: skąd durne stworzenie mogło wiedzieć, że kucający za płotem białodupy to dowódca? górami węgorzy, linów i szczupaków musiał Jakub zasypać panów w Wiłkomierzu, od których wszystko zależało) i stryj, zaprowadziwszy wszystko rozumiejącego owczarka (wymienionego z Niemcami za bochenek chleba) do lasu, tam go zastrzelił, a zastrzeliwszy upił się w czarnoziem, po tym o jakimkolwiek psie nie było w domu nawet mowy. Nie! i kropka. I jeszcze później, już w Wil-nie, w jednopokojowym mieszkanku ze wspólną kuchnią, w której gospodarzy-ły Żydówka Lija, matka Tadziuka i Polka Krystyna, o jakikolwiek szczeniaku nie mogło być nawet mowy. Nie! i kropka. Widocznie to przeklęte „Nie! i kropka” obróciło bezgraniczną miłość Tadziuka do psów w taką samą bezgraniczną nie-nawiść do ich krzywdzicieli, wszelkiej maści hyclów i milicjantów. I jeszcze jeden istotny szczegół: produkcja psiego ługu skupiona była na Zielonej Górze w rękach największego drania rakarza jednookiego kulawego sinonosego pijaka, noszącego święte imię Józefa. Było to największe świństwo (psiństwo?) losu, który, zda się, figę Tadziukowi pod nos podtykał, drwił z niego: proszę, powąchaj, jak smacznie pachnie! Możemy więc w pełni zrozumieć straszne rozterki duchowe, szarpiące serce Tadziuka, zanim się zdecydował pójść do tamtego drania. Szedł w końcu, bo prócz niego nikt by nie poszedł, inni bali się rakarza jak diabeł święconej wody czy krzyża. Szedł więc Tadziuk, i tak już niemało świństw mając zaliczonych. Oto przykłady: nauczycielka historii wywołuje jąkałę do tablicy i, doskonale wiedząc, na

Page 42: Naszyjnik z wilczych zębów

42

Leonardas Gutauskas

jakiej literze ten się zacina, każe: A teraz opowiesz nam o krajach skandynawskich i wyszczerza żółte zęby Harpii (tak ją w klasie przezywano). Oczywiście, Tadziuk albo milczy, albo tylko sssssssssssss i czerwieni się jak gotowany rak, rozumie: albo dwójka, albo oto słomka i proszę mi nadmuchać w upachnioną różami dupę! tylko grzecznie, w ładnym ukłonie jak przed królewną, i co ma Tadziuk czynić, dmucha tam, gdzie każdy bardzo lubi, kiedy mu się dmucha. Słowem, poniżyć się musiał Tadziuk nie raz i nie dwa, nawet nie dziesięć – dwa razy na tydzień co tydzień przez cały rok szkolny. A mimo to wizyta w jaskini króla hyclów rakarzy raziła go, ostrym cierniem tkwiła pod sercem, może też dlatego z dwudziestu guzów, zdo-biących co miesiąc łeb rakarza, 3/4 było autorstwa Tadziuka: proca, mały kamyk, i guz 100%-owy. Ale poniżyć się trzeba, pierwszy września tuż tuż, a zapasy psiego ługu wyczerpane do ostatniej kropli. I już idąc ulicą, zawczasu na wszystko goto-wy, Tadziuk myśli: Największe na świecie świństwo, świństwo, jakich mało, i na moją głowę jak zwartość nocnika, tfu, pójdę i powiem: Masz, żebraku, kopiejki, rzucę na podłogę, daj ługu, żadnych próśb, a wychodząc szybę wysadzę. Takimi myślami dodaje sobie odwagi zabijaka, ale idzie bez pośpiechu, jakby chciał spotka-nie z draniem jak najdalej odsunąć, śpieszy, podeszwami butów dziwnie o chodnik szorując, jak po pierwszym lodzie na Wilii, jakby po tym lodzie musiał na drugi ko-niec świata się dostać. A mimo to w końcu jest już na miejscu, stoi przed twierdzą rakarzową, hyclową Bramą Brandenburską. Kolce drutu w płocie, widać, co rano ostrzone, sterczą groźnie, dzieci i wróble odstraszają. Już z daleka poczuł zapach warzelni psiego ługu (tak samo z daleka łapał, bywało, inny, bardzo odświętny, czysty zapach pralni, maglem zwanej, szeroko po Zielonej Górze się rozchodzą-cy), poczuł i zaklął, wypluł przekleństwo, obraźliwe, rosyjskie, ohydne, przyklejo-ne mimo to do podniebienia miastowych dzieci na amen, jak kleszcz krew ssący w dziecięce serca wpite, wypluł i narzeka: Żebyż to jeszcze do jakiego zwyczajnego hycla (tych nicponi pełno było w soboty w okolicach rynku, zbrojnych w trójkątne sieci jak podczas tarła łososi), żebyż to nie do tego złodzieja nad złodziejami, króla zbójców jednookiego, lepiej by już był katem prawdziwym, jak w filmie, tfu.

Stanął przed furtką, nie przeczuwając nawet, że rakarz już mu wielką podłość szykuje, już szyje buty ze skóry ukochanego psa Tadziuka, ozdoby rynku Rexa, i buty te właśnie jemu są przeznaczone – te buty, ach, właśnie jemu (podobnie postępuje kat, z czaszki ofiary puchar robiąc, lejąc weń wino i proponując wypić bliskiemu albo ukochanej ofiary. Pij, ślicznotko, wino pierwsza klasa!). Jeszcze nie wie dziecko, ale już w następnym tygodniu:

Proboszcz mówi: Jutro ma przyjść czysty, wymyty, wystrojony i ze świecą. Świe-cę miał, białą koszulkę miał, przeszyte z ojcowskich spodni spodenki miał, tylko butów brakowało, bo ostatnia para, w której teraz przed hyclową furtka stoi, na ulicę jeszcze się nadawała, ale na Pierwszą Komunię – broń Boże przed takim grzechem. Pobiegła więc matka na rynek i kupiła, ach, właśnie te piękności, uszyte z Rexowej skóry, już biorąc je do ręki czuła, że coś tu nie tak, może i poczuła za-pach, choć hycel twierdził: „Pani, z prawdziwej cielęcej skóry!” Czuła, ale i tak ku-

Page 43: Naszyjnik z wilczych zębów

43

Naszyjnik z wilczych zębów

piła – innych butów tego dnia na rynku nie było, idąc do domu myślała: Dla mnie wszystkie buty na rynku jak z ludzkiej skóry szyte, strach do ręki wziąć.

Tadziuk, ledwie tylko spojrzał, już rozumiał: będzie źle, stanie się coś bardzo strasznego, ale zmilczał, nic matce nie powiedział, nie chciał jej bólu zadawać, do-skonale bowiem wyobrażał sobie, ile hycel z niej zdarł. Włożył, lewy był o pół palca mniejszy, w milczeniu pochodził po pokoju, myśląc: Jednooki, nawet butów skroić równo nie potrafi, jemu zawsze jedna suczka za trzy się wydaje, tam ciachnął, tu ciachnął, żeby tylko więcej wyszło, swołocz, paskudnik, tfu. Wszystko rozumiał, ale się nie zdradził, matce ładnie podziękował, starą modą w rękę ucałował i już od progu, już prawie ze łzami w oczach, powiedział: Mamo, będą najładniejsze w całym kościele.

Od domu do kościółka Zmartwychwstania były trzy kroki: jeden krok do prospektu Armii Czerwonej, drugi – przez prospekt i trzeci – do progu kościo-ła. Prawda, przed zrobieniem drugiego kroku trzeba było uważnie się rozejrzeć, bo w tamtych czasach różne gąsienicowe mechanizmy ciągle sunęły z zachodu na wschód, prospektem Armii Czerwonej w dół, na Stare Miasto, a stamtąd na Zieloną Górę. I właśnie kiedy robił drugi krok – lunęło, zdawało się, że od razu kilku chmurom wzdęte brzuchy rozcięto, że po całym niebie wszystkie szwy pu-ściły, i z wysokości – rzeki wodospady kaskady, potop prawdziwy! Próg kościoła przestąpili wymoczeni do nitki, Tadziuk zmarzł, zęby zaczęły mu szczękać, ale co ten chłód wobec straszliwego WSTYDU! Wszyscy jednocześnie zapach poczuli, twarze odwróciły się do drzwi. Tadziuk, choć rozumiał przyczynę odwrócenia się twarzy, obejrzał się za siebie, czy jakiś przyjaciel jego czworonogi nie zakradł się za nim do kościoła, ale nikogo nie było, tylko strugi deszczu za drzwiami.

Stali oboje z matką jak wryci i nie odważyli się zbliżyć do szykujących się do obrzędu Komunii. Stoi Tadziuk i czuje, jak najgorętszy płomień twarz, uszy mu zalewa, całe ciało ogarnia. Chciałby uciec (zdaje się, że i matka nie byłaby od tego), ale głos proboszcza zatrzymał: Podejdźcie bliżej, Tadasie, wszyscy na ciebie czeka-my. Tadziuk nie ruszył z miejsca, matka już płakała. Wtedy ksiądz, nosówką nos zatknąwszy, podszedł, wziął Tadziuka za rękę i przyprowadził do ołtarza, przy-prowadził i zostawił wśród innych dziewczynek i chłopców, którzy wszyscy się odsunęli, marszcząc nosy i spoglądając na Tadziukowe buty. A obuwie (widać, czu-jąc okazywany mu szacunek) triumfowało: niepowtarzalny bukiet psich zapachów bujnie rozkwitł pod drewnianym kościelnym sklepieniem, zdawało się, że innych zapachów – kwiatów, wosku, kadzidła – nigdy tu nawet nie było, zdawało się, że psi smród od zawsze niepodzielnie tu króluje, że wszystkie kąty nim przesiąkły, może nawet zakrystia też.

A Tadziuk pod ziemię gotów byłby się zapaść. Wie jednak, że nigdzie się nie zapadnie, straszliwy wstyd będzie musiał do końca znieść, rakarzowi dłużny nie zostanie, pokaże, skąd psom nogi rosną – i nie czuje, jak mu łzy same lecieć za-czynają. Stoi jeden w kręgu jak jaki trędowaty, i tylko malutka dziewczynka o zło-tym warkoczu (córka właścicielki małego sklepiku) nie odsuwa się, jeszcze bliżej

Page 44: Naszyjnik z wilczych zębów

44

Leonardas Gutauskas

podchodzi, prawie się przytula i razem płacze... Nieznajoma z innej ulicy, z innej szkoły, nieznajoma, ucząca się muzyki pod dziurawym postrzelanym połatanym kowieńskim niebem, i kto wie, może to te łzy po dwudziestu latach dziewczynkę i Tadziuka połączyły...

Do domu przybiegł bosy. Nie dlatego, że bosemu raźniej przez kałuże skakać, o nie. W tym czasie ładne butki już były w drodze na rynek, żeby tam pięknie jak plaster przylec do spotniałej hyclowej mordy! Więcej tak nie będziesz robił, świnio, powiedziała matka, waląc butami, które same przecież nie były niczemu winne, w wyszczerzoną „ja, pani, niewinny” fizjonomię rakarza. Walnęła i ciągle płacząc wróciła do domu. Tamtego wieczora oboje długo nie gasili karbidówki, siedzieli przytuleni do siebie i wspominali. Chwilami Tadziuk myślał o ojcu, o Czarnym Płaszczu, Czarnym Kapeluszu i słyszał słowa: Stoj, swołocz! Wspominał:

Padało, wracali z ojcem do domu, ciemniało już, nagle wyrósł przed nimi, jak spod zlanych deszczem płyt chodnika, zastępując drogę, Czarny Płaszcz Czarny Kapelusz (cziornyj gołownoj ubor). Ojciec zatrzymał się, stanął, zanim się rozległ rozkaz „Stoj!”. Wiedział – kiedy naprzeciwko jak spod ziemi wyrasta Czarna Fi-gura, najlepiej stanąć od razu, zatrzymał się też Tadziuk. Figura (twarz ukryta pod rondem kapelusza, ręce w kieszeniach) sapnęła: Stoj, swołocz, ruki wwierch! Ojciec już podnosi ręce, portfelik (swojej roboty – na skórze ojciec znał się o wiele lepiej, niż na sprawach tego przeklętego świata) pada na ziemię, podnosi ręce i szepcze: Biegnij do domu, powiedz mamie, że nie wrócę, i Tadziuk, rzuciwszy okiem na jakiś ostry, sterczący spod czarnego płaszcza przedmiot, już umyka – całą trasę od Muzeum Wojskowego do uliczki Rynkowej na Zielonej Górze pokonał w rekordo-wym czasie 15 minut i tylko przestąpiwszy próg uuufffff odetchnął. Ojciec słowa dotrzymał, do domu nie wrócił, i tylko po pół roku rodzina otrzymała pierwszy list z... Workuty (złodziejskiej krainy):

Kochani, pierwsze miesiące biedowałem, ale teraz już dobrze, pracuję przy skó-rze, dostaję trzy skóry jelenie, a zrobić trzeba zaledwie kilka pugilaresów, neseser i parę torebek dla bab łagiernego naczalstwa, zostaje więc sporo skóry, którą wy-mieniam na pajki, niejednego księdza wyratowałem, jak tam beze mnie żyjecie, jak zdrowie matki Ewy, następnym razem więcej napiszę...

Wróćmy jednak do Tadziuka, który stoi pod bramą hyclowej twierdzy. Po dru-giej stronie – psi jazgot taki, jakby nie jedno, lecz kilka naraz psich wesel się odby-wało. Tadziuk wie, co to za wesele – to wsadzone do strasznej klatki nieszczęsne psie stworzenia z rozpaczy wyją. Naciska dzwonek, i nagle w szczelinie bramki pokazują się oczy. Jak u żmii, myśli przybysz, ale hycel tym razem jest uprzejmy, wpuszcza, nawet do nory zaprasza: Wejdź, wejdź, gość w dom, Tadziuk idzie, jak najdroższego psa sprzedawszy, patrząc spode łba, zastanawia się: Czy poznał? jeśli poznał, dostanę po uszach. A hyclowy król siłą ciągnie, jakby coś bardzo ważnego pokazać chciał. I naprawdę, gdyby nie krzesło, padłby Tadziuk prosto na podłogę, bo to, co ujrzał, przekracza wszystko, co nawet w filmach kiedykolwiek widział: na ścianach jak żywe, do deszczułek poprzybijane – psie głowy, oczy szklane, kły

Page 45: Naszyjnik z wilczych zębów

45

Naszyjnik z wilczych zębów

żółte (niejedną z tych psin Tadziuk znał). Czuje, że zaraz zwymiotuje, wybiega na ulicę, opróżnia pod krzakiem agrestu zbuntowane wnętrzności i wróciwszy, nie patrząc ani na ściany, ani hyclowi w oczy, mamrocze: chcękupićługuzapłacę. Hycel uśmiecha się szatańsko i pyta: A co, postanowiłeś się umyć? Tadziuk znowu: chcękupićługuzapłacę. Wtedy jednooki łagodnieje: Dobrze już, dobrze i przynosi puszkę po konserwach, podaje ją Tadziukowi i mówi: Tyle wystarczy, ale Tadziuk tylko chwyta śmierdzący skarb i, rzuciwszy kopiejki, wyskakuje przez drzwi, przez bramkę i biegnie, biegnie wąskimi uliczkami prosto przez ogrody aż do skrzyżo-wania uliczki Rynkowej i prospektu Armii Czerwonej, tylko tu zwalnia kroku i już pełznąc jak rak postanawia: To nic, ja mu dam nauczkę, odbiją mu się te pieski. Obietnicy dotrzymał: po kilku dniach, bliżej wieczora, ogromna klatka stanęła w płomieniach, otwarte żelazne drzwi chybotały na wietrze, a po psich niewolni-kach – ani śladu (z ulatującej ku górze bańki mydlanej widziałbyś je jak na dłoni: od środka – psiej klatki – na wszystkie cztery strony świata pędzą ujadając kudłate, osmalone psy, jak iskry z ogniska strzelają, oto najszybsze są już poza granicami Kowna i ciągle jeszcze pędzą, jakby wszyscy rakarze Zielonej Góry je gonili – aż się kurzy).

Jasne, powstało z tego pewne zamieszanie, niepokój, mała ruchawka, faraon Mi-chał (milicjant Michał, archanioł, strażnik spokoju) pokręcił się wokół, pogwizdał w gwizdek, nadlecieli strażacy, ledwie nie zatopili całego hyclowego dworu razem z kolekcją psich głów, rozciągnęli bosakami nie tylko resztki klatki, ale i pół nie tkniętego przez ogień domu. I na tym wszystko się skończyło – nie takie głupstwa były wtedy ludziom w głowie, w czasach powszechnego strachu i totalnego szpic-lowania ludzięta jak te szczury ciągle coś ciągnęły, niosły, w bramach spod poły sprzedawały, kupowały, wymieniały, a na takie za przeproszeniem pożary nawet uwagi nie zwracały. A urwisom tylko tego trzeba: można sobie beztrosko tęczowe bańki mydlane puszczać i nie przejmować się losami chwiejącego się świata.

Oto siedzi sobie trójka na płocie przy prospekcie Armii Czerwonej, głównej magistrali okresu powojennego, na poboczu i puszcza jedną po drugiej, jedną od drugiej ładniejszą, bańki mydlane, którym w 80 dni dookoła świata oblecieć to pestka! Siedzi, nogami kiwa, i wydaje się, że to nie uliczne wyrostki, lecz jakieś postacie z bajki (czyż to mało w bajkach umorusanych bohaterów?) na obłokach siedzą przy prospekcie Armii Czerwonej, przy trakcie wielkich wodzów Suworowa Kutuzowa Czerniachowskiego, i niby nigdy nic puszczają bezcielesne i nieważkie stateczki powietrzne, które wiatr z zachodu czasem całymi flotyllami goni aż do samego serca świata Moskwy.

Tak, wielkie cuda w tamtych czasach na Zielonej Górze się działy i tylko jedno na zawsze zostanie dla nas niepojęte: skąd te uliczne szczurzątka tyle nieskrępowa-nej swobody w płuca były nabrały? z jakiej otchłani? z jakiego nieba? wszak niebo jeszcze się czerwieniło wieczorami, jeszcze pogrzmiewało na zachodzie, jakże więc się ośmieliły one te bańki mydlane na skrzyżowaniu dziejów narodów puszczać? Toż wszyscy co do jednego nie byli synami ani Witolda Wielkiego, ani Olgierda,

Page 46: Naszyjnik z wilczych zębów

46

Leonardas Gutauskas

wszyscy jak jeden byli dziećmi szewców dorożkarzy woźniców kurew wnukami za-pitych dziadków i rakarzy pasierbami amatorów dżyndży z prawego i nieprawego łoża chrzczeni i nie uniewinnieni, ich rodzice wujkowie ojczymowie i przyjaciele ich matek w tamtych czasach jak myszy pod miotłą siedzieli, jeden cichszy od dru-giego, tchórz na tchórzu, tylko w mroku, w bramie odważni, biedota na biedocie, królowie ubogich nie koronowani, a dzieci – NAJWOLNIEJSZE NA ŚWIECIE! Siedzą sobie na historycznym płocie, dzielącym dwa światy (stary, zgniły, i nowy, dopiero pędy wypuszczający), na skrzyżowaniu wiatrów wschód – zachód i, palusz-kami jak najdelikatniejszymi (nieważne, że o paznokciach rzadko kiedy czystych) złociste słomki-flety picollo podtrzymując, dmuchają bardzo ostrożnie, tylko...

nie sądźmy, że n a d m u c h a n i e cudownej, wielkości prawie szkolnego globu-sa bańki mydlanej jest takie proste. Diabła tam, powiedziałby jednonogi pucybut, stały świadek puszczania statków powietrznych, diabła tam. Siedzi trójka na płocie: Litwin, syn Litwina, syn katolika, Rosjanin, syn starowiera, i Polak, potomek spo-lszczonego Litwina – Liga Narodów niewymuszona, nieruszimaja, której ani two-rzyć, ani powoływać, ani planować nie trzeba, siedzi, a Tadziuk pośrodku. Siedzi, koniuszkami słomek mydło miesza, bazę do puszczania szykuje (długa i uciążliwa to praca, może dlatego i myśli niedobre opadają, źle wróżące: Byłby Hans wycią-gnął: faja murowana (byłby nauczyciel litewskiego wywołał – dwójka murowana), albo jeszcze jedna natrętna myśl: Najpewniej by dyra porwał, kazałby bez matki w szuli się nie pokazywać (dyrektor szkoły do swego gabinetu by zawołał i kazał bez matki w szkole się nie pokazywać). Kręcą się więc myśli, jak kurczęta starają się czerep Tadziukowi przebić, rozumu do środka sypnąć, ale gdzie im tam, żółtodzio-bom, z taką zahartowaną w ulicznych ogniach czaszką poradzić, gasną jeden po drugim, nawet iskierki nie rozpaliwszy. Et, macha ręką Tadziuk, jeden dzień mniej, jeden więcej, i tak poprawek nie będę miał (i rzeczywiście, kolejne klasy bez po-prawek kończył), et, i dalej mydliny miesza, w puszczaniu bowiem baniek gęstość mydlin jest najważniejsza, powinny być ani za gęste, ani za rzadkie. Mydliny jednak to tylko jeden z warunków. Oto inne:

koniec słomki trzeba rozdzielić na jak największą liczbę płatków (w tej właśnie pracy ujawniało się mistrzostwo Tadziuka, Wołodźka dzielił na cztery części, An-drzej na sześć, mistrz zaś – na 12 (dwanaście!), tamci już dawno swoje statki po-wietrzne puszczają, ale wszystkie małe, wielkości zaledwie jabłka, a Tadziuk ciągle nad słomką siedzi, niby wachlarz jej koniec rozkłada, i tylko po tym, jak słomkę pod słońce obejrzy, przekona się, że koniec z niebem się zlewa, w przestrzeni taje, zaczyna bańki puszczać... Delikatne dmuchanie – to warunek trzeci. Dmuchać trzeba niezwykle subtelnie (czasem Tadziuk uczył jakąś podpitą uliczną piękność, która w te strony zabłądziła i koniecznie zechciała puścić bańkę mydlaną „zasra-nemu światu w mordę”: Ty, Halina, dmuchaj bardzo delikatnie, nie duj jak krowa, wyobraź sobie, że nie w słomkę dmuchasz, a na złotym flecie grasz, zapomnij, żeś córka gównowoza, wyobraź sobie, że nie w kałuży pośrodku chodnika siedzisz, lecz na górze ze srebra, i dmuchaj bardzo delikatnie, słyszysz? Halinie jednak,

Page 47: Naszyjnik z wilczych zębów

47

Naszyjnik z wilczych zębów

rzecz oczywista, te nauki Tadziukowe przez jedną dziurkę wleciały, przez drugą od razu wyleciały ze świstem, wsadza sobie do gęby słomkę, z całych sił kiedy nie dmuchnie, tylko powietrze ze śliną w niebo strzela, a na końcu słomki żałosna kropla mętnych mydlin zwisa, machał Tadziuk ręką i mówił: Tobie, Halina, nie w cienką słomkę, nie powiem, w jaką lepiej dziurę dmuchać, odejdź, nie przeszka-dzaj, odpędzał bywało mistrz wysłankę piekieł). Dmuchać więc trzeba d e l i k a t n i e, tylko wtedy bańka mydlana powstaje prawidłowa, tylko wtedy nabiera barw tęczy i staje się ogromna, czystsza niż łza, i tylko w takiej bańce odbija się cała Zie-lona Góra z tankami-tankietkami, psami, z całym pstrym wojskiem ulicznym, na czele którego – sławna Trójka...

Rozszczepia Tadziuk koniec słomki i mówi: Gdyby nie bombki na choinkę, nigdy bym baniek mydlanych nie puszczał, pamiętam, otworzyliśmy kiedyś na Wi-gilię pudełko z bombkami, a tam, wyobraźcie sobie – same SKORUPKI! choć ty płacz, nie ma czego na choinkę wieszać, wtedy właśnie wymyśliłem, że pod gałąz-kami można zawiesić bańki mydlane... ale, wiecie... Mówi Tadziuk i urywa, widać, nie chce całego sekretu ujawniać, chciałby opowiedzieć, ale nie wolno, tajemnica rodzinna niech i dla najlepszych przyjaciół pozostanie tajemnicą, bo kryć tu rze-czywiście jest co:

Nikt na Zielonej Górze (a i w Wieprzach) nie mógłby dokładnie powiedzieć, jakiego koloru jest krew Tadziukowego ojca Szymona – czerwona, czerwono-błę-kitna czy może zupełnie błękitna, i winien tego jest Karol, ojciec Szymona, który niewiadomo skąd w Wieprzach się objawił, poznał wędrowną szwaczkę Ewę Marię (wtedy już wdowę z dwoma dziećmi), ożenił się z nią, narobił synów i zniknął, jak w przeręblę na jeziorze wpadł, i tylko po latach wyjaśniło się, że zabrał go wcze-śniejszy jego pan, właściciel majątku Biecze, do Kijowa na ekonoma – w stolicy Ukrainy należało do dziedzica kilka kamienic (w rodzinie do dziś pamiętają ni-gdzie nie zapisany adres: Kijew ulica Bazakowskaja dom piat’ kniaź Wiaziemskij). Kiedy Karol ekonomował w Kijowie, urodził mu się Szymon, złe języki szczekały i syczały: „Któż by mógł pomyśleć, taka bogobojna Ewcia, i masz tobie”, a szcze-gólnie się starały kobiety, chociaż komu, jak nie im, musiałoby być wiadome, że czasem nawet wiatr może dziecko nadmuchać (kiedy kobieta kucnie za stodółką), niektóre jeszcze głębiej kopały: „a pamiętacie, Ewcia wtedy w Bieczach we dwo-rze u kniaziowego pasierba szyła”, słowem, pomełły kobietki językami, pomełły i ucichło, a Tadziuk, wnuk Ewci, choć może co i słyszał kiedy z dwudziestych ust, nigdy z powodu pochodzenia ojca się nie martwił, po cichu dumny był nawet, że ojcowska krew ma taki niebywały kolor. Prawda, źli ludzie czasem szczeknęli: Czegoż tu chcieć od Szymona, że do miasta uciekł, jeśli jego ojciec włóczęga o mie-szanej krwi, gdzie to widziane, rzucić rodzinę, a samemu po różnych tam kijowach się rozbijać, jaki ojciec, taki syn. Człowiek o lenciejszym sercu, bywało, zarzucił jakie słowo za Karolem: Nie ma co człowieka obwiniać, a cóż by tu w Wieprzach robił, toż bez ziemi on, może w tym Kijowie pieniądze zbija i do domu przysyła. Słowem, gadania dużo, a prawdy na grosz. Póki Ewa Maria jeszcze żyła, Tadziuk

Page 48: Naszyjnik z wilczych zębów

48

Leonardas Gutauskas

nie odważył się zapytać, zabrała tajemnicę ze sobą. Jedno było jednak jasne: Szy-mon wziął po swoim ojcu niespokojny charakter (jeden z pierwszych na Zielonej Górze wybrał się na zwiedzanie Krainy Wiecznej Zmarzliny, by tam wąskookie samojedzkie słonko podziwiać). Włóczęga, jakich mało:

Urodzony w 1912 roku w Wieprzach, już w 1916 roku przeniósł się do Bogu-sławiszek, w 1919 wrócił do Wieprzów, ale zamieszkał już w innym domu (po wsiach z matką Ewą Marią wędrował), w 1927 uciekł do Kowna (piętnastoletni, goły bosy, jak stał), w Kownie mieszkał to na Wiliampolu, to na Starym Mieście, to znów na Wiliampolu (w 1938 urodził się Tadziuk), to na Zielonej Górze, w 1938 przeniósł się do Wilna, tu zmienił trzy mieszkania, w 1943 wrócił do Kowna, w 1946 wyjechał na wycieczkę na Północ, trwała trzy lata, w 1949 wrócił i już pod koniec następnego tygodnia przeniósł się do innego mieszkania na Zielonej Górze, w okolicach rynku, w 1952 przeniósł się do Wilna, do mieszkania w domu, w któ-rym żył podczas wojny, w 1953 znów zmienił mieszkanie, w 1960 znów zmienił, w 1965 jeszcze raz przeniósł się do innego mieszkania, w 1970 (już zostawiwszy matkę – Tadziuk mieszkał wtedy już osobno, miał własną rodzinę) wynajął sutere-nę, w 1975 przeniósł się do innej sutereny, którą do 1980 roku, tzn. w ciągu pięciu lat, dziesiątki razy zalewały deszcze i kloaczne nieczystości, w 1980 uciekł do su-tereny w nowej dzielnicy Wilna na górze, tu do dziś walczy z prusakami i szczura-mi i wspomina pogwizdując, jak tam, na Północy, oszukiwał łagierne naczalstwo, szyjąc z ogromnej skóry jeleniej tylko dwa pugilaresy, a resztę wymieniając na je-dzenie. Słowem, mieszka niespokojna dusza w swojej suterenie, szczurom wiersze pisze, zorze polarne wspomina, nikt jednak nie słyszał z jego ust niedobrego słowa o ludziach z Syberii, nawet o tych, co o jego głowę nieraz w karty grywali, i tylko cudem udało mu się ocaleć. Opowiada i uśmiecha się: mrozik 70 stopni, purga, a my, liny uczepiwszy się jak cyrkowcy, z baraku do kopalni węgla rano wieczór ładnie się na różne strony chwiejąc idziemy, z białymi lisami słowem się przerzuca-jąc, to jednego, to drugiego z nas lisy te swoim lisiątkom niosą, co zrobisz, wyciecz-ka na Północ to jednak coś! Opowiada i ciągle wstawia (podobnie, jak garbuska Izabela): i Ruskich bywało dobrych, lepszych czasem od naszych, i Bóg litościwy, wróciliśmy, nie przepadliśmy. Widać, że wolnodumiec nawet z Najwyższym wśród wiecznych lodów się pojednał, choć do kościoła do dziś nie chodzi, często się na-wet wyśmiewa: Trafił raz Cygan do kościoła, a wyszedłszy opowiada: z początku było bardzo smutno i nudno, ale po kazaniu zaczęli pieniądze po kościele roznosić, to już się zrobiło weselej, i ja też dziesięć rubli wziąłem...

Po dwudziestu jeden latach wspólnego życia matka Tadziuka w niepojęty spo-sób nabrała mężowskiego ducha tułaczki, zmieniała mieszkania jak pończochy (a pończochy zmieniała częściej, niż wszystkie kobiety na Zielonej Górze razem wzięte, choć i piękna była jak wróżka z bajki). Prawda, czasem i nie z własnej woli zmieniała jakie dwupokojowe mieszkanko z ogrodem, z ławeczką pod oknami, ze skrzypiącą furtką (sama przecież też nie w kamienicy urodzona, a na kowieńskim przedmieściu, w drewnianym rodzicielskim domu z ogrodem, ze skrzypiącą furt-

Page 49: Naszyjnik z wilczych zębów

49

Naszyjnik z wilczych zębów

ką, przez tę właśnie furtkę wszedł widocznie ów młody litewski oficer, dla które-go pierwszego straciła gimnazjalistka głowę, ach, prawie dosłownie, bo się topiła w Niemnie, naiwna, szczęście, że rybak wyciągnął), czasem i nie z własnej woli wynajmowała pijaka z jego rozklekotaną furmanką i kulawą chabetą. Bywało, jaki Samulonis (właściciel domu) odchrząknie, dłubnie noskiem buta piach na dróżce ogrodowej i nie podnosząc oczu wysylabizuje: wiesz / pa / ni / ja / kiete / raz / cza / sy / a / twój / mąż / wia / do / mo / gdzie / zacz / ną / i / mnie / cią / gać / le / piej / by / ło / by / że / bypa / ni / sa / ma / po / szu / ka / ła / gdzie / in / dziejmie / szkan / ka... I Tadziuk, i matka wiedzieli, że nie z powodu ojca, którego listy sam gospodarz domu wręczał jak najgrzeczniej, dodając: nie płacz, pani, wróci, już wielu wróciło, nie z powodu ojca, lecz żony Samulonisa, sparali-żowanej, przykutej do łóżka, o dwadzieścia lat od męża starszej wiedźmy, której we dnie i w nocy zwidywały się straszne grzechy, nawet wtedy, gdy Samulonis leżał obok, to z powodu takich, jak ona, rodzina musiała ruszać w kolejną podróż: składała ubogie mienie do pijaczego wozu i ruszała zielonogórską brukowanką do innego mieszkania, może już bez ogrodu, bez szpaków i bez skrzypiącej furtki. Tak wędrował lud matczyno-synowski przez wszystkie lata ojcowskiej wycieczki, w trzy lata zmienili pięć mieszkań. Jedno tylko w tej wędrowniczej historii było niezmienne: wciąż zataczali oboje koła wokół Rynku, nigdzie się od tego punktu przyciągania nie oddalając, jak w jakim zaklętym kręgu, w krąg, w krąg, jak dwie wiewiórki – i samym się wydaje, że dokądś podążają, i patrzącym ze strony, że w miejscu nie stoją.

Wędruje, bywało, dziesięcionoga gąsienica – cztery nogi końskie, dwie woźnicy (i jemu miejsca na wozie nie starczało), dwie Tadziuka i dwie (najładniejsze na ca-łym świecie) – matki. Gdybyśmy tylko same nogi (bez głów) widzieli, ujrzelibyśmy dziwny obraz biblijny: między końskimi nogami – nogi kobiece, między nogami starego – dwie krzywe nóżki dziecka, ale z tak niskiego punktu patrzyć mogły tylko ukochane pieski Tadziuka, a psia pamięć – pięć, dziesięć lat, a potem się urywa...

Słowem, klekocze, potrzaskuje, kolebie się, trzęsie furmanka po bruku ( i kto te żelazne koła wynalazł, myślał Tadziuk, już przeczuwając nieszczęście), prze-chodniów dziwi, niektórzy nie wytrzymują: patrz, i znów ta puszczalska gdzieś się wlecze, pędzi ją diabeł jak duszę bez miejsca, ciężka ta kurewska dola, głośniej od innych krzyczały uliczne dziewki, którym pijane ich oczy zwyczajną, rozsypującą się furmankę, załadowaną byle jakimi mebelkami, ukazywały jako wspaniałą kró-lewską karetę, a przedwojenna posrebrzana lampa biurowa jawiła się jako żyran-dol z gwiazd niebieskich. Wrzeszczą, klną szczury uliczne, ale przekleństwa te jak groch od Ściany Płaczu odskakują, padają na bruk, nie ranią serc matki i dziecka. Może tylko furman stawał się nieco niespokojny i zacinał konia batem (wiedział – na pewno znajdzie się życzliwy, który przekaże babie, że znów tę puszczalską woził), ale i ten marzeniem o półlitrówce uspokajał swoje strachy.

Bruk uliczny powojennej Zielonej Góry stanowił szczytowe osiągnięcie cywi-lizacyjne, okoliczne pomniejsze zaułki musiały się zadowalać kurzem, kałużami,

Page 50: Naszyjnik z wilczych zębów

50

Leonardas Gutauskas

wyrwami, sterczącymi z ziemi kamieniami, kładkami i mostkami, z których ześli-zgiwały się koła wozów i spadał co noc któryś z pijaków, albo łamiąc sobie kości, albo tonąc w błocie. Aż do dziś w uszach Tadziuka dudnią ówczesne żelazne koła, jakby ktoś w stodole starego Kaweckiego cepem po głowie walił!

Choć już wiekowe, ale jednak dębowe mebelki, i te nie wytrzymywały strasznej trzęsionki, wypaczały się, puszczały w szwach, rozpadały się na kawałki, a co do-piero SZKLANE Bombki na Choinkę. Maszeruje, bywało, Tadziuk, w bokówkę wozu wczepiony, niemiłosierne jego wstrząsy próbuje łagodzić, o kamienie się po-tyka i siebie przeklina: Czemu ja taki durny, nie lampę, nie lustro musiałbym nieść, ot durny. Ale od razu dodaje: Kazała, to niosę, matka w końcu. Kroczy Tadziuk przy dudniącym grobie, w ręku lampę ściska, drugą podskakujący ciągle wóz pod-trzymuje, maszeruje i czuje, że wszystko diabli biorą, idzie i już wie: jeśli od tych przeklętych kamieni i żelaznych kół nawet furmański koń ogłuchł, to takie kruche przeświecające się szkiełka (jak dłonie babuni, wzdycha) nie mają żadnych szans. Prawda, niedużo ich było, kiedy ojciec wyjeżdżał – może ze dwadzieścia, może i tyle nie było, a i te – anioły już bez skrzydeł, pawie bez koron, krasnoludki bez nosów, ptaki bez nóg. Ale i tak najpiękniejsze były na świecie, jeszcze przez Han-dełe przyniesione, sprzed wojny, Boże, sprzed wojny. Od przedwojennych wiliam-polskich czasów żyły te włoskie, francuskie, niemieckie szklane cudeńka razem z rodziną, razem wędrowały z jednego miasta do drugiego, cierpiąc na tym, rzecz jasna, ale wciąż żywe, lśniące. Powiesi, bywało, takie cudo, a świerkowa gałązka nawet nie czuje, wydaje się, że aż jej lżej od srebrnych ptaszków, od diamentowych dzwonków, od niebieskich aniołów, wiesza matka ozdóbki i mówi: Tego pawia Handełe w 1939 roku z Francji przywiózł, nie jednego, może ze dwadzieścia, ale tylko jeden został, reszta potłukła się. I to ostre słowo „potłukła się” jak nóż po Tadziukowej szyi – bolesne i bezlitosne, nieubłagane, n i e u b ł a g a n e.

Przedwojenne cudowne nieważkie zabawki choinkowe tłukły się jedna po drugiej, ich miejsce w pudełku zajmowały ciężkie matowe bomby, bywało, matka mówi: Tadziuniu, podaj zieloną bombę albo podaj żółty granat – takie ciężkie i nieładne były te nowe zabawki, pod ich ołowianym ciężarem gałązki choinkowe już na drugi dzień zaczynały schnąć, straszne słowo „potłuc się” i to było bezsilne wobec potęgi bomb i granatów: i na podłogę niby niechcący się upuści, i w wozie wytrzęsie i tak – ni diabła, całe i zdrowe, jakby dopiero co z fabryki, czasem, praw-da, kiedy z samego wierzchołka choinki spadały, nawet one pękały (oczywiście, je-żeli nie przełamywały przy tym podłogi), pęknięte stawały się piękniejsze, bardziej kruche, i jeśli się mocno mocno przymrużyło oczy, przez łezkę, z daleka wyglądały podobne do tamtych, cudownych, nieważkich, ale to tylko jeśli się oczy naprawdę mocno przymrużyło, prawie zamknęło, prawie w fantazji czy we śnie.

Page 51: Naszyjnik z wilczych zębów

51

Naszyjnik z wilczych zębów

I oto jesteśmy już przy owej fatalnej dacie: wieczór wigilijny 1949 roku (przy-pomnijmy Wigilię w Wieprzach, tam same tylko nietłukące się szyszki choinkę zdobiły, ale i one dla niedźwiedzia Franciszka były najpiękniejsze na świecie). Oto Tadziuk już rozwiązuje sznurek, którym pudełko z zabawkami było obwiązane, ostrożnie zaczyna wyjmować owinięte w gazetowy papier zabawki i ledwie tylko doknąwszy palcami rozumie – KONIEC. Przeczucie NIE myliło: po siedmiu jesz-cze jako tako całych przedwojennych aniołach i pawiach została tylko kupka drob-nych kolorowych skorupek (Jak odłamki potrzaskanych okien wieprzowskiego ko-ścioła w trawie, wzdycha Tadziuk i już nie może powstrzymać łez). Dziś Tadziuk powiedziałby: Kupka prochu. Powiedziałby i chyba by nie zapłakał, ale wtedy, ach, jak gorzko szlochał, przytulił się do matki i płakał, płakał, jak jeszcze nigdy nie płakał: jakby to jego własne serce spadło i potłukło się, tak płakał. Nikogo jednak nie przeklinał, ani Syberii, ani żelaznych kół – tylko sam się obwiniał bezlitośnie, sam się tylko z kupką skorupek utożsamiał i wciąż powtarzał: Dlaczego nie nio-słem ich w rękach, dlaczego nie niosłem ich w rękach...

I później, już szykując mydliny na pierwsze bańki mydlane, Tadziuk podśpiewy-wał sobie: Ach, kochany Augustynie, wszystko minie, minie, minie, nucił piosenkę, jakiej się nauczył z bajki Andersena, i cicho powtarzał: cierpliwości, może się jednak uda zawiesić bańki mydlane na gałązkach choinki. Nie wiedziało dziecko ulicy, że próżne jego wysiłki, a może i nie zupełnie próżne, bo przecież te cudowne statki powietrzne uniosą jego marzenia ponad miasto, wyrwą z zaklętego kręgu Rynkowej areny, na której przeraźliwie krzyczą przywiezione na sprzedaż pawie, kwiczą pro-sięta i piekielnym głosem rżą konie, wyciągną z bezdennej studni, bo ci towarzysze obłoków podniebnych nie znają żadnych przeszkód, twierdz i więzień.

Prawda, moglibyśmy spytać, a skąd Tadziuk wiedział, jak należy puszczać bańki mydlane? Odpowiedzi nie ma, bo nikt dziecko tego nie uczył, przypomnijmy jed-nak świeżo wyklute na wyspach Oceanii żółwiki: wszak im też nikt nie pokazuje, w której stronie jest ocean, a one mimo to tuż po wyłupieniu się z jaja doskonale wiedzą, dokąd mają podążać – niezbadane są drogi dziecięcego Pojęcia...

Jedna po drugiej unoszą się do góry wspaniałe tęczowe bańki mydlane, a na ich powierzchni – żywsza od żywej powojenna ulica, taka groźna w nocy i taka wol-na, kolorowa w dzień. W nocnym mroku: geeelbėėėėkit! raaaatuuuuuunkuuuu! po-oomoooogiiiitieeee! – ktoś kogoś rżnie w ciemnościach, ktoś komuś ostatnie oko wyłupia, i nie ktoś, lecz koleżkowie syna pana Kochanowskiego, pijaka Edziuni, też po pijanemu, drugie ślepie mu wybijają. Nocami – wydarzenia, przygody, sensacje: oto po jednej z nocy na pustoszy za szpitalem wojskowym znajdują gimnazjalistkę o złotych warkoczach, okropnie przed śmiercią zmaltretowaną, a obok – kirzowy wojskowy but (widać, takie nieznanego żołnierza piekielne namiętności opętały, że nie tylko z butów wyskoczył), w ten oto sposób jeden jakiś wyrodek złowrogi cień nieufności na całe okryte chwałą wojsko rzuca, a wśród zielonogórzan to już taka moda: z muchy słonia zrobią, toż niewdzięczne, toż mściwe nasienie dorożkarzy i szewców, no bo następna noc nie mija, a na tej samej pustoszy już żołnierzyk

Page 52: Naszyjnik z wilczych zębów

52

Leonardas Gutauskas

z nożem w plecach leży, i najpewniej niewinny zupełnie, może nawet i nie Mon-goł, tylko Rusek gdzieś spod Nowgorodu, spod Pskowa, płowowłosy mieszkaniec Północy. Nocami – męka, przemoc i nieszczęście jak trzy czarne kwiaty kwitły po ogrodach i ulicach Zielonej Góry, we dnie zaś – nieustające święto wolności i pięk-nych marzeń o przyszłości: od rozwieszonych na słupach głośników świat wibruje: Wychadiła na biereg Katiusza albo Tri tankista, tri wiesiołych druga, albo Sinij płatoczek, a w uliczkach wokół Rynku – Rusole bez soli nic nie wiedzą, zamiast święta duona chleb jedzą – muzyka na każdy gust, na rynku gwar ludzki, koński nawóz paruje, pawie drą się: uczta u bram piekielnych! A mydlane – nie bańki – balony prawdziwe coraz wyżej i wyżej się unoszą, z wiatrem, na zachód (w tamtych czasach wiatr najczęściej od wschodu wiał, tylko nocami zadął czasem od zachodu, od morza), odlatywały więc obrazy Zielonej Góry, na powierzchni mydlanych ba-lonów odbite, na zachód, w mrok gnijącego świata i tylko jaki błysk noża czy kła warknięcie otarły się czasem o powłokę balonu, ale nikt z dołu, z okolic Rynku, nie mógłby powiedzieć – nóż to czy może spadająca gwiazda. Słowem, sam ołowiany powojenny odświętny Czas odbijał się na powierzchni mydlanych balonów, odbi-jał się i, jak wszystkowidzące oko, wszystko w siebie wchłaniał, pożerał, wszyst-ko sobą owijał, jak pierścieniem popielistego nagaru lufę działa, komin fabryczny, a może nawet siusiaki chłopców, kiedy przed snem wychodzą do ogrodu, by tam strumyczek puścić. Ale nie tylko jego wysokość Czas snuł swoją nić do owijania, snuł ją też na swoje potrzeby jego królewska mość Strach, bo ludzie w tamtych cza-sach bali się wszystkiego: i żołnierzy, i zabójców, i złodziei, i gwałcicieli, i władzy, ale najbardziej SIEBIE NAWZAJEM, bo akurat ludziska nawzajem się pożerali, kosteczki ładnie chrupiąc, mlaskając jak świnie, żarli, żarli i jeszcze raz żarli, do ostatniego paznokietka, niczego na czarny dzień nie zostawiając. I ciągle ze świę-tymi słowami na ustach: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, dwa razy przed ucztą poranną i trzy, kiedy już po wszystkim, po kolacji, prawda, dodawali: Dzięki niech będą bliźniemu memu za jego kosteczki smaczne, za sytą wieczerzę. Potężny czasownik – czasu powszechnego wzajemnego pożerania się znak – stał się czymś w rodzaju mody-choroby, rzekłbyś, wrócił wiek kanibalizmu, bo żarli wszyscy wszystkich:

brat – brata brat – siostrę siostra – brata siostra – siostrę syn – ojca ojciec – dzieci żona – męża mąż – kochankę kochanka – oficerów żołnierz – gimnazjalistkę

Page 53: Naszyjnik z wilczych zębów

53

Naszyjnik z wilczych zębów

sąsiad – sąsiada sąsiedzi – najbliższego sąsiada najbliższy sąsiad – księdza bliźni mój – bliźniego swego,

od takiego wielkiego żarcia nawet płoty na Zielonej Górze były poogryzane, nawet kora na drzewach. Słowem, wielki urodzaj marnych duszyczek zbierały w tamtych latach zastępy szatańskie (niektóry mówili: wojsko Wąsatego Szatana). Ani zgar-biony, pochylony jednowieżowy kościółek Zmartwychwstania, ani na niebiesko malowana cerkiewka (synagogi i kirchy burza do tego czasu już była starła z po-wierzchni Zielonej Góry) nie panowały wtedy nad okolicami Rynku, lecz zbrojne w żelazne szczęki zastępy szatańskie, niewidzialne, lecz obecne wszędzie, to one sprawowały rządy na ulicy, w bramach, podwórzach i nawet po wewnętrznej stro-nie drzwi domów. Bywało, w nocy rozlega się za drzwiami żałosne miauczenie zabłąkanego kota, bezdomne zwierzątko do środka się prosi, otwiera drzwi łatwo-wierny i... jak nożem po szyi językiem najbliższy twój, najukochańszy przyjaciel lat dziecinnych, szczęście, że nie wszyscy byli tacy łatwowierni, inaczej po roku, drugim Zielona Góra przypominałaby wymiecioną salę więzienną – sklepienia, okratowane okna, a wokół ani żywej duszy, tylko bezcielesny wiatr w ciemnościach gwiżdże. Szczęście, że nieufni na głos kota za drzwiami nie zawsze je otwierali. Dzięki temu przetrwało mimo wszystko, ocalało, utrzymało się tchórzliwe plemię zielonogórskie, nie wszyscy wymarli, choć marli jak muchy, ale, wiadomo, jaka ta musza śmierć – na miejsce miliona przychodzi kolejny milion!

A teraz wracajmy do Tadziuka: dzień już się kończy, ostatnie promienie za-chodzącego słońca pomalowały ostatnie mydlane balony i trójka się rozstaje, roz-chodzi do domów. Tadziuk wraca do pustego domu (matka gdzieś polatuje, pyłki z rajskich drzew zbiera – wróci tylko nad ranem), samotnie je więc kolację i kładzie się. Po ciężkim dniu ulicznej roboty natychmiast zasypia, a kiedy już śpi, wolny, jak bańka mydlana, śni mu się, co tylko zechce.

Duszo Rexa leć do nieba Boża krówko leć do nieba duszo Mirty leć do nieba (po śmierci ukochanego Rexa Tadziuk stwierdził, że taki pies nie może zniknąć bez śladu, wyobrażał więc sobie, że jego dusza przeniosła się do bańki mydlanej), szepcze przez sen, rączką ładnie macha, Rexa do nieba odprowadza, imiona wie-lu innych zabitych przy tym wspominając i ciągle pamięć wytężając, by jakiegoś imionka nie opuścić, i już mu się zdaje, że wszystkie psy Zielonej Góry zebrały się tam, na wysokościach, i każdy swoim głosem jego nawołuje, do nieba zapra-sza, ale on nijak nie może, nogi do szkolnej ławki przywiązane, dłonie do pulpi-tu stalówkami przybite, a psy jak w zasypanych śniegiem Wieprzach – szczekają w ciemnościach z oddali, do domu wołają, i oto Tadziuk już w Pokopiach u Ewy Marii i znów bańki mydlane puszcza, siedzi na górce i puszcza, ładnymi słowami do nieba odprowadzając, nie tylko psie imiona wymienia, nie tylko zielonogórskich czworonogów na wysokości odprowadza:

Page 54: Naszyjnik z wilczych zębów

54

Leonardas Gutauskas

sowo duszo strychu leć do nieba ucięta kogucia głowo duszo kogucia leć do nieba duszo niedźwiedzia franciszka leć do nieba duszo starego kaweckiego leć do nieba duszo końskich kości leć do nieba dusza węgorza leć do nieba duszo rudego lisa leć do nieba duszo płonącego ogniska leć do nieba duszo pieczonych kartofli leć do nieba duszo weszek leć do nieba duszo wiecznej zmarzliny leć do nieba duszo garbuski leć do nieba,

szepcze przez sen Tadziuk, dobrych wywyższa, do nieba odprowadza, złych w ot-chłanie piekielne strąca...

I już znacznie później, może w 1980 roku, już osiwiały, przygarbiony Tadeusz odwiedził w wieczór wigilijny znajomych, wszedł do połyskującego, parkietem wy-łożonego pokoju, w którym pośrodku stała wysoka, sięgająca sufitu bożonarodze-niowa choinka. Wszedł i... na cały wieczór utracił dar mowy, już nie słuchał, już nic nie słyszał, milczał i patrzył, patrzył na choinkowe OZDOBY. Patrzył i liczył: jeden dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jedenaście dwa-naście trzynaście czternaście piętnaście szesnaście siedemnaście osiemnaście dzie-więtnaście dwadzieścia dwadzieścia jeden dwadzieścia dwa dwadzieścia trzy, 23 nieważkie przeświecające się przedwojenne zabawki na choince naliczył, i wszyst-kie – aniołki dzwonki krasnoludki pawie – rzekłbyś, unosiły choinkę, i wszystkie aniołki ze skrzydełkami, krasnoludki z nosami, pawie z koronami, wszystkie całe calutkie, niby dopiero dziś przez słobodzkiego Handełe przyniesione, niby tylko dziś swój cudowny worek rozwiązał i sypnął tym wspaniałym gwiazdozbiorem. Później się dowiedział: ojciec gospodyni nigdy się nie zaraził wędrowną choro-bą: i przed wojną, i w latach wojny, i po wojnie, i później, aż do dziś, mieszkał i mieszka w tym samym domu, i przeświecające się zabawki nie musiały trząść się po bruku, całe 40 lat spokojnie przeleżały w szczelnym pudełku w bezpiecz-nym miejscu. Poznawszy los zabawek, które tak wspaniale się przechowały, Ta-deusz nie wytrzymał i rzekł do siebie w duchu: O, żebyż to mnie takiego ojca, t a k i e g o o j c a, powtórzył i grzecznie przeprosił: Wybacz, Szymonie, sam nie wiem, co mówię. I wtedy wyraźnie usłyszał dudnienie po bruku żelaznych kół, przekleństwa przechodniów i ujrzał unoszące się, wciąż unoszące i niknące na wy-sokościach niezliczone bańki mydlane i poprzysiągł: Żadnych wędrówek, mój dom – to mój grób, żadnych bruków, żadnych furmanek, amen.

I nikt z gości nie zauważył tamtego wieczora wiszącej na wierzchołku choinki wspaniałej bańki mydlanej, w której odbijały się ulice Zielonej Góry, żołnierze i kudłate bezdomne psy...

Page 55: Naszyjnik z wilczych zębów

55

Naszyjnik z wilczych zębów

... cmentarz motyli? a gdzież to ma być? bo nie w rajskim ogrodzie co w nocy tak pusty bez Ewy Maryi garbatej krawcowej wędrownej staruszki wioskowej z mia-steczka co Wieprze jest zwane nie w rajskim ogrodzie co dziś opuszczony i smutny bo wysechł już Cedron rzeczułka Rzeszanka i młyn się zawalił i lipy wycięto już stare dąbrowy wycięto i karcze czarnej olszyny z ziemi wydarto i znaczków tuwiń-skich już nie ma i nie ma jaszczurki co była święcona modliła się cicho na polnym kamieniu bielutkim. Nie w rajskim ogrodzie kaplice zburzone tam wszystkie i stare drzewo zbutwiałe Wieczernik zdobiące spaliło się dawno gdy świat cały płonął a z nim i dziecięce marzenia bzy bzów już nie ma wycięte zsieczone siekierą zabra-ne do tronów ozdoby by barwy niebiańskie pięciolistnych ich kwiatów przykryły oślepłe i krwawe kolory powojnia...

... patrz, już chłopczyk nadchodzi wszak znasz jego imię to Tadziuk Szymona z Wieprzów–Kowna Tadziuńka jak dwaj co są w jedno zlepieni na jednego spójrz z bliska jego głowa zawszona insektów w niej pełno oto płacze bo wczoraj dwa czarne anioły jego kozę zabrały którą kochał tak bardzo jego skryte marzenie świat dokoła opłynąć w Jakubowej dłubance jasnym szlakiem księżyca już odeszła babu-nia i dziecko zabrała nie nie dziecko o Boże a cień jego tylko bo nie było gotowe na zew śmierci nie poszło swoje sny oglądało a kiedy już wstało było po wszystkim nie znalazło ubrania sroki kawki ukradły do komina wsadziły podpaliły i z dymem puściły...

... cmentarz motyli? a gdzież to ma być? może to na przedmieściu co końskim nawozem kotami prześmiardło może to w suterenie gdzie korniki kołyskę stoczyły szczury obraz pogryzły ze stróżem aniołem co strzegł dziecko od złego a może na placu na tymże przedmieściu gdzie kurzy się motyw rozstrzelany żałobny: tu Ży-dów zebrano tu ich zamurowano podpalono stąd Getto płonęli płonęli jak płonął świat cały płonąć tak będzie obraz ostatni z Jana świętego z Apokalipsy jak słowo co więzisz w wielkim bólu twej głowy jeśli nie na przedmieściu na górze Synaj być może w suterenie zatęchłej gdzie mieści się wszystko: cudów świata aż dziewięć a każdy śmiertelny: z końskich kości te cuda z grzesznej paszczy ulicy z dymem poszły te cuda w dymie się rozpuściły bowiem dym to ich szaty bowiem dym to ich bóstwo w dymie słońce ma siedem promieni i słońce jest krwawe rzuca cień popielisty ziemi na czoło dziecku na czoło na czoło koźlęciu – żertwa to całopalna co będzie złożona na ołtarzu pogańskim bo dziś jest Średniowiecze...

... patrz, chłopczyk nadchodzi co był rozstrzelany cicho mówi do siebie słowa-mi babuni: za niedobre uczynki Bóg te wszy na nas zesłał idzie cicho ach cicho idzie bosy po szkle po kościelnych witrażach co w trawie przez druty kolczaste przez gwoździe rdzą zżarte idzie cicho bez dźwięku po trawie żałobnej z wnę-trza ziemi wychodzi na kolanach niewinny Wielkie Oko go wiedzie nie zostało na ziemi już żadnego marzenia tylko motyl jedyny co duszą jest dziecka schnie do bramy przybity nie potrafi zawołać swej choinki świątecznej czas uczynił zeń bowiem wstrętną skórę ropuszą, hej, Szymona Tadziunia! biały koń go tak woła srebrny kształt bezcielesny i pyta dlaczego nie latają motyle ponad kośćmi żółtymi

Page 56: Naszyjnik z wilczych zębów

56

Leonardas Gutauskas

czemu nie ma motyli ponad świętym kościołem Witolda Wielkiego czemu pusto przy wieżach czerwonych nie przychodzi Maironis w ciche zmierzchy nad Niemen i wierszy o morzu nie czyta, słuchaj: wód bezmiarze wieczorny bezdenna twa toń niech potęgi mi doda jakiej w sercu mym brak niech zaleje mi pierś chłodem bryzg morskich fal dusza dziecka już wie że Franciszek odchodzi że w oku niedźwiedzim czai się śmierć bo zmęczone słoneczko kopcąca łojówka z tłuszczu foki zrobiona już nie wzejdzie wysoko już do środka nie zajrzy przez okienko maleńkie w izbie Ewy Maryi nie zajrzy do środka gdzie dziecko majaczy gdzie mu szczury trzygłowe w ciężkim śnie się zwidują świecie czy słyszysz? to niedźwiedź Franciszek to jego pytanie czy chciałoby dziecko z Białą Damą pojechać w jej królewskiej karecie tam gdzie Wieczna Zmarzlina gdzie lodowa jest Północ gdzie wioska daleka u podnóża Uralu ale dziecko nie słyszy bo je dymy unoszą nad Słobódką wysoko leci w bro-dę wczepiony Żyda tułacza co tuła się wiecznie tego Żyda co wtedy przyszedł z pięknym prezentem dał mu kamyk hiszpański cudownej piękności łachmaniarz garbaty i król łachmaniarzy starych szmat kupiec wzięty to jego pytanie a znasz ty hebrajski dziecino a znasz ty litewski dziecino czy znasz tylko ruskie przekleństwa przekleństwa najgorsze już czas jest najwyższy byś poznał hebrajski Wielki Pożar się zbliża i dym już się kłębi gdy strzelą płomienie będzie za późno wtedy nie zdą-żysz o stary garbusie z workiem skarbów na plecach czy widzisz to dziecko ono śpi rozstrzelane na posadzce ze snów na czole niewinnym krzyża znak wypalony jego dymy nie wezmą jego sen jest letargiem on jest ukrzyżowany na sercu Jezusa ma-lowanym na blasze co przez wieki boleje w samotności blaszanej – dziecko jedno jedyne jako motyl przetrwało kiedy ranek nadejdzie ten motyl uleci z włosów Ewy Maryi z dymów z popiołów...

... cmentarz motyli? a gdzież to ma być? czy widziałeś odpowiedz by motyl się zderzył z innym co ze snu? czy widziałeś by motyl uderzył w skrzydło motyla i oba w zderzeniu zginęły? powiedz nie nie widziałem ponieważ motyle rozbić się mogą o moje latarnie co są oczyma o okna oślepłe o skały mej duszy o moją samotność to w jej sieciach giną ach dziecko ty szukasz na próżno nie szukaj nie znajdziesz – jej nie ma jest w niebie tam suknię swą szyje czarną śmiertelną nie szukaj jest w tobie to w tobie tę datę Tadziuniu Szymona jej palec woskowy wtedy wypisał – 1938-1983 – czy widzisz? czy widzisz? i świata nie pytaj: skąd świat może wiedzieć? pomódl się lepiej:

opada słońce i wiatr we włosach śmierci to zabłyśnie jak perła to jak dziecko bezbronne zapłacze ach trawko już nie czekaj, że skoszą cię ż ywi...

Page 57: Naszyjnik z wilczych zębów

57

Naszyjnik z wilczych zębów

Wieprze, październik 1948 roku. Antuczek ma już 94 lata, jego leszczynowy ki-jek – 55, buty – piętnaście, czapka – dwadzieścia, marynarka – pół wieku. Wszystko przy i na Antuczku jest stare, jak i on sam, jak sama wioska Wieprze, przez któ-rą staruszek jak boża krówka pełznie, ręce-skrzydełka w porannym słońcu suszy, zbiera się do odlotu z ziemi i ciągle czeka na piosnkę Tadziuka Szymona:

boża krówko, leć do nieba.

Ranek jest dźwięczny, po pierwszym przymrozku, ziemia twarda jak diamento-wa i dlatego stukanie Antuczkowego kijaszka, każdy nieśmiały starczy krok słychać daleko – jak po szklanej posadzce niebios – tak się echem odbija, aż serce boli.

Tadziuk Szymona, którego kolejka tego ranka krowy paść, wchodzi na Antucz-kowe podwórko, staje przed zgarbionym staruszkiem i pyta: Wujku, a nie zimno wujkowi? Stary milczy, tylko ręka mu się trzęsie, a z ręką i leszczynowy kijek – jak osikowa gałązka na wietrze. Ale tego ranka żadnego wiatru nie ma, cicho wokół, słychać z daleka, i wie dziecko, że to od mrozu tak Antuczek drży, widzi: nos starego siny jak śliwka, a pod nosem – kropelka czystej rosy, w której wschodzące słońce się skrzy. Myśli: może od tego skrzenia trochę cieplej Antuczkowi? Pyta: Wujku, a gdzie koza? (Antuczek trzymał tylko kozę, na większe bydełko sił już brakowało.) W obórce, Tadziunia, odpowiada stary i usiłuje unieść kijek, pokazać, gdzie obórka, ciemna kozia siedziba, ale ręka nie słucha, nie chce się podnosić, tylko jeden palec nieco odchyla się w górę i od razu na kijek powraca, przytula się, żeby się w zimnej październikowej mgle nie zgubić. Ale Tadziuk Szymona i bez podpowiedzi wie, gdzie ta przeklęta koza, rusza więc w stronę obórki na wszyst-ko gotowy, bo Antuczkowa koza – to diabeł rogaty, czarna jak noc, nie zdążysz sznurka na rogi-kosy narzucić – przewróci jak nic! Puszczona wolno w polu koza jak koza, jak wszystkie, ani gorsza, ani straszniejsza, ale w oborze – tylko na nią uważaj, w polu grzecznie chodzi, ostatnie liście wierzbowe skubie, na tylnych nóż-kach stojąc gwiazdki zrywa, późne orzechy liczy – nie obchodzi jej pastuszek. Sło-wem, już na postronku kozę prowadząc, Tadziuk Szymona staje przed Antuczkiem i jeszcze raz pyta: Wujku, a nie zimno wujkowi? bo jego samego od jednego tylko patrzenia na starego zimno do szpiku kości przenika i krew w żyłach stygnie. An-tuczek kawałkiem szarej szmaty chyboczącą się pod nosem kroplę uciera, tą samą szmatą oczyszcza z drobinek kurzu i śmieci oczy, odchrząkuje jakoś tak dziwnie gulgocząc khhrrrrrklhrll, spluwa (połowa plwociny na klapie marynarki), i, osło-niwszy dłonią oczy, patrzy na wschodzące jesienne słońce, jakby z najwyższej góry patrzył, a potem ogłasza: JUŻ ABRAHAM NADCHODZI.

Tadziuk Szymona patrzy w tamtą stronę, dokąd Antuczek spogląda, i nic nie widzi, ale wstydzi się spytać, żeby stary nie pomyślał, że małego oczy gorsze. Z tym zdaniem JUŻ ABRAHAM NADCHODZI w myśli Tadziuk Szymona wyrusza na pole, zbierając po drodze stado: dwie krowy, sześć owiec, trzy kozy, idzie i w myśli powtarza JUŻ ABRAHAM NADCHODZI, i wciąż się rozgląda, czy tego Abra-

Page 58: Naszyjnik z wilczych zębów

58

Leonardas Gutauskas

hama gdzie nie zobaczy, powtarza, ale drugiego pastuszka Antuczka (imiennika starego) nie słucha, choć ten na pewno wie, bo już do szóstej klasy chodzi, idzie i w myśli pyta: Kto ten Abraham jest? Skąd nadchodzi? Czego mu tu trzeba? Może Antuczek jest Abrahamowi dłużny i ten przychodzi, by dług odebrać? A może jakie prezenty staremu niesie? pyta sam siebie Tadziuk Szymona, a odpowiedzi nie zna, ale mu i tak Antuczka bardzo szkoda, że taki zmarznięty.

I już bliżej wieczora, sosnową gałązką żar mieszając, pieczone kartofle z popio-łu wygrzebując, Tadziuk Szymona nie wytrzymuje, nie patrząc Antuczkowi w oczy pyta: Słuchaj, dlaczego Antuczek mówił, że JUŻ ABRAHAM NADCHODZI? Antuk, dmuchając, usmolony gorący kartofel z ręki do ręki przerzucając i jednym okiem ciągle w niebo spoglądając, mówi: Abraham to Bóg Ojciec, Jezus i Duch Święty, Trójca. I już jedząc, pomlaskując, mrużąc się od tego wielkiego smaku, do-daje: Abraham nadchodzi bo wujek Antuczek bardzo stary bo mu już czas umierać przychodzi zabrać Antuczka do nieba po śmierci tam Antuczka miejsce.

Tadziuk Szymona patrzy na wąskie pasemko żaru, w którym głowa Antuczko-wej kozy pierwsze gwiazdki zrywa, kozie oko złe, niedobre, jakby mówiło: a mnie i bez starego będzie dobrze, i sama się obejdę, niech sobie z tym Abrahamem idzie, patrzy chłopczyk, w oczach mu się ćmi od blasku żaru, od błysków w kozim oku, i nie zauważa, jak go sen ogarnia – przy ognisku ciepło, wokół cicho, słychać tylko, jak Antuczek kartofle je i mlaska, i już z zamkniętymi oczyma widzi:

z blasku białego obłoku zstępuje schodami ABRAHAM, siwobrody, jak ten, co na kościelnym sklepieniu z rozpostartymi rękoma nad światem panuje, w dłu-giej płóciennej szacie, widzi i w myśli szepcze: A któż to inny, jak nie Bóg Ojciec. Zstępuje, coraz bliżej ziemi, coraz bliżej pól jesiennych, głowy Antuczkowej kozy, raptem tylko trach kijem kozie po rogach i ta od razu w kamień się obraca. Dziecko myśli: Widzisz, co Pan Bóg może, a koza się chwaliła, że i bez Antuczka przeżyje, widzisz, już i po kozie, w kamień się zamieniła. Bóg zstępuje, w ręku kożuch wiel-ki trzyma, Tadziuk Szymona rozumie, że to kożuch dla zmarzniętego Antuczka, a Abraham już zupełnie blisko ziemi, wokół kościelnej wieży krąg obchodzi, na-gle tylko szmyk przez okno i zniknął. Widzisz, okna zamknięte, a Pan Bóg i tak wszedł, to potęga boska, ona nie zna przeszkód, kto wie, po co do kościoła wszedł, może chce spytać księdza, czy Antuczek był dobry? może i nie pytać, Antuczek jest najlepszy, po babuni, nie ma takiego dobrego w całej wsi, sam pyta i sam odpo-wiada. Czeka, kiedy Abraham przez okno wyleci, a ten przez drzwi najspokojniej sobie wychodzi, zda się, idzie, a jednocześnie ulatuje, nogami ziemi nie tyka. Widzi Tadziuk Szymona, że Abraham jest bosy, aż okrzyk mu się przez sen wyrywa: oj! i myśli: Jakże mu bosemu w nogi nie kole? i sam tłumaczy: Dlatego, że to Pan Bóg, a Abraham obejrzał się, nieco dłużej na pastuszków przy ognisku popatrzył, dziecku się wydało, że palcem pogroził, i ruszył w kierunku Antuczkowej zagro-dy, ulatuje, bosymi stopami trawę muska, poły szaty powiewają, do przodu nieco pochylony, bezszelestnie naprzód sunie, a naokoło ludzie razem z kurami świnia-mi końmi w ogrodach się grzebią, nos w ziemię wsadziwszy, nikt Abrahama nie

Page 59: Naszyjnik z wilczych zębów

59

Naszyjnik z wilczych zębów

widzi. Dziecko myśli: Kto wie, a może Antuczek już widzi? A Pan Bóg sunie sobie dalej, jałowce i inne ostre rzeczy omijając, szron z traw strząsając, nie oglądając się, prosto do Antuczka, a Antuczek wciąż przy wrotach stoi, dłonią oczy osłaniając, na słońce patrzy, drży, i kropla znów mu pod nosem chybocze, teraz już zorzę wieczorną odbijając. Tadziuk Szymona myśli: Bożeńka najdroższy, toż Antuczek chyba zupełnie zamarzł, w słup lodu się zmienił? I we śnie bliżej ognia się podsu-wa, nie słyszy, jak Antuk mówi: Uważaj, Tadziuk, spalisz się.

Oto Abraham już przy Antuczku, końcem kija czapki starego dotyka, widzisz, myśli dziecko, nic już nie czuje Antuczek, dlatego i puka mu Pan Bóg w głowę, żeby usłyszał, widzi, Antuczek aż usta otworzył, żegna się, chce na kolana paść, ale nie może, stoi prosto jak słup lodowy, i Abraham nie pozwala, mówi: Dość, An-tuczku, w życiu się naklęczałeś, i pochylony szepcze coś staremu do ucha. I wtedy Tadziuk Szymona widzi, że Pan Bóg jest dwa razy wyższy od starego, choć i An-tuczek najwyższy w całej wsi, widzisz, myśli sobie, nie na próżno wszyscy mówią „Boże Najwyższy”. Abraham rozpościera kożuch i zarzuca go staremu na plecy, wtedy ujmuje Antuczka pod pachy i unosi z ziemi, Antuczek tylko rękami macha, coś mamrocze, swój leszczynowy kijek puszcza i wciąż się stara lodowym palcem w stronę pastuszków pokazać. Aha, szybko pojmuje dziecko, chce Abrahamowi swoją kozę pokazać, chce kozę do nieba zabrać, widocznie pyta, czy w niebie bę-dzie mleka, bo bez mleka Antuczek dnia by nie przeżył. Ale Abraham starego nie słucha, nie skręca do pastuszków, tylko bardzo szybko w górę się unosi, sam się unosi i Antuczka pod pachy trzyma, niesie Abraham Antuczka i coś palcem na nie-bie pokazuje, pewnie bramę niebieską, myśli Tadziuk Szymona i tak sobie rozważa: My, żywi, bramy niebieskiej nie widzimy, a Antuczek już widzi, i nagle małemu tak serce ściska, taki go żal ogarnia, że już na zawsze Najwyższy Antuczka zabiera i ni-gdy nie będzie ani jego kijka, ani kropli pod sinym nosem, tak małego serce boli, że nawet nie czuje, jak zaczyna krzyczeć: Wuuuujku Antuuuuczkuuuu żeeegnaaaaj, żeeegnaaaaaj! i czuje, że go ktoś ręką szturcha, i słyszy: Oszalałeś, Tadziuk, czy co, czego tak wrzeszczysz jak zarzynany. Otwiera oczy – a to Antuk, kolega najlepszy, przy ognisku obok klęczy i go tarmosi. Siada, dłonią oczy przeciera, wzdycha echhh i cicho mówi: Antuk, tylko co widziałem, jak Abraham Antuczka do nieba poniósł, jak Boga kocham, widziałem, pod pachy go wziął i przepadł. Antuk spluwa, grze-bie patykiem w gasnącym ognisku i stwierdza: Śniło ci się, braciszku, śniło ci się jak dużemu, kiedy ABRAHAM NADCHODZI, nikt nie widzi, nikt nie słyszy, przyszedł, wziął, kogo należy, i – nie ma go, śniło ci się, bracie. Tadziuńka i sam nie wie, czy ma wierzyć w to, co mu się śniło, czy nie, a jednak bardzo cicho, żeby nikt nie usłyszał, pochylony do przyjaciela szepcze: Antuczku, a to i nieważne, czy widziałem, czy mi się śniło, i tak we śnie widziałem, że niesie, zaśpiewajmy Antucz-kowi, żeby mu nie było smutno do nieba lecieć, ja jeden nie chcę, zaśpiewajmy we dwójkę, razem będzie ładniej i słychać wyżej. Antuk zgadza się, pyta tylko: A którą będziemy śpiewać? No, TAMTĄ, którą Antuczka drażniliśmy, pamiętasz, mówi Tadziuk Szymona i już klęczy, już wyciąga przed sobą dłonie, jakby naprawdę bożą

Page 60: Naszyjnik z wilczych zębów

60

Leonardas Gutauskas

krówkę w niebo puszczał. Antuk wszystko rozumie i też klęczy, wyciągnąwszy dłonie. Obaj w jeden głos intonują:

Boża krówko, leć do nieba Boża krówko, leć do nieba

Zaczynają po cichu, ale za każdym razem zaczynając od nowa, podnoszą głos, oto już drą się na całe gardło jak oszalali albo zgłupiali, już wskakują, już skaczą wokół ogniska, rękami-skrzydłami machając, już i sami prawie lecą za w ślad Abra-hamem i Antuczkiem:

Boża krówko, leć do nieba Boża krówko, leć do nieba Boża krówko, leć do nieba Boża krówko, leć do nieba,

wywrzaskują przyjaciele aż w polach echem się odbija, w ogrodach ludzie, wzrok od ziemi oderwawszy, w stronę lasu spoglądają, czy nie stało się co z pastuszkami. A chłopcy zatrzymać się nie mogą, już i piana z ust im leci, już tchu brakuje, a cią-gle wrzeszczą. Nie wiadomo, czym ta piękna piosenka by się skończyła, gdyby nie babunia Ewa Maria. Podeszła do łóżka małego, dłoń na czole położyła, ucałowała w oczy i cichuteńko powiedziała: Tadziunia, wstaawaaaj, już świta, dziś twoja kolej paść...

1979 rok, wieś Monczagiry. W chatce w tej odległej wiosce wśród lasów przy kominku, zamknąwszy oczy, siedzi Tadeusz, z zamkniętymi oczyma widzi wszyst-ko, co śpi dokoła: stare przedmioty, święty obraz na ścianie, zakurzone róże Emilii, kurz na stole, złotego mola, pająka w pajęczynie, gniazda nietoperzy na zewnątrz za okiennicami, lasy i leśne poszycie, wysłane czerwonym igliwiem stecki, dróżkę, wiodącą do rzeczki, szemrzącą w żwirowym korycie wodę. Zamknąwszy oczy, rozumie: Już nigdy nie będzie w stanie wydrzeć z pamięci, z samego jej wnętrza, z samego środka potężnych ciemności tamtego niedużego północnego kawałka piaszczystej ziemi:

letni dzień chyli się ku zachodowi, pod krzakiem zdziczałego bzu krzyczy paw (jak nożem w drewniane serce Ukrzyżowanego), dalej, pod płotem, jagnię sztur-cha nosem matczyne podbrzusze (kto jeszcze potrafi tak świątobliwie uklęknąć, jak ono?), jeszcze dalej – szara nadgniła ściana domu, na ławce staruszka, siedzi, wsparta na leżących na kolanach starych rękach, garbata, nie może się wyprosto-wać, ślepa, otwartymi oczyma nic nie widzi, tylko słucha: szmery, szelesty, gorzki dźwięk studziennego łańcucha. Nieco dalej, na oświetlonym wieczornym słońcem pagórku – troje dzieci, w ręku jednego zardzewiałe pudełko po konserwach, dru-

Page 61: Naszyjnik z wilczych zębów

61

Naszyjnik z wilczych zębów

gie, dziewczynka, tuli beznogą szmacianą lalkę, trzecie, siedzące w połamanym dziecinnym wózku, nieco starsze od tamtych, jakby czytało książeczkę.

W jesienną noc, zastygły przy kominku, z zamkniętymi oczyma, Tadeusz przy-pomina sobie wszystko, wspomnienia budzi ów tonący w promieniach zacho-dzącego słońca piaszczysty pagórek, na którym bawi się troje dzieci – inwalidów, dzieci, nie władających nogami, o przepięknych twarzach, jakby zeszły z płócien Rafaela, płowowłose, przykute do ziemi. Zamkniętymi oczyma widzi ten bolesny obraz i znów, jak wtedy, zapytuje siebie: Ale za co? najniewinniejsze wśród niewin-nych, pierwsze wśród świętych, za co? I przypomina sobie wszystko:

nie mogąc uwierzyć, że choroba jest nieuleczalna, robili, co mogli, wozili do miasta, zwracali się do najsłynniejszych doktorów – chcieli choć najmniejszego, Antuczka, uratować, jak dziś pamięta słowa profesora: Atrofia mięśni, naruszony kod genetyczny, im nie wolno było mieć dzieci. Ale któż by się odważył im to powiedzieć? wszak oboje wyrośli na tych samych pagórkach, przy bystrej rzeczce, oboje podobni do innych, tacy sami, jak wszyscy, któż mógł ich przekonać: „nie możecie mieć dzieci”?

Przypomina sobie: dowiedziawszy się, że w pewnym mieście matka siłą swe-go ducha, tylko dotykiem rąk, wyleczyła mającego taką samą chorobę syna, znów rzucili się do szukania, znaleźli, błagali o pomoc, ale matka odmówiła: Nie mogę, jemu jednemu oddałam pół swojego życia, nie mam więcej sił.

Przypomina sobie: kolorowymi prezentami, łakociami, książeczkami starał się zasypać straszliwą przepaść, jaka się pojawiła na jego drodze, nie przeczuwając na-wet, jak rani tym serca nieszczęśliwych rodziców. Przypomina sobie, jak niechętnie przyjmowali prezenty, a przyjąwszy od razu się rewanżowali – koszykiem kartofli, kawałkiem świniny czy dziczyzny, rozumie: ciążyła im ta troskliwość, jakby w oczy kłuła, co i raz przypominając to, o czym starali się zapomnieć.

Przypomina sobie: bogobojne, ale nielitościwe i okrutne wioskowe kobiety mó-wiły: Sama winna, Antuczek już s t a n ą ł n a n o g i, ale dziecko zawsze na mo-krym sienniku, na pleckach, płacze, woła, a ona nie ma kiedy do dziecka podejść, za mężem biega, gdzie on, tam i ona, ciągle z mężczyznami, żeby tylko wypić, sama winna. Litościwsze staruszki mamrotały: Może są jakie zioła, trzeba było wanienki robić, może by odchwyciła. I mężczyźni: On ją nawet rurą gumową prał, cała sina, czarna, inna by nie wytrzymała, prał, żeby za dziećmi patrzyła, nie włóczyła się, ale gdzie tam, zostawi inwalidów u sąsiadki i leci, gdzie on, tam i ona.

Przypomina sobie: to gadanie – to tylko za plecami, w oczy wszyscy grzeczni i litościwi, nikt kamieniem nie rzuci, nawet kobiety, bo nie wiedziały, czy same nie robiłyby tak, jak Helena.

Przypomina sobie: czas, kurz, sypiący się piach, własne troski i nie kończące się zajęcia powoli jak mgła zasłoniły obraz nieszczęsnych dzieci, zaczął szukać sobie usprawiedliwienia, różnymi argumentami i rozważaniami zatykał otwartą w ser-cu ranę: może to kara boska? palec Boży? może wódka winna? usiłował znaleźć odpowiedź, która jedna usprawiedliwiłaby wszystkich – i rodziców, i Boga, i jego

Page 62: Naszyjnik z wilczych zębów

62

Leonardas Gutauskas

samego, będącego tuż obok i takiego bezradnego, ślepego i głuchego.Przypomina sobie: letni wieczór przechodzi w noc, on stoi przy płocie i patrzy,

jak tam, na piaszczystym pagórku, w płomieniu zachodu pełzają dzieci, zamyka oczy i sam siebie zapytuje: kto winien, wszak one są najświętsze wśród niewinnych, pokutują za grzechy wioski, one nigdy nie nauczą się zazdrościć, kraść, walczyć o kawałek gruntu, donosić, kłamać, zdradzać, bo nigdy nie zostaną wciągnięte w zaklęty krąg, bezradne, swoją bezradnością zwyciężające bestie, słabsze od tra-wy, od smutnego krzaka ciernistej dzikiej róży, smutniejsze od wieńca cierniowego, za co? Za co? szepcze i pyta: Bylibyż to Twoi wybrani? Wszak rzekłeś: „Nie róbcie krzywdy dzieciom moim, albowiem do nich należy niebo”, spójrz, czyż jest na świecie większa krzywda? zbliż się, zejdź z krzyża – wszak one gniją za życia, sól je zżera, powiedz, czy przez swój ból są ci droższe?

Siedząc przy gasnącym kominku, już prawie w ciemności, powtarza: Nie róbcie krzywdy dzieciom moim, albowiem do nich należy niebo, powtarza i wie, dlaczego nigdy się nie odważył powiedzieć tych słów matce dzieci, rozumie, że nigdy ich nie powie ani matce, ani ojcu, który pędzi i pędzi zaśnieżonymi lasami za dzikiem, sarną czy łosiem, pędzi, ryzykując znalazienie się za kratkami, pędzi z czarodziej-skimi słowami na ustach: Moi inwalidzi jedzą tylko m i ę s o, pędzi, strzela, zakłada wnyki i wieczorami piecze, gotuje, soli, zapytany, dlaczego tylko mięso? odpowia-da: Dla m i ę ś n i.

Z zamkniętymi oczyma przy gasnącym ogniu pyta: Za co? ale odpowiedzi nie usłyszy, tylko na wpół otwartymi oczyma spojrzy na tonący w blasku księżyca zgniły krzyż i wspomni odległe czasy, kiedy babunia Ewa Maria zabierała go, jesz-cze dziecko, na Drogę Krzyżową, o Boże, ile inwalidów nieśli rodzice na rękach, kto i kiedy osuszy te jeziora łez, te studnie modlitw? I nie czuje, kiedy usta, jak cudze, zaczynają pieśń: W Ooogroooodzieee Oooliiiiwnyyyym Jeeeezuuuus klęę-ęczaaaał... śpiewa i płacze, i nie wstydzi się tych łez, bo rozumie już, jaka obłudna, dwulicowa jest ta jego żałość, rozumie, jaki jest dwulicowy dwusercowy dwuję-zyczny częściej czworonożny częściej w gnoju niż w kwiatach:

Jesienny poranek, na pożółkłej krótkowiecznej trawie szadź, liście leszczyno-we zrywają się z gałązek i falistym lotem spadają na ziemię. Cisza, tylko szmery po kątach – to ostatnie świerszcze usiłują jeszcze się wdrapać na badyl piołunu, i słychać, jak pająk stara się załatać dziurę w niebie, przez którą wczoraj, zda się, wywiały letnie wiatry...

Oto Waciuk już krzyczy: Paaanie Tadeusz, lecieć do chleeewa, ratuuunku! Możesz udać, że nie słyszysz, możesz wyjść w pole, że niby koniecznie musisz posłuchać od-latujących gęsi (wszyscy wszak wiedzą, jaki z pana pisarza oryginał), możesz wybiec z tego śmierdzącego gnojem podwórka, musisz to zrobić, bo jeszcze tej nocy powta-rzałeś święte słowa: „Nie róbcie krzywdy dzieciom moim... ”, nie masz prawa brać udziału w tym ohydnym polowaniu na knura, uciekaj, póki czas.

Page 63: Naszyjnik z wilczych zębów

63

Naszyjnik z wilczych zębów

Dlaczego jednak wskakujesz? wskakujesz jak użądlony, ten skok jest nagły i groźny, aż pod sufit, wpadasz do chlewika wraz z krzykiem staruszki: Widłaaami! Widłaaami go, Wacław, widłaaami! do chlewika, gdzie klęczący Waciuk, do poło-wy w gnoju, próbuje widłami przebić kark oszalałego knura, próbuje, ale go ręce nie słuchają, tylko klnie od ostatnich, diabła przyzywa... Widziany jeszcze tej nocy we śnie święty obraz dzieci znika, i już wpadasz do chlewika, chwytasz knura za nogę, tarzasz się z Wacławem po gnoju, i swoją, i knurzą krew z gnojem mieszając, a tam, za drzwiami, bosonoga jak wiedźma stara wciąż krzyczy: Tylko nie zaaabijaj, Waacłaaw, nie kuuupiąą, na zaaaabijaj! A to wiedźma, klniesz, tarzając się w gnoju, chciałaby sprzedać tego pokłutego widłami knura jak góra za złote kopiejki i tymi złotnikami wyłożyć sobie ostatnie swoje schronienie, wiedźma, sądzi, że tymi złot-nikami się odkupi, ma nadzieję, że Najwyższy wybaczy jej nieludzką chciwość, ona i ciebie, i ledwie dyszącego, ledwie żywego Wacława chciałaby w swoje piekielne geszefty wciągnąć, wiedźma, wydaje się jej, że TAM mogła będzie kupić trzy świ-nie i sprzedać je, wykarmiwszy, i podkupić swojego anioła stróża albo szatana, żeby zbyt mocno pętli na szyi nie zaciskał...

Tarza się w gnoju i szepcze: a może jeszcze nie jest za późno? może jeszcze moż-na z dziećmi na pagórku pobyć, opowiedzieć im bajeczkę o Dobrym Bożeńku na wysokościach, który je zabierze do siebie, nie skrzywdzi, posadzi na złotym tronie obok Boga Ojca, przy aniołach, jeszcze naprawdę nie jest za późno powiedzieć: Ech, Wacław, rzucaj te widły, wstawaj, chodźmy z chlewa, starczy ci rano wieczór te sagany świńskiej karmy gotować, już nie te lata, staruszku, już nie ten czas, ach, gotuj lepiej słodki nektar, ten jad zapomnienia, ach, stara Agato, już nie te lata, byś miedziaki rachowała, wystarczy, czas ci gwiazdy rachować, po co zbierasz, staruszeńko, ten ciężki bezwartościowy metal – TAM ważone będą puch, obłoki o poranku, pyłek i zapadłe w ziemię nieszczęśliwe dziewicze sny...

I później: zagapiłeś się, dwulicowy, a mogłeś wyrwać staremu z rąk widły albo ciut wcześniej wypuścić knura z chlewika, w lesie wilki by go rozszarpały, jastrzębie wydziobałyby nachalne, nabiegłe krwią ślepia, bezdomne psy rozwlekłyby ścierwo po świecie, szczury knurze jaja by wygryzły, jeszcze mogłeś przekonać starych, że ludojad knur ich zwycięży, połamie i skruszy kłami zmęczone ich kości, mogłeś przekonać starych, że czas im odpoczywać i modlić się, i modlić się, słuchać, jak szumią skrzydła w niebiosach za zadymionymi, brudnymi szybami izby, przegapi-łeś chwilę, dwulicowy, bo pragnąłeś ujrzeć, jak umiera człowiek w swoim chlewie, jak ulega gnojowi i gnojówce, i skąpstwu bez granic, korciło cię zobaczyć, czym się skończy walka człowieka i szatana – oto dlaczego tak się rzuciłeś do chlewika, możesz się cieszyć, dwusercowy, twoje tajone myśli oblekły się w ciało, w obraz piekielny, w ognisty obraz, ciesz się, dwulicowy, spójrz tylko, jeszcze dziś pod pro-giem chlewika cicho ciurka strużka krwi Wacława...

I jeszcze później, już pod rano: i noce dwulicowe, i myśli dwusercowe, i ból dwu-licowy, i nadzieje dwusercowe, i śmierci dwulicowe, i słowa dwusercowe, i słowa skru-chy, tylko One, tylko dzieci nieszczęśliwe, jak światło słoneczne – słonecznolice.

Page 64: Naszyjnik z wilczych zębów

64

Leonardas Gutauskas

I jeszcze: to przez twój pośpiech, przez straszne zębów zgrzytanie, przez głu-chotę, ślepotę twoją, przez zwycięstwa twoje, porażki twoje, przez żądze twoje, przez chciwość twoją, przez marne twoje bogactwo, przez POŚPIECH twój – nie zobaczyłeś, nie usłyszałeś, a One były tuż obok, na kółkach żelaznych, beznogie, święte, ledwie dostrzegalne jak trawka polna...

I jeszcze później, chodząc po lesie i patrząc, jak bezgłośnie, niby duszek, trzepo-cze lelek, Tadeusz powtarza: Nie róbcie krzywdy dzieciom moim... ach, jak dziwnie przeskakuje ta Pamięć, jak konik polny, z jednego lata w drugie...

I jeszcze później, stojąc nad grobem Agaty i Wacława (po walce z knurem zmarli oboje tego samego tygodnia – pierwszy Wacław, za nim Agata), zamknąw-szy oczy, może nawet płacząc, szepcze: Pamięć nie kobyłka, nie da się zaprząc do wozu, nie pojedzie się nią, gdzie zechce, natychmiast wóz wywróci i nawet nie za-uważysz, jak już jesteś nie w Mereczu, lecz w Wieprzach, na pokopskich łąkach...

I jeszcze później, już zbierając się do miasta, już pakując książki do walizeczki. Tadeusz siada, zapala papierosa i mówi na głos:

Jest płot dla ludzi i dusza ogromna jak jodła i oko wysoko, które widzi potykający się chód: Ślepca, który prowadzi ociemniałych przez płótno Bruegla, dotknij jednak, żadnego nie ma tu płótna – tylko droga się kurz y i kamienie, kamienie...

Podwórko przed chatą Ewy Marii. Tadziuk Szymona już podrośnięty, już do piątej klasy chodzi, siedzi na trzaśniku i patrzy, jak jaskółka swój gliniany pałac lepi: siada wprost do błota (aż brzuszek w wodzie), wsadza głowę do wody, wycią-ga kroplę błota i niesie w dziobku pod dach stodoły. Już dobrą godzinę obserwuje chłopiec ptasią robotę, dziwi się, nadziwić nie może na tak wielki rozum takiego maleńkiego stworzonka. Do wieczora by chyba na trzaśniku przesiedział jak na jakiej lekcji przyrody, gdzie jaskółka to pani nauczycielka, jej pałac zaś – królestwo niebieskie, ale słyszy: Tadziunia, przynieś siekierę! to stryj Jakub woła, ławkę przed domem naprawia i woła. Siekiera to nie łyżka, nie ujmiesz jej w jedną rękę i nie podasz w podskoku, niesie więc dziecko, dyszy, pod dwukilogramowym ciężarem żelaza pochylone, ledwie po ziemi nie wlecze. Jakub pogania: Tadziunia, niesiesz? i doniósłby, jak prawdziwy mężczyzna by doniósł i, podając uprzejmie, powiedział-by: O, stryjku, przyniosłem.

Ale nie doniósł, leży w kałuży krwi jak zarżnięte prosię, zupełnie jak nieżywy, oczy zamknięte, ale chyba jeszcze żywy, bo słyszy: Jeeeezuuus Maaryyyja, a za cóż to takie dzieeeecko! To babunia, myśli, i już w sen zapada, nie wiedząc, że blizna po siekierze na całe życie mu zostanie, że na pytanie „Skąd ta blizna?” odpowiadać będzie z miną winowajcy: A, to nic szczególnego, to zwykła siekiera. Będzie tak

Page 65: Naszyjnik z wilczych zębów

65

Naszyjnik z wilczych zębów

mówił, a sam myślał: Gdyby nie to słowo, gdyby nie czasownik „padać”, nie upadł-bym, nie musiałbym teraz każdemu ciekawemu tłumaczyć. I rzeczywiście, gdyby nie to słówko, nie potknąłby się, nie upadł, a raczej nie samo słówko, lecz wybrany przez słówko kamuszek, który między trzaśnikiem a ławką z ziemi sterczał, na Tadziuka czekał i doczekał, i na ziemię go obalił, znak na twarzy na zawsze wyci-nając, ślad po upadku, żeby nigdy tego wesołego słówka nie zapomniał.

I już później ojciec, po powrocie z Syberii, opowiadał: Na koleni! Rozkazał oficer, i padliśmy na kolana, wszyscy jak jeden, jakich 300 mężczyzn. Klęczymy, oglądamy się, słuchamy, jak niedaleko pociągi dudnią, na świętą Ostrą Bramę patrzymy, i nietrudno wszystkim razem na kolana padać, jednemu byłoby ciężej, klęczymy wszyscy jak jeden, jak stado bocianów przed odlotem na południe – z oj-czyzną się żegnamy.

Tadziuk słuchał i myślał: Ależ wredne to słówko „padać”, nieważne mu, czy jeden, czy 300 na kolana pada. Myśli tak sobie, medytuje i jak przez mgłę przypomina:

światły pokój, szeroka słoneczna dróżka przez środek, na jednym końcu dróżki ojciec, na drugim matka, między nimi – niezmierzona dal, ale dziecko już idzie, pu-ściwszy matczyne ręce, już chwieje się, kuśtyka, rączki przed siebie, do ojca wycią-gając, rzekłbyś, do dalekiego, nieosiągalnego brzegu płynie, i dokuśtykałoby, gdyby nie to najmilsze sercu słóweczko, które mu upaść jak jakiemu dorosłemu kazało. I żadnego kamuszka nie trzeba było, starczyło zwyczajnej nierówności podłogowej deski – na czole guz ogromny, nos we krwi, a wokół – wielka orkiestra dęta na wszystkich miedzianych trąbach świata wygrywa.

Innym znów razem, bywało, słucha opowiadań ojca i znów niespostrzeżenie w przeszłość się zanurza, znów jak przez mgłę kresy świata ogląda:

drzwi domu uchylone, w ogrodzie ptaszki ćwierkają, w oddali – zakole Wilii, ciepło, dobrze, świat na ulicę woła: Choć, Tadziunia, nie jestem zły, dobry jestem, od razu głowy nie urywam, chodź, maleńki, tu, za progiem – Złoty Początek Świa-ta, naszeptuje małemu w uszko, jak robaczek świętojański blaskiem oczka nęci. Czyż mogło dziecko nie ulec? nikt nie byłby w stanie małego zatrzymać – i tak by się wyrwał, z długiej do ziemi koszuliny by się wyłuskał, ale też nikt nie próbował go zatrzymywać, nie puszczać, ostrzegać – ojciec w pracy, matka daleko w kuch-ni. Kołysze się więc jak kaczę, kuśtyka w stronę kałuży pod progiem, koszulka mu przeszkadza, nóżki krzywe jak cewka, idzie, zbliża się do oślepiającego blasku prostokąta drzwi, pojętny mały – przez próg na czworakach się gramoli – i oto już – po tamtej stronie, staje na dwóch nogach, ogląda się z zapartym tchem – przed nim cały świat jak na dłoni i niebo – wystarczy maleńki tylko kroczek zrobić – i już od ziemi się oderwie, uniesie, poleci... i robi kroczek, świat cały objąć zamierzając, ach! ale czasownik już tu, to on kusił małego: co te cztery stopnie, to nic, to nie przeszkoda, zrób krok, śmiałku, i świat jest twój. Skusił, niegodziwiec, i do u p a d k u zmusił, tym razem to już nie żarty: połowa twarzyczki jak o papier ścierny o żwir starta, jak marchew starkowana, dwa miesiące matka cudowną wodą tlenio-ną zmywała co godzina w dzień i w nocy. Zdawałoby się, inne jakie słowo, choćby

Page 66: Naszyjnik z wilczych zębów

66

Leonardas Gutauskas

i „kat”, i to po takim figlu by się zawstydziło, zapomniało o psikusach, a „padać” nawet okiem nie mrugnęło: zaczekało, aż nowa skórka na twarzy wyrośnie, stanie się zupełnie podobna do starej i sam Tadziunia zapomni (nawet stojąc przed lu-strem, wątpić będzie, czy naprawdę pół twarzy jest nowa) i wtedy...

to samo podwórko na Słobódce, na kowieńskim przedmieściu, żwirkiem ład-nie posypane, płytkami wyłożone, od niebezpiecznego świata płotem mocnym odgrodzone (to samego Szymona robota – ile gwoździ, tyle niebezpieczeństw, bo wszystkie gwoździe nie zachylone, ostrym do środka). I tę właśnie słabość Szymo-na (zostawiać gwoździe nie zachylone) wykorzystał wielki szkodnik, słówko „pa-dać”. Tamtego ranka Tadziuk wstał wcześniej, sam umył sobie nos (umoczył dwa palce w wodzie, strząsnął krople, żeby nie było za dużo, i koniuszkami palców do-tknął obu oczu jednocześnie, parskając głośno z tego nadmiaru wody), ostrożnie zszedł po stopniach w dół na podwórko i usiadłszy na ziemi zaczął czekać przyj-ścia Handełe. Tymczasem i szkodnik nie drzemał: uchylił dwie sztachety i wpuścił sąsiedzką kurę, zaczekał, póki ta podejdzie do wyłożonej płytkami dróżki i wtedy ją postraszył, kura, oczywiście, ze strachu gdaknęła, kaknęła, przeleciała przez płot i znikła. A Tadziuk czeka, doczekać nie może, jak na igłach albo na węgielkach siedzi – niech tylko mignie u wyloty ulicy jakiś worek, jak kula do furtki pomknie, nogami ziemi nie dotykając, z całych sił trzyletniego mężczyzny. Handełe pojawił się nieoczekiwanie, jak spod ziemi wyrósł, zaskoczył dziecko znienacka (w łagod-nym cieple słonecznym mógł mały zdrzemnąć na chwilę – któż to teraz będzie pamiętał?). Podskoczył więc znienacka zaskoczony, jak przez komara ukąszony, podskoczył i poleciał. Ale może to tylko jemu tak się zdawało (może jeszcze matce, która przez kuchenne okno na syna napatrzyć się nie mogła), wiadomo, ten bieg naprawdę lot mógłby przypominać, gdyby nóżki ziemi nie dotykały, ale one jak na-umyślnie dotykały, słowo-szkodnik dobrze wiedziało, że będą dotykały i że kurze-go kaknięcia zupełnie wystarczy, by biegnący upadł. Zardzewiały gwóźdź, tkwiący w płocie, to może i nie słówka, lecz samego jego wysokości losu robota (który, jak wiadomo, też nigdy nie drzemie). Słowem, pośliznęło się dziecko i gwóźdź, jak przez optyczny celownik wymierzony, ach, jak celnie – wprost między oczy (dziękować słówku i za to, dziękować, że nie w oko, widać, czuło, niedobre, że Ta-dziukowi sądzone jeszcze niemało obrazów namalować, pożałował czasownik, nie zechciał do całkowitej zguby doprowadzać). Starczyło jednak i między oczy: rana się jątrzyła, ropiała, zdawało się, nie głowa, a Wezuwiusz, w oczach to ciemniało, to znów na krótko świetlało, nacierpiał się Tadziuk, akurat tuż przed Wielką Wojną Światową, gdzieś daleko już grzmiało, już toczyły się walki, a po tygodniu wojna na krwawym koniu zawitała i na Słobódkę.

I dziś, już podstarzały, osiwiały, często leżąc w mroku Tadeusz medytuje, myśli, wspomina, i dziś mu kochane słówko „padać” spokoju nie daje...

a jeszcze później, podczas wojny, czyż słówko to zostawiło dziecko w spokoju? zdawałoby się, w czasach powszechnego upadku, kiedy ledwie stojących na nogach i bez Tadziuka było dość, odczepiło się od Tadziuka, a może nadojadło słówku za

Page 67: Naszyjnik z wilczych zębów

67

Naszyjnik z wilczych zębów

Szymonem i jego rodziną z Kowna do Wilna z Wilna na Zieloną Górę z Zielonej Góry do Wieprzów z Wieprzów znów do Wilna się wlec, może machnęło ręką, postanowiło spokojniejszych czasów doczekać, zaczekało i doczekało (w latach wojny usłużne słówko i bez tego pół świata obsłużyć musiało, czy aby tylko nie 50 milionów padło, może 40? w tamtych czasach wymawiane było jak imię jakiego świętego: Past’, Fallen, Fall, Paść, w różnych językach oznaczało to samo: straszne świństwo – bezgraniczną miłość bliźniego!). Po wojnie słówko znów się zabrało do chłopca, pierwszym jego figlem była tamta właśnie siekiera na trzaśniku: leży Tadziuk Szymona w kałuży krwi zupełnie jak nieżywy, ale jeszcze żywy, bo słyszy: Jeeeezuuus Maaryyyja, a za cóż to takie dzieeeecko? to Ewa Maria przy biedaku klęczy, ręcznikiem krew tamuje, leży Tadziuk Szymona, jak przez daleki sen słowa babuni słyszy, jak echo wiele razy odbite, i ani bólu, ani strachu – nic półżywy nie czuje, otwiera nieco oczy: wysoko obłoki płyną jaskółki latają wierzchołki dębów na wietrze się chwieją w gnieździe bocian klekocze, dopiero później, już w szpitalu (bywało, nie wie, gdzie łyżkę wsadzić – czy w usta, czy w dziurę w policzku) na-cierpiał się ile wlezie, sam za grzechy całego świata, nałożono szwy, ale widocznie felczerek był pijany (takim sznurem tylko koński pysk szyć, nie twarz dziecka), rana mocno ropiała, i jeszcze później, już w szpitalu klinicznym w Kownie, sznur wybrano, jak korzenie pokrzywy z ziemi (dziecko dwa razy przytomność traciło, nie poczuło, jak spodenki zamoczyło), chińskim jedwabiem od nowa zaszyto (z za-wieszonego przed kliniką głośnika akurat bardzo ładne piosenki rozbrzmiewały „w zielone jedwabie cię ubiorę... ”), sporządkowano, a jednak blizna pozostała, wspomina Tadeusz, w ciemności zarośnięty policzek gładzi, myśli: okazuje się, nie-koniecznie na wojnie krew się przelewa, można i na trzaśniku głowę złożyć, dość, że się słówko postara, myśli i uśmiecha się wspominając, jak nieraz jaka uliczna ślicznotka nad urwiskiem ponad Wilenką pytała: Powiedz, kawalerze, a skąd ta blizna? pyta, palcem po szramie prowadzi i już widać sobie jakąś bohaterską scenę wyobraża, a on na plecy się przewraca, dym puszcza i zalewa: Wiesz, kochana, po wojnie na wsi niosłem raz do lasu śniadanie sinobrodemu, coś niedaleko wybuchło i piękne żelazne piórko po twarzy mnie musnęło, ale była dziura! przez dziurę wszystkie zęby widać było jak u konia na targu, Cygan z tych zębów mógłby nie tylko przyszłość, ale i wspaniałą teraźniejszość wywróżyć, kłamie, bo wie: nic tak nie rozpala uliczne ślicznotki, jak wojenna przeszłość chłopca, starają się wtedy, jak mogą ach! och! ach! och! aż trawy falują...

no, a później, myśli, czyż później zostawiło słówko Tadziuka w spokoju? i sam na głos odpowiada: gdzie tam, jasne, że nie zostawiło, wczepiło się, jak rzep w psi ogon, zawsze tuż, jak cień Tadziukowy, którego ni ogień, ni woda nie bierze:

przypomina sobie: w Kownie? tak, w Kownie, na Zielonej Górze: uczepiw-szy się czołgu, leci dziecko ulicy, spod łyżew tylko iskry sypią (cudowne łyżwy „Nurmi”, to w nich Szymon przed wojną piruety w centrum tymczasowej stolicy wykręcał!), na najbardziej stromą górę na prospekcie Armii Czerwonej za czołgiem wlatuje (taka była wśród dzieci moda – uczepić się wozu czy czołgu i bez wysiłku

Page 68: Naszyjnik z wilczych zębów

68

Leonardas Gutauskas

na największą górę wjechać), leci i na pewno byłby doleciał, gdyby nie ukochane słówko. Zaczekało, złośliwe, aż czołg się rozpędzi, najwyższy bieg włączy, zacze-kało, aż Tadziuk zupełnie się zapomni, nie będzie myślał o ostrożności, zacznie się rozglądać, wolną ręką do przechodniów kiwać, w tedy tylko szmyk kamyk pod łyżwę... Czołg jak jechał, tak pojechał (nie mają przecież czołgi z tyłu oczu, toż nie raki, a twierdze na gąsienicach), zginął w dali pancerny, nie poczuł nawet, że ktoś bardzo blisko progu pałacu Białej Damy się znalazł, jak jechał, tak pojechał, tylko do przodu, w świetlane jutro, końcem lufy to jutro czując. Wtedy skórę sobie złupił bardzo akuratnie, od włosów do czubka porośniętego delikatnym puszkiem podbródka, i starą zdarł, i tę nową, raz już odrośniętą, obie za jednym zamachem, zbiegli się ludzie, obstąpili kręgiem jak jakiego zwierza niewidzianego, a on leży, przez mgłę wykrzywione, wyciągnięte mordy widzi, jak zza ściany głosy słyszy: Sukinsyn, dobrze mu tak, znam go, dobre dziecko, to nic, że suka... Najlitościwsza z kobiet zawołała matkę. I znów kilka miesięcy – tą samą wodą tlenioną, ale tym razem górą był dobry anioł stróż (skrzydlata istota na wiszącym nad łóżkiem ob-razku, pilnująca małego chłopczyka, który zbiera kwiatki nad skrajem przepaści), zwyciężył wstrętne słówko – po kilku miesiącach skóra odrosła, podwójnie nowa! ani znaku nie zostało, prawda, po tym wypadku po raz pierwszy zaczął się jąkać, ale nie na długo, i nikt nawet uwagi nie zwrócił. Leży w ciemności, wspomina i sam ze sobą rozmowę wiedzie: ot, i powiedz, że ta twarz dwuskórna, toż żaden portret, żadne arcydzieło starych mistrzów, tylko zwykła twarz, robaczkom pew-nie nie będzie żadnej różnicy, dla nich ważne, by była w o s k o w a...

leży w ciemności, medytuje, wspomina, znów widzi siebie w polu między Wie-przami i Pogiełażami: kto konno, kto wozem, kto pieszo – całe miasteczko i po-bliskie chutory walą na lotnisko, bo ziemia dudni, bo słuchy „samolot zwalił się” lotem błyskawicy obleciały okolicę (był to pierwszy spadły w tym zakątku żelazny ptak, i ludziom nieważne, że ruski, nie niemiecki, nieważne, że już kilka lat od woj-ny minęło, najważniejsze, że rękami można żelaznych skrzydeł dotknąć). Razem ze wszystkimi (może nawet przed wszystkimi) leci też Tadziuk Szymona, szkolny sprinter, mknie, aż wiatr w uszach świszczy, o całym świecie zapomniawszy, na-wet o kochanym słówku, wiecznym towarzyszu swoim, nie pamiętając. Zapytany w tamtym momencie, jak się nazywa, i tego by nie wiedział, ni imienia swego, ni nazwiska, w takiej chwili nawet o babuni swojej Ewie Marii zapomniał, leciał jak kometa. I padł jak kometa... tylko dymek się pokazał... Teraz, po tylu latach, myśli: zamysł słówka był prosty: najpierw dać dziecku jak należy się rozpędzić, zapo-mnieć o wszystkim na świecie, a wtedy podsunąć mu zardzewiały kawałek drutu, tylko kto wtedy miał głowę do pamiętania o tym draniu słówku? Postarało się, by chłopiec dobiegł jak najbliżej samolotu, a potknąwszy się upadł ani za daleko, ani za blisko. Plan się powiódł: Tadziuk Szymona przeleciał w powietrzu ze dwa kroki i nadział się na ostry kawałek skrzydła (jak certa, myśli, jak certa w nocy na Niemnie pod Jurborgiem – na oścień!). Na krótką chwilę ludzie zapomnieli nawet o dziesiątym cudzie świata – samolocie, stoją jak wryci, oczy wytrzeszczywszy, dech

Page 69: Naszyjnik z wilczych zębów

69

Naszyjnik z wilczych zębów

wstrzymując. Odczepili, zdjęli jak z krzyża, bez czucia zawieźli do Janowa, tam się okazało, że jeszcze żyje, oddycha, nawet brzucha kroić nie trzeba było – otwór dokładnie jak operacyjny, obie ręce doktora schowały się jak we wnętrznościach cielaka. Wyczyścili, zaszyli (Tadziukowi długo jeszcze się zdawało, że co najmniej dwa, trzy kamienie w brzuchu zapomniano i zaszyto – jak temu wilku z bajki pić mu się chciało, bywało, po pół wiadra za raz wypijał). Przypomina sobie: babunia przeprowadziła palcem po szwie i powiedziała: Ładnie z a f a s t r y g o w a l i.

Leży Tadeusz w ciemności, papierosa za papierosem pali i nie rozumie, co go naszło – o niczym więcej myśleć nie potrafi, jak tylko o tym przeklętym „padać”, oto i znów wspomnienie jak szydło z worka wyłazi, po ciemku w oczy kole: czy widzisz? czy pamiętasz? jakże nie widzi, jakże nie pamięta, kiedy ledwie z życiem wtedy uszedł, o Marii włos od bram piekielnych był:

było to w Wilnie, zdaje się, w 1954, jesienią. Wszystkie uliczne łaziki wiedziały: za Żelaznym Mostem – dno piekielne, gniazdo zabójców, złodziejów i prostytutek. I Tadziuk wiedział. A jednak odprowadzał: po tańcach w Cielętniku odprowadzał ślicznotkę uliczną, jak zahipnotyzowany, posłusznie szedł obok, wielki swój strach gadaniem o szczytach poezji odganiając. Idzie, łydki mu się trzęsą, przez Ostrą Bramę w górę, przez Żelazny Most, przez Rossę, dalej w dół, w straszny wąwóz, w przepaść, na dno piekieł, idzie, intelektualnymi słówkami pochodzenie namięt-ności i miłości tłumaczy, idzie i nie oglądając się czuje, jak ze wszystkich kątów ban-dyckie pyski wyłażą, straszne przekleństwa szepczą, imię śmierci między imieniem kurwy i imieniem matki świętej wstawiają, idzie, jakby pal połknął, wyprostowany, jak jaki lord, śmiałek, co lęku nie zna (może tą swoją wyniosłością chciał bandytów wziąć? może nawet miał nadzieję: pomyślą, że jestem syn jakiego wielkiego naczel-nika, następca tronu, nie odważą się tknąć, nie zechcą rąk brudzić?), idzie więc, szczerze powiedziawszy, za swojego kutasa wolą, bo właśnie on, piętnastoletni, jeszcze w Cielętniku na baczność mu stanął i teraz lorda do piekieł prowadzi. Wola młodego kutasa, na nią nie ma rady. Nie sprzeciwia się więc, już o czekającej go przyjemności myśli, a gadzina obok ogonkiem wywija, na coraz większe pokusze-nie smarkacza prowadzi. Spełniła się nadzieja gimnazjalisty: w pełnych pokrzywy zaroślach, po ciemku, głębie namiętności wyczerpał do dna, wiele nowych nauk miłosnych opanował, wstał wyczerpany, wymiętoszoną Polaczkę w pokrzywach leżącą zostawił, splunął, spodnie ze słonecznikowych łusek otrzepał (dziwną modę miała dziewczyna z tej wileńskiej dzielnicy: w najbardziej odpowiedzialnej chwi-li wsypać sobie do gęby garść słonecznikowego siemienia i, rozdzierająco jęcząc, stękając i falując biodrami, pluć łuskami, chłopcu poza uszami, w niebo). Splunął, może się nawet pożegnał, nogawki spodni akuratnie podwinął – do błyskawicz-nego biegu się przygotował. I wtedy z miejsca jak czarnoskóry mistrz – tylko szast z szybkością kuli (jak kiedyś w Wieprzach z mogilnika). Bandyci tego się nie spo-dziewali, oczekiwali wszystkiego: i błagania, i próśb, i pieniędzy, i zegarka, i mary-narki, może nawet spodni razem z życiem, ale takiej szybkości – nie!

Przypomina sobie i rozważa: widać szybciej od kuli leciał Tadziuk, bo złodziej-

Page 70: Naszyjnik z wilczych zębów

70

Leonardas Gutauskas

skie kule – siekiery butelki noże kamienie – też ponad ulicą latały, a jednak szkody mu nie wyrządziły, znaczy, szybkość ich lotu była niższa, konkluduje i widzi naj-szybszego na świecie chłopaka, samiuteńkiego w ciemnościach nocy, w bezkresach wszechświata, u podnóża ciszy gwiezdnej, wspomina i rozumie: sytuacja nie naj-przyjemniejsza, szczęście, że na żadne rozmyślania czasu nie było, inaczej może by nawet wieczne pytanie „Być czy nie być” wspomniał, podobne bowiem pytania za-wsze wprawiają w filozoficzny nastrój (zwłaszcza romantycznych gimnazjalistów), filozof zaś nigdy nie biega szybciej od kuli, nieuchronnie wspomina godność ludz-ką i inne tego rodzaju dyrdymały, dobrze, że ani sekundy wolnego czasu nie było, po prostu nie było kiedy czworonożnemu zwierzęciu przemienić się w człowieka, a byłby się przemienił, z tego jego marnieńkiego piętnastoletniego żyćka zostały-by tylko „rożki da nożki”, może by nawet rożków nie zostało, bo wszystkie kości stanowiły wtedy dochodowy towar – i za ludzkie, i za końskie, i za psie jedną cenę płacono – złotem. Ani chwili się nie zastanawiał, leciał jak ogłuchły czworonóg, dokładniej, jak antylopa gnu (od rosyjskiego słowa gnu/tsia), nisko przygarbio-ny, widać, niemałe było ciśnienie śmierci na każdy centymetr kwadratowy pleców, mknął, ale już po 15 minutach poczuł, że siły go opuszczają, zgromadzone kiedyś na wieprzowskich polach i łąkach moce słabną, a zabójczy tabun coraz donośniej kopytami o nawierzchnię ulicy wali – dung dung dung jak młotem po plecach, po rozrywających się płucach, po pękających żebrach, po wygiętym grzbiecie. Czuje: jeszcze pół kilometra i w kawałki się rozpadnie, wszystkie szwy puszczą, cicho, bez jednego dźwięku, i nikt na świecie nie usłyszy, nikomu na świecie do głowy nawet nie przyjdzie, że ten cichy dźwięczek – to łabędzia pieśń pękającego serca, a zbi-rom taki bieg czysty śmiech tylko, gonią i natrząsają się: A iz gołowuszki sdiełajem kubok dla wina, a iż głaz budut fonarcziki, kak raz Lenie Fonarczik podarczik, a iz zubczikow swarim supczikow. Drwią zbóje, ostatnie siły wysysają, krwiopijcy czarni, natrząsają się i zbliżają nieubłaganie. Przewaga, jaką Tadziuk z początku uzyskał, jak kula z miejsca startując, zmniejsza się, topnieje, ale...

oto i pierwsze światła miasta, jeszcze słabe, dalekie ale żywe, jeszcze bardzo odległe pustynne-polarne, jeszcze tam, nie wiadomo gdzie, a mimo to jednak – żywe, prawdziwe, swoje. A zbójów, którzy poczuli, że ich rewir się kończy, że zaraz granica, za którą będą tacy sami, jak wszyscy twórcy nowego życia, spokojni, pra-cowici, jakby szał ogarnął: druga salwa siekier noży butelek kamieni jak świąteczny salut spada na plecy, na głowę uciekającego, całe szczęście, że plecy Tadziuka były nie lordowskie, lecz wieprzowskie, dębowe, Jakubowe, całe szczęście – salwę wy-trzymały, od tych uderzeń jeszcze mocniejsze, zda się, stały, a bestie już za pięty chwytają, do prucia szwów na plecach się zabierają, wiedzą łotry – płuca rozprują i rącza gnu już jest w ich łapach! Ale dokładnie to samo wie i gnu, dlatego jeszcze przyśpiesza, już nie z własnych, lecz z niebiańskich, ze srebra gwiaździstego mocy, z mocy pamięci, bo właśnie w tej chwili staje przed nim jak żywa postać Ewy Marii – wyciąga ręce i woła: szybciej Tadziunia szybciej ja czekam szybciej. Pędzi więc, kopytkami iskry krzesa, ten bieg gnu zygzakowaty zbójów z tropu zbija, to

Page 71: Naszyjnik z wilczych zębów

71

Naszyjnik z wilczych zębów

jak zając kręgami przez bramy, to jak lis przez nory-tunele, to znów jak gnu strzałą do przodu, a na przedzie – zbawcze ogieńki, świecą, mrugają, coraz bliższe, coraz bliższe, już, zdaje się, ręką tylko sięgnąć i...

i na pewno by się wyrwał, wyswobodził (nieważne, że popruty jak przyniesiona Ewie Marii do przeszycia marynarka), na pewno by mu się udało, jak Boga ko-cham, szepcze, już prawie tak było, ale uciekający przez ten wielki bieg swój o tym, co najważniejsze, zapomniał, sam sens z głowy mu wyskoczył: słówko „padać”. Ono zaś niczego nie zapomniało, przy Tadziuku ciągle się trzymało, jak cień gnu obok mknęło i w tyle nie zostawało, nawet do przodu zabiegało (musiało prze-cież przeszkodę naszykować). Padł więc Tadziuk jak pada drzewo, jak podcięta olcha, biała olcha nad Cedronem – całą swoją piętnastoletnią długością na jezdnię, a zbóje, jak w tej bajce, wszyscy razem i jednocześnie na niego (wspomina, i przed oczami staje obraz Rubensa: sfora psów opadła zranionego łosia, zębami szarpie, nie patrzy, gdzie szarpie, jeden drugiego kąsa) spadli, i zaczęło się – co dziesiąty cios Tadziukowi, a dziewięć – w swoich. I mimo to tylko mokre miejsce zostałoby po Tadziuku-gnu na ulicy pod pierwszą latarnią na Starówce, tuż obok ruin, nie opodal ratusza, tylko kałuża, jaką Rex po sobie zostawiał... gdyby nie litościwość losu (okazuje się, że on też czuwał, okropną scenę jednym okiem obserwował jak jaki reżyser: teraz krew puścić, teraz kamieniem po jajach, teraz nożem w płuca, a teraz – DOŚĆ!). Już przez mgłę słyszy Tadziuk: Stoooooj! strielat’ budu! Gijeny proklatyje, stoooooj! i już niesiony na traumatologię słyszy: Kak sobaki swołoczi wdiesiatierom na odnogo my im pokazali, przedarł oczy, widzi: trzech żołnierzy-ków i oficer, już świadomość mu się mąciła, zdążył jednak jeszcze zrozumieć, że to patrol wojskowy ze szponów śmierci go wydarł, i szepnął: sspa s i b o o o... Tym razem przeklęte słowo naprawdę człowieka pokiereszowało: dwie dziury w mosz-nie, trzy – w plecach, sześć żeber – po połowie, chrząstki nosowej jak nie było. Pół roku trwał remont kapitalny – to nici nie było, to cementu nie dowieźli, a jednak wygrzebało się babuni złotko władca ulic na Zielonej Górze mistrz balonów my-dlanych znawca świata nocnego Wilna – wstało prawie z martwych.

Wspomina tamte czasy Tadeusz i myśli: Jakiś włóczęga, gównowoz z Zielonej Góry na pewno by parsknął: Czort nie bierze skurwysyna, jak pies się wylizał, taki sam, jak i jego matka, wybladek uliczny, czort nie wziął i nie weźmie, myśli i z takim swoim myśleniem się zgadza: Nie inaczej, właśnie tak gównowoz czy syn gównowoza by powiedział, gdyby choć jednym uchem o tym Tadziukowym nieszczęściu usłyszał, ale nie usłyszał, bo dokładnie 100 kilometrów dzieliło cen-trum Wilna od centrum rynku na Zielonej Górze, a poza tym, może akurat owej pamiętnej nocy szanowny ojciec gównowoz i jego gównowoziątko zgłębiali tajniki swojego zawodu, po uszy w ekskrementach zanurzeni, w tamtych czasach pracy im na Zielonej Górze naprawdę nie brakło...

Leży w ciemnościach, pali, a wspomnieniom końca nie ma – jak jakie białe króliki z nor wyłażą, nabiegłymi krwią oczyma na Tadeusza patrzą i jakby pytają: To co, myślisz, że to już wszystko? I Tadeusz rozumie – rzeczywiście jeszcze nie

Page 72: Naszyjnik z wilczych zębów

72

Leonardas Gutauskas

wszystko: przeklęte „padać” sumiennie i rzetelnie dalej swoje świństwa robiło, za każdym razem coraz bardziej wyrafinowane metody tortury wynajdując. Kleszcz nabrzmiały, nie czasownik, spluwa starym ulicznym zwyczajem i znów w prze-szłość się zanurza, w 1953, w Wilno:

jesień, czas grzybobrania, w starym, zniszczonym przez wojnę domu siedzi przy płycie Tadziuk, już wieczór, bardzo podobny do tamtych dalekich wieczorów w Pokopiach w izbie Ewy Marii czy w dole po kartoflach – ta sama cisza, tylko Wilenka po kamieniach szumi (a jednak Cedron był czystszy), pod płytą potrza-skują palące się polana, w garnku woda szemrze pacierze, lampa naftowa oświetla tę idylliczną scenę – żadnych bogiń ulicznych, żadnej wódki (kto wie, czy Jakub nie przyuczał mnie do niej świadomie? zapytuje i odpowiada: bzdura, ja byłem tą słomką, za którą tonący się chwytał, czyż to jego więc wina?), siedzi przy płycie na niskim, przywiezionym z Zielonej Góry zydelku i czyta coś piekielnie ciekawego (może nawet prozę Kafki, bo akurat w tamtym czasie te muchomory z zachodu po-jawiać się zaczęły, a jeden dziesiątoklasista, nie wiadomo z jakiego powodu wielką sympatię do Tadziuka czujący, od czasu do czasu jaką ciekawszą książkę mu podty-kał, mówiąc: Przejrzyj, nie wszystko zrozumiesz, ale wprawiaj się, bo trzeba będzie rozumieć, przyjdzie czas, bez Kafki żyć nie będziesz mógł, wspomina i myśli: dziwne to były czasy – jednej nocy gdzieś na przedmieściu, w krzakach, z uliczną boginią, innej grzecznie i statecznie w domy przy płycie z książką na kolanach, dziwne czasy w węzeł zasupłane – spróbuj rozwiązać), siedzi więc, książkę czyta, w lekturze pogrążony, o Bożym świecie zapomniawszy (niestety, nie pierwszy to już raz, jak zwykle – przed jakimś nieszczęściem), próbuje straszne sceny Kafkowe na ludzki język tłumaczyć. A przeklęte słówko, czaso-słów nieszczęsny – tuż, też przy płycie, niewidzialne, zawsze i wszędzie obok. Rozumiejąc, że Tadziuk długo jeszcze na zydelku ma zamiar siedzieć (nogi mu nie podstawisz), słówko postana-wia działać inaczej, po nowemu, znienacka: postanawia, że spadnie garnek! Póź-niej Tadziuk dziwował się na taką pomysłowość szkodnika. Jak postanowiło, tak zrobiło: wybrało największy, do połowy w fajerce tkwiący (żeby woda prędzej się zagotowała, powiedziała matka, która do tej pory nauczyła się już oszczędności, oszczędzała drwa i węgiel, choć czasem wszystkie zapasy zdarzało się jej przehulać w jedną szaloną noc), gotowały się w nim grzyby, wyczekało, aż matka do płyty się zbliży, nachyli się, wyciągnie rękę, wtedy podetknęło pod rękę n a j k r z y w s z e polano, grube, długie, wsadziło pod rękę, zeszło na stronę i czeka. Matka, nie przeczuwając biedy, posłusznie polecenie szkodnika spełniła: otworzyła drzwiczki pieca i z całej siły wsadziła polano do środka, gwałtownie, nigdy czegoś takiego nie robiła (może nawet samo „padać” nie chciało tak okrutnie?), ale któż mógł się spodziewać, że taki ogromny garnek, prawie sagan, jak zmurszały grzyb nagle na bok upadnie, innymi słowy, któż mógł się spodziewać, że zwykłe polano upadek olbrzyma spowoduje. Krótko mówiąc, garnek zachował się jak kolaborant czasow-nika, jak prawdziwy kat (może tylko w Średniowieczu kaci w ten sposób, okiem nie mrugnąwszy, wlewali ofierze garnek wrzątku w usta): zachwiał się i wylał wrzątek

Page 73: Naszyjnik z wilczych zębów

73

Naszyjnik z wilczych zębów

razem z gotującymi się grzybami i z gotującym się kleistym wywarem grzybowym prosto Tadziukowi na głowę (dziękować losowi, że człowieczek nieświadomym ruchem pochylił nieco głowę do przodu, skutkiem czego piekielny war popłynął za kołnierz). Tadziuk padł na podłogę i leży jak nieżywy, tylko skóra na szyi sy-czy, paruje, gotuje się, podskakuje, straszliwymi bąblami nabrzmiewa, z wełnianym kołnierzem w jedną wrzącą breję się zmienia. Leży biedak, nawet losowi podzię-kować nie zdążył (a może to grzybom należało dziękować? bo czyż nie grzyby, po ptakach i rybach, najbardziej Tadziuk Szymona kochał? może to same grzyby niespostrzegalnym znakiem Tadziuka ostrzegły?), leży jak nieżywy, a obok matka, też nieżywa, nieprzytomna, a obok trzy Polki, z sąsiednich mieszkań jak wrony się zleciały i wrzask podniosły, kraczą, do Boga o pomoc wzywają. Może kto i płakał, najpewniej, ale gdzie by tam łzy, na metal takiej gorącej płyty spadłe, przez tyle lat by się zachowały, wyparowały jak dym, tylko wspomnienie pozostało... Oczywi-ście, i blizny straszliwe, znaki tamtych czasów, na szyi jak dziwne pogańskie korale – przyrosły, by nigdy ich zdjąć nie było można...

Leży po ciemku, pali, wspomina, piękne dokonania słówka „padać” jak żywe ogląda, a mimo to jak przez mgłę, jakby nieco ponad ziemią uniesione te przygody majaczą, gdzieś nieco wyżej, a może i niżej, pod ziemią, gdzieś w niedostępnych głębinach. Widzi i rozumie: czas – to wielki trefniś: co wyraźne, zamienia na to, co zamglone, wszystko w jeden mglisty kłębek mota, i świństwa ulegają zapomnie-niu, znikają, choć coś jednak pozostaje, pozostaje nadzieja, że słówko „padać” nie odczepi się aż do końca i jeszcze nieraz przyjdzie się potknąć, upaść boleśnie, zaczepiwszy o... Czy to mało o co można się potknąć? jak nie potknie się noga, to dusza się potknie, utrzyma się dusza, obowiązkowo potknie się rozum i ktoś rzek-nie: Ach, jaka szkoda, taki był utalentowany w dzieciństwie, jaka szkoda. A jeśli i nogi, i dusza twardo trzymać się będą, koniecznie potknie się serce, jak na złość, w najmniej odpowiednim czasie i miejscu, potknąć się i upaść jednak to nawet przyjemne, rozważa, upadłemu bowiem dana jest możliwość powstania, padają wszyscy wokół, od koni do carów, prorocy i ci potykali się i padali, i bardzo bole-śnie, prawie śmiertelnie, potykać się i padać jest zdrowo, bo czasem tylko temu, kto się potknął i upadł, otwierają się oczy, dusza odżywa, upaść to jeszcze nie zginąć, natomiast ciągłe padanie może już być szkodliwe – stopy ulegają atrofii i potyka-jący się zaczyna wierzyć, że potykanie się i upadki to stan naturalny, przyzwyczaja się do chwiejnego chodzenia. Pali, medytuje, prawda, niezupełnie poważnie, może nieco żartobliwie (taka Tadeusza moda – na poważne tematy mówić żartem), i sam siebie chwali: słusznie postępowałeś: padałeś podnosiłeś się, padałeś podnosiłeś się, nigdy zbyt długo na czworakach nie pozostawałeś, najczęściej starałeś się na dwóch się utrzymać, radzę ci więc i dalej tego samego rytmu upadków i powstań się trzymać...

Żartując i medytując, pod rano zasypia, z własnej woli w królestwo snów wy-

Page 74: Naszyjnik z wilczych zębów

74

Leonardas Gutauskas

pływa, wierzy bowiem: we śnie wszystko jest możliwe: Wieprze, Kowno, Wilno czy jaki Piter Leningrad w jednym śnie jak orzechy w szklance mogą swobodnie się pomieścić – trzeba tylko zechcieć, zasypiając szepnąć: Pokopie Pokopie Pokopie, i obraz sprzed 35 lat – jak w lustrze, tuż, w pokoju, u wezgłowia łóżka.

...i wtedy (i teraz) przed samym zaśnięciem któż zagadkę tę mógłby odgadnąć we łzach dziecka się kryje i Ewa Maryja wypłakała ją nieraz po cichu z letnim deszczem spłynęła płomień pieca ją strawił rajski ptak zabrał z sobą do nieba nie wskrzeszą jej dłonie szmaciarza zwęglone:

...bo nie ma już bzów nie ma ojca garbuski co Jakub ją kochał Franciszka już nie ma róż Emilii też nie ma w domu Ewy Maryi dziś kozy bezdomne zapach dzieży co chleb w niej mieszano przeszłość zabrała spleśniał chleb i nie ma już chlebem pachnących szatek żebraczych i szczudeł i kijów i wszy i nie ma ze słomy posłania na klepisku dla gości od Boga na klepisku na piersi świata lodowej:

...i teraz przed samym zaśnięciem obraz ze słońca pleśnią pokryty – oczy dziec-ka powieki jak ołowiane bo nie zna już świat tej miłości co pieśń jak ranę krwa-wiącą rozwierać mogła w ogrooodzie oliiiwnyyym – ta pieśń początku nie miała leży dziecko w dłubance dokąd płynie nikt nie wie zasypia wraz z ubogimi ponad miastem ponad ogniem znaczoną niewidzialną bramą piekielną – jak modlitwa co z ust Ewy Marii spłynęła i teraz istnieje osobno:

...i teraz przed samym zaśnięciem towarzyszą mu ptaki dudek trzyma go w dzio-bie to znów wśród padliny niebieskiego rumaka w siódmym niebie na dnie najczar-niejszym na progu za którym jest przeszłość tak blisko do nieba jak gwiazda co we włosach zwęglonych niewinnego dziecka zabłyśnie:

...i teraz już po zaśnięciu ze znakami bólu się zlawszy z wywróconymi krzyżami z myślą rdzewiejącej kosy z rdzewiejącymi rogami krów i jeleni północnych już zasnąwszy na ostrzu igiełki odpowiedz kto uszyje szaty z pyłu dla anioła co czuwa nad dzieckiem:

...i teraz już po zaśnięciu w szemraniu słów świętych w szemraniu muszych cho-rałów między palcami kto przypomni jak wielki u Biliūnasa był ból serca czasu tka-jąc słońcu ciszę śmiertelną ach na progu daleko od Wieczernika grobu od Domu Bożego Rybko o Ewo Mario czy nie Bogu szaty te szyjesz ale spójrz: ten któremu sądzone było w czerń lustra wstąpić na kolanach już stoi to on to w jego imieniu nauczyłem się mówić w jego imieniu prosić będę światła by z jądra ciemności wy-rwało obraz gałązkami bzu ozdobiony ach na brzegu snów litościwych...

Zima 1952 roku, Wilno, Góra Bekieszowa. Spoglądając w dół na tonące we mgle Stare Miasto, Tadeusz szepcze: Rzuć spojrzenie: oto dymy, Wilno pośród wzgórz (nie wińmy trójkarza, że „domy” Maironisa stały się „dymami”, bo rzeczy-wiście: oto 2/3 Wilna jeszcze w ruinach, jeszcze zgliszcza dymią, siedem lat po woj-

Page 75: Naszyjnik z wilczych zębów

75

Naszyjnik z wilczych zębów

nie to był za krótki czas na zaleczenie ran), szepcze strofy Maironisa (sam też już próbował pióra, sam czterowiersze klecił, błąkając się w dżungli językowej, już co nieco napisał, pod Maironisa, co niedziela jeździł pociągiem do rodzinnego Kow-na: siedzi w wagonie, na kolanach dwa gliniane naczyńka z kwiatami – to kwiaty na grób Maironisa, purpurowe kwiaty na szarym nagrobnym kamieniu, klęknie, zmówi pacierz „Nie ugasi noc gwiazdy... ”, postawi naczyńka, i z powrotem do Wilna – pieniądze na kwiaty i podróż dawała matka, w tajemnicy przed Szymonem żywiąca nadzieję wykierowania Tadeusza na księdza, chciała widocznie, by syn i jej grzechy odmodlił – zawsze to bliżej Boga).

Stoi na Górze Bekieszowej, spogląda na archipelagi ruin i myśli: Cud, ocalały same kościoły jak okręty w jakim starożytnym porcie. Rzeczywiście, z góry białe wileńskie świątynie przypominały wysłane z niewiadomych krajów żaglowce, któ-re zawinęły do starego północnego portu. Słońce już zachodzi, ale jeszcze świa-tło, i Tadeusz wyraźnie rozróżnia ogromne bezkształtne kawałki-archipelagi ruin i tkwiące wśród nich świątynie-okręty o wysokich masztach, patrzy i wspomina znalezioną jeszcze w Kownie, na Zielonej Górze, wśród drewnianych rupieci na strychu starą książkę: bezkresna pustynia, a na niej jak cud wznosząca się spiralnie Wieża Babel – taki obrazek zdobił pogryzioną przez myszy okładkę książki.

Będzie to „Teatr w skrzynce”, mówi na głos (i ogląda się, ale wokół pusto, tyl-ko biały śnieg bezbrzeżny i ciemniejące zarysy krzaków), albo „Ogień na śniegu”. Dziwne słowa, ale nic tu dziwnego, bo w tamtym czasie Tadeusz, sam wiersze kle-cąc, często się porywał na stworzenie czegoś niezwykłego, imponującego (najczę-ściej pomysły zostawały, rzecz jasna, tylko pomysłami, nie zrealizowanymi, ale tym razem postanowił się nie poddać, doprowadzić rzecz do końca, i basta). Powtarza: W skrzyni – teatr, życie – w skrzyni, i uśmiecha się: Nieźle brzmi. Tym razem już wie, co należy robić (mimo wszystko dziecko ulicy, tyle razy padał i podnosił się, poznał, co to zimne i gorące – blizna na bliźnie, znak po gwoździu między oczyma, nos bez chrząstki – te właśnie piętna czyniły go swoim wśród nocnych marków, złodziejów i panienek lekkich obyczajów, swoim, jednym z nich, a bez ich pomocy pomysł był nie do wykonania). Stoi na historycznej romantycznej gó-rze, spogląda na historyczne ruiny (w których, zda się, tylko duchy i sinobrodzi siedzieć mogą), usmiecha się i rozumie: najważniejsze – to dobre przygotowanie, sam SPEKTAKL to łatwizna: podetknąć zapałkę, i obraz „Ogień na śniegu” – jak u Wilna na dłoni, jak u Boga na dłoni, mówi na głos, bo już dokładnie widzi płonącą skrzynię, unoszący się dym i słyszy krzyki i wydaje mu się, że całe Wilno rzuca się na górę, by oglądać cud. Mówi na głos i nawet na myśl mu nie przycho-dzi, jak bardzo jego teatr podobny jest do teatru jakiegoś Becketta czy Ionesco, do prawdziwego spektaklu absurdu (w tamtych czasach nawet prawdziwi reżyserzy rzadko wymieniali te dwa nazwiska, kwitły wtedy bowiem „Topielice”, „Optymi-styczne tragedie” i inne „głęboko realistyczne” dramaty, Tadeuszowi więc nawet we śnie się nie śniło, że gdzieś na świecie palone są już skrzynki na śniegu – to był owoc jego własnych marzeń i fantazji, po prostu w jego charakterze współistniały

Page 76: Naszyjnik z wilczych zębów

76

Leonardas Gutauskas

ze sobą zgodnie trochę brzydoty, kropla świętości, odrobina absurdu, okruszyna śmiechu i szczypta rozumu, i z tej właśnie mieszanki rodziły się najprzeróżniejsze pomysły, zupełnie nieważne, że tylko jeden z nich udało się zrealizować, za to na całe 100%!). Nocne marki natomiast, złodzieje i ich towarzyszki, nie zawracając so-bie głowy, akceptowali wszystkie idee odważnego zabijaki i nigdy nie wątpili w ich piękno i odkrywczość (prawda, należy tu jeszcze dodać kilku kolegów Tadeusza z klasy, których głowy też pełne były różnych dziwactw i niezwykłości, jednym z nich był nawet prawdziwy piątkowicz Marius).

Tadeusz jest przekonany: zgoda pomocników – gwarantowana, najważniej-sze to dobre przygotowanie, a zacząć należy od Skrzynki, musi być wystarczająco duża drewniana skrzynia, by się w niej mogło pomieścić troje aktorów, oczywiście, skrzynka to tylko malutka część, choć i ona św. Łukaszowi z ulicy (tak przezywano pięknego chłopca, żyjącego z matką alkoholiczką w drewnianej załamance w koń-cu Zarzecza) wydała się zbyt śmiała i ten zawołał: Ty, mały, ze skrzynki wypadłeś! i pokręcił sobie palcem między oczyma, ale Tadeusz nie poddał się i wtedy tamten ustąpił: Dobrze już, pomogę, uważajmy tylko, żeby menty (milicjanci) nas nie za-łamali.

Słowem, przygotowanie do spektaklu wymagać będzie wszystkich sił, pomyśl-my tylko sami:

Skrzynka: karkas z żerdzi (żerdki trzeba będzie gwizdnąć z płotu jednej starej Polki)boki do połowy wysokości od dołu – z desek (obrzynki trzeba będzie „poży-czyć” z tartaku na Popławskiej)boki od połowy do góry – z dykty (arkusz dykty 2x2 m trzeba będzie wyjąć z witryny remontowanego sklepu)szczeliny ze wszystkich czterech stron trzeba będzie zakleić papierem (papier trzeba będzie po prostu ukraść ze składu w piwnicy na ulicy Bakszta, tu się przydadzą umiejętności złodziejów)

czarna farba-mazut (parę wiader trzeba będzie bez pytania albo za pół litra spu-ścić z traktorów, które dziesiątkami od rana do wieczora usuwają ruiny)

Tunel w śniegu: od skrzynki w stronę trzeba będzie wykopać 15-metrowy tunel, którym wycofają się aktorzy (z tunelem nie musiałoby być biedy, bo tej zimy naśnieżyło około 2 m, jak kiedyś w Pokopiach na Boże Narodzenie, wtedy Jakub co rano przekopywał się do studni i wychodka, Zabelka pomagała łopatą do pieczenia chleba, były to przedziwne lisie nory w śniegu, i Tadziuk Szymona, nawet wlazłszy na ławę, przez wychuchaną dziurkę w oblodzonej szybie mógł dojrzeć tylko sam wierzchołek chustki w kropki, kiedy Ewa Ma-ria szła w swoich sprawach w stronę stodoły)

Kobieca głowa: ma to być sztuczna, wypchana głowa kobieca, ale bardzo po-dobna do prawdziwej (głowę wykona sam Tadeusz, bo tylko on – najlepszy w szkole plastyk – to potrafi)

Szmergiel do noży i siekier: instrument muzyczny, obiecany przez jednego

Page 77: Naszyjnik z wilczych zębów

77

Naszyjnik z wilczych zębów

z uliczników – Miszę Żydka (jego ojciec ”Toczu nożi toczu topory”, czyli „Ostrzę noże, ostrzę siekiery”, był prawdziwym profesorem w zawodzie)

Patefon i płyta z melodią Schuberta: tę rzadką na owe czasy rzecz przyniesie Margaryta z budy dla panienek (szkoły dziewczęcej).

I to, zdaje się, wszystko. Przygotowania idą jak po maśle i nie napotykają nieprzewidzianych żadnych trudności, dzień premiery jest wyznaczony: wtorek, godzina 8 wieczór (już o zupełnym zmroku, bo ciemnieje o czwartej). Tadeusz rozumiał: całego Wilna powiadomić nie sposób, nie rozklei się wszak ogłosze-nia na słupach: Panie i Panowie, towarzysze milicjanci i panienki, kieszonkowcy i przedstawiciele władz, dziś wieczorem na Górze Bekieszowej odbędzie się spek-takl „Ogień na Śniegu” albo „W skrzyni – teatr, życie w skrzyni”, premiera, począ-tek o godzinie 8, autor sztuki, reżyser i plastyk Tadeusz z Zarzecza. Poszła więc tylko ustna informacja: z ust do ust: w szkole dla chłopców, w szkole dla dziewcząt (dziwne to były czasy, jakieś muzułmańskie – i władzy, i nauczycielom się zdawało, że jeśli się posadzi chłopca w jednej ławce z dziewczynką, świat się zawali, otworzą się niebiosa i ognista siarka zaleje ziemię jak niegdyś Sodomę i Gomorę, nie za-prosił nikogo z nauczycieli, nawet nauczycielki języka i literatury, która (i wszyscy o tym wiedzieli) podczas jednej z nocnych wycieczek na łono przyrody zaciągnęła Tadeusza do rowu i sprawdziła, jak jest przygotowany do samodzielnego życia, nawet jej nie zaprosił.

Około 8 wieczorem (tu wspomnieć moglibyśmy popularny w tamtych czasach film „O 8 wieczorem po wojnie”) na Górze Bekieszowej zebrało się z 40-50 wi-dzów. Tadeusz aż się zdziwił, nie spodziewał się, że przyjdą i dziesiątoklasiści, i jedenastoklasistki z budy dla panienek, nawet Tomasz K., słynący jako wielki poeta i wielki znawca wolnej sztuki, najwięcej jednak, rzecz jasna, zeszło się pu-bliki ulicznej: drobne złodziejaszki (jedni już po kilkuletniej odsiadce w kolonii robót poprawczych, inni jeszcze się szykujący się do tego ważnego w życiu kroku), bezrobotni (nie uczące się i nie pracujące uliczne pajączki bez imienia, króliko-wie mroku, ale nie zabójcy, tylko tak sobie miłośnicy ostrzejszych wrażeń), parę poetów ulicznych (obaj Rosjanie), no i najpiękniejsze na świecie nocne panien-ki (nie profesjonalistki, broń Boże, najzwyklejsze amatorki, nawet córki znanych osobistości, już w wieku trzynastu, czternastu latek pragnące poznać wszystko, co ukrywane i zakazane, wszystkiego popróbować, również tego, co można robić i na śniegu, i w piwnicy na kamiennej posadzce, i w miękkim łóżeczku piątoklasistki pod puchową kołderką), ani jednego starego (wielkie dzięki starym, że nie lubią po nocy po górach łazić). Tadeuszowi zdało się, że ten śnieżny amfiteatr, w którym pośrodku czerniał ogromny sześcian – to prawdziwy starożytny teatr grecki (obraz prawdziwego teatru greckiego nosił Tadeusz w sercu jeszcze od czasów na Zielonej Górze, kiedy znalazł pewnego razu na strychu trzy książki, autorstwa chyba Taine-’a, historyka sztuki). Słowem, zebrani stanęli (ci, co byli po głębszym, rozsiedli się nawet w „lożach”) wokół okrągłego wgłębienia (należy tu zaznaczyć, że księżyc, któremu Tadziuk Szymona przypadł do gustu jeszcze w czasach zbierania kości,

Page 78: Naszyjnik z wilczych zębów

78

Leonardas Gutauskas

i tego wieczora go nie opuścił – zawisł wprost nad dołem jak reflektor, było więc dość jasno). Wokół cicho, biało, czysto, gdzieś w dole łuna powojennego Wilna upiornym światłem się jarzy, i czarny sześcian jak czarny grób – na oślepiająco białym śniegu.

Spektakl rozpoczął się bez żadnych prologów, nie uniosła się kurtyna (kurtyną była sama noc zimowa, która się rozwarła, ukazując wszystkie ścieżki ku ogniu na śniegu, ku marom sennym, ku absurdowi), słowem, spektakl rozpoczął się bez żadnych przesądów realistycznego teatru: nikt nie zgasił księżyca, nikomu nie wy-padł z ręki numerek do szatni, zaczęło się:

dwukropek:ze skrzyni słychać klasyczną melodię Schuberta, płynącą zaśnieżonymi zbocza-

mi (niektórzy z przedstawicieli ulicy zaczynają się niepokoić, pytać: ki diabeł, to po to właziliśmy na tę górę?), wszystko wokół obraca się, obraca jak we śnie, i nagle ze skrzyni jak wybuch – odgłos ostrzonego noża czy siekiery żżżżżdgzzzzgżżżdrrr-rżżżdrgggzgżrrrżżżżz (to Miszy dzięki wielkie za najdłuższy w Wilnie nóż ze stali damasceńskiej i za sam instrument muzyczny dzięki), i oto starcie się tych dwóch muzyczek – skrzypiec i szmergla – ujmuje widzów, bo dreszcz przebiega nawet po plecach uliczników (ten i ów nawet butelkę taniego wina odkorkowuje, czer-wone jarzębinowe krople na śnieg strząsa), nawet nie mające przesądów kurewki (w tamtych czasach określane tym słowem panienki nawet okiem nie mrugnęły, kiedy ktoś się do nich tak zwracał, szczyciły się nawet z tego zaszczytnego miana najstarszego zawodu świata, z miana tego dumne były nawet niektóre uczennice, które postanowiły, że nie będą gorsze od koleżanek z ulicy, choćby trzy siostry, z których najstarsza miała niespełna piętnaście, krótko mówiąc, słowo-miano nie było jakieś trędowate, zakazane, pasowało doskonale do innych podobnych słów-znaków, najczęściej pochodzenia rosyjskiego, które jednak tu opuścimy, bo mimo wszystko mamy dziś nie powojnie, lecz 45 lat po wojnie).

Ale to tylko początek, nagle do dwóch tych dźwięków dołącza trzeci – straszny krzyk kobiecy. Kobieta drze się jakby ją kto kroił, i wszystkim staje się jasne, po co ostrzony był nóż. Do trójcy dźwięków przyłączają się męskie przekleństwa – doborowe czteropiętrowe międzynarodowe uliczne perły, diamenty i złoto z bry-lantami! Ze skrzynki pojawia się kobieca głowa (Tadeusz jest zadowolony: kukła się udała, trzy noce pracy nie poszły na próżno), pada na wieko skrzynki i stacza się w śnieg. Potężne AAAAAACHHHHHH! wstrząsa okolice Góry Bekieszowej, dociera może nawet do śpiącego Wilna. Widzowie są oczarowani: boginie uliczne piszczą, podskakują, klaszczą, złodzieje wszyscy jak jeden mąż rzucają chóralnie hasło wojenne blaaaaaadź!, bardziej powściągliwi piątkowicze poprawiają okulary i wznoszą okrzyki: Wiwat Tadeusz! Imponująca scena – skrzypce-ostrzony nóż-ko-biece wrzaski-męskie przekleństwa-okrzyki widzów – wszystko się zlewa w jedno widowisko-słuchowisko, którego nawet dziś nie powstydziłby się żaden amatorski teatr absurdu. Ale i to tylko początek, wszystko jeszcze przed nami, i oto jak akcja toczy się dalej:

Page 79: Naszyjnik z wilczych zębów

79

Naszyjnik z wilczych zębów

Kobieca głowa na śniegu, w skrzyni klnie mężczyzna, wrzask kobiety przecho-dzi stopniowo w słodkie pojękiwanie, które od wieków tak bardzo rajcuje i starego, i młodego i dla którego wypełniają się do ostatniego miejsca sale kinowe: ach ach ach och och och i znów ach ach ach... Widzowie rozumieją: w skrzyni chłop kocha się z kobietą bez głowy, głowa na zewnątrz, na śniegu, instrument zaś, niezbędny do miłości – wewnątrz! Jeszcze większy hałas się podnosi, boginie uliczne ze skóry wyłażą, pazurki rozcapierzają, zaraz jakiegoś okularnika na śniegu rozłożą, ale i to jeszcze nie wszystko:

nagle skrzynia rozbłyskuje! przez szczeliny wali dym, pokazują się języki pło-mienia, widzom strach – siedzący wewnątrz się palą! Wrzaski: Oni się spaaaląąą! spaaalą sięęę! wyłaaaźcie! wypuuuśćcie ich! co to takieeego! Skrzynia płonie i wi-dok płomieni zaczyna powoli hipnotyzować widzów, wszyscy cichną, nierucho-mieją, czekają (Tadeusz myśli: kto wie, czy z miasta nie widać? jeśli widać, menty mogą przylecieć, niepotrzebnie się jednak niepokoi, bo wysmarowane mazutem deski, dykta i papier spalają się w oka mgnieniu). Reżyser jest szczęśliwy – sztuka się udała, widzowie jak workiem po głowie uderzeni, zahipnotyzowani, właśnie takie oddziaływanie swojego teatru na widza wyobrażał sobie w bezsenne noce podczas przygotowań, i udało się: to był prawdziwy ogień na śniegu...

Skrzynia dopala się, spalone deski rozsypują się w popiół, widzowie nie mogą uwierzyć, że ludzie s i ę s p a l i l i – wierzą i nie wierzą, bo aktorów ani duchu, tylko kupa węgli i popiołu po spalonej skrzyni. Jak na komendę, wszyscy rzucają się w dół do ogniska, próbują w nim grzebać, rozrzucają głownie w nadziei znale-zienia jakiegoś śladu, i oto ze zbocza schodzą: Tadeusz, św. Łukasz, Misza, Halina i Krab (przezwisko ulicznego Józiuka). Widzowie gęby otwierają, chwila – wrzask zachwytu wstrząsa całą Górą Bekieszową, wszyscy obstępują Tadeusza i aktorów, piątkowicze poklepują reżysera po ramieniu: Wiesz, stary, luks, główny herszt zło-dziejów z Zarzecza wali Tadeusza w kark, wyszczerza się, spluwa, rzuca wymyślne przekleństwo i sylabizuje: Nuu, maalaaw-ka, ty daa-joooosz (aleś, mały, nas nabrał), a trzy siostry kurewki całują rozognionego autora w usta i szepczą: Tadzik, oni za-raz pójdą, zostań, a? i Tadeusz już wie, że koniecznie zostanie, koniecznie święcić będzie swój triumf, zostanie sam na sam z trzema najpiękniejszymi panienkami z wileńskiej dzielnicy Wilejka (które, jak się okazało, przychowały dwie butelki wina), zostanie i do białego rana na popiele po skrzyni, na śniegu do poranku, nie zważając na mróz, nie bojąc się odmrozić ni gołych okrągłości, ni sterczącego czternastoletniego kutasa (bo nie będzie czasu na marznięcie), nie da, nie pozwoli, by się dobra rzecz zmarnowała, ach, jak się będą starały kurewki, jedna przez dru-gą, wciąż naszeptując w reżyserskie ucho: geniusz z ciebie Tadzik geniusz z ciebie Tadzik, a Tadzikowi tylko takich słów i trzeba – pracuje rzetelnie, winko popijając, i nie przeczuwa nawet najczystsze z czystych złotko babuni Ewy Marii, nie spo-dziewa się, jaką biedę będzie miało z tych nocnych uciech cielesnych na Górze Bekieszowej, z tej nocy triumfu ponad śpiącym starym Wilnem, tylko na trzeci dzień, poczuwszy coś niedobrego i ujrzawszy niewidzianą dotąd ciecz, kapiącą we-

Page 80: Naszyjnik z wilczych zębów

80

Leonardas Gutauskas

soło z koniuszka, pośpieszy do herszta bandy, który zaprowadzi nieszczęśnika do znajomej pielęgniarki, baraszkować będzie, nie przeczuwając nawet, że wszystkie oszczędności będzie musiał wyłożyć, przed rodzicami się kryć, majtki samemu prać, gdyby przeczuwał, na pewno by ślicznotki na ogniu upiekł, ale już było po czasie. Spotkawszy później jedną z sióstr, nie powie ani słowa, tylko spyta: Nie zapomniałaś ognia na śniegu? i już po wszystkim, po strachach, po bezsennych nocach, często sobie pomyśli: wielki dzięki panienkom, że nie syfem obdarowały, dzięki i za to, choć nos zdrowy został, a poznać nową rzecz nikomu nie zawadzi, bo to tylko katar i nic więcej, prawdę mówiła pielęgniareczka, katar i nic więcej...

I jeszcze później, może po miesiącu, spotkawszy tę samą ślicznotkę, zapytany o tajemnicę swego spektaklu, Tadeusz najpierw zaprowadzi ją do ogródka, dobrze wyłoi tyłek (to nie od niej, lecz od jej siostry dostał wtedy tę dolegliwość), w kilku słowach wyjaśni, na czym polega paskudztwo podobnych chorób, poradzi zacho-wywać się ostrożniej, nie kłaść się pod każdego, i wyjawi tajemnicę: wiesz, Majka, to bardzo proste: pamiętasz, jak kobiecy krzyk przeszedł w jęki? pamiętasz, więc tak, jeszcze przed tym Misza i inni wypełzli tunelem w śniegu ze skrzyni, podpalili ją, za nimi wypełzła reszta, rozumiesz? a kobieca głowa, sama rozumiesz, to zwy-czajna kukła, tylko w nocy, na śniegu, wyglądała jak prawdziwa, teraz rozumiesz? a wiesz, dodaje, na drugi dzień musiałem się kryć, bo ktoś jednak język rozpuścił i kilku mieszkańców Zarzecza chciało dzwonić 01, ale wiesz, jak jest z tymi te-lefonami automatami – jeden na całą dzielnicę i ten nieczynny, kilka dni ludzie pogadali o jakimś pożarze na Górze Bekieszowej i zapomnieli, wiesz, ja z tym sukinsynem, co język rozpuścił, zrobię porządek, bądź pewna, on się przede mną nie ukryje (te pogróżki przeznaczone były tylko kurewce, bo Tadeusz znał oby-czaje tego światka: im dosadniej klniesz, im mocniej bijesz, po uszach gałganom kładziesz, tym gorętsza jest tych panienek miłość, w sercu nie miał już złości do nikogo, choć i przeczuwał, czyja to robota), słowem, odkrył sekret i panienka led-wie się ze śmiechu nie udławiła – taki jej się wydał śmieszny strach owej nocy.

Nieufny spyta: Prawda to czy kłamstwo? rozumiemy, że trudno uwierzyć, iż takie bogobojne złotko, wnuczek Ewy Marii, który przed kilkoma zaledwie laty jej spódnicy uczepiony, całą Drogę Krzyżową obchodził, przy wszystkich stacjach Męki Pańskiej rzewnie płakał na klęczkach, początkujący poeta, wielbiciel Mairo-nisa, co niedziela przez cały rok kwiaty na grób księdza wożący, byłby w stanie (choć w myśli, choć w marzeniach) stworzyć taki amoralny, straszny, absurdal-ny spektakl. Pytanie trudne, odpowiedzieć na nie wyczerpująco będziemy mogli tylko w końcu tej książki, potrzeba na to czasu i wielkiego skupienia, jednak nie zapominajmy: Tadeusz (Tadziuk Szymona – na wsi) jest dzieckiem miasta, któ-re tylko z rzadka po kilka miesięcy w chatce Ewy Marii w Pokopiach mieszkało (prawda, w czasie wycieczki Szymona na Północ do szkoły początkowej chodził w Wieprzach, nie w mieście), wyrósł więc i okrzepł Tadziuk w mieście, tu się mą-

Page 81: Naszyjnik z wilczych zębów

81

Naszyjnik z wilczych zębów

drości i hyclowej chytrości życia uczył, na bruku Zielonej Góry czy wśród ruin wileńskich, jak odłamek kościelnego witrażu w trawie, dwa światła w sobie zebrał – jedno, maironisowskie, światło paciorków i modłów Ewy Marii, światło Drogi Krzyżowej, i drugie, bardzo ziemskie, z przekleństwami, plwocinami, dżyndżą, kradzieżami, kłamstwem, błotem, chorobami wenerycznymi i diabli wiedzą, czym jeszcze, jaskrawe do bólu, oślepiające i czymś niezwykle piękne, albo, powiedz-my to inaczej: światło, które się przełamało w szlachetnych kamieniach słów „Oj-czyzna”, „Bóg”, „Bałtyk”, „Gwiazda”, „Dusza”, „W ogrodzie oliwnym”, wniosło w życie Tadziuka Szymona czystość Ducha, nadzieję, tęsknotę za innym, lepszym, piękniejszym światem, ulica zaś ze swoim przeklętym, lecz nieuchronnym prawem przeniknęła w Tadeusza jak przymrozek w nogi w dziurawych butach, jak ten psi smród przez buty z psiej skóry z deszczem w serce, przeniknęła i ukryła się za tymi cudownymi słowami-pojęciami, ukryła, zwinęła się w kłębek i czeka, czyha, kiedy uduchowiona część Tadziuka Szymona osłabnie, odstąpi, i wtedy atakuje, wtedy szturm do serca przypuszcza, zdobyć je usiłując, albo jeszcze inaczej: do Tadziuka Szymona, babcinego dziecka, żadne uliczne paskudztwo nie przystaje, do Tadeusza zaś, puszczacza balonów mydlanych, królewięcia ulicznego, marka nocnego, co nawet diabła się nie bał – przykleja się natychmiast jak tamta kuta-sowa choroba – tylko musnął i już jest. Mówiąc słowami Poety: Między gwiazdą a kamieniem, na dnie duszy, właśnie taki jest los tego miastowego szczurzątka i wioskowego koziego pastuszka: to w górę przez krzyż na niebiosa, to w dół przez nocne niecności do piekieł. W końcu, czy to takie ważne, jak do tego dojść mogło, najważniejsze przecież, że się premiera odbyła, a że spektakl nigdy więcej nie ujrzał światła Bekieszowej rampy, to nie Tadeusza wina, po prostu Tadziuk Szymona tym razem o k a z a ł s i ę g ó r ą i Tadeusz uliczny z całą swoją złodziejską ferajną musiał ustąpić, zataić się na jakiś czas bez głosu, jakby nikt nigdy nie znał żadnego Tadeusza, „złego ducha ulicznego, sukinsyna”, jakby go w ogóle nie było, a był tyl-ko Tadziuk Szymona, przyjaciel Antuczka niedźwiedzia Franciszka Izabeli i Ewy Marii, który jedno, co potrafi, to tylko przyklęknąć przy jakimś pajączku czy bożej krówce i powtarzać, powtarzać:

Boża krówko, leć do nieba...

I jeszcze: znacznie później, już podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych, kiedy ulica wydawała się odzyskiwać swoje pozycje i Tadeusz tarzał się w błocie, mógł był przeforsować pomysł „Skrzyni” na jednym z wieczorów studenckiego teatru absurdu, ale nie przeforsował (może czasy były już inne, jednak 1960-1965 to nie 1950-1955, na Bekieszu ogniska Świąt Pieśni wtedy płonęły), nawet nie pró-bował forsować, zapomniał i tyle. Zapomnijmy tedy i my, co było, minęło, była Skrzynia i spaliła się, był Ogień na śniegu i zgasł. Przypomnijmy za to, jak pięknie powiedziała pewna Amerykanka-samouk – gospodyni domowa, wielka pisarka:

„Przeminęło z wiatrem”, po polsku (bo właśnie po polsku Tadeusz to czytał),

Page 82: Naszyjnik z wilczych zębów

82

Leonardas Gutauskas

pisarka-samouk, jak wielu, jak Słowacki, jak Faulkner, jak van Gogh, Rodin... Bez Uniwersytetów? spytałby nieufny. Bez, odpowiedziałby Tadeusz...

... przyjdzie ich trzech i powiedzą: jutro przyjedzie Papież, oto ładunek wybu-chowy, jutro rano tłum ludzi zaleje Plac, będzie wielkie zamieszanie, konni rycerze – żołnierze nie istniejącej na świecie armii (hełmy – antyczne, szaty – płaszczpałat-ki, oręż Amazonek. Żmudzinkowie z czasów Witolda Wielkiego, bizantyjskie derki na koniach) – miotać się będą w tłumie, chłostać batami po twarzach, ukośnie, o tak / / / / / /, i na krzyż X X X X X, po oczach i po pamięci, między końskimi nogami kręcić się będą złote wózki inwalidzkie, siedzące w nich kaleki, nastawiw-szy dzidy z kości paszczęki nosorożca i rycząc groźnie, torować będą sobie drogę na Plac, decydująca chwila się zbliży, i mnie serce ściśnie mocno, że nie mogę ostrzec Tadziuka Szymona, nie mogę podejść do śpiącego słodko dziecka, nachylić się i szepnąć: Tadziunia, obudź się, wstawaj i uciekaj, tu zaraz będzie masakra, tu diabeł będzie hulał, kamienia na kamieniu nie zostanie, ale on powie: Tadeusz, nie zawracaj sobie głowy, ja jestem wieczny, idź swoją drogą, daj mi spać, mam jeszcze kilka snów do obejrzenia, bo babunia czeka, rano spyta: Tadziunia, a co ci się śniło, i co ja jej powiem?

... wybuchnie jak w filmie: najpierw rozbłyśnie mały punkcik ognia, potem mie-niący się i eksplodujący płomień przeniknie wszystko, co żywe: i domy też, i kości, i rośliny, w końcu uformuje się grzyb, który będzie z wolna się unosić, podobny do bańki mydlanej albo do pieczarki, ludzie i upadłe anioły jak muchy jesienią pełzać będą po spękanym sklepieniu niebios, tylko Papież, żywy i święcie biały, unosić się będzie nad zgliszczami i wyciągając ręce, błogosławić nieszczęsnym, zamach za-tem się nie powiedzie i zrozumiem, że, ukrywszy się w książce, mogę się uratować: z początku schowam ręce, ładnie się ułożę między stronicami, potem przykryję papierem rozgorączkowaną głowę, jak struś – w piasek...

... Tadziuka Szymona odnajdę w ślepym zaułku labiryntu na Krecie, będzie miał twarz osmaloną, na całym ciele straszne rany, podbiegnę i krzyknę bez słów: Tadziunia, kazaaaali mi, jestem niewiinnyyy. Dziecko jednak będzie milczało, tyl-ko płakało gorzko, wreszcie powie: Jakże po tym, cóżeś uczynił, będziesz mógł dalej pisać swoją książkę? Rzeknie te słowa i zacznie się oddalać jak duch, bezcie-lesny cień, wejdzie w ścianę labiryntu i zniknie, ja będę szlochać stojąc na kolanach i z każdą spadłą w ciemność łzą będę się stawać coraz mniejszy, będę topnieć jak świeca, aż na posadzce labiryntu zostanie tylko czarny niedopałek knota, z kąta wyskoczy szczur i połknie ten sznureczek, będzie on spadać w szczurzym prze-wodzie pokarmowym coraz niżej, niżej, jeszcze niżej, i ja z daleka poznam salę największego burdelu na świecie – wyda mi się, że tylko wczoraj spędziłem tu sza-loną noc – spadając i już się zbliżając do szeroko otwartych drzwi, ujrzę jakiegoś człowieka, będzie machać do mnie ręką i powtarzać: spadaj szybciej, pośpiesz się, nie zdążysz! kiedy się przyjrzę widzianej gdzieś mordzie, zrozumiem, że to hycel,

Page 83: Naszyjnik z wilczych zębów

83

Naszyjnik z wilczych zębów

król rakarzy z Zielonej Góry, to samo ubranie w kolorze kurzu, zielone – aha, to od psiego skromu – ręce, i, zrozumiawszy, walnę kamieniem w wyszczerzony pysk, i wtedy z toczącego pianę gardła wyleci jak motyl Tadziuk Szymona Tadziunia najdroższy, żegnany słowami Ewy Marii: Leć, Tadziunia, nie bój się, na cmentarzu w Wieprzach już nie straszy, nie bój się...

– Co to? sen? widzenie? nieznany obraz? profanacja znanego obrazu? obraz, którego jeszcze nie ma?

– Tak, to obraz, którego jeszcze nie ma.– A co to za światło? niebieskie? piekielne? ziemskie? światło ze snu? refleks

widzenia? odbłysk na szalonym łbie? świecenie leżących w gliniastej ziemi zwap-niałych żyjątek? błysk oka samotności?

– TO JEST ŚWIATŁO P R Z E N I K A J Ą C E, rentgen duszy.– Dobrze, niech będzie przenikające, ale co ma z tym wspólnego Papież?– Papież nie ma z tym nic wspólnego, po prostu Przenikające nawiedziło tej

nocy, po której zdarzył się zamach na życie papieża Jana Pawła II.– Tylko tyle?– Tak, tylko tyle.– Dobrze, niech będzie Papież, ale przy czym tu Tadziuk Szymona?– To bardzo proste: kiedyś na kowieńskim przedmieściu Słobódka w małym

pokoiku nad łóżeczkiem dziecka wisiało zdjęcie Ojca Świętego, które nie wiado-mo, jakimi drogami trafiło do domu, jaki bynajmniej z bogobojności nie słynął. Dziecko, imieniem Tadziuk Szymona, nawet nie znało imienia tamtego starego człowieka, nie wiedziało nawet, który to Jan, Paweł czy Piotr, drugi czy trzeci, nieraz jednak słyszało rozmowy dorosłych: wszystkich na świecie można zastrze-lić: lincolnów carów hitlerów stalinów królów i cesarzy, ale Papieża zastrzelić nie można nigdy. Słyszało i głęboko to mu w umysł zapadło, i po kilku latach, zimu-jąc na wsi u matki ojca Ewy Marii, któregoś wieczora szepnęło: Wiesz, babuniu, wszystkich na świecie można zastrzelić: i carów, i hitlerów, i królów, tak, jak stryj Jakub lisa, wydrę czy zająca, tylko Papieża nigdy zastrzelić nie można. I oto po wielu latach okazało się, że i do Papieża strzelić można...

– No dobrze, niech będzie Papież, niech będzie jakaś bomba, niech będzie Ta-dziuk Szymona, ale dlaczego ten tekst został wsadzony do książki w tym właśnie miejscu, po „W skrzyni – teatr, życie – w skrzyni”?

– Naiwne pytanie. Czy to Tadeusza wina, że sama Pamięć właśnie teraz podsu-nęła mu ten obraz? Powinieneś przecież znać Tadeuszową zasadę pisania: rejestro-wać wszystkie sygnały pamięci, i rejestrować w t a k i e j k o l e j n o ś c i, w jakiej Pamięć je wysyła. Nie mógł przecież Tadeusz się nie zgodzić, dłońmi oczy zasło-nić, watą uszy zatkać – obrażona Pamięć mogłaby na zawsze się od niego odwró-cić, a poza tym, nikt nie wie, co dla Pamięci jest ważniejsze, czy jakieś majaczenie, czy ścisły opis czasu minionego, może dla Pamięci zupełnie nieważne jest to, co jest najważniejsze dla Cesarza: po lewicy – źli, po prawicy – dobrzy, nieprzyjaciele tamtych, złych, może Jej bardziej się podoba, kiedy po prawicy – i dobrzy, i źli,

Page 84: Naszyjnik z wilczych zębów

84

Leonardas Gutauskas

i dobry w złym czy zły na dobrym, a po lewicy – ten oto mglisty obraz? kto wie? nikt nie wie, tylko Ona wie, tylko Ona jedna teraz wie, że gdzieś na Litwie, gdzieś za Oranami, niedaleko Lebiodki, dworku ojca wielkiego przyrodnika Tadeusza Iwanowskiego (Tadasa Ivanauskasa), po drugiej stronie rzeczki Uły, we wsi Pohule w wysmarowanej dziegciem chatce siedzi Tadeusz i usiłuje Jej tajemnicze sygnały jak nietoperz łapać, a złapawszy w litery przyoblekać. Czy nie byłoby więc najmą-drzej mu nie przeszkadzać? niech sobie pisze, nie o carach, imperatorach wszak pisze, lecz o Tadziuku Szymona, babcinym dziecku, o wielkim mistrzu balonów mydlanych, wrogu rakarzy, czy nie byłoby najlepiej zostawić go w spokoju, żeby mógł nie niepokojony brzegiem przeszłości sobie chodzić i samorodki Pamięci zbierać?..

Zima 1976 roku, poddasze na wileńskiej Starówce. W fotelu, który nie wia-domo, jakimi drogami trafił tu ze dworu w Aleksandrowie, siedzi Tadeusz, pali papierosa, puszcza kółka gęstego dymu i medytuje nad namalowanym do połowy obrazem (nietrudno porachować: 1976 minus 1938=34, tak, Tadeusz ma teraz 34 lata, nie jest już uczniem, nawet nie studentem Akademii Sztuk Pięknych, jest już malarzem; żartem nazywa siebie pacykarzem Cavaradossim). Siedzi, pali i klnie: Jaki z niego kat, śmieć, a nie kat poety, gołodupiec śmierdzący, pchle gniazdo, kró-lestwo pcheł, jak mogę z takiej tępej mordy namalować kata, idiotyzm (i rzeczywi-ście, pysk małpoluda naprzeciwko twarzy poety niezbyt podobny jest do surowego oblicza kata, a właśnie taki był zamysł Tadeusza – „Poeta i jego kat”, wspomina, jak bardzo się ucieszył, kiedy znalazł rozwiązanie, z jakim zapałem obraz zaczynał, i nagle stop! poeta jest, a kata nie ma, jest tylko małpi pysk), idiotyzm, powtarza, idiotyzm, nic nie będzie, chwyta pędzelek i wściekły zamalowuje mordę pawiana, zamalowawszy, głęboko się zaciąga i wypuszcza dym prosto poecie w twarz, raz, drugi, trzeci, i stopniowo tonący w gęstym dymie obraz rozmazuje się, zmienia, i Tadeusz już jest nie tu, nie na poddaszu, już tam, na Zielonej Górze: ojciec (pół roku temu wrócił z cudownej północnej ekspedycji) mówi:

Tadeusz, nigdzie nie przepadnij, pójdziemy do ogrodu zoologicznego, powie-dział i sam przepadł (Tadzik przeczuwał, gdzie – w barze piwnym, bo właśnie tam się zbierali pasterze białych niedźwiedzi, trzech, czterech niedobitków, mających o czym wspominać). Nie znajdując w domu miejsca, wszystkim zawadzając, Ta-dziuk przyczepił się do kotów, które w zwartych kohortach walczyły na strychu ze szczurami. Uzbrojonego w kij i kamienie, nie widzącego przez pajęczyny na twarzy, kogo dosięgają jego ciosy – kotów czy szczury – dobiegł go po czterech godzinach głos ojca: Gdzie go diabli noszą, mówiłem, nigdzie nie przepadnij. Jak wróble jajko spadł Tadziuk ojcu pod nogi (zapominając o drabinie), po odświętnym ubraniu zostały tylko piękne odświętne wspomnienia: pajęczyny kurz sadze kocie gołębie i szczurze odchody zmieniły dziecięce ubranko w mundur kominiarza. Ojciec tej zmiany w Tadeuszu nawet nie zauważył (20 kufli piwa to nie kropla

Page 85: Naszyjnik z wilczych zębów

85

Naszyjnik z wilczych zębów

w gardle Szymona), ale matka! w mig rozpętała w domu burzę: tłukły się talerze, drewniany dom chwiał się jak okręt bez sternika, koty czmychały przez trójkątne okienko ze strychu jeden za drugim. Rozpętana nagle burza tak samo nieocze-kiwanie ucichła, matka zamarła zgarbiona na krześle, starła łzę, złożyła dłonie, spojrzała w sufit, ponad którym rozpościerał się błękit nieba, i szepnęła: Boże, za co na mnie taka kara?..

Przebierać się nie było kiedy ani w co, otrzepawszy więc wilgotną dłonią mary-narkę, spodenki, „białą” koszulę i otarłszy pajęczynę z twarzy, Tadzik solidnie ujął rękę ojca i ruszyli historyczną ulicą Kiprasa Petrauskasa w stronę Dąbrowy. Ten uroczy zakątek Zielonej Góry nie był dla Tadzika czymś nowym – wiele wolnych od ulicznych obowiązków godzin spędzał samotnie pod jakimś tysiącletnim drze-wem: w tamtych swobodniejszych latach powojennych w dąbrowie aż się rozlegało od świergotu makolągw, wilg, drozdów i słowików, jeden tylko Tadzik wiedział, jaki bies gnał go w to odludzie, w którym, jak ludzie powiadali, straszy nawet przed zmrokiem, i tylko żołnierze albo ludzkie figury o kocich pyskach tu się krę-cili. Nikomu nie mówił, a Jej się nie przyznawał, bo prawie z nią nie rozmawiał. Podejdzie, bywało, przywita się, usiądzie pod dębem i patrzy, patrzy na Jej twarz, czasem rzuci spojrzenie na kozę, którą Ona, sama samiuteńka na całym strasznym świecie, pasła. Ciekawy by spytał: Co za Ona? spytałby, ale nie doczekałby odpo-wiedzi, bo Tadeusz milczałby jak ostatnią ziemię sprzedawszy, spuściłby wzrok i milczałby, a w myśli powtarzałby: Tylko Ona jedna pomogła mi znieść straszliwy wstyd z powodu bucików z Psiej Skóry w kościele podczas Pierwszej Komunii, tylko Ona jedna pomogła mi znieść straszliwy wstyd z powodu bucików z Psiej Skóry w kościele...

Dąbrowę znał Tadzik jak własną kieszeń, jak łysinę hyclowego króla, nawet z zamkniętymi oczyma, nawet nie celując, rzuci kamieniem, i w kogo trafi, w kogo nie, ale w łysinę rakarza – zawsze, wyjdzie, bywało, na miasto na spacer, po Sta-rówce się rozejrzeć, na lwach przed Muzeum Wojskowym pojeździć, patrz – już w Dąbrowie, już siedzi naprzeciwko złotokosej dziewczynki i milczy. Dąbrowa dla Tadzika to nic nowego, ZOO natomiast – to już święto, do zwierzyńca nie docie-rał, zawsze mu Ona na drodze stawała (po wielu latach Tadeusz często sobie my-ślał: widać, Ona nie chciała, żebym te sprośności pawianie oglądał, dlatego siadała na drodze do ZOO, myślał tak i śmiech go brał: skądże Ona mogła wiedzieć, co w zwierzyńcu najbardziej oglądających przyciąga?). Prawda, czasami do nosa sie-dzącego pod dębem Tadzika docierał jakiś dziwny, jakby groźny, nieznany zapach, ale Ona wyciągała c h u s t k ę d o n o s a i zapach-intruz znikał. I mimo to teraz, kiedy maszerował z ojcem, poczuł ten zapach, który uderzył mocno (Tadziuk po-myślał: dobrze, że końskie kości w Wieprzach nie miały zapachu), ponieważ w tym dniu nie było Jej, najpiękniejszej na świecie wojowniczki, która była sama jedna w tamtych czasach rzezi i przemocy, kiedy dziewczynki bały się nawet same iść do szkoły, sama samiuteńka ze swoją kozą, z przedwojenną drewnianą skrzyneczką, samiuteńka sama w cieniu Dąbrowy, pod drzewem, już pod jesień (Tadziuk często

Page 86: Naszyjnik z wilczych zębów

86

Leonardas Gutauskas

o tym myślał i doszedł do wniosku, że Jej anioł stróż siedzi na wierzchołku ja-kiegoś dębu i niewidzialnym mieczem wszystkich złoczyńców odgania), samotna, sama... ale tym razem Jej nie było.

Kiedy wchodzili przez bramę ZOO, zapach panował już niepodzielnie, Ta-dziuk pogrzebał w kieszeni – nie ma nosówki (burknął, jak zawsze, ojciec spytał, co mówisz, Tadziuk powiedział, nic), a przecież matka na pewno dawała, mówiąc: Patrz, żebyś nie wycierał nosa t a k ą ręką. Wyparowała, i rób co chcesz, zasłonił więc nos dłonią, spojrzał do góry na ojca i podreptał z tyłu, już się rozglądając, gdzie ten Słoń? Kiedy ujrzał słonia, smród, już straszny, nieznośny, wprost klejący się do twarzy (Tadziuk określił, że nie jest on podobny ani do smrodu rynkowego, ani do smrody kołchozowej fermy – do żadnego), nagle się ulotnił (otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, dziecko stwierdziło: To słoń trąbą go ściąga), jak w ziemię się zapadł, pozostał tylko cudowny widok: zwierzę wielkości domu, uszy 10 razy większe od łopuchów łopianu, trąbiło i machało tymi uszami-skrzydłami, jakby chcąc unieść się i odlecieć z woliery. Tadziuk stanął jak wkopany, usta otworzył szeroko i patrzył, patrzył, niczego wokół nie zauważając i nie słysząc, nawet słów ojca „To słoń, e/le/phas”. Ojciec pociągnął chłopca za rękę i powiedział: Chodź-my, to tylko początek, i Tadziuk, ciągle wpatrzony w słoniowe uszy, potykając się i usiłując zatrzymać, ciągnięty przez ojca, wciąż powtarzał: ale uszy, ale trąba, ale nogi, turlał się za ojcem, który niewiadomo dokąd śpieszył, ciągnął dziecko od klatki do woliery, od woliery do wygonu, zatrzymywał się przy każdym zwierzęciu na minutę, dwie i wciąż głośno czytając: zebra, wielbłąd, wilk, i po łacinie: eo / uus / ze / bra ca / me / lus ca / nis / lu / pus, sylabizował, spoglądając wokół, czy stojący obok słyszą, zerkając na wierzchołek głowy syna, jakby sprawdzał, czy na pewno łacińskie słowa trafiają do dziecięcej główki, i szedł dalej.

Większość zwierząt Tadziuk znał z książek i filmów, przy wolierach tygrysów, lwów, hien gromadzili się ludzie, dzieci rzucały cukierki, sucharki (wprost ponad napisami „Karmienie zwierząt surowo wzbronione”), Tadziuk też wrzucił cukie-rek, ukradkiem przedtem się obejrzawszy, czy ktoś nie widzi (pożyteczny nawyk dziecka ulicy). I oto – królestwo małp! Ludzi – chmara, murem stoją, komar nosa by nie wsadził, nie dziwmy się więc widząc, jak Szymon pracuje łokciami i kolana-mi, przebijając się do woliery człekokształtnych. Tadziukowi jest łatwiej – między nogami się prześliźnie, gdzie indziej na czworakach, myśląc ciągle: I po jakiego diabła tu się pchamy, ale się pchają obaj – ojciec pierwszy, Tadziuk za nim, prze-pycha się, a w ślad za nim różne piękne słówka: Pchają się tu różni gówniarze, nie dają ludziom pooglądać spokojnie, po uszach takim chamom, ale ojciec nie słucha, dalej sobie drogę toruje. Wreszcie dociera do kraty woliery, Tadziuk wynurza się na powierzchnię jak z głębiny na Rzeszance, wynurza się, powietrze ustami łapie, ojciec już czyta: Pawian pa / pi / o, i jeszcze raz: małpa wąskonosa z rodziny ma-kaków pa / pi / o cy / no / ce / pha / lus, spogląda na czubek głowy syna i już chce iść dalej, ale stojący tu wcześniej natychmiast odgadują tę herezję ojca, sypią się przekleństwa, tłum staje murem – ani łokciem ruszyć, najmniejsze szczelinki

Page 87: Naszyjnik z wilczych zębów

87

Naszyjnik z wilczych zębów

zatknięte. Przybysze muszą się pogodzić z niewolą, i ojciec myśli: Do diabła, nie doczekają mnie Józef z Antonim, beze mnie będą piwo chlać, jaki czort nas tu przyniósł, spluwa (przed wycieczką do Krainy Zorzy Polarnej ojciec nigdy, nawet będąc sam, bez świadków, nie spluwał, przywykł widać wędrowiec w obecności ludzi nie tylko spluwać... ).

A Tadziuk stał szczęśliwy, bo czuł się, jakby żywy, prawdziwy film oglądał, zda się, zaraz pojawi się Tarzan i ryknie lwim głosem, może nawet sam czuł się Tar-zanem, może nawet na lianach się huśtał. A pawiany starały się, jak mogły: latały po ścianach, po suficie, w kłębek się zwijały, na ogonach pyskiem w dół zawisały, jakby wiedząc, że grać trzeba dobrze, bo widzów pełna sala. Pawian tylko skik na sufit, tłum OOOOOOCHHHHH podziwia, zawiśnie na ogonie i kołysze się, lu-dzie AAAAJAJAJJ dziwują się, dzieci w rączki klaskają, dorośli jeden na drugiego spoglądają, jakby mówili: A ty tak nie potrafisz, już zapomniałeś. Wszystkim cieka-wie takie stworzenie obserwować: zwierzęta, ale podobne do ludzi, byłby człowiek, gdyby nie ogon, patrzą więc, napatrzyć się nie mogą, jak przywiązani stoją ludzie, i tłum rośnie jak rój os, powiększa się jak osi kapszuk, szumi, faluje, wszystko, co pawiany wyrabiają, z zachwytem przyjmuje: Ach Uff Ajajaj, nawet iskanie powodu-je burzliwą akceptację, tylko JEDEN RODZAJ ZACHOWANIA tłum przyjmuje w głuchym milczeniu, jakby kto nagle wszystkim krup gryczanych do ust nasypał. Tadziuk natomiast tylko się z tego pawianiego zachowania dziwi:

największa małpa (prawda, tak jak wszystkie, z gołym czerwonym tyłkiem) leży rozwalona pośrodku woliery, potężne ramiona o sztuczną skałę oparła, drzemie, a trzy mniejsze małpki w wielkim skupieniu długie jej kudły przebierają, jakby czesały, „pchły łapią”, słyszy dziecko słowa i przypomina sobie dół po kartoflach, świecę, na wskroś prześwietlone dłonie babuni, brzmi mu w uszach burkot ro-puszek i szelest piasku. Małe pogrzebią, pogrzebią w futrze dużej, coś wyciągną i zjadają mlaskając, robią to z 10-12 minut, potem wszystkie jak na komendę pod-skakują i rozbiegają się na strony, każda w inną, duża małpa leniwie staje na cztery nogi, podnosi ogon, ziewa, pokazując straszne żółte kły (jak u lwa, szepcze Ta-dziuk), i kilkoma ogromnymi susami dopada jednej z uciekinierek, mała już stoi na czworakach, długi ogon w bok odwaliwszy, i czeka, duża tylko hop! i wskakuje małej na zadek, tylne nogi w powietrzu zwisają, przednimi o kark małej się opiera, a sama tylko dryg dryg dryg, jakby konno jechała. Ot, durna, nijak nie może jak należy wskoczyć, mruczy Tadziuk i rozumie, że gdyby wskoczyła, jak trzeba, mała dużej na pewno by nie udźwignęła, upadłaby pod ciężarem, a małpa-olbrzym tym-czasem, pojeździwszy na jednej małpce, do drugiej już zmierza, pojeździ, bierze się za trzecią, i na tej pojeździ, kiwając się wraca na środek woliery, do skały, siada, opiera się, ziewa i znów pogrąża się w drzemce, po jakimś czasie trzy inne małe zbliżają się ostrożnie, siadają i też zaczynają polowanie na pchły...

Kiedy cała grupa małpek przeszła cały krąg czynności – ciągle po trzy, po trzy – i znów nastała kolejka pierwszej trójki, ojciec nie wytrzymał, wyrwał się, wy-ciągnął Tadziuka i puścił się biegiem mimo innych wolier, przeleciał obok klatek

Page 88: Naszyjnik z wilczych zębów

88

Leonardas Gutauskas

drapieżników gryzoni płazów nawet nie czytając, tylko obrzucając krótkim spoj-rzeniem. Tadziuk, ciągnięty niemiłosiernie, myślał: Widać, chce do baru zdążyć, koleżki czekają (gdyby dziecko wiedziało, że nie koleżki, lecz wdówka pani Aldona, o płot oparta, czeka, nie doczeka swojego Szymona, na pewno by ojcu nogę podsta-wił, żeby ten swoją zwichnął, nawet złamał, byle tylko do domu dojść potrafił, ale nie wiedziało, dlatego biegło, śpieszyło, nie zostawało z tyłu). I już leżąc w łóżku, już zasypiając, Tadziuk powtarzał: Ale głupota, nie wie, że jechać najlepiej siedząc pośrodku pleców, za grzywę się trzymając, wtedy nigdy nie spadniesz, wiadomo, i konik marny, maleńki bardzo, to nie Siwy Okunia, na tamtym kilku pastuszków siadało. I jeszcze troszeczkę później, już prawie śpiący, wspomniał, że coś podob-nego do pawianiej jazdy już kiedyś widział, tylko wtedy w sadzie Mikulonisowej, w agreście, nie małpa jechała, lecz Justas, syn rakarza, i jechał nie na małpce, lecz na szesnastoletniej córce szewca Grażynie, którą sobie żołnierzyki mocno upodo-bały, wspomniał, dotknął palcem lewego ucha, bo właśnie w lewe ucho mu Justas przyłożył z krzykiem: Żeby tu ciebie ani duchu nie było, sukinsynu, i już zmykając, że tylko pięty migały, Tadziuk jednym okiem zdążył zobaczyć, jak Justas z rozpędu tylko skik Grażynie na zadek i dryga, no, pawian prawdziwy, taki sam gołodupiec, i, już wylazłszy przez dziurę w płocie, krzyknął: Durny, durny, nie wiesz, jak trzeba jeździć, durny, a pod nosem burknął: to przez ciebie wracam teraz bez agrestu...

Takie oto obrazy z przeszłości ujrzał Tadeusz zimą 1976 roku, siedząc przy niedokończonym malowidle „Poeta i jego kat”, ujrzał zupełnie niespodzianie, dym w pawianią mordę wypuściwszy, małpi portret już zasmarowawszy. Ujrzawszy, splunął, wypuścił ogromny kłąb nikotynowej trucizny i zaklął: Jaki z niego kat, śmieć, pchle gniazdo, król pcheł gołodupy. Pomysł namalowania poety i jego kata wydał się Tadeuszowi niezły: tamtego wieczora przeglądał książkę Tadasa Ivanau-skasa „Zwierzęta świata” i trafił na wyborny opis kata: Szczególna grupę małp stanowią p a w i a n y, wyróżniające się swoimi rozmiarami, siłą i strasznymi zęba-mi, na pierwszy rzut oka przypominają więc raczej jakiegoś drapieżnika, a nie na-czelne. Woreczki policzkowe mają duże, wargi ruchliwe, uszy małe, oczy płonące, dowodzące okrucieństwa i czujności tego zwierzęcia. Duże wrażenie robi pysk pa-wiana, pomarszczony, o swoistym kolorze (... ) Pawiany nie lękają się skorpionów, potrafią bowiem wyrwać tę część ciała skorpiona, gdzie jest żądło, a dopiero po tym je zjadają”. Zgódźmy się, bardziej wyczerpujący opis kata trudno byłoby sobie wyobrazić, doskonały wizerunek bandziora. Nad ranem Tadeuszowi zrobiło się żal naczelnego, ostrożnie usunął więc zamalowaną farbę i przywrócił wcześniejszy wyraz pyska, wtedy zrozumiał, że jego własny portret-poeta ani się umywa do małpiego pyska ani pod względem wyrazu, ani kolorów, zamalował więc i siebie. Wstał z fotela, zaparzył kawy, wypił, zapalił i wrócił do krzesła, długo patrzył na niedokończone płótno, kiedy się zupełnie rozwidniło, zgasił lampę, i wtedy zrobi-ło mu się żal autoportretu, znów więc starł farbę, poprawił ostrożnie i teraz był za-

Page 89: Naszyjnik z wilczych zębów

89

Naszyjnik z wilczych zębów

dowolony: tło było purpurowe, powiedział i pomyślał: „Pawian i jego kat” – niezła nazwa, ale czy wcześniejsza „Dwaj P.” nie lepsza? a pierwotna „Podwójny portret poety”, czy nie była najlepsza? zaciągnął się i ogarnęły go wątpliwości: a jednak kat jest potrzebny, może byłoby nieźle „Dwaj kaci”? wszak poeta jest katem samego siebie, jeśli jest poeta, koniecznie musi być również jego kat, jakże bez kata? ale jaki z niego kat, gołodupiec, nawet ujeździć po ludzku nie potrafi, pchle gniazdo, królestwo pcheł. Przeklinał człekokształtnego i czuł: trzeba będzie autoportret za-malować, nie może się porównywać z pawianim pyskiem, chwycił pędzelek i czar-ną farbą na krzyż – przez natchnione oblicze poety. Ukończywszy pracę, zapalił kolejnego papierosa i poczuł, że mu kamień z serca spadł, i zrozumiał, że nigdy nie potrafi namalować s i e b i e (nie pierwszy już raz próbował „uwiecznić” własne rysy i zawsze – bez powodzenia). Szeptał: Tak, każdy zafajdany małpolud naczelny jest bardziej wartościowy ode mnie, każda rzecz czy koza (koza była w tamtym okresie ulubionym bohaterem obrazów Tadeusza), dawno to mogłem zrozumieć, wystarczy przecież i jednego pyska, niech to będzie i poeta o dwu obliczach, wyra-zisty jak szatan, splunął, zaciągnął się, nawet nie zauważył, jak wziął nóż, którym zeskrobywał farby z płótna, ścisnął rękojeść i już unosił, powtarzając: starczy, star-czy, coś mu jednak kazało usiąść, odłożyć nóż i zaszeptało: czy ci jeszcze mało tych pociętych porżniętych skopanych spalonych podartych obrazów? dlaczego nie zo-stawisz przy życiu ten czarujący pyszczek? Tadeusz przygarbił się, zaciągnął się dy-mem i odburknął: Dobrze, niech zostanie, sprzedam jakiemu poecie, niech powiesi nad łóżkiem albo nad biurkiem, mebelkiem swego natchnienia, niech patrzy, może i siebie ujrzy w wizerunku tego naczelnego, niech zostanie. Słowem, nie zniszczył, nazajutrz pod wieczór, mocno pijany, „z pęt uwolniony”, Tadeusz podszedł do pawiana, postał, popalił i wycedził przez żółte zęby: Ach, jakie piękne żółte kły! chwała szatanowi! namalowawszy pysk pawiana, po raz pierwszy namalowałem siebie! Potem podszedł do lustra, zbliżył nos do szkła i zaczął się przyglądać: takie same duże woreczki policzkowe, ruchliwe wargi, małe uszy, błyszczące oczy, aha, przekrwione, dobrze, to od świec, szkoda ślepi, ale tylko światło świec jest praw-dziwe. Wielkie wrażenie wywarł na Tadeuszu ten spoglądający z lustra pysk naczel-nego, nawet się cofnął, cofając się namacał fotel, usiadł, wyjął papierosa, zapalając zapałkę pomyślał: czy to już nie 35 papieros dzisiaj? diabli nie wezmą, dziesięć lat w tę, dziesięć w tamtą, et. Teraz z daleka oglądał grymas pawiana, który, zdawa-ło się, chce coś powiedzieć, rozumiem, bracie, mamrotał Tadeusz, rozumiem, co chcesz powiedzieć, durnemu pacykarzowi wytłumaczyć, rozumiem i zgadzam się, nie zaprzeczam, każdy z nas podobny jest do zwierzęcia, bydlęcia, ptaka czy płaza. Znam kobietę, która od tyłu elegancka jest jak świnia, w Ławach poznałem czło-wieka wilka – wyrósł spod ziemi i zbliżywszy pysk warknął: nie kupuj tego domu, podpalę, ja matkę trzy razy nożem dźgałem! widziałem i panienki żmije, nadzwy-czaj wrażliwe na każdy ruch mężczyzny. Ulicami wileńskimi chodzi kilku ludzi lwów, są też wróble, i wrony, szczerze mówiąc, babunia Ewa Maria też była wroną, a Zabelka kuropatwą, a pani nauczycielka ze szkoły wieprzowskiej na pewno była

Page 90: Naszyjnik z wilczych zębów

90

Leonardas Gutauskas

łabędziem, nie przypadkiem w lód jeziorny wmarzła, do ciepłych krajów odlecieć nie zdążyła, niemało jest suk, psów, psów-tropicieli, pięknie tropem krwi idących, a małp – pełne kąty, dość tylko światło zgasić, nieważne, w szkole czy klubie za-kładowym, za to konie są rzadkie, daj, Boże, wieczne odpocznienie koniu Fernan-delowi, no, a teraz poznałem i pawiana poetę ojcowego syna Tadeusza, cóż, bardzo przyjemnie, wygłupiał się Tadeusz i pociągał z zaskórnej swojej buteleczki, stojącej w skrzynce z farbami. Raz, dobrze pociągnąwszy i spojrzawszy na butelkę przez świecę, Tadeusz powiedział: Życie w Skrzynce z Farbami, i splunął, słowem, uznał, że namalował swój autoportret. Wtedy znów wspomniał powojenne Kowno, wy-cieczke do ZOO i bolesny policzek od Justasa w sadzie Mikulonisowej: przyleciał stamtąd do domu, zamknął się w pokoju i długo oglądał w lustrze swój goły tyłek, nie mogąc uwierzyć, że i jego siedzenie jest takie same czerwone, jak pawiana...

I już położywszy się do łóżka, które stało na miejscu, w pracowni, paląc po ciemku i pociągając z butelki, i to jeszcze jak pociągając, bo do picia wprawił się w Wieprzach, kiedy był pod opieką Ewy Marii, pod skrzydełkiem Jakuba, to on, bywało, zaciągnie dziecko na potańcówkę i każe grać na harmonii (samouk Ta-dziuk Szymona całkiem znośnie rżnął polkę czy walca), a za granie – szklanka samogonu, pijanego do nieprzytomności przynosi Jakub, sam ledwie na nogach się trzymający, i po cichu w komorze układa, żeby matka Ewa Maria nie usłyszała, tak stopniowo zupełne jeszcze dziecko do picia się wciągnęło, na Zielonej Gó-rze też popijał dżyndżę, i w Wilnie tanie wino atramentem zwane, a kiedy został malarzem, potrafił i sam, bez towarzystwa, butelkę opróżnić, sam nawet nie za-uważył, jak w wódce utonął, prawda, pił nie co dzień, tylko jakby go nachodziło – pracuje, maluje, pisze, i nagle jak worek na oczy, jak mgła – wytęskniony zapach wódki, i ciągnie pacykarza aż na dno, po kilku dniach i nocach znów topielec na powierzchnię się wynurza, żywy i zdrowy, i tak się ten krąg toczy, kości ofiary pod tym kręgiem trzeszczą, ale to jeszcze na razie nie śmiertelne.

Leży w łóżku na wznak, pali, z butelki pociąga i medytuje: Jednak co za szczę-ście, że obraz to tylko metafora, nie życie, a poetyckie majaczenie. Przecież ten po-eta-pawian nigdy naprawdę poecie głowy nie utnie, nie urwie sobie makówki, nie napisze najohydniejszego chyba na świecie wiersza: „za miasta-twierdzy cuchnącej śmietniskiem w barłogu królewskiej pieczary rozkrzewiła się sól bo rzuciłeś zaklę-cie ohydne i przez rozwidlenie, na okręcie szaleńców, i dokądże niesiesz ten ogień co z brodą czerwoną co go szatan opętał co z matki wyrwany jest łona pragnienie to alegoryczne?”, nie napisze i najpiękniejszego wiersza: „pięknie paproć w grudniu rdzewieje, pięknie róża rozkwita przed świtem... ”, nigdy się nie podpisze imie-niem poety, nigdy nie zmusi poety do ujeżdżania małpek w wolierze w ZOO, nie zmusi do spuszczenia przed tłumem spodni i pokazania czerwonego tyłka, nigdy nie zmusi do siadania na chodniku i czekania, aż uliczna wajdelotka zacznie iskać w głowie poety, dziękować Bogu i szefowi piekieł, że obrazy nie obracają się w ży-cie. Palnął monolog, zapalił nowego papierosa, wysączył ostatnie krople z dna butelki, lśniące nawet w ciemności, i medytował dalej: Trzeba będzie ten obraz

Page 91: Naszyjnik z wilczych zębów

91

Naszyjnik z wilczych zębów

sprzedać, najlepiej byłoby wsadzić jakiemuś poecie. Medytował, przebierał poetów, któremu chciałby sprzedać ten pawiani pysk, i wybrał, i może przez ten wybór los zaczarował, bo właśnie tamtego poety dzieci przyszły do pracowni „za prezentem tatusiowi się rozejrzeć”, rozglądały się, wybierały, szeptały ze sobą i, usłyszawszy nazwę obrazu „Poeta i jego kat”, postanowiły kupić i dziś ten obraz zdobi (a może wyrzucony gdzie kurzem się pokrywa?) ścianę domu znanego poety. Ale wtedy Ta-deusz nic jeszcze nie wiedział, tylko wybrał poetę, któremu chciałby sprzedać ten obraz, wybrawszy, uśmiechnął się w ciemności: Ciekawe, czy w pawianim pysku rozpozna swój wizerunek? pewnie nie, pewnie ujrzy mnie i pomyśli, że doskona-le uchwyciłem cechu swego charakteru, sukinsyn, najpewniej tak pomyśli, mam jednak gdzieś to jego myślenie, minie jakiś czas i pewnego wieczora zrozumie, że wszyscy jesteśmy do pawianów podobni, wszyscy gołodupcy, zadki czerwone, tfu, splunął i wyciągnął ręke po butelkę, przypomniał jednak, że już pusta, jeszcze raz splunął, wstał z łóżka i ruszył kręgami wokół bielejącego w mroku obrazu, a wyżej, w sypialni, spała jak w letargu żona, której już dawno stało się obojętne, o której Tadeusz wraca i czy wraca w ogóle...

– Powiedz, czyżby nie szokowało ciebie umieszczenie w jednym tekście dziecka i pawianich sprośności?

– Szokuje, ale dopiero teraz, kiedy przeczytałem to, co jest napisane, kiedy pi-sałem, nawet jeden włos na łysinie mi nie drgnął, nawet koniuszki uszu nie po-czerwieniały, pisałem, i było ładnie, ponieważ Pamięć t a k c h c i a ł a. To Pamięć nakazała: w jednym tekście będzie smród zwierzęcych odchodów, małe dziecko, igraszki gołodupego pawiana i pijany pacykarz. To tekst Pamięci, nie mój, żadnego błędu tu być nie może, i nikt tu nie chce nikogo bujać, jak mawiał wielki poeta Stachura. Jest to metafora, stworzona przez samą Pamięć.

– A jednak to dziecko Ewy Marii, jej złotko, znawca modłów i pacierzy... – Tak, ale jednocześnie dziecko ulicy, postrach rakarzy, autor „Teatru w skrzy-

ni”, a smród odchodów towarzyszył mu od wczesnego dzieciństwa. Rynek na Zie-lonej Górze w Kownie we dnie cały aż parował jak jaka fabryczka, w tamtych czasach na arenie rynkowej mieściło się kilkaset koni! i na wsi (nie mówiąc nawet o smrodzie z fermy kołchozowej, który, kiedy powiał dobry wiatr od wschodu, przebijał zapachy wszystkich rut i mięt z Wieprzów i okolic), tego dobra starczało:

rozsiądą się, bywało, wszyscy troje – Jakub, Ewa Maria i Tadziuk Szymona – w bryczce Okunia (z rzadka sąsiad pożyczał Jakubowi konia z wozem, wiadomo, nie za darmo – pół worka szczupaków, leszczy i linów już nazajutrz miało leżeć pod Okuniową łaźnią), siadają więc wszyscy troje, bardzo ładni, i Jakub prawie trzeźwy, zmieniony nie do poznania – miasteczko widzi i nadziwować się nie może: czyżby to był ten sam pijak, kłusownik, co w Pokopiach biedę klepie? a dziecko marzy: ogon Siwego jedwabny, kopyta złote, koła bryczki z czystego srebra, i niedaleko te jego marzenia z rzeczywistością się rozmijają. I oto Siwy, który całe 18 kilometrów

Page 92: Naszyjnik z wilczych zębów

92

Leonardas Gutauskas

do Wiłkomierza równym truchtem przebiegł, ni razu nie stanął, ni razu nawet nie pierdnął, już w samym Wiłkomierzu, przy kościelnym murze, już na placu, zupełnie niedaleko kościoła, kiedy wszyscy ludzie patrzyli, któż to tu taki ładny, a poznawszy witali się z Jakubem, Jakub odpowiadał, unosząc czapkę (Tadziuk Szymona dziwił się: Patrz, nawet w Wiłkomierzu wszyscy Jakuba znają), akurat w chwili, kiedy czterech młodych księżyków już wychodziło z plebanii i prosto przez plac zmierzało do kościoła, już się zrównali z Jakubem, akurat wtedy Siwy (dziecko dłońmi oczy zasłoniwszy szepcze: Żeby go wilcy rozszarpali, żeby mu wrony ślepia wydziobały, żeby mu gile krew wyssały) podnosi ogon i wystrzeliwszy nagromadzone przez tych 18 kilometrów w brzuchu gazy, które jak grzmot wstrzą-sają bryczką, zaczyna walić, wali, i końca, zda się, temu waleniu nie będzie, a już smród – wrony nieżywe z wysokich lip spadają, ludzie nosy w rękawy chowają, jakby tej kupy mało jeszcze było, koń pałę ohydnie aż do ziemi wywala i żółte mo-rze puszcza, wody płyną parując, drogę młodym księżykom zagradzając, ci próbują przeskoczyć, gdzie tam, takie jezioro, tylko więc rękoma sutanki unoszą, palcami nosy zatykają i okrężną drogą, omijając jezioro, w bramie kościelnej się kryją. Jaku-bowi aż mowę odjęło, jak uniósł czapkę przed ojczulkami duchownymi, jak otwo-rzył usta pozdrowienie wypowiadając, tak i skamieniał, a koń, chabeta przeklęta, kopyta gliniane, chwost z konopi, jakby mało jeszcze wstydu narobił, jeszcze swoją pałą wymachuje i trzy razy nią sobie po brzuchu, jak bęben od trawy cmentarnej pokopskiej wzdęty, grzmoci, że aż dudni i echo od wiłkomierskich wież się odbija! Każdemu z tam będących i samemu Jakubowi jest jasne, że dupy koniu szpuntem od piwnej beczki się nie zatknie, każdemu jasne, że plac przykościelny po odpuście i tak będzie pełny gówna po brzegi, a mimo to nie może Jakub zwierzęciu darować, chłoszcze batem, na krzyż i na ukos, i krzyknąwszy: Ty, mama, jak sobie chcesz, możesz z dzieckiem zostać, ale mnie tu nie będzie (staruszka z dzieckiem ledwie zdążyła z bryczki wyskoczyć), i już leci Jakub przez Wiłkomierz, tym samym pę-dem całą drogę do Wieprzów pokonuje, ciągle konia batem traktując, aż wstaje w bryczce, jak Cygan jaki jaskółki batem podcina...

– Ależ to zupełnie naturalne, dziecko, koń, koński nawóz... – Zgadzam się, a jednak dwa widoki: czysto, odświętnie wystrojone dziecko

i straszliwy smród końskiego gówna – w biały dzień, pośrodku placu i jeszcze na oczach księży, zgódź się, nie bardzo te dwa obrazy do siebie pasują.

– No tak, nie bardzo.– A oto dlaczego: nie sam fakt oko i ucho drażni, fakt jak fakt, jak wszystkie

inne fakty – nic dodać, nic ująć – tylko fakt, i kropka. Drażni ucho umieszczenie obok siebie słów „dziecko”, i „gówno”, „smród”. Wyobraź sobie, że w słowniku po słowie „dziecko” stoi nie „dziedzic” – właściciel majątku ziemskiego, lecz „gówno”, toż to byłoby wielkie świństwo Języka! Byłoby, ale tak nie ma, bo przed słowem „gówno” stoi słowo, trochę niby zbliżone w sensie, a jednak zupełnie inne – „gów-niarz” – młodzik, smarkacz, człowiek niepoważny. Tak samo i w książce – ucho bodą słowa, ale słowa to jeszcze nie życie, choć z trudem, ale jednak żyć można

Page 93: Naszyjnik z wilczych zębów

93

Naszyjnik z wilczych zębów

i bez słów, i z zagipsowanymi ustami żyć można, nawet bez języka niektórzy w głę-bokiej starożytności i w czasach nowszych żyli, ważna jest w życiu Pamięć, a nie rozmieszczenie słów, bo słowo – to tylko metafora, i obawiam się, że prawdziwe znaczenia tych metafor zostały już przez nas na wieki zapomniane.

– Wszystko to tylko puste wywody, wykręty, kruczki kancelaryjne, mydlenie oczu czy coś w tym rzodzaju...

– Możliwa rzecz, a jednak jest to naturalne usprawiedliwienie, nie paczące obra-zu Pamięci – tak samo naturalna jest tkanka tekstu – taką utkała ją Pamięć. O, gdy-by w tekście stryj Jakub stał na czworakach wśród hien, a Siwy siedział w bryczce obok Ewy czy dziecka albo gdyby ojciec Tadziuka w wolierze w ZOO zamiast pa-wiana małpki ujeżdżał, pawian zaś stał przy dziecku i sylabizował ho / mo sa / pi/ ens człowiek, wtedy mógłbyś mnie oskarżyć, na stosie spalić, choć i takie perełki wychodzą spod piór namiętnych pismaków w południowych kraikach, wybacz im, szatanie, o, wtedy mógłbyś wodzić mnie po wioskach i, łopuch łopianu na głowę mi włożywszy, wołać: Oto wielki fałszerz Pamięci, rzućcie weń kamieniem, choć nawet i wtedy moja wina byłaby bardzo umowna – wspominając Stary Testament, za jakimś głazem na pustyni ukryty, nie takie rzeczy byś ujrzał, wszak powiedziane jest: „Przeklęci niech będą ci, którzy z byle jakim bydlęciem przestają! I lud cały powinien na to powiedzieć: Amen”. Za kamieniem ukryty, ujrzeć mógłbyś rzeczy wielce n i e n a t u r a l n e: i niewiastę pod osłem, i mężczyznę na wielbłądzicy, i dzieweczkę pod baranem, ujrzawszy zaś, mógłbyś się zacząć zastanawiać nad n i e n a t u r a l n o ś c i ą najnaturalniejszej i najsłuszniejszej księgi na świecie...

Niewiele z tej najstraszliwszej w dziejach ludzkości wojny Tadziuk pamięta – kilka obrazów zaledwie, a i te nie wiadomo, czy są wspomnieniami własnymi, czy zasłyszanymi później opowiadaniami innych ludzi, które stały się wspomnienia-mi własnymi, kilka wyblakłych obrazów: jeden z Kowna, drugi z Wilna, trzeci z Wieprzów. Urodzony w 1938 roku, trzy-, cztero-, pięcioletni brzdąc – cóż mogło utkwić w głowie takiego myszątka? Ogień? Wybuch? Łuny pożarów? A jednak co nieco pamięta:

na wysokiej górze – tłum ludzi, wszyscy milczą, wszyscy patrzą w dół, w odle-głą kotlinę, w której coś się pali, coś w dym się obraca, ale nie sposób dojrzeć, co (teraz Tadeusz już wie: to płonęła Słobódka, dzielnica Kowna, zmieniona przez Niemców w getto i spalona, na tamtym przedmieściu stał również domek jego rodziców, płaczące kobiety – to mieszkańcy Słobódki, wypędzeni z własnych sie-dzib jak stoją – wszyscy musieli zaczynać wszystko od nowa – znaleźć mieszkanka, jakieś meble, nauczyć się od nowa żyć, kochać się, robić dzieci, a z biegiem czasu również i kraść, i oszukiwać), tylko krwawa łuna na twarzach ludzi, krwawe iskier-ki we łzach szlochających kobiet;

czarna noc, za oknem bulgocze Wilenka, rodzina siedzi po ciemku, za ścianą ktoś z kimś się sprzecza, nagle ogłuszająca syrena, straszne wycie, i ludzie, zbiegają-

Page 94: Naszyjnik z wilczych zębów

94

Leonardas Gutauskas

cy schodami w dół, grupa ludzi zbita ciasno w tłumek, lecą przez śnieg na lód rzeki, wszyscy się kładą, wokół wybuchy (dziś Tadeusz już wie: było to pod koniec wojny, wtedy Wilno bombardowała nacierająca Armia Czerwona, dom, z którego uciekali ludzie, stoi po dziś dzień, ten sam żółty dwupiętrowy dom na ulicy Zarzecznej, do którego po wojnie, zdaje się, w 1952 roku, rodzina przeniosła się (wróciła) z Kow-na, tamtą noc przypomina tylko miś, który wydał ostatnie swe zabawkowe tchnie-nie dopiero parę lat temu – odłamek bomby przebił ścianę i zaczepił siedzącego na szafie niedźwiadka, przez wszystkie te 35 lat przez „ranę” w boku sypały się, sypały drobne jak piasek przedwojenne trociny, podobnie jak piasek w dołach po kartoflach w Pokopiach szszszszszsz);

Ewa Maria, Jakub, ojciec, matka i on siedzą w ziemiance, przez otwór w „bun-krze” wpada światło porannej zorzy, nagle w otworze pojawia się brudna, zmęczona i zła twarz, usta się otwierają i niezrozumiałe słowa mącą spokój ziemianki, i słowa stryja Jakuba nein nein hajmat hajmat, twarz znika, i wtedy coś wybucha, wydaje się, że niebo się wali (Tadeusz przypomina teraz: to był Niemiec, który namawiał stryja do wycofania się razem z frontem do Germanii, i słowa nein nein hajmat hajmat są teraz zrozumiałe – nie nie ojczyzna, stryj chciał powiedzieć: nie, nie, nigdzie nie pój-dziemy, tu nasza ojczyzna, a granat rzucił ten sam Niemiec, odszedłszy kilka kroków – szczęście, że ten utkwił w otworze i wszystkie odłamki poszły górą).

Oto i wszystko, i cała wojna – tylko te trzy obrazy zachowała pamięć Tadeusza, powojnie natomiast przypomina już lepiej, można by powiedzieć: powojnie jak sól wżarła się w kości Tadeusza, jak rdza nie do usunięcia, jak Wieczna Zmarzlina – jak przypływ i odpływ z fazami księżyca, pojawia się ono i znów ustępuje, by się ukryć gdzieś w zakamarkach zapomnienia. Każdy przypływ przynosi, wypłukuje zapo-mniane, zda się, na zawsze widoki i obrazy, każdy odpływ zabiera je jak szczątki rozbitego okrętu w nieosiągalne dla wzroku głębiny. I tak falują te fale pamięci, raz pieniste grzbiety o niebo się ocierają, raz krwawa piana zmęczonym stopom ulgę niesie. Oto i tej nocy: siedzi Tadeusz w pracowni, głowę na rękach wsparł, patrzy w płomyk świecy (maluje tylko przy świecach, może podświadomie Rembrandta naśladując), patrzy, jak nocne ćmy i inny latający drobiazg, który przez okno do środka trafił, zatoczywszy krąg wokół płonącego oka świecy, tylko klap, i już spada jak drobinka popielistego łupieżu na białą kartkę papieru, na białą, wciąż nie zapi-saną, choć już północ minęła, już pora, by się słowa równymi, ładnymi rządkami kłaść zaczęły, siedzi więc, patrzy w płomyk, papieros zgasł, tusz na piórze dawno wysechł – nad białą kartką papieru jego twarz jest jak dotknięty przez czas, po-czerniały gipsowy portret i oczy wyglądają jak z gipsu, nic nie widzące, ale to tak się tylko wydaje – oczy widzą: przez ogienek świecy, przez migocące skrzydełka ciem widzą jaśniejszy od płomyka, chylący się ku letniemu wieczorowi dzień, zbu-rzoną wieżę miasteczkowego kościoła, czarne wrony na wierzchołkach drzew pod kościołem, i powoli, powoli, jak cień przez trawę, przez ostatnie kwitnące w zbożu kwiaty, spojrzenie jego ześlizguje się na powojnie – tej nocy przypływ pamięci wypłucze coś nowego, nieoczekiwanego, niezwykłego:

Page 95: Naszyjnik z wilczych zębów

95

Naszyjnik z wilczych zębów

pod lasem na kępie trawy siedzi Tadziuk Szymona (już podrośnięty, pobierający nauki nie tu, nie w szkółce wieprzowskiej i przywieziony na lato do Ewy Marii, do Jakuba dla podreperowania zdrowia kozim mlekiem). Nie powiedziałbyś, że moc-no, nie do poznania się zmienił, nie, ciągle jeszcze to Tadziunia Szymona, jeszcze nie Tadeusz, stąd i dawni przyjaciele wioskowi – Antuk i Piotruk – też obok, na tejże kępie siedzą. Siedzi trójprzymierze, dokonania mijającego dnia omawia, błędy i niedociągnięcia analizuje, żeby ich już nie powtarzać, sukcesy głosi, jeden drugie-go za odwagę i pomysłowość chwali, pod wieczorne niebo wynosi:

to ty, Antuk, wymyśliłeś, zaczyna Tadziuk Szymona, głowę masz jak król Sa-lomon, nie mogę zapomnieć, jak ten w kłębek zwinięty, z dupą odstawioną wokół wioski po niebie latał, zupełnie jak jaki wiedźmin na miotle, leci i wrzeszczy ra-aaatuuuuunkuuuuu, jeszcze teraz brzuch od śmiechu pęka, chichiiichhiiii, uuufff, ledwie dech może od śmiechu złapać. Antuk, nieco zapłoniony (miastowy człowiek chwali), wzrok na ziemię spuścił, patykiem w kretowisku grzebie i milczy, no bo co, ma się chwalić, wszystko od nowa relacjonować, przed oczami jednak przelatują, jak na przygodowym filmie, obrazy wielkiego dokonania, nie czuje nawet, jak znów, jakby to pierwszy raz było, zabierają się do udzielenia nauczki natrętnemu staremu Kosteckiemu za to, że wszystkie skarby trójki przyjaciół – pancerfausty, granaty, pociski moździerzowe – odbiera albo ukryte znajduje jak jaki detektyw, niczego się przed nim nie ukryje, a jeszcze mówi, że dobra życzy, żeby jego gile skąsały, znów cały plan z e m s t y jak na dłoni: stary Kostecki ma największy w całym mia-steczku wychodek, na murowanym fundamencie stojący, wszyscy wiedzieli, że dół wychodka Kosteckiego jest wycementowany i podśmiewali ze starego: może tobie tam w tych prusach dupę kto posrebrzył, boisz się, żeby jaka grudka ziemi srebra nie zabrudziła? stary ręką macha i spluwa: czy wy, durnie, zrozumiecie, jak kultu-ralni ludzie żyją. I przesiadywał stary w tym domku dłużej od innych, boż trzeba i gazetkę poczytać – uczony bardzo, pruskiego języka powąchał, po 10-15 minut stary tak przesiaduje, dość więc czasu, by wszystko jak należy przygotować: blasza-ną puszkę napełnić trotylem, wsadzić sznur „bokforowy”, podpalić go, wrzucić do dołu, utopić (cała zaleta „bokforu” polega na tym, że pali się i pod wodą) i wycofać się za gumno, do olszyniaku... Stary po sutej kolacji już z gazetą pod pachą nad-chodzi, zamyka się, już popierdywać zaczyna, kaszląc przy tym, żeby sąsiedzi nie słyszeli, gazetę rozkłada, wtedy wszyscy trzej po cichu czołgają się do wychodka, od tyłu, przez otwór bombkę w dół spuszczają, lont przedtem podpaliwszy, i na czworakach jak najszybciej do olszyniaku. Wybuch był silny, domek, prawda, nie rozpadł się, dach tylko zerwało, za to razem z drzwiami wyleciał i Kostecki, jak siedział, tak wyleciał – właśnie ten jego lot, zwiniętego w kłębek, kręgami, kręgami wokół wioski, nieco powyżej kominów, wzbudził największy śmiech, nawet teraz, już po wszystkim, po kilku tygodniach, Tadziuk Szymona mówi: Jeszcze i teraz brzuch ze śmiechu pęka, chichiiiichiiiiuff... czysty król Salomon, potakuje Piotruk i już inną zabawę wspomina:

a pamiętacie, jak kołchozowe siano podpaliliśmy? i znów cała trójka się śmieje,

Page 96: Naszyjnik z wilczych zębów

96

Leonardas Gutauskas

aż do łez, a przez łzy piękny widok ogląda: wóz siana płonie, konie, z zaprzęgu urwawszy się, przez pola lecą, chromy wozak z fermy, jedną nogą pociągając, jak kula mknie, już do miasteczka dobiega, a trójka za pagórkiem po ziemi się tarza, śmiechem się dławi, ale armata, uhaha, rechocze Antuk, ale Tadziunia i celny, ihi-hihi, wtóruje Piotruk. I rzeczywiście – z jakich stu metrów smolakiem wóz podpa-lić! A wszystko jest proste – najważniejsze to łuskę wystrzelonego pocisku mocno w pień wbić, w stronę drogi otworem, wywiercić w gilzie otworek, nasypać prochu i wylot zaczopować szczelnie smolakiem, potem zaczekać, póki chromy wdrapie się ze swoim wozem na górkę, może nawet stanie, żeby odlać, wtedy wystarczy tylko przytknąć zapałkę do otworku z prochem i uciekaj, smolak sam drogę znaj-dzie – czpuch w siano, i już płonie! I już poważnie, bez śmiechu, Tadziuk Szymona konkluduje: Szczęście, braciszkowie wy moi, że wozak trochę stuknięty, wszystko na leśnych zwalił, inaczej mielibyśmy biedy, niech je licho takie zabawy. Przyjaciele potakują: Trzeba z tym prochem skończyć. Postanowić łatwo, ale słowa dotrzy-mać... Już następnego dnia przybiega Antuk do Tadziuka Szymona i, odprowa-dziwszy na stronę, pokazuje: obie kieszenie pełne prochu, proch dobry, nie drobny, a takie równe malutkie cegiełki – akurat dobry do roboty, jaką sobie zamierzyli: przekraść się po kryjomu na trzaśnik starego Kosteckiego, ponacinać nożykiem wierzch kłodki i w rowki nasypać prochu, a pośrodku wbić w drewno dwa naboje. Jak uradzili, tak zrobili, po wykonaniu roboty legli na skraju sadu pod bzem, jak kury w piasek się wkopali, obserwują, a stary, powłócząc nogami, już koguta, jak barana dużego, niesie (podepcze, bywało, kurę, to ta pół dnia jak nieżywa leży, na nogi wstać nie może, albo jak walnie ostrogami, to tylko się trzymaj, sam stary nie-raz ucierpiał, chyba dlatego śpiewaka wykończyć postanowił). Niesie, nogi koguta związane, krwawe oko w niebo spogląda, kładzie szyję koguta na kłódce i unosi siekierę, a siekiera szeroka, na całą kłódkę, prawdziwa siekier królowa, uniesiona siekiera jakby w stronę bzów błyszczącym okiem rzuciła, jakby grożąc: mogę nie tylko kogucie głowy, mogę i makówki wyrwańców za jednym zamachem! Aż się przyjaciołom nieswojo w kryjówce zrobiło, ale dalej czekają, patrzą, co będzie: a siekiera już spada jak jastrząb na kogucią głowę, tnie... i w tej samej chwili, kiedy głowa koguta leci do nieba, stary spada w głąb piekieł, ale co najciekawsze – obo-je płoną, płomień jest jakiś niby nieziemski, niebieski, leci kogucia głowa, pieje płomieniem objęta, całe miasteczko patrzy, rękami macha, kogutowi szczęśliwej drogi życzy za to, że tak dokładnie przez ostatnich pięć lat czas mierzył w dzień i w nocy, a trójce już koguta szkoda. Tadziuk Szymona mruczy: Lepiej bym tego nie oglądał, i ja lepiej bym na grzyby poszedł, potakuje Piotruk, i ja też lepiej bym wronięta z procy bił, wszystko korzyść, mniej wron by na drzewach we dworze krakało. Słowem, zabawa, choć się udała, radości dzieciom nie przyniosła, zrozu-miały myszęta, że to ni to, ni owo, zapadło więc postanowienie: wszystkie zapasy pocisków i granatów w dole po kartoflach zakopać i jeszcze dużym kamieniem przywałić, żeby nigdy nie naszła niedobra pokusa resztek wojny wykorzystać, bo zabaw i bez prochu starczyło, tylko się nie lenić, nie drzemać. Oczywiście, najwe-

Page 97: Naszyjnik z wilczych zębów

97

Naszyjnik z wilczych zębów

selsza rzecz to kocie loty: złowić kota, wziąć świński pęcherz, nasypać doń grochu, nadmuchać, zawiązać i przymocować do kociego ogona – chwila, i kocur cały swój chytry koci rozum traci: nie tykając łapami ziemi leci, ponad drzewami, ponad chmurami mknie i na wieki rodzinne strony opuszcza. W trzy lata może jakich sześć kotów tak w chmury puścili, do dziś pewnie na wysokościach latają – boż tam, pod niebem, ani osty, ani dzikie róże nie rosną, jakim więc kolcem mógłby kot pęcherz przekłuć? żadnym. Albo wielka nauka latania gzów po ziemi: łapiesz najstraszniejszego gza, takiego, który dźwiękiem swoich skrzydeł konie i krowy do szału doprowadza, łapiesz, nieco go ogłuszasz, żeby nie uciekał, wtedy wyry-wasz długie żądło, równiutko odkąsujesz, bardzo dokładnie wsadzasz mu w odbyt i puszczasz wolno: giez brzęczy, ale tylko po ziemi, po ziemi, w górę nie wzlatuje, koniuszkiem żądła po kretowiskach, po trawie szoruje, na uczących gzów latania aż patrzyć ładnie, a krwiopijcom nauczka – będą wiedziały, jak żywiołki krew ssać. Albo jeszcze – żabie wyścigi, prawda, w tej zabawie Tadziuk udziału nie brał, uciekał, jakąś wymówkę znajdował – nie mógł patrzyć na te okropieństwa, ale Antuk z Piotrukiem to śmiałki, robią, co im się podoba, a to się podobało: złapią trzy, cztery zielone żaby, kijkiem albo prztyczkiem nieco ogłuszą i zdzierają skórę (właśnie z powodu tego zdzierania Tadziuk uciekał): Piotruk trzyma żabę za gło-wę, a Antuk chwyta nóżkę, ściska dwa palce i pociąga – skóra ześlizguje się jak po maśle, zadziera tę koszulę żabie na głowę jak Januk Okunia Magdusi jej koszulę na Kulu nad Rzeszanką, i odkłada na bok, tak oporządzają wszystkie cztery, wtedy układają w jednej linii i czekają, jak wiadomo, żaba to stworzenie ruchliwe, poleży, odpocznie i ... zaczynają się wyścigi: skik, skik bez skóry, jedna do rzeki, inna do błota, trzecia jeszcze gdzieś, a czwarta prosto w ognisko na węgle, przyjaciele śmie-chem się dławią, rechoczą, po trawie się tarzają, czasem sami za żabą w ognisko, dobrze, że Tadziuk Szymona nie brał w tym udziału, inaczej jak by dzisiaj swoje wierszyki o przyrodzie pisywał, jaki wstyd byłby przyrodzie w oczy spojrzeć, a zie-lone żaby akurat bardzo lubią w wierszykach mieszkać, nocami kumkać, dzieci do snu kołysać. Najpiękniejszą jednak zabawą był po wojnie „kołowrót”. Cała tajem-nica tkwiła w łyżwach. A łyżwy były specjalne, jak u Indian w Północnej Ameryce: drewniana płoza, a dołem drut, mocowane do butów skórzanymi rzemykami, drut spiłowany pilnikiem, żeby był ostrzejszy i lepiej lodu się trzymał. Oto łyżwy już gotowe, już wypróbowane, teraz kolej na kołek: pracuje kilku, bo to robota nie dla jednego. Wyrąbują przeręblę, wstawiają ten kołek i czekają, aż mocno wmarznie, wtedy przynoszą koło od wozu i mocują na kołku, do koła przybijają krzyżak, dwie długie żerdki na krzyż, wychodzą cztery końce, możesz się uczepić, rozpędzić i już koło samo się obraca, tak lecisz, że tylko w uszach świst, albo można cztery sanki przymocować, na każdym końcu jedne, wtedy już pół miasteczka naraz, w koło, w koło, aż w głowie wirować zaczyna, niektórzy się urywają, lecą po lodzie w śnieg, jedni do sanek siadają, drudzy koło kręcą, kręcą ze wszystkich sił, wtedy już nic nie trzeba, wydaje się, że jakaś wielka niewidzialna siła sama koło obraca, piękne to w dzień, ale jeszcze piękniejsze w nocy, w świetle gwiazd, księżyc tuż nad lodem

Page 98: Naszyjnik z wilczych zębów

98

Leonardas Gutauskas

wisi, gwiazdy też tuż obok w krąg mkną, a ty wirujesz, wirujesz, aż do zawrotów głowy, już się nie obracasz, a w głowie wciąż wiruje, ciągle wiruje, i taka błogość w sercu, zda się, wirowałbyś i wirował bez końca, szkoda tylko, że zima nie wiecz-na, na wodzie wirować się nie da...

Dziś, z takiej oddali lat, i „kołowrót”, i latające koty, i płonące wozy z sianem, i żabie wyścigi – wszystko to wygląda jak przyprószone smutnym szronem, dwoi się, troi w oczach, i Tadeusz nie jest nawet pewien, czy to działo się naprawdę, czy to tylko od wiecznego zawrotu głowy, od wiecznego obracania się przeciwko ruchowi wskazówek zegara wciąż dokądś w przeszłość, w zapomniany, pochowa-ny pod warstwą kurzu świat... zabawy dzieci powojennej wsi – czyż to nie bajka? A w mieście? czyżby w nie umiano się bawić? jeszcze jak umiano, wspomnijmy chociażby bańki mydlane – czym nie wspaniała zabawa, czym nie bajka? i nie tylko bańki mydlane:

pośrodku placu – złoty posąg, i nogi, i głowa, i ręce, i wąsy – wszystko ze złota, i czapka, dzień i noc złote oczy (a jednak nie z czystego złota, z domieszką brązu) spoglądają na wdzięczne twarze kownian, i zawsze się zdawało, że trzymana w zło-tej dłoni złota fajka kurzy się dzień i noc, jak z ofiarnego ogniska dym ulatuje, ku czci chwalebnych zwycięstw, żeby przechodnie nie zapomnieli, żeby przez wieki wdzięczni byli, posłuszni i pracowici, rano i wieczór ładnie posągowi się pokłonili, przed wąsami czapki zdjęli, wieczorną modlitwę do Słońca Świata odmówili, nie zapomnieli nigdy, że prochem byli, a teraz władcy ziemi. Czapka posągu jakimś złotym światłem świeci, Stare Miasto kowieńskie oświetla, żeby ludzie nie kryli się po zatęchłych piwnicach przeszłości, żeby nie marzyli o niebieskich zamorskich migdałach, świeci, żeby wszystko na wskroś widoczne było, żeby nawet myśli dzie-ci ulicznych jasno jak na dłoni lśniły. A jednak nie lśniły, w mroku się kryły, bo tylko głupie zabawy je obchodziły, różne nieludzkie pomysły, słowem, złoto bał-wanka dzieci nie interesowało, patrzyły na statuę wielkiego wojownika jak na rzecz najzwyczajniejszą na świecie, którą można też z pożytkiem dla siebie wykorzystać, i wykorzystały, aż spojrzeć miło, i to w porę zdążyły, bo po kilku dniach podobne monumenty już zlatywały z wysokich piedestałów, padały złotymi twarzami o zie-mię, rozsypywały się i znikały. Prawda, nie tylko dla dzieci ten bałwan był zerem, miejskie gołąbki niebiańskie od rana do wieczora kładły i kładły ładne kupki na złotą czapkę, na nikogo nie zważając i nikogo się nie bojąc.

Zabawa jak zabawa, ani gorsza, ani lepsza, zwykłe igranie dzieci ulicy z ogniem (w ognistych czasach urodzone, przy ogniu wyrosłe, do igrania z ogniem były przyzwyczajone). Tym razem potrzebne były jednak rzeczy niezupełnie dziecię-ce: piłka do cięcia metalu i „solarka”, taka lurka, którą napędzane, kręciły się po mieście różne samobieżne pojazdy gąsienicowe, bo szmaty, w tej właśnie lurce wy-moczone, paliły się po kilka dni, a czas palenia się stanowił najważniejszą część tej szczególnej zabawy – im dłużej będzie się palić, tym więcej radości i śmiechu, bo przecież wszystko się robiło dla śmiechu, dość już podczas wojny ludzie się napłakali, niech się teraz pośmieją. Śmiechu dzieci najbardziej w tamtych czasach

Page 99: Naszyjnik z wilczych zębów

99

Naszyjnik z wilczych zębów

ludziom brakowało, swobodnego, nieprzymuszonego, nie nakazanego, prawdzi-wego kryształowego śmiechu. Słowem, dostawszy narzędzie i paliwo, trzeba było się przekonać, czy statua jest w środku pusta jak arbuz, jak próżny dzban gliniany, pewnej więc nocy Tadzik z Andrzejem podkradli się do świecącego nawet o pół-nocy bałwana i ręcznym świdrem wyborowali otworek – metal był nie grubszy, niż pół leżącego pudełka zapałek. Wszystko w porządku, szepnęli w jeden głos uczestnicy zabawy i udali się w umówione miejsce, gdzie czekali inni uczestnicy imprezy, i już idą: pierwszy Tadzik z piłką do metalu, za nim Andrzej z drabiną na plecach, dalej dwóch, Franka i Ryczka, wlecze kocioł z namoczonymi w „solarce” szmatami, i oto są już na miejscu: Andrzej podstawia drabinę – jej wierzchołek akurat sięga połowy szerokich, potężnych złotych pleców, stójki opierają się mię-dzy łopatkami, Tadzik sprytnie jak cyrkowiec wzlatuje po drabinie na górę i dzyru dzyru piłuje dokładnie w miejscu, gdzie złota czapka łączy się ze złotą głową Słoń-ca Świata, dzyru dzyru dzyru, i po 25 min. wierzch głowy z czapką jest już w ręku Tadzika, wtedy obaj niosący kocioł z wielkim trudem wdrapują się z nim do pozio-mu łydek Tadzika i podają mu dokładnie wymoczone szmaty, Tadzik ledwie zdąża wpychać je przez otwór w głowie do środka statui, ale wpycha, wszystko się mieści, ginie jak w worku bez dna. Słowem, szmaty sięgają już szyi, jeszcze trochę, i już by z wierzchu sterczały. Następnie Tadzik wyciąga malutką buteleczkę, odkręca korek i ostrożnie, oszczędnie polewa benzyną (a może i naftą – kto to teraz, po tylu la-tach świetlnych, zwącha, benzyna czy dobrze oczyszczona nafta, najprędzej jednak nafta, bo lampy naftowe stanowiły w tamtych czasach jedyne źródło oświetlenia, oświetlały ruiny i inne relikwie wojny), wylał płyn, potarł zapałkę i... ledwie zdążył odwrócić twarz, taki wesoły płomień wystrzelił z wierzchołka głowy bałwana – aż pod niebo!

I oto rano następnego dnia stoi czwórka, ładnie w tłum wmieszana, jako jedni z licznych gapiów, amatorów różnych cudów, głowami na strony kręci, ludzkim słowom potakuje: Ale i odwaga, ale pomysł, ciekawe, jak długo ta głowa będzie dy-mić? ale dym! Tak, dym jak z komina fabryki mydła, Tadziuk Szymona rzekłby: Jak dżin z glinianego dzbana, i miałby rację. Bo rzeczywiście razem ze strasznym czar-nym dymem i czarna dusza bałwana w powietrze się uniosła, z wiatrem zmieszała i znikła jak jakie proroctwo, bo po kilku zaledwie dniach statua już leżała na ziemi i każda psina mogła nogę na nią podnieść, kto wie, może nie tylko pieski przez kilka dni (póki resztki przeszłości nie zostały usunięte) swoje pęcherze bałwanowi na plecy wypróżniały. Stoi bałwan w środku tłumu ludzi i dymi, zgaś, jeśliś taki sprytny – lurka wody się nie boi, jedno wyjście – dziurę w głowie jakim korkiem zatknąć, ale bądź tu mądry, znajdź korek do takiej głowy! takie zatyczki po Kownie się nie walały, produkują je pewnie gdzie indziej, może w samym środku świata, spróbuj więc z szybkością błyskawicy z Moskwy go przywieźć, póki dojedziesz, póki wrócisz, dym może szeroko po okolicy się rozejść, może nie tylko kownian, ale i pół Litwy rozśmieszyć, a tego nawet uliczne wyrwańce nie chciały – choć i małe, jeszcze nie wyrośnięte, ale i one wiedziały doskonale, gdzie białe niedźwie-

Page 100: Naszyjnik z wilczych zębów

100

Leonardas Gutauskas

dzie miód do lodowych barci znoszą. Postali więc śmiałkowie, w głowy się podra-pali, łokciami jeden drugiego poszturchali i poszli swoją drogą, a droga ta wiodła jak strzelił ku innej zabawie, może nie tak niebezpiecznej, ale na pewno nie mniej wesołej i pomysłowej: oto już czwórka nowe instrumenty szykuje – dwudziestome-trowy sznur plecie, piękną skrzyneczkę maluje, pracuje i wciąż bałwana wspomina, Ryczka i mówi: Najdziwniejsze, że w całym Kownie drabiny się nie znalazło, a na te skrzynki, widzieliście, z jakim trudem żołnierz właził, kark mógł skręcić, aha, potakuje Tadzik i od siebie dodaje: Wiecie, co mnie najbardziej niepokoiło? wia-domość, że jutro, pojutrze m o g ą bałwana zwalić, wtedy byłoby po wszystkim, moglibyśmy tą solarką kotom pod ogonem smarować, dobrze, że w porę się po-łapaliśmy, zdążyliśmy, a pamiętacie, znów mówi Ryczka, jak ten żołnierz zatyczkę wbijał? raz obuchem po niej, trzy razy po głowie! ja tylko się powstrzymuję, żeby nie zaśmiać się głośno, śmiech aż dusi, a tamten wali po złotej głowie, aż niebo dźwięczy, ale skąd ten żołnierzyk się dowiedział, że już sam czas po złotej głowie obuchem bić? a pamiętacie, jak ten stary płakał? wszyscy się śmieją, a on szlocha, kto wie, ze szczęścia czy z żałości?

Siedzi czwórka pod śliwą i nową zabawę szykuje, pod wieczór zgodnie pod płot sadu Tamulonisa zmierza, nie sami idą, Wandę, córkę dorożkarza, ze sobą wzięli, żeby było weselej na ofiarę czekać, oto wszyscy pod płotem leżą, sznur naciągnięty, jeden koniec w ręku Tadzika, drugi przywiązany do wymalowanej skrzyneczki, która na chodniku leży, czeka, z tej nudy już Ryczka z Wandą baraszkować zaczy-na, nie bardzo mu idzie, ale się uczy, wprawia, i ona też jeszcze niewiele potrafi, ale się stara, chudym tyłeczkiem podrzuca, dyszy, postękuje, z marnym skutkiem, ale towarzystwo swoje – nikt nie potępi, nie obmówi, Tadzik rzuca okiem i wspo-mina wieś: oto do krowy przyprowadzają byczka, dwulatka, niedorostek na krót-kich nóżkach skacze, skacze, ale dosięgnąć nijak nie może, ześlizguje się jego kijek gdzieś krowie pod wymię, wtedy jedna kobieta, której pewnie żal się zrobiło bieda-ka, podprowadza krowę pod pagóreczek, żeby jej tylny koniec był nieco niżej, wte-dy wiodą byczka, ten może by i dosięgnął, ale krowa stąpiła krok, byczek pada na kolana, a kobieta w krzyk: A idź ty, bałamucie, i już nieudałotę rózgą okłada. Nikt Ryczki rózgą ćwiczyć nie będzie, tu wszyscy swoi, jastrząbki z rynkowych okolic, z jednego gniazda pisklęta, czekają więc, kiedy się pojawi ofiara, a ofiara akurat zza rogu wyłazi, kuśtyka, laseczką płyty chodnika opukuje. Towarzystwo zamiera, stary podchodzi, ogląda się, czy nikt nie widzi, laseczkę z ręki do ręki przekłada i już się schyla, już bierze, drżącymi palcami próbuje skrzyneczkę mocno uchwycić, już się prostuje, i wtedy Tadzik szarpie... Kapelusz starego – w niebo, laska – na ulicę, cały jak liść osinowy drży, coś mamrocze, bełkocze, powietrze ustami chwy-ta, a kompania pod śliwą już się tarza za brzuchy trzymając. I oto Andrzej mówi: chebra, a gdyby tak do skrzyneczki... a? Wszyscy się zgadzają, bo rozumieją, co w tej skrzyneczce będzie zapakowane. Nawalili wszyscy po kolei, ładnie zapako-wali, przywiązali i na środku ulicy prawie już w zmroku rzucili, znów się wszyscy położyli i znów czekają, teraz już inny z Wandą życia się uczy, po nim – następny,

Page 101: Naszyjnik z wilczych zębów

101

Naszyjnik z wilczych zębów

Wandusia chichocze, rzeczywiście, widać, że jeszcze niewinne młokosy, jeszcze nie potrafią solidnie połaskotać, póki co tak sobie się bawią, bo to też zabawa, leżą, czekają i nawet się nie zmawiając wszyscy wiedzą: czekamy na dorożkarza Stanisła-wa. I oto już się pokazuje końska głowa, po niej zad i wysoki tron dorożkarza, a na tronie Polak Stanisław, wąsy sumiaste, bat jak bizun nadzorcy dworskiego z cza-sów pańszczyźnianych, ale na boki szlachetka nie patrzy, widać dobrze wstawiony, w ziemię patrzy jak ziemię sprzedawszy, patrzy i widzi: pośrodku ulicy ładna spora skrzyneczka, no cóż, zatrzymuje konia, spełza na jezdnię i rozgląda się, nawet spod końskiego brzucha na drugą stronę spojrzał, nagłym ruchem tylko chaps skrzy-neczkę i już na tronie siedzi, koń stoi, ani z miejsca, tylko się stara głowę powrócić, białym okiem na swego pana spojrzeć – jemu też ciekawie, co w skrzyneczce się kryje. Stanisław, znalezisko na kolanach położywszy, już jedną połówkę pokrywki uchyla, już drugą otworzył, już papier zdejmuje, zdejmuje i zdjąć nie może, i oto w chwili, kiedy już rozumie podstęp, Tadzik szarpie za sznur: przekleństwa! prze-kleństwa! aż na nogi wskakuje (jak stryj Jakub z Wiłkomierza lecąc), smaga Stani-sław konia, leci, jakby go sto żmij połknąć chciało, a wyrwańcom znów śmiech, znów po ziemi tarzanie się, znów aż się łzami ze śmiechu dławienie. Po wszystkim, po śmiechu, znów ładnie pod śliwą się sadowią, wielkie czyny wspominają, Tadzik i mówi: Pamiętacie żołnierzyka? (to w mieście, to na wsi mieszkając, Tadzik często nie odróżniał uprzejmego „żołnierzyk” od jakiego ohydnego ulicznego iksa, ale cóż począć, kiedy czas taki, taka chłopca dola), a jakże, wszyscy pamiętają:

wieczór, agrest, śliwki, uschłe jabłonie kryją się w długich sierpniowych cie-niach, czwórka wesoło po krzakach buszuje, z tą samą Wandeczką ćwiczenia odra-bia i oto słyszy stu-de-ba-cker stu-de-ba-cker warkocze, spoglądają przez szczelinę w płocie, a tam pełna ciężarówka żołnierzy – bagnety w niebo, hełmy słoneczne refleksy sieją. Nagle samochód staje, dzieci aż się jeżą, kto tam tych żołnierzy wie, zaczną czego w sadzie szukać, będzie bieda, ale wszyscy żołnierze na miejscach, tylko jeden zrzuca hełm, zeskakuje i prosto do sadu leci, złotowłosy, ledwie zdążył biedak spodnie spuścić, tylko pluuuuurpt puszcza, wzdycha z ulgą, na boki spoglą-da, a karabin obok, tuż przy gęstwinie pokrzyw, położony spoczywa, Ryczce tylko dłonią sięgnąć i już karabin jest własnością przyjaciół, już jest daleko od sadu, już w piwnicy pod szmatami schowany. Żołnierz tymczasem liść łopianu na dwoje rozrywa, już stoi wyprostowany, dumny, rozgląda się, a gdzie to karabin, na kolana pada, rękami w niedobrym, za przeproszeniem, miejscu grzebie, szuka, klnie, ale broń jak w niemieckie ręce wpadła, nie ma i koniec, jeszcze raz piękną wiązankę przekleństw na gałązkach agrestu wiesza, kopie coś ze złością i wskakuje na sa-mochód, jakiś czas słychać, jak tam dalej klnie i wykrzykuje, ale po chwili znów już tylko stu-de-ba-cker warkocze, nie zrozumiesz, czy to po amerykańsku, czy po litewsku, jasne tylko, że nie po rosyjsku, poklekotał i znikł za historycznym zakrę-tem ulicy. A jakże, wszyscy pamiętają – ziemia wokół agrestu wyglądała nazajutrz jak zorana, widać, pazurami żołnierzyk dyrwan orał, spod ziemi chciał za wszelką cenę broń wydostać, bez broni wstydził się do towarzyszy wracać, a karabin mimo

Page 102: Naszyjnik z wilczych zębów

102

Leonardas Gutauskas

to przepadł, kto go skradł – do dziś nie wiadomo, ale diabeł z nim – karabinów, po-cisków i tak różnych armat w tamtych czasach, kto się nie lenił, mógł w Wieprzach pół gumna nazbierać, stryj Jakub, i ten kilka kulomiotów pod sianem w chlewiku schował i tylko po jego śmierci ludzie, chlewik rozbierając (na jego miejscu stanąć miał nowy budynek zarządu kołchozu), na dwa do szczętu zardzewiałe kawałki że-laza się natknęli, zdaje się, wrzucili je do sadzawki. W mieście, rzecz jasna, trudniej broń zdobyć, ale i tu się zdarzało, że Mongołkowie, przybywszy jaką rodzinę do krainy polarnej zorzy odprowadzić, dobrze po kątach poszperają i, patrz, wyciąga-ją a to karabinek, a to granacik, a czasem nawet kulomiot, pamiętacie? znów pyta Tadzik, s y p n ą ł jak z k u l o m i o t u tratatatatatatatatatatatata! i znów wszyscy w śmiech, po sadzie się tarzają. Tak, z wojny niewiele Tadeusz przypomina, za to zabawy powojenne pamięta doskonale, zda się, nie 30-40 lat temu ze złotej głowy się kurzyło, a wczoraj, no, może przedwczoraj...

... jak ci opisać te ręce tę ledwo widzialną cieniutkich żyłek sieć te starcze plamy na palcach na dłoniach na twarzy te oczy jak świeczki płonące w nieosiągalnej dali w jej świetle klęczałeś przy łożu Śmierci? jak opisać te ręce-gałązki trzymające jak rosę wygasłą stary szklany różaniec z miedzianym krzyżykiem zielenią pokrytym? jak opisać ten biały jak kamień zimny i twardy, ach Boże, sztywny język co znał kiedyś mowę słowików i drozdów co kiedyś dziecko nauczył modlitwy i ziemi tej świętej mowy która zostanie zostanie po tym jak odejdziesz? bo mowy nie sposób w ziemi pogrzebać nie można przywalić jej grudniowymi zmarzłymi grudami nie można pochować wraz z woskowymi rękami i twarzy woskowej obrazem...

... może zacząć od wieczora przed Zielonymi Świątkami przed odpustem kie-dy ubogich tłum ogromny do drzwi zakołacze i o nocleg poprosi i na klepisku w kuchni legnie na słomie rozesłanej którą dziecko przyniosło z wieczora od są-siada Okunia legną jeden przy drugim ze swoimi torbami kijami szczudłami a Ty, Ewo Mario, przyniesiesz i pieróg rozdzielisz i mleka im wlejesz i siądziesz na ławce i wraz z ubogimi litanię odmówisz siedzieć będziesz na ławce taka malutka zgar-biona okulary na nosa koniuszku okulary te wieczne w miejsce jednego ramiączka sznureczek zwyczajny ucałujesz krzyżyk dobrej nocy im życzysz i wyjdziesz zabie-rając Tadziuka Szymona do jego komórki i wtedy ach wtedy dotkniesz jego czoła p i e r w s z y r a z takimi chłodnymi lodowatymi ustami?

... może zacząć od wieczora w niedzielę gdy z kieszeni kożucha Jakuba wysko-czyła wiewiórka i na niskim progu Ją przewróciła jak maleńką dziewczynkę jak lalkę szmacianą Anulkę, ach Boże, kruszyna wiewiórka załamała nogi zmęczone? może zacząć od dziecka co płacze na klęczkach nauczysz się pisać i wtedy przypo-mnisz te starcze plamy wosk i blask świecy?

... może zacząć od ściany karceru w więzieniu gdzie wśród dziwnych magicz-nych napisów „tut sidieł kola odnogłazyj” „nie zabud’ czto tut tianuł srok misza stichotworec” wśród gwoździem paznokciem drapanych złych przekleństw poka-

Page 103: Naszyjnik z wilczych zębów

103

Naszyjnik z wilczych zębów

zały się Jej ręce ze ściany jak sen jak widzenie dotknęły człowieka i cicho wywiodły przez bramę nieszczęścia i polem i ścieżką przez zboże przez lasy go prowadziły do małej chatynki na skraju świata samym – tam na stole już czekała go miska pachnącego „kapłunu”?

... może zacząć od wieczora gdy Ewa Maryja swój cud wyszywała – dwa lwy na szarym płótna kwadracie: woskowymi palcami-pająkami wyszywała i wyszy-wała nićmi srebrnymi na szarym tle dwoje zwierząt z bajki ze Starego Testamentu a dziecko siedziało przytulone z boku jak cień bez głosu bez słowa patrzyło napa-trzyć się nie mogło?

... może zacząć od sobotniego poranku gdy mgła jeszcze wisi nad polem i las taki smutny w oddali gdzieś groźny i odpychający a Ewa Maryja już wstaje już dziecko budzi już mówi: wstań złotko już pora już korzonki czekają idą do lasu sam czas na korzonków cieniutkich kopanie Ona wie jak te żyłki cieniutkie z ziemi wyciągnąć samej ziemi nie raniąc gładko nożem oczyścić nie łamiąc pozwijać Ona potrafi pleść piękne kosze na jagody na grzyby na kartofle na ryby ona umie pleść kosze w których raki szepczą pacierze?

... może zacząć od nocy gdy miastowe panienki jak hieny nienasycone chłop-czyka spoiły na stół ułożyły i żarły jego ciało drobniutkie i kości łamały i rwały na części paszczami zgniłymi świątynię chcąc wziąć jego cnoty i nagle – pokryte plamami zmarszczkami i dobre jak sen święte ręce ukazały się z mroku i dziecko wyniosły w noc jesienną pachnącą daleko daleko aż do Wieczernika smutnego i dziecko przyszło do siebie jak mały topielec z błota z płomienia z szalonego czasu otchłani całe wyszło?

... może zacząć od ran w sercu Blaszanym od Jezusa ran rdzewiejących ręką Ewy Maryi dziecku pokazanych kiedy drzwi Wieczernika wywalone leżały na zie-mi i świece wydarte na gnijącej podłodze kaplicy się poniewierały a rany krwawiły krwawiły?

... ale powiedz jak możesz przypomnieć Jej starości głębiny których nikt nawet stary Kawecki już nie może odróżnić od nocy bezkresnej? powiedz potrafisz za-chować w pamięci ten obłok na którym Ona na wieki zasiądzie by szyć Bogu szaty klekotać będzie stara maszynka Singera i szyć długą ścieżkę przez zboże piękną i straszną zarazem do tkwiącej gdzieś w lasach zapomnianej wioseczki Żuwinty w której na świat przyszła Rybka ta święta? powiedz jak zachowasz w pamięci czarny stateczek wysoko na strychu pajęczyną zasnuty i suknię piołunem poprze-kładaną by jej mole nie zżarły i małe pudełko w której stary zegarek czas odmierza z powrotem ku początkom w Żuwintach ku cieniom lipy zmęczonej? jak zacho-wasz ten obłok który cicho Jej palce utkały – chroni on dziecko które ścieżką po-dąża w świat nieznany i groźny w ręku trzyma dudka i raka? jak zachowasz łzy głos świecę woskową słońce zmarłe w szklanych paciorkach różańca sny i koszmary? jak potrafisz zachować pierwszy wiersz ręką dziecka pisany w godzinie Jej śmier-ci: czterech wielkich olbrzymów na ramionach gwiaździstych uniesie cię w dal w przeszłość jasną i czystą a na ziemię jesienną spadnie znów zimna rosa ptaki

Page 104: Naszyjnik z wilczych zębów

104

Leonardas Gutauskas

wołać cię będą wróć ścierniskiem wróć bosa ptaki wołać cię będą i rosa zapłacze ja cię jednak przy sobie nigdy już nie zobaczę?

– Dla kogo przeznaczony jest ten monolog?– Dla nikogo, po prostu Tadeusz dotrzymał dawnej obietnicy: utrwalić i za-

chować od zapomnienia obraz najdroższego człowieka, matki swojego ojca Ewy Marii, chwile przed jej śmiercią. Jak ten polski poeta Edward Stachura powtarzał: kiedy Bóg na wysokościach żyto kosi, Ewa Maria snopy wiąże i w kopki znosi...

– Zwykły sentymentalny monolog... – Tak, najsentymentalniejszy z sentymentalnych, bo tak trzeba, bo nie wolno

inaczej...

Początek sierpnia 1977 roku, duszna noc, Tadeusz siedzi przy oknie i patrzy na szaroniebieską linię lasu na horyzoncie, niejscami zlewającą się z niebem, słucha, jak szemrze Uła, zda się, słyszy szelest osypującego się piasku, i już jego myśl jak pająk snuć zaczyna niewidzialną nić tajemnicy – wie: w tej chwili zabrzmi trójgło-śny dzwonek, którym dzwonił w kościółku Zmartwychwstania na Zielonej Górze do mszy służąc, wie, ale już zapomniał, jakiego koloru był ten dzwonek – koloru srebra, złota, ziemi, kości, a może błękitnej tęsknoty? bo tęsknota jest jak mgła, jak świat, który za oknem roztajał... I nagle dungt o szybę, i znów dungt jak niewidzial-ny znak – nocne ćmy, i Tadeusz już pyta, sam siebie zapytuje:

kogo tej nocy na tej ziemi obchodzić mogą nocne ćmy? nikogo tylko ciebie który jesteś Ewy Marii cieniem wspomnieniem Maironisa czcicielem tylko ciebie podróżniku pustynny nie gaś lampy siedź oczy zamknąwszy i słuchaj w ciszy bez-dennej usłyszysz jak krew płynie żyłami jak pająk pod belką zerwaną sieć łata jak na skrzypcach Stradivariego gra wąsacz w ciemnościach przeszłości i wtedy zro-zumiesz:

w każde okno bezsenne ćmy nocne pukają do środka do środka ku płominiu chcą lecieć i lecą nie obchodzi nikogo to jednak bo ludzie są głusi śpią twardo w swej miękkiej pościeli głęboko pod kołdrą schowani i chrapią ustami tłustymi cmokają ustami co w złocie w nawozie coś szepczą i śni im się radość koszmar-na i świń zabijanie czy taniec dokoła ogniska rzeczywiście nie słyszą bo chrapią w swych samic intymność włochatą wtuleni i są we śnie szczęśliwi choć we śnie przynajmniej bezpieczni bo ich nic nie obchodzą jak duchy ćmy w szybę bijące patrz inni wciąż nie śpią ucztują balują i piją i żrą i tłuszcz im z gąb chciwych ścieka zeszli z Boscha obrazów żrą odbija się im klną wymiotują wymiotują rzygają na siebie patrycjusze powojnia przy korycie kwik przeraźliwy wilkołaki nieszczęsne czasów najnowszych żrą jeden drugiego nie słyszą że ćmy jak duchy w ich okna pukają i lecą i giną w płomieniu kryształów nażarci na samki swe włażą i ślina im ciecze i szepczą obleśnie i klną najgorszymi słowami są brudem są skazą tej nocy najczystszej ćmy nocne w odchodach swych topią i dyszą i jęczą w świetle lampy kryształu trzask łóżek spotniali i ślepi w męce rozkoszy trzask łóżek tych starych

Page 105: Naszyjnik z wilczych zębów

105

Naszyjnik z wilczych zębów

gilotyn ich okręty już tkwią na mieliźnie na piekielnej nieliźnie o skały już Lete rozbite nie mogą zrozumieć że statek już tonie spółkują i żrą i łykają pachnące i tłuste kurewki i jęczą starają się biedzą i pierdzą z wysiłku mandaryny brzuchate i ślepe nowi władcy gazy jutra puszczają ach jak dyszą jak szkoda im siebie ich żyły rozdęte pękają ich oczy na wierzch wyłażą ale wciąż się starają nienażarte swe hy-dry nasycić prędzej wciąż prędzej jak pod górę na brzuchu rozżartym i w wielkim wysiłku aż pęka im serce przepite i w tłuszczu wieprzowym tonące oni śpieszą nie słyszą jak w szyby ciągle puka i puka ćma-duch...

albo ci co zamknięci w pokojach samotnych nie potrafią ciszy pokochać swych strachów ci się boją groźny świat władczy świat ich przygniata puszczają więc gło-śno patefon czy radio włączają słuchają co świat im szalony doniesie tulą twarz swoją bladą do świecącej podziałki radiowej patrzą w nic w złe światełko zbłąka-nej wolności i toną pochłania ich trzask eteru co zawiódł nie słyszą jak ćmy biją w okno...

albo ci co się modlą klepią zbitki bezmyślne te już dawno swój sens utraciły po-wtarzają ciągi słów monotonne ze starych słowników cytaty oni już zapomnieli co znaczą w kurzu stopy utrudzonego i rany bolesne na krzyżu powtarzają wciąż mru-czą niepojęte teksty żydowskie kaszlą i plują chcąc wyrwać na wieki z uschniętej piersi Chrystusa tajemnice tę świętą co będzie bo wszystkim im siebie tak szkoda i każdy ciemności się boi im się tylko wydaje że modły zanoszą oni wierzą ale jest to nieprawda bo każdy bliźniemu gardło przegryźć jest gotów oni wierzą że modły przekleństwo z serca im zdejmą oni szepczą alfabet co dawno jest martwy szepczą szepczą jak deszcz nic nie słyszą są głusi nawet siebie nie słyszą nie słyszą jak ćmy uderzają o szyby...

Patrzy w noc za oknem i pyta, sam siebie zapytuje, choć pijany nie jest, trzeź-wiejszy od psa czy barana, trzeźwy jak liść, jak trawa, i odpowiada:

ale tobie sądzone czuwanie, dlaczegoś nie spytał Ewuni, jak czas był ku temu, gdy leżała z rękami na krzyż na białym całunie, czy słyszała ćmy w okno bijące? a one pukały jak duchy, do środka leciały, ku świecom płonącym, ku kwiatom, w Jej duszę, w Jej oczy chciały zalecieć, by w niebie tych łąk i cząborku zapomnieć nie mogła. Mówi jak we śnie, sam siebie zapytuje i sam sobie odpowiada: Dziwne te moje myśli, jakieś składne, do wierszy podobne, nie często tak się udaje myśli wyrazić, i zamknąwszy oczy, palcami głowę podparłszy, powtarza:

Jakie polifoniczne jest to pukanie ciem o szybę, raz ciche jak szelest szaty aniel-skiej albo powiew wiatru w gałązce bzu w noc Zielonych Świątek – trzepoczą skrzydełkami wywodząc ledwie dosłyszalną melodię, podobną do melodii wie-czornego pacierza Ewy Marii – jak tchnienie powietrza na zroszonym zimnym potem czole, jak fala strachu, albo czasem przypominaja odgłos z oddali nieosią-galnego ogniska, ale w noce jesienne uderzają o szyby, i wydaje się ci, że podróżny zbłąkany o nocleg cię prosi, cicho puka zziębnięty, żeby psów nie pobudzić, żeby świat spał i ludzie, żebyś ty tylko słyszał, bo ci czuwać sądzone, żebyś podszedł do okna, twarz do szyby przytulił i wzrok wytężając żebyś w ciemność wyglądał, byś

Page 106: Naszyjnik z wilczych zębów

106

Leonardas Gutauskas

spoglądał w tę ciemność jak do grobu szklanego, w którym śpi obraz Ewy Maryi, księżycowe woskowe oblicze. O, jak często ciem nocnych pukanie cię zastaje znie-nacka i od stołu wstać trzeba, i podejść do okna, choć wiesz doskonale, że nic tam nie będzie – tylko na dnie ciemności w szybie odbitym twoja twarz, pełne strachu twe oczy, jednak idziesz w nadziei, że ktoś puka zziębnięty, niegłośno, a jednak władczo... może to Ona? może wraca zapytać, czy kto czuwa przy oknie i czeka na powrót szwaczki wioskowej – przynosi truskawek i miodu przynosi – wie już Ta-dziuk Szymona, wybiegnie ją spotkać i ręce wyciągnie, i ścieżką przez zboże poleci, jak jaskółka nad ziemią i obejmie kochane zmęczone Jej nogi...

Zatoczywszy krąg, to w Wilnie, to w Kownie pobywszy, wracamy do Wie-przów, do Pokopiów, do chatki Ewy Marii i jej syna stryja Jakuba: obejrzyjmy się – ten sam mogilnik, ten sam Siwy Okunia w furtce na mogiłkach gwiazdy liczy, słychać, dzieciaki rypkę ganiają, nawet koza Antuczka, sama bez pana zostawszy, żyje jak i przy panu – dzieciom dupki bodzie, liście z wierzchołka drzewa życia skubie, słowem, wszystko po staremu, nawet rok ten sam – 1952, może nawet to samo lato zbierania kości końskich...

Jakub mówi: Tadziunia, pójdziesz do księdza i dasz mu koszyk, powiesz: Oj-czulku duchowny, stryjek Jakub posyła ojczulkowi duchownemu ryby na Zielone Świątki i dwa węgorze, i raków, teraz powtórz, jak będziesz mówił. Tadziuk Szy-mona ma wątpliwości, czy powtórzy, bo i słuchał niezbyt uważnie, co stryj mówił, mamrocze więc: Stryju duchowny ojczulku Jakub duchownemu węgorze raki po-syła i ryby żeby na Zielone Świątki starczyło. Jakub spluwa i spokojnie, bez złości powtarza: Ojczulku duchowny, stryjek Jakub posyła ojczulkowi duchownemu ryby na Zielone Świątki i dwa węgorze, i raki, czy zrozumiałeś, pyta. Tadziuk Szymona już teraz słuchał uważnie, więc odpowiada: Zrozumiałem, stryjku, to powiedz, jak będziesz mówił, każe Jakub, dziecko wyciera nos palcem, tym samym palcem skrobie za uchem, zamyka oczy, znów otwiera i próbuje: Ojczulku duchowny Jakub posyła stryjkowi duchownemu i gospodyni... Co ty bredzisz! krzyczy Jakub, czy ja mówiłem gospodyni? durniu, słuchaj jeszcze raz: Ojczulku duchowny, stryjek Ja-kub posyła ojczulkowi duchownemu ryby na Zielone Świątki i dwa węgorze, i raki, którą klasę ukończyłeś, żeś taki dureń? ja, stryjku, już trzecią, do czwartej pójdę, tłumaczy się Tadziuk Szymona, a sam czuje, że ni diabła mu się nie uda, milczy więc, nie powtarza, Jakub wstaje z ławy, podchodzi, delikatnie bierze dziecko za prawe ucho, pokręca nieco, podnosi i znów mówi: po / wtórz / sły / szysz? Jesz-cze by nie słyszał, ale kiedy ni diabła nie wychodzi, wszystko do kupy, nie tak, jak stryjek każe, a stryjek za ucho ciągnie, nie puszcza. Tadziuk Szymona wie, że nie puści, póki nie powtórzy, i powtórzyłby, nie takich rzeczy na pamięć się uczył, pół wiersza jak grochem o ścianę odbębnić potrafi, ale kiedy to przecież nie szko-ła, to kościół, w zakrystii czysto bardzo, wszędzie aż lśni, woskiem pachnie, ani się obejrzysz, jak się na posadzce rozciągnąć możesz, ryby z koszyka wysypiesz,

Page 107: Naszyjnik z wilczych zębów

107

Naszyjnik z wilczych zębów

i świętych w każdym kącie po parze, ci wszystko wiedzą, gdzie dzisiejszej nocy ko-steczki zbierałem, myśli dziecko i powtarza: Ojczulkuuu... i już nosem pociąga: Ja stryjku powtórzę tylko teraz nie będę powtarzał ja księżulkowi powiem zobaczysz nie omylę się ja stryjku już pójdę póki dojdę to i ściemnieje. Jakub łagodnieje: No, dobrze, dobrze, wiem, że powtórzysz, taki mężczyzna, tylko nogi dobrze wytrzyj, słyszysz? Ale dziecko już za sadem, byle od stryja dalej, z tego strasznego wstydu, że powtórzyć nie potrafi, a droga naprawdę niebliska: zejść trzeba będzie nad Rze-szankę, przejść rzeczkę po żerdzi (kładki Jakub nijak się nie dobierze zbudować, choć się odgraża prawie co niedziela, zwłaszcza kiedy sam po pijanemu do rzeczki wpada), jedna ręka będzie zajęta koszykiem, trzeba będzie mocno uważać, żeby nie wpaść, potem pod górkę, potem gościńcem do kościoła...

Idzie i idąc na głos powtarza: Ojczulku duchowny stryjek Jakub duchowny po-syła ryby i raki dla gospodyni na Zielone Świątki, nie, nie tak: Ojczulku duchowny przyniosłem ryby dwa węgorze dla gospodyni, i znów nie tak, nie zapomnieć tyl-ko nogi czysto wytrzeć, bo gospodyni łajać będzie, myśli i czuje palce Jakuba, aż ucho płonie, kto wie, co księżulek powie? może cukierków da, toż Zielone Świątki pojutrze, a może pieroga? a może każe jaki prezent Jakubowi zanieść? podziękuję, dziękuję, księżulku, albo nie, dziękuję, ojczulku duchowny, jeśli da gospodyni, to powiem, dziękuję, pani gospodyni, kto wie, może nie będzie łajać, że tak dawno nie byłem u spowiedzi? czyż to moja wina, że babuni książka do nabożeństwa niechcący do ognia wpadła? nie mogłem powiedzieć, musiałem babuni skłamać, myśli, a nogi same kiedy o wycieraczkę szorują, kiedy szorują, zaraz całe pięty ze-trze, jak ze snu podróżnik się budzi, przed pukaniem rozgląda się, potem kostką jednego palca cicho puka w grubą dębową deskę. Słyszy, ktoś idzie, rozumie, że to nie księżulek, bo tak cicho i delikatnie, ledwie zdąży posłaniec stryjowe przemó-wienie powtórzyć duchowojczerybywęgoposyłrakiświątkigospod, a gospodyni już, drzwi otworzywszy, pyta: A co przyniosłeś, Tadziuna? Tadziuk Szymona patrzy kobiecie w oczy patrzy na lśniącą podłogę, w której sufit się odbija i głowy kilku świętych, nabiera odwagi i mówi: ja do ojczulka duchownego, stryjek Jakub przy-słał, gospodyni mówi: Dobrze, Tadziunia, chodź zaprowadzę, i już prowadzi, idzie dziecko długim korytarzem, jeszcze się stara czyściej nogi wytrzeć, pachnie wo-skiem, kwiatami i pierogiem, przyprowadza i mówi: Zaczekaj, poproszę ojczulka duchownego, dziecko czeka, rozgląda się, wokół ładnie, czysto, odświętnie, i już słyszy znajome sapanie, ile to razy klęcząc przy spowiednicy, bywało, słyszał, jak księżulek się zbliża, sapie, już podchodzi i pyta: No, Tadziunia, czego chciałeś? Ta-dziuk Szymona zbiera się w sobie i wypala: ojczulku duchownystryjekjakubgospo-dyniposyłastryjkowiduchownemurakiidwa wę-go-rze, kończy już powoli, czuje, jak mu pot po szyi spływa, i podaje księdzu koszyk, ksiądz bierze i oddaje gospodyni, a potem mówi: Podziękuj, Tadziunia, stryjkowi, powiedz, że ksiądz dziękuje za gościniec, powiedz, że nie zapomnę dobrego uczynku, i powiedz, żeby w pierwszą środę po Zielonych Świątkach przyszedł skosić trawę w sadzie przy plebanii, a tu masz cukierek. Tadziuk Szymona widzi, jak ręka księdza znika w sutannie, i oto już

Page 108: Naszyjnik z wilczych zębów

108

Leonardas Gutauskas

błyska kolorowy papierek długachnego cukierka, z obu końców tak ładnie zakrę-cony, jak kokardy jakie, nieśmiało wyciąga rękę i cicho mówi: Dziękuję, ojczulku duchowny, powiem, nie zapomnę, przyjdzie, jeżeli nie będzie pija... urywa, milknie, ledwie nie krzyknął, aj! ale ksiądz kładzie delikatną dłoń dziecku na głowie, gładzi i mówi: No, idź już, idź, póki dojdziesz, zupełnie ściemnieje. Wtedy dziecko skłania głowę, całuje księdza w rękę i tyłem do drzwi, i przez nikogo nie nauczone, samo z siebie dodaje: Życzę radosnych świąt, i babunia Ewa życzy ojczulkowi duchowne-mu zdrowia, co wieczór się o to modli, bo księżulek dobry, i wyskakuje za drzwi, już nie słyszy, co ksiądz mówi, i już biegnąc koło kościoła powtarza: Księżulek powiedział podziękuj stryjkowi żeby przyszedł trawę skosić. Oto już i żerdź przez Rzeszankę, ale kto teraz będzie z tą żerdzią się bawił, przechodzi więc w bród, wody do kolana, i pod górkę, a w ręku jak świeczka czy pałeczka czarodziejska – cukierek, wpada do izby i woła: Babuuniuu, patrz, co ci przyniosłem, nagle przy-pomina jednak (z tego wielkiego szczęścia był zapomniał), że babuni nie ma, że jest w wiosce starowierów, za Świętą, u Iwana szyje, przyniesie truskawkowego miodu, przypomniawszy wybiega na podwórze, jeszcze nie zupełny zmrok, ale machorka stryja Jakuba groźnym ogienkiem jak kocie oko ponad ławką świeci, podbiega i, ledwie dech mogąc złapać, wypala: księżulek podał gospodyni kazał powiedzieć żeby po Zielonych Świątkach stryj przyszedł trawę skosić powiedziałem dobrze ojczulku duchowny przyjdzie powiedziałem jeżeli nie będzie pija... i znów, jak na plebanii, urywa, milknie, ale nagle wie, co robić: podaje stryjowi cukierek...

Jakub wstaje z ławki, spluwa, i już nie czuje dziecko ziemi pod nogami, już leci, niedaleko, może kilka kroków, ale leci, a w lewej skroni aż dzwoni od bólu. Leży Tadziuk Szymona, rozumie, że trzeba wstać, przeprosić stryja, ale nie może, tylko słyszy: dur / niu! czy nie / mó / wi / łem poproś pie / nię / dzy! chciałoby dziecko powiedzieć, że nie mówił, ale język nie słucha, milczy więc i płacze, w myśli szep-cze: Dlaczego babunia sama poszła mnie nie wzięła jak wcześniej brała dlaczego samego zostawiła. I już później, do łóżka przez stryja Jakuba zaniesiony (widać, i staremu pijakowi jakiś cierń bolesny w serce ukłuł, bo przyklęknął, podniósł niewinnego człowieczka, może nawet w czoło pocałował, może nawet sierotą na-zwał, może nawet ojca sieroty, swego brata Szymona imię wyrzekł) Tadziuk Szy-mona widzi błyszczącą podłogę, wokół świeczki się palą, na złotych nitkach jak do nieba przyczepione długachne cukierki wiszą, a z oddali, jak z głębi snu babu-nia nadchodzi i już z daleka pyta: Taadziuuuniaaaa, a niee biił cięę Jaaakuuuuub? i przez sen szepcze dziecko: nieee baaabuuuniuu niee biił tylko pogłaaadziił po-oogłaaaadziiiiiił...

Siedzi Tadziuk Szymona w pokopskiej łaźni na ławce jak mokry wróbel, dziób otwarłszy, dech łapie, rozgląda się: w gęstej parze niewiele i widzi: krzywe kosmate czerwone męskie łydki uda krocza może jeszcze podbrzusza, a głowy z ramio-nami – gdzieś na wysokościach, w chmurach, przygląda się, gdzie ten Jakub (tu

Page 109: Naszyjnik z wilczych zębów

109

Naszyjnik z wilczych zębów

wspomnieć należy, że do łaźni stryj wodził dziecko tylko jeden raz w ciągu całego lata, mówił: To nic, w Rzeszance się kąpie, czysty.), a Jakub – na wysokościach najwyższych, nie widać zupełnie, gdyby nie sufit, w niebo by uleciał, nie wrócił. I nagle widzi i oczom swoim nie wierzy, nieraz i Jakuba, i innych mężczyzn nad rzeką widział – u wszystkich moszny jak moszny, jak u barana, równe, okrągłe, u jednych nieco mniejsze, u drugich większe, u trzecich gęsto obrośnięte, ale to, co widzi! przeciera oczy i znów patrzy i rozumie: tak n i e b y w a, a człowiek (to był Gudajtis, już stary), zauważył, widać, że dziecko między nogi mu się wpatruje, mówi: Co, Tadziunia, widzę, że bardzo cię moja moszna ciekawi (Tadziuk Szy-mona i tak od pary jak marchew różowy, po tych starego słowach jak burak stał się ciemnoburaczkowy), podejdź, podejdź, nie bój się, nie kąsa, z bliska obejrzysz. Dziecko jąka się: ja wujku ja dziadunia przez parę ja wszystko krzywe mnie... Nie przez parę krzywa, przerywa stary, moja moszna naprawdę krzywa, innej takiej na całym świecie nie znajdziesz, ot! woła i chichocze chichichiii. Tadziuk Szymona na pewno by nie szedł, bo straszny wstyd ludzką mosznę z bliska oglądać, ale i ciekawość też wielka, aż usiedzieć nie może, wstaje więc z ławki i zbliża się, po mokrej podłodze się ślizga, idzie jak przez żerdkę na Cedronie, z trudem równowa-gę zachowując, a stary z wyższych półek na niższe zstępuje i palcem kiwa: Chodź, chodź, nie lękaj się (kto tego starego wie, może się ucieszył, człowieczka spotkaw-szy, który o jego nieszczęściu jeszcze nie słyszał, bo wszyscy wioskowi mężczyźni tę starą historię na pamięć znali, a może to od gorąca, od pary, od błogości, która już do szpiku kości przeniknęła, rozwiązał się długi język starego, i już nie może wytrzymać nie opowiedziawszy?), i już opowiada:

Znasz, Tadziunia, buchtę koło młyna? Znasz, to o, byłem wtedy młody chło-piec, ojciec wieczorem mówi, idź, spław konie, to była buchta! konie pływały, nie to, co teraz, przejść można w bród, wąsów nie zamoczywszy, wziąłem lejce, po-szedłem na Kul, odwiązałem konie, rozpętałem, zarzuciłem lejce i prowadzę do rzeki, młyńskie koło dudni, bryzgi wody na strony lecą, konie płoszą się, boją, ale nic, wszedłem nieco do wody wciągnąłem konie, już pływają, ładnie kręgi wokół pali po starym moście zataczają, myślę, dobrze byłoby na koniu popływać, kto wie, myślę, czy utrzyma, wdrapałem się na pal, a ten śliski jak piskorz, ledwie ustać mogę, stoję, czekam, póki konie podpłyną, podpłynęły, ja tylko się odepchnąłem... i wiesz, Tadziunia, nic nie pamiętam, mówili, koń mnie nieżywego na brzeg wy-niósł, a wyzdrowiałem i patrzę, że moszna krzywa, jedno jajo jak było wysoko, tak zostało, a drugie aż do kolana się wyciągnęło, o, widzisz, i stary (widać, zupełnie już zdziecinniały) wstaje z ławki i pokazuje: widzisz. Dziecko widzi, ale czyż powie, że widzi, patrzy tylko oczy wytrzeszczywszy, ale i tak nie wierzy, chciałoby własną ręką dotknąć, wtedy by uwierzyło, ale wstyd rękami moszny starego dotykać, stoi więc, patrzy i milczy. A stary pyta: To co, widzisz? patrz, patrz, więcej nigdzie nie zobaczysz, więcej nikt takiej nie ma. I rzeczywiście, moszna nieludzka, jak osie gniazdo, długa aż po kolano, stary wykręca się, wygina, swoim bogactwem po-trząsa i ze wszystkich stron demonstruje. Tadziuk Szymona myśli: Widać stary już

Page 110: Naszyjnik z wilczych zębów

110

Leonardas Gutauskas

durny, może z tego bólu zdurniał, strasznie musiało boleć. Przypomina, jak kiedyś, przełażąc przez płot, niechcący sobie jajeczko przycisnął, spadł w trawę, długo się tarzał, psim głosem wył, to co mówić o ostrym palu, na który stary z całej siły się nadział! nie tylko psim, wilczym głosem zawyć można (w oczach dziecka jak jaki postrach ten pal, o który nieraz mu się haczyk wędki zaczepiał, stoi jak straszydło i kusi: spróbuj i ty, Tadziunia, spróbuj, może tobie się uda na konia wskoczyć). Przechwala się stary, mężczyźni na półkach się śmieją, monstrualna moszna się ko-łysze, para kłębami bucha, gorąco jak w piekle – nie wytrzymuje dziecko, wskakuje i wybiega do rozdziewalni...

Siedzi Tadeusz nad papierami i zastanawia się: kiedy to było? w czterdziestym siódmym? ósmym? obraz wyraźny, jak świeżo namalowany, a roku nie pamięta, chyba jednak ósmy. Zerknąwszy na zegarek, zobaczylibyśmy, że już druga po pół-nocy, w Pohulach cicho jak na mogilniku, tylko psy ze sobą gadają – z początku jeden grubym głosem przemówił, po nim drugi, cieńszym, z drugiego brzegu Uły, po drugim jeszcze jeden ochrypłym starczym głosikiem, gadają, wydarzenia dnia omawiają, a poza tym cicho jak na mogiłkach, słychać, jak komar cienko brzęczy, jak mysz na strychu do lektury starych gazet się zabiera, i papieros, już zgasły, w kąciku ust jak osmalona literka sterczy, „I” bez kropki, bo kropka-ogienek już w mroku utonęła, i Tadeusz zaczyna już tonąć, nie czuje, jak wszystko niby łazien-ną parą zasnuwać się zaczyna, i już drzemiąc wspomina zasłyszane niegdyś lub przeczytane historie:

Raz do roku ociemniali mnisi w średniowiecznej Japonii zbierali się w zbu-rzonym klasztorze: ze wszystkich zakątków Japonii jak żuki się spełzają, w jedno miejsce schodzą, pośrodku wielkiej sali siadają, z której tylko ściany i belki stropów zostały, wypiją, pojedzą, pomodlą się, każdy o swoim życiu opowiada. Oto i w tym roku zeszło się towarzystwo ślepców, usiedli w krąg, winko popijają, a po winie, jak wiadomo, do wychodka trzeba, wstaje więc najstarszy, laseczką ziemię obma-cuje, w ustronne miejsce zmierza, a tymczasem niegodziwiec, który już dawno zauważył, że tu doroczne spotkania ślepców się odbywają, już wnyki naszykował: jeden koniec sznura z włosia mocno do deski przywiązał, drugi, w pętlę zakręco-ny, w ręku trzyma, czeka. Mnich do wychodka wchodzi, już przysiada (mnisi, jak wiadomo, tylko długie szaty noszą), już i po wszystkim, już wstaje i nagle jak nie ryknie nieludzkim głosem, ślepemu wszystko jak koniec świata wygląda, wyje czło-wiek jak zwierz w potrzasku (niegodziwiec sprytnie mu pętlę na mosznę zarzucił), nie wie biedak, co tu się dzieje, zbiegli się inni, ale też ślepcy, nie widzą, rękami wokół macają, a ten słowa wymówić nie może, tylko wyje i rękami za przyrodzenie trzyma. Wyzwalają wreszcie nieszczęśnika, olejkami bolące miejsce namaszczają, znów w krąg siadają, nieznanego złoczyńcę klną, śmiercią straszą, a ten dureń, jakiejś belki uczepiony, patrzy, co będzie, jak mnisi swego towarzysza z opresji ratować będą. Ale niechcący jakąś deseczkę zaczepia, ta spada na sam środek koła siedzących, mnisi przysłuchują się, a ślepcy słuch mają wyostrzony, unoszą twarze do góry, czują – ktoś na belkach jest, znajdują długie tyki, machają nimi, machają,

Page 111: Naszyjnik z wilczych zębów

111

Naszyjnik z wilczych zębów

aż go zrzucają, nikczemnik leży w środku kręgu, o litość błaga, ale mnisi już go karzą, już straszną pętlę szykują, już wieszają łotra za słabe miejsce... tak i umarł niegodziwiec.

Przed Pierwszą wojną stał w oborze we dworze w Bieczach byk, nie byk, a góra – krowy przełamywał, ściany obory kruszył, słowem, tylko na mięso bydlę. W tam-tych jednak czasach rzeźnicy chcieli mieć tylko żywe sztuki, żeby je po swojemu na kiełbasy przerabiać, tak więc ani zastrzelić, ani w jaki inny sposób taki worek pieniędzy z tego świata sprowadzić pan nie pozwalał. Tak i stała bestia, trzema łańcuchami za nos do muru przywiązana, deska na oczach, straszne doły kopytami ryjąc, głuchym rykiem w dzień spokoju, a nad ranem panienkom spać nie dając, by-wało, próbują zasnąć, ale ledwie tylko przymkną oczka – już czerwono-purpurowy byczy pejcz na udach czują, już gorący i wilgotny intymnego miejsca szuka, wska-kują panienki, krzyczą, aniołów na pomoc wzywają – piekło we dworze, nie życie. A chłopi wioskowi nie chcą życia narażać, nie podchodzą do byka ani z bliska. I wtedy właśnie pojawia się we dworze dwóch Żydów, jeden większy, ale drugi zu-pełnie jak konik polny – nóżki jak zapałki, idą do ekonoma i mówią: Prowadź nas, pan, do byka, pokazuj, może kupimy. Ekonom, w Żydkach wiłkomierskich rzeźni-ków rozpoznawszy, natychmiast się zgodził, zaprowadził ich do obory, ci, ledwie tylko górę mięsa ujrzeli, natychmiast zapłacili, ile ekonom zażądał. Bierze ekonom pieniądze i myśli: Zobaczymy, jak ci Żydzi z takim bykiem poradzą. Zbiegli się wszyscy dworscy, wieśniacy, zlecieli się cud oglądać, a Żydzi wyciągnęli cieniutki drucik, pewnie stalowy, skręcili pętlę, i ten mniejszy po cichu od tyłu byka zaszedł i tylko szmyk pętlę mu na mosznę i zacisnął, byk aż na zad przysiadł, aż kałużę puścił, aż kupę nawalił, tłum tylko jednym głosem AAACHHH! Wtedy większy podszedł do byka od przodu, odwiązał łańcuchy od ściany i wszystkie trzy w garść wziąwszy byka z obory wyprowadza, wszyscy jeden za drugim w drogę ruszają: idą gościńcem, a tłum ludzi za nimi jak gile i ślepaki w dzień upalny za bydłem (wstyd mężczyznom, że byka się bali, nie wiedzieli, jak go ujarzmić), ale Żydzi jakby nigdy nic drogą maszerują, coś tam sobie pod nosem mruczą, duży za łańcuchy ciągnie, mały drucik stalowy jak sznur dzwonu jakiego szarpie. Tak i zginęli z oczu. Wtedy mężczyźni, wszyscy już odważni i sprytni, jeden przez drugiego własną odwagą się przechwalają: Każden dureń wie, że moszna u byka najczulsza, szczególnie tam, gdzie cienkość największa, wysoko, każden dureń, nie pomyślą prostaczkowie, że tego popołudnia niewielu od nich durniejszych w całej okolicy Wiłkomierza by się znalazło...

We wsi Sukinie tańce, nagle w sam środek tańczących wpada dwóch pijanych starych, ledwie na nogach się trzymają, ale się sczepili jak francuskie koguty. Mło-dzież patrzy, nie przeszkadza starszym w załatwianiu porachunków. Obaj zupełne już niedołęgi, garbaci, do żebraków podobni, obaj bez kobiet w swoich ruderach na śmierć czekają, a biją się jak prawdziwi mężczyźni, złość sił dodaje, a stare, nikomu nie znane krzywdy tylko oliwy do ognia dolewają, walczą więc jak rycerze, i nie wiadomo, czy nie wykończyliby się staruszkowie nawzajem jak te koguty francu-

Page 112: Naszyjnik z wilczych zębów

112

Leonardas Gutauskas

skie, gdyby nie pies jednego z garbatych. Ten, widząc, że z jego panem krucho, i że temu drugiemu, obcemu, stare prześmiardłe portki w rozporku puściły, tylko szast w środek koła, tylko drykst staremu za kapszuk, który, niczego złego nie podejrze-wając, wyjrzał na świat przez dziurę (widać, stary w młodości pies był na dziew-czyny). Jasne, ten z urwanym kapszukiem padł od razu jak spróchniałe drzewo na klepisko, a tamten, chwyciwszy psa, przepadł w krzakach, mówili, że w ogóle ze wsi zniknął, gdzieś na drugi koniec Litwy wyjechał. Ten bez moszny wyzdrowiał (choć i tak niewiele mu już tego życia zostawało), po tym jeszcze z pół roku poza węgłach łaził, a młodzież na jego widok boki ze śmiechu zrywała...

Scena miłosna: obraz hinduski z XIV wieku: pośrodku – wieloręki bóg o zwró-conej ku widzowi zielonej twarzy, przytulona do niego, plecami do widza, szero-kobiodra kobieta, głowa odrzucona jak w krzyku, ręce obejmują boską szyję, nogi – jego tors, pod pośladkami niewiasty – nieziemskiej zieleni moszna, kapszuk, opleciony kwiatami gwiazdami motylami – jest to widocznie jakaś symboliczna scena rytualna, bo całe tło obrazu zajmują obiekty kosmiczne: słońca, spadające komety, latają fantastyczne niebiańskie stworzenia – scena erotyczna, ale nie por-nografia, 100% sztuka: bóg – zielony, kobieta – czerwona, kwiaty gwiazdy motyle istoty kosmiczne – zielone czarne białe, a samo tło – czyste stare pociemniałe złoto...

Oto doskonałe starogreckie kopie gipsowe, pełno ich w muzeach, w akade-miach sztuk pięknych, w parkach i centrach miast (a co się w samych greckich ruinach dzieje! aż w oczach ćmi od tej doskonałości), stoją rzędami albo po jednej osobno, takie piękne, doskonałe, i obowiązkowo jak Adaś przed poznaniem grze-chu – gołe golutkie (skąd Grecy, poganie, znać mogli nakazy boskie), i może jeden tylko drobniutki jak kruszynka szczególik razi spolegliwego czciciela starożytnej sztuki: wszystkie bez wyjątku kopie są bez kutasów, bez najważniejszego argu-mentu słynnego hasła „w zdrowym ciele – zdrowy duch”, bo rzeczywiście, jakie to zdrowie bez samej podstawy męskiej krzepy!? i nikt nie wie, czyich to rąk dzieło? może jakiejś sekty cnotliwych? A jednak jasne jest jak na dłoni historii: ktoś psuje doskonałą formę helleńską i, wygląda na to, psuje od wieków, bo we wszystkich muzeach świata – jedno i to samo – brakuje kutasów. Diabelskie sztuczki, a nie historia sztuki! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: nikt nie może przeszkodzić jakiemuś rzeźbiarzowi teoretykowi w zgłębianiu form antycznych moszonek, bo nic tych kapszuków nie zasłania – zgłębiaj, ile twoja doktorska roz-prawa wymaga. Ponadto, wszak bardzo łatwo jest przeprowadzić analizę porów-nawczą części ciała klienta współczesnej łaźni wiejskiej i doskonałości form tychże części ciała w arcydziełach sztuki zaginionej cywilizacji – patrz, badaj i porównuj, i zrozumiesz, że krzywy, zniekształcony kapszuk jakiego starego G. nigdy nawet z daleka nie może się równać z boską moszną Apolla, nigdy, trzeba tylko, by któ-ryś z filozofów sztuki wyobraził sobie wiejską łaźnię, nieprzeniknione kłęby pary, czerwone łydki starców i zwisające z półek, kolebiące się torby, i wtedy sam z siebie powie: Tak, nie ma co nam się równać z opiewanym przez Homera pięknem ciała

Page 113: Naszyjnik z wilczych zębów

113

Naszyjnik z wilczych zębów

herosa! W takiej piekielnej łaziennej gorącości każdy z koneserów sztuki odrucho-wo chwyciłby w garść wstydliwe miejsce i pomyślałby: nie daj szatanie, żeby coś się miało zmienić, niech wszystko pozostaje, jak jest, po staremu...

Gdzieś pod Oniksztami, w kombinacie kastrowania ogierów: w krąg, w krąg, jak płonące pochodnie, lecą i lecą byłe ogiery, teraz tylko wałachy, teraz tylko robo-cze konie, tylko niewolnicy człowieka, lecą i lecą w krąg, i depczą, depczą kopytami potężne krwawe jądra, w krąg, w krąg, jak szalone bestie, z pożaru wyzwolone, albo przez skorpiona użądlone – to widok, nie mający sobie równych na ziemi, a może nawet i w piekle pod ziemią...

„Wczora wszyscy weterynarze przyszli do łaźni, ja jak raz miałem bimberku wypędzonego, to mówię, siadajcie, chłopcy, wypijem po robocie, przyniosłem trzy butelki, kindziuka, słoninki, ale główny mówi, czekaj Biliński, my mamy swoją zakąskę, wyszedł do kuchni i coś tam pichcił, smażył, przynosi, stawi na stół z całą patelnią, mówi, popróbujcie, chłopcy, i sam kawałek bierze, popije, i inni, i dwaj jeszcze młodzi kosztują. Ja nie biorę, coś niedobrego czuję, lepiej swój kindziuk, a wszyscy biorą, zmietli wszystko, nawet patelnię kawałkami chleba oczyścili i tyl-ko cały czas powtarzają – ale przysmak, ale smakołyk, i tylko późno wieczorem stary mówi, wiecie, chłopcy, to do tych młodych mówi, wiecie, mówi, że to końskie jaja jedliśmy? Wszyscy nic, widać, nie pierwszy raz, ale ci młodzi od razu przez drzwi, niedobrze chłopcom się zrobiło, ja jak wiedziałem, że stary jakieś paskudz-two wymyślił, nie pokosztowałem ani kawałeczka”...

Dobrze, dobrze, ciągle wspominasz, gdzieś przeczytałeś, coś usłyszałeś, zgoda, że tak i było, ale powiedz, dopytuje się siebie Tadeusz, już się obudziwszy, już pa-pierosa zapaliwszy, już rozumiejąc, gdzie się znajduje, powiedz jednak, jak mogła taka zwyczajna torba starego mężczyzny, w parze wioskowej łaźni się kryjąca, wy-wołać tyle skojarzeń? i bajka, i anegdota, i prawda, i wymysł, skąd tyle mocy w tej krzywej torbie starego? pyta, dym sobie w oczy puszcza i rozumie, że to sztuczka jej wysokości Pamięci – tylko ona jedna tak potrafi, wszystko w kupę mieszając, samo żądło wyrwać, samą esencję przeszłości z głębokiego mroku wydostać. Tak, kto może z jej potęgą się równać? jaki pisarz-reżyser, co wszystko ma z góry wyre-żyserowane: teraz będzie tak, a teraz siak, Januk wlezie na Piotrunię, a Anusia pod Józiuka. Pamięć ma w nosie, co w tej głowie pismaka-reżysera zostało wymyślone, Ona jest wolna jak sroka, jak kukułka ku ku na studziennym żurawiu i stara Ko-stucha już tu...

No dobrze, ale czy to już wszystko? czyżby już nic więcej – ani okruszynki? sam siebie pyta i sam sobie odpowiada: Dlaczego, dobrze ciemię poskrobawszy, można by jeszcze jaką jedną, drugą łupinkę z jądra Pamięci zdłubać, mocno oczy zacisnąwszy, do bólu, do najczarniejszej ciemności nocy zimowej:

Powojenne Wilno (Vilnius), zimowy podwieczorek, ulica Mostowa, łaźnia miejska: wszystko – jak w Pokopiach: para, para, biodra, krzywe czerwone sine ślizgające się nogi i chwiejące się moszny, tylko mężczyzn nie sześciu, lecz sześć-dziesięciu, i przeważnie rosyjski mat, na zmydłku się pośliznąwszy, dwa razy mat

Page 114: Naszyjnik z wilczych zębów

114

Leonardas Gutauskas

mat, siedzeniem rozpalonych półek dotknąwszy, wszystko – jak w Pokopiach, tyl-ko mowa nie ta sama...

Mowa – nie ta i rozdziewalnia – bardzo dziwna: rzędy ponurych, wąskich sza-fek w kolorze ołowianym, ponure, mokre, poczerniałe mury i łaziebny-nadzorca złodziei o rękach do łokcia wytatuowanych...

Patrząc na groźne niebieskie nieczytelne znaki tatuażu Tadzik pyta: A po co te niebieskie tatuaże? O! odpowiada łaziebny-nadzorca złodziei-pies owczarek, eto w czest’ pobiedy nad bandoj Norkina! nieboś nie słychał? nie możet byt’, nu, tak posłuszaj: Ponimajesz, k nam w łagier’ wiest’ priszła: groznuju bandu Norkina w nasz ugołok prisyłajut! żdiom, drożim, odin dień widim – idut, Norkin, kak byk, pierwyj, za nim szestiero, tut, znaczit, ja i goworiu: ili nam, bratcy, chana, ili my Norkina togo, ponimajesz? Wot ja płan takoj sostawił, znaczit, ja budu sidiet’ na narach, wojdiot banda Norkina, my spiaszczimi, w karty igrajuszczimi prikiniem-sia. Wchodit i priamo, znaczit, ko mnie, ponimajesz, moj krasnyj szerstianoj switier Norkina kak krow’ muchu pritianuł, podchodit, znaczit, i srazu: snimaj! kak eto snimaj, goworiu, nie twojo sobaczje dieło, goworit, snimaj, eto ja, Norkin, goworiu! a ja jemu goworiu: tak nie goditsia, dawaj w karty, proigraju – togda zabiraj. Sieli, znaczit, stali igrat’, tut ja i wyigrał. Norkin pobagrowieł, wskocził i nożom mnie pod szeju, a ja iz pod żopy dwa noża jemu priamo w ryło – na! nu, ładno, gowo-rit, ja poszutił, a sam k brosku gotowitsia. I tut ja prowioł palcami po wołosam, znak, ponimajesz, takoj podał, czto naczinat’ pora. Riebiata u nas drużnyje, wsie kak odin, tak wot w etot samyj momient odin iz naszich priamo s nar na Norkina i powaliłsia, i nożom w szeju raz, dwa i trietij raz, koriesza Norkina ostołbienieli, a sam Norkin kak wskoczit, kak rwaniotsia k dwieri, kak buchnietsia, tak priamo s dwier’ju i powaliłsia na snieg. Leżit w łuże, noż torczit, a banda biez wożaka pierietrusiła, tut my ich i porieszili, znaczit, wyszeł ja, wstał, smotriu na Norkina i kuriu, idiot naczalnik, sprasziwajet: Eto ty jego? ja, otwieczaju, nu i chrien s nim, goworit, a ostalnych toże? tak toczno, grażdanin naczalnik, goworiu, i ostalnych, nu, tak, goworit, dawajtie bystro, sztob do utra ich tut nie było, słuszajuś, grażda-nin naczalnik, ponimajesz, za kusok chleba prichłopnuli by, a za siemierych kak nikak ludiej – chot’ by chrien, tarakany, i tolko... Wot w czest’ etogo znamienitogo sobytija ja i nanios na ruki słowa „Smiert’ Norkinu!”, ponimajesz, a naczalstwo mienia w konwoiry pieriewieło, chorosz, sprawitsia, goworiat, priznajuś, nie odno-go priszłoś mnie togo, znaczit, cztob ostalnyje nie prygali, rabotionka tak siebie, no ja i posle sroka na piatok let ostałsia, tak kak rodnych ni żywoj duszy, i nie żaleju, chrien s niej s etoj swobodoj: komu ona nużna?! A ty, wychodit, nie słychał, da wied’ sława Norkina, skażu tiebie, sławie Otca naszego rawniałaś, po wsiej Rossii griemieła, nie słychał, wychodit, siemierych kak tarakanow, i cztob kto uchom powioł – ni chriena...

Słucha Tadzik, nie wie – wierzyć czy nie, ale wierzy, bo bardzo przekonująco brzmi to dudniące „chrien s nimi”, głęboki głos w parze pływa, jak plamy czarnej krwi do ściany się klei, ze złoconych ram okiennych jak plwociny przekleństw zwi-

Page 115: Naszyjnik z wilczych zębów

115

Naszyjnik z wilczych zębów

sa. Tadzik już się ubiera, koszula do mokrego ciała się przylepia, ciągnie, ledwie nie podrze i znowu pyta:

A ta rama to naprawdę ze złota? Nadzorca wyszczerzył się, żółtymi kłami szczęknął i mówi: Nastojaszczaja, a kak że, ot walutczikow otobrali, pieriepławili i ramu smastierili, mat’, krasiwaja, niczego nie skażesz...

A ten w długim szynelu, z fajką w ręku, co mu głowę w czapce i nogi przez parę widać, ten prawdziwy? Nadzorca w ryk: Ty czto! nie widisz? N a s t o j a s z c z i j! i trubka nastojaszczaja, i usy!

Ale czyżby taki duży, dwumetrowy? znów pyta. Nadzorca-owczarek sylabizuje: E/tot/jeszczo sried/nij, on wied’ u nas – do nie/bieeeees! podnosi wytatuowaną rękę: Jego gołowa w tuczach swietit/sia!

Nic sobie „sriednij”, myśli, taki dwoma palcami by wziął, do palącej fajki wsa-dził, pociągnąłby dym, wypuścił – i ciebie jak nie było! a jemu, widzisz, „sriednij”, ale, z drugiej strony, bóg nie może być niski, człowieczego wzrostu, toż i bogowie z Olimpu – dwumetrowi...

I już wychodząc, już żegnając się, pyta: A czy jemu tu, w tej parze, nie za gorą-co? szynel zapięty aż po samą szyję, buty z cholewami, czapka? Nadzorca macha ręką, spluwa i mówi: Niczego, pust’ poparitsia, tut wsie swoi, katorżnyje, on wied’ i w ognie n i e g o r i t! uczto jemu takoj par? biełyje tuczki, a pritom, par wied’ ot kurienija – lekarstwo, pust’ poparitsia...

Wyskakując przez drzwi, czuje, jak ta „para” pod gardło mu podchodzi, jak dym z fajki dech zapiera, jak czarny zakręcony wąż wąsa za nogę chwycić chce...

I już wyszedłszy, czystego powietrza haust zaczerpnąwszy, papierosa zapalając, rzucił okiem na ścianę łaźni i przeczytał: B A N I A

I jeszcze później, już w domu, już w łóżku, oczy zamknąwszy, widzi:przez brudnoszarą, oślizłą, tonącą w gorących oparach ścianę przebija się dwu-

metrowa sylwetka-plama, z początku szara, potem czerwona, w końcu czarna jak poziomka w nocy. I dziwne: ta czarna krew jakby świeciła, czarne połyskliwe pro-mienie puszczała, ulice, domy, okna i śmierdzące bramy oświetlała, i wszystko, zda się, w czarnych promieniach płynie, krąży... nawet wieża dzwonnicy katedralnej, i ta jak obłupione z kory drzewo, do połowy w czarnej rzece pogrążona stoi, obraca się, chwieje i oddala...

A co z nią zrobisz, pod czubkiem głowy świerzbi, nie wydrapiesz. To Tadeusz sam z sobą na głos rozmawia, blat biurka dłonią gładzi i mówi: Nic nie zrobisz, trzeba będzie tu wytrzeć, miejsce zwolnić, bo to paskudztwo spokoju nie da. Wsłu-chawszy się, zrozumiemy, że mówi o tej kruszynce pamięci, która z dna przeszłości się uniosła, do głowy jakoś wpadła i świerzbi, kusi: Tadziunia, wyciągnij szufladkę, wyciągnij, wyciągnąwszy, spójrz do studni i ach! jak wiele zobaczysz, wyciągnij, nie leń się. I oto Tadeusz, coś mrucząc, już wstawia, już maleńki barokowy kluczyk przekręca, przeciwko ruchowi wskazówek zegara przekręca, przeciwko ruchowi

Page 116: Naszyjnik z wilczych zębów

116

Leonardas Gutauskas

czasu – dwa razy wokół osi w kierunku przeszłości. Obraca kluczyk i mruczy: Jeden raz – dziesięć lat, drugi raz – dwadzieścia lat, rozumie – około dwudziesto-letniej dawności rzeczy w szufladce leżą, i pyta: Kto wie, co dobrego znajdę, myśl szepcze, że wiele zobaczę, kto wie? ale nie będę śpieszył całej do końca wyciągać, o nie, z początku tylko wąską szczelinkę zrobię, byle palcami sięgnąć, czego się-gnę, to na światło lampy wyjmę, niech się pokaże, kto zacz i skąd tu przywędro-wał. Jakiś czas siedzi, jakby mu się coś przypomniało, jakby zmienił zdanie, ale stwierdziwszy: I tak trzeba będzie ulec, nie da spokoju we dnie ani w nocy, póki zawartości szufladki nie przejrzę, znam ja je, te idee fixe, nie tak łatwo od nich się odkaraskać, która teraz? spogląda na zegarek, pół do szóstej, no cóż, roboty do rana, wyciąga szufladkę:

POCZTÓWKA: złota obwódka, widok rosyjskiej cerkwi, na odwrocie – Merry Christmas and a Happy New Year, niżej – Szczęśliwego Nowego Roku i inicjały V. K., u dołu – SNOW COVERED CHURCH Marc Chagal, Russian. Trzyma w palcach białą pocztówkę ze złotą obwódką i wspomina: jeden jedyny raz zaszedł, a pozdrowienia przysłał, nie zapomniał, tylko ty, świnio, nie odpowiedziałeś, tak jak i innym, czego się boisz? jakie teraz czasy – Dżugaszwilego? nie! to czego tak drżysz, jak zając pod miedzą? łaje sam siebie i wie – i tak nigdy nie odpowie, dał słowo, i kropka – innego świata nie ma, jest tylko twoje wiewiórcze koło, w którym biec i biec będziesz do ostatniego tchu, i dobrze, przecież nigdy nie pragnąłeś oglą-dać świata, dla ciebie poniżające byłoby to zadufanie przewodnika wycieczki, który z zadartym nosem prowadzi stado naczelnych prymitywnych baranów ulicami nie-znajomego miasta i pokazuje: oto tu – pomnik armii radzieckiej, a tam – rzeźnia, a tam na wzgórzu – pomnik waszej głupoty! spluwa i obróciwszy arkusik ogląda pracę Chagala, myśli: jedyny na świecie, któremu wolno ludziom pod niebem latać pozwalać, pamiętasz, jak ty spróbowałeś? i co? wszyscy przyjaciele w jeden głos za-wołali: L i t e r a t u r a! dlaczegoś taki tchórz? pierdnięcia każdego głupca słuchasz, dlaczego tych doradców nie posłałeś w diabły? czego się boisz? pisać na tamtą stronę się boisz, wyjechać boisz, malować to, co chcesz, się boisz, jeszcze trochę, i będzie z ciebie śmieć, wspomnij pierwsze prace, czy kiedyś pytałeś: no jak, do-brze? nigdy, malowałeś, jak chciałeś i co chciałeś, i dziś tamte prace to twoja duma, najwyższy czas, głuptasie, tego twojego strachu się pozbyć, w wierszach to odważ-ny jesteś, zamknij się, nikomu nie pokazuj i maluj, na wszystko splunąwszy, sam siebie podbechtuje, odwagi dodaje i, zaczepiwszy się za słowo „cerkiew”, myśli: czy nie będzie to połączenie dwóch słów „car” i „chować”? może kiedyś w pierwszych cerkwiach chowano zmarłych carów? . .

BLANKIET: to papier z włoskiego listu, który przysłał jakiś Mario De Fi-lippi z Via V. Carpaccio n. 14 Arezzo – Italia, to list do syna, który brał udział w wystawie ekslibrisów, pamiętasz, tekst przetłumaczył śpiewak, mający za sobą 10 lat nauki we Włoszech, prawda, niektóre słowa rozumieliśmy sami: Carissimo Pinocchio Internazionale a Rimini Artisti il Concorso Opera a nome, pamiętasz, ile było radości, cieszyłeś się chyba bardziej od syna, bo rozumiałeś, jaka rzad-

Page 117: Naszyjnik z wilczych zębów

117

Naszyjnik z wilczych zębów

kość ten pięciolistny kwiatek bzu, jak znak, nadesłany z niedosiężnej gwiazdy: nie martwcie się, świat jest malutki, wszyscyśmy na jednym okręcie i jeżeli będziemy tonąć, to wszyscy razem, i po litewsku, i po włosku śpiewając, wszak nasze języki są podobne, czyż nie tak? pamiętasz, jak cieszył się syn na wiadomość, że jego skromna praca została włączona do katalogu, niestety, niestety, katalogu obejrzeć nie będzie mógł...

KANTYCZKA: to spadek po babuni Ewie Marii, podnosi i całuje. Oberwana, bez początku, kartki zrudziałe, a mimo to jeszcze raz podnosi, całuje i szepcze: Ach ty skarbie mój, i już słyszy: babunia przy oknie, żeby świetlej było, okulary na koniuszku nosa, Tadziuk Szymona u nóg na niskim zydelku słucha, nasłuchać się nie może, babunia śpiewa, prawda, na początku czyta: Pieśń jedenasta o Pannie Świętej Cudownej w kościele szydłowskim. Melodia jak Płaczcie Anioły, przeczy-tawszy, zaczyna:

Witaj Panienko cudami słynąca, Na Żmudzką ziemię swe łaski sypiąca, Na Litwie całej znana Cześć Tobie okaz ywana. W cudownym Sz ydłowskim obrazie Twoim Ukaż, o Matko, we łzach dziatkom swoim, Otwórz łask skarbnicę, Świętej wody krynicę. Kiedy nieprz yjacioły wiary górę wzięli, Tak wiarę katolicką ucisnęli. Siedmiu tylko księż y zostało Na Żmudzką ziemię całą. Wtedy i Sz ydłowo w ich ręce popadło, I przez wiele lat wiele w niepamięci przepadło, Dobra, co kościoły miały Ich własnością zostały.

czyta Tadeusz, palcem, jak kiedyś Ewa Maria, wodzi, może nawet płacze, ale po ci-chu, bez głosu, widzi – brakuje kartki, wspomina: wtedy na pewno nie brakowało, teraz już brakuje, i dalej czyta, próbując melodię Aniołów dopasować:

Pastuszkom w polu, dziateczkom małym Tyś się ukazała widokiem swym całym; Syna na ręku trz ymająca, Gorzkie łz y lejąca.

oto i znów brakuje kartki, ach, Boże, kiedy ona przepadła, kto ją wyrwał?..

Page 118: Naszyjnik z wilczych zębów

118

Leonardas Gutauskas

Prawdziwą nowinę im przekazuje: Zakopanej skrz yni miejsce wskazuje, Od dawien dawna leżącej w ziemi, Ruch wielki powstał wtedy międz y niemi. Którz y znaleźli skrz ynię z papierami, Dziwili się wielce świętemi cudami, Nadzieja w nich wstąpiła, Twoich Łask siła. Amen.

Szepcze, palcem wodzi i rozumie, że nie obejdzie się bez wielkiego płaczu, nie wykręci się od szlochu, jak tamten Tadziuk Szymona w starych czasach, klęczący przy drzwiach Wieczernika, i słyszy Jej głos jak żywy, żywszy od żywego, i widzi tamte cieniutkie niteczki żyłek wokół każdego palca, i płomyk świecy przez dłoń szklaną, jak przez malutkie okienko na poddaszu... Kartkuje kantyczkę, znajduje jakiś papierek, czyta tekst po polsku: Płótna T. G., w których mistyka przybiera jakieś bardzo ludzkie cechy, służy do wyrażenia symboli bólu, rozterki. – 1973, 15 listopada, czyta i szepcze: Boże, czyżby dziesięć lat, jakby to wczoraj było, wyraźnie widzę ten dzień, kiedy wieszaliśmy obrazy, jakby wczoraj, dziesięć lat, jak ładnie ta Polka napisała: „symboli bólu”, niestety, kogo to obchodzi? nie spodziewaj się, głupi, poparcia, takie, jak ona – to rzadkość, jedna na tysiąc – zobaczyła, wczuła się i zrozumiała, ciekawe tylko, kto ten tekst zanotował? pismo nie moje, może Emilia? chyba tak, pamiętam, z jakim zachwytem to czytała, pewnie tak...

FIŃSKI SCYZORYK: trzyma w palcach, obraca, wyciąga ze skórzanej po-chewki, wspomina: prezent od moskiewskiego Żyda, urodzonego w Wilnie i ma-rzącego o powrocie tu, dobry poeta, uczciwy, kto inny przyszedłby do nieznajo-mego malarza i powiedziałby: Pańskie obrazy są wspaniałe, pokochałem je, niech pan pozwoli mi przyjść jeszcze raz, moja matka chciałaby je poznać. Może to te biblijne motywy obrazów? może barwy? coś w tym jednak jest, to nie był pierwszy Żyd, któremu moje obrazy były drogie, może to przeczucie pustyni? może smutek, jak tamta Polka mówiła, symboli bólu? Pamiętasz, jak wtedy rozmawialiście do rana, i ciągle o pustyni, i o Wilnie, Jerozolimie Północy, Jaruszalaem da Litá chyba, może już wyjechał, może dostał zezwolenie, marzył przecież... Wyjęte rzeczy kła-dzie osobno na biurku, dołącza i ten specyficzny prezent. Wtedy zapala papierosa i jeszcze o szerokość dłoni wyciąga szufladkę, patrzy, zamyka oczy i nie otwierając bierze pierwsze, co mu się pod palce nawija: tym razem to TAŚMA BARWIĄCA Do maszyn do pisania CZARNA 13 mm, obraca w palcach, wspomina, jak dłu-go musiał upraszać ekspedientkę w Grodnie, tłumaczyć się, że jest pisarzem, nie, i koniec, prodajom tolko po odnoj, wyjaśniał, że po tę taśmę jechał 150 czy 170 kilometrów, i jak ma teraz wrócić tylko z jedną, ale sprzedawczyni było niezłomna, musiał postronnych nieznajomych ludzi prosić, kupili, poczemu że, mogu wziat’, kupili, i oto już tylko jedno pudełko zostało, pozostałe trzy – już na papierze w li-terki się zmieniły, dobrze, że szarym drukuje, nie znoszę czarnego, zdaje się, że

Page 119: Naszyjnik z wilczych zębów

119

Naszyjnik z wilczych zębów

nie tylko papier, ale i duszę pobrudzi, obraca, czyta DELFIN, mruczy: Cymbałka, co jej szkodziło dziesięć sprzedać, milicja przecież za rękę nie trzymała, cymbałka malowana, pal ją diabli, i kładzie pudełko obok innych znalezisk. Wtedy znów zamyka oczy i wyjmuje, jeszcze z zamkniętymi oczyma myśli: Co to za papier, podobne do listu bez koperty, otwarłszy oczy widzi: UMOWA AUTORSKA nr 197, 18 lutego 1981 rok. Ha, uśmiecha się, i ta się zachowała, ale sejf, biurko-sejf, trzeba będzie kluczyk na szyi nosić, żeby podczas snu na piersi leżał, ha, znów się uśmiecha i czyta:

1. Autor przekazuje Wydawnictwu wyłączne prawo... milknie, myśli: prawo do czego? do snów? do serca? do męki, marzeń? i za to wszystko wydawnictwo obowiązuje się zapłacić po 1,50 rub. od wiersza, półtora rubla za sen, półtora za widzenie, półtora za serce i jeszcze wiele za co, co nie jest do sprzedania za półtora rubla, za myśli, uczucia, to dopiero handel, a jeszcze świętoszka udajesz, który swo-ją sztuką nie handluje, ha, znów się śmieje i dodaje: Daj Boże więcej takiego han-dlu. Odkłada umowę i pochylony czyta: Dyrektor Wydawnictwa, Red. Naczelny, Kierownik Redakcji, Autor, Zast. Dyrektora do Spraw Gospodarczych, Główny Księgowy, Radca Prawny, znów się uśmiecha i mówi: Kto wie, czy trzeba będzie więcej podpisów sprzedając duszę diabłu albo idąc do raju? i już po cichu dodaje: siedemnasta z kolei, i za każdym razem to dziwne uczucie: jakby pewnego piękne-go dnia ktoś oskarży o nielegalne wzięcie pieniędzy za nic, za oszustwo, dobrze, że jeszcze nie za zdradę, i ten oto papierek pośpieszy ci z pomocą, widocznie dlatego nie wyrzucasz, chronisz jak drogi skarb, widocznie dlatego, no bo po co inaczej? Zaciągnąwszy się dymem, wyciąga następną rzecz, pierwszą, jaka trafia pod rękę, coś sztywnego, otwarłszy oczy, smutnieje, patrzy na rysowany ołówkiem widok Paryża i myśli: Boże, Boże, tak się nigdy z tym człowiekiem nie spotkam, już dwa-naście lat, jak przekazałem mu swój obrazek, a on ten oto najdroższy dar – swój rysunek z Paryża siedzącemu gdzieś na głębokiej prowincji pacykarzowi, ki diabeł, nie możesz z człowiekiem się spotkać, nawet napisać się boisz, on ci książki przy-syła, w prezencie, a ty milczysz jak niemy albo niepiśmienny, co ze mną ten nie-szczęsny czas zrobił, w co zmienił, w świnię, przeklina siebie i wspomina napisane, lecz nie wysłane listy do Paryża do Ameryki do Anglii do Włoch, leżą sobie gdzieś wsadzone, i znów ze strachu, żeby nie znaleźli, bo i dziś czasem się zwalą, zrobią rewizję, szukają diabli wiedzą czego, czego nie położyli, odwraca kartonik, czy-ta: Drogiemu Tadeuszowi z ogromnym podziękowaniem za WYSPĘ, najbardziej wysublimowaną pracę, jaka dostałem z Litwy. Žibuntas 1973 X 2, Boże, Boże, szepcze, dziesięć lat... I znów ręce w szufladce, tym razem wyciąga kopertę, czystą, bez adresu, niedużą białą kopertę, próbuje odgadnąć, co w środku, może zdjęcie rodziców? gdzieś przecież chowałem, myśli, zdjęćko z lat wojny: oboje rodziców siedzą na kamieniu na tle Góry Trzykrzyskiej, Boże, jacy piękni, młodzi, i Trzech Krzyży dawno nie ma, mówią, że wybuch wstrząsnął Wilnem, żeby im paznok-cie odgniły, nie wytrzymuje, już wyciąga, okazuje się, że to jedna z najdroższych relikwii – fotografia Całunu Turyńskiego, podarowana, czekaj, kiedyż to? Czy nie

Page 120: Naszyjnik z wilczych zębów

120

Leonardas Gutauskas

w 1979? w czasie wędrówek po Auksztocie, pamiętasz, jak On zaprosił do kościół-ka, pokazał dzieła sztuki i wtedy dał tę fotografię, mówiąc: Proszę wziąć, może w trudnej chwili wzmocni duszę, pamiętasz, jak cię wstrząsnęło to umęczone, roz-bite, o złamanym nosie, zamkniętych oczach Oblicze zupełnie siwego Człowieka, wtedy przeraziłeś się: jakże my malujemy! przystojnego mężczyznę o różowych policzkach, z piękną czarną bródką, o czystych niebieskich oczach, przez wieki całe tak Go przedstawiamy, ach, niedowiarki, a i z ciebie taki sam łotr konformi-sta – toż to jest Oblicze Człowieka, który przecierpiał męki i poniżenia wszystkich obozów koncentracyjnych na świecie, dogaduje sobie i już prawa ręka sama szu-ka ołówka, już szkicuje, śpieszy, jakby światłem wewnętrznym rozświetlony, nie, nie, mówi i odrzuca w stronę, całuje fotografię, wkłada do koperty i umieszcza przy innych znaleziskach, wtedy spogląda na ścianę naprzeciwko biurka i widzi swój ołtarz: zdjęcia ikon, reprodukcje, „Powrót syna marnotrawnego” Rembrand-ta, zdjęcie Faulknera, zdjęcie Ewy Marii, wspomina, jak znalazł malutką, wytartą fotografię paszportową, poprosił przyjaciela, niezwykle utalentowanego fotografa, beznadziejnego alkoholika, żeby powiększył, i oto już siedem lat zdjęcie to jest Bożym Okiem ołtarza, żywsze od żywego i zarazem jakieś nieziemskie, to wła-śnie będzie okładka mojej Książki, we wszystkich tomach – to samo zdjęcie, tylko w jednej książce – złote, w drugiej – purpurowe, w trzeciej – negatyw...

I oto znów ręce są w szufladce, myszkują, szukają, jakieś przedmioty opuszczają – gumkę, ołówek, zegarek, pióra – i namacawszy dużą grubą teczkę, wyciągają, ha, śmieje się, to dopiero czerwień! i rzeczywiście: duża jaskrawopurpurowa okładka, trzyma w ręku i, nie otwierając, wie, co tam, w środku, napisane, wspomina: jak piorun z jasnego nieba spadła nań wieść, że jego książeczki zostały nominowane do republikańskiej Nagrody Państwowej, nie wierzył, żartował, śmiał się – i oto: Czerwony Dokument w ręku, mruczy: przeklęty los, za tych półtora tysiąca byłbym górę farb kupił, ale diabeł nogę podstawił – tamten kamień na poboczu – sześć żeber na pół, i nagroda, i jeszcze 300 jak kobyle pod ogon! diabli z nią, rzuca prze-kleństwo, co było, minęło, i odkłada okładkę, wtedy wyciąga FUJARKĘ, widać przy samej ściance szufladki leżącą, bo dopiero teraz ją namacał, jeszcze zupełnie nową, ze świeżym lakierem, nie zgraną, dmucha raz, drugi, w rękach obraca i już wspomina: Nieznajomy, przedstawił się jako Balu, wszedł do domu powiedział: Izwinitie, czto biespokoju, ja staryj poczitatiel waszego tałanta, sam ja żiwu w Pi-tierie, budietie – obiazatielno zajditie, pokażu wsie dostoprimieczatielnosti, i wrę-czył fujarkę: eto wam na pamiat’ o korabielnom doktorie Balu, po tym wyciągnął drugą, taką samą fujarkę i zagrał jakąś starą romantyczną melodię, wychodząc, zostawił plik papierów i powiedział: Najdiotie wriemia, poczitajtie, eto moi skaz-ki, pożegnał się i przepadł jak kamień w wodę, a „skazki” były zachwycające, coś między Hauffem i fantastyką, jeszcze raz dmucha i wtedy mamrocząc „musiałoby gdzieś tu być, na pewno nie wyrzucałem”, grzebie w szufladce, po chwili wyciąga sztywny arkusz papieru, zapala papierosa i czyta:

Pierwsze: 10 minut – spokojny równy oddech, coraz intensywniejszy, jednak

Page 121: Naszyjnik z wilczych zębów

121

Naszyjnik z wilczych zębów

w rytmie zakłóconym, ogarnie cię uczucie chaosu, w głowie myśli ulegną rozpro-szeniu. Drugie: 10 minut rób wszystko, co ci przyjdzie do głowy: chcesz krzyczeć – krzycz, chcesz szarpać – szarp, chcesz tańczyć – tańcz, wykręcaj się, podskakuj – to świadome „szaleństwo” (soznatielnoje biezumije), które ci pozwoli zrzucić Zastygłą Maskę – ideę, trzymającą twoją świadomość w kleszczach. Trzecie: 10 minut wykonuj skoki: podskocz do góry (najlepiej boso) i mocno uderz stopami o pod-łogę, jakbyś chciał coś wbić, w momencie uderzenia w podłogę wydaj okrzyk HU!, poczujesz, jak od kości krzyżowej do głowy podnosi się ciepło, ogarnia jak ogień. Czwarte: 10 minut relaksu: połóż się na podłodze (możesz podesłać jakiś pled), rozluźnij wszystkie mięśnie, nie będziesz chciał o niczym myśleć, ogarnie cię przy-jemna CISZA, która przyniesie u l g ę. Przeczytał, zapalił i myśli: czy to moja wina, że się do tego nie stosowałem? próbowałem kilka razy, ale po tym całą dobę głowa pęka na kawałki, dziwny człowieczek, może jak wszyscy psychiatrzy, pamiętasz, powiedział: rabotaju w domie dla priestariełych, nie choczu w psichiatriczeskich leczebnicach niewinnych ludiej gubit’, osoba o wspaniałym sercu, niewiadomo, jak mu się wiedzie, nie wiadomo, czy pisze bajki, i nagle znów jakaś wielka tęsknota ściska serce: dlaczego tak wychodzi? dlaczego nie potrafię się zaprzyjaźnić, dlacze-go nie pojechałem do tego Pitra, przecież to takie trudne spotkać serdecznego człowieka, a ten sam przyszedł do twojego domu, jakby rękę podawał – jesteś obrzydliwym ślimakiem, prócz swojej skorupy, niczego na świecie nie widzisz, łaje siebie, a ból w sercu nie ustaje, odkłada papier i widzi strojącego w drzwiach boha-tera bajek: długi czarny aksamitny surdut, na szyi – czarna aksamitna wstążka, w ręku złożony parasol, i uczesanie jak z bajki Perrota – piękne loczki jak peruka, wyraźnie słyszy słowa: Budiem znakomy, korabielnyj doktor Balu... spogląda na „receptę” i mówi: Trzeba będzie dobrze przetłumaczyć, to dosłowne tłumaczenie razi ucho, ale już wie, że nigdy nie znajdzie czasu i recepta pozostanie taka, jaka jest – dosłow-ne tłumaczenie z rosyjskiego na mieszankę zielonogórsko-wieprzowsko-wileńsko-dzukijską... Wyciąga piłeczkę pingpongową, białą jak wszystkie, ale powierzchnia zapisana, liczba na liczbie 6-12 20-15 7-9, pustego miejsca nie znajdziesz, wspomi-na: kiedy to było? 79-ty? 80-ty? dwóch durniów, toż przymyśleć trzeba, starymi kośćmi trząść, biedny Valdas, jaki był garbaty, taki pozostał, i ja z garbem i zadysz-ką, gdzie teraz ten sprzęt, siatki, rakietki? gdzieś w składziku kurz zbierają, mole je jedzą, a my znów, jak te dwie świnie przy swoim nawozie, przy swojej muzyce i swoim malarstwie, znów w topieli bez dna, tylko uszy sterczą, dobrze nam tak, nie ma co do cudzego ogrodu pysk wsadzać, twórczość – to boskie zajęcie, nie prochu ziemskiego, nie krótkowiecznych muszek jednodniówek, a jednak to ja czę-ściej wygrywałem, myśli, i wie, za jaka cenę wygrywał – zęby skąszone, oczy na łbie, pot rowkiem tyłka jak do oceanu spływa, łapie powietrze jak ryba na brzeg wyrzucona, stęka, a niech on zginie przepadnie ten pingpong... A oto jeszcze jedna KOPERTA: na papierze fotograficznym przefotografowane są dwie strony jakiejś książki, po lewej – Gława sied’maja DRUG GRIESZNIKOW, czyta: Oni nie raz s ukorom goworili uczenikam: „Czto eto wasz Uczitiel jest i pjot s mytariami i griesz-

Page 122: Naszyjnik z wilczych zębów

122

Leonardas Gutauskas

nikami?”. Uznaw ob etich upriokach, Christos skazał: „Nie zdorowyje imiejut nuż-du wo wracze, a bolnyje... Syn czełowieczeskij priszoł najti i spasti pogibszeje”. „Kto iz was – obraszczałsia on k fariziejam – imieja sto owiec i potieraw odnu iz nich, nie ostawit diewianosto diewiati w pustynie i nie pojdiot za propawszeju, poka nie najdiot jejo? A naszedszi woźmiot jejo na pleczi swoi s radostju... Goworiu wam, czto tak na niebiesach boleje radosti budiet ob odnom griesznikie kajusz-czemsia, nieżeli o diewianosto diewiati prawiednikach, nie imiejuszczich nużdy w pokajanii.” Przeczytawszy, zamyka oczy: widzi bezbrzeżny obszar pustynny i wspomina książkę Bułhakowa i sen Piłata, w którym namiestnik szedł w promie-niu cudownego światła za Zmartwychwstałym, otwarłszy oczy, patrzy na prawa stronę, czyta: Stiena płacza. Tak, to ta sama Ściana Płaczu, którą tyle razy usiłował był namalować, niestety, bez skutku, włożywszy zdjęcie do koperty, odkłada ja na bok, wtedy wyciąga inną dużą kopertę, w kopercie – sześć pocztówek: z Moskwy, z Korei, i z Bułgarii, i z Ameryki, z Połągi, z Wilna, bierze każdą osobno, czyta: Bolszoj Kremlowskij dworiec. Kriestowaja ili Sobornaja komnata w Tieriemnom dworce. 1635-1636. Złoto i purpura. To Valdas znak podawał, wspomina, jak na pytanie, czy nie było innej pocztówki, odpowiedział: drogi Tadeuszu, wysyłałem z samego s e r c a ś w i a t a i uśmiechnął się tak, jak tylko on jeden potrafi, ach ty, subtelności nie z tego świata! odkłada, czyta inną: Zołotyje pieski – obszczij wid, głęboki błękit wody, góry i widoczek uzdrowiska – to znów pozdrowienie od V., myśli, nie wiem, gdybym to ja tak po świecie wędrował, czy wysłałbym choć jedną wiadomość? chyba tylko do Emilii, tylko do jej jednej... Czyta trzecią: Ocean Park, Maine, dziwny i groźny widok pierwotnej przyrody: skały, stromizny, głazy, rośliny wodne, w oddali mgła, woda i przestrzeń powietrzna zlewają się w jedną niepo-dzielną światłość, wspomina: jakiś nieznajomy z Ameryki przysłał tę pocztówkę na Wielkanoc, może malarz, może kolekcjoner, może jakiś zwykły miłośnik sztuki, który gdzieś w Ameryce jego obraz napotkał (jak by nie było, 80 obrazów wywę-drowało, nie tak znów mało, do „Białego Domu” wywoływali, pytali, dlaczego wasze obrazy tak wiozą? a skąd ja wiem, podobają się, to wiozą, czyż miałem po-wiedzieć, wiozą dlatego, że jest w nich duch narodowy, trochę mistyki, bo czy to nie mnie Kuria zaproponowała wykonać malowidła w kościele pod wezwaniem Anioła?), list kończył się słowami: ... ale Pańskie obrazy są na liście w moim sercu, dziwni ci Amerykanie, w sercu, i to lista, wyobrażam sobie, ile tych list jest gdzie indziej, na przykład, w głowie czy na papierze... Odkłada na bok, bierze następną, z Połągi: to reprodukcja „Skorpiona” M. K. Č., trzyma w ręku, a ręka z lekka drży, jak i wtedy, gdy otworzywszy kopertę osłupiał: najwybitniejszy krytyk literacki śle pozdrowienia i... „Dobrze było czytać przy szumie morza taką czystą poezję. Tak oderwaną od Codzienności, od przedmiotów, od drobiazgowości – w Przestrzeń bez końca, gdzie zachodzą nie kończące się metamorfozy i gdzie nic nie można stwierdzić definitywnie. Niech trwa ten jaskrawy lot. V. K.”, czyta, a ręka wciąż drży, cóż, myśli, nie co dzień, człowieku, takie listy otrzymujesz, może tylko jeden przez całe życie, co Go naszło? przecież przed tamtą książką w ogóle mnie nie

Page 123: Naszyjnik z wilczych zębów

123

Naszyjnik z wilczych zębów

zauważał, jakby był tylko malarz T. G., a o żadnym poecie T. G. nawet mowy nie było, wielkie dzięki mędrcowi, daj mu Boże zdrowia i szczęścia, i słuchu nietoperza – słyszy bies jak mało kto! A oto pocztówka z Wilna, pamięta, jak się zdziwił, od kogo to mogłoby być, i tylko przeczytawszy zrozumiał – i Ona zauważyła, naresz-cie, trzecia książka i tylko teraz zauważyła, dzięki, wielkie dzięki i za to, i za słowa „taką piękną książkę napisałeś i tak bezwstydnie wszyscy o tym milczą. J.”, wspo-mina, jak, podziękowawszy, powiedział: a Ty, kochana, a Ty n i e m i l c z y s z? przecież milczysz, jak wszyscy, nie wiem, czy bezwstydnie, ale milczysz, cóż po-cząć, widocznie naprawdę trzeba mi było po Sztuce jeszcze Uniwersytet zaliczyć, wtedy nikt by nie milczał, a najlepiej by było, gdybym rzucił malowanie, przestał wysyłać te swoje obrazy na wystawy, do pism – wtedy byłbym t y l k o p o e t a, głupcy, myślą, że ja sam bym nie chciał być albo poetą, albo pacykarzem, jeszcze jak bym chciał, popacykował – i wolny, gwiżdżę sobie, albo popisałem – i znów wolny, a tu – jeszcze nie skończyłeś malować, już papier woła wniebogłosy, wszy-scy sądzą, że to bułka z masłem, niech spróbują, proszę, nikt nie broni... a jednak mimo wszystko droga to pocztówka, taka poetka i korony uchyliła... I znów – mała rzecz – czarny pędzelek: REMBRANDT 241 TALENS HOLLAND Pure Red. Sable, obraca w palcach, delikatnym włosiem muska czoła, ust, rozumie: ta mała rzecz to karmiciel mojej rodziny, to nią narysowałem setki ilustracji, gdyby nie ilustracje – amen w butach, znów jak na początku, trzeba byłoby butelki zbierać i do punktów skupu nosić, i teraz oto leży sobie spokojnie w kąciku szufladki, drzemie, na robotę czeka, a może to i prawda, że Leonardo z własnych włosów pędzelki sobie robił, włos ludzki jest najdelikatniejszy, jasne, ta oto sierść kuny syberyjskiej jest prawie jak ludzki włos, a w dodatku, na rączce – święte imię Rembrandta, jak mógłby człowiek, malując takim pędzelkiem, malować źle, to byłoby świństwo, potrafią ci Holendrzy ładną rzecz zrobić, i żadnej ceny, żadnych rubli z kopiejkami jak u nas, na igle, i to cena, cóż zrobić, kiedy bez pieniądza nie tylko tamten, gniją-cy, świat by się zwalił, ale i ten, kwitnący, gnić by zaczął, rzekłbym, to nawet ładnie, kiedy na potylicy lalki się widzi: cena 1 rub. 35 kop., od razu znać, że to nie gnijąca burżuazyjna lalka, lecz nasza, swoja, rodnaja, lalka z ceną na potylicy, tak to jest, subtelności, jakich gdzie indziej na świecie ze świecą nie znajdziesz. Jeszcze raz gładzi czule pędzelek i kładzie ostrożnie obok innych znalezisk, i znów po ciemku myszkuje w szufladce, jak ten bohater Czechowa, co w mętnej wodzie miętusa ła-pie, i oto znów – koperta, a w kopercie – osiem pisanych na maszynie wierszy, czyta, wspomina: żegnając się, wręczył razem z Księgą Pieśni Ezry Pounda, podał i powiedział: Tadeuszu, może się nie zobaczymy więcej, kto wie... Pamięta, jak rzucił się grzebać w obrazach, wybrał kilka, zadedykował i podał ze słowami: Ada-mie, wiedz, że byłeś i pozostaniesz dla mnie największym mistrzem poezji, niech ci Bóg pomaga, i już kiedy tamten poszedł, pomyślał: dziwak, nie mógł uwierzyć, że dziś nie on jeden Ilrumkajsa czytuje: „spieszimsia zdieś, postoim nad zołoju w pieczali, / bratja lubimoj niedawno jeszczo koczewali, / sled ich byłogo żylja / wietry wdol doła piesczanogo nie razbrosali... ” Słyszałem, myśli, że już i te wiersze

Page 124: Naszyjnik z wilczych zębów

124

Leonardas Gutauskas

włączone zostały do wydanego w Ameryce zbioru poezji, piękne, zwłaszcza „Tar-cza Achillesa”, i sam do siebie głośno mówi: A teraz złóż i schowaj, bo dedykacja „Tadeuszowi – z serdecznościami te osiem wierszy. Adam” mogłaby kłopotów na-robić, chowa więc, nie kładzie na biurku, wsadza w sam kąt szufladki, w ciemność zupełną, wsadza, a w duchu przeprasza: Wybacz, Adamie, nie mogę inaczej, ty już jesteś tam, a ja tu zostanę do grobowej deski, wybacz. A oto jeszcze jedna koperta (aż się roześmiał: do licha, wszystko w kopertach, a jeszcze gadanie, że nie pisuję listów! w czyim biurku-sejfie tyle jest tych białych ptaszków, ten ewidentnie prowa-dzi szeroką kampanię korespondencji z całym światem, nie inaczej – koperta na kopercie, a w kopercie – kopertka), w niej prostokąt luksusowego kredowanego papieru, złożony na pół, rozkłada, czyta: Galerie Mascotte (im Foyer des Kino Mascotte) Elissabethenanlange 7 Basel Žibuntas M (... ) Paris Radierungen 9. bis 29. April 1976 Vernissage Freitag, 9. April, 19.00 Uhr Öffnungzeit wie Kino, prze-czytawszy, śmieje się: ale komedianci, wydaje się im, napisali, zaprosili, ty wsiadasz do automobilu czy aeroplanu i szmyk na otwarcie wystawy, cha! myślą – kiwnęli palcem, i my, myszy prowincjonalne, zaraz się rzucimy, ni diabła, tak łatwo się nie damy, pomyślimy jeszcze, z tuzin podań-próśb, gdzie trzeba, roześlemy, jeszcze z pół roczku zaczekamy, fraki ładnie naszykujemy, buty niemieckim szuwaksem wyglancujemy, o, wtedy, używszy wszelkich możliwych sposobów i n i e d o s- t a w s z y zezwolenia... weźmiemy i wyjedziemy jak czarodzieje, niewidzialni wy-lądujemy wprost w tym Foyer des Kino Mascotte, i dobry wieczór, panie Žibuntas, proszę wybaczyć, wie pan, jak to na tej prowincji się grzebiemy – żona słoninki, kiełbaski na drogę włożyła, tam głód, powiada, to i zamarudziłem, cha cha chiii, śmieje się, a na samym dnie serca taki żal, tak ściska, że choć płacz, chyba trzeba kieliszek wypić, wstaje, podchodzi do skrzynki z farbami, ogląda się, czy kto nie widzi, i, wlawszy kroplę, wypija, nawet słychać guuuurkt, chowa skarb i wraca do szufladki, siada, zapala papierosa, wydmuchuje dym, jak kiedyś na Zielonej Górze, prosto zafajdanemu światu w oczy i wraca do poszukiwań: ha, coś śliskiego, wycią-ga, a to ładna koperta z kredowanego papieru (i znów! wyrywa mu się okrzyk), w ko-percie – jeszcze bardziej śliska ogromna fotografia, a na niej sala wystawowa, na ścianach – jeden dwa trzy... dziewięć obrazów, aha, oto gdzie się kryjesz, żartuje, tamtego wieczora, komuś coś udowadniając, chciałem pokazać, proszę, jak Litwini w tych amerykach biedują, nie mogą ludzkiej wystawy zorganizować, tylko takie oto zadupia na obrzeżach Nowego Jorku dostają, ale nie znalazłem, a ty tu jesteś, tu się chowasz, po kryjomu przysłana, po dziś dzień nie możesz od krycia się od-zwyczaić, akszy, jak ci wieśniacy z Pohulów mówią, akszy, patrzy na takie smutne samotne obrazy (nawet na zdjęciu widoczne wyraźnie, nie darmo na THIS PAPER IS MANUFACTURED BY KODAK papierze odbite), patrzy, i wydaje mu się, że widzi tego samotnego odludka, żyjącego sam jak palec na atlantyckim wybrzeżu i malującego kamienie, tylko kamienie i ich cienie, myśli: a ty byś tak potrafił? miał-byś tyle woli, odwagi? nie, nigdy, zbyt jesteś oswojony, robak jesteś, który i głębszej norki, i ciepła potrzebuje, taka twoja dola, a Pranas jest wojownik, choć jednak

Page 125: Naszyjnik z wilczych zębów

125

Naszyjnik z wilczych zębów

i tam do niczego, jeśli tylko w 60 lat dostał taką obskurną salkę, to ktoś bojkotuje tych naszych Litwinów, szykuj sobie wystawę po wystawie, ale tylko u Marytė K. albo u Jurgisa B., ale na powierzchnię n i e w y ł a ź! szczęście, mówi, że kilka lat jakiegoś małego Żydka, syna wpływowych rodziców, rysowania uczył, tamci więc przełamali mu lody, okno do burdelu wyrąbali, i to, Boże ty mój, ledwie osiem (8) dni powisiały, i kropka, i znów wracaj tam, skąd przyszedłeś, do diabła, żebym ja jechał, komuś w dupę właził nie wiadomo za co, może za tych kilku durniów, któ-rzy, białe opaski założywszy, ludzi mordowali, za kilku opętanych chciwców – ni-gdy, lepiej bez Nowego Jorku, bez Paryża, lepiej nawet bez Moskwy ukochanej, najlepiej tu, w Wilnie – wszak dymy z ołtarza ofiarnego z każdego miejsca prosto do nieba płyną, nie potrzebują do nowych jorków, do paryżów po drodze wstępo-wać, panów o pozwolenie pytać, czy można do nieba lecieć, jak owe statki mydlane, lecą wprost Bogu w ręce, tam dopiero znikają, przepadają bez śladu, ciężką ma dolę Pranas: w Ameryce – komunista, tu – szpieg kapitalistów brzuchatych: ani kroku, żeby ktoś nie obszczekał, Bożeńka jemu dopomóż, jak mówią w Pohulach, wszyst-kie biedy ścierpieć... Mruczy Tadeusz bez ustanku, widać, zły na taką niesprawie-dliwość na świecie, odkłada kopertę i dodaje: Bożeńka jemu dopomóż... A oto li-ścik bez koperty, eee, to list od tej durnej, czy ona kiedy skończy, czy nie, denerwuje się i wspomina, jak jedna z budowlanych Pierwszej w Bursztynowej Krainie Siłowni Atomowej (w wolnym czasie psująca, brudząca papier) przysłała ten list: Uważajemyj itd., wysyłaju nieskolko pieriewodow waszich stichow itd., prosi o odpowiedź, żeby ją diabli do piekła porwali, tłumaczka się znalazła, czekaj, a gdzie przekłady? aha, w kominku, dzięki Bogu, byłaby ze mnie prawdziwa świ-nia, niewarta tych smutnych auksztockich jeziorek, które tacy oto tłumacze-gwał-ciciele na swój ład przerabiać się biorą, dzięki Bogu, że się oparłem pokusie, rzuca list obok innych znalezisk, nie do kominka, zostawia, sam nie wiedząc, po co, a może jednak wiedząc? może kiedyś będzie to dowód? dowód czego? że durny byłeś, na „szerokie wody” nie pchałeś się? ale nie wyrzuca, zostawia, dalej myszku-je, choć już dawno po północy, wyciąga następną rzecz: gruby zeszyt, otwiera – pusty, kartkuje i gdzieś bliżej końca znajduje taki wpis: „Wielka radość mnie i moim kolegom, że wrucił („u” przekreślone czerwonym ołówkiem, poprawione na „ó” – ktoś, widać, poprawił niepiśmiennego) do życia jeszcze jeden artysta na Litwie”, niżej jakiś znaczek i dopisek „dobrze, Stary!”. Przeczytał, uśmiechnął się, wspomi-nając, jak się ucieszył, kiedy się dowiedział, że to robota studentów Instytutu Sztuk Pięknych, oho! jak się cieszył, pokazywał Emilii i wciąż powtarzał: Widzisz, i oni uznają! nareszcie oni też, to dzięki tobie, bo kto mi kazał zrobić tę wystawę? ty, tylko ty, Bogu niech będą dzięki, oni też mnie uznają, o d r o d z i ł s i ę, w r ó- c i ł d o ż y c i a! Nawet teraz czuje, jak zapłonęły czerwienią uszy, myśli na głos: To jeszcze nie koniec, ja im jeszcze poka... i, jak zawstydzony, odkłada zeszyt i mówi: niczego ty nie pokażesz, co pokazałeś, to już pokazałeś, nie spodziewaj się, że jutro – cud! a może wszystko już b y ł o? Wyciąga dalej: nóż z kości słoniowej, trzyma na dłoni i widzi tamtego starszego mężczyznę (który przed dziesięciu laty

Page 126: Naszyjnik z wilczych zębów

126

Leonardas Gutauskas

podarował ten drobiazg: „to jeszcze mojego ojca”), który na dalekich równinach wiecznej zmarzliny wycierpiał tyle, ile człowiek wycierpieć chyba nie jest w stanie, ale ten wycierpiał i wrócił, i żył na 12 rubli emerytury wśród książek (najwięcej było francuskich), przedwojennych obrazów, do śmierci paląc jedną po drugiej tyl-ko najdroższe cygarety, to on w jeden z wieczorów wspomnień wyciągnął szuflad-kę, pogrzebał w niej i podał, mówiąc: Weź, będziesz mógł kartki w książkach przecinać, będziesz ciąć i po dziesięciu latach wspomnisz starego gadułę, który żył tylko wspomnieniami i nieziemskimi marzeniami o wolności, weź, wziął wtedy, podziękował, przyniósł do domu i od razu do szufladki-sejfu schował, chowając, głośno powiedział: Z jednej szufladki do drugiej, z przedwojennej do supernowo-czesnej, i siedemdziesięciu lat jak nie było! a teraz, odkładając na bok, mruczy: kość słoniowa, kość ludzka – jaka różnica, ważne, że wieczna... Położywszy nóż obok kopert, obok fińskiego scyzoryka i innych znalezisk, nie lezie znów do szufladki, nie wyciąga niczego, siedzi, pali i myśli: Większość to tchórze, nie przyszli, a przed-tem co wieczór u starego jego kawę chlali, nie przyszli, tchórze, wiedzieli, że będą szpicle, i tak tchórze, a jednak znaleźli się ludzie, nie tylko przyszli, ale i uczcili godnie, nie bali się, daj im Boże zdrowia i nigdy nie dawaj doświadczyć tego, czego staruszek doświadczył...

Wstaje z krzesła, spaceruje po pracowni, zapala nowego papierosa, widać, ciągle nie może staruszka zapomnieć, nagle wraca, siada i w wielkim wzburzeniu zaczyna wywalać z szufladki swoje skarby, bogactwa, puste koperty, wyciąga i rzuca na biurko, kładzie i nie patrząc wie, co jest w jakiej kopercie czy pudełeczku: w tej – lity, ze dwadzieścia monet, wszystkie pięciolitówki, przypomina: obiecał Emilii coś z biżuterii zrobić, ale lata mijają, a biżuterii wciąż nie ma, w tym, nieco mniejszym, drewniany krzyżyk, bardzo misternie, po mistrzowsku wręcz rżnięty, z literkami „Sybir”, wie, pamięta, od kogo ten prezent, i ojciec chyba jeszcze nie zapomniał, choć z nim nie żarty, imienia matki, i to zapomniał, w tej dużej kopercie – zapro-szenie do Włoch, na wystawę ilustracji, nie znali ludzie adresu, wysłali okrężną drogą przez Moskwę, a tam jak do studni, do Wilna dotarło w przededniu wysta-wy, jaki Japończyk może by jeszcze zdążył, ale tylko nie Litwin, członek wielkiego związku narodów, ponarzekał więc, pozrzędził, że panowie ze stolicy lepiej jakąś sekret-utkę poślą, byle tylko jakiś tam zapadnik nie pojechał, zgniłym zachodnim powietrzem nie oddychał, jasne, że i ten zew świata w szufladce-sejfie schronienie znalazł, chce rzucić kopertę do innych znalezisk, ale nie rzuca, ostrożnie odkleja i wyjmuje pięknie dekorowaną czarno-biało-czerwoną kartkę, to właśnie jest za-proszenie na międzynarodową wystawę ilustracji, czyta: 12a Fiera del Libro per Tragazzi – salone dell Editoria per Ragazzi e del Libro Scolastico 9a Mostra degli Illustratori Rassegna delle Nuove Tecniche dell’ Apprendimento e della Comuni-cazione Bologna, Italia, 4-8 aprile 1975, przeczytawszy, uśmiecha się nie tyle na swoją, ile na Włochów naiwność, na tę naiwność części gnijącego świata, nagle wybucha: prostytutki! tak po świńsku niewinnego człowieka wyruchać, i niejasne, czy organizatorów wystawy, czy moskiewskich pośredników przeklina, śmieci,

Page 127: Naszyjnik z wilczych zębów

127

Naszyjnik z wilczych zębów

sami po całym świecie się rozbijają, a człowiekowi tylko kaganiec, kajdanki, kto po takim okropnym braku odpowiedzi kiedyś jeszcze jakie zaproszenie przyśle? kto? nieco drżącymi palcami wkłada zaproszenie z powrotem do koperty, zakleja i kła-dzie na biurku, dodając: tak, osiołku, od tamtego czasu masz jeszcze jedno prze-zwisko ILLUSTRATORE, obok pacykarza Cavaradossiego jeszcze ILLUSTRA-TORE, i to coś, lepiej, niż nic, tfu, spluwa i klnie raz jeszcze... A oto nieduża kopertka, wie – jest w niej nadzwyczaj nieoczekiwane pozdrowienie, chce wspo-mnieć, lecz nie może, odkleja więc kopertkę i czyta: from PETER TEMPEST Moscow 121002, Starokonyushenny per. 19 kv. 113 Tel. 2410718, dalej już po rosyj-sku: 13 apriela 1983 Dorogoj Tadas! Ogromnoje spasibo za Vaszich dwuch priekra-snych knig! Odnuju mnie pokazali (s gordostju) na Litowskom sztandzie na kniż-noj jarmarkie, i daże mnie pieriewieli niekotoryje stichi. Pozdrawlaju was, żełaju zdorowje i jeszczo mnogo takich choroszich kniga radost’ wsiech nas. Żdu wstrie-czu s Wami! Nawierno prijedu w Litwu na oczieriednuju konfierienciju pieriewod-czikow. Wsiego naiłuczszego! Piter (Piteras T.). Przeczytał i znowu klnie swoją dolę: człowiek przetłumaczyłby książkę na angielski, spodobała mu się, ale los i tu nogę podstawił, Boże, aż uwierzyć nie mogłem, kiedy przyszła wiadomość, że ten dobry człowiek zmarł, serce nie wytrzymało... A taki wspaniały był tłumacz, Bara-nauskasa jak przełożył! a Donelaitisa! chowa list i odkłada na bok, wyciąga następ-ny papierek, aha, pocztówka – piękna praca Magritte’a: na niebieskim tle – cała biała, jak z wapna ulepiona, dama z parasolką, tylko twarz zasłonięta bukiecikiem przylaszczek – La Grande Guerre. F. 1964, rzadko spotykany obraz jednego z twór-ców surrealizmu, wielki dzięki V., na odwrocie liścik: Dziękuje za wiersze. Zacytu-ję Ci jeden: „Pięknie śpiewasz, gorzko płaczesz, jakbyś serce wyrwać chciał”. Tylko zdążyłem poskarżyć się, że nie dostałem książki, i po trzech dniach już mam ją w ręku. Aż nieswojo jakoś, kiedy marzenia tak szybko się spełniają. Powodzenia w życiu i twórczości – V. 1981.VIII.2, czyta i cieszy się: a jednak i ze mnie nie taka gapa – są sposoby, by wysłać, są dobrzy ludzie, gotowi zawsze pomóc, zawieźć czy przeka-zać, nie trzeba było samemu tym się zajmować, pieski niepotrzebnie drażnić, niech sobie myślą, że dla mnie tamten świat jest umarły, niech się cieszą hieny, że jeszcze jeden artysta w klatce strachu się zaszył, niech, tak lepiej – raduje się, pociesza sie-bie tchórzątko i chowa list. Zapala papierosa, którego to już z rzędu? o, już czwar-ta rano, mówi: Obiecałem, że wszystko wyjmę i słowa dotrzymam, i wyjmuje: oto Książka, niewidziana, niesłychana – u nas nikt by na taki zbytek nie pozwolił: kil-ka wierszy – i strona, kilka strof – i strona, a papier jaki! widać, specjalnie zamawia-ny, a czcionka! prawdziwa esencja poezji, ale i tu to samo: polękałem się spotkać, choć wpraszał się człowiek z wizytą, chciał się poznajomić, strach jednak wziął górę – nie! i kropka, nie ma ciebie, umarłeś, jest tylko twoje imię, imieniu więc niech dedykuje, niech śle te wszystkie listy, pocztówki, książki (jak ta, przysłana przez Žibuntasa książka Boscha z boską dedykacją, milczałem jak świnia, jak nie-boszczyk, tydzień zasnąć ze wstydu nie mogłem, a jednak nie podziękowałem – boję się! choć i sam dobrze nie wiem, c z e g o s i ę b o j ę), czyta: V I N E S poems

Page 128: Naszyjnik z wilczych zębów

128

Leonardas Gutauskas

by DAVID BURNETT wood engravings by RICHARD SHIRLEY-SMITH, i u dołu: THE ROCKERT PRESS 1984, kartkuje i mruczy: ilustracje – takie sobie, może nawet mieszczańskie, a teksty trzeba będzie przetłumaczyć, wspomina, że w końcu książki jest dedykacja, otwiera, czyta: u góry strony – podpis ołówkiem autora rysunków: Richard Shirley Smith, u dołu – dedykacja autora czarnym tu-szem: David Burnett for Tadas G. With kind regards and best wishes. 18/IV/84, przeczytał i myśli, czyż to nie cud! nigdzie nie wyłazisz, nie wyjeżdżasz, do nikogo nie pisujesz, a jednak znajdują cię i takie oto unikalne książki darowują, za co? Boże najdroższy, za co? Boże, przecież tylko 200 egzemplarzy, i jeden – mnie, za co? i po cichu, nawet się oglądając, czy ktoś jego myśli nie słyszy, szepcze: widocz-nie, co nieco znaczą i to moje smarowanie płócien, i pisanina, widać coś jednak znaczą, bo za cóż inaczej? Akuratnie zamyka cudowną książkę (kartki czarną nicią zszywane, węzełek tak pięknie ścięty, jak elegancka muszka!), kładzie na biurku i do-daje: spróbowałby u nas ktoś coś podobnego wymyślić – durniem nazwaliby, jesz-cze zamknęliby tam, gdzie psie grzyby w głowie rosną... Namacał metal i już wie – to srebrna (może posrebrzana?) zapalniczka, śliska piękna zabawka, dawno już się nie paląca, a mimo to przedmiot drogi, bo z samej głębi serca darowana, zwykły prostokątny kształt, rogi lekko zaokrąglone, wieczko, na ściance herb, ale bardzo malutki, prawie nie do odczytania, wygląda na dwie skrzyżowane kotwice, pośrod-ku jakiś pałac, otwiera wieczko, przyciska kółko, znów zamyka i odkłada, wspomi-nając wieczór, kiedy człowiek, którego ściany mieszkania zdobią tylko obrazy Ta-deusza, wychyliwszy lampkę koniaku, wstał nagle, przyniósł tę zapalniczkę i podał ze słowami: Palacz z ciebie namiętny, weź, może się przyda, może kto naprawi... Bezużyteczny prezent, ale czyż prezent może być użyteczny, co użyteczne, to się z u ż y w a, prezent jest – nietykalny. A to co takiego, mówi, namacawszy długi śliski papier, nie przypomina sobie, wyciąga więc, i od razu wszystko jak na dłoni: sala Pałacu Związków Zawodowych, widzowie – sami Żydzi, i on siedzi między dwoma starszymi mężczyznami, z których jeden zna jidysz, a drugi nie, ten pierw-szy więc tłumaczy, pochyla się do przodu i, obrócony do tego drugiego, siedzącego z drugiego boku Tadeusza, mówi: Czornaja uzdieczka biełoj kobylice, tamten kiwa głową, a Tadeusz myśli: Widzisz, co się dzieje, swojej mowy ludzie nie znają, strasz-na tragedia, ale czego chcieć, jeśli gazet, książek, szkół, synagog nie ma, a ten tu to może ostatni żydowski teatr w Rosji? przegląda upstrzony niezrozumiałymi, bar-dzo pięknymi kaligraficznymi literkami Program, zachwyca się lwami, które, za-darłszy ogony, zrywają sześcioramienne gwiazdy, starcem w mycce, dmącym w trąb-kę, aniołami, również trąbiącymi, ale najpiękniejszy jest owalny dysk z palmą pośrodku, po jej obu stronach stoją na tylnych łapach dwa lwy, jakby zamierzały wdrapać się na drzewo, patrzy i widzi: ołówkiem rysowane (gdzie tylko jest puste białe miejsce) jego własne szkice, wspomina: tak, to był czas jego wielkiego zainte-resowania kulturą żydowską, malował wtedy wyłącznie Stary Testament, oto i tu: Judyta z głową Holofernesa, Mojżesz i krzak gorejący, ofiara Abrahama, jedną li-nią, na jednym oddechu rejestrowane wizje myśli-obrazów, ach, Boże, kiedy to

Page 129: Naszyjnik z wilczych zębów

129

Naszyjnik z wilczych zębów

było? 1974? 1975? a może wcześniej? wspomina, to był rok, kiedy Adam zbierał się do wyjazdu, tak, on, zdaje się, też oglądał ten cudowny, pełen tęsknoty, przepojony jakimś niepowtarzalnym, swoistym duchem spektakl muzyczny, tak, było, minęło, nie wiadomo, czy ten teatr dziś jeszcze istnieje? kto wie, kto wie, trzeba byłoby zasięgnąć informacji, może spotkam E., to przecież on dostał bilet. Boże, Boże, doktor nauk, dwa dyplomy, a musi dla zarobku chodzić po domach i kleić tapety! do diabła, co tu się wyrabia! lepiej nie myśleć, bo bezpieczniki w głowie wysiądą, rzuca przekleństwo, ogląda się, bo i ściany uszy mają, pal diabli, ściany uszy mają, ale nic podejrzanego nie widać – ściany, obrazy, krowia kość miednicowa, końska czaszka (wieczna pamiątka po końskich kościach w dołach na kartofle w Wie-przach... ). I znowu – koperta, duża, podługowata, tajemnicza, i znów nie pamięta, co się w niej kryje, otwiera więc i wyjmuje złożony na trzy prostokąt sztywnego papieru, uchyla oba boki (jak trzyczęściowy ołtarz, myśli) i już prostując wspo-mniał: toż to WAWRZYN Z AKROPOLU, prawdziwy wyschnięty wawrzyn, pra-wie wieniec laurowy dla poety, chyba tak właśnie powiedział A., podając: Tadeusz, niech to będzie część wieńca wawrzynowego, a ty dodałeś: z wieńca Homera, i ro-ześmiałeś się: zostaje tylko oczy wydłubać, drogi prezent, ale dlaczego również to chowam w szufladce? rozważa: widocznie dlatego, że nie chcę mieć przed oczyma tego faktyczno-rzeczowego dowodu z Akropolu, stworzyłem własny Akropol ze swoimi drzewami laurowymi, niech więc pozostaje w marzeniach... A mimo to dobrze, że w twojej pracowni leży głęboko w szufladzie gałązka prawdziwego grec-kiego wawrzynu, bo też niewiele więcej i sam byś tam, pojechawszy, ujrzał, może nawet byłbyś rozczarowany widokiem tłumów rozleniwionych turystów, chmar rozdziawionych gąb, ludzików, jak muchy pełzających po świętych ruinach, zdaje się czasem – obejrzałbyś na własne oczy jakiś Babilon i ten n a w i e k i zniknie z powierzchni ziemi, widocznie tylko w marzeniach te starożytne miasta są wiecz-ne, przez wieki dymią ołtarze ofiarne, zda się, nieomal słyszy starożytną mowę i wi-dzi straszliwy zamęt u podnóża wieży Babel, kiedy Najwyższy pomieszał ludzkie języki, starczy mi aż nadto tej gałązki wawrzynu, dość, proszę: nie wieźcie mi żad-nych prezentów, nie trzeba, nie rańcie serca poety, przyznam się: N I E T A K I wy-obrażałem sobie wawrzyn z kraju Homera, ach, inny, niebiański! smutne to, ale prawda: czy nasza jemioła, czy grecki wawrzyn – kiedy wyschną, podobne są do siebie jak bliźnięta... Składa papier, wsadza do koperty i rzuca na biurko. Dalej grzebie, coraz głębiej i głębiej w mrok szufladki dłonie zanurzając, oto znów coś wyciąga, plik jakichś malutkich książeczek, jasne, co to jest – najzwyklejsze legity-macje członkowskie związków twórczych – wszystkie czerwone, myśli: pokazujesz taką legitymację Związku Pisarzy i wchodź, dokąd chcesz, do pańskiej loży, i to chyba wpuściliby – magiczny kolor najpotężniejszy jest w ojczyźnie, gdzie indziej natomiast, pokazawszy, jeszcze w łeb można byłoby oberwać, komunistą obezwa-liby... dobrowolny narodów związek pisarzy związek miłośników psów związek złodziejów tajny związek tych co się do koryta dorwali najtajniejszy mafia-zwią-zek... związek związek związek bez związku ani kroku samemu nawet bzdnąć nie

Page 130: Naszyjnik z wilczych zębów

130

Leonardas Gutauskas

wolno w związku prosimy uprzejmie można pierdnąć tak że świat zadrży z dia-błem związek z Bogiem tak bez związku nie wolno a ze sobą samym wolno czy nie bez żadnego związku ot tak po prostu po ludzku: kładziesz mały palec lewej ręki na brzeg biurka i ciach siekierką bez zgody związku albo jaki ćwiek sobie w czubek głowy klap młoteczkiem – kto może zabronić? a jednak nie wolno bez wiedzy związku, ale może to i dobrze? inaczej jak by to wyglądało, gdyby pół związku z ćwiekami w głowie chodziło... Wygłupia się, bo naprawdę śmiech go ogarnia, dlaczego legitymacja, dajmy na to, Związku Plastyków, nie mogłaby być niebieska albo błękitna, albo czarna? a pisarzy – biała? ale nie – tylko czerwona czerwona czerwona, jak na jakiej corridzie: czarne byki i czerwone szmaty... I mimo to z pie-tyzmem, ostrożnie kładzie te legitymacje, nawet pogładził, nawet szepcze: Dobre wy moje, kochanieńkie, karmicielki, anioły stróże, śpijcie sobie pod skrzydełkiem mojego strachu, nie lękajcie się, nie wyrzucę na śmietnik, szanować będę, jak do-tychczas, śpijcie, i już dalej w szufladce przewraca, już wyciąga – dziwna rzecz, do niczego nie podobna, aha, mówi, ość, witaj, ości rybia, jak się spało? obraca w pal-cach, ogląda i mówi: tak, bardzo podejrzanie do anioła jesteś podobna, i skrzydła, i głowa, i tułów, nieważne, że twarz bez rysów, kto mógłby powiedzieć, jakie ci aniołowie rysy mają? ważne są skrzydła, w dodatku takie przeświecające się, mówi i wspomina: późny wieczór, wściekły Bałtyk wali i wali o brzeg falami jak góry, idzie samotnie, w kołnierz palta jak rak w swój pancerz głowę wciągnąwszy, i nagle widzi: klęczy na piasku mały kościany aniołek, główkę nisko opuścił, jakby się mo-dlił, nachylił się, podniósł, obejrzał i myk pod palto, bliżej żeber, przyniósł do domu pracy twórczej i tego samego wieczora, postawiwszy „figurkę” na stole, za-czął szkicować, te szkice do dziś gdzieś leżą, mówi: Dobry aniołku, aniele stróżu, śpij w tej szufladce-trumnie i czuwaj, zechcesz wyjść, po świecie się rozejrzeć, za-pukaj kościanym paluszkiem – wypuszczę, bo ja cały czas tu jestem, przy biurku, tu moje miejsce, innego nie mam, innego i nie potrzebuję, łagodnie układa ość obok innych znalezisk, dalej szuka, głębiny szufladki przetrząsa i już wyciąga... zatrzymuje się nagle, na wierzch nie wyjmuje, myśli, jakby coś wspominał, z twarzy widać, że ma jakieś wątpliwości – wyjąć czy nie? i nie wyjmuje, puste dłonie kładzie na krawędzi biurka, palcami o drewno bębni jakby na pianinie grał, jakąś melodię nuci, bez słów przez nos nuci, potem wstaje, chodzi wokół krzesła, wokół baroko-wego swego tronu (wspomina, jak się męczył, zanim ten złom posklejał, za to jaka wygoda! Wiedzieli dawniejsi, jakiego siedzenia ludzki zad potrzebuje, w taki tronie siedząc, mógłbyś jak Salomon jaki od rana do samego wieczora ludzi sądzić – nie czułbyś, że siedzisz), chodzi w krąg i mruczy: tylko malutką dziurkę wygrzebałem, nie więcej, niż na piędź, a patrz – ile bogactwa! a co dalej będzie? tam, gdzie wiecz-ny mrok? może tam i żmije, i węże, i ropuchy, i złoto z brylantami? może lepiej dziobu tam nie wścibiać – jeszcze kto ukąsi? i tak już za oknem świta, dobrze było-by zasnąć nieco, chyba już dość, wystarczy, nie chcesz chyba, kochany, z jednej szufladki pół swojego życia wyciągnąć, dość, prawda, trzeba by jeszcze TAMTEN PAPIEREK znaleźć, podbiega do szufladki, wsadza rękę, poszperał, poszperał jak

Page 131: Naszyjnik z wilczych zębów

131

Naszyjnik z wilczych zębów

we własnej kieszeni i tylko chap, i już ma! NA TLE FUDZIJAMY – TRZY LA-TAWCE – KOLOROWE KARPIE I BARWNE WSTĄŻKI, trzyma w palcach i chyba nawet płacze po cichu, jak kiedyś u nóg Ewy Marii, na święty obrazek pa-trząc, wie: takie latawce-karpie dzieci wschodzącego słońca puszczają w dniu wy-święcenia na mężczyznę, ciekawe, czy mogłyby tamte balony mydlane, puszczane na Zielonej Górze, być w miejsce tych latawców? gdyby mogły, wyszłoby, że bańki mydlane wyświęciły Tadziuka! trzyma w palcach, a palce drżą, i wtedy podchodzi do ściany i kropelką kleju przykleja obrazek nieco wyżej nad zdjęciem Ewy Marii, cofa się, patrzy, i rozumie: to PRZECZUCIE WOLNOŚCI zbliża tę wędrowną bezrolną szwaczkę wioskową z zapadłej mieściny w północnym kraju z krainą wschodzącego słońca, i dzięki Bogu, że zbliża, a nie oddala, mówi na głos i już wie: koniecznie odnajdzie książkę Yasunari Kawabaty „Kraina śniegu” i jeszcze raz przeczyta... i jeszcze raz...

Nie uchodi biez słow wo mrak nocznoj, ty dołżen wspychnut’ w płamieni za-kata, wosstat’ nad nieizbieżnoj tiemnotoj. Nie uchodi biez słow wo mrak nocznoj, ty dołżen wspychnut’ w płamieni zakata, wosstat’ nad nieizbieżnoj tiemnotoj. Nie uchodi wo mrak... powtarza i powtarza słowa Toma Dylana, szkoda, że po rosyj-sku, nie po angielsku, ale i po rosyjsku – to samo, śmierć ta sama, i Emilia jest warta tych boskich słów, szepcze Tadeusz i patrzy na smutną drewnianą kaplicę, na więdnący bez, na puste, niegdyś pełne życia i gwaru podwórze, na złamany żuraw studni, ile tego jest, tych kilka lat 1901-1980 – oka mgnienie, lot motyla jed-nodniówki ku świecy, a Jej się zdawało, że żyć będzie wiecznie i wiecznie będzie młoda, ach, utrudzona garbata staruszko, kiedyś w kryształowo czystej wodzie Uły bieliznę piorąca, ach, Milo, dlaczego tylko jedną, niepowtarzalną, niemożliwą do splątania z innymi historię przypomniałaś? tylko tę powtarzałaś i powtarzałaś, jak ja słowa tego poety, tylko ją jedną, jakbyś chciała wieniec cierniowy, który owej nocy zimowej do głowy Ci przymarzł, zostawić komuś tu, na ziemi, nie mogąc zabrać ze sobą...

„jedna wśród sześciu braci rosłam bardzo mnie wszyscy kochali ale najbardziej Antanas najstarszy Bożeńka straszne były czasy poszedł do lasu prosiłam błaga-łam nie idź Antuczek zginiesz nie posłuchał przed samym Bożym Narodzeniem przylatuje Moniczka krzyczy Milunia Olgierd Antanasa zastrzelili na placu w Me-reczu z sześcioma innymi leży we mnie jak piorun w samym środku zimy uderzył Bożeńka założył Olgierd konia w pół godziny te dwadzieścia wiorst przelecieliśmy w miasteczku na placu ludzi tłum w krąg stanąwszy patrzą a zimno było śniegu niedużo tylko ziąb straszny przybiegam Boże najdroższy patrzę leży zamarznięty na lodzie ledwie poznałam twarz zaśnieżona bez rąk ręce obcięte jak krzyknęłam i upadłam... nie pamiętam jak wróciliśmy ze wszystkich sześciu braci najstarszy po śmierci ojczulka jak ojczulek mi był do szkoły wypuszczał po tamtym razie nie doszłam już do siebie leżę bywało latem na piecu pod kołdrą opatulona okryta cała

Page 132: Naszyjnik z wilczych zębów

132

Leonardas Gutauskas

kożuch z wierzchu a zimno wydaje się że na śniegu leżę na ziemi na lodzie żadne lekarstwa nie pomagały Moniczka zioła parzyła okłady robiła i piaskiem gorącym nic nie pomagało leżę całymi dniami i nocami oka nie zmrużę marznę trzęsę się cała a do mnie kiedy pełzną kiedy lezą straszydła różne bestie straszne ogniem zieją same koloru ognia rwą duszą zdaje się pożrą spalą zaraz a mnie zimno dygoczę pod kożuchem i tak więcej roku myślałam nie wytrzymam jak jakie koszmary straszne ale z otwartymi oczyma widziałam pożary płomienie błyskawice dymy i wszyst-ko to we mnie we mnie węże żmije ogniste jak na kazaniu... w czerwcu wyniósł mnie Olgierd z łóżkiem pod jabłonią postawił kożuchami okrył ciągle jeszcze nie mogłam się ogrzać ale koszmary już przepadły leżę patrzę na chmury i ciągle mi się wydaje że to śniegu zaspy wysokie już trochę cieplej koniuszki palców już się zagrzały już i przeżegnać się mogę i zjeść sama trząść przestało zaczęły się po-ziomki Olgierd bywało całymi garściami przynosił i ryby łapał ciepłą polewkę piłam Bożeńka tylko pod koniec sierpnia wstałam nogi jak drewniane jak nie swoje ledwo nimi ruszam Olgierd kijek leszczynowy zrobił to z tym kijkiem i szłam gdzie trzeba było Bożeńka najdroższy sny i ogień nie wróciły ale i zdrowie jakby mnie ktoś podmienił jakby te gadziny krew moją wypiły a zimno w kości poszło kręci na deszcz latem a zimą przed odligą nie wiem nawet gdzie grób gdzie leży najstarszy najdroższy z sześciu braci płaczę i płaczę i za co mnie tak Bóg karze komu co ja złego zrobiłam... ”

słyszy szloch Emilii, słowa „i za co mnie tak Bóg karze komu co ja złego zro-biłam” i wspomina skrzekliwą, zacinającą się mowę starego, pasącego tamtego lata krowy nad rzeką: Nie miała sobie równych, wszyscy prostacy byliśmy, a ona boga-tego córka, jedyna, jedna wśród sześciu braci, pamiętam, mostek przez Mereczankę był, kilka bierwion, to Milunia idzie, a polski oficer pod rękę ją trzyma, prowadzi, w połowie mostu już litewski oficer bierze, już na swoja stronę przeprowadza, piękna bardzo, wysoka była, Olgierd, ten jeszcze wyższy, jej tylko jego jednego trzeba było, tylko za niego wyjść chciała, ale biedny był, i wyszła, nic ani bracia, ani rodzice zrobić nie mogli, oho, nie miała sobie równych, tylko Antanasa śmierć ją zmieniła, chorowała bardzo, wtedy stała się dobra, kto co poprosi, daje, nie żałuje, ubogich zawsze pełna izba, Olgierd wtedy nowy krzyż postawił, pytasz, pan, jak z tymi rękoma było? powiem, było, widzisz, tak, mróz wtedy trzymał siarczysty, zastrzelą człowieka, ten w mig na lód zamarza, marzli w lesie, gdzie zastrzeleni, a wieźli ich w kołach, to, żeby więcej zmieścić, obcinali, bywało, łopatami, wiesz, pan, zmarznięta kość jak szkło krucha, niemocna, prawda, tak było, ale powiem, pan, tamci też nie wszyscy święci byli, ja powiem, panoczku, zły człowiek wszę-dzie zły, i w lesie, i w miasteczku... słyszy słowa starego i rozumie, że to jeszcze nie wszystko, jest jeszcze coś, coś pod warstwą kurzu tkwi, coś musi być potwierdzo-ne, coś zaprzeczone, coś powiedziane i znów wspomina:

w jednej sukience lato w lato, na odpusty, żeby choć cukiereczek, ciągle mało i mało było, dzień święty i to pracujemy bez odpoczynku, nigdy nie spytała, a czy ci dobrze, czy nie boli co, całym domem trzęsła jak jaki herod z laską, jak parobcy

Page 133: Naszyjnik z wilczych zębów

133

Naszyjnik z wilczych zębów

pracowaliśmy, a mama jak królowa, pełny kufer strojów, a my żebracy... słyszy sło-wa Maruli, córki Emilii, i rozumie: i to jeszcze nie wszystko, jeszcze nie wypita do dna czara, i znów wspomina:

miałem dziewczynę po tamtej stronie Mereczanki, bardzo biedna była, to kija-mi żebra mi łamali, żebym nie chodził, i słowem, i kijem zabraniali, czajkę ojciec porąbał, tak mama kazała, to, bywało, w bród, i jesienią, i zimą nawet, potem ubra-nie mokre, chłód, przeziębiłem się i do dziś się nie ogrzałem, nie pozwolili wziąć, że biedna, a Aniela ode mnie rodząc zmarła, zacząłem pić, wyszedłem, gdzie oczy poniosą, do miasta, rzucało mnie po świecie, w Rasiei byłem, żeby na oczy tych dworów, tych bogactw nie widzieć, udławcie się tymi swoimi świńmi, ciałuszkami, indykami, kuframi nabitymi...

Teraz to może już i wszystko, tak, teraz wszystko, mówi na głos, jakby komuś niewidzialnemu całą prawdę chciał wyłożyć, a samego serce boli, w uszach tylko straszny, upiorny krzyk pawia przed samą śmiercią Emilii, wokół brudne płaty śniegu, czarne konary olch i znów krzyk pawia jak nie z tej ziemi, prorokujący śmierć albo zagładę wszystkiego, wspomina i myśli: Oto i wszystko, co pamięć wydrzeć mogła z samego jądra ciemności, i kto wie, kto tu jest najbardziej winny? wszystko – tylko słowa, tylko mowa, któż jednak odważy się sądzić? potępić? nie ma takiego sędziego, który by się na to odważył, nie ma takiego Salomona, może i jest, tylko nie na ziemi, nie wśród nas, może on, ten sędzia, w samej duszy Emilii i razem z nią się przeniósł na tamtą stronę ...Mereczanki? może to on, ten sędzia, pod postacią ognistych bestii, wężów się ukazywał, i ona zrozumiała, tylko przy-znać się bała? ale to wszystko tylko przypuszczenia, a komu one potrzebne? co wyjaśnią, komu pomogą, kogo uratują? kogo uspokoją, pocieszą? tylko myśleć, zgadywać, współczuć, ale potępiać – żadnym prawem nie możesz, nocami, kiedy wiatr hula i las szumi, szumi, możesz pomyśleć o jedynej siostrze sześciu braci, nie-szczęśliwej, już w ziemi leżącej, już w raju albo gdzie indziej, ale niech będą to tylko urywki twoich myśli, możesz myśleć o tym, jak okrutnie karana jest ludzka pycha, o tym, że dusza musi przejść przez ogień, osmalić się w nim, kto wie, może kie-dyś, w Średniowieczu, palone na stosach niewiasty stawały się świętymi? a w inne noce możesz myśleć o ubogich, którzy nie mają nic, czy oni też zostaną ukarani? o Januku Buckielu, głupku z Mordosowa, który idzie i idzie drogami ze wsi do wsi, obszczekiwany przez psy, z poodmrażanymi, poucinanymi palcami u rąk, coś tłu-maczy, jakby znaki niewidzialne kreślił, w powietrzu, i cicho powtarza, powtarza:

a to dali bracia januku nahajką za to dali że matce bluźniłeś źle januku zima idzie zamarznie januk wpadnie do rowu i zamarznie i umrze nie będzie januka zamarzł januk ręce obcięli palce nic januk nie ma a to dali bracia januku nahajką że matce bluźniłeś źle januku zima idzie zamarznie januk... powtarza, powtarza jak modlitwę, będziesz mógł myśleć o dziwnym zielonkawym świetle, otaczającym głowę Buckiela, i wyda ci się, że to święty drogami wędruje, za grzechy wiosko-we pokutuje, będziesz mógł myśleć o tym, że w każdym stuleciu ludzie głupków nazywali pokrzywdzonymi przez los, a jednocześnie jakby ich się bali i unikali,

Page 134: Naszyjnik z wilczych zębów

134

Leonardas Gutauskas

wszak i w bajkach głupkom przysługuje wyłączne prawo do poznania prawdy, do przezwyciężenia niebezpieczeństw i potworów, będziesz mógł myśleć o tym, że będąc całkowicie bezbronni, bezmajętni, jakby dopiero co urodzeni, przed Bogiem niewinni, są oni ucieleśnieniem odwiecznej prawdy: wszyscy jesteśmy ubogimi na tej ziemi, wszyscy równi przed pyłkiem, przed piachem, a bogactwo, pycha – to tylko mgliste iluzje, które Biała Dama zabiera ze sobą w głęboki mrok... tylko tyle, nic więcej, albowiem nie ma wśród nas ani jednego bez grzechu... Pali, medytuje, myśli, głowę na rękach wsparłszy, przez mgłę widzi małą mogiłkę, kamień, na nim napis: Emilia Kudarauskienė 1901-1980, widzi pustą, zapuszczoną, zamoż-ną niegdyś siedzibę, złamany żuraw studzienny, pogniłe płoty, gęste pokrzywy aż po zabite deskami okna, pochylony komin, przez który, zda się, jeszcze wczoraj ulatywał świąteczny Bożonarodzeniowo-Wielkanocny dym o zapachu pierogów i maku, maku, maku, tych nasennych ziarenek, i znów, jakby to było wczoraj, słyszy rozdzierający krzyk pawia, choć wie, że pawia już nie ma, odleciał razem z Emilią i teraz tam, gdzieś na wysokości-głębokości bezdennej, ciągle krzyczy i krzyczy, wspominając Mereczankę i dwóch pięknych oficerów, Litwina i Polaka, prowadzą-cych przez kładkę najpiękniejszą w całej okolicy dziewczynę...

... wszystko się kurzem pokrywa, tylko nie ogień: zimowy wieczór, dziecko na ławie przed otwartymi drzwiczkami płyty, wokół święte obrazy, dziecko myśli: czy wie ogienek, że ja tu na ławie leżę i go kocham? czy wie, że teraz zima i zajączkom zimno, i kuropatkom? patrzy w ogień przez powiek firanki i mówi: to nie ziemskie obrazy, tak u nas nie bywa, tylko gumno Kaweckich płonące podobne do zorzy, jakie miasta cudowne jak w bajce. Poprzez kurz widzi siebie, takiego małego czło-wieczka czarnego u stóp miast płonących i myśli: zamek ognisty czy wie, że to ja, ten maleńki i czarny człowieczek u góry podnóża? może wie, bo tak trzeszczy, coś mówi, zakurzony, unoszą go ręce ogniste, nie czarny, już światły jak gwiazda, jest szczęśliwy, już szlakiem podniebnym wzlatuje, już z czaplami do bajek krainy się zbiera, jest szczęśliwy wysoko wśród baszt gorejących...

... wszystko się kurzem pokrywa, tylko nie ogień: w księżycowej poświacie woda Cedronu, czarne olchy, racze pacierze w koszyku, twarz Januka, czerwona w blasku ogniska, i zabłąkany w czerwcowej trawie, niby anielski woła go głos: „Taaadziu-uuniaaaa! wróóóóóć!”, a on mówi: raczków nie boli, one czerwone się gotują, one szepczą, one mówią swoje pacierze, wpatruje się w ogień, w ogień patrzy i wie – krąg ognisty od złego uchroni, od wiedźmy, wszystkiego, co w mroku się czai, od wilka, od sinobrodego, co w lesie zamieszkał – oni nigdy w krąg ten nie wejdą, dlatego ten spokój i w ogień wpatrzenie, a iskry strzelają i lecą ku niebu, czerwony kwiat gorze i świat obejmuje bukietem ognistym, i nie wie dziś dziecko, że czas już się zbliża, gdy nie będzie już domu i babuni nie będzie, i Jakuba, i dobrej Zabelki garbatej, że noc tylko będzie bez kresu i końca, i ogień bez końca i kresu jak pożar światowy, co w oczach na zawsze zostanie odbity, w zaświaty zabrany, dziś ognia

Page 135: Naszyjnik z wilczych zębów

135

Naszyjnik z wilczych zębów

odbłyski są swojskie i dobre i raki czerwone czerwone czerwone... ... wszystko się kurzem pokrywa, tylko nie ogień: oto droga, taka zimna po

przymrozku porannym, ślepa pustosz, poręby i węgle, z ciemności wychodzi bra-ciszków zakonnych gromada, mnichów zaklętych pisarza o mnisim nazwisku, chcą drogę zastąpić, oto palce skostniałe, chcą zapałkę zapalić, wobec mroku światełko słabiutkie, wobec nocy bezdennej, wobec skały ciemności, co sny dziecka przy-gniata i dławi pagórki piaszczyste, już klęczy przy kupce patyków, kiedy palce nie mogą zapałki zapalić, bo noc siedmiogłowa wciąż czuwa, w twarz wiew wilgoci, wilgoci cmentarnej, oto dziecko się cieszy, bo płonie ognisko, wraz kartofli upie-cze, skorupkę obierze, w zaświatach, za czasu granicą, dziecko nie wie, że rano przyjdzie człowiek przejrzysty, przyjdzie i spyta: czy nie strasznie ci tutaj, w polu, nocować, czy cię w domu nikt już nie czeka? oto kamień pod głową, jesteś sam, żywej duszy dokoła, wokół kurz i zwierzęta, tylko kurz, na kamieniu twa głowa, to poduszka z pierza aniołów, dziecko śpi, dziecko siebie nie widzi z lat tysiąca oddali na bezludziu posępnym przy ognisku zagasłym, dziecko śpi, we śnie paw mu się zjawia, złote pióra i krzyk przeraźliwy...

... wszystko się kurzem pokrywa, tylko nie ogień: oto wieczór, w piecu się pali, na podłodze ubodzy, na posłaniu ze słomy złocistej, ich zapach, starości i nigdy nie schnących łachmanów, ogień ich błogosławi, bo ze świata są dziecka, co już odszedł na zawsze, co jest bardzo daleko, za czasu granicą, gdzie kurz nieustanny i groźny zamieszkał, ale sza! kto tam płacze, kto tam usiadł na ziemi i nogi skrzy-żował, między starym i młodym kto siedzi, wśród żebraków ubogich, co pacierze z iskaniem splatają, łapią pchły i się modlą, klną i wszy wybierają, i znów mówią pacierze, a dziecko wciąż patrzy, wzroku odwieść nie może od tych miast, co się w dym obracają, od tych ruin złowrogich, ach, zamek cudowny, dziecko siedzi i główkę zmęczoną oparło, wszystko wokół wiruje, tonie w mgle zakurzonej, bar-dzo smutny to obraz, tylko ogień jest żywszy, ogień w świętych imieniu głębie piekieł wspomina i ubogich palcami kantyczkę otwiera, ogień głosem żebraków cicho pieśń intonuje w ooogroooodzieee ooooliiiwnyyym, i dziecko się włącza, to za babunię ofiara, ono czuwa wciąż wiernie poza kresem ostatnim, ono dróg czuj-nie strzeże, które szwaczka przemierza, bez spoczynku od wioski do wioski, ono ogień podsyca, by staruszki zmęczonej ciężki kurz zapomnienia grubą warstwą nie pokrył, oto dziecko się modli gdzieś przy ogniu w pustyni, w ziemi nieznanej, gdzie królowie wędrowni, przy ognisku ktoś głosi nowinę radosną: gwiazda się narodziła, dziecko prosi: babuniu, ja tam pójdę, zobaczę, mnie ubodzy pomogą, zaprowadzą, bo oni już tam nieraz bywali, jasna gwiazda ich wiodła, oto dziecko już płacze i kto wie, czy te łzy to nie woda z Cedronu, nie krynica ran Chrystuso-wych? kto potwierdzić dziś może, że dziecko tam było, że wróciło bezpiecznie? kto zaprzeczyć dziś może, że na pewno ubodzy nie wiedli?

... wszystko się kurzem pokrywa, tylko nie ogień: jest sen wieczny przy ogniu, który wszystko zachowa, jak te książki, co musisz napisać, poprzez kurz będziesz musiał słowa dotrzymać i wszystko uchronić, oto spójrz: twoje palce spalone – to

Page 136: Naszyjnik z wilczych zębów

136

Leonardas Gutauskas

kapie święcony wosk ognisty, z którego Bóg twą maskę ulepi, czy słyszysz? cichy szept tego ognia zawsze żyć będzie w tobie, będzie żyć nawet po tym, kiedy kurz, co nadleci, twe istnienie zapomni, niech pociechą ci będzie to, iż ogień wciąż żywy, jak nurt rzeki odwieczny, twoje imię być może pamięci przywróci – i otrzymasz nadzieję powtórzenia podróży, jaką płomyk twej świecy przebył w ciemności, na-przeciwko obrazu świętego w Wieczernika ciszy skupionej i smutnej, ognia tego nie dotknie kurzu złego mgławica i nie straszne mu szpony komety – przybysza, co ziemię i serce zadrasnął...

... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ...

– Odpowiedz: dlaczego tak często spotykam cię na pustyniach Międzyrzecza? czego szukasz wśród zapomnianych, niezamieszkanych przez ludzi pagórków lot-nego piasku? wśród koczowników często cię widzę, siedzącego przy tlącym się ognisku – czego szukasz?

– Ten głos, błąkający się wśród pustynnych ruin, na pewno jest moim głosem. Czego szukam? Siebie, to siebie muszę odnaleźć – w pustyniach Międzyrzecza ro-śnie ciernisty krzew, w którym kryje się moja dusza, ale biada mnie, krzew bowiem zakwita tylko w moich snach, a tylko wtedy, kiedy kwitnie, potrafiłbym wyrzec zaklęte słowo, niestety, jak tylko wskakuję i biegnę na pustynię, w tej samej chwili wschodzi słońce i kwiat się zamyka – kwitnie tylko w nocy. Błąkam się wtedy w ru-inach Babilonu, Uruku, tu, wśród zmarłych tabliczek glinianych, natykam się cza-sem na odłamki mojej pamięci, jadowite żmije mnie nie ruszają, znają mnie – we śnie nieraz przybierałem postać gada w nadziei zaskoczenia swej rozkwitłej duszy, niestety, bez skutku, czuwałem też nieraz w pancerzu skorpiona, w noce zaś, kiedy mnie widziałeś siedzącego przy ognisku koczowników, zwykle traciłem był drogę, szedłem za daleko na południe, koczownicy, pamiętający poprzednie moje imię, nie pozwalali mi zasnąć.

– Odpowiedz: dlaczego nigdy nie słyszałem ciebie płaczącego? nawet tamto dziecko z Pokopiów, co łażąc po nocy rozpłakać się mogło nawet na widok spada-jącej gwiazdki, nie potrafi już się rozszlochać? czyżby studnia łez już wyschła?

– Mylisz się, na północy, nad bystrą rzeczką, zwaną Uła, mógłbyś usłyszeć szloch Tadeusza, często siedzi on tam na brzegu, patrzy na śpiące na dnie kamienie i płacze, w północnych lasach, gdzie błąkają się stare duchy i pieśni, mógłbyś ujrzeć moje ziemskie łzy, ale tu, w pustyni, przy ognisku koczowników siedzi ten, który szuka zabłąkanej duszy, łzy zaś duszy – to strawa aniołów, rozkwitają w snach na krzakach ciernistych, musisz wiedzieć, że płacze tylko ciało, tylko oczy, tylko ser-ce, które wracają na ziemię, w kurz, tylko na północy, w Pokopiach, albo w starej wiosce nad Ułą, na mogiłach wyciętych lasów, nocami usłyszeć mógłbyś płacz dziecka albo szloch zgarbionego poety, tam, na północy, w ustronnych kruczych

Page 137: Naszyjnik z wilczych zębów

137

Naszyjnik z wilczych zębów

gniazdach, nocują słowa nieśmiertelnej pieśni „W Ogrodzie Oliwnym”. W pusty-niach Międzyrzecza moje oczy są suche jak wiatr, który nie ma początku, bo nie w poszukiwaniu korzeni ziemskiego bólu przybywają tu sny, tu co noc na krzewie cierniowym rozkwita kwiat – moja dusza, i kto wie, czy nie jest to także dusza Ewy Marii? dwie dusze – w jednym kwiecie.

– Odpowiedz: dlaczego tylko w pustyniach, w ruinach Babilonu, Tyru, Uruku rośnie ten krzew, na którym co noc rozkwitają kwiaty dusz? wszak nurt twojego życia płynie na północy, na Morzem Bałtyckim...

– Opuściłeś słowo „ciało”, trzeba było powiedzieć: nurt życia twojego ciała, jest on jednak jak cienka nić pajęczyny, która w każdej chwili może się urwać, zaczepio-na skrzydłem nietoperza czy wiatru, w każdej chwili może ją przepalić jaśniejszy promień słoneczny czy ulatująca z ogniska iskra, ten nurt podobny jest do trawy – spływa on powoli z górskich zboczy jak nieśmiertelny, ale spójrz: zamach kosy i smutny zapach umierającej trawy wypełnia świat, i tylko tu, na wschód od Edenu, zakwita cierniowy krzew, w którym kryje się dusza, albowiem ona pamięta PO-CZĄTEK. Uwierz mi, sny wiedzą, dokąd trzeba się udać, wszystkie bajki urodziły się we śnie, wszystkie bajki wiodą głupka ku szczęściu, uwierz mi – ten, którego spotykasz błąkającego się jak zjawa wśród ruin Tyru – to głuptas, który tu przybył z północy, przywiodła go bajka, ponieważ tu, gdzieś pośród ruin starych światów, wymarłych miast, bezimiennych wzgórz, rozkwita jego dusza.

– Odpowiedz: dlaczego nigdy cię nie spotykam wśród świętych w twoim kra-ju ruin, na starym zamku w Krewie, przy zwalonych wieżach w Nowogródku? przecież i tu twoja dusza mogłaby się ukryć, może nie trzeba byłoby długo czekać, czuwać nocami, może by się odezwała?

– Nie wiem, być może... ale uwierz mi – sny wiedzą, dokąd wiodą, sny się nie mylą, to one kiedyś mnie w matczynych marzeniach wyśniły, jeszcze wtedy, gdy nurt życia płynął gdzieś głęboko pod ziemią, sny wiedziały, gdzie rośnie krzew ciernisty, w którym moja dusza kryć się będzie, na którym nocami zakwitać będzie nieśmiertelny jej kwiat, uwierz mi, gdyby było inaczej, całym swoim życiem tu, na północy, doznałbym cudu, a tak nie jest, cuda nawiedzają mnie tylko we śnie, tyl-ko we śnie wolniejszy jestem od wolności, tylko we śnie widzę w oddali świecący kwiat, ale ledwie tylko wskakuję i puszczam się biec, nagle wschodzi słońce i moje oczy widzą Pokopie, mogilnik, ogon Okuniowego Siwego czy idące na kolanach pod Górę tłumy w smutną niedzielę Zielonych Świątek... a obudzone uszy sły-szą klepanie kosy, ciche rdzewienie derkacza-gwoździa, który ktoś wbija w dłonie drewnianego Boga, tylko we śnie widzę, jak płoną krwawe lwie paszcze i ogniste smoki pożerają moje zdechłe lata. Uwierz mi, tylko we śnie czuję nierozerwalną więź swojej duszy z tamtymi umarłymi miastami, ze ścianą płaczu w Jerozolimie, z falami Eufratu, ze śladami stóp Chrystusa w ruchomych piaskach, z głębokimi studniami, których nie wyczerpały złote hełmy Rzymian i których nigdy nie wy-piją pustynne zwierzęta, uwierz mi: woły o ludzkich głowach w ruinach Babilonu czuwają i strzegą dróg mojej duszy i zakwitającego nocami kwiatu, bo zakwita on

Page 138: Naszyjnik z wilczych zębów

138

Leonardas Gutauskas

na krawędzi otchłani – tak szepczą mi sny... – Odpowiedz: dlaczego nigdy nie spotykam cię w izbie św. Baranauskasa,

w Tołminkiemiu Donelaitisa, przy Baublysie Poszki? wszak i tu mogłyby przy-wieść cię sny, czyż dom Baranauskasa Donelaitisa Daukantasa Wołonczewskiego Krėvė Vienažindisa Strazdasa Mačernisa Brazdžionisa Čiurlionisa nie jest domem twoich łez?

– Posłuchaj: te domy są we mnie, domy tych świętych i ich książki i obrazy i pieśni i wizje, to wszystko jest we mnie, to jest we mnie od początku, nigdy mnie nie opuszczało, każdy kamień na polu jest siedliskiem łez, każde źródło, Uła jest strumieniem ich i moich łez, albowiem rana Litwy jest początkiem wszystkiego, co jest i będzie, ni mole ni czerwie ni mrówki ni żmije ropuchy derkacze ni świnie ni niestrudzone gryzonie lasów i lat nie są w stanie ugryźć Pamięci, i dlatego nie trze-ba donikąd wyruszać, nie trzeba siebie s p r a w d z a ć, ja wiem – we mnie jest to siedlisko łez mojej ojczyzny, ale, powiedz, jak mam duszę odnaleźć? jak dotrzeć do zakwitającego nocą w pustyni kwiatu? do płonącego kwiatu lwiej paszczy? uwierz mi – imię duszy nie ma początku, a dzień narodzenia św. Baranuskasa to tylko punkcik na niebie, w którym późną jesienią krzyżują się smutne szlaki żurawi...

– Odpowiedz: dlaczego więc spotykam ciebie tak często na tym smutnym szla-ku żurawim, na tym dróg rozstaju pod wrześniowymi gwiazdami?

– Spotykasz mnie BĘDĄCEGO W DRODZE, wędruję do pustyń Międzyrze-cza, ja – z wysiłkiem idący, kurzem pokryty, zgarbiony, kulawy, ułomny, z włosami w srebrze Drogi Mlecznej, ciągnę na południowy wschód, w tamtym kierunku ręce dziecka wyciągam, zmęczony poeta, który wyszedł w poszukiwaniu swojej duszy.

– Odpowiedz: czy dom robaka – to nie twój dom?– Posłuchaj: w tunelach robaczych – ścieżka mojego życia, to, co we mnie

umrze, co szuka na ziemi miejsca spoczynku, w korzenie wpleciona jest sieć moich żył – traw korzonki mą krew wypiją na pewno, i nie ma tu strachu, i nie ma żalu ni bólu, to takie proste, uwierz mi, tak rośnie i więdnie trawa, moje ciało, krzaki bzu, które o świcie drwal wytnie, to zupełnie niestraszne, tak mówiła babunia chłopczyka, ona miała na strychu naszykowaną zawczasu drewnianą zakurzoną trumienkę-łódeczkę i do niej ubranie, żeby czasu na tej ziemi nie tracić, ale po-wiedz, jak mam swą duszę odnaleźć? powiedz, dlaczego czuję się czasem, jakbym był rdzewiejącą klatką, z której nie może wydostać się motyl?

– Odpowiedz: a dlaczego nie pomyślisz, że pustynia, ruiny starego Babilonu, Uruku czy Tyru to tylko o d b i c i e, albo tylko słowa? zdradliwa, nęcąca, czyha-jąca na Pamięć świata pułapka? może twoja dusza zakwita właśnie niedaleko, tuż, obok chatki Baranauskasa? wiesz przecież, że zwierciadło snu ma dwa dna, jedno niezależne od drugiego, na jednym płynie strumyk życia, na innym są niedosiężne pustynie, piaski, ziemia nieznana przy bramie raju czy piekieł, gdzie krzyżują się szlaki szatana i anioła? może trzeba ci się obudzić, wyciągnąć rękę, i dosięgniesz?

– Nie wiem, dlaczego tak mgliście pytasz, wiem tylko, że od słonecznego świa-

Page 139: Naszyjnik z wilczych zębów

139

Naszyjnik z wilczych zębów

tła bolą oczy, uszy głuchną od uderzeń pioruna, tylko w nocnej ciszy moje myśli płyną spokojnie, bez strachu, świecą łuską ryb głębinowych, rozświetlają ciem-ności, i wtedy ani na nienawiść, ani na zemstę, ani na strach miejsca nie zostaje, i tajemnica duszy rodzić może cudowne owoce...

– Do mnie masz pretensje, a sam mówisz mgliście, nie rozumiem ciebie... – To dlatego, że stoisz prześwietlony na wskroś przed moimi oczyma, to dlate-

go, że rozumiem ciebie od dnia twoich narodzin, od pierwszego krzyku, którym przywitałeś słońce czy deszcz, ja jestem w tobie, ja jestem tym światłem, które prześwietliło twoje jestestwo.

– Odpowiedz: to dlaczego ja nie mogę cię zobaczyć czy dotknąć ręką? tylko w twoich snach w pustyni przy ognisku koczowników obserwować cię z daleka?

– Posłuchaj: nie tymi oczyma patrzysz – tylko patrzysz, lecz nie widzisz nie tymi uszami słuchasz – tylko słuchasz, lecz nie słyszysz nie tymi rękami dotykasz – tylko dotykasz, lecz nie poznajeszzacznij od siebie, cicho zejdź w głąb – tak postępuje boża krówka: posłuchaj:

boża krówko, leć do nieba – i, zmieniwszy się w najmniejszą drobinkę swojej istoty, czekaj – ja na pewno przyjdę, może będę śpieszył i ciszę nocną zakłócą poły mojej szaty, ale ty poznasz, po ogienku na moim czole poznasz siebie – tak jeden sen nas sprowadzi ze sobą: tego, który wiecznie jest w drodze, w poszukiwaniu duszy, i tego, któremu sądzone jest wątpić, w rozterce się miotać i pytać...

– Odpowiedz: dlaczego mówisz jeszcze m g l i ś c i e j? jakbyś chciał mnie do reszty zaplątać?

– Posłuchaj: tylko ten, kto straci, znajduje, tylko ten, kto w ślepym zaułku utknie, przed wiecznym murem stanie, odnajdzie w nim wąską szparkę, przez którą sączy się pamięć, teraz jesteś w drodze – ani w mroku, ani w świetle – ale nadejdzie noc, kiedy szukać będziemy razem, i kto wie? może znajdziemy?

– Odpowiedz: kiedy to będzie? ja czasem jakbym ciebie zapominał, znikasz, nie ma ciebie, nie mogę przypomnieć nawet twojego głosu, koloru oczu, który kiedyś, w dzieciństwa jutrzence, nas łączył...

– Bądź cierpliwy, rób swoje, żyj, kochaj zwierzęta, ludzi, dzieci, tylko nigdy nie pal snów, bo ich pożary oddalają nadzieję, wiedz: we śnie kształtują się już twoje skrzydła, na kulach nóg przebijają się pióra, bądź cierpliwy, jak cierpliwy jest spo-kój Tyru, Uruku czy Babilonu, jak cierpliwa jest Ściana Płaczu w Jerozolimie...

Co widzimy? Widzimy Wilno, noc i ulicę-53, spójrzmy: opary nad śmietniska-mi, kloakami, przez stare połamane żeliwne kraty unosi się kloaczny smród, odór i woń dołem, dołem, a wyżej, ponad średniowiecznymi łupkowymi dachami – bezbrzeżna noc. A oto i Tadzik, stoi na rogu ulicy, spójrzmy: już sypie mu się wąs, pierwszy puszek pokrywa policzki, pali papierosa, głęboko zaciąga się dy-mem, trzyma go w płucach, żeby lepiej wsiąkł, wtedy wypuszcza, rozgląda się, na kogoś czeka, o niczym nie myśli, jeszcze nie pora, jeszcze młody, wystarczy mu

Page 140: Naszyjnik z wilczych zębów

140

Leonardas Gutauskas

rzucić spojrzenie na wysokie gwiaździste niebo, i już wszystko jest jasne, jaśniej niż w dzień, wszystkie tajemnice świata leżą u jego stóp, nie ma takiej, której w mo-ment by nie odgadnął, czeka, spoziera na zegarek, rozgląda się, przestępuje z nogi na nogę, niecierpliwi się, przypomina rumaka, gotowego rzucić się w wir walki, ale my bądźmy cierpliwi, zaczekajmy – na pewno przyjdzie ta, na którą tak czeka, patrzmy: środkiem ulicy ktoś nadchodzi, zbliżmy się cicho: to dziewczyna może 16-letnia, pod oczami sińce czarne jak noc, włosy rozczochrane, sukienka podar-ta, i smród, przypominający wyziewy kloaczne, woń skisłej wódki, dymu i śledzi, zionie z pięknych purpurowych ust, jest pijana, zatacza się jak linia wykresu pracy serca na papierze, ledwie idzie, posłuchajmy, klnie jak stary i pijany woźnica, klnie Tadzika ty sukin syn kurwa twoja mać gdzie ty sukin syn, klnie, rękami wyma-chuje, nic nie widzącymi oczyma w mrok ulicy się wpatruje, szuka, wciąż jeszcze młoda, twarz bez zmarszczek i nogi jeszcze proste, i białe, nie sine, tylko głos już stary, posłuchajmy, przypomina głos Edith Piaf – zachrypły, gruby, gardłowy i zły jak zdarta płyta patefonowa, powtarza sukhyn thy syn sukhyn thy syn, wymachuje rękami, jakby odpędzała muchy czy duchy, ale my odejdźmy na bok, nie bójmy się, na pewno nie zginie nam z oczu – oto nadbiega już Tadzik, bierze ją w ramio-na, podtrzymuje, oto już oboje idą zataczając się, odchodzą w mrok, oddalają się, dziewczyna powłóczy nogami, on ciągnie jak mały pajączek 10 razy większą od siebie niebieską mięsną muchę, dostaje papierosy, wsadza jednego w usta ulicznej bogini, zapala zapałkę...

Tadzik śpieszy, bo ona w każdej chwili może stracić przytomność i paść po-środku ulicy pod latarnią, wtedy będzie po wszystkim, po zdobyczy, bo menty cią-gle czuwają, słuchają, uszy nastawiają, czy nie rozlegnie się gdzie zew nieszczęścia, trzeba śpieszyć, ciągnie więc jak pająk, jak kot dużego szczura, ale bądźmy cierpli-wi, obserwujmy ich z tyłu, nie właźmy na pięty – Tadzik jeszcze bojaźliwy, jeszcze tylko same podstawy ulicznych nauk opanowuje, jeszcze tylko z rzadka z drogi cnoty zbacza, nie depczmy więc po piętach, żeby nie rzucił zdobyczy i nie uciekł, zostańmy nieco z tyłu. A oto i brama, wilgotna, prześmiardła szczynami i kocimi odchodami. wilgotna groźna arka na Starówce, ciemno, ale ogienek papierosa po-każe nam, dokąd zmierzają, idźmy za nimi, oto skrzypiący głos już pyta: czerniłłła wziałł? wział, wział, słyszymy odpowiedź Tadzika, obserwujmy po cichu, wiemy przecież; nie wieczne jest to błoto, w którym gimnazjalista z ulicznicami się tarza – rok, dwa, i skończy się wszystko, nagle, tak, jak się zaczęło, już nie będzie czasu nocami po ulicach łazić, już trzeba będzie do innych, poważniejszych zajęć się brać, a i panienki postarzeją albo wyjadą gdzieś daleko, daleko na południe, do ameryk, i ulice opustoszeją, tylko koty i psy, a w pokoiku Tadzika do świtu palić się będzie światło – nauka, malowanie, pisanie już go wciągną w świat tajemniczy i oszałamiający, obserwujmy więc po cichu, wzrok wytężywszy, żebyśmy czegoś nie przegapili, bo taka jest ta noc – kawałeczek życia Tadziuka Szymona – Tadzika, i nikt tego kawałeczka usunąć nie jest w stanie, jest on wpisany ciałem (i duszą?) do bezlitosnej księgi pamięci.

Page 141: Naszyjnik z wilczych zębów

141

Naszyjnik z wilczych zębów

Oto i podwórko – kilka cherlawych drzew, łatka trawy, zzieleniałe kamienie, kawałki desek i śmieci (dobrze, że w jednym okienku pali się jeszcze światło, bę-dzie widniej, nie trzeba będzie bliżej podchodzić, zobaczymy z daleka), oto on już kładzie dziewczynę, chce delikatnie i ładnie, jak w książce czy w filmie, ale gdzie tam – ona wali się jak worek, staje na czworakach, czołga się po ziemi, a on już nie czeka, spójrzcie, jak śpieszy, jak mu nogi się trzęsą, jak drżącymi palcami rwie guziki u spodni, jak włazi na samkę-pawiankę, a ta, jakby była tu sama, jakby wo-kół nikogo i niczego nie było, tylko butelka najtańszego wina – atramentu, zębami zrywa metalowy kapsel i chłepcze, chłepcze, leżąc twarzą do ziemi, krztusi się, a on już się stara ze wszystkich sił, jak potrafi, tak się stara, spada i znów jak pajączek na muchę, i znów na ziemi, i znów włazi, aż tamta, straciwszy cierpliwość, przewraca się na plecy, rozkłada nogi, on rzuca się w głęboki wąwóz rozkoszy i dalej się stara, nie wychodzi mu, ale się stara, nauczy się, ach, nauczy, przyjdzie czas, będzie mi-strzem, a ona, głową oparta o pień drzewa, popija ten płyn, po brodzie jej cieknie – ona nic nie czuje, nie wie Tadziunia, że tu przyszła po wszystkim, po dwunastu smarkaczach, którzy ją na mogiłkach na Rossie bez przerwy cztery godziny ujeż-dżali, nic nie czuje, a on – już ulatuje nad ziemię, już leci, już jęczy i stęka, ona się śmieje i tylko pociąga z niebieskiej butelki...

I nagle ona się budzi, już wrzeszczy dawaj sukin syn dawaj dawaj i dawaj już krzyczy, a on już bez siły, już leży plackiem na drżącym brzuchu, on nic nie słyszy, leci, ach, jego białe pośladki i cienkie uda świecą w ciemności jak główki kapusty, widoczne z daleka jak jakie znaki czy drogowskazy na lewo, do piekła, czy na prawo, do czyśćca, i oto ona podciąga nogę i kopie, on toczy się po liściach, pada na wznak, a ona znów na czworakach, łokciami o ziemię się wspiera i wrzeszczy dawaj sukin syn dawaj on ulega rozbudzonej na nowo namiętności, rzuca się i je-dzie, i jedzie, zda się, bez końca, bez końca, a ona coraz szybciej i szybciej jędrnymi pośladkami rzuca, krzyczy bystriej sukin syn bystriej, i nagle ona obraca się na bok i chwyta Tadziunię za nogi, powala i wdrapuje się na niego, i oto już siedzi i pod-skakuje, sapie, podskakuje i jęczy, oto spełza ku nogom i kładzie się mu na brzuchu i szuka, szuka, patrzmy, już kępa zmierzwionych włosów coraz niżej, niżej ku pa-chwinie, oto zasłania już wszystko, a Tadzik leży na wznak, oczy wywrócone jak u nieżywego czy śniącego, palce w ziemię matulę wczepione, zęby ściśnięte (chyba kąsa, kanalia), żeby tylko nie krzyknąć...

Nagle jak brama piekielna otwiera się okno, i światło w oczy jak projektor na filmie albo reflektor podczas wojny, on wskakuje i biegnie, i biegnąc podciąga po-szarpane spodnie, a dziewka tarza się po liściach, nie może wstać, ciągle pada na bok i klnie sukin ty syn sukin ty syn... Wezmą ją, potrzymają do rana, kilku pielę-gniarzy ją jeszcze ujeździ, i milicjant z nimi, a nad ranem wypuszczą taką czystą i wykąpaną boginię, jak Wenus z piany morskiej zrodzoną... Oto Tadzik już leci Baksztą w dół, mimo strasznego bastionu-szpitala chorób wenerycznych, nad Wi-lenkę, dopada rzeki i myje się, obmywa, rwie trawę i szoruje, wyciera po ciemku, jakby już przeczuwał swoje nieszczęście.

Page 142: Naszyjnik z wilczych zębów

142

Leonardas Gutauskas

A teraz, kiedy już po wszystkim, po strachu, siedzi w ciemności na brzegu i pali, wytężywszy wzrok, zobaczymy, jak wyciąga z kieszeni spodni skrawek papieru, ogryzek ołówka i pisze, nie omylimy się, sądząc, że próbuje napisać wiersz, na-wet z daleka widać, jak rąbie wykrzykniki!!! chce stworzyć coś imponującego, coś o duchowej bezgranicznej miłości, nie przeszkadzajmy więc, niech pisze, prędko wstanie i pomaszeruje w stronę Góry Zarzecznej, do domu, cicho otworzy drzwi, wśliźnie się do łóżka, na słowa matki przez sen „gdzie byłeś?” odpowie „u Jurka, rozwiązywaliśmy zadania z matematyki”, zaczekajmy, aż da się słyszeć niespokojne jego pochrapywanie, a wtedy usiądźmy po ciemku w starym fotelu i zastanówmy się nad tym, co się stało: a jednak sobacza to dola miastowego dziecka, wyrosłego wśród szewców kurew pijaków szmuglerów i innej maści wyrzutków – koniecznie przebrnąć trzeba przez błoto, uwalać się w kloacznych nieczystościach, przejść przez chutliwy i bezlitosny płomień dennych nizin, opalić się w nim, osmalić wło-sy i serce, tylko wtedy poda ktoś rękę, wyciągnie, podniesie z ulicy i wyprowadzi ze śmierdzącego śmietnikiem, spermą, więdniejącą i gnijącą trawą i liśćmi, i ury-ną, i kocimi odchodami Czasu na świecące gdzieś w oddali pola pokopskie, gdzie trzech zawszonych pastuszków piecze w ognisku kartofle i prowadzi rozmowę o dobroci Boskiej i strasznych zakusach szatana...

A teraz, trzy dni po tamtej nocy, co widzimy? widzimy noc, mały pokoik Tadzi-ka, pościel w nieładzie, siedzącego na żelaznym łóżku ucznia, który, wystawiwszy bliżej światła lampy nastolnej, studiuje swojego kutasa, palcami prawej ręki ści-snąwszy tego nieznajomego obcego bliskiego koniecznego drogiego przeklętego przeklętego psotnika, rozumie: to będzie właśnie drugi prezent od ulicznej pa-nienki (pierwszy dostał na Górze Bekieszowej, po premierze, która zakończyła się takim sukcesem), i tak mu siebie szkoda, aż szepcze: za co? i pyta: czy one wszystkie to paskudztwo między nogami noszą? rozumie i myśli: i skąd te pieniądze wziąć, pielęgniarka za darmo leczyć nie będzie, wtedy jakoś udało się wykręcić, ale teraz nie wiem, co trzeba będzie począć, nie poskarżę się przecież mamie czy ojcu, prze-klną, z domu wypędzą, gdzie ja się podzieję, babuni nie ma i Jakub, mówią, spił się już zupełnie, zastanawia się, na kutasa patrząc, a ten jak naumyślnie, jakby z niego drwił, tylko kikszt i pokazał kroplę żółtej ropy, wspomina słowa pielęgniarki: to nic strasznego, trzeba będzie trochę lekarstw popić, trzeba być ostrożniejszym, w naszym mieście straszne rzeczy się dzieją, czasem jaka śliczna dziewczynka sama nawet nie wie, że straszną chorobę ma, ale nie bój się, popijesz lekarstw, igiełką w dupkę dostaniesz i przejdzie, wspomina i wie – przejdzie na pewno, tylko skąd tych 25 rubli wziąć?

Oto spójrzmy, jak ostrożnie bandażuje kutasa, jak zawiązuje taki śmieszny za-bawkowy węzełek i już westchnąwszy z ulgą kładzie się do łóżka, gasi lampę i stara się zasnąć, słyszymy jednak, jak się przewraca, nie może, pewnie straszne rzeczy tego świata w ciemności widzi, morze Zieloną Górę wspomina, pawiana i tamte niewinne igraszki pod krzakami agrestu, a może jeszcze dawniejsze, już zupełnie wyblakłe obrazy ogląda – ciemno choć oko wykol, tyłem głowy czuje sprężyny

Page 143: Naszyjnik z wilczych zębów

143

Naszyjnik z wilczych zębów

łóżka i wyraźnie słyszy słowa dziewczynki: ty jesteś mój ja twoja... kto wie, co teraz udręczony swoją biedą chłopak widzi, może straszny, dotychczas nie znany, groźny świat miejskich ciemności, gdzie panienki topią chłopczyków, a ospowaci kula-wi i spuchnięci pijacy rwą na kawałki małe dziewczynki, gdzie śliskie jak pijawki śmierdzące brylantyną pyski co dzień czyhają przy bramach przedszkoli i podsu-wają dzieciom poczęstunki, cukierki, potem prowadzą je za róg i jak kleszcze, jak pijawki wsysają się w korzonek życia tych małych, gdzie malutkie dziewczynki ma-lują węglem oczy i sokiem wiśniowym usta i idą na ulicę, i wiercą tam kuperkiem, jak zaczarowane, jak przeklęte, kto wie, co widzi zapadające już w sen ukochane dziecko Ewy Marii, może morza szerokie, bezbrzeżne ogląda, zalane słonecznym blaskiem place, parki cieniste, kwietniki, a może cudowne witraże w wieprzow-skim kościele, przez odłamki których oglądało Wielkie Zaćmienie Słońca...

Świtało. Pierwsze promienie przebiły się przez zapotniałe okno i padły na stro-ny książki, Tadeusz podniósł wzrok, zgasił lampę i czytał dalej:

... samym wieliczestwiennym jawlenijem w prirodie priedstawlajetsia połnoje sołniecznoje zatmienije. S isczeznowienijem posledniego łucza sołniecznogo swie-ta sriedi dnia nastupajet nocz’, tiempieratura padajet, i ziemla, i niebo priedstawla-jutsia nieobyknowienno stranno oswiaszczonnymi. Ni odin czełowiek nie możet oswobodit’sia ot togo silnogo wpiecztlenija, kotoroje na niego proizwodit eto na-stuplenije noczi sriedi dnia i poczti misticzeskaja tiemnota wo wsiej prirodie. Daże żiwotnyje naczinajut wykazywat’ biespokojstwo i starajutsia najti biezopasnoje mie-sto; mnogije rastienija zakrywajut swoi cwiety i list’ja . Na niebie stanowiatsia wid-ny zwiozdy, na gorizontie pojawlajetsia krasnowataja połosa, wokrug sowierszenno zatiemnionnogo sołnca wspychiwajet wdrug swietłoje sijanije, po krajam sołnca pojawlajutsia krasnyje izwierżenija raskalonnogo wodoroda, podnimajuszczijesia inogda na sotni tysiacz kilomietrow. Eta wołszebnaja kartina isczezajet s pierwym sołniecznym łuczom...

i dalej:Połnost’ju sołnce możet byt’ zakryto oczeń niedołgo (maksimum 8 minut). Uże

oczeń dawno, osobienno drewnimi chałdiejami, była zamieczena pieriodicznost’ sołniecznych zatmienij: pieriod – cikł Saros – był opriedielon na osnowanii wsiech prieżnich nabludienij zatmienij i dwiżenij kak łuny, tak i ziemli, – w 18 let i 11 dniej. Tak, naprimier, sołniecznoje zatmienije 6 apriela 1894 goda sootwietstwujet zatmieniju 17 apriela 1912 goda. Takoje że toczno zatmienije możno ożidat’ 28 apriela 1930 goda.

Zamknąwszy książkę i patrząc na czarne węgle w kominku, Tadeusz myśli: osiem minut to przecież bardzo krótko, ale wtedy dziecku wydać się mogło wiecz-nością, 480 sekund, 480 skurczów serca, i to pierwszy raz w życiu, nietrudno sobie wyobrazić, co wtedy przeżywał, czy warto więc się dziwić, że wlazł pod kołdrę i schował w ciemności swoje miękkie, podobne do kukurydzianej kolby ciemię?

Page 144: Naszyjnik z wilczych zębów

144

Leonardas Gutauskas

A 1912 to przecież rok urodzenia ojca Tadziuka Szymona, narodził się i słońce się skryło, jakby przepowiadając tułaczy los – błądź sobie, jak chcesz, w ciemno-ściach... taaak, cudowna książka, teraz byś takiej i ze świecą nie znalazł, a oprawa jaka! skóra, brąz, kredowany papier, trzeba by kiedy spróbować przetłumaczyć ład-niejsze kawałki, choć czy warto? wszak w czasach, kiedy te „Czudiesa prirody” były spisywane, i na Litwie tylko po rusku pisaliśmy, a ty czytałeś tylko po to, by w s p o m n i e ć, i wspomniałeś, wszystko wspomniałeś, i to, co było „przed”, i to, co się zdarzyło „po”, nawet słowa Izabeli usłyszałeś „to Jakub, Tadziunia, to on kolorowych szkiełek nazbierał, jakimś klejem do szkła przykleił, czy ładnie tobie?”. wszystko wspomniał – jak na dłoni tamto powojenne popołudnie, tylko samego ZAĆMIENIA uparta pamięć nie chce odtworzyć, pokazała rąbek, sam początek, i jeszcze raz skrawek, sam koniec, i znów oczy czarną opaską zasłoniła, żebyś na-wet po ciemku nie szukał, żebyś mógł wspomnieć tylko „przed” i „po”... A jednak trzeba porachować: 28 kwietnia 1930 roku plus 18 lat i 11 dni = 9 maja 1948 roku, czy to nie w tym roku Niemen wylał? jasne, pamiętasz, jak z Zielonej Góry miasto podobne było do jakiejś nieznanej północnej Wenecji, tylko Pałacu Dożów brako-wało, czegoś jednak brakowało...

Słońcu szkoda było tylko jednego: wysokich witraży w stuletnim kościele w Wieprzach. To w nich co rano się odbijając, słońce zapalało zielone, niebieskie, złote i purpurowe światło, które docierało czasem nawet do okien izby Ewy Marii, przycupniętej pod lasem, w Pokopiach. I oto tamtego ranka, jakby przeczuwając, że ktoś szykuje się do zamachu na jego szklane ogrody oliwne i świętych, słońce, jak nigdy czyste, osiadło w kościelnych witrażach i rozpostarło skrzydła: nie po-zwolę rozbić! lepiej samo w kawałki się rozsypię... i rozsypało się... ze wszyskimi zielonoświątkowymi, wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oknami – kolorowy-mi odłamkami prosto w oczy czuwającego przy oknach Tadziuka Szymona...

Wybuch zniszczył tylko wieżę, ale i tego starczyło: wszystkie witraże w jednej chwili, jak umówione, o s u n ę ł y s i ę i rozsypały w pokrzywach, koprze i po-piele, aż ziemia zadrżała, nawet w Pokopiach stojące w szklance na stole kozie mleko zafalowało – aż z takiej odległości fala wybuchu dotarła! Rozsypało się słońce, a wyglądało prawdziwsze od prawdziwego, czasem Tadziukowi Szymona się zdawało, że innego nie ma w przyrodzie, tylko tamto, szklane – to zielone, to purpurowe, to niebieskie, to z czystego złota – takie było mu bliskie, swoje, tylko się pożal i usłyszy...

Miasteczko jakiś czas pogrążone było w smutku (Ewa Maria i Izabela z pół dnia objąwszy się przepłakały), ale przyszli majstrowie i zaszklili straszne okienne wyrwy, oczywiście, zwykłym, szybko się brudzącym szkłem, i wtedy Tadziuk Szy-mona zrozumiał, że kolorowe słońce nigdy więcej nie wróci, bo teraz nie ma już na ziemi swego domu, teraz jego dom jest tam, po prawicy Boga Ojca, i że teraz dla niego to dalekie miasteczko, tkwiące wśród lasów, i to dziecko, czuwające przy oknie w przycmentarnej izbie – to zero, puste miejsce albo jedno z setek milionów, takie, jak wszystkie inne drzewa, zwierzęta, domy czy owce albo kamienie, których

Page 145: Naszyjnik z wilczych zębów

145

Naszyjnik z wilczych zębów

wieczorem nie sposób od owiec odróżnić, zda się, przyjdzie pastuch i popędzi do nieba...

I tak żył, już bez swojego szklanego słońca: uczył się, pasł kozę, z Jakubem łapał liny i w wolnych chwilach zbierał tamte kolorowe święte szkiełka, których naokoło kościoła w pokrzywach i popiele znaleźć można było tyle, że ledwie uniesiesz, więc nosił (może miał nadzieję ułożenia z nich kiedyś Ogrodu Oliwnego czy świętego Józefa?). Bywało, przegarnie wysoką trawę przy murze i wpatruje się – gdzie tylko większy kawałek, zaraz jak sowiątko chap i do skrzynki. Bez słońca szkiełka wyglą-dały takie mętne, smutne, ale dziecko zbiera i wierzy: jednak przyjdzie czas i słońce wróci, nie będzie wtedy musiało po świecie się błąkać – wystarczy tylko złożyć szkiełka na jakieś górze i... i nie wie, co dalej będzie? czy słońce zgodzi się w takim oknie zamieszkać? A czasem zbiera odłamki, ładuje do skrzynki (skrzynka solidna, dobrze się zamyka, po nabojach) i nie myśli, co z tego będzie, widać bardzo mu są te kolorowe szkiełka drogie, zbiera, nawet nie przeczuwając, że to rozbity w kawał-ki czas zbiera, jak rozbite w kawałki dni minione, zbiera, bo mu szkoda ginących w trawie odłamków nieba – rzęsa, mech, porosty i mrówki niektóre odłamki już prawie zabrały i ukryły – i te zginęły już na wieki.

Skrzynkę z odłamkami trzymał Tadziuk Szymona pod łóżkiem (pod szkiełka-mi, na samym dnie schowka, owinięty w kawałek gazety, leżał podarowany przez kowalowego syna niedźwiedzia Franciszka ołowiany krzyżyk i dziesięciolitowa srebrna moneta – prezent od ojca). I we dnie, i w nocy, kiedy sen nie przychodził, Tadziuk Szymona oglądał swój skarb, i nigdy ostre odłamki szkła nie skaleczyły mu palców (tylko raz pod kościołem jedno niebieskie szkiełko, widać, splątawszy dużą ponad wiek stopę dziecka z nogą tamtego żołnierza, który wybuch spowo-dował, chlasnęło przez piętę), jakby znalazłszy się w skrzynce, w pachnącej jeszcze prochem kryjówce, smutne szkiełka pogodziły się już ze wszystkim: i z samotno-ścią bez słońca, i z niewolą, i z życiem pod łóżkiem...

Wielkie zaćmienie słońca zaskoczyło miasteczko i Pokopie, ponieważ w tam-tych ciągle jeszcze pożarowych czasach ludzie rzadko podnosili wzrok na niebo – z oczami w ziemię wbitymi ciągle żyli, robotę swoją robili, w drogę wyruszali czy swoich nieboszczyków chowali, których po wojnie było może 10 razy więcej, niż w latach strasznej Wojny Światowej. Tadziuk Szymona, nawet on, rzadko kiedy w dzień na wysokości niebieskie spozierał, czasem tylko na gwiazdy, na księżyc, ale i tak po tamtym wydarzeniu z ogonem ducha-Siwego bał się zbyt daleko od ziemi odrywać. Zaćmienie zaskoczyło więc wszystkich: i tych, którzy na trzaśniku pęczki rąbali, i tych, którzy w dłubance wśród trzcin liny łapali, i kobietki, które w izbie przy oknie na starej klekoczącej maszynce Singera szyły, i tych, którzy w miastecz-ku lufy karabinów czyścili, żeby świetlej było po lasach przeszłość wyłapywać, i tych, którzy w starym młynie wodnym na świętym Cedronie plewy-ziarno mełli, i tych, którzy końskie kości na znaczki pocztowe wymieniali, wszystkich bez wy-

Page 146: Naszyjnik z wilczych zębów

146

Leonardas Gutauskas

jątku (nauczyciel geografii, który mógł być jedynym wyjątkiem – zrobiwszy z rynny deszczowej teleskop, już by niebo obserwował – od dwóch tygodni leżał w szpitalu w Wiłkomierzu). A wystarczyłoby po swoim ogrodzie czy podwórku się rozejrzeć i jasne byłoby, że coś tu nie tak – i kury nie takie głupie, jak zawsze, i psy, o pchłach zapomniawszy, gdzieś się pochowały, ale nikt nawet kątem oka nie spojrzał na te zmiany, a poza tym, najostrzejsze w miasteczku i okolicach oczy w tym czasie albo w lasach słoje na dębowych pniach liczyły, albo przez szczerbę celownika lisie nory obserwowały, albo w raju wiecznej zmarzliny przy kopciłce z wilczego łoju w ku-dłach białych niedźwiedzi samojedzkie wszy wyłapywały. Choć, z drugiej stro-ny, gdyby Tadziuk Szymona nie musiał od wczesnego ranka przy pęczkach karku giąć (jak zginał rano, tak wieczorem, w łóżku, nie mógł wyprostować), może by co zauważył, wszak obrazy podobne do zaćmienia widywał i w kantyczkach, i na kościelnym sklepieniu, ale też niewiadomo. Choć bardzo straszne te obrazy, pozo-stały jednak gdzieś w nieosiągalnej dali jak za mglistą kurtyną – i dlatego niezbyt straszne, nieprawdziwe. Tylko w jednym momencie Tadziuk Szymona zaniepokoił się: wycie Argona doniosło się nie spod płotu, lecz z czarnego otworu w budzie, dziecko więc przerwało rąbanie pęczków i pomyślało: co się temu Argonowi sta-ło? czy przypadkiem się nie wściekł? i jakiś chłodek przez plecy przebiegł, ale po chwili dalej już rąbał, rąbał i bardzo siebie żałował: Jakubowi to albo polowanie, albo ryby, albo butelka, a mnie tylko te pęczki i noszenie wody, ciął więc ze złością, nawet nie zauważając, że za krótko rąbie (za takie rąbanie już go wieczorem diabły i kilka ropuch czekało, bo Jakub, choćby i najbardziej pijany, wszystko widział – rzuci tym jednym przymrużonym sokolim okiem i już widzi, i już od ropuch zaczyna wyzywać).

I tylko usiadłszy odpocząć, Tadziuk Szymona s ł y s z y: jednym przeciągłym wyciem wszystkie miasteczkowe i pokopskie psy wyją! jak jaka syrena kowieńskiej fabryki na koniec zmiany: uuuuuuuuuuuuuuuuuu... Przygarbiony rozgląda się: wszystkie Ewuni kury i kogut, i dwa gęsie lecą przez podwórko i na złamanie głowy, jak w ogień w straszne kolczaste zarośla za płotem, gdzie nie tylko kura, ale i kot łapą nie stąpi – szmurkszt! aż pierze chmurą się uniosło, na całym podwórku – ani jednego wróbla, jakby je kto miotłą jak drobne trzaski wymiótł i gdzie wyrzu-cił, ani jednej jaskółki – nic: cicho, pusto, rozgląda się i myśli: czy to już wieczór? o, nietoperz przeleciał, ale chyba nie, nie może być, śniadanie jadłem, ale obiadu na pewno jeszcze nie, a może nie usłyszałem, jak Zabelka wołała? Spojrzawszy na stertę gałęzi, wie twardo, że jeszcze nie wieczór – sterta do wieczora musi być zrą-bana i ładnie w pęczki poskładana, a tu tylko jeszcze połowa roboty, i wtedy ujrzał Jakuba: stoi stryj na środku podwórka jak jaka szara figura przydrożna i patrzy w niebo, i jakby ktoś dziecko do Jakuba popchnął – wskakuje i podchodzi, idąc słyszy: To zaćmienie słońca, ale nic, ściemnieje i zaraz znów się pokaże, słyszy i już oczy ku niebu wznosi, ku słońcu, ale w oczach tylko błysnęło i wszystko kręgami poszło, zaćmiło, jasne fale się rozeszły, a w końcu wszystko w mroku utonęło...

Nie poczuł nawet, jak skrzynkę skarbów spod łóżka wyciągnął i chwyciwszy

Page 147: Naszyjnik z wilczych zębów

147

Naszyjnik z wilczych zębów

pierwsze szkiełko, jakie pod rękę wpadło, znów przy Jakubie się znalazł. Jakub patrzy prosto w słońce: palcem lewej ręki lewe oko zasłonił, palcami prawej do prawego czarne jak szyba w łaźni szkiełko przyłożył i patrzy. Ale wszystko to tylko w jednym tylko mgnieniu Tadziukowi się ukazuje, bo już sam lewą dłonią lewe oko przysłania, a prawym przez kolorowe szkiełko na słońce patrzy...

Szwy pamięci puszczają, i patrząc na zgasłe w kominku zwęglone polana Ta-deusz szepcze: Bogu dzięki i za to, że wspomniałeś „przed”, i za to, co, da Bóg, wspomnisz „po”, bo samego cudu nie wspomnisz nigdy...

Kury, gęsi, kogut i wróble, i jaskółki wszystkie razem jak spod ziemi wylazły, a nietoperze zniknęły i psy ucichły, jakby wszystkie naraz dostały jeść. Jakub po-drapał czarne szkło i powiedział: Najlepiej nad świecą zadymić, wtedy oko się nie boi, teraz będziesz wiedział? ale Tadziuk Szymona milczy, nic nie mówi, tylko, jak z jakim workiem na głowie, nic dobrze nie widząc, mocniej w kieszeni niebie-ski odłamek szkła ściska. Po jakimś czasie Jakub wychodzi do miasteczka (trzeba przecież takie wydarzenie z kolegami przedyskutować), a dziecko wraca na trza-śnik, próbuje pęczki rąbać, ale siekiera taka teraz tępa, jak sama kłódka, a gałęzie niczym z żelaza. Rzuca więc siekierę i idzie do izby, przekroczywszy próg, woła: Zabeeelkaa, cicho woła, bardzo niegłośno, jakoś nieswojo się czuje po tym, co widział, nie wypada krzyczeć głośno, jakby nie wszyscy jeszcze wstali, woła więc cicho, jak mysz piszczy: baaabuuuniaa, ale nikt nie odpowiada, wtedy uchyla drzwi pokoju Ewy Marii i widzi: zwinięta w kłębek, garbem do okna odwrócona, na łóżku we wszystkim ubraniu, w spódnicy i chusteczce na głowie śpi babunia, na palcu różaniec, na maszynce Singera kawałek materiału w kwiaty, zaczęty szyć i nie skończony, tylko igłą do zębów maszynki przypięty, w drugim łóżku, też w kłębek skręcona, pochrapuje Izabela, aha, myśli, babuni pilnuje, ogląda się jeszcze, czy coś się nie zmieniło, czy nie ma czegoś nowego, i, ostrożnie zamknąwszy drzwi, na-wet dech wstrzymując, idzie na palcach do swojego pokoiku. Podchodzi do łóżka, nachyla się, wyciąga skrzynkę, stawia ją przy sobie, otwiera wieko i kładzie niebie-ski kawałek szkła, potem znów zamyka wieko, wsadza skrzynkę pod łóżko i już rozbierając się myśli: Mówiłem, że się przydadzą, i miałem rację, jakbym teraz na słońce patrzył? kto wie, może te zaćmienia będą częstsze? wtedy będę mógł i Ja-kubowi dać, niech popatrzy, nie trzeba będzie nad świecą dymić, a może i babunia kiedy zechce, kto wie? boi się, i Zabelka się boi, a może i nie boi się? toż na Sybirze pół roku dzień, pół noc, co by było, gdyby i u nas tak?

I już włażąc pod kołdrę szepcze: i czemu to tak zimno? jeszcze nie jesień, a zim-no jak w jesieni. Zakopuje się w pościeli, nawet głowę przykrył, żeby cieplej było, wie – nachucha, i będzie ciepło. I oto tu, w głębokich ciemnościach podkołdrza-nych, tylko swój oddech słysząc, już drzemiąc, może nawet śpiąc, widzi:

leży na sianie i patrzy przez dziurę w dachu, w której tyle gwiazd, że aż jedna na drugą włazi, trą się jak raki w buczu, a jeszcze wyżej, na lodowatej wysokości, sły-

Page 148: Naszyjnik z wilczych zębów

148

Leonardas Gutauskas

chać żurawie, na południe lecą, myśli, w mieście nigdy ich nie słychać, a tu dzieci pomachają, pomachają czapkami, i żurawie zawracają, prawda, nie wszystkie – tyl-ko jeden, dwa, ale i te zaraz za resztą się rzucają, nie mają czasu na powroty, tylko pomyśleć, jaka droga... Nagle dach, gwiazdy i żurawie znikają i na niebie pojawia się ogromne jak sadzawka przy plebanii słońce, i takim chłodem od niego wieje, że trzeba ze wszystkich boków kołdrą się otulić, otulił się, nawet palce chowa, tylko nos zostawia, nos i nie do takich chłodów przyzwyczajony, szepcze, a słońce powoli w dół się stacza, jeszcze trochę, i dolnym krańcem koniuszka nosa dotknie. Słońce jak słońce, tylko niebieskie, i dlaczego takie zimne? i w kościelnych oknach bywało niebieskie, a jeśli na Górze Oliwnej, to zielone, ale zawsze ciepłe, uważnie się przyjrzawszy, widzi, że na tym słońcu pełno złotych świeczników nastawiono i wszystkie bez świec, jakże ma grzać, kiedy świeczniki bez świec, mówi, nie wia-domo, kto je postawił i o świecach zapomniał? czuje, że jeszcze trochę, i zupełnie zamarznie, w lód się obróci, jak jezioro, czuje, jak język już w sopel lodu zamarza, teraz to już się nikogo nie dowoła, przestraszył się, próbuje palcem ust dotknąć, ale i palec lodowy, i tylko teraz widzi, że jest zupełnie nie na sianie, lecz w śniegu pośrodku pola leży, i słońce już nie niebieskie, tylko czarne, zadymione, a Izabela rogiem chusteczki kiedy je czyści, kiedy wyciera, już kawałeczek starła, ale tylko sam brzeżek, który bliżej ziemi, a całe słońce jeszcze czarne jak węgiel, patrzy, i śnieg czarny, i ręce Izabeli, i twarz Jakuba, i jego nos jak koniec głowieszki, słyszy, Jakub coś mówi, ale przez tę czerń niewiele rozumie, tylko „zaaa dd yyyy m iii ć”, to on o szkiełkach mówi, zgaduje, ale co z tego szkła, kiedy samo słońce takie zadymione, kto wie, a gdybym zapalił zapałkę? . .

Otworzywszy oczy, widzi: przy łóżku siedzi Ewa, w ręku trzyma wciąż ten sam kubeczek z kozim mlekiem, a jemu zimno, czuje, jak drży, i drżąc powtarza: nieee bęęędęęę piiił, nieee bęęędęęę piiił, ale już pije, jak zawsze, kiedy mówi, że pić nie będzie. Pije, rozgląda się – żadnego ZAĆMIENIA: w oknie słońce, może najbardziej nawet gorące za całe lato, jasne, kolorowe, jak w kościelnych oknach. Oczy mocno przymrużywszy, przygląda się i wtedy rozumie: okno naprawdę jest k o l o r o w e. Aż ojka: oj! i zaraz o swoim bogactwie myśli: czyżby znaleźli? chce spytać, ale ciągle nie jest pewien, może to szkło w oknie to nie jego, może tych odłamków sam Jakub albo Izabela nazbierali? Chciałby spytać, ale nie może, a jak tu móc, kiedy cud mowę mu odjął...

Może 1979, może 1980? któregoś niedzielnego wieczora Tadeusz odwiedził przyjaciela, rzeźbiarza, który mieszkał i pracował w tej samej pracowni w Jero-zolimce pod Wilnem. Wszedł bez pukania, rozejrzał się – pusto, słyszy, ktoś sa-pie, stąpa kilka kroków w głąb pracowni, widzi: siedzi Hiob na kamieniu i, głowę w dłonie ująwszy, kiwa się, w prawo, w lewo to znów do przodu. Tadeusz mówi: Cześć, Hiobie, cisza, nie odpowiada, tylko się kiwa z lewa na prawo i z powro-tem, wtedy gość podchodzi, rękę na ramieniu przyjaciela kładzie: Cześć, ten jak

Page 149: Naszyjnik z wilczych zębów

149

Naszyjnik z wilczych zębów

z jakiego koszmarnego snu się budzi, ale Tadeusza dalej nie widzi – patrzy gdzieś przed siebie, jakby przez ścianę pracowni patrzył i milczy. Cicho wokół, słychać, jak muchy, w duże, na pół okna pajęczyny trafiwszy, brzęczą, z pająkami wojują, wtedy bierze krzesło i siada wprost naprzeciwko przyjaciela. Co ci jest? pyta, żad-nej odpowiedzi, powtarza więc: co ci jest? stało się co? Hiob przeciera uwalaną w wapnie dłonią oczy, jakby pajęczynę czy jaką mgłę ścierał, i tylko wtedy poznaje: Aaaa, cześć, Tadeusz znów powtarza pytanie: Czy coś się stało? Hiob, jakby dalej jeszcze pod jakimś kloszem siedział, mamrocze: czy się stało? nic się nie stało, jak mogło się stać, ziemia się kręci, braciszku, i to coraz szybciej, do stu piorunów, tylko, wiesz, trzeba było je spalić. Kogo spalić pyta Tadeusz, kogo j e? No, szersze-nie, kogoż jeszcze. Szerszenie? jakie jeszcze szerszenie? Ale Hiob nie odpowiada, jakby sam do siebie mówił: a niech by je diabli wzięli, żeby to kto widział. Tadeusz, usłyszawszy słowo „spalić”, już pomyślał: może jaką swoją pracę w ogień wrzucił, takie coś dla Hioba to nie pierwszyzna, a tu, okazuje się – szerszenie! Rzeźbiarz ciągnie dalej: żebyś ty tylko widział, serce pęknąć mogło, nie tylko nerwy, taki PAŁAC, i spalił się, z dymem poszedł, może, bracie, najpiękniejszy na świecie pałac się spalił, na pewno najpiękniejszy, ech, macha ręką i jeszcze raz dłonią oczy przeciera, wtedy znajduje całego w wapnie papierosa, zapala, wydmuchuje dym i znowu nieruchomieje. Powiesz wreszcie czy nie, jakie szerszenie, udając, że traci cierpliwość, pyta Tadeusz. A ty nie krzycz, nie wydzieraj się, cicho mówi Hiob, nie krzycz, po co tyle hałasu, i tak już po wszystkim, strażacy nie przyjadą, nie zagaszą. A ja pomyślałem, że jaką swoją pracę spaliłeś, mówi Tadeusz. Do diabła z nimi, będzie jeszcze tych prac, spluwa rzeźbiarz i zaciąga się, kto by tam jakąś pracą się przejmował, sam zrobisz, sam zniszczysz, co komu do tego, a tu, bracie, s z e r s z e- n i e, dzieło Boże, nie jakiś tam zakichany kawałek gipsu, rozumiesz? Tadeusz nic nie rozumie, pyta więc (oczywiście, po cichu): Powiedz, Hiobie, o jakich szersze-niach mówisz? mnie przecież powiedzieć możesz, co? Jasne, że mogę, i powiem, mówi, tylko ty nie poganiaj, daj człowiekowi do siebie dojść, gdzie cię diabli gnają, mnie czasu wystarczy, to i tobie wystarczyć musi. Ale powiesz, nie ustępuje gość. A ty się obejrzyj, sam może zobaczysz, to i mówić nie trzeba będzie, rozejrzyj się. Tadeusz rozgląda się, wstaje z krzesła, znów się rozgląda – nic szczególnego nie widzi: młoty silniki glina granit gips brąz bryły drewno, wszystko jak zawsze, taki sam nieład, nieporządek i takie same piękno. Znów więc mówi: Niczego, bracie, te moje ślepia nie widzą, wiesz, że bez okularów już nie mogę pracować, to komu mówisz: rozejrzyj się, mów lepiej wprost, jakie szerszenie, bo jak nie – dostaniesz w oko, żartuje. Wtedy Hiob uśmiecha się: No, jeśli w oko, będę musiał powiedzieć, kto by chciał bez oka zostać, znów się uśmiecha. Tadeusz siada, sam zapala, cze-ka.

Po chwili Hiob mówi: Widzisz tamtą osmaloną skrzynkę, tam, w kącie, no więc tak, w tej skrzynce właśnie był ów PAŁAC, żebyś tylko widział, takiej architek-tury nigdy żeś nie oglądał i nie zobaczysz, a ja to spaliłem, jobsztwajmat’, klnie, choć zwykle bardzo rzadko przekleństw używa, widać, naprawdę niezwykły to był

Page 150: Naszyjnik z wilczych zębów

150

Leonardas Gutauskas

pałac, myśli Tadeusz, jeśli klnie. A Hiob już opowiada, już nie może więcej bólu w sobie kryć, chce i innym malutką część oddać, już parska: a co miałem zrobić? ibisztwajmat’, miliardy! krzyczy, biliardy! w każdym oczku pałacu po jednym ma-lutkim złotym szerszeńku! a duże tymczasem jak chmara diabłów wokół głowy, to co miałem robić? i wszystko przez tego idiotę, mówiłem, ostrożnie, nie dotykaj, w każdym oczku szerszenik siedzi, bzyka, aż skrzynka wibruje, wyobraź sobie, nagle nachyla się i palcem w kurzu na podłodze kreśli: wyobraź sobie takie oto plastry woskowe, półmetrowe kwadraty, na palec grubości każdy, i wszystkie, z pół setki jakiej, jeden na drugim, wszystkie podparte takimi wychylonymi woskowymi kolumienkami, jakaś, do stu piorunów, budowla XXII wieku, ratusz miasta słońca! piorun wie co, naszym architektom do dupy wleźć i tam się schować, żeby nie było wstyd! Nakreśliwszy, prostuje się i naokoło swego „Zesłańca” chodzi, takiego ma-łego człowieczka, króla krasnali, a rzeźba 2,5 H, Tadeusz już nie wiadomo który raz myśli: taka warta jest, by kiedyś jaki pawilon litewski zdobiła, nic, poczekamy, Hiobie, jeszcze będzie zdobić – cały świat w majtki nałoży. A Hiob kręgami chodzi, pali i przeklina tego idiotę, z którego winy zmuszony był cudo XXII wieku spalić. Tadeusz pyta: Powiedz wreszcie, co to za idiota? Hiob staje, spluwa i mówi: Maj-sterek, żeby go pioruny biły, mówiłem, nie dotykaj, ostrożnie, przeklęty alkoholik, wiecznie oczy zalane, przewrócił skrzynię, szerszenie się wściekły, do tego czasu spokojnie ze sobą żyliśmy, ty nawet nie zauważałeś, że tu są, spluwa, przeklęty al-koholik, diabli mi nadali z takim się związać, choć kamieniarz dobry, jeszcze jego ojciec kamienie ciosał, ale durny, bez kieliszka nawet pół godziny nie wytrzyma, to te i wściekły się, pokąsały go jak świnię, morda okrągła jak ten Cepelin, pamię-tasz, który z Europy do Ameryki leciał, zadzwoniłem po pogotowie, a co myślisz, spuchł, stęka, jęczy, a szerszenie wszystkie z oczek powyłaziły, ściany, rzeźby, i te żądlą, to co miałem robić? czekać, aż i mnie wykończą, wybiegłem, natoczyłem benzyny, zalałem i podpaliłem, żebyś tylko widział: Pałac płonie! złote szerszeńki się gotują! a duże jak kamikaze w ogień pikują! obraz wart Boscha, może nawet jeszcze lepszy, tfu, spluwa i nowego papierosa zapala. Tadeusz siedzi i wszystko sobie doskonale przedstawia, czuje, jak ładne mrowienie po plecach mu spływa, do grzbietu dociera. A Hiob już nie może się zatrzymać: zaczepiłem hakiem, wycią-gnąłem na podwórze, a co myślisz, ściany mogły się zapalić, wiesz, jeszcze przez kilka dni szerszenie po jednym do skrzynki wracały, latały i latały naokoło, tylko nie żądliły, moje szczęście, że maskę pszczelarską mam, wiesz przecież, że w sadzie kilka uli gnije, gdyby nie maska, kto wie, czy byś mnie dziś tu znalazł, może kiedyś tam, na wysokościach byśmy się spotkali, wtedy nie było czasu do namysłu, a teraz szkoda, jak Boga kocham, lepiej bym wszystkie swoje prace spalił...

Tadeusz podchodzi do nadpalonej skrzynki i patrzy: dno osmalone i całe bia-łymi plamkami pokryte. Widzisz, pokazuje Hiob, te plamki to resztki kolumn, r e- s z t k i, rozumiesz? Co tu nie rozumieć – doskonała, zmyślna geometria, wyobra-żam sobie, myśli gość, około metra wysokości, oho, naprawdę pałac, do stu fajek, szkoda, że nie widziałem, mówi, jasne, wtedy nie było czasu, ale może trzeba było

Page 151: Naszyjnik z wilczych zębów

151

Naszyjnik z wilczych zębów

jednak jakoś tylko te duże jakim dymem, jakąś trucizną pokropić, a pałac zostawić? Nie bądź i ty, jak ten alkoholik, durniem, co, nie rozumiesz, jakie to szerszenie?! taki może człowieka na wylot jak bagnetem, a ty tu mówisz dymem, trucizną, znów spluwa. A Tadeusz myśli, jeszcze bym nie rozumiał, ach, jak rozumiem, brat-ku, daleko ci jeszcze do mojego rozumienia, myśli, ale Hiobowi nic nie mówi, choć wspomnienia już go opanowują, już napierają: i obraz, i zapachy, i dźwięki...

Że będą burzyć Wieczernik, dzieci dowiedziały się w przededniu, długo więc nie myślały, nie zastanawiały się, na czele wyprawy stanął Tadziuk Szymona, za-wsze to miastowy, co w takich sprawach psa zjadł, a w dodatku, kaplica stała nie-daleko domu Ewy Marii (może dlatego na Zielone Świątki w izbie pełno bywało jałmużników, jak śledzi w beczce czy linów w stryjowym koszu), plan był prosty: do osiego gniazda, wiszącego nad drzwiami Wieczernika, w nocy, kiedy osy śpią i tylko przyłożywszy ucho można usłyszeć ich ciche, żałosne brzęczenie, przywiążą sznurek, owiną go kilka razy wokół strasznego gniazda i pod dachem wyprowadzą do rogu kaplicy, dalej przez gałęzie bzu do cmentarnego muru, ukryją się za nim i będą czekać na dowódcę strybów i przewodniczącego kołchozu, dzieci wiedziały: z rana przyjdą tylko popatrzyć, jeszcze nie będą burzyć, obejrzą, rozplanują, co i jak należy robić. Bożeńka najdroższy, ludzie Boga się nie boją, co im przeszka-dza? sto lat przestała, narzekała babunia i inne kobiety w miasteczku, mężczyźni milczeli, tylko Jakub splunął i powiedział: Przyjdzie i na ich głowę kryska, docze-kają się zbójcy. Nazajutrz rano przyjdą obaj, póki jeszcze ludzi nie ma, dowódca z karabinem czy automatem, i będą chcieli odczepić drut, którym zamiast kłódki ludzie zamykali drzwi, obaj palić będą machorkę, a machorka, wszyscy wiedzą, nie sekret, jak śmierdzi, wtedy i pociągną wszyscy trzej za sznurek, sznurek mocny, z sieci Jakuba – i gniazdo na głowy zbójów jak worek spadnie, a jeśli i nie spadnie, bo wiadomo, jak mocno osy swe gniazdo przylepiają, to jednak na pewno sznurek je na połowę przetnie, jak ser nożem...

Dwaj mężczyźni długi dłubali przy drzwiach Wieczernika, widać, nie mogli zardzewiałego drutu rozplątać, a dzieci ciągle szturchały Tadziuka Szymona: mów, kiedy ciągnąć, czego milczysz, nie mówisz, ale Tadziunia milczy, rozumie, że bę-dzie biedy, odkryje się, wtedy tylko się trzymaj, dlatego zwleka, nie mówi, choć serce mówi: ciągnij, Tadziunia, ciągnij, nie bój się, koniecznie trzeba tym diabłom dać nauczkę, ciągnij, i pociągnął, gniazdo tylko szłumszt dowódcy na głowę, ten jeszcze nogą kopnął, widać, nigdy osiego gniazda nie widział, i wtedy się zaczęło: chmara os, aż czarno, a tamci dwaj tylko rękami jak wiatraki machają, po piasku się tarzają, w jeden kłąb z osami spleceni, dowódca kiedy daje się, kiedy klnie, tylko mat’, mat’, nie wiadomo, czy swoją matkę, czy jakąś inną nie wiadomo za co tak strasznie przeklina, może nawet ukrytego w Wieczerniku Syna Bożego Matkę Ma-ryję, dla takiego nic świętego nie ma, taki nigdy tu się nie modlił i modlić nie bę-dzie, taki drogi krzyżowej tu nie obchodził, na kolanach przed kaplicą nie klęczał, co jemu jakiś tam Wieczernik, co jemu, że babuni serce się rozrywa, tacy i bocianów wystrzelali, wrzeszcząc kakaja biełaja ptica, nie wiadomo za co, zbóje. Tadziukowi

Page 152: Naszyjnik z wilczych zębów

152

Leonardas Gutauskas

Szymona przewodniczącego nawet szkoda, z jego Józiukiem do drugiej klasy cho-dzą, zawsze jabłek kiełbasy słoniny przynosi, niczego nie żałuje i uczy się dobrze, wiersze Maironisa na pamięć zna, ale iwana to nie szkoda, niech ma lekcję, nie umrze, diabli nie wezmą, a osy wściekły się zupełnie, już niosą przez pola dwóch mężczyzn jak jakie dwa worki, aż ziemia i cmentarz drżą, może nawet nieboszczyki słyszą, jak osy komuś skórę garbują. Dzieci przelękły się nie na żarty, w pokrzywy jak ślimaki wpełzły, gdyby mogły, uszy gliną zatknęłyby – taki os brzęk straszny, a złocisto-ognisty kłąb już się na dwa kłębki rozdzielił, jeden w stronę miasteczka się toczy, drogi w kierunku Cedronu, bo widzisz, przewodniczący jednak swój, wieprzowski, wie, że Rzeszanka to święta rzeczka, do Rzeszanki więc leci, myśli Tadziuk Szymona, ten to wie, gdzie buchta, zanurkuje i uratuje się, a tamten, póki doleci, cały spuchnąć może, żeby tylko nie umarł, znów Tadziuka strach ogarnia, bo słyszał opowieści, jak osy krowę na śmierć zakąsały, a iwan toż trzy razy od kro-wy mniejszy, mogą i na śmierć. Gna dowódca, świat przekleństwami zadziwia i już niedaleko miasteczka zaczyna strzelać, wystrzały te echem o kamienie nagrobne się odbijają, rozsypują się i w pokrzywach gasną, włosy u dzieci na główkach ze stra-chu już jak ściernisko – nie oczekiwali biedacy, że tak wyjdzie, myśleli, postraszą intruzów osami, i wszystko, a tu nawet do wystrzałów, do strasznych przekleństw niewinny ich pomysł doszedł, nie połapali się, widać, pastuszkowie, że mężczyźni są pieszo, a osy skrzydlate...

Siedzi Tadeusz w pracowni Hioba, winko popija, obaj milczą, każdy w swoich myślach jak na obłoku pływa, ziemi nie sięgając, i rozumieją przyjaciele, że najlepiej jest teraz pomilczeć... Palą więc, winko smakują, a myśli, jak zawsze – tam, gdzie im się podoba, nikt nie wie, gdzie są teraz myśli Hioba, może w jakim Meksyku, gdzie jego żona tajemnice sztuki bada, a może i gdzie bliżej, wokół gnijącego ula się kręcą, ale Tadeusza myśli znów są przy Wieczerniku, w opłotkach babuni, mię-dzy pokrzywami, po ziemi, po ziemi, żeby ktoś nie zobaczył, w stronę lasu, i oto już w lesie pod Wielkim Dębem staje, ogląda się, przez liście drzewa na niebo spo-ziera, a po niebie jak obłoki gniazda os płyną, słońcem prześwietlone, wyglądają jak szklane, a pod tym szkłem – osie piekło brzęczy, ciągle się nie uspokaja...

Po wszystkim, po hałasie, po pasie Jakubowym, po zawodzeniu Ewy Marii, po wyrzuceniu ze szkoły (pierwszy raz, a było tych razów nie jeden i nie dwa, a całe trzy), leży Tadziuk Szymona na sianie i myśli: trzeba było czy nie to osie gniazdo ruszać? może i nie, może same osy by opadły, boż pod drzwiami machorka i obcy ludzie, może i nie, dni Wieczernika już policzone, będą tu warsztaty traktorowe, nie ma miejsca teraz na różne tam święte kaplice na poboczu nowych porządków, ale dranie, co im ta kapliczka przeszkadza, milczy, nic nie mówi, nie zawadza, i Je-zusik milczy, tylko kwiaty więdną, tylko świeczki się palą, toż przeżycie dla babuni, ach Bożeńka, jak ona to wytrzyma, płacze i płacze, przestać nie może, myśli i już się pogrąża, już tonie, w jesiennej mgle się oddala i... widzi, jak drzwi Wieczernika otwierają się ze skrzypem, a on sam siedzi jak myszka pod ołtarzykiem, głowę pod obrus wsadził, słyszy, sowa z góry uuuuuuuuuuuu, strasznie, zimno, jesienny

Page 153: Naszyjnik z wilczych zębów

153

Naszyjnik z wilczych zębów

wiatr po kaplicy hula, świece gasi, główki kwiatów zrywa, widzi, wchodzi dowódca strybów, cały zapuchnięty, głowy od brzucha nie odróżnisz, jak jaki balon rozdęty, rozgląda się, tylko z ubrania widać, że dowódca, i z pistoletu, widzi, w jednej ręce świeca, w drugiej nagan, rozgląda się i klnie „gdzie ty czertionok ja twoju mat’ po-każu kak wożdia ubiwat’, pokażyś ja tiebia bystro w twojom raju ustroju, pokażyś”, już się zbliża, ale nie widzi, oczy zapuchnięte, końcem lufy nagana kąty kaplicy obmacuje, szuka, a dziecko jeszcze mniejsze, zupełnie jak polna ryjówka, żeby nie znalazł, bo jak zobaczy, od razu zastrzeli, ale nie widzi – w miejscu oczy dwie osy siedzą, brzęczą zzzzzzz. Tadziuk Szymona nieżywego udaje, zęby skąsuje, żeby nie dzwoniły, czuje, że już w portki narobił, a dowódca zwąchał, zbliża się „ja tiebia mat’ twoju” i już woła „aaahhhaaaa! wot ty gdie, czertionok, ja tiebia bystro”, i już prosto w serce celuje... Szczęście, że Tadziuk Szymona w czas wskakuje, patrzy, dokąd skoczyć, i widzi, że jest na sianie, nie w Wieczerniku, wyciera więc dłonią pot, cały drżący, ale po chwili już się opanowuje, wzdycha z ulgą ffffuuu i tylko wtedy spluwa i tylko wtedy rozumie, że z portkami rzeczywiście nie w porządku – nawalił ze strachu, zeskakuje z siana i biegiem do sadzawki, a portki ciężkie, le-dwie unieść, przybiega do wody, zdejmuje zafajdane portki i kiedy nie zacznie myć i szorować, rwie trawę i wyciera, dupę, łydki, znów rowek i wyżej, czuje, że smród wszędzie przeniknął, szoruje i cały czas się rozgląda, czy kto nie widzi, strasznego wstydu się boi, nie daj Boże, kto by zobaczył, wtedy na pewno by już musiał z Wie-przów uciekać, wszyscy by palcami wytykali, przejść by nie dawali, ale nikt nie wi-dzi, pusto, cicho wokół, tylko gwiazdy wśród liści liliowych czegoś szukają, tylko trzciny z lekka o siebie się ocierają. A mimo to po tej nocy zachorował, przez sen krzyczał: to osy, to osy, to nie ja, nie ja, baabuuniuuu, nie jaaa! a babunia, i Jakub, i przewodniczący, i syn przewodniczącego dawno mu wszystko wybaczyli, Jakub nawet chwalił: I dobrze, że dzieci nauczkę dały, myśleli, że wszyscy będą milczeć, dobrze, że choć dzieci nie tchórze, nic, jeszcze zobaczymy, odbije się zbójom, jak nie Bóg, to ludzie odpłacą, chorował i wciąż nie był pewien, dobrze czy źle zrobił? może to Bóg tak karał? a może diabeł kopyto podstawił? i tak, i tak kombinował, ale do samego sedna nie dotarł, sedno bowiem kryło się pod powłoką ZEMSTY, ta zemsta, jak jaki cierń w sercu tkwiący, nie dawała żyć spokojnie, dziecko o tym nawet nie myślało, zapomniało już krzywdę zaprzeszłego lata, ale zemsta nie drze-mała, ciągle na okazję czekała, i oto doczekała, i wylała potok czarnej żółci na głowy przewodniczącego i dowódcy obrońców ludu, pewnego razu, prawda, we śnie, się zdradziła: A jak mnie osy pokąsały, a jak mnie, mogłem i ja umrzeć, zdra-dziła się, bo i naprawdę, za cóż to takie dziecko małe zaprzeszłego lata te owady tak zżądliły?

Tadziuuuuniaaa, woła Januk, chodź miód jeść! skąd miastowe dziecko, tamtego lata pierwszy raz na wieś przywiezione, mogło wiedzieć, że osy miodu nie zbierają? wtedy mu się wydawało – podobne do pszczół, tylko większe – więc i miód zno-szą. A to diable nasienie, krzyczał Jakub, ujrzawszy przyniesione do domu nieżywe dziecko, a to czarcie dzieci! i nikt nie zrozumiał, kto jest tym diablim nasieniem

Page 154: Naszyjnik z wilczych zębów

154

Leonardas Gutauskas

i czarcimi dziećmi, czy pastuszkowie, czy osy? Spuchnięty, okrągły jak ogórek leżał Tadziuk Szymona w swoim łóżeczku, nic nie widział, prawie nic nie słyszał, może nawet się nie modlił – tak go wszystko bolało, ani palcem ruszyć, ani językiem w gębie – drewniany, kamienny, i koniec. A Jakub, któregoś dnia Janukowi i Broń-ku, za kołnierze wziąwszy, ledwie uszu nie poobrywał, włosów nie powyrywał, led-wie serduszek spod żeber nie wybił, po tym i złości było, i niezgody, chcieli rodzice obu pastuszków do sądu jechać, ale stryj Jakub rybami się odkupił...

Tadziuuuuniaaa, woła Januk, chodź miód jeść! i już idzie, posłusznie jak anio-łek, nowicjusz na wsi, niczego tu jeszcze nie zwyczajny, i chytrości pastusiej, i bydła, i os, idzie, torba lniana przy boku, a w niej chleb i słonina, i cebuli główka, idzie i niczego nie podejrzewa, już smak miodu w ustach czuje, aż się oblizuje łasuch. A Januk pierwszy, maszeruje jak jaki generał i ciągle pogania: Nie marudź! Nie ma-rudź! bo ci miodu nie zostanie, nie marudź! prowadzi biedaka i złe myśli w głowie trzyma. Ujrzawszy dziuplę, Tadziuk Szymona pyta: Januk, a po co ty ten worek przyniosłeś? Januk spogląda na wiszący na ramieniu worek i odpowiada: A my, Ta-dziunia, miód do worka będziem składać, boję się, że wszystkiego nie zjemy, trzeba będzie do worka nałożyć, pośpiesz się, widzisz, już wieczór blisko. Rzeczywiście, słońce chyli się już ku zachodowi i długie cienie drzew kładą się na pola, na zboża, w poprzek ścieżki, i dziecku się zdaje, że idąc ścieżką po ciemnych schodkach na jakieś wysokości wstępuje, wysoko więc nogi podnosi, żeby się nie potknąć, a te wysokości – to tylko niewysoki pagórek, na którym czarna dziupla zieje. Nała-dujemy do worka miodu, powtarza Januk jak jaki mały diabełek, któremu ledwie jeszcze rogi się pokazują, na wszystkich starczy, wszyscy się najemy, powtarza i do drzewa się zbliża, a Tadziuk Szymona z Brońkiem za nim, oto i dziupla, Januk mówi: Ja, Tadziunia, ciebie podniosę i potrzymam, a ty nożykiem gniazdo przetnij, osy wylecą, pokrążą, pokrążą i polecą sobie, nic nie rób, nie bój się, i ja się nie boję, i Brońka, nie boję się, nie, mówi Brońka, a sam kombinuje, dokąd trzeba będzie uciekać, gdzie krzaki czy woda bliżej. Tadziuk Szymona wszystkiemu wierzy, nie-winny jak prowadzone na zarżnięcie cielę, ufny, tylko o miodzie i myśli i o babuni, i Jakubie, przyniesie i im, nie pożałuje, wszystkiego sam nie zje. Przekroisz gniaz-do i jedz sobie na zdrowie, i nam dasz, zrzucisz po kawałeczku, tłumaczy Januk. W pewnej chwili jakby ktoś życzliwy w ucho Tadziukowi Szymona szepnął: nie idź, Tadziunia, oszukają ciebie, nie idź, uciekaj, dziecko, uciekaj nie oglądając się, wielka bieda będzie, ale ten szept w jedno ucho wchodzi, przez drugie wiaterkiem wyla-tuje, podchodzi więc do drzewa i mówi: Podnoś, Januk, czy pozdołasz (wspomina słowa babuni: ale ciężkie dziecko, jak ołowiem nalane), wiesz, ja ciężki jestem, jak ołowiem nalany. Ale dla Januka, już czwartaka, taki ciężar to jak puch, chwyta Tadziunię za nogi i podnosi, i mówi: Nie bój się, teraz w gnieździe os najmniej, teraz one na polach miód zbierają, teraz tylko kilka w gnieździe siedzi, nie bój się, i wyżej podnosi, a Tadziuk Szymona, z bliska na osie gniazdo patrząc, szepcze: jak jaka bomba, cała srebrna, z taką pół świata jednemu zawojować można, dobrze, że to nie prawdziwa bomba. Januk widzi, że nie podsadzi jak należy, opuszcza więc

Page 155: Naszyjnik z wilczych zębów

155

Naszyjnik z wilczych zębów

biedaka na ziemię i mówi: Tadziunia, ja przysiądę, a ty na mnie na barana właź, wtedy łatwo dziupli sięgniesz, Tadziuk Szymona wdrapuje się Janukowi na ramio-na i teraz już jest akurat na wysokości gniazda, ledwie go głową nie sięga. Januk stęka: wyciągaj, Tadziunia, nożyk, rżnij, nie czekaj, póki osy z pól powracają, czy już rżniesz? Tadziuk Szymona już otwiera scyzoryk, sprawdza, czy ostry, widzi, że bardzo, onegdaj poprosił Jakuba, żeby ten naostrzył, otwiera i krzyczy: A jak ciąć? Prosto, na ukos? jak wyjdzie, odzywa się Januk z dołu, tylko prędzej, mnie ciężko trzymać. Tadziuk czuje, jak Janukowe kolana drżą, mówi: Ty, Januk, nie trzęś się, nie mogę prosto kroić, ręka drży, i w ostatniej chwili ten życzliwy ktoś jeszcze raz próbuje dziecko powstrzymać, głosem Tadziuni woła: Januk, a może innym razem? może dziś nie trzeba, jutro więcej miodu będzie, ale Januk nie słucha, wrzeszczy: Nie bądź tchórz, tnij! tnij, mówię!

Teraz wspomina, jak nożyk w gniazdo wbił, jak w prawo pociągnął, jak lekko nożyk kroił, jak masło, jak... i wszystko nagle mrok ogarnął, słońce na drzewa spa-dło, niebo się zawaliło, czeluście ziemskie się rozwarły...

Leży w łóżku okrągły jak ogórek, cały spuchnięty i nawet ustami poruszyć nie może, a tak bardzo by chciał, chciałby Januka zawołać i Brońkę i spytać, co się stało? gdzie miód się podział? ale nie może, zdrętwiałe usta nie słuchają, i oczy nic nie widzą – ciemność wokół, cicho, tylko polana pod płytą syczą, woda w garnku gulgocze, może i dobrze, że mówić nie może, bo i tak całe miasteczko wie, i tak już list do Kowna do matki leci, żeby jechała natychmiast, nie zwlekając, bo nie wiadomo, co będzie...

Leży w łóżku aż granatowy, cały w czarne plamy – to osie żądła jad puszczają, ani wyciągnąć, ani jadu wysmoktać, jakie jedno żądło to jeszcze można, chwycić zębami i wyrwać i jad wysmoktać i wyplunąć, ale takiej ilości to nijak nie wycią-gniesz, żadnymi obcęgami, żadnymi zębami. Leży jak jeden wielki ból i przez mgłę słyszy: i za co takie małe dziecko, sierotę, za co?

I później, może po kilku tygodniach, już siedząc w łóżku, nie taki spuchnięty, już nie granatowy, lecz żółty, już ze szparkami oczu, oblizuje językiem spierzch-nięte wargi, spogląda na boki jak z wysokiej leszczyny spadłszy i głową o ziemię uderzywszy – niewiele jeszcze rozumie, kto on i gdzie teraz jest, a kto wie, może i w głowę się uderzył, kiedy go Januk o ziemię rzucił, może, padając na wznak, uderzył o jakiś kamień czy grudę? chyba uderzył, bo czemu tak głowa boli? widać, dobrze uderzył, boż nie widział Januk, ile tych os z gniazda wyleciało, stał z głową pochyloną, w ziemię patrzył, a kiedy brzęczenie usłyszał, nic nie widząc, bardziej od innych się przestraszył, dlatego tak o ziemię trącił, sam się wyrywając. Siedzi Tadziuk Szymona i myśli: kto wie, czy pełny worek, czy tylko połowa? nie wie, bie-dak, że worek nie na miód był, lecz do przykrycia głów Januka i Brońki! schowało się dwóch oszukańców do worka i w gęstwinę uciekło, a rozcinacz gniazd sam został, „na pożarcie”...

A osy żarły, żądliły, kąsały tyle, ile im się podobało, nikt nie przeszkadzał, cud! Moc w tym boska, że oto już siedzi, już widzi, już żywy, bo akurat po takim ską-

Page 156: Naszyjnik z wilczych zębów

156

Leonardas Gutauskas

saniu Kwedara krowa zdechła. A może i na śmierć by skąsały, gdyby nie Franusia Kusteckich, z lasu z jagodami wracająca, idzie stecką, słyszy, straszne brzęczenie od strony dziupli się donosi, wbiega na pagórek i widzi, o Boże na wysokościach, chmara os dziecko oblepiła, gryzą, aż ponad ziemię ciało się unosi, aż słychać, jak gryzą, nadleciała, wierzchnią spódnicę na głowę zadarłszy, dolną dziecko otuliła i tak nisko pochylona od dziupli odwlokła, i ją też żądliły, gdzie tylko nie osłonięte ciało było, ale nie strasznie, udało się dziecko nad Cedron zaciągnąć, dobry kawa-łek po ziemi wlokła, wtedy przeszła z małym na drugi brzeg i ukryła się w małej kapliczce, zamknęła drzwi, doczekała mroku, wtedy z dzieckiem na rękach pobie-gła do Ewy, to jej, Franusi, później, już ozdrowiawszy i dowiedziawszy się wszyst-kiego, Tadziuk Szymona ryby i wodne lilie nosił, nic, bywało, nie mówił, tylko poda i leci do domu...

A dla Januka rzeczywiście źle to się skończyło: i ze szkoły wyrzucili, i pić za-czął jeszcze dzieckiem, i, traktorem jeździć się nauczywszy, jednego starego pijaka przejechał, do więzienia trafił, wyszedłszy, znów „na traktorze” pracował, później na wysokie kombajnowe siedzenie się przesiadł, przodownikiem został, gazetowe jego zdjęcie w chacie rodziców ścianę zdobiło, ale po tym jakby kto odmienił Ja-nuka, z nikim się nie liczył, wszyscy idźcie wy srać, nawet do przewodniczącego tak, i rodziców zaczął z kijem ganiać, i pił jak koń wodę, aż w końcu w głowie mu się pomieszało – teraz gdzieś na Żmudzi, niedaleko Wieszwila, w domu wariatów, gadają, po sadzie chodzi i kijem o każde drzewo uderza, ciągle osy, szerszenie stra-szy. Ale wszystko to się działo znacznie później, po kilku albo i kilkunastu latach. A teraz siedzi Tadziuk Szymona w łóżku i się modli, Bogu i Franusi za ocalenie dziękuje, na księdzowską gospodynię czeka, bo ta co wieczór jakieś cudowne traw-ki przynosi, spuchnięte ciało zwilża. Tak i wrócił do zdrowia, po jakimś czasie nie wytrzymał, w tamto straszne miejsce poszedł i tylko czarną kupę popiołu znalazł – drzewo wypalone było z korzeniami...

Siedzą obaj, palą i milczą, każdy w swoich myślach jak w dymie utonął, Hiob końcem patyczka czy dłuta coś w piasku kreśli, Tadeusz nic nie robi, na swoje ręce, na dłonie patrzy, to w tych dłoniach i widzi tamte lato i straszne gniazdo osie, i Wieczernik, i dowódcę, i na śmierć zakąsane dziecko, w końcu mówi: Hiobie, wiesz, ja kiedyś znalazłem takie malutkie jak jabłko osie gniazdo, nad drzwiami pod balkonem, nie ja znalazłem, a pies, słyszę, ujada i ujada, poszedłem, patrzę – kapszuk, wiesz, jak chłopięca moszoneczka, nie większy, zdjąłem, zobaczę, mówię, co tam w środku, a tak ciekawie, dziwnie to pozwijane, odwijasz, odwijasz cienką warstewkę, jak jaką cebule obierasz, i ciągle pusto, nie ma nic, tylko w najmniej-szym woreczku, w samym środku, trzy larwy się ruszają, paskudztwo, tfu, wiesz, jakiś koszmarny obraz, tak jak trzy robaki w samym środku świata albo słońca, albo serca... Wiesz, i ja też spaliłem, podstawiłem zapałkę i spaliłem... Hiob nie odwraca głowy, dalej kreśli, wtedy gość wstaje i już od drzwi mówi: Hiobie, nie obrazisz się, jeżeli ja ten twój szerszeni pałac do obrazu wstawię?

Page 157: Naszyjnik z wilczych zębów

Część druga

Page 158: Naszyjnik z wilczych zębów
Page 159: Naszyjnik z wilczych zębów

159

Naszyjnik z wilczych zębów

Strużka krwi wychynęła spod drzwi, przez salon wybiegła na ulicę, popełzła prosto nie-równymi chodnikami, zeskakując ze schodków i drapiąc się na tarasy, spłynęła ulicą Turecką, skręciła w prawo, potem w lewo, zawróciła wprost do domu rodziny Buendio, pod zamkniętymi drzwiami przedostała się do środka, poza ścianach, żeby nie poplamić kilimów, dotarła do po-koju gościnnego, przez salon, szerokim kręgiem omijając stół i begoniową galerię, kryjąc się pod krzesłem – nawet Amaranta, ucząca Aureliana Jose arytmetyki, nie zauważ yła – prześliznęła się do komory i znalazła się w kuchni, gdzie Urszula wbijała właśnie do ciasta trz ydzieste szóste jajko.

– Matko przenajświętsza! – krz yknęła Urszula.

Będący już we władaniu śmierci, prawie się rozsypujący, Prudencio Aguillar prz ychodził do niego na pogawędki dwa raz y dziennie. Rozmawiali o kogutach. Zamierzali założ yć fermę tych dzielnych ptaków, ale nie dla zwycięstw – nie będą już wtedy potrzebne – lecz dla rozrywki w nudne niedziele śmierci.

Gabriel Garcia Marquez Sto lat samotności

Page 160: Naszyjnik z wilczych zębów

160

Leonardas Gutauskas

Page 161: Naszyjnik z wilczych zębów

161

Naszyjnik z wilczych zębów

Pod Balbieryszkami: na równinie, między Niemnem a szosą, gdzie tylko gli-na, pokrzywy i kamienie. W Wiłkomierzu: w starym sośniaku, też przy szosie. W Wilnie: na piaszczystych zboczach, w cieniu olbrzymich sosen. W Dawgach, ach, w Dawgach – jak cud: na malutkim jeziornym półwyspie, na niewysokim pa-górku, otoczonym sitowiem i ajerem, wśród rozmarzonych pól litewskich...

Co? Co w Balbieryszkach na równinie? Co w Wiłkomierzu przy szosie? W Wil-nie na piaszczystych zboczach? Co w Dawgach – jak cud? Co? Księgi Pamięci. Czarne, szare, pozieleniałe, grubo ciosane, wygładzone, wypolerowane jak deli-katny jedwab. Księgi Pamięci? Kamienne? Jakie księgi? Księgi Pamięci Żydów. Kamienne. Jakich Żydów? Żydów litewskich, Witolda Wielkiego, balbieryskich, wiłkomierskich, dawgiańskich, Żydów bogaczy i Żydków biedaków, zawszonych handlarzy starzyzną, kupców leśnych i kramarzy, i doktorów – Księgi Pamięci wszystkich Żydów litewskich, sam do siebie mówi Tadeusz, patrzy w ścianę za biurkiem, nic nie widząc, przed oczyma ma tylko kamienie, kamienie, szeregi ka-mieni, i mówi, jakby dyskutował, na czyjeś pytania odpowiadał, odpowiada i znów pyta, otwartymi oczyma obrazów, zdjęć, reprodukcji na ścianie nie widząc – tylko kamienie, tylko kamienie...

Wczesny ranek czerwcowy 1983 roku, pachnie żyto, zapach ten silniejszy jest nawet od zapachu koniczyny, nagietków, wieczny zapach życia, zapach chleba, chle-ba niemalże n i e j a d a l n e g o, chleba anielskiego, zapach bożego chleba. Przed oczyma – gładkie jak lustro jezioro, w nim – całe niebo od jednego brzegu do dru-giego, do Zorzy Polarnej, do Wielkich Piramid, może nawet do Andów, do Andów Stachury, gdzie, zanurzywszy głowę w górskim jeziorze, ujrzeć byś mógł płonącą w środku ziemi przeszłość. I niewidzialne gwiazdy, które są, i niewidzialne świecą nad starymi Dawgami, nad półwyspem, na który przyszedłeś przypomnieć, od-naleźć, zrozumieć... siebie? może i siebie, nie siebie samego, lecz siebie w pamięci ludu biblijnego, siebie w przestrzeni, czasie i na ziemi, która pamięta wszystko. Rok temu tu byłeś, ale wtedy tylko się dziwowałeś, oglądałeś, odczytywałeś nieznajome napisy, może i płakałeś, płakałeś, na pewno płakałeś, nie wiedząc, co te twoje łzy znaczą. W czerwcowy poranek, w zapachu żyta, idziesz, śpieszysz, jakbyś wiedział, że już za późno, że już się wydarzyło najstraszniejsze...

Page 162: Naszyjnik z wilczych zębów

162

Leonardas Gutauskas

Pokrzywy, zarośla pokrzyw jak ogrody różane, wycięte czarne olchy i pustosz. Własnym oczom nie wierząc, wbiegasz na pagórek, wyrywasz pokrzywy, łamiesz gałęzie krzewów, ryjesz we mchu – pusto, jak ślepy mur, nie do przebicia wzro-kiem, czarna pustość, czarna i głucha. Podbiegasz do jeziora. Przybiegłeś pytać fal? ale odpowiedzi przecież nie potrzebujesz, odpowiedzią jest czarny kamień w pia-sku pośród trzcin, już pokrywa się zielenią kamienny lwi grzbiet wraz z literkami, co są niezrozumiałe, nie do odczytania – błyszczą pod wodą, jakby w wielkim żalu zawodziły (o Boże, gdzieżeś ukrył swoją Atlantydę? czy to nie jej odłamki oglądają oczy skroś łzy?), przylepne muszelki już pokryły boki kamienia, już nazwały swoim ten odłamek Pomnika, tę bryłę czarnego palestyńskiego tufu, już nie dla ludzi, nie dla ludzi te znaczki, lwi kark i cicha tajemnica, już rybom oddane wieczne ziemskie odpocznienie, węgorzom, które wkrótce popłyną do Morza Sargassowego, by tam umrzeć, w żelaznych grzbietach swoich zabiorą tajemnicę kamienia na zawsze...

Widzisz, jak pasiaste niby szaty starożytnych wojowników faraona ryby trącają nosami wyryte w kamieniu orientalne znaczki, ale to nie ryby, to oczy twoje jak ryby usiłują odczytać i zrozumieć... jak mogła podnieść się ręka? przeciwko czemu? za co? dlaczego teraz, dzisiaj, a nie przed 100 czy 300 laty? co się wydarzyło? w ja-kiej głowie dojrzał ten zatruty i pełen bólu owoc-wrzód? komu wadził ten maleńki jak łza spłachetek północnej ziemi? odcięta od lądu wysepka, już płynąca, już się oddalająca, już ginąca we mgle? komu mógł się zwidzieć ten tak niepodobny do statku widma stateczek? przecież dzieci zbierały na tym wzgórku poziomki, ich czerwone kropelki wieczora tak pasowały do kamiennych lwich karków, do arek i kolumn, wykutych w czarnym tufie...

Któż się więc wystraszył? Słyszysz, jak dalekie echo, powstałe nad brzegiem Jordanu, odbite od Ściany Płaczu, dociera na północ, do starych Dawg, do odcię-tego od całego świata półwyspu i wsiąka w mózg Wszechwładnego, widzisz, jak Ten wskakuje ze snu o północy, chwyta słuchawkę telefoniczną i wzywa kamienia-rzy, traktorzystów i innych ludzi, potrafiących niszczyć kamienie, krzyczy: „Żeby do rana kamienia na kamieniu nie zostało!”. Wiesz, że kazałby spalić, ale one nie płoną, kamienie nie płoną, one tylko toną, osiadają w dnie. Kazałby skruszyć, zmiażdżyć i rozsypać po drogach, i gruntem przykryć, ale noc nie wystarczyła – księżyc i gwiazdy czuwały, więc tylko wydarto z ziemi, z samego środka głębo-kiego spokoju, z bezdennej rany Pamięci i, obróciwszy lwimi karkami w ziemię, zbudowano schody, które wiodą do piekieł: schody z nagrobków! Wobec takiej szatańskiej fantazji Bosch ze swoimi straszydełkami to tylko dziecko, dzieciątko niewinne, wierzące w aniołów i rogate istoty podziemne. Jaka noga odważy się jednak stanąć na tych schodach? Czyja bosa stopa ośmieli się tknąć tego czarnego tufu? Tadeusz szepcze i nie czuje, jak łzy kapią na biurko, na ręce, na rękopis, nic nie czuje, tylko szepcze, wspomina, pyta, odpowiada i znów pyta... Arcydzieło szatańskiej fantazji: przy schodach na dole – źródło i tabliczka „Krynica żywej wody”, któż jednak przyklęknie, by się napić? kto choć kropelkę zaczerpnie? kto może zaprzeczyć, że to nie krew? nie łzy umęczonych w niewoli babilońskiej? „Łzy

Page 163: Naszyjnik z wilczych zębów

163

Naszyjnik z wilczych zębów

i modlitwy głupców”, czy wiedział, że płacze za tych, których rozrzucą po jezio-rze, wmurują po półwieczu w schody? czyżby oni się modlili za swoje groby, które po roku zostaną zbezczeszczone? Tadeusz myśli: nie wiadomo, czy on tu był, czy widział te stare mogiły? a może klęczał na półwyspie jeziora w Dawgach przy czar-nym kamieniu? a może się bał? bał się tego czasu, tej ziemi, przeznaczenia, Boże, a może był zapomniał, może na wieki zapomniał? Ale ty nie zapomnisz, bo to two-ja g l i n a przytuliła te błąkające się kamienie, i nieważne, że wydarły, rozrzuciły, zbezcześciły ich ciszę litewskie ręce, ty nie zapomnisz i rękom będzie wybaczone, i sercom wybaczone będzie, bo ty nie zapomnisz, szepcze, śpieszy, dech mu zapie-ra, lecz szepcze „ale ty nie zapomnisz”, bo wierzy, że przez łzy litewskie wiecznie żywe będą te kamienne Księgi Pamięci, które połączyły nierozerwalnymi więzami północną ziemię nad Morzem Bałtyckim z pustynią, rozpościerającą się między tronem faraona a Jordanem, związały swojski i smutny zakątek ziemi z piaskiem, po którym stąpał Bóg, bo jest to więź najmocniejsza, która nie da zginąć prawie zapomnianemu maleńkiemu narodowi na północnej ziemi, prawie startemu ze wszystkich map świata, nieomal w proch już obróconemu, w kurz dróżek i stecek, w dróżki, w ścieżynki wąskie do raju...

To te kamienie pomogły ci wejść w tysiącletnią pamięć, która dotarła do wy-brzeży Bałtyku i zapuściła korzenie w nieurodzajny piasek wileńskich pagórków, w glinę wiłkomierską, w żwir starych Dawg...

Patrzy w ścianę i nic nie widzi, tylko kamienie, całe pola kamieni w oczach – pusta nieogarniona przestrzeń i kamienie kamienie kamienie, patrzy niewidzącymi oczyma i szepcze: a teraz milcz, nie trzeba krzyczeć, mówić, dość narzekać, bo te twoje myśli to bicie się w piersi mea culpa mea culpa, ale powiedz, czy te kości, po-niewierające się w tundrze, na równinach Wiecznej Zmarzliny – to nie takie same kamienie czarnego tufu? czy to nie z nich wybudowały białe niedźwiedzie schody na tron Zorzy Polarnej, który wznosi się ponad wszystkimi ziemskimi cmentarza-mi? wszak i tamte kamienie to kości, czarne kamienie, a kości białe, kości wszędzie są białe, i w pustyni Jordanu, i w żwirze Dawg, i w otchłani Workuty. A teraz milcz, szepcze i już milczy, tylko w myśli powtarza:

trzeba przyjść wczesnym rankiem czerwcowym, kiedy pachną zboża, kiedy jezio-ro-zwierciadło łączy niebo i ziemię, niebo, które nie ma kresu, nie ma granic, zapór, zasieków z drutu kolczastego, zabitych okien, zabitych okien i drzwi w wagonach, które nie potrzebuje mostów, kładek nad przepaścią przeszłości, któremy wystarczy tylko kurz na świętym zadymionym obrazie w izbie, trzeba przyjść na ten półwy-sep i milczeć, i nie zapominać, postarać się nie zapomnieć błysku czarnych kamieni w przejrzystej jeziornej wodzie, szmeru niezrozumiałych literek w sitowiu i cichego jęku kamieni w schodach, które wiodą donikąd, milcząc nie zapominaj, milcząc czyń pokutę... bo może nikt tu nie jest winny, może najwinniejszy jest tu ten czas, który pomieszał świat, bydlę skojarzył z aniołem i świętego z demonem piekielnym, czas, który zabłądził, stracił kierunek, stracił głowę, upił się krwią i potem, stracił rachu-nek trupów, zapomniał sens i bezsens zabijania i teraz, podobny do ognistej wie-

Page 164: Naszyjnik z wilczych zębów

164

Leonardas Gutauskas

wiórki w ognistym kole, pędzi i pędzi i pędzi w krąg przeciwko ruchowi wskazówek zegara, płacz więc milcząc, módl się w milczeniu, bo łez Dawida nie odróżnisz od łez Zabelki czy niedźwiedzia Franciszka, od łez babuni, suchych jak uschnięte pająki, bo wszystkie padały do jednego naczynia, do jednej otchłani bólu, do jednego jeziora, w jeden jedyny poranek czerwcowy jeziora w Dawgach, kiedy świat pachnie żytem, chlebem, którego nawet nie jedząc stajesz się syty...

Białe lisy, białe kości, oszronione białe jelenie, białe noce... „Ty, Maksieła, nie szuti! so mnoj szutki mały, na, wot machorka, pajok i zatkniś, sukin syn, zapadnik woniuczyj”, ćwierka mały, o kobiecych rysach twarzyczki zbój z Karelii, ćwierka, a jednocześnie nożyk ostrzy, paznokciem ostrość sprawdza, twardość stali próbuje, niewysoki, drobny, kędzierzawy, tylko oczy niedobre, płonące, złe jak dwa węgiel-ki, ostre jak gwoździe, błyskawice miotają, prosto Makseli spod Perłoi w łeb, a cza-sem i po szyi przeciąga, jakby chcąc ognistą osoką człowieczka w szyję połaskotać, rozśmieszyć, rozweselić. „Ty, dochodiaga, so mnoj nie szuti, bieri, czto tiebie dajut, i otdawaj szubu”, syczy zbójek, może nawet z książek wielce szanownego Fiodora Dostojewskiego przybyły, ubiwiec, którego korzenie rodowe z żył Czechowow-skich koniokradów życie czerpią, „ja – dobryj, ja p o m i e n i a t’ choczu, durak”, kląska delikatną rosyjską mową, trele wywodzi, szczyptę machorki i okruch jedze-nia na stole w baraku położywszy, ma to być towar za towar, równa wymiana, futro z angielskiego sukna wydrą podbite za okruch jedzenia – równa jak dwie krople krwi, nie odróżnisz, która jest chłopca spod Perłoi, a która upadłego anioła, ech ty, naiwny, tchórzliwy Maksela, zbójowi – futro z wydry, a on tobie królewskiej zupki pełną czaszę! Równość-braterstwo.

Ale co robić, kiedy ten Maksela, barczysty Dzuk, pojęcie czasu i miejsca stra-ciwszy, patrzy oczy przymrużywszy na płowowłosego i nie pysk widzi, a pola li-tewskie, wasilki i bociana, który wciąż zatacza i zatacza kręgi nad Witoldem i nie wiadomo, czy czasem nie gniazdo na głowie Króla budować zamierza. Co robić, kiedy zupełnie nie w krainie samojedzkiej, a gdzieś nad Mereczanką, w sąsiedztwie Wincuka Mickevičiusa, Maksela z córką młynarzową orzechy liczy, co robić, kiedy nie przyjmuje do wiadomości czułych słówek zbója, wydaje się, że ich nawet nie słyszy, nie rozumie ani słowa z tych pogróżek, wydaje się, że to puste miejsce przy barakowym piecu, a nie kędzierzawy ostrooki Rusek. Nic tu już nie zrobisz i ni-czego tu nie zmienisz, i nie ostrzeżesz Makseli, i go nie nastraszysz, żeby się zląkł, żeby prędzej to futro rzucił złodziejowi pod nogi – i tak by nie słyszał Maksela rozsądnych słów. I jak tu teraz Makseli wytłumaczyć, że nie czas futro z wydry w litach oceniać, że teraz znów wszystko w złotych rublach jest ważone, w złotych pieniądzach, wymienionych na skorynkę chleba i szczyptę śmierdzącej niby-taba-ki, jak wyjaśnić, że teraz futro warte 300 litów ma wartość potęgi jednego mocno zgniecionego, wytartego rubla. Nie zrozumie Maksela, tylko w pierś powietrza zaczerpnie, skrzydła-bary rozprostuje i w poprawnym języku rosyjskim, wolno,

Page 165: Naszyjnik z wilczych zębów

165

Naszyjnik z wilczych zębów

bardzo wolno powie: Ja niebojitsia, ja domoj pojechat’, etot szupka nie mój, a mój otiec, uchodit’ ja nie mieniat’ szupku na tabak, ja nie kurit’, mówi Maksela i zbliża się do żółtopiórego, sami dwaj w całym baraku (nie licząc umierającego księdza) – reszta w pracy, głębokość szachty mierzą, czy daleko jeszcze do piekła?

Tak się odcinając, ach, zapomniawszy zupełnie, że to nie z Polakiem o Wi-leńszczyznę się spiera, lecz z ubiwcem, z najbardziej bezlitosnym stworzeniem, dla którego głowa ludzka pół główki kapusty nie jest warta, jedna karta – jedna głowa! odcina się i sam idzie do ataku, ach Boże, wydaje się mu, że zaraz dziesięć szlache-tek weźmie do niewoli, przyprowadzi do sztabu i dostanie Krzyż, ach Boże, nie wie Maksela, że zbój już cztery głowy zgubił, odciął akuratnie, w wychodku utopił, nic nie wie Maksela, podchodzi w futro z wydry zakutany, zapomniał Maksela, że naokoło – tylko tundra bezkresna, tylko białe lisy, białe kości, oszronione białe jelenie i białe noce, że nie ma tu zarośli dzikiej róży, by się w nich zaszyć, nie ma sosenki, za którą można się schować, zapomniał (a może nawet nie wiedział) Mak-sela, że białe noce tylko do ostrych złodziejskich oczu są dopasowane, żeby zło-dzieje ci mogli równiutko i ładnie, jak w najbielszy dzień, głowy odcinać, jednym pociągnięciem stali, jak we fryzjerni, jak golibrody samego jego wysokości Szatana brzytwą po szyi jak smyczkiem po żyłach – tylko szmikszt (nie, nie „szmikszt”, bo nie ma takiego słowa, może nawet po rosyjsku nie ma), nie przeczuwa Maksela, że wróg odstąpi, bez walki zniknie jak dym, wyparuje, schowa się i tylko po tym, jak atakujący nacieszy się zwycięstwem, złoży zmęczoną głowę na deskach, popłynie Mleczną Drogą, tylko wtedy wymierzy śmiertelny cios, uderzy po ludowemu, po partyzancku (i Napoleon, tak jak Maksela, tego nie wiedział). Idzie Maksela, tych kilka kroków do złodzieja jak sto mil pokonuje, nogami powłóczy, a łzy, same z sie-bie lecące, tylko ściera jak rosę, która rano, kiedy się konie z łąki prowadzi, z czar-nych olch na twarz spada, i nie wiadomo, czy te łzy to łzy szczęścia czy biedy, czy może to tylko przez ostry śnieg ból oczom zadany po policzkach spływa – wszyst-ko się w głowie i sercu Makseli pomieszało, wszystko jakimiś smugami świetlnymi poszło i migać mienić się kręcić sunąć migotać migotać migotać zaczęło, jakby z góry stromej człowiek zjeżdżał, człowiek czy tylko głowa sama bez człowieka, bez barków skrzydlatych, bez rąk ciężkich jak żelazo w wioskowej kuźni zaharto-wane, już nie przez realny mrok baraku idzie Maksela, już urojonymi schodami wolności do nieba się wspina – i to właśnie był fatalny błąd chłopca z Perłoi, błąd nie do naprawienia, błąd jak drzazga w życie Makseli wbita, już źródła życia sięga-jąca, już szpony śmierci rozpościerająca.

Gdyby Maksela nie w Samojedii, a w jakiej Amazonii tę walkę stoczył, to po jakich dziesięciu latach przyjaciele z baraku przywieźliby na Litwę choć wysuszo-ną, malutką jak gruszkę główkę Makseli, rodzinie by oddali, żeby ci jak przystoi, po katolicku w piasku pochowali, ale nie w Amazonii, lecz w Workucie, na wyspie skarbów złodziejskiej, do nierównego boju Maksela stanął, o całym świecie zapo-mniawszy, nie w Amazonii, a na bezkresnych śnieżnych równinach, w bezkresnej białej ciszy podjął walkę Maksela...

Page 166: Naszyjnik z wilczych zębów

166

Leonardas Gutauskas

Zbój, kroki Makseli usłyszawszy, wyparował jak kamfora, w szczelinie podłogi baraku jak pluskwa przepadł razem z nożem i złotymi kędziorami. Rozgląda się Maksela, jeszcze się nie otrząsnąwszy, jeszcze z zamkniętymi oczyma sunący, roz-gląda i nic już nie widzi. Tak, zapomniawszy o wszystkim, i położył się Maksela na pryczy, na śmierdzących deskach, tak i głowę zmęczoną, wasilkami zwieńczoną do nich przytulił, tak i oczy zamknął... tak i nie otworzył, tak i wyniósł główkę Makseli biały lis, tak i rzucił na śnieg bogu białych nocy pod nogi... Głowa za skórę wydry, głowa mocarza z Perłoi za jedną krwawą kartę. I nie ma tu nic nie-zwykłego, tu wszystko jest bardzo zwyczajne: za woreczek złota, za dwa od wieków na Sybirze głowy ludzkie z góry się toczyły, carskie ruble łatwiej byłoby policzyć, ze wszystkich zakątków świata w sam środek świata zwieźć, niż głowy ludzkie, głowy prostych wędrowców, poszukiwaczy złota do jednego grobu złożyć. Czy to aby nie Czechow, który zawsze tylko prawdę pisał, udowodnił: dobrze jest wie-śniakom ruskim i ziemię orać, i zboże siać, i baby bić, ale najlepiej ciemną nocką, kosy pobrawszy, na dróg rozstajach jakich kupców rżnąć, główki kupieckie jak na sianożęci kosić (może by tu nieznane słowo „głowożęć” pasowało?), wszak czy to nie Czechow, nie Dostojewski tak spopularyzowali słowo „zarezat’”? i stało się to słówko do wszystkich innych, zwyczajnych, powszednich słów podobne, już nie odróżnienia: i „gołowu otrezał”, i „chleba otrezał”...

Tak na niczym się nie znającego, w niczym nie zorientowanego Makselę i zare-zał płowowłosy, i nikt na calutkim świecie nawet nie usłyszał, jak nóż gładko po szyi się przeszedł, prześliznął, jakby zupełnie nie po szyi, lecz po kostce tłuszczu, po maśle, po powietrzu, po obłoku bezcielesnym się prześliznął i znów w kieszeni złodziejskiej się schował, wychynął na światło dzienne, na białych nocy-dni świa-tłość, i znów w ciemnościach duszy zbójeckiej się ukrył. W takiej sprawie nawet sam szatan nie byłby lepszy, szatan za głowę na pewno by futro z wydry zostawił, może by nawet samą głowę zostawił, tylko duszę niewidzialną by zabrał – wszak i w piekle jakieś tam przepisy obowiązują, ale tylko nie tu, nie w Samojedii – tu i głowa już nie głowa, i futro z wydry już nie futro na ramionach Makseli, tu futro już na szczupłych ramionkach złotowłosego – drzemie, zbójeckie marzenia roi, czyste rosyjskie sumienie wydrzym puchem głaska, otula, żeby nie zmarzło, nie oszroniało, w lód się nie obróciło, w lód albo w kamień, czarny kamień węgla kamiennego, w który w tamtych czasach niejedno już serce się obróciło, bo wła-śnie to w tamtych czasach, bywało, turkoczą wagony; jeden wagon – czysty węgiel kamienny, drugi – skamieniałe serca ludzkie; z daleka, z miejsc, gdzie zwrotniczy stoją, spojrzawszy, już nie można było rozróżnić, który tu wagon z sercami, a który z kamieniami na południe jedzie, do Wielkiego Ogniska Kowalskiego przez tun-drę zmierza, do ogniska, w którego szponach nie tylko kamienie, nie tylko serca w kamienie zmienione, ale i narody, wielkie i małe, jak kamienie, jak serca kamien-ne roztapiały się i znikały bez śladu, bez koloru i bez zapachu – tylko bezbarwny dym do bram niebios kołatał, o nocleg prosił...

Ale tym razem (może to był raz jedyny) i kosiarzowi głowy Makseli niedługo

Page 167: Naszyjnik z wilczych zębów

167

Naszyjnik z wilczych zębów

dane było futrem z wydry się cieszyć, tylko do wieczora: siedzi nowy właściciel fu-tra nogi wyciągnąwszy, podeszwy przy żelaznym piecyku grzejąc, i drzemie, nawet o imieniu, nawet o oczach, nawet o barkach, nawet o głosie Makseli zapomniaw-szy, drzemie i nie słyszy, jak oszroniony drut za ścianą baraku stęka – to docho-diagi, drutu uczepieni, kto lampkę iljicza w tyłku schowawszy, kto jaki zmarznięty burak, do domu, do tonącego baraku Tytanika pełzną, podmuchy północnej purgi pokonując, w duchu już przy ogniu zmarznięte obnażone kosteczki grzeją, pacierze mówią, marzą marzą marzą...

Dopełzło towarzystwo dochodiagów, lury posiorbało i wszyscy po kolei do wychodka – pańskie, rozpieszczone żołądki nie trzymają strawy samojedzkiej, ale kiedy tylko pierwsza piątka drzwi otworzyła... żadna siła na świecie nie powstrzy-małaby tłumu – runęli jak potop z powrotem do baraku, ciało Makseli bez głowy na usmolonych rękach niosąc, runęli jak fala przeznaczenia, jak tsunami, bez krzy-ku, bez żadnego dźwięku, lecą jak lawina górska, tylko bezgłośna niby w koszmar-nym śnie...

Nie zdążył ubiwiec nawet głowy w stronę drzwi powrócić, nawet noża zza cho-lewy wyciągnąć, nawet połowy trzypiętrowego przekleństwa wyplunąć, ledwie tylko mat’ mat’ wymówił – i już po zbóju! Deska z pryczy, przez tyle tysięcy ciał na kamień zleżana, sprasowana: dziesiątki dłoni jak jedna ręka losu podniosły to drewno, to narzędzie wyroku, i w głębokiej ciszy opuściły na płową głowę: tylko HUCHUUCHH, aż odskoczyła deska, jak od pustego w środku arbuza, od głowy zbója. Ci, którzy ten widok oglądali, opowiadają: Siedzi sobie wilkołak, czyste nie-winiątko, nogi do ognia wystawił, w futro z wydry się zakutał, sny swoje ogląda, jarzące się złoto we śnie przesypuje, siedzi jakby nigdy nic, nawet głowy do drzwi nie odwrócił. Już po wszystkim, po wykonaniu wyroku, ktoś powiedział: Kanalia, siedzi, widzisz, krwawe szpony nad ogniem hartuje, żeby niewinna krew moc-niej przyschła, żeby mieć się czym szczycić, kanalia, ze żmijowego jaja wyłupiona. Świadkowie opowiadali: Aż szary mózg jak jaka wata na boki bryznął, rozleciał się, na czerwonej płycie zaskwierczał, spiekł się, poczerniał, kilku nie wytrzymało, zwymiotowali biedacy, a ksiądz to nawet zemdlał...

Siedzi Tadeusz jak zwykle w noc zimową przy biurku, patrzy w ścianę i wspo-mina opowiadanie ojca – lubił Szymon, z północnej wycieczki wróciwszy, różne opowieści snuć, w miarę, jak czas pełzł, prawda, coraz rzadziej do wspomnień wracał, ale kiedy już wrócił, to tylko słuchaj, i wśród przyjaciół w piwiarni, i na placu rynkowym, i w domu, gdzie nikt tych historii nie słuchał – tylko Tadzik, wyrostek jeszcze, ale już taki, co tego i owego w życiu spróbował, już taki, co po wszystkich wyprawach na plac targowy, po wszystkich pożarach u rakarza wiele rzeczy rozumiał.

Siedzi naprzeciwko ściany pracowni (żartem nazywał ją Ścianą Płaczu) i wspo-mina słowa ojca, może już i nie wszystkie są ojca, może już i swoje dokłada, może już historię Makseli po swojemu odtwarza, tę cząsteczkę pełnego bólu eposu Pół-nocy:

Page 168: Naszyjnik z wilczych zębów

168

Leonardas Gutauskas

tak więc nie sądzone było królowi pięciu głów futrem z wydry się nacieszyć: w tym czasie, kiedy dusza Makseli ponad śniegami do nieba ulatywała, plugawa du-szyczka zbójecka była już w samym piekle, tonęła sycząc i bąble puszczając, klnąc i rękę losu przeklinając, a ścierwo zbója ludzie wyrzucili z baraki lisom i wilkom, wyrzucili razem z zakrwawionym futrem z wydry, razem z błyszczącymi butami z cholewami, z całym złotem włosów, którego, prawda, niewiele i zostało – większa część na metalowej płycie się usmażyła, zasmrodziła barak i znikła, jakby płowo-włosego nie było w ogóle. A głowy Makseli nigdy nie znaleźli, ani w wychodku, ani w kątach baraku, ani na dziedzińcu, ani za bramą – przepadła jak kamień w lo-dowate morze, ktoś powiedział: chłopcy, jego głowa na tamtym świecie do ciała przyrośnie, nie bójcie się, nie będzie Maksela bez głowy, nie bójcie się...

Wspomina Tadeusz słowa ojca i myśli: oto wspominasz to okropieństwo, i nic, diabli cię nie biorą, a przecież jeszcze wtedy, 35 lat temu, powinieneś był od tego pomieszania zmysłów dostać, ale nie dostałeś, słuchałeś z głową przekrzywioną jak jakiej bajki, dalszej części bajki Hauffa, nie oszalałeś ze zgrozy, żyjesz jak żyłeś, wódeczkę popijając, wierszyki popisując jakby nigdy nic, i wiesz, że i inni żyją, i inni nie oszaleli, bo jakże oszaleć od tego, co nawet w Salomonowej głowie się nie mieści, co nawet imienia nie ma ani nazwiska, co jak okropne niepojęte widzenie potwornym, rażące oko i serce światłem zabłysło nad tobą jak nad kolbą kukury-dzianą, błysnęło, niby krzykiem straszliwym zawrzasło, i znów w mroku przeszło-ści utonęło, cofnęło się, zostawiając tylko odbłyski rdzawego światła na urwanych, wiodących donikąd torach kolejowych...

Medytuje, rozważa i... „tak, bratku, spłynęła po twoich piórkach krew Makseli jak po gęsi, nie zatrzymała się, nie przypiekła, spadła w piasek litewski, wsiąkła i zniknęła na wieki, ach, nie zniknęła – korzenie traw nakarmiła, oczy robakom zwilżyła, żeby przejrzały, żeby choć raz na barwne rozbłyski zorzy polarnej spoj-rzały, żeby przynajmniej wszystkowidzącym robaczym okiem odległość od gór lodowych do bocianiego gniazda zmierzyły, do ziemskiej księgi te mile wpisały, żeby nikt nigdy nie zapomniał”, mówi i sam siebie zapytuje: nie wiadomo, czy gdybyś wtedy był tam w baraku i wszystko widział, czy byś wytrzymał? chyba tak, chyba bym wytrzymał, jak i inni wytrzymali, no, może płytki twój rozumek jeszcze bardziej by spłyciał, czerwona krew nieco by czerwieni straciła, więcej bieli od białego śniegu nabrała, ale byś wytrzymał, była to bowiem Kara nie tylko za Głowę Makseli, ale i za wszystkie głowy, to była kara za długość torów kolejowych, za ślepotę wagonów, za kruchość kości, za ciężar kul, za telefoniczną dźwięczność drutu kolczastego, za naszyjnik z wilczych zębów, za zmarznięty garb Zabelki, za plwociny niedźwiedzia Franciszka jak truskawki na śniegu, za otchłanie szacht, za nie wysłane trójkąty listów, za bratnie mogiły w cieniu lodowych cedrów, za ołowiany krzyżyk, przybity do wierzchołka góry lodowej, i jeszcze za złamane studzienne żurawie, zabite deskami okna, zatrute studnie, wycięte sady, pomyślał chwilę i dodał: za nieznane groby leśne, za te tysiące niewinnych, postawionych na kolana na wileńskim bruku nie opodal Ostrej Bramy, za zmienione nazwy ulic,

Page 169: Naszyjnik z wilczych zębów

169

Naszyjnik z wilczych zębów

za zmienione nazwy miast, za strach za strach za strach, który jak rdza czy jak zmarzlina przeniknął w kości, w mózgi żywych, za, tu znów pomyślał i mówi: i za nosicieli książek...

Zapalił, głęboko w płuca wciągnął trujący dym, wypuścił: a może byś i nie wytrzymał, przecież nie na własne oczy to widziałeś, tylko słowa opowieści, w ob-razy zmienione, oglądałeś, wspomnij, jak zupełnie niestrasznie jest, siedząc przy kominku, w jesienną noc słuchać szalejącej zamieci i wyobrażać sobie, wyobrażać zabłąkanych w lesie, jak ciepło i przyjemnie jest wyobrażać sobie zamarznięte ciała przy drodze, zaniesione śniegiem trupy, o, łatwo jest różne rzeczy sobie wyobra-żać, kiedy się wie, że tobie samemu włos z głowy nie spadnie, chyba byś jednak nie wytrzymał, zobaczyłbyś ciało Makseli w dole wychodka, bez głowy, pogrążone w łajnie, i nie wytrzymałbyś, straciłbyś przytomność albo nawet rozum, może byś wybiegł z baraku i rzucił się na druty kolczaste pod napięciem i się spalił, w węgiel obrócił, przecież nawet początkujący medycy nie wytrzymują, kiedy pierwszy raz prowadzą ich do kostnicy, zobaczą trupa, nóż i słabną, jak więc byś ty nie osłabł, jak byś wytrzymał, pyta i odpowiada: chyba byś nie wytrzymał... a jeślibyś wytrzy-mał, psiego gówienka nie byłyby warte te twoje wiersze, te twoje obrazy, wszystko, co robisz, nie byłoby warte ani jednego włosa tamtego płowowłosego zbója albo krwawego palca...

Gasi ledwie tylko zapalonego papierosa, zgniata jak jakiego jadowitego skorpio-na czy pająka, zamyka oczy i znów słyszy słowa ojca:

wyrzucili dochodiagi trupa zbója na śnieg, postali, popatrzyli smutno na szybko zasypywane przez śnieg ciało i wrócili do długiego żelaznego pieca, mówiąc: Po-znajcie, białe wilki i lisy, waszego brata rodzonego, już mu pora wśród was pobyć, sam czas waszego języka się nauczyć, i rzeczywiście, świadkowie tego wydarzenia twierdzą, że rano trupa już nie było, widać, mówią, wilki i lisy do swego domu go zabrały, może, mówią, jakimś zielem go wyleczyły, może nawet na swego króla wybrały, inni ze świadków mówią, że ktoś widział daleko, tam, gdzie lód i niebo się stykają, błąkającego się człowieka o wilczej głowie, inni, mówią, widzieli to samo stworzenie na desce z pryczy lecące, leci, mówią, kręgi wokół baraku za-tacza, ale się nie zbliża, ciągle na tej samej odległości lata, a na ramionach wilka palto duże, mówią, bardzo do futra Makselowego podobne, tylko zakrwawione, porwane, a dołem leci stado białych wilków, jeszcze inni twierdzą, że wszystko to bajki, przywidzenia wycieńczonych ludzi, bredzenie skazańców, ale ja wierzę, że tak mogło być, bo nikt przecież nie wie, czy Samojedzi takich nieboszczyków wy-rzuconych do swoich legend nie zabierali, nie robili z nich swoich półbogów, idoli, a jeśli robili, to dlaczego ci nie mieliby latać, miejsca przecież do woli, ani domów, ani miast, tylko swoboda nieograniczona, tylko wiatr i śnieg, tylko czarny lód na styku śniegu i snu...

Zamknąwszy oczy, wspomina opowieść ojca i widzi pismo śladów wilczych i lisich, niby testament, jakim zwierzęta chcą potwierdzić słowa ojca, żeby od teraz nikt już nie wątpił w pokrewieństwo człowieka i zwierzęcia, że od teraz nie lew

Page 170: Naszyjnik z wilczych zębów

170

Leonardas Gutauskas

jest królem zwierząt, lecz człowiek o wilczej głowie. Zamknąwszy oczy, widzi zmę-czoną twarz ojca i jego usta, które jak w niemym filmie ciągle recytują i recytują poemat niemych lodów, i Tadzik, ani dźwięku nie słysząc, wszystko rozumie, jakby język niemych znał – wszystko jest mu jasne: Władze łagru obruszyły się – toż szkoda herszta, zbójeckiego naczelnika, szefa złodziejów, kieszonkowców, bandy-tów i wszelkiego innego drobiazgu, obruszyły się, poszumiały, ale przecież całego baraku nie wypędzisz i nie rozstrzelasz, wszystkim głów nie utniesz, można tylko po dwóch, po trzech dochodiagów na dzień, na noc, a kilkuset nie wolno. Poma-gierów płowowłosego, tych to porozrzucali, porozdzielali, żeby nawet pamięć nie pozostała, prawdę powiedziawszy, innym hersztom przekazali, innym głowożni-wiarzom przydzielili, no a setkę dochodiagów jeszcze głębiej pod ziemię wpędzi-li, głębiej, niż dno, tam, gdzie czarny węgiel przed milionami lat w diamenty się zmienił, gdzie od tych kamyczków szlachetnych i przestrzeń jest przestronniejsza, i światło światlejsze, gdzie nie jest tak zimno, gdzie ciut cieplej, gdzie prawie gorą-co, duszno... bo zupełnie niedaleko od piekła...

Zamknąwszy oczy, słyszy słowa ojca jak deszcz o blachę – zachrypnięte, ostre i takie proste, zrozumiałe: Czas się wlókł i historia głowy Makseli powoli się za-pominała, ale lekcji nikt nie zapomniał – wszyscy zgodnie przeciwko złodziej-skim bandom stawali, i uciętych głów w tamtym baraku już więcej nie znajdowano, w innych – tak, co trzecia noc – jedna głowa, ale w baraku Makseli sianożęć się skończyła, dokładniej mówiąc – głowożęć, prawda, mieszkańcy tego baraku opo-wiadali, że czasem wieczorami, w ogień patrząc, zwidywało się ludziom wydrze futerko, jak jakie runo argonautów, ukaże się w samym sercu ognia, spokój zakłóci, ze zgniłej podłogi kurz smutku podniesie, śpiące po kątach pająki postraszy i znów znika, iskrami wystrzeli i przepadnie w paszczy żelaznego komina, inni zgadywali, czy nie będzie to czasem głowa samego Makseli, która z wysokości zstępuje, chcąc przyjaciołom w oczy spojrzeć, tylko ze wstydu za swoją głupotę w tamtym dalekim dniu w wydrzej skórze się ukazuje. Historia Makseli pokryła się patyną rdzy, jakby się pod jakim matowym szkłem ukryła, i ludzie, zmęczeni narzekaniem, jękiem i powolnym umieraniem, z dziwnym uśmieszkiem wspominali barki-skrzydła Makseli, jego doskonałą znajomość rosyjskiego, podobnie, jak w innych krajach: ludzie po Drugiej Wojnie tylko filmy-tragedie kręcili, ale po dziesięciu latach już i komedie z tego morza krwi wykrzesać potrafili, prawdę powiedziawszy, czasem, słysząc czyjś szloch, nie sposób zrozumieć, czy to człowiek szlocha, czy ze śmiechu łzami się dławi, nie wińmy więc tych półżywych, że z obrazu okropności czasem również jakiś detal śmieszności wyciągali, nie wińmy, bo i oni sami ledwie tylko o nóżkę pajęczą od śmierci nogi ciągali, jak motyle jednodniówki zakurzonymi skrzydełkami o okna baraku, o lampki iljicza bili, wciąż na podłogę, wciąż na gni-jącą podłogę padając, wszyscy z płucami podziurawionymi, z rękami urwanymi, jednoocy, z uszami odbitymi do głuchoty, z wpadniętymi sercami. W miarę, jak czas wciąż spełzał i spełzał w dół, ciągle w dół, prawdziwi przyjaciele Makseli na-wet strasznego płowowłosego lepszym słowem wspominali, prawda, jego śmierci

Page 171: Naszyjnik z wilczych zębów

171

Naszyjnik z wilczych zębów

obok zgonu Makseli nie stawiając, ale jednak i tamten akt kary śmiercią nazywając, nikt z prawdziwych przyjaciół Makseli ani słówkiem nie wspominał smażącego się mózgu zbója, tylko rzadkie przypadki dobroci ubiwca, kiedy, bywało, przyniesie do baraku jedzenia i rozrzuca po pryczach: „Nu, dochodiagi, nasyszczajtieś!”. Może taka już naszych ludzi natura – tobie kamieniem, a ty chlebem?

Słyszy słowa ojca, widzi jego zmęczoną twarz, odmrożone palce i rozumie, co się głęboko pod jego słowami kryje, co żyć spokojnie nie daje, co we śnie zimnym potem go oblewa – to zrozumienie, że on o c a l a ł, wrócił, a wielu odleciało szla-kiem zorzy polarnej, zabłąkało się na zaśnieżonych drogach niebieskich, pałecz-kami swoich kości zmarzniętą ziemię macając, granicy, gdzie się kończy wieczna zmarzlina, szukając, i nie znajdując do końca tego pośmiertnego progu własnej izby czy pochylonego domku na Zielonej Górze w Kownie, bywało, ciągnie piwo z zamkniętymi oczyma i nagle jak nie zaszlocha, jak nie zacznie się trząść jak w fe-brze, bez żadnego związku imiona i nazwiska przyjaciół z łagru wymieniać, i cią-gle pytając: Za co? Za co?

Słyszy szloch ojca i nie zauważa, jak zmarznięty zimowy poranek wronim pa-zurem w okno skrobie, jakby przypomnieć chcąc, że już dość po przestworzach Syberii wędrować, wystarczy, życie, choć i pod lodem, jednak płynie, ciurka, od-chodzących żegnając, a przybywających witając, jak ze snu obudzony, patrzy na białą, w lodowe kwiaty rżniętą szybę w oknie, i wtedy coś błyska, blaskiem złota miga, wytężywszy wzrok, widzi: złota obróżka wydry, a z niej – głowa Makseli, taka jasna, w nieziemskich promieniach skąpana, „jak świętego”, szepcze i dłońmi oczy zasłania...

Jeszcze w czasach trójkątnych znaczków tuwińskich podróżowaniem się za-raziwszy, oczywiście, tylko w myśli, tylko w fantazjach, Tadeusz polubił ogląda-nie różnych książek z opisami egzotycznych krajów, z rysunkami i zdjęciami. Oto i tego wieczora, rozpaliwszy w kominku, usiadłszy w krześle na biegunach, pocią-gając z butelki, przegląda rzadką książeczkę „Wędrówki po Amazonii”, dokładniej, nie przegląda, lecz, znalazłszy jedno zdjęcie, wpatruje się w nie, studiuje (sam na-wet nie wiedząc, co mu te studia dadzą), swoim starym zwyczajem, pilnie ogląda wszystko od góry do dołu, każdy szczegół, zastanawia się nad możliwym jego znaczeniem, i, ciągle nie mogąc się nadziwić różnorodności świata, tej maleńkiej kulki, lecącej w mroku przestworzy – dla kogo została taka stworzona? kto nią się zachwyca? gwiazdy? bogowie? demony? czy nie mogliby wszyscy ludzie świata albo nadzy, jak ten oto mieszkaniec Amazonii, chodzić, albo wszyscy jak jeden, waciaki na grzbiet wciągnąwszy, ziemskie drogi deptać? Mogliby przecież, ale nie mogą, od wieków nie mogą, każdy zakątek świata w inne szaty się stroi, gdyby wszędzie było to samo, czyż ludzie podróżowaliby? a teraz oto siedzisz sobie w fotelu na biegunach przed kominkiem, diabelskimi kropelkami gardło sobie zwilżasz i po-dróżujesz, podróżujesz, gdzie oczy wiodą, gdzie myśl zapragnie.

Page 172: Naszyjnik z wilczych zębów

172

Leonardas Gutauskas

Położywszy na kolanach grubą, doskonale wydaną angielską książkę, nad zdję-ciem mężczyzny medytuje:

jak z brązu wylany – matowozłoty, na lewym ramieniu – białe koło namalowa-ne, na prawym – czarny krąg, od włosów przez całe plecy aż do pośladków – falista biała linia, jak jaki mały wodospad Niagara, na lewym pośladku – czerwone serce, na prawym – czarny krzyżyk, na biodra narzucony sznurek, spleciony z jakichś roślin, a na nim ozdoby: dwa miedziane dzwoneczki, dwa medale, widać, jeszcze z czasów hiszpańskich, jeden talar hiszpański z 1851 roku, dalej: od dołu poślad-ków, przez uda, przez łydki aż do pięt – łańcuszki czarnych kropek, na nogach nad kostkami – po trzy miedziane pierścienie, to takie ładności z tyłu, a z przodu: w czarnej jak smoła kopce włosów – dwa indycze (orle?) pióra, w uszach kolczy-ki, czyli zwyczajne spinacze, na czole – białe, czarne, czerwone krechy w dłuż i w poprzek jak jaka klatka (Tadeusz myśli: czy ten człowiek czasem swego umysłu do klatki nie wsadził?), przez wierzch nosa – rząd białych krzyżyków, usta opro-wadzone 2 białymi obwódkami, na lewym policzku – czerwony romb, na pra-wym – czarny trójkąt, podbródek pokryty czarnymi i białymi kropkami, na szyi wiszą trzy srebrne łańcuchy, jabłko Adama w czerwonej obwódce, od jabłka Ada-ma w dół przez szyję, w dół przez pierś, przez brzuch, przez pępek, w dół przez podbrzusze aż do samej gęstwiny owłosienia łonowego – ogródka egzotycznych ptaków – szeroka biała ścieżka, obramiona po bokach grubą czarną linią (i znów Tadeusz myśli: rzekłbyś, pas do lądowania dla przybyszów z kosmosu, a może to właśnie jest wspomnienie tamtych odległych czasów?), oba sutki oprowadzone linią czerwonych kropek, każde żebro zaznaczone mocnym pociągnięciem białej farby, pępek przyozdobiony orlim (indyczym?) piórem, przyklejonym widocznie, bo stoi, sterczy jak gwóźdź, całe podbrzusze upstrzone czarnymi, czerwonymi, białymi punkcikami, kępa owłosienia posypana jakimiś srebrzystymi błyskotkami, a z tego srebra potężny zwierz łeb wychyla, łeb bestii, sam środek, ładnie czerwo-ną farbą oprowadzony, jak jaki pierścień Saturna, oczy przymrużywszy, wydaje się, że z gwiezdnej nocy spogląda na ziemię oko jakiegoś demona, dalej: oba uda pociągnięte czarnymi i białymi pasami, kolana oprowadzone czerwonymi linia-mi, w środku obwódek – po białej kropce, krzywizna kości udowych podkreślona grubymi białymi pasami, na rękach również białe pasy, jak na nogach afrykańskiej zebry, paznokcie na rękach i nogach pomalowane na srebrno...

I to byłoby wszystko. Tadeusz wpatruje się, nadziwić nie może takiej pomy-słowości dzikusa, myśli: nie na darmo człowiek się malował, oj, nie na darmo, widocznie ma to być jakiś rytuał miłosny czy wojenny, raczej chyba miłosny, bo za plecami człowieka stoi, też rozmalowana, młoda Indianka, wszak i ptaki w okresie godowym w barwne piórka się stroją, widocznie, tylko tak wymalowany człowiek może przywabić kobietę, nie trzeba mu ani fraka, ani białej koszuli, ani pieniędzy, ani samochodu, ani willi: rozległe dżungle za najwspanialszą willę stoją, nagość zaś, jak wiadomo, nie jest w miłości przeszkodą, raczej podnietą, boż od nagości i w Raju całe diabelstwo się zaczęło, z tą nagością tak już jest, jest człowiek nagi

Page 173: Naszyjnik z wilczych zębów

173

Naszyjnik z wilczych zębów

i jest człowiek nienagi, człowiek nienagi to przedstawiciel władzy, urzędnik, czy jaki wieśniak, albo jaki poeta na wieczorku poetyckim, a nagi człowiek to już męż-czyzna, już nie człowiek, tylko mężczyzna, dokładnie mówiąc, samiec, nienagi po-eta na wieczorku poetyckim to wytwórca wierszy, ten sam zaś poeta nagi w jakiej melinie to już tylko samiec, tak zostaliśmy zaprojektowani: w ubraniu – ludzie, bez ubrania – samce, ale tak jest tylko w naszych stronach, w Amazonii tak nie jest, tam nagi człowiek zawsze jest człowiekiem, tylko w noc miłosną jest samcem, na co dzień jest człowiekiem samcem...

Rozważywszy problem nagiego człowieka, Tadeusz zapala, wstaje, podchodzi do stosu farb, znajduje świeży miękki pędzelek, ze ściany zdejmuje dwa pawie pió-ra, z wazy wyjmuje jedno pstre pióro jastrzębie, z szufladki wyciąga dwie srebrne monety, do których już dawno przyspawał łańcuszki, jeszcze raz spogląda do lustra i wtedy zdejmuje kurtkę, ściąga spodnie, kąpielówki, skarpetki z butami, zrzu-ca koszulę, podchodzi do palety, wyciska z tubek czarną, czerwoną i białą farby, stawia przed sobą zdjęcie Indianina i zaczyna... jasne, tylko z przodu, pleców nie dosięgnie, ale ważny jest tylko przód, bo przodem do drzwi stanie i będzie czekał... zaczyna bardzo skupiony, jakby prawdziwy obraz zaczynał (a czy wymalowanie tamtego Indianina to nie obraz? nie sztuka najwyższego gatunku?), nabiera czer-wonej farby i na lewym ramieniu rysuje krąg, na prawym, umoczywszy pędze-lek w czarnej farbie, umieszcza trójkąt, na czole (ciągle stojąc przed lustrem, żeby dokładniej, staranniej dzieło Indianina odtworzyć), więc na czole kładzie białe, czerwone i czarne pasy, wzdłuż i w poprzek, „niech i mój rozumek dziś wieczór w klatce posiedzi, może w klatce będąc poświetleje”, na wierzchołku nosa rysuje z góry w dół rządek białych krzyżyków, usta zakreśla 2 białymi obwódkami, na lewym policzku kreśli czerwony romb, na prawym – czarny trójkąt, wokół jabłka Adama daje czerwoną obwódkę, od jabłka Adama w dół przez szyję, w dół przez pierś, jeszcze niżej przez brzuch, przez środek pępka, jeszcze niżej przez podbrzu-sze aż do samej gęstwiny owłosienia łonowego – ogródka północnych słowików – prowadzi szeroką, falistą białą ścieżkę, zakreśloną po bokach czarnymi liniami, oba sutki zamyka w kółkach z czerwonych kropek, każde żebro podkreśla szero-kim białym pasem, całe podbrzusze pstrzy czarnymi, białymi i czerwonymi krop-kami, wychylający się z gęstwiny łeb zwierza, sam jego środek, ładnie oprowadza czerwoną farbą, dalej: oba uda i łydki maluje na czarno i biało, kolana zakreśla czerwonymi obwódkami z białymi kropkami w środku, prawą ręką maluje lewą w czarno-białe pasy, a lewą – prawą, wtedy przyrządza srebrny lakier i pokrywa nim paznokcie na rękach i nogach, „szkoda, że nie takie długie, jak u Indianina”, myśli, jest zadowolony z malunku, odłożywszy pędzelek, wyjmuje z szufladki ar-kusik srebrnego papieru, bierze nożyce i tnie go na malutkie trójkąciki, na szyi za-wiesza owe dwa srebrne pieniążki, we włosy wsadza oba pawie pióra, przykleja do pępka pióro jastrzębie, tak, by sterczało, gęstwinę owłosienia łonowego posypuje srebrnymi papierkami, „błyszczy jak błyskawica”, konkluduje, ukończywszy obraz, nalewa samogonu i wypija, wtedy patrzy na zegarek i, coś sobie przypomniaw-

Page 174: Naszyjnik z wilczych zębów

174

Leonardas Gutauskas

szy, wychodzi na balkon, zdejmuje dwie klamerki do bielizny i zawiesza sobie na uszach, wróciwszy do pokoju, zapala wszystkie, jakie tylko są, światła i, stanąwszy w pozie Indianina – nogi szeroko rozstawione, prawa ręka wsparta na biodrze – zaczyna czekać...

Patrzy na drzwi i czeka, wie, że już powinna przyjść (moglibyście spytać: A kto ma przyjść? a żona, ta sama dziewczynka z Dąbrowy w Kownie, która uczyła się muzyki pod połatanym powojennym niebem i która pomogła Tadzikowi w ko-ściele znieść straszny wstyd z powodu bucików z psiej skóry, ta sama dziewczynka, teraz już matka dwojga dzieci... ).

Patrzy na drzwi i zgaduje: nie wiadomo, czy rzuci się do ucieczki na jego widok? A może zacznie krzyczeć? może chwyci co i rzuci w Indianina z północnych rów-nin? a może będzie się śmiała? aż ją kolka zeprze? a może, wreszcie, rzuci się do telefonu? Zgaduje i nawet nie przeczuwa, że wszystko będzie nie tak, jak zgaduje, wszystko będzie inaczej, będzie po indiańsku, dżunglowo, dziko, będzie tak, jak ma być, jak nie może być inaczej, tak będzie, ale on nie wie, stoi i czeka.

Stoi i czeka, i myśli: wejdzie, już z korytarza zobaczy, że wszystkie żyrandole za-palone i pomyśli: pijany jak but, pozapalał światła i zasnął, zdejmie płaszcz, zrzuci buty, jak zwykle, spojrzy do lustra i zrobi krok na spotkanie losu...

Stoi cierpliwy, choć uda już drżą, widać, uda, t.j. kolumny podbrzusznego lasku, pierwsze poczuły, co będzie, słyszy: już wchodzi po schodach, już otwiera drzwi, już wszedłszy stanęła, już się rozbiera, Tadeusz drży jeszcze bardziej, cały trzęsie się jak w febrze, i... krótkie „Oj!” i cisza, taka cisza, że słychać, jak światło się roz-chodzi, taka straszna cisza, ale Tadeusz już nie może wytrzymać, już się wykręca, już nogi podrzuca, jakieś okrzyki wydaje, dłońmi po brzuchu klaszcze, tyłek, jak prawdziwy Indianin, skrobie, należy rozumieć: samkę przywabia, rozkracza się, to się pochyli, to brzuch wypnie, to przysiądzie, to podskoczy, podświadomie, a może i świadomie zmysły rozbudzić próbuje, nie wie, że i próbować nie musi, starczyłoby samego tylko stania, bo zwierz i tak już łeb z gęstwiny wystawił, do przodu się wysunął, starczyłoby samego tylko stania, ale Tadeusz nie wie, nie wierzy, że samo tylko stanie może zadziałać...

I oto ona powoli, powoli, jak we śnie, staje przy ścianie, powoli, jak na zwolnio-nym filmie, opiera się o nią i zamyka oczy, a Tadeusz jeszcze bardziej się stara, już szaleć zaczyna, ale po litewsku ani słowem się nie odzywa, tylko w narzeczu Indian z dorzecza Amazonki coś pokrzykuje...

I oto ona, ciągle z zamkniętymi oczyma, zaczyna się rozbierać, powoli, jak na zwolnionym niedokumentalnym filmie, może nawet jeszcze wolniej, zdejmuje ubranie, staje na kolanach, i ciągle z zamkniętymi oczyma (może sama siebie roz-malowaną na dnie oczu widząc?) wstaje, zbliża się i z wolna, z wolna zaczyta ruszać biodrami, Tadeusz, oczywiście, już od zmysłów odchodzi, rozumiejąc, że jego p o d r ó ż do Amazonii udała się, że i ona zrozumiała magiczne znaczenie farb, linii i nagiego ciała, potęgę i moc sztuki, niezwyciężoną, niepokonaną...

I już później, po tańcu, po akcie miłosnym, po godzinie słodkiego szaleństwa,

Page 175: Naszyjnik z wilczych zębów

175

Naszyjnik z wilczych zębów

już po zgaszeniu świateł, już leżąc (Tadeusz położył się nie zmywając farb, a i ona cała usmarowana), już leżąc w ciemności, przez sufit, przez czas i przez przestrzeń patrząc i same tylko dżungle, tylko deltę Amazonki widząc, szepcze:

... myślisz może, że ja specjalnie, akurat, sam nawet nie poczułem, jak zaczą-łem się malować, nie powiem, może to ta Indianka na zdjęciu, za nim stojąca, coś szepnęła, a może to moje marzenie, może marzenie pożyć tak, jak żył Gauguin, na wyspie, z dziką dziewczyną pośród egzotycznych kwiatów, czy ja wiem, nie wiem, a może to sam diabeł, szatan postanowił ucywilizowaną istotę rzucić tędy, gdzie jest źródło źródeł, otchłanie upajającej miłości odsłonić, piorun go wie, ja nie wiem, nie poczułem, jak zacząłem się malować...

nic nie mów, wszystko zepsujesz, zawsze tak, milcz, piorun czy diabeł, czy inny jaki duch, jaka różnica, wiedz, że i ja byłam Indianką, i...

mówisz, milcz, jakże mogę milczeć po takiej p o d r ó ż y, rozumiesz przecież, że nigdy się nie powtórzy ta nasza noc w dżungli, nigdy tak daleko nie zawędruje-my, podziękuj, że i ciebie zabrałem, mogłem sam czy z jakąś, choć nie, z jakąś nie mogłem, mogłem tylko z tobą albo sam, milcz, jakże mogę milczeć, rozumiejąc, dlaczego ci ludzie są tacy szczęśliwi, dlaczego zabijają przybyszów, odrzucają pro-ponowaną przez nich współczesność, dlaczego chcą pozostać we mgle tysiącleci i nigdy z tej głębiny się nie wynurzać, zrozum, cały świat pragnie doznać tego zachłyśnięcia się dżunglą, ale nikomu to się nie udaje, bo dżyndża albo dymek haszyszu to nie to, to tylko smrodek, i nam już się więcej nie uda, i wiesz dlaczego? ja nigdy więcej nie odważę się tak rozmalować, rozumiesz? to był pierwszy i jedyny raz, a noce Indian wszystkie są jak ta noc, może się mylę, ale tak mi się wydaje, może się mylę, może to malowanie tam stało się już codziennością? nie wiem...

i ja nie wiem, milcz, i dobrze, że nie wiemy, co nam z tej wiedzy, nie wiedząc stworzyliśmy tę noc, milcz, słyszysz, dźwięczy drewniana fujarka, Amazonka echo jej niesie ponad gąszczem lasów, milcz, niech sobie płynie noc jak rzeka, bo już nigdy więcej nie przypłynie Amazonka do naszej północnej doliny... widzisz, i ja poezją mówić zaczynam, milcz, milcz... niech płynie...

Ty to dobrze wiesz, jak będziesz czytał, mówi sam do siebie Tadeusz pewnej zimowej nocy 1979 roku (zawsze tylko nocami udawało mu się ze sobą porozma-wiać, rzadko, bardzo rzadko – w dzień), ty to wiesz: będziesz czytał bez pośpiechu, przeżuwał powoli, jak krowa, literka po literce, tak będziesz przeżuwał, albo bę-dziesz lepił jak pszczoła, literkę do literki, słowo do słowa, zdanie do zdania, tak będziesz czytał, ale czy wie o tym Ogień? czy wiedzą myszy? czy wiedzą mole? Nie wiesz nawet, czy Ogień wie, że już przeczytał? czy czuł czytając, że czyta, nawet tego nie wiesz, nie wiesz, czy myszy wiedzą, że przeczytały, że zaczytały książeczkę na śmierć, już nie do czytania, nawet tego nie wiesz, wiesz tylko, że sam będziesz czytał, jak sam zawsze czytasz, niestety, nie posłuchałeś Ognia, nie posłuchałeś myszy, nie posłuchałeś moli...

Page 176: Naszyjnik z wilczych zębów

176

Leonardas Gutauskas

Przegląda stare rękopisy i wrzuca do kominka, stronę po stronie oddaje Ogniu, a oddając (ach, zawsze przecież łatwiej oddawać, niż brać, prosić) myśli o losie Ognia, myszy, moli i książek:

Przyznaj się, nigdy się nie spaliłeś, tylko podpaliłeś się, poparzyłeś, osmaliłeś, wspomnij, jak przysmaliłeś nogę na węglach ogniska, śnił ci się wtedy Antuczek, śnił Abraham, widziałeś, jak Bóg Ojciec zabrał Antuczka do nieba, ale to ci się tylko śniło, tylko poparzyłeś się – nie spaliłeś, można powiedzieć: źródło Ognia... a co dalej, co Ogień czuje dalej, dalej i dalej czytając, głębiej czytając, na czarno i szaro czytając, do szarości popiołu, czytając, co czuje? wspomnij, jak podpalałeś dłoń nad świecą, ach, jakim wtedy sobie bohaterem się wydawałeś, sądziłeś, że sięgnąłeś do głębin bólu, sądziłeś, że wyczerpałeś otchłań bólu, czysty śmiech, czy wiesz, co czują palone książki? a co się śni spalonym? co pozostaje w ciszy popiołu? nie wiesz, czy zostaje choć jedna nie spalona literka, choć najdrobniejsza myśl nie spalona, może wszystko u l a t u j e, wszystko leci w przestworza, wszystkie wiersze, książeczki do nabożeństwa, pisma święte, może one wszystkie pozostają, by żyć wiecznie już po tamtej stronie popiołu, i może tylko wtedy książki zaczynają swój prawdziwy nieśmiertelny żywot: nic ty nie wiesz, niczego nie znasz, bo tylko twarz w pożarze iskier osmaliłeś, tylko ręce – w pożarach wioskowych pod koniec wojny, tylko nogi – w leśnych ziemiankach, do których wpadały rozpalone gwiazdy...

Czyta stare rękopisy i wrzuca do Ognia, żeby i on przeczytał, błędy poprawił, w miejsce nieprawidłowych, głupich słów prawdziwe, salomonowe wstawił, i cią-gle sam do siebie mówi (a cóż w tym dziwnego? wszak większość ze sobą rozma-wia, nawet małomówni, i ci przynajmniej raz w życiu ze sobą do syta się nagadają, niektórzy już w ostatniej godzinie, kiedy świeczki drogę oświetlą, ścieżki w mroku ukażą, cóż więc w tym dziwnego, że Tadeusz, wierszokleta i pacykarz, może nawet częściej od innych sam do siebie mówi):

bratku kochany, przecież nawet nie wiesz, w jakim języku do Ognia się odezwać, przyznaj się, po litewsku do niego się zwracałeś, i co? czy usłyszałeś odpowiedź? czy spełnił twoją prośbę i wytłumaczył, dokąd wyruszają spalone książki? zawsze jest przy tobie, a jednak nigdy się z tobą nie zbratał, będąc obok – jest zawsze za siedmioma górami, za siedmioma morzami, w innym, nie naszym świecie, ty tylko myśleć możesz o tym, że obcojęzyczny Ogień nieraz spalił Litwę jak książkę, jak Pismo Święte, ale naprawdę nie wiesz, a może to swój, Ogień Litwin łany zbóż i gniazda bocianie trawił, Ogień, zrodzony nie w innym świecie, lecz tu, w jakiejś wioseczce wśród lasów, w wieży kościelnej dzwonnicy czy duszy człowieka, idące-go za koniem?

Jedne tylko pytania, a odpowiedzi ni jednej, szepcze, wrzuca większy plik ręko-pisów w płomienie i znów mówi:

zgadujesz, tylko zgadujesz, bratku, tylko fantazje snujesz, czy nie lepiej byłoby czymś bardziej realnym, namacalnym się podeprzeć, dlaczego byś nie wziął swojej książki, z ilustracjami, kolorowej, z obrazkami, z błędami z błędami bez znaków przestankowych, z pajęczyny utkanej książeczki i nie wrzucił jej w Ogień (nikt

Page 177: Naszyjnik z wilczych zębów

177

Naszyjnik z wilczych zębów

cię za to nigdy nie będzie winił – książka twoja, nie cudza, jeszcze nie ludzkości własność, ludzkość nawet nie słyszała, jak maszyna drukarska literki w papier wbi-jała), nie zwlekaj więc, swoją spaliwszy, nie będziesz o barbarzyństwo oskarżony, księgowy czy jaki inny finansista by powiedział: „Sam kupiłeś, sam spaliłeś – wina niczyja”, wrzucaj, nie wahaj się, Ogień czeka, nie myśl o średniowiecznych stosach, na których książki płonęły, nie myśl o książkach, które płonęły w czasach najnow-szych w środku Europy, one płonęły na oczach świata, a ty w swoim domu, po cichu, nikt nie widzi, nie słyszy, pobądź w końcu barbarzyńcą, wrzucaj, nie wahaj się... i wrzuca...

Leży książeczka na węglach, taka biała jak anioł, i nie pali się, jak z białego mar-muru wykuta leży i nie pali się, patrzy, oczy przymrużył, żeby widzieć mniej, żeby się nie rozżalić, nawet nie zauważa, jak łzy na dnie oczu do wielkości pereł urastają, jak wypływają i już kapią, na ręce, na podłogę, niepowstrzymanie. A książeczka się nie pali. Myśli: chyba Ogień nie od razu poczuł, co mu los podrzucił – kamień czy kamienną księgę? a może obwąchuje, zapach liter, słów zrozumieć, wspomnieć chce, skąd te zapachy, z łąk, z pól, borów czy z miejskich śmietników, kloak, rzeź-ni? widocznie tak właśnie jest, widocznie nie wszystkie zapachy Ogień lubi, patrzy przez mgłę łez i widzi:

języki płomieni, jak duszki bezcielesne po okładkach książki pełzają, ślizgają się, pełgają, nie zostawiając śladu, dotykają bieli książki i znów się cofają, znów z daleka na marmur książki patrzą, a może to część jakiegoś nie znanego nam ry-tuału z innych światów, może płomień jakieś niesłyszalne dla nas zaklęcia szepcze, a może coś książce obiecuje, może inne, lepsze życie? może boskie przestworza bezkrajne, w których białe anioły na pamięć recytować będą wiersze z tej udrę-czonej książki? a może płomień szepcze: Nie bój się, biedaczko, nie będzie bolało, nawet nie zauważysz, kiedy zaśniesz, kiedy do nieba pójdziesz, nie bój się, bądź spokojna, ja ciebie nie skrzywdzę, ja cię w y w y ż s z ę!

Ale biała okładka już jest niespokojna, już coś czuje, już zaczyna się ruszać: podniesie jeden róg, opuści, jakby do lotu się zbierała, myśli Tadeusz, a może to właśnie ten ruch zdradza książkę, może liźnięcie płomienia – to pocałunek Juda-sza? najpewniej tak będzie, nie idealizuj stworzenia nie z tego świata, którego nie znasz, którego natury przez tysiąclecia nie potrafiłeś zgłębić, patrz: Ogień, jesz-cze raz odstąpiwszy, nagle jak jastrząb – na książkę jak na kurczę bezradne! nagle z samych wyżyn niezbadaności bożej – na książkę! chwyta całą od razu: z boków, z góry, od dołu, a książka jakby się skurczyła, próbuje się kryć, próbuje w popiół za-grzebać, jak w muszelce jakiej się schować, ale wszystko na próżno – Ogień, widać, poczuwszy, że książka nie ma wyjścia, już ją chłonie, już dużymi kawałkami treść bytu biednego poety szarpie, już pożera tysiące nocy, w których ciszy rodziły się najpiękniejsze słowa, najczystsze metafory, połyka, nawet słychać, jak żuje! wprost niewiarygodnie szybko bezsilną książeczkę zjada, Tadeusz łapie się na myśli: patrz, jak szybko czyta, szybko jak nikt, szybciej niż Bonaparte, choć i tamten, jak po-wiadają, pionowym czytaniem czytał, i on z rana pożerał, ale z Ogniem nie może

Page 178: Naszyjnik z wilczych zębów

178

Leonardas Gutauskas

się równać: tylko rzuci płomiennym okiem na stronę – jedno mgnienie – i już następną przewraca, jednak i Ogień musi kartki przewracać, myśli Tadeusz, czy tylko nie na ludzi się napatrzył? przewraca, jak, bywało, babunia Ewa Maria Kart-ki modlitewnika przewraca, od tego przewracania rogi kartek modlitewnika takie poczerniałe, i teraz pierwsze rogi kartek czernieją, poczerniał róg – i przewraca, poczerniał – i przewraca...

Patrzy, oczy wytrzeszczywszy, od gorąca ginącej książki już i łzy wyschły, w kryształki się zmieniły, w słone kryształki z wybrzeża Morza Martwego (a czy nie nad Martwym Morzem, czy nie pod Kumranem, w grocie odkryła ludzkość owe najdroższe księgi, owe zwoje, ów straszliwy dowód, że Bóg zstąpił był na ziemię?), patrzy suchymi oczyma, suchymi jak wysuszona podczas suszy trawa, błękit oczu wyblakły, zmącony (tak blakną oczy od długiego patrzenia na morze czy na pustynię), patrzy zmętniałym wzrokiem, niewiele widząc, a Ogień prze-wraca i przewraca kartki, przewracając błyskawicznie stronę po stronie pochłania, oto (Tadeusz ledwie zdążył zobaczyć) 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114, nagle nie po jednej, a już po dwie, po trzy naraz 116 119 203 206 208, wtem Ogień odstępuje, odrywa się nieco od czytania, czeka chwilkę i... 212218224229230236243249256262267285291... o Boże, wzdycha Tadeusz, pięć minut, no, może siedem, najwyżej dziesięć – i nie ma książki, nie ma trzech lat bezsennych pracowitych nocy, trudu, marzeń, nadziei, pięć minut, pięć wypranych z sensu chwil...

Ogień ostatni raz wskakuje na czwartą stronicę sczerniałej okładki, rozbłyska, unosi nieważki szary popiół, zwija go w trąbę i z hukiem ulatuje przez komin. Na kominku zostaje biała plama na szamotowych cegłach, kilka świecących się pyłków i cisza...

Tadeusz zamyka oczy, w głowie pustka jak pod wodą, jakiś daleki sygnał, stłu-miony bardzo, jak spod wody, brzmi w uszach, jakby wszystkie Słowniki świata, w jedną kamienną masę, w masę głębin oceanicznych sprasowane, głowę mu uci-skały, Tadeusz czuje, że trzeba by otworzyć oczy, wstać z fotela, pochodzić, ale po-wieki nieposłuszne, nogi nieposłuszne, serce, i to, zda się, zaraz pytać przestanie... wysiłkiem woli, ostatnimi okruchami woli, resztką woli otwiera oczy, wsparłszy ręce o oparcia fotela, podnosi się i idzie do drzwi na balkon, otwiera je, wychodzi na powietrze, stoi, chwieje się, lewituje, zda się, kilka centymetrów nad cementową podłogą balkonu... jak w bezpowietrznej przestrzeni gdzieś zupełnie blisko księży-ca po tamtej stronie miesiąca po drugiej stronie po niewidzialnej po tamtej gdzie się kryją spalone książki spalone folianty pisma święte i kartki donosów i rozporzą-dzenia i blankiety wyroków...

Chłód nocy opuszcza Tadeusza na ziemię, ostudza głowę, jak garnek kartofli wodą, myśli: jak przypalony garnek kartofli – zimną wodą źródlaną, już na moc-niejszych nogach wraca do fotela, patrzy w otwór kominka, który mu teraz przy-pomina widzianą w jakimś pismie paszczę potężnego rekina, paszczę wypchanego przez ludzi olbrzyma, w której mógłby zmieścić się człowiek (w pismie jeden taki

Page 179: Naszyjnik z wilczych zębów

179

Naszyjnik z wilczych zębów

właśnie wszedł do tej pieczary, pilnikiem zęby ostrzył – jeden ząb większy od czło-wieka, a zębów tych – jak drapieżnych jesiennych gwiazd nad oceanem), Tadeuszo-wi już się wydało, że i on wszedł, już w popiele grzebie, żużlu liter szuka, ale, nic nie znalazłszy, do fotela wraca, zapala papierosa, zamyka oczy i próbuje wszystko, co się wydarzyło, w jedno ująć, w jedną kupkę popiołu, w kupkę kurzu, próbuje, ale ciężko mu idzie, myśli nie słuchają, jeszcze nie wróciły do łepetyny, krążą nad nią jak rój pszczół w poszukiwaniu dziupli, ale próbuje, usiłuje myśli połapać, po-ustawiać, w równym rządku uszeregować...

A Ogień tymczasem, widać, książkę na odwrotnej stronie księżyca umieściw-szy, znów się w kominku pokazał, wśród szarych węgli nieśmiały płomyczek się pojawia, jakby chcąc Tadeuszowi za prezent podziękować, pocieszyć, i pocieszył, uspokoił, czoło odblaskiem pogładził, jedwabiście powiek musnął i teraz już Tade-usz może spróbować zrozumieć, co właściwie się stało:

taaak, oto i po wszystkim, siedź teraz zgarbiony, szyję jak ślimak w skorupę wciągnąwszy, jak błotny rak, i wyobrażaj sobie, że dla Ognia czarna księga jest ładniejsza, czarne litery na czarnym papierze, jak pismo ociemniałych, wszak pło-mień jest ślepy, płomień może tylko dotykać, pieścić, może połknąć i strawić, nie, płomień jest jasnowidzący, bo czarne od czarnego odróżnia, jastrząb jest daleko-widzem, a płomień – jasnowidzem, tak tak, jasnowidzem, jak tego wcześniej nie pojąłem, dla niego czarne litery na białym papierze tylko przeszkoda, mienią mu się, pstrzą, czytać przeszkadzają, on czyta tylko czarne na czarnym, żeby białe odstępy uwagi nie rozpraszały: żeby mógł się skupić, w głąb słów zajrzeć, do zapo-mnianego znaczenia słów dotrzeć, pojąć i komuś tam, na wysokościach, wszystko wytłumaczyć, błędy poety wytknąć, jego grzechy porachować, jego kłamstwa na światło kosmiczne wyciągnąć, obnażyć, może nawet potępić, a może usprawiedli-wić? wszak na błędy, kłamstwa i nikczemności został człowiek na ziemię strącony, ciśnięty jak gasnąca, ale jeszcze żywa gwiazda, na ziemię, żeby w ogniu grzechów kłamstwa jego dusza się opaliła, oczyściła i już na wysokościach, po drugiej stronie księżyca, wszystko zrozumiała: i pisane przez poetę na ziemi kłamliwe grzeszne trujące groźne fatalne wiersze, i kartki kalendarza, na których zaznaczone są dni i noce poety, dużymi cyframi, czarnymi znakami, a niedziele – krwawoczerwony-mi...

Spalone wiersze, ach! wszystko przed poetą odsłońcie, wszystkie drzwi uchyl-cie, wszystkie wyszeptane przez trawy tajemnice ukażcie, obłoków proroctwa, śmiertelnego kaszlu rytm rytm rytm jak bęben, jak totemowy bęben samojedzki, chociaż raz, choć jedyny raz wszystko wytłumaczcie, w bardzo jasnym, jaskrawym, przenikającym świetle pokażcie choć jeden dzień, ale pokażcie go tak, jak go po-eta nigdy nie oglądał, może to być morskie wybrzeże, port w Kłajpedzie, zapach smarów, dziegciu, mułu, mew, ryb, smród rozkładających się skorupiaków, wiatr, porywisty wicher zachodni, tkwiąca na końcu mola sylwetka, unoszone przez wi-cher skrawki listu, szarpana przez wiatr książka poety, książka bez początku, bez końca, książka o śmierci, to może być książka o życiu, o początku życia, to może

Page 180: Naszyjnik z wilczych zębów

180

Leonardas Gutauskas

być książka Sigitasa, może być i Juozasa, i Broniusa, i twoja, i twoja... to może być z kartek podartej książki ścieżka do nieba, stoi człowiek w porcie, nocą, statki jak widma toną w niewiadomym, stoi człowiek i patrzy, jak wiatr unosi do nieba kartki jego książki, jak się oddalają, małymi punkcikami się stają, znikają... znów majaczy Tadeusz, znów niby rozum postradał, i kominek wydaje mu się teraz podobny do dołu kloacznego, czuje, że brał udział w monstrualnym świństwie – spalić książkę! bydlak, gdzie tam bydlak, żadnemu bydlęciu do rogów myśl by nie strzeliła spalić książkę, wszak myszki, książki gryząc, czytają je, i mole czytają, może i świnia, sta-ry zatłuszczony modlitewnik pożerając, czyta go, a ty paląc czy czytałeś?..

Czując, że myśli zaczynają się mącić, że wszystko znów w plątaninie myśli się pogrąża, rozumiejąc, że niczego sobie nie wyjaśni, że jego przypuszczenia na temat życia książki po śmierci to tylko majaczenie, Tadeusz wstaje z fotela (kupując tę wygodną rzecz, pomyślał: fotel na biegunach, czyż to nie kołyska? a tak dawno już ciebie kołysano, do snu lulano, teraz sam siebie będziesz mógł kołysać, nie trzeba będzie ani babuni, ani matki), wstawszy, podchodzi do biurka, siada na „krze-śle roboczym” (to moje krzesło elektryczne, zażartował, pierwszy raz siedzeniem jego twardość sprawdzając), zapala papierosa, wydmuchuje dym, z wysokiej sterty papieru bierze jedną kartkę, kładzie ją przed sobą i... pisze: Ogień, myszy i mole. Stawia, a raczej wbija kropkę. Słowem, próbuje pisać, p i s a ć, spaliwszy książkę, próbuje p i s a ć, chciałby spróbować pisać, stara się spróbować, ale czuje, że coś ciężkiego, ołowianego w gardle go dławi, coraz wyżej się podnosi, czuje, że to początek szlochu, preludium szlochu, wstęp do wielkiego lamentu, i już wstaje, już palto narzuca, już drzwi na klucz zamyka, już wie:

wyjdzie na śpiące miasto, dojdzie do Starówki, i wtedy się zacznie błąkanie po tych zapomnianych podwórzach, podwóreczkach, zaułkach, w których ciemności tamten młodzieniec, wnuk Ewy Marii, towarzysz nocnych rybnych łowów stryja Jakuba, pierwsze kroki w szkole ulicznej stawiał, w dół do piekieł stromymi scho-dami zstępować zaczynał, w dół, coraz niżej, w zaduch melin, w gnój alkoholowy, w przesycone miłością i gwałtem namiętne powietrze... błąkać się będzie, nie my-śląc o niczym, tylko odblaski Ognia na płytach chodnika widząc, tylko białe ślady przez żar palonej książce na ścianach zostawione, tylko paszczę kominka w mroku bram i arek, błąkać się będzie do świtu, a kiedy wróci i w barłóg się rzuci, może już zupełnie o tym swoim strasznym występku pamiętać nie będzie, o tej chyba jednak przez szatana sprowokowanej barbarzyńskiej brutalnej błyskawicznej barbarosso-wej wojnie z pamięcią...

I już ułożywszy się do snu, w butach, w palcie, w kapeluszu (tu należy pamię-tać, że Tadeusz oto już dziesięć lat, jak swoją łepetynę półdurną w czarny kapelusz stroi, ten kapelusz to jeszcze przedwojenna relikwia Szymona, takich kapeluszy pełne filmy retro, prawdziwy k a p e l u s z, nie szlapa), na krawędzi snu (jak zawsze, jak na wsi, u babuni, jak w Kownie, na Zielonej Górze, w okolicach rynku), już we śnie, zdążył jeszcze pomyśleć: to był pierwszy i ostatni raz, więcej tego nie bę-dzie, zobaczyłeś, przekonałeś się i wystarczy, Ogień czyta tylko jeden raz, pierwszy

Page 181: Naszyjnik z wilczych zębów

181

Naszyjnik z wilczych zębów

i ostatni, po nim już nikt nie czyta, możesz się pocieszyć, że z takim samym z a p a ł e m czytałby i Eliota, i Faulknera, i Juškaitisa, i Stary Testament, i najzwyklejszą anonimową skargę, i indulgencję z odpuszczeniem grzechów, tylko tym możesz się pocieszyć, Ogień strawiłby i boski poemat Homera, i biurokratyczne pisemko drobnego urzędniczyny czy wypociny grafomana, nawet krzyżyk niepiśmiennego, i ten by strawił, ten oznaczony krzyżykiem tajemny znak...

I prawie zasypiając, jeszcze dodaje: tam, na wysokościach, wszyscy poeci są do-brzy, wszyscy spaleni są najlepsi, wszyscy są równi przed Bogiem, przed śmiercią... niech to ci będzie pociechą... może ośmielisz się wrócić do... papieru... może cię piorun nie strzeli... niech to ci będzie pociechą... może kiedyś znów będziesz pisać pisać pisać radośnie... pisać... ra... płynie Ra przez ocean... faraon na polowaniu... złoto... świeci... o... gień...

Nagle, jakby mu ktoś igłą w piętę ukłuł, Tadeusz wskakuje, pędzi do biurka, chwyta ołówek i szkicuje, obraz płonącej książki tworzy, szkicując mruczy: i znów będziesz pisał, na pewno będziesz, z lewa na prawo, jak prawdziwy Łacinoeuropej-czyk, tylko z lewa na prawo, niech sobie Japończycy piszą w dół z wysokości, niech spadają, a ty tylko po łacińsku, łacińskie modlitwy, łacińskie święte księgi, tylko z lewa na prawo, mruczy i szkicuje, trze palcem, przekreśla, niszczy, co był nary-sował, i znów rysuje, znów wyciera i mruczy: wiem, że będziesz pisał, będziesz, jakbyś na kolanach stacje Męki Pańskiej z babunią obchodził, spódnicy babuni uczepiony, wszak i wtedy już pisałeś, i nieważne, że nie na papierze, pisałeś jak krwawymi kolanami po żwirze, tak i dalej pisać będziesz, i nikt ci nie zabroni, bo twoje kolana twoja Męka Pańska twój ogień i twoje książki, z prawa na lewo pisać będziesz zgodnie z ruchem wskazówek zegara z lewa na prawo w krąg pisać bę-dziesz w krąg wokół lampy śródziemia w krąg wokół swojej bolącej głowy w krąg wokół ziemi księżyca i słońca...

Nieufny, przeczytawszy zanotowane tu majaczenia Tadeusza, spytałby: Po co te wszystkie szczegóły? drobiazgi? po co to majaczenie? nie zechciałby pan, panie Tadeuszu, wyjaśnić?

I Tadeusz wyjaśniłby, na pewno by nie odmówił Nieufnemu pomocy, spokojnie by wytłumaczył:

Może panu to spalenie książki przypomina odwagę szaleńca, ale, wie pan, żad-na to odwaga, chciałem się przekonać, na własne oczy ujrzeć, jak czyta ogień, po-nieważ wszystkie palone na stosie książki w Średniowieczu, w latach III Rzeszy to była dla mnie dotychczas mglista abstrakcja, nierealny, nie istniejący obraz szaleń-stwa człowieka, jakiś niepojęty symbol, ja zaś pragnąłem jedynego powszedniego realnego d o w o d u, i się przekonałem, na własnej skórze, jaki bezlitosny jest stosunek ognia do naszych prac, doniosłych i marnych, do tak starannie chronio-nych dóbr: bibliotek, archiwów, tajnych zbiorów pism... spróbowałem przeniknąć we wnętrze ognia, jakby od wewnątrz spojrzeć na samo palenie się, na czasownik „palić się”, tylko jeden raz... a może to była swego rodzaju próba? wszak proroctwo głosi, że tym razem od ognia, nie od wody zginiemy ze wszystkimi swoimi manu-

Page 182: Naszyjnik z wilczych zębów

182

Leonardas Gutauskas

skryptami, wielkimi dziełami, z nieocenionymi skarbnicami ksiąg, wieżami myśli i ze wszystkimi swoimi aktualnymi drukami publicznymi, dlaczego tedy nie urzą-dzić próby? no, a obfitość szczegółów – to tylko dla przygłuchego ucha, niech się pan nie obrazi, obraz palenia książki jeszcze nie tylu szczegółów wymagałby, eee, mój to tylko sama powierzchowność, sama gruba kreska, sam tylko widoczny dla oka zarys zaznaczony, chcąc i początek i środek i zakończenie-kulminację opisać, musiałbym mieć oko sokoła, słuch nietoperza, węch psa, a może i świni, podobno świnie lepiej od psa narkotyki potrafią wywąchać, a że szczegółów, drobiazgów dużo – to tylko tak się wydaje, ponieważ, na przykład, sam początek palenia się rogów kartek książki, samo uwiecznienie ich zrudzenia i zezłocenia, proszę mi wybaczyć takie określenia, są nie do ujęcia w słowa, samo tylko sczernienie wy-magałoby literek wielkości pchły, śladki pchlich nóżek upstrzyłyby dziesięć stron, a ja tylko po samym wierzchu się prześliznąłem, widać, człowiekowi tylko tyle jest dane – i widzimy gorzej od ptaków, i słyszymy słabiej od nietoperza, i kompletnie nic wywąchać nie potrafimy, możemy dzień w dzień w jakiej fermie nawóz miesić, zapachu nie czując, możemy w ugnojonych butach do łóżka wleźć, a pan tu mówi „dużo szczegółów, drobiazgi”...

Po takim oto wyjaśnieniu Tadeusza może by i Nieufny uwierzył, że opis spale-nia jednej książki dorównać może pożarowi światowemu, a uwierzywszy może by powiedział: Smutna, wiadomo, perspektywa, dzięki Bogu, że na razie tylko ze sfery fantazji, choć początek, trzeba przyznać, już dawno został zrobiony: psychoza pa-lenia książek w czasach dawniejszych i, za przeproszeniem, spalenie przez jednego półgłówka poetę własnej książki, że tak powiem, dwa bieguny, północny i połu-dniowy, a pośrodku – ukryty ogień... ale, niech pan powie, to nie ma wyjścia?

Tadeusz pomyślałby, zapaliłby, koniecznie łyknął z buteleczki świętego szata-na, podrapałby się palcem w początki łysiny na czubku głowy i powiedziałby: Nie wiem, jak dla kogo, dla mnie chyba jakie takie wyjście by było: wrócić na wieś, do stojącej w Pokopiach małej, do połowy już w glinie osiadłej chatki, już pustej, z za-bitymi oknami, już zapomnianej siedziby duchów, wejść na strych i zacząć grzebać w kurzu, w paździerzach, w starej słomie, i szukać szukać szukać, i znaleźć tamten gruby, zrudziały zeszyt, który kiedyś, jeszcze dzieckiem będąc, ukrył, w obawie, żeby stryj Jakub nie znalazł i nie odebrał, bo w tamtym zeszycie butwieją spisane wtedy pieśni ludowe, ale nie stare, nie starodawne, a te leśne, straszliwej smutności pełne, szloch serca, i jedna pieśń, którą śpiewała gimnazjalistka, wlazłszy do komi-na płonącego domu, znaleziono ją z tym zeszytem z pieśniami, spragnioną, ale nie spaloną n i e s p a l o n ą, ach Boże, n i e s p a l o n ą, „krzyż pochylony nad moim grobem... ”, Boże najmilszy, i pieśni się nie spaliły, i dziewczyna – zwalono komin, a ona śni śni i w snach swoich śpiewa „krzyż pochylony nad moim grobem... ”, ach, Nieufny, tam oto, na strychu, w kurzu i paździerzach kryje się moje wyjście, a wyj-ścia innych też pewnie gdzieś się kryją, wyjście jednego jest może w jakimś odpor-nym przez wieki na ogień krzyżu, innego w jakiej palonej i nie spalonej dzwonnicy, trzeciego i czwartego – w niemożliwej do spalenia pieśni Maironisa „Litwa kocha-

Page 183: Naszyjnik z wilczych zębów

183

Naszyjnik z wilczych zębów

na”, tak każdy mógłby znaleźć swoje wyjście, a wiele wyjść jak deszcz, jak letnia nawałnica zagasiłoby każdy Ogień, bo od takiej ulewy dreszcze by po plecach anio-łów biegały, z oczu anielskich łzy by się polały, nie niebiańskie, z ziemi czarnej łzy, bo tamten deszcz podobny do mętnej gorzałki, gorzałki czerwonej, gorzałki żółtej, w której utonął wtedy świat i wszystkie ognie, wszystkie statki transoceaniczne i wszystkie sygnały, i znaki przybyszów z kosmosu, i gwiazdy z księżycami, ze słoń-cami, z górami i z pustynią, którą bardzo dawno temu chadzał Bóg... moje wyjście tam, na strychu, w tamtym zeszycie, do którego Tadziuk Szymona dorobił twardą okładkę i podpisał PIEŚИI, ach, Boże, „N” koniecznie na odwrót – tyle wtedy jeszcze tych nauk zakosztował... I ja wierzę – nadejdzie taki dzień, a może wieczór, kiedy koniecznie wejdę na ten zapomniany strych, wierz mi, Nieufny, ostrożnie po zgniłych szczeblach, bosy stąpać będę po paździerzach i słomie, uklęknę w ciem-nym kącie i rękami rozgrzebię kurz, dołki pamięci wykopię, odkopię przeszłość, aż do desek się dokopię i z n a j d ę...

Mówi Tadeusz, Nieufnemu swoją nadzieję ocalenia wyjaśnia i nie wie siwo-głowy półgłówek pacykarz wierszokleta, że po latach, na strych wszedłszy, nie znajdzie skarbu, nie znalazłszy, przeklnie cały mysi i moli ród od początku do końca świata, nie wie, że uklęknie i będzie płakać jak dziecko, tylko cicho, żeby stryj Jakub nie zmartwychwstał, żeby Ewa Maria się nie obudziła, cicho, cicho, ciszej od myszy, którą przeklnie... prawie nieprzytomny usiądzie na starej słomie, plecy o rozsypujący się komin oprze, wspomni słowa staruszka Andersena „co było, minęło”, i płakać, płakać będzie jak małe dziecko, i, ach, szczęście, szczęście, moc boska, łzy te, łezki dziecięce, jak letni deszcz zmyją, usuną ciężki kamień, jaki dwadzieścia osiem lat na sercu leżał, że nie pojedzie, nie odgrzebie, nie przytuli, nie pocałuje tego zeszytu, tego swojego ocalenia... tylko łzy są w mocy zmyć ciężar, kamienie, skały, góry i ołowiane powojenne niebo, tylko tam, na strychu, Tade-usz zrozumie, że łzy dziecka to ta sama nawałnica modłów ludzkości, która ugasi każdy Ogień, zrozumie, że przez te dwadzieścia osiem lat droga relikwia we snach strona po stronie, słowo po słówku, rauda po raudzie wrosła w jego, Tadeuszowe, serce, zapuściła korzenie, zazieleniła się, okryła kwiatami i teraz już nigdy nie zo-stawi go samego na świecie oko w oko ze strasznym, wszystko trawiącym ogniem... tylko tam, na strychu starej chatki Ewy Marii, zrozumie, uświadomi sobie, pojmie: słowa PIEŚNI na wieki przeniknęły w jego serce, nic i nikt ich już stamtąd nie wydrze, więc może i dobrze, że myszy te raudy przeczytały, może i zwierzątka poczuły głębię bólu duszy człowieczej, ach, myszy, myszęta, powie z zamkniętymi oczyma, najpewniej żeście literki pieśni w ziemi zasiały, wschodzą z nich teraz żyto dzika róża dęby, dobrzeście zrobiły, małe stworzonka ciemności, że ukryłyście, że nie znalazłem, gdybym znalazł, może by w serce nie wrosły, w studni szufladki by utonęły... i przepadły... bez śładu w niebie by przepadły... A myszy tymczasem szeptać będą piskliwie: Nie gryź się, Tadziunia, połóż się na paździerzach, zaśnij, my będziemy czuwały, nikomu nie pozwolimy skrzywdzić sieroty, śpij... Aa aa aa, kotki dwa, szare, bure obydwa...

Page 184: Naszyjnik z wilczych zębów

184

Leonardas Gutauskas

Dziś, w zimową noc 1973 roku, Tadeusz rozumie, że to były dziecięce przywi-dzenia, ale wtedy, w szpitalu w powojennym Kownie, wszystko widział z otwarty-mi oczyma, wszystko ze szczegółami, wydawało się mu, że sięgnie ręką i dotknie tego, co widział – takie wyraźne były te obrazy przed oczyma. Dziś Tadeuszowi jest jasne, jak głęboko musiała być zraniona dusza dziecka, żeby z otwartymi oczy-ma takie okropności oglądało, ach, jak głęboko wbić się musiał cierń czasu w serce, głęboko, nie do wyrwania, jakim gorzkim smutkiem musiało być przepełnione serce dziecka, że ojca, Szymona ukochanego, z otwartymi oczyma ginącego wi-działo, ach, wszystkożerna rdza powojnia, to jej kolorem naznaczone są owe Trzy Widzenia, trzy sny z otwartymi oczyma, całe twoje dotychczasowe życie mieści się w tych Trzech Perłach, nanizanych na drut kolczasty, trzy oddalające się i zbli-żające gwiazdy, jeszcze nie nazwane ciała niebieskie, oświecające kurz, myszy na strychu, pajęczyny, pleśni bezdennych miejskich suteren i krew niewinnie przelaną, Trzy Perły, z oczu Ewy Marii wypadłe, trzy świeczki pamięci na ostrzach Siedmiu Mieczy...

przy zagasłym ognisku w samojedzkiej jurcie skórzanymi rzemykami do słu-pa przywiązane dziecko widzi jak trzech szerokotwarzych wąskookich w futrach ostrzy noże słyszy jak wiatr w ściany jurty uderza niby w straszny oblodzony bęben niewidzialne ręce niewidzialne pięści kata biły dziecko czuje że to niewidzialna siła chce je porwać i zanieść tam gdzie lody i śniegi dalekie i tam zmienić w oko foki w bijące z przerębli w serce szklane oko śliskiego stworzenia dziecko widzi niedu-żą główkę foki głowa się pokazuje i znów w przerębli znika nagle od oka foczego w jurcie staje się jasno zwierz przepada i znowu ciemno się robi i znów jaśnieje we wnętrzu samojedzkiej siedziby a potem w ciemności tylko ostrza noży błyskają i słychać odgłos ostrzenia żelaza to mnie zbierają się zarżnąć myśli dziecko zarżną mnie i ugotują w kotle czarnym nad ogniem jak Baba Jaga Jasia ugotować chciała i dziecko już woła taaaaatuuuuuś tu jestem ale to tylko wichura tak wyje i jęczy a z otwartych ust dziecka najmniejszy dźwięk się nie wydostaje to tylko jemu tak się wydaje że woła a wichura znów nie wołaj Tadziuuuuniaaaa taaaaatuuuuuś nie usły-szy on teraz daleko wilki go gonią rozwiąż dzieeciiinooo rzemyki skórzane zaniosę cię do taaaatuuuusiaaa jęczy kusi wichura szepcze wśróóód looodóóów bęęędzie-eeesz ookieeem foooczyyyym tylkoo wteeedyyyy taaatuuusiaaa zoobaaaaczyyyysz szepcze zawieja jęczy lecz dziecko nie słucha chciałoby uszka zatknąć tylko ręce rzemykami związane chciałoby powiedzieć wichurze żeby precz leciała bo tatuś już blisko nie ty wichuro uratować mnie możesz tylko tatuś on jeden nikogo się nie boi nagle przez drzwi jurty wpada jeleń Jeleń Dziewięciorogi jak w tej pieśni jeleń myśli dziecko i tamten miał dziewięć rogów i u tamtego na rogach ogień się pali kowali-ki kują wbiegł i stanął dziecko widzi jak z oczu jelenia na ziemie w jurcie lodowej perły spadają perły prawdziwe myśli dziecko jak na Zielone Świątki jak w koralach babuni oczy zmrużywszy żeby nie zapłakać samemu dziecko widzi że głowa jelenia to głowa tatusia nogi tułów rogi nawet uszy zwierzęce tylko twarz tatusia chciało-by dziecko podbiec objąć przytulić się pocałować ojca tak dawno widzianego ale

Page 185: Naszyjnik z wilczych zębów

185

Naszyjnik z wilczych zębów

rzemyki nie puszczają i nogi lodowate i ręce i cała cała pierś oblodzona i jeleń też chciałby do dziecka podejść kopytkami złotymi szadź strącić ale stoi jak zlodowa-ciały jak skamieniały z białego kamienia i tylko krzyk dziecka który nareszcie się wyrwał z piersi lodowej jak mól złocisty między nimi lata w półmroku jurty świeci się nad zasmolonym kotłem polatuje kręgi zatacza i nagle tamtych trzech w futrach z mroku się wynurza nie zdąży dziecko pomyśleć a co teraz będzie, jak ci już się rzucają oto jeden do jelenia podbiega do Jelenia Dziewięciorogiego i nożem uderza oto drugi prosto w serce cios mu nożem zadaje a w sercu dziecka ból taki że tchu złapać nie może tylko usta otwiera a trzeci napiera i na ziemię obala zmęczonego jelenia taaaatuuuuuuś z ostatnich sił dziecko krzyczy ale tamci już plamistą złoci-stą szronem pokrytą skórę zdzierają już ucinają gło... w oczach dziecku ciemnieje jak w oczach tłustej foki pod wodą głęboko otwarłszy oczy już widzi skórę jelenią plamistą do ściany jurty przybitą widzi rogi jak się w kotle gotują chwytają dziecko i war zielony śmierdzący zalewa już pierś już po szyję już słyszy mlaskanie chru-panie łykanie jak dziki za płotem babuni słyszy czuje zapach gotowanego mięsa i znów go wyciągają a dym z ogniska aż dusi już tonie już się pogrąża a woda taka lodowata l o d o w a t a...

Dziś Tadeusz wie, że to było majaczenie dziecka w powojennym kowieńskim szpitalu, wie, że chłopiec, szponami losu szarpany, więcej w szpitalach czasu spę-dzał, niż na wolności: rwany, żądlony, w dłuż i w poprzek nożami pocięty, wrząt-kiem wyłysiony, gwoździami pokłuty, kamieniami bity, rzekłbyś, bez ojca, bez matki się rodził, bez ojca, bez matki chodzić zaczynał... Wspomina:

między śmiercią i życiem, tracąc przytomność i rzadko ją odzyskując, przez mgłę na świat, na twarz matki patrząc, przez tę mgłę urywki cichych słów matki słysząc: „Tadzik, Tadzik... dlaczego nie słuchałeś... przecież mówiłam... Boże, wró-ci ojciec, co ja mu powiem... Tadzik mój najdroższy... ”

Wspomina:już do ojca, po jego powrocie za rok, w kuchni: Dobre było dziecko, zawsze po-

słuszne, zawsze pomagało, nie zostawiało samej... nie wiem, może kto kazał? sam wiesz, bieda sama przychodzi, nie proszona... pomyśleć tylko, na kościół Zmar-twychwstania, Boże Boże, dzięki ci, że nie z samej wysokości, nie z wierzchołka wieży... byłoby po dziecku, widać, strzegł Najwyższy... flaga w nogi się zaplątała, koledzy w wózku przywieźli, zapukali do drzwi i uciekli... ledwie nie oszalałam... cały we krwi... na kamienie, widać, spadł...

I ojca słowa wspomina:Tadzik, gdzie jesteś, chodź tu, podszedł, milczy, nic nie mówi, głowa spusz-

czona, czy nie pisałem w listach, żebyś był dobry, mamy słuchał? j-j-j-a-a-a, słyszy Tadzik słowo i znów słowa matki: widzisz, jak się zacina... co za bieda w szkole... na wszystkich lekcjach tylko pisemnie odpowiada, nic powiedzieć nie może... i znów słowa ojca: myślałeś, Tadzik, że flagę wywiesisz i nie będzie Ruskich? jutro rano oj-ciec wróci? co? czy tak? Tadzik milczy, nic nie mówi, ze wszystkim się zgadza, żeby tylko nie wypytywali, puścili, nie męczyli, i tak tej męki ma po uszy, po dziurki

Page 186: Naszyjnik z wilczych zębów

186

Leonardas Gutauskas

w nosie... ale ojciec dalej ciągnie: czy uczyliście się Donelaitisa? przypomnij sobie: miechy są dobre, by w kuźni w nie dąć, pod wiatr w nie dmuchać próżne zajęcie... rozumiesz? Tadzik milczy, nic nie mówi, wszystko teraz rozumie, ale milczy, nie mówi, że rozumie, głowa strasznie go boli, chciałby się położyć, już idzie, ale oj-ciec: podejdź bliżej, podchodzi, oj ty sierotka moja kochana, obejmuje, przyciska, i Tadzik czuje, jak gorące łzy spadają mu na głowę, akurat na bolące miejsce, na ranę, i boleć przestaje, łzy jak balsam, jak jedwab najcieńszy na miejsce bolące... i Tadzik już płacze, i matka... i wieczór za oknem deszczem płacze... ciężkimi oło-wianymi łzami płacze wieczór...

Wszystko pamięta, jakby to wczoraj było, bo cała przeszłość to zaledwie dzień wczorajszy, to tylko próg przed dniem dzisiejszym: we snach, w widzeniach to próg, którego prawie nie ma – taki starty, zdeptany bosymi i obutymi stopami, pra-wie nie istniejący, w życiu zaś – wysoki, potrzebujący wysiłku, ale też pokonywany bez trudu...

Za co? pyta. I powtarza: Za co? I widzi, jak wszystkie noże, kamienie, siekiery, obcęgi, szczątki samolotu, odłamki granatu, wrząca maź grzybowa, szkło butelek, kamienie brukowe – całe to bogactwo, tak skrzętnie przez los gromadzone, już się toczy ze stromej góry, już leci w najdalszy zakątek zapomnianego nieba, i wszystkie Tadzikowe blizny, strupy, guzy, sińce, rany – cały ten diabelski tatuaż również leci w dół w ten zakątek niebieski, oddala się bezpowrotnie, przepada...

Dziś Tadeusz rozumie, jak się narodziły tamte Trzy Widzenia, dziś wszystko jest takie proste: trzy listy od ojca, przeczytane przez matkę, wysylabizowane w szpitalu w godzinach odwiedzin chorych – oto i cała tajemnica. Jeden list o Samojedach, ognisku w jurcie, jeleniach, czarnym kotle, podwieszonym do dachu jurty, zamieci. Drugi list o podróży w wagonie bydlęcym, wciąż na północ, na północ, mimo złotej iglicy Admiralicji, mimo Ermitażu ze śpiącymi sfinksami na brzegu rzeki. Trzeci list o ucinaczach głów, zbójach, gospodarzach baraków, władcach życia, cza-rownikach, magach. I wszystkie trzy listy, przeczytane przez matkę w szpitalu to jedna rzeczywistość, z kowieńskimi ulicami przemieszana, z modlitwami babuni, z przekleństwami stryja Jakuba i wybuchami w lasach, jeden nieskończony łańcuch czasu, brzmiący w skroniach rytmem lodowych bębnów, łaskoczący w nozdrzach zapachem lampy naftowej, gryzący serce zębami paców, strzykający w kościach od-marzniętymi nogami niedźwiedzia Franciszka, drżący w palcach drżeniem palców matki, kiedy, płacząc cicho, czytała te listy, jarzący się w oczach światłem tamtych wyłupionych oczu, jeden łańcuch, jeden oszroniony drut kolczasty...

Tadeusz wyraźnie pamięta dzień po Upadku z wieży kościoła Zmartwychwsta-nia: do szpitala przychodzi matka, siada przy łóżku, gładzi chorego po głowie, po włosach, drżącą ręką wyciąga trójkąt listu i trzęsącym się głosem, sylabizując, czyta, czyta cicho, żeby pielęgniarki nie usłyszały (akurat słuch ścian był wtedy doskonały), czyta i płacze, i Tadzik płacze, może by i ściany płakały, gdyby mama nieco głośniej czytała, czyta... a przez łzy – cała wiązka obrazów: wciąganie flagi niepodległej Litwy na wieżę kościoła Zmartwychwstania, wielki upadek-lot nad

Page 187: Naszyjnik z wilczych zębów

187

Naszyjnik z wilczych zębów

Kownem, nad dwupiętrowymi kamieniczkami i nad malutkimi, pochylonymi drewnianymi chatkami, nad głowami woźniców, gównowozów, szewców, ulicznic i nieszczęśliwych wdów, i wdów słomianych. Już w trakcie czytania przez matkę w oczach Tadzika skrzyć się zaczynają lody, zawieja śnieg pędzi, a kiedy wyszła, już pod wieczór, kiedy w szpitalu nastała cisza, wszyscy niby zamarli, i pielęgniarki, i lekarze, i konowały (i takich w tamtych czasach nie brakło), kiedy przez otwarte okno na salę, dokładniej byłoby powiedzieć, w koniec korytarza, dotarła pierw-sza fala wieczornego chłodu, wtedy Tadzik miał pierwsze widzenie. Dziś Tadeusz nazywa je Widzeniem Syberyjskim. Drugie nawiedziło dziecko w Wieprzach, po drugim liście ojca. Matka przesłała trójkątny liścik na wieś, włożywszy do koperty, list czytał stryj Jakub:

założył okulary, których jedno ramiączko było złamane i związane sznurecz-kiem (były to okulary babuni, patrząc przez nie, wyszywała owe srebrne lwy z czerwonymi językami; były jak lwy z bajek Basanavičiusa), ten instrument do patrzenia trzymał się dobrze dzięki garbowi na stryjowym nosie, garb stryj Jakub nażył w niepamiętnych czasach swojej przedwojennej młodości, kiedy kilku chłop-ców z Wieprzów wybrało się za Świętą do wioski starowierów na tańce, w tam-tych szczęśliwych czasach znaczyło to: pobić się, stryj czytał powoli, prowadząc palcem po linijkach i ciągle klnąc, ciągle spluwając, kilka razy nawet się popłakał, wzdychał „Szymonie, Szymoniku” (Szymonikiem nazywała ojca babunia), czytał, ciągle zaciągając się swoim straszliwym tytoniem, od którego myszy martwe pa-dały, czytał nie śpiesząc się, jakby co słowo krok w kierunku Sybiru stawiał, jakby miał z ostatnim słowem do baraku wejść i pięścią złodziejską zgraję rozpędzić, brata z niewoli wyzwolić, dla dziecka, które akurat wtedy gorączkę miało, koklusz przechodziło, to stryjowe czytanie to była czysta męka – czyta i doczytać nie może, ciągle w tym samym miejscu, a dziecku tak ważne jest jak najszybciej wszystkie-go się dowiedzieć, ale lęka się poganiać, uszy i tak już naciągane, aż czerwone od codziennego ciągania Jakubowego, nie uszy, a dwa skrzydła wiatraka, słucha więc, dech wstrzymując, a dech niedobry, gorący, spragniony, cierpi jednak, słucha, skrzydła wiatraka na wiatr stryjowego głosu obróciwszy... i już tej samej nocy miał drugie widzenie, które dziś Tadeusz nazywa Widzeniem Wieprzowskim...

jedziemy mówi ojciec siadaj synku przysuń się bliżej nie będzie tak zimno ale chłopcu zimno już dawno w sopel lodu się zmienił i tatuś jak sopel tylko wartownik w bramie nogi rozstawiwszy paruje gorący jak ogień w piecu patrzy dziecko i myśli tak nie bywa jak to wychodzi jeden lodowaty a drugi gorący widzi jak płomień prosto z gardła wartownika bucha ale ten płomień buchnie wyrwie się od paszczy wartownika mat’ mat’ podleci nieco i w kaskadę lodową się zmienia a innym znów razem w kłąb śnieżynek które nie wiadomo skąd się wzięły wiatr kiedy niesie kiedy niesie ten śniegu kłąb i oto obaj z tatusiem już po pas w śniegu już prawie zaśnie-żeni ojciec szepcze śnieg dobry nie chce żebyśmy obaj zamarzli może i wartownik też nie zły tylko mu kazano nas strzec może i on nas żałuje nie chce żebyśmy w lód się zamienili kiedy ja już się zamieniłem krzyczy dziecko patrz już lodowy jestem

Page 188: Naszyjnik z wilczych zębów

188

Leonardas Gutauskas

to ci się tylko tak wydaje mówi ojciec jesteś żywy jeszcze nie lodowy Tadziunia wie że obaj jadą pociągiem a wartownik z nimi dziecko pamięta jak ojciec w ostatniej chwili wyciągnął z wagonu ręce i chwycił stojącego na peronie syna mama babunia i garbata Zabelka pozostały dziecko słyszy głos matki Taadziiik więc mówi może ja wysiądę słyszysz mama woła może ja nie pojadę jakże mama sama żyć będzie jak beze mnie w piecu wypali jak wody przyniesie ja zostanę ale ojciec uspokaja prędko wrócimy długo wśród lodów nie będziemy jak tylko wartownik ukryje nas w śniegu od razu do domu pójdziemy piechotą dojdziemy po torach po torach żeby nie zabłądzić i oto obaj już są pod śniegiem już nikt ich nie widzi ktoś pyta gdie tie dwie sobaki ale wartownik nie odpowiada milczy tylko śniegiem z gardła sypie żeby jeszcze głębiej mogli się z ojcem ukryć ja popełznę pierwszy a ty nie zostawaj z tyłu mówi ojciec i już pełznie z początku Tadzik jeszcze widzi oddalające się nogi ojcowe widzi zsiniałe od mrozu palce nóg wie więc dokąd ma pełznąć patrzy na krwawo-sine podeszwy i pełznie i ciągle myśli żeby tylko nie zostać w tyle zabłądzę w śnieżnych ciemnościach za mną synku słyszy zduszony głos ojca ale nóg już nie widzi tylko kropelki krwi na śniegu drogę wskazują żeby tylko w tyle nie zostać po-wtarza słabnące dziecko za mną synu słyszy coraz bardziej się oddalający głos ojca już jakby zza gór zza mórz szumiących ten głos dobiega ale dziecko tak prędko nie potrafi sił brakuje myśli gdzie te moje męskie siły się podziały tatuś mówił prze-cież że mam męskie zdrowie ale czuje że słabnie czuje że kolana już zakrwawione jak u jałmużników nad Cedronem na Zielone Świątki w Wieprzach ale pełznie nie poddaje się jak postrzelony szczeniak z ostatnich sił się stara i ciągle szepcze dogonię dogonię nie zabłądzę kropelki krwi mnie zaprowadzą nie zabłądzę i już nie wie chłopiec który dzień i którą noc tak pełznie tylko czuje że bardzo bardzo powoli do przodu się posuwa jakby wciąż w miejscu już mu strach żeby ojciec nie zostawił woła więc taaatuuuuuś ale tylko lodowe echo od zatkanych śniegiem uszu się odbija tylko jego własne wołanie ale pełznie rączkami śnieg rozgrzebuje i nagle widzi ogromną głowę ojcową podobną do białej głowy wilka z bajki i usta otwarte szeroko dziecko strach wielki ogarnia woła więc taaatuuuuś to ja czy nie poznajesz ale wilk milczy zbliża się podchodzi milcząc dziecko czuje że już jest między wil-czymi kłami już w straszną jamę spada i już nic nie czuje nic nie widzi ściemniało wszystko i śnieg sczerniał i krew...

Dziś Tadeusz wszystko pamięta i wszystko rozumie: niewidzialny ktoś, który w Kownie dziecku w ucho szeptał „zawieś, Tadzik, flagę, nie bój się, zawiesisz i przepadnie ruskie wojsko, wszystkie czołgi stąd wyjadą, nie bój się”, ten sam ktoś i tu, w Wieprzach, podkusił: „Tadziunia, wleź na majak, nie bój się, szczebelki jeszcze nie zupełnie pogniły, ja cię przytrzymam, jak wleziesz, będziesz mógł cały świat zobaczyć i tatusia, na przestworzach syberyjskich węgiel w kopalni kopiącego, i babunię, w starowierskiej wiosce szyjącą, i stryja Jakuba, sieć na jeziorze zarzu-cającego, nawet odwrotną stronę księżyca będziesz mógł zobaczyć, nawet mamę w Kownie, jak wystrojona Aleją Wolności spaceruje, właź, nie bój się, ja przytrzy-mam”, wspomina, jak łatwowierny niby młody szczeniak już drapie się, już bose

Page 189: Naszyjnik z wilczych zębów

189

Naszyjnik z wilczych zębów

stopy na spróchniałych szczebelkach drabiny majaka stawia, a ten niewidzialny ktoś tylko udaje, że dziecko przytrzymuje, wysoko pod niebiosa je prowadzi, a po deszczu szczebelki śliskie jak kamienie w Rzeszance, jak stare podpory mostowe, na których tamten stary mosznę zawiesił, ale drapie się, wierzy, że pokonawszy wy-sokość cały świat ujrzy jak na dłoni, ktoś mu wciąż do ucha szepcze: śpiesz się, Ta-dziunia, już słońce nisko, po ciemku lękać się będziesz do góry wspinać, zostaniesz w pół drogi, śpiesz się, więc się śpieszy, widzi: niewiele już zostało – pięć, może sześć krótkich drabinek, śpieszy więc, w dół nie patrzy, tylko w górę spogląda, w niebo, na obłoki, wejdę na górę, myśli, wtedy dopiero się rozejrzę, teraz nie ma kiedy, śpieszy i widzi, jak na niebie pierwsze gwiazdy nieśmiało świecą, niby kotka okiem mrugają: „chodź, chodź, nie bój się, tu, na wysokościach, jest ładniej, jak na ziemi, pośpiesz się”, śpieszy więc... śpieszy... i już jak ptak postrzelony, jak gołąbek, który w Kownie z wieży kościelnej spadał... jak ptak... tylko lśniące w dole jeziorko jak jasny płomień w oczy odblaskiem uderza... i wszystko gaśnie...

Po tym właśnie Drugim Upadku miało dziecko Drugie Widzenie. Dziś Tade-usz wszystko pamięta: majaczył maleńki, nieprzytomny na wysokości niebieskie się wspinał, potem znów gorączkował strasznie, za co? innego pytania nie ma, tylko jedno za co? czy nie za dużo na główkę jednego człowieczka? tak dużo, że, zda się, dla kilku by starczyło, i jeszcze by zostało. Za co? pyta i słyszy wypowiedziane wtedy, po upadku, słowa stryja Jakuba: Gdyby nie Spiwak, po dziecku byłoby... ten browary rozbija, ludziom spokoju nie daje... nie jechałby stary browaru sprawdzać, nie znalazłby dziecka – byłoby już po dziecku... Słyszy słowa Jakuba i wspomina, jak po wyzdrowieniu zaniósł chłopczyk (tylko bardzo się zacinający) daną przez babunię miseczkę miodu, zaniósł do domu starego Spiwaka, do byłych czworaków dworskich, w których osiem rodzin starowierów mieszkało, zaniósł miód, podał staremu i powiedział: s-s-s-s-pppp-a-aa-sss-i-i-bbb-o, po rosyjsku powiedział, tyl-ko mocno się jąkając, tak mocno, że stary Spiwak pogłaskał dziecko po głowie i powiedział: Projdiot, potierpi, przejdzie, Tadziunia, pogłaskał po głowie, jedną bardzo dużą starowierską łzę o klepisko czworaków rozbił, ale o majaku nie wspo-mniał, żeby dziecku bóle nie wróciły, wrażliwy był staruszek, bywało, nikt tak ci-cho dłubanką przez trzciny się nie prześliźnie jak on, jak jaki ptasi cień albo odbicie lilii w wodzie, tak cicho się przemykał, tak cicho wiosło z wody wyciągał – kropla nawet nie spadła, zda się, nie wodą, lecz w obłokach stary płynie...

A Trzecie Widzenie? kiedy go nawiedziło? po trzecim liście od ojca? czy tu czegoś nie poplątałeś? przypomnij sobie, przecież ojciec już był wrócił, już nie-postrzeżenie trybiki życia na Zielonej Górze go wciągnęły, już zapomniał o swej śpiewce: „Nie będę żył, nie chcę, po tym, co widziałem, nie będę żył”, żył, jak i inni wycieczkowicze, co do domu powracali, tylko bardzo, ach jak bardzo pił, może i dobrze, że pił, gdyby nie pił, może byłby kogoś zarżnął albo jakiemu brzuchatemu gówniarzowi głowę, jak tamten Rusek, uciął, dobrze, że pił, że się napił do syta, że ból przepił – tylko sumienia nie!

Trzecie Widzenie zastało dziecko znienacka... ale czekaj, znowu coś plączesz,

Page 190: Naszyjnik z wilczych zębów

190

Leonardas Gutauskas

karty pamięci mieszasz, napnij struny, wspomnij, przecież to już było w Wilnie, w więzieniu na Łukiszkach, na narach, wspomnij, czy nie szesnaście miał wtedy Tadzik lat? może siedemnaście? nie plącz, nie po trzecim upadku, nie po trzecim liście od ojca nawiedziło, teraz już młodzieńca, nie dziecko, to Trzecie Widzenie, wspomnij czas, którego nikt wykasować nie zdoła jak rysunku gumką, jak szkicu w napadzie szaleństwa narzuconego, po co więc kasujesz? kogo chcesz oszukać? siebie? świat? pamięć babuni? garb garbatej Zabelki? wspomnij:

Tadzik leżał na narach, litewskiej pryczy, i mówił w duchu do siebie: błaźnie nieszczęsny, komu potrzebne były te głupie twoje sztuczki? mówisz, nie wiesz, twierdzisz, że to były tylko wygłupy, żartujesz, że to szatan, elegant garbaty, cię podkusił, ale gdzie się podziało tamto dziecko, które potrafiło klęknąć jak jagnię, potrafiło wziąć kłos żyta, rozetrzeć go na dłoni i wydmuchawszy plewy wsypać ziarna do ust, gdzie teraz tamten chłopczyk? zabrał rogaty niewinną duszyczkę, ach, błaźnie, nawet sam nie zauważyłeś, jak zostałeś ściągnięty na dno, czym ci zawinił ten studencik? tym, że rozmawiał po rosyjsku? sądziłeś, że zapłacisz za krzywdy ojca? co odpowiedziałeś na pytanie: „Tak wy, znaczit, nacjonalist?”, mil-czałeś jak ziemię sprzedawszy, sam nawet nie wiedziałeś, jeszcze nie wiedziałeś, za co go tak skopałeś, skąd w tobie tyle złości, tyle nienawiści, może wyobraża-łeś sobie, że jesteś mścicielem? ale dlaczego zapomniałeś modlitwy Ewy Marii? dlaczego zapomniałeś jej dobroć, wyprawy do starowierskich wsi? tak do siebie mówi, leżąc na pryczy w samym centrum Wilna, w starym, jeszcze z carskich cza-sów więzieniu... i właśnie tam, akurat tam, zimą 1957 roku (nie od razu po wojnie, nie po trzecim liście od ojca, ale właśnie tam, w więzieniu), nawiedziło go Trzecie Widzenie, a że była to ta sama syberyjska kraina, te same lodowe przestrzenie, te same baraki, to niczyja w tym wina, nikt bowiem i nigdy nie potrafiłby opisać, jak głęboko w kości Tadeusza, w krew, we wszystkie naczyńka sercowe wżarły się (i pozostały) aresztowanie niewinnie oskarżonego ojca, zesłanie, trójkątne listy, łzy matki, łzy babuni, przekleństwa Jakuba – cały ten przeklęty czas: wżarły się na amen (może to właśnie stąd ta złość duszy: ta beznadzieja? to pragnienie zemsty? ta niewiara w dźwięczne hasła i obietnice? kto wie, może serce Tadzika zmieniło się już wtedy w mały trójkątny liścik z Syberii? któż teraz może wiedzieć, jeśli sam Tadeusz nie wie, wytłumaczyć nie potrafi?)...

Trzecie Widzenie nawiedziło Tadzika po kolejnym przesłuchaniu: śledczy dopy-tywał się ciągle, czy Tadzik nie nacjonalista (widać, wiedział kojot, że ojciec białe niedźwiedzie pasał?), wciąż się dopytywał, kto go nastawił przeciwko wielkiemu przyjaznemu narodowi, wyzwolicielowi narodów, narodowi z zacofania wyciąga-czowi, narodowi pokoju miłośnikowi (Tadzik tych pytań nie słyszał, tylko w myśli powtarzał: za co ojca? za co nosicieli książek? za co ojca? za co nosicieli książek?), dopytywał się, może go urobił jakiś wyzyskiwacz z czasów burżuazyjnej Litwy, który się jeszcze uchował i który przed wojną pił krew robotniczych dzieci, podczas wojny zaś – krew dzieci innego narodu? ale Tadzik milczał. Odprowadzony z powrotem do celi, rzucił się na pryczę i tak mu się zrobiło siebie żal, że choć wyj... i wył wył wył ję-

Page 191: Naszyjnik z wilczych zębów

191

Naszyjnik z wilczych zębów

czał (koleżki z celi chcieli już strażnika wołać – sądzili, że Tadzik nie na żarty zmysły postradał), któż teraz wie, któż może odgadnąć, czy nie to właśnie wycie przywołało Trzecie Widzenie? Jęcząc, rzucając się na pryczy zapadł w sen, pogrążył się w nim, i już nie stało grubych murów łukiskich, żelaznych drzwi, strażników za drzwiami, mordy śledczego, lampki Iljicza pod sufitem, nie stało niczego, tylko...

długi z gniłych desek zbity stół żelazem obramowany taki sam bardzo długi jak pociąg piec pod sufitem żarówka jak oko pająka a do żarówki przylepiony całym ciałkiem pajęczym on Tadzik wisi siedzących w dole przy stole zbójów obserwuje wisi i wisząc czuje jak jego ciało jakimś straszliwym ciężarem nabrzmiewa czuje że jest już cięższy od najcięższego polnego głazu choć mały choć pajączek wisi gra-jących w karty obserwuje a patrząc wszystko rozumie to oni o głowę tatusia grają nie pozwolę myśli przeszkodzę a czterej królowie baraku pijani z przekleństwami na obrzękłych ustach z trzypiętrowymi czteropiętrowymi przekleństwami każdy przegrać się stara bo właśnie przegranemu przypadnie ucięcie głowy tatusia nie pozwolę mówi nie dam i już wie że przegra ten płowowłosy z kartą w żelaznych zębach zagryzioną ten którego buty z cholewami mocno błyszczą na którego ra-mionach futro z wydry płonie w ponurym świetle żarówki błyszczy który na go-łym brzuchu ma portret wąsatej bestii niebieskimi kropkami narysowany wie że na pewno przegra tylko ten nie inny a ktoś już szepcze w niewidoczne uszko pajęcze naszeptuje skacz bo będzie za późno skacz wal teraz akurat pora bo płowowłosy zaraz przegra skacz skacz skacz jak malutkim stalowym młoteczkiem ktoś w uszko pajęcze wbija skacz skacz w pajęczą główkę stuk stuk stuk skacz skacz skacz wal a on już się naszykował już celuje w czubek głowy płowowłosego nieco się prze-świecający zabiję szepcze zabiję nie pozwolę tatusia skrzywdzić zabiję i już od ża-rówki odpada już spada ciężki jak najcięższy polowy głaz w Pokopiach już leci i widzi jak płowowłosy powoli głowę podnosi zadziera do sufitu jak się rozdziawia jak żelazne zęby mu błyszczą a za zębami straszna otchłań bezdenna oczy krwią nalane a on już spada niepowstrzymanie w dół leci i rozumie że nie na głowę spada że nie zabije że sam przepadnie w tej otchłani powoli jak w najpowolniejszej naj-świętszej modlitwie spada w rozwartą paszczę leci...

Dziś Tadeusz wspomina, jak koledzy z celi zaczęli szturchać bredzącego więź-nia, ktoś wody w otwarte usta wlał, słyszy, jak jeden woła „Tadas! Tadas! prosniś!”, wszystko pamięta, nie pamięta tylko, czy się obudził w celi, czy już w więziennym szpitalu...

Wszystko pamięta, siedzi jak co noc przy biurku i wszystko wspomina, i znów sam do siebie mówi: powiedz, czy myślałeś, że przyjdzie ci po tylu latach, po tylu latach wykrwawionych, znów spadać z wieży kościoła Zmartwychwstania, z maja-ka? byłeś przecież pewien – jeden raz wystarczy, spadłeś, nie zabiłeś się, i te upadki na zawsze w przeszłości się pogrążyły, w studni, na której dnie błyszcząca mętna woda pamięci wygląda tak nierealnie, taka daleka, nieosiągalna, czy pomyślałeś, że to, co minęło, zatoczy krąg i powróci, powróci w tych samych nie spaczonych ob-razach, z tym samym kłującym w oczy blaskiem spadania ponad dachami śpiącego

Page 192: Naszyjnik z wilczych zębów

192

Leonardas Gutauskas

miasta? Nie sądziłeś przecież, że w rzeczywistość dnia dzisiejszego, taką gęstą, w gęsto zamieszkaną przestrzeń, tamte obrazy potrafią się wpisać, stanąć obok dnia wczorajszego, obok tej nocy jak równe obok równego, może jeszcze wyraź-niejsze, dźwięczniejsze i bardziej bolesne, niż ta noc. Nie przeczuwałeś, nie szyko-wałeś się, nie oczekiwałeś...

Trzy widzenia, trzy perły z naszyjnika Ewy Marii, trzy wilcze kły z naszyjnika Samojedki, trzy miraże – w jednej rzeczywistości. Trzy perły, które tak nieocze-kiwanie wyrzuciła morska fala, a tobie zostało pochylić się i podnieść, i ujrzeć lśniącą na ich powierzchni przeszłość. Nie myślałeś wcześniej, ale tej nocy możesz pomyśleć, możesz się zastanowić, dlaczego tamte majaki, imienniki Majakowskie-go, towarzysze walki herolda rewolucji, nie potrafiły wzbudzić rewolucyjnej woli narodu, nad Bałtykiem żyjącego? wszak takie majaki, takie latarnie stały w tamtych czasach na każdym wyższym pagórku i na Auksztocie, w okolicach Pokopiów, i na żmudzkiej ziemi, wszędzie, gdzie w tamtych czasach koniecznie trzeba było obser-wować z tych wież pełzający nisko, przy samej ziemi, naród, obserwować, jakby paść, żeby nie pobłądził, nie zagubił na sobaczych ścieżkach historii, żeby przy-padkiem nie wrócił do czasów minionego ustroju, śmierdzącego zgnilizną, rozkła-dem, zepsuciem, pleśnią, dlaczego mimo to pogasły te majaki, tą samą pleśnią się pokryły, uległy tej samej zgniliźnie, aż w końcu zbutwiały do szczętu, popadały, przepadły? oto pytanie! a może były stawiane tylko po to, by niewinne dzieci spa-dały na ziemię, nie, nie po to, by się zabijały, a tylko dla nauczki, żeby za wysoko nie właziły, żeby nie chciały całego świata ogarnąć, żeby nie starały się wypatrzyć, gdzie są granice wolnego narodu i gdzie się zaczyna straszna męka ludzkości pod butem wyzyskiwacza? a może były to pierwsze duże litery haseł nowego ustroju, nowego życia? którym tak samo, jak hasłom wcześniejszym, sądzone było zgni-cie i zbutwienie? na południu, obok piramid, gdzie wszystkie stare hasła wykute były w kamieniu, czas z wolna je powykruszał, tu zaś, na północy, gdzie wszystko rżnięte jest w drewnie, zostaje czasowi tylko wszystko zgnoić, może nie wszystko, ale pierwsze litery haseł – na pewno. Oto w Pokopiach – co zostało z potężnego, świat ogarniającego majaka? nic nie zostało, gdyby nie twoje wspomnienia, nie to Drugie Widzenie, zostałoby nawet mniej, niż nic, teraz, oczywiście, coś niecoś zostało, ale i to nie z samego majaka, lecz z tamtego u p a d k u, z niezabicia się, zostało jak żywe widzenie, zostały przestrzenie lodowe jurty niedźwiedzie zbóje złodzieje jelenie czarne kotły w jurtach nary w barakach światełka lampek iljicza zawieje jęki wichury podróże uciętych głów do nieba włóczęgi bezdomnych kości zostały odblaski światła wasilków na szponach zorzy polarnej... ach, okazuje się, że zostało niemało... ot, i masz ci zgniły majak...

Siedzi przy biurku (przyzwyczailiśmy się już widzieć Tadeusza ciągle w tym miejscu), patrzy w ścianę i już o niczym nie myśli, wszystko, co tej nocy było przy-pisane, już wspomniał, wyczerpał studnię do dna, i, już nie błąkając się po odno-gach przeszłości, już na pewno tylko tu, w pokoju, tylko w tej nocy obecny, nagle, jakby coś sobie przypomniał, mówi:

Page 193: Naszyjnik z wilczych zębów

193

Naszyjnik z wilczych zębów

A jednak dziwne te nazwiska: Majakowski od majaka, Mołotow od młota, Sta-lin od stali, Kalinin od kaliny, naprawdę dziwnie te nazwiska są utworzone, nadto już rewolucyjne, nowym zapachem oddające, jakby ktoś około 1917 roku tego wy-nalazku dokonał: bierzesz majak i robisz majakowski, bierzesz kawałek stali i wy-kuwasz stalina, wieszasz kiść kaliny i wychodzi kalinin, cud, nie nazwiska, jasne, ktoś powie, jaki tu cud – jakie czasy, takie nazwiska, oczywiście, miałby rację, ale ważne są tu nie same te dziwne nazwiska, lecz to, że te nazwiska są w i e c z n e! nieśmiertelne! nieprzemijające! najważniejsze, że one i po śmierci są – nieśmier-telne, i po śmierci – wieczne, oto co tu najważniejsze, a, jak wiadomo, nie wszyst-kim nazwiskom tak łatwo stać się nieśmiertelnymi udało, prawda, i spośród tych, szczęśliwych, jedno, drugie jak nieumyślnie w piekle się pogrążyło, jakby prze-padło, aureolę nieśmiertelności utraciło, ale to tylko na pewien czas, tylko na ro-czek, drugi, bo zawsze nowa fala szczęścia i wielkiej nadziei je, te nieśmiertelne, ze szponów śmierci wydzierała. Mówi Tadeusz, należy rozumieć, że niepoważnie na historię patrzy, żartuje, żar gołymi rękami rozgrzebuje, z ogniem igra (choć daw-no mówione było: nie igraj z ogniem), i niech sobie igra, niech się zabawia, musi bowiem być dany czas i na zabawy, człowiek, który się pobawi, jakby w niewinne dzieciństwo powróci, zawsze jest lepszy, niech więc sobie żartuje: nieśmiertelność to wesoła rzecz, ważne jednak, by w nieśmiertelność ś m i e r t e l n i uwierzyli, ponieważ śmiertelni są tylko wtedy śmiertelni, kiedy obok jest kilkudziesięciu nie-śmiertelnych, oto gdzie zdechły pies pogrzebany! i nieważne, kto go pogrzebał, zakopał, patrz, i znowu odkopał, kiedy indziej, spójrz, odkopał i rzucił wilkom „na pożarcie”, jak dawniej mawiano, kiedy po wojnie trupy wrogów za mury mia-sta zwierzętom dzikim wyrzucano, ważne jest tedy, by śmiertelni nieśmiertelność niektórych bardzo dziwnie utworzonych nazwisk dobrze sobie zapamiętali, moc-no sobie do łbów wbili, bo już dawno ci, którzy nie wbili, ohoho w jakich dalach się pochowali – prawdziwy ojciec czy matka kosteczek nie odnajdą, ważne jest nieśmiertelność tych przezwisk, przepraszam, nazwisk-symboli do łbów, a jeszcze lepiej – w serca wbić, wtedy takiemu, co wbite ma, żaden wiatr nie straszny, ani północny, ani zachodni, od morza, takiego nawet sól morska nie bierze, a zarazem jest on o jedną szóstą piędzi, t.j. o długość kulki, bliższy nieśmiertelnym... uffff, dech wypuszcza, czując, że zbyt wesoło po tych schodkach śmiechu podskakuje, ale taka już Tadeusza natura (mieliśmy już okazję o tym się przekonać), że jak się śmiać, to do końca, to znaczy, do łez, bo właśnie łzy ulgę przynoszą...

Z Merecza przez Kaściuny, Puwocie, Mordosowo, promem na drugi brzeg Mereczanki, pod górkę do lasów, przez Trakiszki, Żury, Ławisę, Panieńskie Je-zioro, Orany, wtedy jeszcze dalej, na Ejszyszki, i jeszcze dalej w nieogarnione dale aż do samej Moskwy – prawdziwy trakt Merecz-Moskwa, dziś, oczywiście, już nie istniejący, już wieczną trawą zarośnięty, pod nią skryty, i nie tylko Marka tu wina, tu winien czas, którą swą miotłą zmiótł pochyloną karczemkę żydowską, nad Mereczanką stojącą, bo bez karczmy trakt – to już nie trakt, a porośnięta trawką, w głąb ziemi wdeptana stecka. Teraz w miejscu żydowskiej karczmy jest punkt

Page 194: Naszyjnik z wilczych zębów

194

Leonardas Gutauskas

skupu grzybów, tu grzyby są skupowane, gotowane i w drewnianych beczułkach wysyłane do drugiej, wschodniej, części byłej III Rzeszy, czasem – nawet na drugi brzeg Bałtyku, do Szwecji, która nigdy nie podbiła Rosji.

Ale ta historia nie jest o trakcie, jest to raczej krótki traktat o odkąszonym i zje-dzonym uchu przewoźnika, promiarza Marka, o jednookim pijaku, który co wie-czór wszystkie ciężko zarobione grosze zostawiał w żydowskiej karczmie, i jak nie zostawić, kiedy karczma na miejscu, tuż przy przewozie – przywiążesz mereczań-ski okręt-arkę Noego do pala, kilka kroków stąpisz pod górkę i nawet, jakbyś nie chciał, jedyne oko wprost na karczmę spoziera, więc wchodzisz, pijesz i słuchasz, czy z tamtego brzegu nie wołają: „Maaaaaareeeeeek!”.

Ucho jednak Marek nie w żydowskiej karczmie stracił, bo w żydowskim domu świni, nawet gwiazdą sobie przyświecając, byś nie znalazł, tylko kozę, konia, może krowę, ale tego gównojada – nigdy, a właśnie ta straszna bestia pożarła ucho prze-woźnika, doszedłszy chyba do wniosku, że jednookiemu i jedno ucho wystarczy. Nie trzeba było tamtego wieczora pijanemu w szczęt Markowi do wsi pełznąć, mógł i w żydowskiej obórce przy kozie się przespać, ale widocznie sam rogaty władca królestwa podziemi siłą przywlókł pełznącego na czworakach starego do świńskiej zagródki Świrnela, przywlókł (może przy tym jakimiś nieziemskiej pięk-ności snami kusząc?) i położył na ciepłym, miękkim jak puch świńskim nawozie. Leży Marek, ostatnie oko zamknąwszy, na dnie oka skrzydlate istoty oglądając, do bram raju małym palcem prawej ręki pukając, przyjemnym ciepłem, aż do kości przenikającym, się rozkoszując, jak w szczęśliwym, dalekim dzieciństwie niebiań-skie sny śniąc, i nic nie czuje...

A rogaty tymczasem nie drzemie, czuwa (co mu te sny, te słodkie jak wino wizje jednookiego? okrągłe jak księżyc zero, nie więcej, pustość dziurawa, w głębiach niebios rozwarta). Diabeł nie drzemał: skoczył Markowi na brzuch i jak nie zacznie podskakiwać, kopytami walić, mocne wnętrzności przewoźnika (kamienie strawi-łyby) osłabiać, kamienny brzuch Marka zmiękczać, i nie wytrzymały wnętrzności Markowe – wszystkie wypite w żydowskiej karczmie płyny przez gardło na zakrę-cone wąsy, na brodę wypuściły, a Marek nic nie czuje, niebiańskie wizje ogląda, diabłu smród też nic nie szkodzi (wszak od dawna wiadomo, dawno dowiedzione, że rogaty nie różami, lecz siarką śmierdzi), przysiadł więc kusy na żerdce zagródki i patrzy, jak największy knur Świrnelowy podchodzi, widać zawartość Markowych wnętrzności poczuwszy, zbliża się, straszny ryj wyciągnąwszy, wącha, oto już pod-szedł, krwawym okiem Marka od stóp do głów obejrzał i...

żre diabelskie nasienie jakby chleb miodem nasmarowany, a nie rzygowiny z go-rzałki i śledzia żarło, żre i aż pochrząkuje, kiedy na całą głowę śledzia trafi (widać, i Marek podobnie – dużymi kęsami gorzałkę zakąsywał: szklanka trunku, głowa śledzia, szklanka trunku, ogon śledzia), rozochocił się wysłaniec szatana, wszystko pod rząd żre, co mu tam zarzygane Markowe ucho? to samo, co i głowa śledzia – nawet smaku nie poczuł: ciap, łyk! świni tu też nie wolno winić – jakże mogła strasznym i długim swoim ryjem z dna ucha jedzenie wyciągnąć? nijak, więc co

Page 195: Naszyjnik z wilczych zębów

195

Naszyjnik z wilczych zębów

zostawało? nic nie zostawało, jak tylko jedzenie razem z Markowym uchem po-żreć, może i poczuł knur twardszą od głowy śledzia chrząstkę, a może i nie poczuł, ale czy to ważne? najważniejsze, że Marek stał się jednouchy, był jednooki, a teraz i jednouchy...

Śni się Markowi, jak go bardzo wielki anioł za ucho bierze i mówi: Ty, śmier-dzielu, dlaczego nigdy pacierzy nie mówisz? nie dość, że w nawozie się walasz, to jeszcze i świętych zapomniawszy jednymi tylko przekleństwami się obchodzisz! Chciałby Marek oko otworzyć, ale nie może – knur ozorem je liże, jeszcze głębiej w sny wpędza, a diabeł, przekonawszy się, że przewoźnik już bez ucha, chwyta świnię za tłusty ogon, wyciąga z zagródki, zamyka w oborze i wtedy mocno tarmo-si Marka, straszliwym głosem krzycząc: Wstawaj, Marku, patrz, knur twoje ucho pożarł!

Głos jak grzmot przebił się, widać, przez brud nigdy nie mytego ostatniego ucha, aż do samej nieświadomej świadomości Markowej dotarł, bo podskoczył Marek jak ogniem podpalony, jak kolcem w drugie ucho od strony ziemi ukłuty, podskoczył, brudnym paznokciem oko odskrobał, widzi: dnieje, słoneczko ładnie jak żurawinka, przez aniołów do wierzchołka sosny przyczepiona, świeci, smaczną goryczką pęcznieje, jęknął Marek, całe swoje życie wspominając – ciągle na czwo-rakach, ciągle w gnoju, ciągle poza węgłach – i wydało się staremu, że niczego więcej na świecie nie ma, tylko Mereczanka, aż po brzegi śledziami wypełniona, i takie pragnienie w gardle poczuł, że aż jeszcze raz jęknął, dłońmi głowę objął, prawą dłonią – lewe ucho ścisnął, lewą – pra... grabie, szuka, a ucha – nie ma! aż przysiadł stary, po gnoju się rozgląda – może gdzie zgubił (bólu żadnego nie czuje, widać, knur ranę ozorem zalizał, może nawet zagoił, od dawna wszak wiadomo, że zwierzęcy język nawet psie rany goi), rozgląda się Marek, na podwórze leci, w tra-wie szuka, pokrzywy rwie (prawy policzek jak ogniem pali, rozumie, że w nocy gdzieś w pokrzywy wpadł), jak durny, szuka, czego nie zgubił, w końcu rusza do karczmy, wypija szklankę, rogiem szmaty otwór ucha (byłego) zatyka i lamentuje: jednym okiem na świat patrzyłeś, pół świata widziałeś, teraz jednym uchem tylko połowę swojego imienia słyszeć będziesz. tylko Ma... rek już nigdy nie usłyszysz, zawodzi: przepadłeś, Ma... już koniec niedaleko...

Rana zabliźniła się, i został Marek z przezwiskiem jednouchego (jednoocy często się spotykają, ale jednouchych – tylko jeden na sto lat na całą Litwę), żył, pił, promem ludzi i bydło przez Mereczankę przeprawiał, wiedział, że będzie prze-prawiać, dopóki będzie potrzebny, dopóki nie zbudują mostu i ludzie nie zapo-mną traktu Merecz-Moskwa, który wiódł kiedyś mimo żydowskiej karczmy, będzie przeprawiać i nie zechce wspominać, jak go diabeł oszukał, jak anioł z pomocą nie pośpieszył, jak zostawił samego, bezbronnego knurowi „na pożarcie”, nigdy Markowi myśl nie przyszła na tym knurze się zemścić, może tylko częściej, niż dotychczas, obok imienia diabła świnię wspominał: „diabeł, knur przeklęty”, wi-dać, rozumiał Charon z Mordosowa, że i jednym uchem usłyszeć można więcej, niż należy (czasem stary sobie marzył: a czy nie mógł to knur i drugiego ucha

Page 196: Naszyjnik z wilczych zębów

196

Leonardas Gutauskas

zjeść? byłbym wtedy głuchy jak kamień, przewoziłbym ludzi, durnych rozmów nie słyszał, zupełnie sam na całym świecie – mój prom, moja Mereczanka, moje niebo nad Mereczanką)...

Siedzi Tadeusz latem 1978 roku na brzegu Mereczanki, patrzy na płynącą po kamieniach wodę, wspomina opowieść syna Świrnela o jednouchym przewoźniku i myśli: na pewno niejednego zmarłego z jednego brzegu na drugi Marek prze-wiózł, w tamtych czasach mostu przecież nie było, a krewniacy po obu stronach mieszkali, wyobraź sobie taką sytuację: umiera człowiek po stronie Merecza, a po-chować trzeba na brzegu moskiewskim, bo tam, na mogilniku, cała jego rodzina pochowana, przeprawiał więc Marek nieboszczyka na drugi brzeg, przewoził, nie podejrzewając nawet, że podobny jest do Charona ze starej legendy, a może i tam-ten, prawdziwy, w książkach opisany, też był jednooki? a może i jednouchy? tylko może oko tamtego pośrodku czoła świeciło? a jedyne ucho na czubku głowy ster-czało? chi chi, śmieje się, pojawiłby się taki przewoźnik nad Mereczanką, ludzie by w mig kijami zatłukli... żartuje, a Marka jednak mu szkoda, bo i sam wie, jakie straszne stworzenie ten knur, bo czy to nie on Wacława do grobu wpędził? niewąt-pliwie świnia – to wysłaniec diabła, powiadają, że jej sploty mózgowe najbardziej przypominają ludzkie, może kłamią, ale nie sprawdzisz, a jednak szkoda tamtych czasów, może i ja bym u Marka na promie pracował, zastępował go zmęczonego... ładnie byłoby na jakimś pagórku nad Mereczanką Plac Marka założyć, czym ten zakątek gorszy od Zatoki Weneckiej? byłby sobie Plac Jednouchego Marka, i niko-mu by nie przeszkadzał, a dla historii – pożytek, jeszcze jeden kawałeczek ziemi do jej archiwum wciągnięty został... żartuje, duby smalone plecie, ale się nie dziwmy – już przyzwyczajeni jesteśmy, jużeśmy przywykli – taka jest dusza pacykarza, nie odróżnia, gdzie ziemia a gdzie podziemne otchłanie czy sklepienia niebieskie, fan-tazje snuje, i niech sobie snuje, nikomu to nie przeszkadza, nikomu nie wadzi, tym, którzy fantazji nie lubią, siłą swoich miraży nie narzuca – chcecie, posłuchajcie, nie chcecie, spluńcie i idźcie zdrowi do swoich maszyn, kół zębatych, do czytników i cyfr... tu wszystko jest podobnie jak w sztuce – jeden tylko rzeczywistość rysuje, jakiego wodza na piedestale z granitu wykuwa, inny zaś (wspomnijmy tu M. K. Č.) tylko fantazji wodze popuszcza, od ziemi oderwawszy się lata, wizje przyszłości ogląda, trzeci i fantazjuje, i kawałki rzeczywistości odtwarza, do tego trzeciego gatunku i należy nasz pacykarz wierszów kowal złotnik jubiler, niech więc pofan-tazjuje, czyż nie ładnie byłoby popatrzyć, jak jednooki Charon znad Mereczanki pozłacane trumny na drugi brzeg przewozi? jak anioł duszę Marka jak gruszkę trzęsie?

Siedzi na brzegu Mereczanki i nijak od Marka odkaraskać się nie może, znów słowa Świrnela (wnuka tamtego, starego) słyszy, a raczej należałoby powiedzieć: słowa wnuka Świrnela swoimi słowami przekazuje, może też coś niecoś od sie-bie dodając: przed odejściem Marek jeszcze jednego figla spłatał, oczywiście, figla tylko ludzkimi oczyma patrząc, dla samego przewoźnika ta walka z diabłami, i to jeszcze w piekielnych podziemiach, to nie był żaden figiel, męka prawdziwa, boha-

Page 197: Naszyjnik z wilczych zębów

197

Naszyjnik z wilczych zębów

terstwo, ludziom to co, sieją sobie, bronują, koszą, na grzyby chodzą, dzieci robią, starych chowają, pieśni śpiewają, a pijanemu Markowi w piekle – walka straszliwa! życie lub śmierć! ludziom modlitwami nietrudno przed diabłami się obronić, złe duchy odpędzić, a jak Markowi, który wszystkie modlitwy z dzieciństwa już dawno z jednookiej głowy wyrzucił, jak mu z diabłem rogatym poradzić? jak go pokonać, jakim orężem? a w dodatku, u Żyda je, u Żyda pije, w żydowskiej obórce razem z kozami często nocuje – jak, pytam, człowiek przed diabłem się obroni? jak duszę uratuje, kiedy nawet znaku krzyża Chrystusowego zapomniał, pyska diabelskiego przeżegnać nie potrafi? kto za takim pijanicą się wstawi? anioł? święty Piotr z Paw-łem? takiego nawet drewniany Bożeńka, po drugiej stronie Mereczanki na wierz-chołku krzyża jak gwiazda świecący, nie zauważa, jakby to nie Marek na czterech, lecz jaki owad na ośmiu nogach pełznie...

budzi się Marek, jedyne oko otwiera, ostatnie ucho napina i słyszy: wokół me-eeczeeenie, kopytami bicie, ognia krzesanie, pod kotłami podpalanie, smoły goto-wanie – i wszystko to dla niego, dla Marka, za to, że u Żyda żyje, Żydziątkom ryby łapie, za to, że żydowską gorzałkę pije... wyciąga Marek rękę do ognia, chce spraw-dzić, czy to prawdziwy ogień piekielny, sprawdza – prawdziwy, żeby go diabli, wte-dy jeszcze rękami grabie i już ostateczną pewność ma: jest w piekle – brody, rogi, kopyta, pyski i okropny smród piekielny, a to diabli, myśli Marek, a toż w czarcie towarzystwo trafiłem, ale tak łatwo mnie, rogacze, nie weźmiecie, jeszcze zobaczy-my – kto kogo! to wam nie jakiś tam grzybów zbieracz czy w ziemi grzebacz, to ja, Marek, jednooki, jednouchy przeprawy przez rzekę pan!..

a noc – czarna jak dziegieć, jęzory ognia ściany piekieł liżą, kocioł bulgocze (Świrnel mówił: teraz cała wioska wie, co to za kocioł bulgotał – brzuch Marka, nie kocioł, ale wiesz, pijanemu wszystko straszne, co chcesz, zwidzieć się może), czuje Marek, że sama pora zaczynać diabłów święcić, wyrywa więc kołek i zaczyna: na lewo – po rogach, na prawo – po grzbiecie, na lewo – po kopytach, na prawo – po pyskach! wali, aż piekło trzeszczy! łomocze, aż czarcie żebra przez okna piekieł wyłażą! nie przelewki diabłom – tylko ogonami machają, tylko straszny ryk me-eeczeeenieee fundamenty piekieł wstrząsają...

nie wiadomo, nikt teraz nie wie, byłby może Marek jednouchy pałac piekielny w ruiny obrócił, do podstaw zburzył, może teraz świat bez diabłów już by żył, bez obawy po śmierci do piekła trafienia? możliwe, że tak by właśnie było, gdyby nie... Żyd! wieczny przyjaciel i towarzysz Markowy – gdzie Marek – tam i Żyd, a gdzie broda Żyda – tam i jedno oko Markowe... Świrnel twierdzi, że chyba tylko jaką godzinkę Marek bez Żyda w żydowskiej obórce pobył, diable rogi łamiąc, świat od czarciego rodu zbawiając, może niecałą godzinkę sam jeden Marek w podziemnym królestwie porządek robił... już słyszy wyraźnie przez czarcie meeeczeeenie słowa żydowskie, słyszy i widzi, oku jedynemu nie wierzy: w bramie piekielnej stoi Żyd i ręce do nieba wznosząc woła: Mahek! Mahek! za co ty moje kozy mohdujesz? Zaa cooo ojajajaj! ujujujuj!

widzi Marek i nie wierzy, sam siebie pyta, jak tu się Żyd w piekle znalazł? i tylko

Page 198: Naszyjnik z wilczych zębów

198

Leonardas Gutauskas

mocno oko przymrużywszy, głowę nieco do tyłu odrzuciwszy, plecami o ścianę się wsparłszy, uwierzył, że nie w piekle jest, lecz w oborze, a w drzwiach stoi p r a w d z i w y jego, Marka, Żyd, gospodarz karczmy! Markowi aż kołek z rąk wypada, ślina po brodzie aż na posadzkę piekieł, tfu, obórki ścieka... stoi jak w spodnie nało... jak w spodniach zapasy w długą podróż do piekieł zrobiwszy, stoi taki nieszczęśliwy, taki jednooki, taki jednouchy, że aż Żydowi szkoda, i kóz, i samego Marka szkoda, tylko westchnął Żydek „ujujujuj” i mówi: „Uj, Mahku, lećmy z piekła, dość w tych ciemnościach stehczeć” i podszedłszy chwyta pijanicę pod pachy i długimi poła-mi machając już niesie Marka z piekła, niesie, kręgi wokół wioski zatacza, słońce wschodzi, koguty śpiewają, rosa spada, pokrzywy kwitną, jedwabista broda ży-dowska po twarzy głaszcze, Mereczanka na bystrzynach szumi, pluska, bryzgi lecą, z wysokości widzi Marek piekło w obórce: trzy kozy – nieżywe, cztery – ze strachu do ścian się tulą, rogi połamane, siwe bródki drżą, jakby stworzonka z płaczem o litość błagały, i taka Markowi żydowskich kóz szkoda, że aż płaczem się zacho-dzi, może jakich dwieście lat, jak tu car nastał, nie płakał, a teraz proszę, szlocha jak dziecko... straszny wstyd Marka ogarnia, prosi więc Żyda, żeby ten na ziemię go opuścił, dość tego latania, chce Marek przed Żydem klęknąć, o przebaczenie prosić, chce i żywe kózki przeprosić, chce spróbować różki na miejsce przymo-cować... wylądowali na nadrzecznej łące, Marek rzuca się Żydowi do nóg, chce połę chałatu całować, ale Żyd nie pozwala, podnosi pijanicę-chlebodawcę (jakże Żyd bez gardła Markowego by żył? do czego gorzałkę by lał? do studni może?), na słabych nogach stawia, przytula do jedwabistej brody tę nieszczęsną jednouchą głowę i sam w płacz, teraz już łzy obu w trawę spadają... Ukoiwszy duszę winowaj-cy, prowadzi Żyd biedaka do domu, nie gorzałką, lecz herbatą poi, Żydówka twarz Marka ręcznikiem ładnie wyciera, też płacząc, bo i ona rozumie: nie będzie Marka, nie będzie i przeprawy, nie będzie i gości, a nie będzie gości, wtedy i karczemko do widzenia, żegnaj święta ziemio dzukijska... i nie wiadomo, w jaką stronę świata się udać? nigdzie nikt nie czeka...

a jednak zniknął Marek, pewnego ranka ludzie aż pochrypli wołając „Maaaar-kuuuuu!”, ale tak i nie doczekali, od tego czasu trakt Merecz-Moskwa swoje strate-giczne znaczenie utracił, trawką porastać zaczął, ludzie więc w innym miejscu jaki taki mostek postawili, kładkę przerzucili, i jedwabistobrody Żyd musiał swój do-mek sprzedać i ze wszystkimi swoimi kózkami drogami świata w podróż wyruszyć: jedni mówili, że do Hiszpanii się udał, drudzy – że do Ameryki, choć niektórzy twierdzili, że w Marcinkiańcach na dachu wysokiej stodoły wieczorami żydowskie kozy widywali – te same, z poobłamywanymi rogami, powiadają, stoją na dachu, kopyta w słomę wbiwszy, i wszystkie w stronę Merecza patrzą – może na Marka czekają?

Siedzi na brzegu Mereczanki, patrzy w wodę, w głębinę, w której, zda się, Ma-rek z diabłami wojuje, podnosi oczy, i ten stary, ciężkimi skrzydłami jak połami machający kruk mocno mu gospodarza karczmy przypomina, tylko że Marka nie niesie, patrzy w wodę i słyszy, jak czas płynie, i nie czuje, jak zaczyna wiersz:

Page 199: Naszyjnik z wilczych zębów

199

Naszyjnik z wilczych zębów

Wieczorem, gdy patrz yłem raz na Merę, W płynący nurt, do morza co uciekał, Na pamięć postać prz yszła mi Icchaka Mera, Bo on, jak ja, nadzieję miał i czekał. Czekając, w ścianę gwoździe wbijał pilnie, Jak słowa, które w wodzie nie rdzewiały. A na rynku pod Halami, w starym Wilnie, Żydówki stare dwie dwa wieńce kupowały...

Aż podskakuje szczęśliwy, że tak szczęśliwie, beż żadnych poprawek udało się wiersz w pamięci zapisać, podskakuje i rusza do domu, do starego, całego w czarnej smole domu, i idąc szepcze: masz oto i Marka, masz i kozy, okazuje się, tylko wsłu-chać się trzeba uważnie, ucha nadstawić i sto lat – jak jeden dzień: Mojsze, Marek, Mer – wszyscy do jednego kotła, tylko, dzięki Bogu, nie do kotła piekielnego, lecz do kociołka książki, w którym różne rzeczy, czasem nawet gnój, dobrze zmieszane, w złoto się obracają... czy to aby nie od kóz żydowskich wszystkie krowy w Mor-dosowie są jak kozy? wspomnij: Ja, panoczku, powiem, nasze krowy inaksze, u nas suwalskie krowy nie wyżywają, zdychają, wie, do dobrych łąk przywykłe, zawsze na łańcuchu, one tu po rojstach nie najadają się, głodują, a nasze to jak kozy, po górach, po dołach, wie, gdzie tylko jaka trawa jest, wyjedzą, bywa, wieczorem całą wioskę drystaczka napada, jeśli w Pohulach pasą, to nic, ale jeśli w Pokrzywniku, koło wysepki, to wszyscy za gumno lecim... kto tam teraz wie, jak tam było, ale bardzo możliwa rzecz, że krowy mordosowskie w tamtych dawnych czasach na ży-dowskie kozy się napatrzyły, zobaczyły, jak tamte po pagórkach skaczą, poza rzece myszkują, i same takiego życia popróbować postanowiły...

Idzie do domu, pod górkę wchodzi i mówi do siebie: przepadł Żyd, i jego kozy dawno przepadły, zostali tylko ci, którzy orali, siali, bronowali, kosili, pszczół w dziuplach pilnowali, w krzakach samogon pędzili, wypiwszy, smutne pieśni śpie-wali, tylko ci i dzieci ich dzieci donikąd nie wyjechali – dla nich czy taki trakt, czy owaki. czy Merecz-Moskwa, czy Orany-Warszawa, obojętnie, oni i rublami, jeszcze carskimi, i złotymi, i litami, i znowu rublami-kopiejkami za cukier płacili i płacą, bo ziemi – też bez różnicy, z jakim metalem garniec w nią zakopują... a Żyd może przy Ścianie Płaczu swojego Boga ujrzał, i ten zabrał jedwabistobrodego do raju, dokądś wysoko, wysoko ponad Górę Synaj, gdzie w niepamiętnych czasach z namiotów koczownicze dymy się unosiły... zostało tylko miejsce, gdzie żydowska obórka z kozami stała, gdzie jednouchy Marek z zastępami szatana wojnę toczył, zostały tylko kamienie podmurówki, i tych już prawie nie widać, trawą poobrasta-ły... idzie do domu i ciągle nie może myśli od progu karczemnego oderwać – sterczą tam jak pijak, on do domu wraca, a myśli – w koziej zagródce, idzie i idąc szepcze: przejedź Litwę od Jeziorosów do morza, i nigdzie Domu Modłów nie znajdziesz, tylko fundamenty, tylko w składy obrócone dziwne, prawie bez okien budynki, w których nikt już nigdy nie usłyszy śpiewanych w niezrozumiałym, tajemniczym

Page 200: Naszyjnik z wilczych zębów

200

Leonardas Gutauskas

języku modłów – przyszedł naród, pobył i poszedł, wychodzi, już kończy wycho-dzić... i nie wróci... a może?..

I już wróciwszy do domu, rozpaliwszy na kominku, zaparzywszy herbaty, usiadł-szy przed ogniem, myśli: niby śmieszna ta historia o uchu Markowym, ale dlaczego taka smutna? ani nie byłeś tu w czasach karczmy żydowskiej, ani kiedy rękę Mar-kowi podałeś, ani kiedy on ciebie na odpust do Merecza na drugi brzeg przewoził, a dlaczegoś smutno, choć płacz, płacz, nie wiedząc, czego płaczesz? może z po-wodu Markowego ucha? a może z powodu Mojsze, Dawidowego pasterza koziego, którego nie wiadomo, jakie wiatry w te zapomniane przez Boga dzukijskie piaski zaniosły? a może też z tej przyczyny, że siwobrody s w o j e g o Marka odnalazł i tak nagle go stracił, a straciwszy, i wszystko na tej piaszczystej ziemi utracił, może to dlatego tak smutno? a może smutno ci dlatego, że w Mereczu, jeszcze w czasach Krėvė, około trzech tysięcy tułaczy mieszkało? że Wincuk Mickiewiczów z mły-narzową córką gwiazdy wieczorami liczyli i, do końca nie doliczywszy, się rozstali? może żal, że młyn nad Stangą w Mereczu jeż n i e m i e l e? a może ci tego wszyst-kiego razem żal? i siebie do tego wszystkiego na dokładkę? nie wiadomo, wiesz tylko, że czegoś bardzo żal, z jakiegoś powodu tak smutno, choć płacz, ale jak tu płakać, kiedy nie wiesz, jakimi łzami płakać? czy Markowymi? czy pasterza kóz? czy niezmielonymi w starym młynie nad Stangą łzami-ziarnami?..

Siedzi przy ogniu (dla takiego właśnie siedzenia postawił w tej starej izbie, co kominka nigdy nie widziała, to siedlisko ognia, bo i w Wilnie przywykły przy ogniu siadywać, ogniu najtajniejsze myśli i marzenia powierzać), siedzi i myśli: żeby kto usłyszał, żeby choć jeden kto z tych siejących, bronujących albo z braci piszącej czy z przyjaciół pacykarzy usłyszał te niewypowiedziane twoje słowa, jedni by wyśmieli, durniem nazwali, inni by splunęli, a trzeci witać by się przestali, gdyby usłyszeli sło-wa, które do siebie powiedziałeś: Boże, wybacz, ale ja zazdroszczę temu tułaczemu narodowi jego losu, ja pragnę razem z jego wielbłądami, osłami, niewiastami, z ich namiotami, z Arką Przymierza 400 lat tułać się po pustyni, pragnę być ostrzeżony przez anioła, pragnę wyjść z niewoli egipskiej, pragnę tułać się, pragnę trafić do domu niewoli w Babilonie, pragnę szlochać na brzegu Jordanu, pragnę przybyć do Europy, do Hiszpanii, wyjść z niej i przez Polskę trafić na ziemię Witoldową, znaleźć piaszczysty skrawek ziemi nad Mereczanką, znaleźć s w o j e g o Marka, pokochać go jak brata, pragnę gorzko zapłakać, kiedy go utracę, pragnę zburzyć swój dom i potem znów wyruszyć w krąg, w krąg dookoła świata i coraz bliżej Boga, bliżej Jedynego... usłyszeliby to twoi przyjaciele, przyjaciele do grobowej deski, wieczni, krwią Ojczy-zny z tobą związani, połączeni, co by powiedzieli? Boże, potępiliby? przeklęliby? wyrzekliby się? ale przecież oni wiedzą, że t a tęsknota to tylko marzenie, jakiś zwo-dzący oko miraż, a pieśni znad Mereczanki, korzeniami krwi w twoje serce wrośnięte – to rzeczywista, nieziemska Miłość... może i wybaczyliby? trochę by się wahali, ale... wybaczyliby, bo i oni wiedzą: w jedną braterską mogiłę kazało nam przeznaczenie lec, i legniemy, i nie powstaniemy, nie rozstaniemy się, sczeźniemy razem, kochane dłonie w mocnym uścisku trzymając... może i wybaczyliby...

Page 201: Naszyjnik z wilczych zębów

201

Naszyjnik z wilczych zębów

Wrzuca sosnową gałąź (wyschniętą, nie zieloną) w gasnący ogień i rozumie, że ta jego zazdrość jest raczej religijnej, nie ziemskiej natury, chociaż wie, że religijnej zazdrości być nie może, ale on właśnie tak zazdrości, on zazdrości temu naro-dowi Boga, zazdrości Boga, który przez 6000 lat nie opuszcza swojego narodu, który każe mu tułać się po świecie, jakąś boską tajemnicę w sercach człowieczych ukrywszy, oto czego serce zazdrości, i to, widocznie, zupełnie nie zazdrość, dla tego uczucia nawet słowa nie ma, jest bezsłowe, jest czyste, nieskalane...

Patrzy na chwiejący się jak kozia bródka płomyk i rozumie: Świrnel, który hi-storię Marka opowiedział, na pewno tamtemu Żydowi niczego nie zazdrości, ani złota, ani Arki Przymierza, ani wielbłądów, ani czarnookich niewiast, i jemu też widocznie smutno, że żył człowiek, kozy pasał, z jednouchym Markiem się przy-jaźnił i przepadł, przepadł jak dym, uniesiony przez wiatr, i jemu żal, Marka wspo-minając... i ty widziałeś, że on jest dziwniejszy niż zwykle, jakiś zadumany, choć i z uśmieszkiem na ustach, a tego, czego ty zazdrościsz, on nie widzi, jemu i nie trzeba tego widzieć, ty i za siebie, i za niego zobaczyłeś, i tego wystarczy... ale byli, ach, Boże, naprawdę byli tacy, którzy złota i złotych zębów, i srebrnych łyżeczek, i świeczników, i tajemniczej mowy zazdrościli, którzy, kiedy czas nastał, tę straszną zazdrość nasycili (czy oni są dziećmi twego narodu? czy oni są wnukami Witoldo-wymi?), byli i tacy (może i dziś są?), Świrnel opowiadał, pamiętasz, jak w ziemię patrząc z jakimś smutkiem mówił: Ja powiem: wioskowy człowiek nie zazdrościł, mój dziadek opowiadał, że jeden taki, który skądś do Marcinkiańc się przybłąkał, taki, jak i my, Litwin, ludziom zęby... złote zęby... to na niego, mówią, wszystkie wioskowe psy się rzucały, i na dzieci jego, i na żonę, jak wściekłe, jakby rozerwać chciały...

Wspomina słowa Świrnela i mówi: tacy mają, widać, jakiś szczególny zapach, może diablej siarki? może ich ślady smrodem szatańskim zalatują, skoro psy tak na nich się rzucają? psów nie spytasz, ale przecież nie rzucałyby się bez przyczyny, wszak powiadają, że pies złego człowieka poznaje i atakuje, okazuje się, że nasze wioskowe pieski nie tylko na obcych, w innej mowie nocami do drzwi się dobija-jących rzucają, atakują i swoich, tylko tych złych, z diabłem paktujących... a mówi się, że pies to rzecz niema, nic nie rozumiejąca...

Patrzy w ogień i rozmyśla smutno: wspomnij, jak Adam na piśmie te złe i za-wistne, rabunkiem się parające bestie obwinił, na cały świat rozgłosił, że i wśród naszych były bestie, wspomnij, jak wszyscy, WSZYSCY go potępili: nie miał pra-wa wobec całego świata własnego domu kalać, wspomnij, jak ty milczałeś, bo też i tych WSZYSTKICH rozumiałeś, ich ból we własnym sercu nosiłeś, ale i Adama usprawiedliwiałeś – jego sumienie, jego wola... i oto Świrnel, który nigdy mądrych wierszy Adama nie czytał, nawet tego jego oskarżycielskiego pisma na oczy nie widział, potwierdził: na takich psy z całej wsi się rzucały, i na dzieci ich, i żony... tak, ma rację Świrnel, wie bowiem w głębi serca, że Witold Wielki złotych zębów tułaczom nie wyłupiał, palców z powodu złotej obrączki nie obcinał, za łachy do żwirowego dołu nie wrzucał... nie tylko Witold Wielki, ale i wszyscy inni Witol-

Page 202: Naszyjnik z wilczych zębów

202

Leonardas Gutauskas

dowie, o wiele mniejsi od Wielkiego, od wieku wieków z powodu złotych pier-ścionków rąk nie ucinali, z powodu złotych obrączek ręce przez bardzo krótki czas w ciągu wszystkich tych wieków, przez mgnienie, źli ucinali, jak ucinali też obcy, na piaszczystą ziemię przybyli, jak ci, którzy dziś gdzieś tam w Rosji szukają starych żwirowych dołów, wykopują kości i... łupią... chociaż kto tam wie – przez człowieka czy przez diabła, duszę człowieczą do piekła niosącego, wynalezione jest to straszne zajęcie? ludzka czy szatańska ręka ziemię rozkopuje?

Oto żmija, ta nigdy nie atakuje człowieka od tyłu. Nastąpisz, kijem uderzysz, ręką dotkniesz niby złapać chcąc, wtedy zaatakuje! Gdzieś tam w Indiach przed ukąszeniem żmija jeszcze rytualny taniec odtańczy, posyczy, główką pokołysze – daje człowiekowi możliwość spokojnie się rozminąć, jakby mówiła: „Odstąp się, miejsca na ziemi dla wszystkich wystarczy”...

Nie dziwmy się, że to znowu nasz Tadeusz, pacykarz, wierszokleta, gryzipiórek, sam ze sobą rozmawia. Z upływem czasu, czasem przez kilka stopni lat przeska-kując, Tadeusz coraz częściej próbuje mądrym (tak tylko jemu się wydaje) słowem do siebie przemówić, samemu sobie do mózgownicy okruchów rozumu nadrobić (pamiętamy, jak jego ojciec Szymon w kowieńskim ZOO próbował podobnych okruchów w dziecięcą makówkę nasypać, oczywiście, bez skutku, bo wtedy czubek głowy Tadzika był jak kamień – bez łysinki, i mądre myśli ojcowskie odskakiwały jak groch od ściany).

Nie dziwmy się więc, nie dziwmy, niech sobie gada, nikt przecież nie wie, w ja-kim kierunku życie Tadeusza Tadzika Tadziuka Szymona się toczy, może akurat w stronę domku, w którym wszyscy, ale to wszyscy lokatorzy dzień i noc ze sobą gadają. Nie przeszkadzajmy więc pacykarzowi, niechaj pogada. Mówi o żmijach, i niech sobie, czyż żmija nie jest takim samym stworzonkiem boskim, jak jaki go-łąbek, gołąbek boży? Widocznie w letnią noc 1981 roku, tu, w lasach dzukijskich, naszła go chęć temat żmijowy poruszyć, niech więc mówi...

Oczywiście, jakąś myszkę, norniczkę czy jakiego innego gryzonia żmija i z za-sadzki zaatakuje, ale tylko nie człowieka, nie potomka świętego Adama i nie z jego krzywego żebra stworzoną przyjaciółkę życia najwierniejszą. Po prostu żmija jest bardzo długa, i ta jej długość to same mięśnie, a jak wiadomo, mięśniom potrzebne jest mięsko, bez mięska mięśnie więdną, usychają, i wtedy – po żmijce. Ze żmiją więc wszystko jest jasne, dawno wyjaśnione zostało, gdzie jej woreczek z jadem się mieści, nauczono się nawet ten jad akuratnie podbierać i dla zdrowia potomków wciąż tegoż Adama wykorzystywać, żmija tedy – jasne, ale jak to było z Alfą? Dlaczego Alfa od tyłu uderzał, do dziś nie jest jasne, choć atakował już od dawna, od zamierzchłych czasów, od powojennych, sam ze sobą w swoim języku mówi i zamyśla się: dlaczego Alfa atakował? dlaczego ten stryja Jakuba sąsiad od tyłu uderzał? dlaczego Heniuk z Zielonej Góry ojca od tyłu zaatakował (dzięki Bogu – niecelnie)? za co mojego ojca, syna babuni, wzięty na kwaterę Wincuk podstępnie

Page 203: Naszyjnik z wilczych zębów

203

Naszyjnik z wilczych zębów

uderzył? za co matkę co dzień, co wieczór wciąż biły i biły w plecy dziewki uliczne i podwórkowe plotkarki? Wybór odpowiedzi jest nieograniczony: bito z chęci ze-msty, z nienawiści, czasem z nienawiści-miłości, a z rzadka czysto tylko z miłości najświętszej, czasem uderzano w tego, kto miał kolor krwi inny albo grupa krwi nie zgadzała się z grupą krwi uderzającego, plus minus czynnik Rh, diabeł leci, zaraz czynnie uderzy uczynnie, nawet nie zauważa Tadeusz, jak to jego gadanie na niepoważne tory zbacza, ale kiedy się obejrzy, na pewno do poważnych rzeczy powróci, oto już wrócił:

pytać możesz i pytać, obwiniać nawet tych, co uderzali, a i tak się nie dopytasz, nie obwinisz aż tak, by się ten, co uderzał, w grobie z prawego na lewy bok prze-wrócił – leżeć sobie będzie jak leżał – pytaj, nie pytaj, ten, co uderzał, w grobie nie krzyknie: „Ach, kanalia! w samo spróchniałe serce trafił!”. O, potężne uczu-cie nienawiści! O, królestwo zazdrości! O, loża masońska uderzających! Mówimy „Miłość”, a w sercu taimy „Nienawiść”, piękna reguła, nic nie powiesz, tysiące lat zeszło, aż się ludzie do niej przystosowali, pojęli dogłębnie, co mówić o drobnych płotkach: obmówienie niewinne, ploteczki za plecami od niechcenia, do pleców się klejące, są tu wszystkie na miejscu, pod ręką, tuż obok, przy boku od samego dzieciństwa przez całe życie, do grobowej deski, i nawet kiedy już się na tej desce leży, też są przy boku: ostre, giętkie, klejące się języki tych, co uderzyć gotowi, jak muchy, jak muchy na twarzy, na rękach, na oczach zmarłego...

Tadeusz doskonale pamięta sam początek, kiedy pierwszy raz jak bolesną drza-zgę w plecach ślad pierwszego ciosu do domu przyniósł, ciosu drogiego przyjaciela pastuszka Piotruka, pamięta, jak bolało, jak przez całą noc na sianie w stodół-ce babuni oka nie zmrużył, ciągle siebie zapytywał: jak on mógł? Doskonale ten pierwszy raz pamięta, tę słodycz pierwszego ciosu... i nagle myśli: a ty? a ty to nigdy ciosu nie zadałeś? wspomnij słowa „którzyście bez grzechu, rzućcie kamieniem”, nie sądź więc, nie pytaj, najpierw sam siebie zapytaj, a zapytawszy, odpowiedz... i odpowiada:

nie mogę przypomnieć dokładnie, kiedy ten mój język na dwoje się rozszcze-pił, może kiedy brzuchaty kolędujący księżyk do sań wsiadał? kolędując, zawsze zajeżdżał również do Pokopiów, choć to było bardzo z drogi, choć stryj Jakub zawsze się chował, nie pokazywał, ale ksiądz wiedział, jaka nieświecko pobożna jest Ewa Maria, nigdy nie omijał więc jej chatki. Wtedy stryj nie zdążył się ukryć – leżał pijany, w ugnojonych butach do łóżka się zwaliwszy, i sapał żałośnie jak jego ukochane ryby pod lodem (właśnie rybami usiłował Jakub grzechy swoje odkupić, miał, widać, kłusownik nadzieję, że ksiądz za te dary, kiedy nadejdzie pora, zarzuci słówko tam, gdzie trzeba, rzeknie dobre słówko – czy mu trudno będzie, czy słów-ka szkoda?)...

ale proboszcz tylko dał Ewie Marii rękę, taką pulchną jak poduszeczkę, w którą babunia igły wsadza, dziecko pomyślało: akurat jak igiełki są te włoski na księ-dzowskiej ręce, dał, Ewa Maria pięknie ucałowała (nawet pochylać się staruszka nie musiała – taka mała już wtedy była, tylko do pępka księdzu), ucałowała więc

Page 204: Naszyjnik z wilczych zębów

204

Leonardas Gutauskas

smacznie pachnącą dłoń księdza, rączki na krzyż złożyła – dwie białe kosteczki, na piersi i odeszła od drzwi, żeby dla księdza więcej miejsca zrobić, bo ojczulek święty ledwie się w ciasnym pokoiku mieścił (dziś Tadeusz wie, że to choroba serca, a nie uczty nieustające była przyczyną tej okrągłości), a ksiądz, od razu zauważywszy rozwalonego Jakuba, już wziął starego pijaka pod swój czysty paznokieć, bardzo brudnego pijaczynę – pod czysty, ładnie półkręgiem ostrzyżony paznokietek: już go do psa bezpańskiego porównuje, innymi słowami nieładnymi okłada, ale temu co tam jakieś okładanie, kiedy pijaczyna na cały świat (wybacz, ojczulku duchow-ny) już dawno z góry położył? co mu te słowa proboszcza? jedno słowo – jedno chrapnięcie Jakuba: świnio chrrrr niegodziwcze chrrrr w ogniu chrrrr piekielnym chrrrr płonąć chrrrr będziesz chrrrr, a ksiądz z cierpliwej świętego człowieka cier-pliwości wytrącony, rączkami tylko macha, macha, to chyba księżulek stryjka latać uczy, myśli dziecko, za babunią się schowawszy, pokazuje, jak worek grzechów od ziemi ma się oderwać, kiedy pora nadejdzie, babunia kroczek stąpiła i błaga: Nie łaj, ojczulku święty, wybacz, jeśli możesz, jeśli można... wypija, ale i robotę całą robi, wybacz, ojczulku, dobry mój Jakub, ale ksiądz nie odstępuje – pioruny miota, groźby rzuca, ogniem piekielnym śpiącego głęboko, snem kamiennym rybaka sto-py przypieka, widać, to od tego zapachu przypiekanych stóp budzi się pijak, siada i tak głupio, ach, jak głupio, jak ten przygłup, tak głupio się uśmiecha, siedzi, ręce jak dwa wiosła na kolanach położywszy, siedzi, nie wstaje, bo i pijana głowa wie: wstanie, wtedy księżyk będzie musiał z bardzo niska do góry patrzyć, a to bardzo nieładnie i nie święcie, siedzi tedy, słucha, skruszonego udaje, tylko nagle wskakuje i pada przed księdzem na kolana, chwyta jego dłoń i tak głośno w nią cmoka: pa-kszt! że z półki aż talerz spada, proboszcz jak od ognia odskakuje, znak krzyża nad zbłąkanym kreśli, pokój przeżegnuje i przeciskając się przez drzwi, każe zakrystia-nowi nie zapomnieć o prezentach...

Właśnie wtedy, mówi Tadeusz, dokładnie wtedy, kiedy babunia płakała, stryj Jakub przeklinał swoją dolę i cały zas... świat, akurat wtedy język Tadziuka się roz-dwoił, w rozszczepiony żmijowy języczek się zmienił:

księżyk już sadowił się w sankach, Ewa Maria stała na progu, a dziecko, za jej plecami ukryte, może by się powstrzymało, może zdzierżyło, ale, widać, sam dia-beł w ucho szepnął: „wystaw języczek, sam koniuszek, już rozdwojony, ale tylko sam koniuszek, i znów schowaj”, tymczasem zakrystian nogi księdzowskie bara-nicą otulił, wsiadł do sanek i odjechali obaj, jakby z domu, w którym nieszczęście zagościło, pędem uciekali...

wróciwszy do pokoju, Tadziuk pomyślał: kto wie, czy poczuł księżyk, zdaje się, drgnął, chciał głowę do drzwi odwrócić, widać, poczuł, Boże najwyższy, co teraz będzie, co ja zrobiłem, ale za co ksiądz stryja tak przeklinał, za co w ogień piekielny go rzucał? czuje dziecko, jak żar mu policzki ogarnia, jak uszy się palą, i wydaje się mu, że babunia wszystko rozumie, wszystko widzi, a Ewa Maria już pacierze mówi i co i raz wtrąca „taki mróz, żeby nie zmarzł księżulko”, czerwone jak rak, ucieka dziecko w najciemniejszy kąt izby i żegna się, i płacze, i modli się, żeby proboszcz

Page 205: Naszyjnik z wilczych zębów

205

Naszyjnik z wilczych zębów

odpuścił, żeby anieli obronili, żeby babunia darowała – rozumie, że był to cios w plecy, ukąszenie zdradzieckie, że świętego posłańca bożego na ziemi rozdwo-jonym swoim językiem zbrukało, i za co? że ksiądz pijanicę prawdy nauczał, że samą tylko najprawdziwszą prawdę mu mówił, czyż nie podobny Jakub do świni, kiedy w ugnojonych butach do łóżka się wali? naprawdę podobny, czysta świnia, i chrapie, jakby świnia chrząkała, za cóż więc księżulka użądliłem? ale obok tego głosu już inny szepcze: a rybę to zawsze bierze, nie zawsze i dziękuję powie, może myśli, że złowić łatwo, oho, ile razy trzeba sieć zarzucać, i cały czas po cichu, żeby przewodniczący nie usłyszał, a ile sieci o karcze się podarło? co trzecią noc sieci łatać trzeba, a pije stryjek, bo inaczej żywy być nie potrafi, bo jakiś ciężar na sercu mu leży, który tylko gorzałka zmyć może, czy kiedy pijany co komu złego zrobił? nikomu, może i trzeba było połajać, ale ognie piekielne za co? a pierwszy, święty głos nie ustępuje: ale i językiem w plecy księżulkowi, z zasadzki – to największy twój, Tadziunia, grzech, pójdziesz do spowiedzi, koniecznie będziesz musiał się przyznać – może odpuści, powiesz, że niechcący, sam język wylazł, a teraz módl się za Jakuba, żeby nie pił, bo wszystko przepije, co babunia za szycie do domu przynosi, i za babunię módl się, gdzie byś się podział, gdyby jej na świecie nie było? tatuś daleko, mama w mieście, gdybyś sam tu, w Pokopiach, z Jakubem był, przepadłbyś...

Bardzo żałowało dziecko tego swojego grzechu, często z babunią do kościoła chodziło: staruszka siedzi w ławkach, a Tadziunia – na kamiennej posadzce przed obrazem Najświętszej Panienki Maryi, klęczy i o przebaczenie błaga, gołymi kola-nami – na lodowatej posadzce, ale nie czuje niczego, tylko o przebaczenie prosi, na księdza nawet oczy podnieść się boi, tylko Panience Przenajświętszej w oczy pa-trzy, może przebaczenie ujrzy czy łzę jaką, może łzy Panienki ten straszny grzech zmyją? a jak łzy krew z poranionych nóg Jezusa zmyły? może i jego grzech by zmyły, ten koniuszek języka, żeby jego... ledwie nie zaklął pastusim przekleństwem chłopczyk, ale, dzięki niech będą aniołom, powstrzymał się, stoi na kolanach i czu-je, jak powoli światłość jego główkę obejmuje, we włosy wchodzi, i wtedy rozumie: trzeba było wyjść zza spódnicy babuni i głośno, księdzu prosto w oczy patrząc, powiedzieć: za co, ojczulku duchowny, stryja Jakuba w ogień piekielny strącasz? stryjek jest dobry, babunię kocha, i Zabelkę, i niedźwiedzia Franciszka kochał, i mnie w niedzielę z rana zawsze kocha... rozumie, że gdyby tak postąpił, nie by-łoby tego ukąszenia zdradzieckiego rozdwojonym językiem w plecy księdzowskie, a teraz jak Judasz, pomyślał i przestraszył się, gdyby wtedy prosto w oczy, to byłby mężczyzna, ale nie powiedział, nie odważył się, bo zemsta już swój cierń w mózg mu wbiła (w bardzo miękką jeszcze tkankę mózgową), może w taki niewidoczny sposób chciało dziecko proboszcza ukarać, może chciało... a co z tego wyszło, już wiadomo: koniec języka pozostał rozdwojony... użądliłeś jak jaka gadzina, zapła-kał, na nabitym sianem sienniku leżąc, dłońmi twarz zasłoniwszy... jak gadzina (wtedy nie wiedział jeszcze, że nawet gadzina od tyłu nie żądli)... Tak zupełnie jeszcze maleńki pierwszy raz cios od tyłu zadał...

Page 206: Naszyjnik z wilczych zębów

206

Leonardas Gutauskas

Tadeusz bardzo wyraźnie pamięta tamto Boże Narodzenie, wirujący śnieg za sankami, klęczącego na ziemi Jakuba, pożółkłą twarz Ewy Marii i ten rozdwojony koniuszek języka, tę kropelkę jadu, która na niewinny bożonarodzeniowy śnieg spadła i świętą chwilę narodzenia zbrukała. Aż dziwne, po tylu latach bez modli-twy (z wiarą w sercu, ale już bez modlitwy), po tylu rozterkach, wspomniawszy pierwszy cios z zasadzki, nagle klęka, głowę pochyla, ręce do modlitwy składa i modli się, i wierzy, i nie wątpi w te słowa – jak nie wątpił na wsi, pod skrzydełkiem babuni się kryjąc, w Kownie, na Zielonej Górze, w małym drewnianym kościółku Zmartwychwstania, jak nie wątpił w czasach, kiedy co niedziela woził z Wilna kwiaty na mogiłę Maironisa, po wielu latach, spędzonych na miastowych śmietni-skach, w suterenach, więzieniach i po fantasmagoriach niepowstrzymanej fantazji, modli się wierząc szczerze...

Dawno powiedziane zostało: „Dobry początek – to połowa roboty”. Raz z za-sadzki użądliwszy i pozostawszy bezkarny (widać, niewiele ta zgryzota pomogła, widać, zły głos w duszy, rozpalający ogniem zemsty koniuszek języka, wziął górę, i modlitwa była tu już bezsilna?), następnym razem śmielej w plecy uderzał, już mając za sobą zwycięstwo nad wyrzutami sumienia, piorunem z niebios nie spo-pielony (nawet babunia o niczym się nie dowiedziała), uderzywszy drugi raz, mniej już się gryzł, mniej się modlił, może tylko się przeżegnał, na szkolnym podwórku za drzewem się ukrywszy, drugi raz poszło już łatwiej:

ach, jak płakał stary i ciągle powtarzał: żeby to kto inny, nie taki byłby żal, ale ty... jak ty będziesz mógł... tak podstępnie... płakał stary nauczyciel, łzy spływały po całych w zmarszczkach policzkach, a Tadzik patrzył na nosek swojego prawego buta i w duchu powtarzał: to za moją krzywdę była zemsta, za przeklętą JEDYN-KĘ, a za co ta jedynka? sam winien... zemścić się postanowił od razu: ujrzawszy w zeszycie Czerwoną Jedynkę, rzucił pełne nienawiści spojrzenie na czubek po-chylonej głowy starego, wziął zeszyt, opuściwszy głowę pomaszerował do ławki, bardzo głośno trzasnął odchylanym pulpitem i już wiedział, że zemsta – tuż! n i e d a r u j ę... p o k a ż ę m u... i wieczorem tego samego dnia zaczaił się koło mostu przez historyczną rzeczkę Wilenkę, schował się za topolą jak gadzina za karczem i czekał, i doczekał, i rzucił, bardzo mocno rzucił, tak jak na wsi we wronie gniaz-da rzucał, tak silnie rzucił (prawda, postanowił był mały kamuszek wybrać, ale w mroku trafił mu się większy, wielkości czerwonej rzodkiewki – szczęście, że był taki sam, jak rzodkiewka okrągły, gdyby podniósł graniasty, ostry jak odłamek, by-łoby... po starym), rzucił bez chwili nawet wahania, przekonany o słuszności swojej zemsty, celował w plecy (z ukrycia, z zasadzki zawsze najwygodniej jest – w plecy!), ale trafił... wprost w głowę, nieco poniżej ronda kapelusza... stary uniósł ręce jakby cud z nieba ujrzał, portfel mu wypadł, odwrócił się w stronę Tadzika... i padł jak podcięty... w kurz... twarzą w uliczny kurz...

Tadzik nawet nie ojknął, kolana się pod nim ugięły, zmiękły jak świeczki od gorąca, które straszliwą falą zalało twarz, bo jeszcze nigdy w życiu tak się nie prze-straszył (ta kilkuletniej dawności przygoda z gniazdem os – to tylko cień przestra-

Page 207: Naszyjnik z wilczych zębów

207

Naszyjnik z wilczych zębów

chu), jakby go pierwszy raz w życiu piorun uderzył... wydał okrzyk i zastygł, choć już wcześniej zaplanował dokładnie, jak będzie uciekał ścieżką wzdłuż Wilenki, poniżej następnego mostu – przez rzeczkę w butach, w spodniach, po pas w lodo-watej wodzie, wtedy do góry na brzeg, potem w lewo, w stronę Bekiesza, jeszcze dalej, do ulicy Popowskiej, i już ulicą, w dół, spokojnym krokiem – do domu... ale zastygł jakby go paraliż tknął, jak krzyknął, tak i został z otwartymi ustami, tylko nogi w kolanach zmiękły jak świeczki, i coraz bardziej miękły, miękły, aż kolana dotknęły ulicy... ukląkł... Stary leżał dalej. Portfel – z prawa, kapelusz – z lewa, a pośrodku – siwy, w świetle latarni jeszcze bardziej siwy, niż w klasie, z łysinką na czubku głowy, taki malutki, krócieńki, w szarej marynareczce... taki... taki... ach, Boże, taki... jak nie zacznie płakać, omalże w głos szlochać, głową o szorstki granit pnia topoli bić...

Czuje Tadeusz, jak go pamięć moszczonymi kamieniem kanałami przeszłości unosi, czuje, jak kości trzeszczą, o dzienno-nocne kamienie uderzając, i rozumie, pamięta, że nie w Wilnie ten Drugi Cios z Zasadzki miał miejsce, ach, nie w starej stolicy litewskiej... W Wilnie był już Cios Trzeci, drugi był w Wieprzach, kiedy chodził do szkoły początkowej w miasteczku, tam też i Jedynka była, i staruszek, i kamień (widać, ten stary, może najstarszy nawet oręż ludzkości mocno sobie Ta-dzika upodobał), i kamuszek był... tylko nie Wilenkę w bród przechodził, nie pod Górę Bekieszową się drapał, a Cedron, świętą rzekę zielonoświątkową, tylko pod górkę za rojstem pokopskim biegł, po ciemku do dołu po kartoflach wpadł, w tej przepaści czekał na coś, czego doczekać nie sposób, cicho jak mnich w pierwszym abisyńskim kościele się modlił, na straszną ropuszą głowę, z piasku wystawioną pa-trząc, a głowa wciąż kurkotała, „krrrrrrwawwy, krrrrrrwawwy” powtarzała, wtedy nie wytrzymał, wygramolił się z dołu i pomknął do babuni, padł jej w podołek i rozpłakał się: zabiiiłeeeeem, zabiiiłeeeeem... naaauuczycieeelaa zabiiiłeeeeem... babunia tylko ręce załamała i padła na wznak, a stryj Jakub, już za ucho chwyciw-szy, już z ziemi podniósłszy, ucho kręci i klnie: ty sukinsynu, ja ci pokażę zabiłem, ja... żeby ciebie diabli, sukinsynu, przynieśli tu ciebie czerci na moją głowę... już ciągnie za ucho dróżką do szkoły, jakby wiedział, za którą wierzbą najlepiej się schować, z jakiej kryjówki najwygodniej kamień w głowę staremu puścić, ciągnie i klnie... przyciągnął, a w kurzu – pusto, może tylko jedna czy dwie krople krwi jak borówki lśnią, gdzie zabiłeś, sukinsynu, pokaż, ja ci pokażę zabiłem, diable nasienie... a Tadziunia, przez całą drogę ciągnięty, tylko szepcze: ja nie chciałem ja nie chciałem to za jeedyyynkęęę... a Jakub już przez drzwi do klasy wpada jak byk przez wrota, prosto do gabinetu staruszka, wciągnął i rzucił winowajcę na podłogę... i wtedy właśnie usłyszał Tadziuk słowa: żeby kto inny, tak by nie bolało, ale że ty... jak będziesz mógł... z zasadzki... a staruszek siedzi na łóżku (w gabinecie przyrodniczym mieszkał ten zapomniany przez cały świat znawca cudów i tajem-nic przyrody, wśród wypchanych jastrzębi, łasiczek i wron, sam jak wypchany, niedobre dzieci tak go właśnie przezywały), siedzi na brzegu łóżka, kolorowym ręcznikiem głowę obwiązawszy, na boki się kiwa, KLĘKAJ! Jakub zagrzmiał i rzu-

Page 208: Naszyjnik z wilczych zębów

208

Leonardas Gutauskas

cił na podłogę, przepraszaj, suk... synu, staruszek podnosi wzrok, jakby bardzo zdziwiony, że na podłodze przed nim Tadziuk, a nie jakiś Piotruk czy Franuk, patrzy smutnymi oczyma i szepcze: żeby kto inny, tak by nie bolało, ale że ty... jak będziesz mógł... z zasadzki... czuje chłopak, że w podłogę, w szpary między deska-mi się zapada, żeby przepaść, żeby go w ogóle na świecie nie zostało, bo i komu na świecie taka gadzina, komu taki straszny zabójca potrzebny... ale się nie zapadł, tyl-ko na czworakach do nóg staruszka pełznie, białej ręki swoimi drżącymi rączkami szuka, ucałować chcąc, tylko staruszek nie daje, tylko kładzie jak drewnianą lekką deszczułkę swoją dłoń małemu na głowie i gładzi, gładzi, gładzi, milcząc, od czoła do góry – po mokrych od potu włosach... a stryj stoi jak słup, jak ten gruby słup, do którego we dworze byk przywiązany dzień i noc stoi, w byłym dworze, ale i po wojnie dworem nadal zwanym, stoi, na słowa skruchy Tadziuka czeka, doczekać nie może, bo staruszek już mówi: nie trzeba, nie pomyślawszy rzucił, nie swoją ręką puścił, nie chciał trafić... dobrego serca wasz Tadziunia, zwierzątka jak ludzi kocha i wszystkie trawki, i ptaki... nie bić dziecko... ono już n i g d y tak więcej nie będzie... tak? Tadziunia? więcej nie będziesz? więęęceeeej nie bęęęędęęęę, chlipie dziecko...

tydzień później, po lekcjach, zaprowadził nauczyciel przyrody chłopca w pięk-ny zakątek przyrody pod dworskimi lipami, posadził obok siebie na resztkach pod-murówki i zapytał: Powiedz, Tadzik, naprawdę chciałeś starego pokrakę zabić? dziecko milczy, tylko w duchu mówi: Bożeńka, jak to zabić? toż ja nawet kury nigdy nie zabiłem, dla stryja kura czy kogut – tylko raz i gotowe, a ja nie mogę, staruszek, widać, myśli chłopca przeczytawszy, mówi: Ja i bez odpowiedzi wiem, że nie chciałeś, ja wiem, jaki ty jesteś dobry, wiem, kto mojej wiewiórce orzechy przynosi, kto moją wronę w głowy śledziowe zaopatruje, ja i bez odpowiedzi wiem, możesz nie odpowiadać... a Jedynka – to nic, przyjdzie dzień i z tej jedynki czwórkę zrobimy, dodamy dwie kładeczki i będzie czwórka, a jeżeli jeszcze zakręcimy, to i piątka wyjdzie, jeżeli jest piątka, to musi być i jedynka, bo w szkole nie jeden, lecz wszystkie stopnie są dobre, potrzebne... nie płacz, Tadzik, dobre z ciebie dziecko... ja wszystko wiem, wiem, że bez ojca... stary nie dokończył, tylko wyciągnął nosów-kę i wyciera oczy, Tadziuk też by swoje otarł, tylko nosówki nie ma, i stryj Jakub nie ma, i babunia, babunia oczy podołkiem wyciera, a stryj – rękawem...

i nagle dziecko wskakuje, na zachodzące słońce popatrzy i jak nie krzyknie: a dlaczego mojego tatusia na Syberię wywieźli! dlaczego niewinnego na niedźwie-dzie powieźli! . . i już biegnie, mknie dworskim parkiem (ach, byłym parkiem, teraz już tylko śmietniskiem, pełnym błota i rdzawego żelastwa), leci ścieżką n i e o g l ą- d a j ą c s i ę... ale nie do domu pobiegnie dziecko, o nie, pobiegnie nad jezioro, do stryjowej dłubanki, w gęstwinie trzcin ukrytej, wsiądzie na czarodziejski state-czek (wydrążona w dębowym pniu dwuskrzydła łódź była najtajniejszą kryjówką Tadzika, zawsze w ciężkiej chwili ta księżycowa łódeczka unosiła dziecko w nie-osiągalne dla ziemskich niesprawiedliwości dale), wsiądzie i powiosłuje na wyspę Sanklera, tam, w kryjówce pod korzeniami dębu, wypłacze się do woli, wyszlocha,

Page 209: Naszyjnik z wilczych zębów

209

Naszyjnik z wilczych zębów

ile mu pisane, obmyje ranę w głowie staruszka, opłucze własne dłonie, krwią sta-rego zbrukane...

Przypomniawszy sobie, kiedy się wydarzył Drugi Cios z Zasadzki, Tadeusz wstaje od biurka, podchodzi do ściany i długo, długo patrzy na zdjęcie Ewy Marii, na krzyż ramy okiennej za jej plecami, na zgniłą ławkę, na spróchniałą ścianę chat-ki, na kolorową, usianą polowymi kwiatami, długą do ziemi spódnicę, na skrzyżo-wane ręce, na twarz, i w oczy, w oczy, w których głębi tli się niegasnący ból tamtych dni, tamtych dni dobroć i modlitwa...

Patrząc na świętą twarz, wspomina Wilno, tamto nadbrzeże Wilenki, kamień, leżącego w kurzu nauczyciela historii, widzi jego kapelusz w kurzu, wytarty port-fel, zdeptane podeszwy butów i czuje, jak jego język już się rozdwaja, a w gardle jak woreczek jadu – przeszłość, lekcja historii, portret wąsatego zbója nad głową i głos nauczyciela:

słońce świata przyniosło na naszą ziemię szczęście i piękne życie... piękne ży-cie... piękne życie... jak zacinającą się płytę słyszy głos nauczyciela i głośniejszy krzyk Tadzika, największego w szkole zabijaki, całego pokrytego bliznami syna ulicy: piękne stanie w kolejkach przez całą noc po mąkę piękne drewniane szynki kiełbasy drewniane bułeczki w sklepowych witrynach piękne mordy brzuchaczy w okienkach czarnych limuzyn piękny mongolski wykrój oczu za oknem domu o północy... i znów głos nauczyciela, bardzo podniesiony, piskliwy wooooooooon! z klasy!

Dziś pacykarz rozumie, dlaczego ten dobrego serca człowiek tak piszczał, dla-czego wypędził z klasy, rozumie, że inaczej się zachować n i e m ó g ł, bo wiedział, że w klasie siedzi też syn brzuchacza, kawałek zaś chleba w tamtych czasach koło śmieciarek się nie walał, teraz Tadeusz wszystko rozumie, ale wtedy... wtedy coś żelaznymi obcęgami ścisnęło serce, może uczeń ujrzał na czarnej tablicy, jak roz-ciśnięte truskawki, flegmę niedźwiedzia Franciszka z kawałkami płuc? może skroś portret wąsatego potwora zobaczył wszystkie trójkątne listy od ojca, może siebie, spadającego z wieży kościoła Zmartwychwstania, może... kto teraz wspomni, co wtedy zobaczył, kiedy mu serce obcęgami ścisnęło? tylko głos pamięta, słyszy, jak-by to było teraz, tu, w pracowni, uczeń wstaje z ławki i niskim, bardzo niskim gło-sem, lecz wyraźnym jak głos wyroczni, powtarza: piękne stanie w kolejce... myśli: dlaczego chłopiec nie powiedział wtedy piękne stanie w kolejce do uciętych głów, do poniewierających się po śniegu kości, do kiszek białych wilków, do naszyjników z wilczych zębów, które diabeł za darmo rozdawał w ruinach powojennego Wilna; myśli, rozważa i rozumie, że wtedy, w klasie, wobec rozdziawionych przyjaciół i nieprzyjaciół, nie potrafiłby uczeń tak ładnie własnych słów ułożyć, gdyby jego serca nie drasnęły słowa nauczyciela „słońce świata”, wypowiedziane w intencji przekonania słuchających, żeby nie mieli żadnych wątpliwości, ale oni już wątpili, patrząc na czarne wąsy, na fajkę, z której dym gryzł w oczy, od którego rudziały zeszyty i koniuszki palców, już wątpili, i w oczach uczniów w miejscu portretu Sta-lina na ścianie pojawiała się Biała Pogoń na tle czystej purpury tarczy...

Page 210: Naszyjnik z wilczych zębów

210

Leonardas Gutauskas

Tadeusz rozumie, że nauczyciel był niewinny, i ten kamień w głowę starego człowieka – to Trzeci Cios z Zasadzki, ale co teraz może zmienić? wszak wszystko to już było i... nie, nie minęło, a jeśli nie minęło, to i rana na głowie się zagoiła, i kamień, który w gardle Tadzika utkwił, dość już byłego zabijakę, syna ulicy wy-męczył, nocami ze snu zrywając – takie pragnienie dręczyło ucznia, jak tego wilka z bajki z zaszytymi w brzuchu kamieniami, słowem, i ten stary człowiek Tadzikowi wybaczył, zdjął ciężar, widocznie ujrzawszy na dnie oczu młodzieńca niebo Zie-lonych Świątek, Drogi Krzyżowe, początki wierszy, zarysy obrazów, odmrożone palce na nogach i rękach Szymona i może nawet oczy Ewy Marii?

Nie tak często podobne wyrzuty sumienia opadają Tadeusza, wcześniej, przed kilkoma laty, prawie nigdy nie odwiedzały go w jego pracowni, ale od lat osiem-dziesiątych – raz na miesiąc nieuchronnie nadchodzą, zakradają się jak długie cie-nie przeszłości i chwytają za gardło. Tadeusz nie opiera się, nawet dobrze się czuje chwycony i duszony, bo w takim duszeniu z jego wnętrza jakby jakiś zamróz się ulatniał, jakby żelazne zadry w sercu od rdzy same kruszały, wypadały, nie opiera się – siedzi przy biurku, nie pisze, nie rysuje, tylko czeka.

W tę noc ukąszeń żmii wie, że nieunikniony jest również jego Czwarty Cios z Zasadzki, najstraszliwszy, może nawet niewybaczalny, taki, którego ani modli-twa, ani słowa nie odkupią, dreszcz przebiega po plecach Tadeusza, ale się nie opiera (jak się nie opierał tamtego ranka, kiedy z Waciukiem po gnoju w oborze się tarzał, we krwi knura ręce i twarz usmarowawszy – aby poczuć całe swoje ześwi-nienie, całą potęgę siedzącego w sobie szatana), nie opiera się, zamyka oczy i już widzi niby czerwonym żelazem wypalone znaki liter – na swoich dłoniach je widzi, na zbielałym od wódki i dymu języku widzi, na złupionym z własnych pleców pasie skóry widzi, widzi i nie opiera się...

Wspomnij, szepczą cisnące za gardło cienie: po księdzu, po tamtych dwóch starych, kogo użądliłeś? kogo z zasadzki straszniej niż gadzina ukąsiłeś? Matkę. Wyrzekłszy słowo „Matka”, czuje, że słabnie, odchyla się więc w fotelu, opusz-cza ręce i zamkniętymi oczyma patrzy, patrzy w ciemność, w której po podłodze z desek pełza dziecko, a kobieta, przeklinając strasznie, kopie je, kopie jak grudkę zmarzłej ziemi, jak końskie gówno, jak ostatniego psa, a wypadła z łóżka staruszka stara się wczepić sparaliżowanymi rękami w jej spódnicę, chwycić za nogi: Zabijesz dziecko! Zaabiijeeesz dzieeeeeckooo! patrzy w otchłań mroku i czuje, jak zaczyna ćmić we wszystkich kościach, a w głowie – najbardziej, próbuje uciskiem dłoni złagodzić ten ból, ale czuje, jak pantofelek o ostrym nosku wciąż uderza i uderza, gdzie popadło, w brzuch w plecy w głowę w głowę najwięcej w głowę czuje że mu mowę odbiera żeby słowa nie mógł powiedzieć a pantofelek wciąż uderza i uderza a inwalidka wciąż krzyczy a kobieta klnie a dziecko tarza się przewraca i stara się rękami głowę osłonić...

Usiłuje uciskiem dłoni, dłoni-płazów pełzaniem uciszyć straszliwy ból pobi-tej głowy i rozumie, że zasłużenie ta kobieta kopie dziecko, ach, jak zasłużenie, Boże, Boże, szepcze, z zasadzki jak żmija nad żmijami gorzej niż żmija gorzej niż

Page 211: Naszyjnik z wilczych zębów

211

Naszyjnik z wilczych zębów

człowiek zadał cios w plecy Matce... ale wtedy, po wojnie, kiedy ojciec wrócił już z zesłania, nie wiedział, że uderza z zasadzki, nie czuł, że uderza, choć sam cios po-czuł, poczuł, jak rozdwojony język, przebił plecy matki, sięgnął serca, tylko jemu się wydało, że to nie jego język, lecz język samego losu, zasłużonej kary tak żądli... teraz, wsparty na rękach, po tylu latach rozumie, jaka wielka jest jego wina, jaka niezmierzona otchłań jego grzechu, ale wtedy, patrząc na zmarzniętą, szronem pokrytą twarz ojca (ojciec co tydzień woził do Wilna wyroby skórzane, woził zimą, starym przedwojennym polskim motocyklem, po oblodzonej drodze, samotnie we dnie i w nocy, zmarznięty jak sopel lodu, woził piękne, w skórze tłoczone ptaki i cudowne skórzane kwiaty), patrząc w oczy ojca n i e w y t r z y m a ł: wszedł ojciec jak ten niedźwiedź Franciszek cały w śniegu, oszroniony, skostniały, słowa powiedzieć nie mogący, tylko spojrzał na dziecko, i lodowe łzy stoczyły się po nieogolonych policzkach, a matka sobie spokojnie, nawet nie powróciwszy głowy, obiera kartofle, jakąś przedwojenną melodię nuci, jakby to zupełnie nie ojciec wró-cił, a ktoś obcy, niepotrzebny, nie czekany, może już umarły, przepadły, obiera kar-tofle i rzuca do garnka jak kamienie... w pierś ojca: „Wróciłeś, diabli nie wzięli, nie zamarzłeś gdzieś w przydrożnym rowie, nie przejechała jaka ciężarówka padliny przeklętej”, stoi ojciec, a dziecko już leci, już wpada w płomień lodowatego kombi-nezonu, łzami zalane, nie czuje ani chłodu, ani lodowatych ojcowskich dłoni...

Ścisnąwszy rękami głowę, zamkniętymi oczyma widzi siedzące na kolanach ojca chłopczyka, „Oho, jaki już duży, już mężczyzna”, słyszy słowa, ale rozumie, że tylko słowa są mu przeznaczone, nie serce, bo serce oddane jest matce, która stojąc na kolanach myje podłogę, leje wodę i ze złością szoruje przegniłe deski, czuje, że ojciec jest tam, przy matce, nie z nim, nie z synem, czuje to i nawet nie poczuł, kiedy użądlił: tatuś, do mamy kiedy ciebie nie ma przychodzi taki oficer pistolet na stół kładzie i mówi wydasz czertionok ubju... szepnął ojcu do ucha i tak się przestraszył, że zeskakuje z kolan i ucieka na podwórko, włazi na drabinę, wpada do gołębnika i wypuszcza wszystkie w s z y s t k i e gołębie... i słyszy, jak w kuch-ni rozbijają się talerze, łamią meble, jak matka nieludzkim głosem krzyczy, kogoś przeklina, kogoś... rozumie, że to jego, swojego syna, przeklina...

Ścisnąwszy dłońmi głowę, zamknąwszy oczy, myśli: straszna jest wina dziecka, niewybaczalna, ale... dziecko wiedziało, że tyle lat w dalekich kopalniach węgiel kopiąc, ojciec tylko o matce marzył, tylko o najpiękniejszej kobiecie na Zielonej Górze, której wszystkie panie i panienki, i dziewki uliczne zazdrościły najdłuż-szych nóg, głębokich niebieskich oczu, wiedział, ile szczęścia miał nadzieję zna-leźć ojciec po powrocie do domu, wszedłszy pewnej wiosennej nocy do małego, zastawionego starymi gratami pokoiku, chłopczyk wszystko widział... o, ile to razy chciał chwycić siekierę i wbiec do sypialni, podnieść karzące narzędzie i zawołać: „Na kolana, ruska gadzino, nie pomoże ci pistolet, klękaj i módl się, nadszedł twój koniec”, ile razy, schowawszy się pod kołdrą, żeby nie słyszeć jęków rozkoszy matki i przekleństw oficera, ile razy w ciemności nocy czekając na powrót ojca, wy-tężając słuch starał się usłyszeć warkot starego „Sokoła”, miał nadzieję, że ojciec

Page 212: Naszyjnik z wilczych zębów

212

Leonardas Gutauskas

sam ich złapie na gorącym uczynku, sam ukarze, na kawałki tamtego nikczemnika rozszarpie, i nie trzeba będzie na matkę się skarżyć, ale tak i nie doczekał tego dnia, bo ojciec, Szymon, co szczęścia nie zaznał, zmarznięte nogi na progu stawiał za-wsze za późno – błyszczące ślady iwana zawsze bywały już ostygłe, łóżko starannie zaścielone i matka, nucąc przedwojenną piosenkę, szykowała posiłek...

Ścisnąwszy dłońmi pękającą głowę, myśli: może matkę oficerskie mundury, pa-gony, błyskotki tak pociągały, przecież wtedy, we wczesnej swej młodości, z powo-du litewskiego oficerka w Niemnie się topiła, może te na łyso strzyżone głowy tak ją podniecały? no bo dlaczego wszyscy nocni goście byli z pagonami i golonymi głowami, wspomina, jak już po wszystkim, po kłótni, po rozwodzie, spotkany kiedyś na ulicy ojciec wygadał się: i przy Niemcach z oficerami się ciągała, raz pobiegłem do jednego do gabinetu, chciałem pogadać, ten wyciągnął rewolwer i zasyczał: „Szlus!”, tylko na łyso goleni jej się podobali...

Wspomina. I winę matki rozumie. I złość ojca. Tylko swojej zdrady – nie, choć wie, dlaczego dziecko nie wytrzymało, wygadało się, wie, jak strasznie bolało dzie-cięce serce, jak raniły niewinną duszę rosyjskie przekleństwa, śmiech matki, brzęk kieliszków, oko pistoletu na stole, stękanie sparaliżowanej, już czwarty rok nie wstającej z łóżka siostry babuni, bo i ona wszystko słyszała, wszystko widziała... wiedziała, dlaczego się wygadał, a jednak nikt nie może dziecku wybaczyć, nikt, nawet Bóg, bo z zasadzki Matkę użądlił... teraz Tadeusz wie, że nie z ust dziecka dowiedział się Szymon o sprawkach matki – pół miasta różnym gadaniem gryzło bębenki w uszach ojca, ale on milczał, cierpiał, może bał się znów na niedźwiedzie wyjechać (starczyłoby przecież tylko jakiemu iwanowi palcem pogrozić), a może jakąś niepojętą żałością matki żałował? i tylko słowa dziecka, jego syna, na kola-nach siedzącego, były tą ostatnią kroplą jadu, która przepełniła czarę cierpienia? dziś Tadeusz rozumie, że wiele mógł Szymon znieść, nawet obmowy całego świata potrafiłby na zmarzniętych ramionach udźwignąć, ale słów swojego syna – nie, bo, widać, i ojciec rozumiał ogrom zdrady, i jemu zranionej, pokaleczonej duszy nie-winnego dziecka żal było bardziej, niż błądzącej duszy matki, i on rozumiał, czyja tu wina największa, rozumiał, że przeklęta machina czasu, druzgocąca człowiecze serca, narody, losy – to jest ta siła, która zmusiła dziecko do zdrady, do użądlenia z zasadzki... może dlatego, usłyszawszy słowa Tadzika, nie wskoczył od razu, tylko szepnął: Nie mów tak... sam przecież wiesz, ile musiała wycierpieć...

a Tadzik tymczasem już bił głową o blaszaną podłogę starego gołębnika, roz-walał przepalony mózg o zasłane gołębim pomiotem deski, nawet się nie modlił, jak modlił się na wsi, tylko bił głową o podłogę (o Boże, jak tylko wytrzymała taka główka takie upadki uderzenia ciosy kopniaki?), bił i przeklinał siebie, tylko siebie, tylko siebie jednego, ponieważ r o z u m i a ł... palił jedną po drugiej zapałki i przypalał sobie koniuszek języka, ten przeklęty rozdwojony narząd żmii, smalił, a w myśli jak w przyśpieszonym filmie migały: twarz starego nauczyciela, miło-śnika przyrody, twarz starego historyka, plecy i oczy księdza, wszystkie świństwa, wszystkie ciosy z zasadzki przeleciały mu przed oczyma jak spadające meteory...

Page 213: Naszyjnik z wilczych zębów

213

Naszyjnik z wilczych zębów

i stracił przytomność... oderwał się od tonącej w błocie i upodleniu ziemi i od-leciał... odleciał... a kiedy wrócił, a raczej kiedy został zawrócony, dwa tygodnie przeleżał przykuty do łóżka jak ukrzyżowany, ale nie Jezus, tylko Judasz, „jestem Judasz, jestem Judasz” majacząc, nie czując, nie czując, jak matka wilgotnym ręcz-nikiem ociera mu czoło, jak błaga ją o przebaczenie... a odzyskawszy przytomność, już nie czuł zapachu skóry, SKÓRY, ponieważ ojciec ze wszystkimi materiałami, z narzędziami, z prasami już się był wyprowadził, przepadł nie wiadomo gdzie (tylko po powrocie do zdrowia znalazł Tadzik suterenę na jednym z podwórzy na Starym Mieście i zapukawszy usłyszał: Proszę... ).

Siedzi, rękami głowę ścisnąwszy, i milczy, jak zawsze w otchłań przeszłości się zanurzając milczał, milczy i czuje, jak ból w głowie z wolna, bardzo powoli ustępu-je, unosi się pod sufit, zaplątuje w pajęczynie i obraca w kurz, srebrny, w naniesiony przez pająka i czas w bezsenne noce kurz... i wtedy pyta: a innych? innych, któ-rzy żądlili, którzy ciebie w plecy bili, czy chciałbyś teraz wspomnieć? pomyśl, czy chciałbyś, czy byś mógł? nie śpiesz z odpowiedzią, dobrze się zastanów... i rozumie, że, potępiwszy siebie, już nie będzie mógł grzebać w duszach innych żądlących, nie będzie w stanie skręconych w kłębowisko żmij grzechów, zdrad rozplątać – wszystkie rany w plecach i sercu dawno już się zabliźniły, jakby nikt i nigdy z za-sadzki ciosów mu nie zadawał, po słowach Szymona: „Nie mów tak... sam przecież wiesz, ile musiała wycierpieć... ”, nie będzie już mógł własnych krzywd rozpamię-tywać, tego wieczora na pewno nie... będzie mógł tylko wstać z fotela, podejść do zrzuconych na stos książek, pogrzebawszy w nim, wyciągnąć cudowną książeczkę i, otworzywszy ją, patrzyć patrzyć patrzyć na sfotografowanego KAMELEONA, szmaragdowe, do korony faraona podobne zwierzątko, które jak paluszkami dziec-ka trzyma się uczepione gałęzi, a jego długi, bardzo dłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłługi język leci jak strzała w stronę siedzącego motyla... jak strzała Indianina znad Ama-zonki, myśli, – w gadatliwą pstroskrzydłą papugę...

Na jeden wieczór naprawdę – dość, wszystkiego bowiem, co było na ten wie-czór przeznaczone, już dotknął, pogłaskał, nawet zmarzniętej swej duszy dotknął myślami skruchy. Ale innej nocy, pierwszej nocy po tej nocy (widać, krzywdy, do-znane od przyjaciół, kolegów, nawet najbliższych, zmuszą pacykarza do wyczerpa-nia dołu grzechów do dna, do czystego piasku, w którym kopiąc głębiej dokopać się można aż do samego serca ziemi, a może nawet do samego serca ludzkości)...

I oto już następna noc, a na biurku – to samo zdjęcie kameleona: zwierzę – szmaragdowe, a język – szary z czerwonym koniuszkiem, jak jaka wystrzelona sprężyna, jak... widzi nagle, jak w kałuży krwi pod kościołem Świętej Anny leży rozbite pudełko na filmy, a z niego r o z w i j a s i ę szara żmija-taśma, obok zaś leży spadły z wysokości, martwy człowiek, który filmował święte budynki Wilna...

Jak sprężyna, myśli, jak tamta taśma, co śmierć przyniosła, taśma-sprężyna, każdemu taka sądzona, tylko nie każdemu jeszcze czas pisany, sprężyna czeka, a te wszystkie ciosy z zasadzki – to tylko próby, tylko wstęp do prawdziwego i ostatnie-go przedstawienia...

Page 214: Naszyjnik z wilczych zębów

214

Leonardas Gutauskas

Patrzy na zdjęcie i mówi (powiedzielibyśmy: jak zwykle, ale nie mówmy, bo po-wiemy czy nie, i tak będzie mówił): u przyjaciół język-sprężyna rozwija się jeszcze zgrabniej, żadna zwolniona kamera nie sfilmuje, żadne oko z niebios nie dostrze-że, a poza tym ci, żądląc, najczęściej się uśmiechają albo o cudach świata mówią, o pięknie przyjaźni, o miłości bliźniego, im samym się wydaje, że ten lot języka w plecy przyjaciela – to jakaś niewinna igraszka, żarcik, a wyrządzona przez to krzywda to też kawał, rany – narysowane, nieprawdziwe, nie bolesne, może akurat ból uśmierzające... tak, przyjaciele żądlą jak anioły – świętym żądleniem! wykrzyku-je, oni potrafią okazać współczucie, pocieszyć uderzonego, nawet zapytać: A któż to cię tak zranił, jaki to błazen tak pożartował? czasem się wydaje, że przyjaciele żądlą na wyprzódki – kto pierwszy i celniejszy, zapominając może nawet, że krople prawdziwego jadu z zasadzki w plecy, w ramiona, w głowę, w serce wpuszczają i że od tego jadu bardzo boli, żądlą, zapominając, że i ich wątroba (tak jak wszystkich śmiertelnych) też jad wytwarza, a może oni nawet nie czują, jak ich rozdwojony język w przestrzeń wystrzela, niby sprężyna czasu w ciało przyjaciela się wbija?

Mówi wolno, bez pośpiechu, nie tak, jak ubiegłej nocy, ciosy swojego rozwidlo-nego języka licząc, mówi, jakby traktat naukowy układał, jakby zawczasu miał plan sporządzony, po kolei, konsekwentnie cudze, nie swoje zdrady wyliczając:

widocznie cios w plecy bliźniego to z niczym na świecie nie zrównana przy-jemność, im przyjaciel bliższy, tym przyjemniejsze użądlenie go w serce, to taka niewinna odmiana sadyzmu, taki jego gatunek, należący do rodziny prawdziwych morderstw, więzami krwi ze śmiercią związany, i tylko świadomość, że morder-stwo jest karalne, powstrzymuje żądlących z zasadzki przed ostatecznym ciosem... A jak przyjemnie jest obserwować większą grupę żądlących na jakimś przyjęciu, na balu pacykarzy czy pismaków, patrz, dwóch siedzących trzeciemu, nieco dalej z kieliszkiem stojącemu, tajemnice sztuki tłumaczącemu, kiedy nie żądlą, kiedy nie żądlą językami w plecy – tamten aż się jeży, aż podskakuje od tych ukąszeń, albo jakich dwóch, trzech wszystkim pozostałym, już pijanym w dym, z panienkami baraszkującym, gołymi dupami podłogę szorującym – strzałę za strzałą w plecy wypuszcza, aż językami mlaskając z wielkiej przyjemności, że tamci tacy poranie-ni, czasem to kąsanie z zasadzki w otwarte gryzienie się zmienia, kiedy tamtych dwóch, trzech, całą resztę wybiwszy, sobie do gardła skacze: patrzy jeden drugie-mu w oczy czy w pierś i kąsa, i kąsa, byle tylko głębiej, celniej, śmiertelniej, starając się jeden drugiego zniszczyć, w kupie nawozu zagrzebać, i ciągle niby to żartem, niby to igraszki jakie – stojącemu gdzieś z boku ten pojedynek przypomina taniec dwóch żmij, rytualny obrzęd, w którym obaj przeciwnicy-przyjaciele tną językami do ostatniego tchu, już do samego progu śmierci się zbliżywszy, tyle tylko, że przez ten próg nie przepełzłszy...

Spokojnie tak mówi, bez pośpiechu, bo wie, że nigdzie się nie pośpieszysz, tam zaś, dokąd wszyscy nie z własnej woli śpieszymy, tam i bez pośpiechu się zdąży, nie spóźni – miejsce naszykowane, Gospodyni czeka, muzykanci swoją muzyczkę na pamięć znają. Wspomina, jak często z jakiegoś burdelowatego przyjęcia artystów

Page 215: Naszyjnik z wilczych zębów

215

Naszyjnik z wilczych zębów

wychodząc, pierwsze dopiero kroki za progiem stawiając, już czuł uderzenie kilku żądeł w plecy, po powrocie do domu te ugryzienia bolały trochę, ćmiły, potem mi-jało – widać, nie z całego serca przyjaciele kąsali, wspomina, jak pewnego razu, nie-oczekiwanie się odwróciwszy, ujrzał trzy wysunięte języki przyjaciół, które w tejże chwili znikły i promienny uśmiech zagościł na ustach koleżków najmilszych...

Spokojnie sobie temat jezyków-żmij-kameleonów rozwija i nagle wspomina ojca, już po powrocie, z prawym okiem od zorzy polarnej przyćmionym, z jedną połową płuc na drucie kolczastym zostawioną, już pracę mającego, już nie z jeleniej skóry portmonetki panom szyjącego, wspomina, jakby to nie ojciec, lecz on sam tamtego wieczora Aleją Wolności do domu zmierzał, wszystko jak na realistycz-nym obrazie widzi:

zdeptane buty, wytarty płaszcz, przedwojenna własnej roboty teczka, przed-wojenny angielski kapelusz, wyszmelcowany mocno, wyblakły od długiego leżenia w ciemnościach szafy, dziurkami po molach zdobiony... idzie sobie były docho-diaga, teraz budowniczy nowego świetlanego jutra (skórzanego, naciągniętego na prawidło statui wąsacza), były pastuch białych niedźwiedzi, majster, idzie, śpieszy bez większego pośpiechu, bo wie, co się przy najlżejszej przebieżce z ostatnią po-łówką płuc dzieje, z sercem, które i tak jak stara babuniowa maszynka Singera kle-kocze, jakby ciągle na złapanie oddechu i odpoczynek przystawało, spróbuj tylko szybszym krokiem, i serce wnet głos podnosi – zacinać się zaczyna jak jąkała, jak dziecko po upadku z majaka, śpieszy więc do domu bez pośpiechu, siły oszczędza-jąc, bo czeka go po drodze wysoka góra, nie kończące się schody, do domowego raju wiodące, ach, Schody Skrzacie (skrzat, jak wiadomo, jest postacią z bajek, ele-mentem mitologicznym, w powojennym Kownie natomiast – również elementem ze świata przestępczego), na pierwszym stopniu nogę postawiwszy, ile mogąc, po-wietrza w płuco nabiera, teczkę (kryją się w niej dobrze wyrobione skrawki skóry, z których zamierza to i owo dla znajomych zmajstrować, dla starych współspaczy na łagrowych narach) pod pachą chowa, stoi jeszcze chwilę i z resztek sił rzuca się biegiem na szturm Zielonej Góry, ku domowym wysokościom, biegnie, bo wie: we dnie na Skrzacich Schodach jeszcze można odpocząć, przysiąść, oddech złapać, ale nie daj Boże w nocy, we dnie można, odpoczywając, oddech wyrównując, serce uspokajając, o szczytach najwyższych marząc, po schodach wchodzić, ale w nocy nie daj Boże, a teraz już zmrok zapada, już prawie noc, na schodach pusto jak w tundrze w nocy, jak na górze lodowej, w nocy całe schody od pierwszego stopnia do ostatniego lotem nieważkiego młodzieńca pokonać trzeba, nie oglądając się do tyłu, żadnych marzeń w głowie pod górę nie wnosząc, lekkiemu jak puch wzlecieć trzeba, i nikogo nie obchodzi, że masz tylko jedno płuco, odmrożone palce na no-gach, że twoje kulasy tylko po równinach tundry dreptać przywykły, nikogo to nie obchodzi, a najmniej przedstawicieli świata przestępczego, z zasadzki wszystkich, starszych i młodszych, śmiertelnie żądlących...

w tamtych bowiem czasach Skrzacie Schody to było to samo, co Góra Czaszek, na której szczycie czasem (dość często, w jesienne, zimowe noce bardzo często) nie

Page 216: Naszyjnik z wilczych zębów

216

Leonardas Gutauskas

dom wspinający się znajdował, lecz pięknie ciosany krzyż, niewidzialny (bo jakże by jakiś tam krzyżyk pasował do nowych budów świetlanych więzień?), niewidzialny, lecz na pewno obecny i najczęściej prawosławny, bo to właśnie dzieci kowieńskich wyznawców prawosławia, dawnych mieszkańców Litwy, pod Skrzacimi Schodami mieszkały, jak owe krzyże – niewidzialne, ale każdej zimowe nocy obecne...

wciąga więc w ostatnie płuco powietrze i... biegnie! ale jaki tam „bieg!” Sybira-ka? taki, jak młodego człowieka czołganie się, nie inny, nie szybszy, może powol-niejszy jeszcze (niedołędze tylko się wydaje, że szybciej jeszcze nikt po Skrzacich Schodach nie wbiegał, po cichu nawet się szczyci taką swoją siłą), a sto trzydzieści cztery (134) stopnie – to jak 130000004 kroki po schodach do raju, śpiesz się, leć – końca i tak nie widać, śpieszy się jednak, wzrok w niebo utkwiwszy (jak Tadziunia na majak się drapiąc – żeby choć oczyma prędzej w niebie być, od ziemi dalej, od grud ziemi, o wieko trumny uderzających), śpieszy się, oczyma w niebie światło lampy naftowej widzi, żonę, przy lampie włosy na aluminiowe lokówki nakręca-jącą, i dziecko, nad książką pochylone, długość torów od punktu A do punktu B obliczające, od Kowna do złodziejskiej krainy Workuty, śpieszy się... i nagle jakiś głosik wewnętrzny mówi: a dokąd to tak pan się śpieszy, sądzi pan, że w domu ktoś czeka? stań, wędrowcze, oddech złapaj, posłuchaj, jak ostanie płuco jak miechy sapie... stanął, z głębi piersi głosu usłuchał, stanął i stoi... ale nie zdążył stanąć, a ostry jak nóż język – prosto w plecy: Stoj! Ja i stoju, cicho odpowiada dochodiaga (dokładnie takim samym głosem, jak w Syberii odpowiadał), Stoj! powtarza go-spodarz Skrzacich Schodów, ojciec, nawet głowy nie powracając, już sobie mordę typa wyobraził – takie mordy w biały dzień w okolicach rynku się snują, kieszenie gapiowatych po cichu sprawdzają, czasem gromkie hasła „Za Stalina! Za rodinu!” wznosząc, żeby wszyscy z drogi ustąpili, żeby szerokim barkom bramy do słońca wyważać nie przeszkadzali...

ja i stoju, odpowiada zmęczony i stoi, przeczytaną kiedyś myśl wspomina: „Daj Bog nie pośledniego”, i jeszcze to i owo wspomnieć zdążył – czas, kiedy te piękne schody budowano, żeby w stolicy litewskiej Stare Miasto z Nowym połączyć, może nawet szepnął: do pioruna, nasza to ziemia czy nie?..

Dziś nawet ojciec nie potrafiłby przypomnieć, co się po „Stoj!” działo, nie trze-ba więc żądać, żeby Tadeusz przypomniał, nikt na całym szerokim świecie nie widział, jak złodziej uderzył z zasadzki, może tylko zabliźniona rana, pamiątka z tamtych czasów między łopatkami, mogłaby w s z y s t k o odtworzyć, Tadeusz zaś tylko przyniesionego do domu, ledwie żywego ojca Szymona przypomina, tyl-ko ledwie dosłyszalne słowa słyszy „tecz-ka... ka-pe-lusz... ”, przypomina prawie gołego, do naga rozebranego, a kapelusza, teczki już nie widzi, może te rzeczy leżą już gdzieś w jakiej kowieńskiej bramie, bo złodziej najpewniej je wyrzucił, zoba-czywszy, co w tej teczce jest schowane, jakie bogactwo, a może jednak zabrał?

Wspomina, jak pewnego wieczora przy filiżance herbaty staremu przedwojen-nemu mieszkańcowi Kowna tę historię ojca na Skrzacich Schodach opowiedział. Człowiek wysłuchał i powiedział: Taaak, mój panie, ta historia pańskiego ojca jak

Page 217: Naszyjnik z wilczych zębów

217

Naszyjnik z wilczych zębów

dwie krople wody do mojej podobna, która też po wojnie się zdarzyła – takie same stare, wytarte palto, zdeptane buty, teczka jeszcze z czasów Smetony, ta sama dy-chawica, podobny stan serca i płuca, prawda, po obu stronach dziurawe jak stare miechy, i ten pośpiech niespieszny... taak, dobrze pamiętam te powojenne Skrzacie Schody, nieraz przychodziło nocą na nie wchodzić, nie raz i mnie złodzieje drogę próbowali zastąpić, ale, dzięki niech będą Opatrzności i losowi, które zawsze aku-rat w porę jakiegoś zabłąkanego przechodnia posyłały albo dziewkę uliczną – w ich obecności złodzieje nie ośmielali się uderzyć, bo oni zawsze tylko z zasadzki, tak więc szczęśliwie, że tak powiem, przez ten tunel powojennych nocy udało mi się przejść, ale strach przed Skrzacimi Schodami o tu, pod sercem, do dziś noszę...

Wspomina, jak staremu żartem powiedział: dobrze byłoby jaką kameralną mu-zyczkę napisać i nazwać ją „Symfonia kameralna Skrzacich Schodów”, na dwa głosy, orkiestrę kameralną i sześć siekier, Litwę reprezentować mogłaby Giedrė Kaukaitė (dosłowne tłumaczenie nazwiska – Skrzatówna – tłum.), prawosławnych – jakiś bas ze Smoleńska, na siekierach zagrać mógłby jakiś ostrzyciel czy naostrzacz siekier i noży, orkiestrę zaś można by zaprosić z wyzwolonego, odebranego Pola-kom Wilna. Wspomina, jak zażartował, choć ten żart do żartu nie był podobny, podobniejszy był raczej do chichotu dwóch obłąkanych – dwóch lokatorów domu wariatów spotyka się w drzwiach i wspomina jakieś bardzo śmieszne wydarzenie, dla przykładu, koszenie łąki w odległych czasach wolnego dzieciństwa...

Tadeusz zapalił, bierze ołówek i na dużym arkuszu watmanu zaczyna rysować Schody, rysuje od dołu do góry, tak, jak wchodził ojciec, wszystkie 134 stopnie na arkuszu chce zmieścić, ale, doszedłszy do 102, widzi, że więcej się nie zmieści – papier się skończył, myśli: a może to właśnie na 102 język użądlił? i schody, wraz ze świadomością ojca, się urwały? i wyżej już było tylko ślepe niebo jesiennej nocy, czarne sklepienie bez aniołów i bez Boga? a może ludzie znaleźli ojca w dole, może ze schodów się stoczył? może? i znów rysuje, tylko teraz od góry w dół, ładnie, jakby od nowa te schody budował, tak rysuje, i liczy: 103, 104, 105... liczy i liczby te zapisuje, żeby się mocniej w glinie pamięci odbiły, skończywszy stopnie, pomyślał i u dołu podpisuje: Schody wzlotu i upadku, albo Widok Skrzacich Schodów od dołu i od góry, skończywszy pracę, wstaje i, wziąwszy dwa gwoździki, przybija rysunek do ściany, obok zdjęcia ojca i matki, na którym oboje są tacy młodzi, piękni, tacy, zda się, szczęśliwi, jeszcze bezdzietni, jeszcze sami na świecie: ojciec dopiero co boso jak stał z Wieprzów do Kowna przyszedł, a mama dopiero co z kowieńskiego przedmieścia Wiliampole w dolinę zeszła... w dolinę, którą płynie Wilia i gdzie na piasku tańczą Cyganie, śpiewają, a Żydzi głaskają pejsy i cicho ze sobą rozmawiają...

Przybiwszy rysunek i wróciwszy do fotela, Tadeusz czuje, że nie całą prawdę wspomniał, że może niewinnie tych starych mieszkańców Kowna oskarżył, bo, dobrze się w głowę poskrobawszy, pod Skrzacimi Schodami i kowieńskiego Polaka by się znalazło, i wynarodowionego Litwina, ale najczęściej – byłych żołnierzy, którzy, widać, w powojennym świecie nie znaleźli dla siebie innego, lepszego, miej-

Page 218: Naszyjnik z wilczych zębów

218

Leonardas Gutauskas

sca, niejeden z zielonogórzan złapanego bandytę poznawał: patrzcie, to ten sam, który z ciężarówki wyskoczył i przez agrest... wypuścili, widać, prawdziwi żołnie-rze zwycięzcy pod schodami się nie chowali, widać, tylko takie zasrańce, za prze-proszeniem, które na wojnie może tylko karabiny czyściły albo łuski po nabojach zbierały, choć jedną rzecz – nóż – wszystkie te oberwańce zrobić potrafiły – takich noży w Kownie w żadnym sklepie (nawet na rynku) byś nie znalazł: wszystkie noże – jak jeden, jakby z jednej fabryki noży na Uralu wyszły, jakby wszystkie według jednego idealnego wzoru robione były...

Tadeusz pali i w marzeniach tonie: dobrze byłoby przy Skrzacich Schodach choć nieduże muzeum noży założyć, przecież te noże na pewno gdzieś w jakichś podziemiach czy archiwach leżą, nie mógł przecież jakiś dureń takich pięknych rzeczy do Niemna wrzucić... zbiór byłby wart Guinnessa, innego takiego na całym szerokim świecie byś nie znalazł... a wyobraź sobie, marzy, że przy każdym nożu jeszcze imię i nazwisko dochodiagi byłoby napisane, może nawet zdjęćko zabitego dołączone? to dopiero byłoby muzeum! nie wymyślonych obrazów, nie bohoma-zów różnych, lecz żywego życia muzeum! Marzy, myślami po zaułkach przyszłości błądzi i... nieoczekiwanie trafia do Merecza, do byłego ratusza, do byłej cerkwi, obecnie muzeum, jest wewnątrz: rozgląda się, rozpatruje i nagle widzi: zdjęcie czło-wieka, bardzo stare, starej roboty, dlatego takie piękne, wyniosłe, a w tym zdjęciu – trzy dziurki, a pod zdjęciem podpis; „Nosiciel książek J. B.”, a jeszcze niżej, na tabliczce – kulka, starodawna, carska jak złoty carski pieniążek! I masz ci Muzeum, mówi, Muzeum rozstrzelanych ludzi i ich rozstrzelanych zdjęć, i kulek, którymi tych krzewicieli oświaty z ołtarza nieba i Ojczyzny zdejmowano, ścinano, deptano, z błotem mieszano i... do dziś nie zapomniano... Muzeum...

Tak, nie sami tylko starzy prawosławni mieszkańcy Kowna pod Skrzacimi Scho-dami żyli, wesoła noc na to pozwalała – różnej maści zwierzyna legowiska tam sobie mościła, niby jaki zwierzyniec tworząc, dobrze byłoby dziś tamte zwierzęta, oczywiście, dawno już wypchane, pod Skrzacimi Schodami trzymać i wycieczki prosto z muzeum wypchanych eksponatów Tadasa Ivanauskasa tu, pod schody przyprowadzać, i swoje, z jakich Pogramańców przybyłe, i dalsze, z rozległych stepów Zawołża, z Karagandy, z Igarki – niech obejrzą, zastanowią się, wypchane mordy z innymi mordami porównają, wszak nie wszystkich mieszkających pod kowieńskimi schodami najsprawiedliwsza na świecie sprawiedliwość w wypchane kukły zmieniła, wszak niektórym zbójom na pewno ceremonii odarcia ze skóry uniknąć się udało, wszak w tamtych czasach burzliwego rozkwitu sprawiedliwości starczyło, że ubiwiec powiedział: Ja, pojmitie, faszista unicztożił! faszistskuju mor-du razbił, tak za czto że mienia?, i bandyta siedzi już na stołku w jakim urzędzie, wytatuowane ręce w watę watówki kryje, dlaczego więc nie mieliby wycieczkowi-cze tych wypchanych mord porównać z innymi, jeszcze żywymi, jeszcze pełzający-mi kukłami? niech porównają, niech się zamyślą, wszak czasy głębszego myślenia nastały, zamyślenia chwila cudowna, która może, zaświeciwszy nieoczekiwanie, tak samo nagle zgasnąć...

Page 219: Naszyjnik z wilczych zębów

219

Naszyjnik z wilczych zębów

To dopiero były czasy, głośno sam do siebie mówi, i szewc, i majster od skór, i krawiec, i nauczyciel, i doktor, i doktor nauk, i wielki działacz partyjny – każdy mógł być okrzyknięty faszystą, starczyło, że mieszkaniec kowieńskiego podscho-dzia, z nożem w ręku złapany, powiedział: Ja faszista ubił – i imienia człowieka – jak nie było, jak nie było Uniwersytetu Witolda Wielkiego ani Paryża, ani Wiednia, ani słonecznej Italii (którą tak kochał wielce szanowny, nieśmiertelny Maksim G.), jakby było tylko błoto, faszyści i więzienia, w których tylko w niedziele pozwalano listy do Stolicy Świata pisać... to dopiero czasy, i jak to zielonogórskie plemię przetrwało? jak przetrwał naród leżącego na wzgórzach Wilna? zapomniane przez świat i przeklęte, i starte jak gumką z papieru, jak żyletką – po oczach, żeby oślepły...

Już zmęczony, pod takim napływem wspomnień zgarbiony, napaliwszy się po dziurki w nosie (pokój – jak miraż przez mgłę), historie Skrzacich Schodów prześle-dziwszy, Tadeusz szykuje się do snu, otwiera drzwi, okna, ściele łóżko (w pracowni i śpi pacykarz, żeby się od obrazów nie oddalać, od zdjęcia babuni na ścianie, od zdjęcia ojca, od zdjęcia tak wcześnie, ach, jak za wcześnie zmarłego kolegi z kursu), bierze środek na wynalezioną przez Gabriela Garcię Marqueza bezsenność i kładzie się, i jeszcze przed zgaszeniem światła, już zupełnie nieoczekiwanie, niespodzie-wanie wspomina jeszcze jedne Schody, też w Kownie, wspomina sad „faszysty”, ładny, dopatrzony domek i długi wysoki płot, i żołnierza na tym płocie, i drugiego żołnierza, który już z płotu zeskoczył, już w sadzie, już gałązki z jabłkami obła-muje – jedno jabłko – dwie gałązki – wspomina starego, zmęczonego człowieka, który wyszedł na próg domu, słyszy jego słowa: „Nie nado wietki łomat’sia, jabłok bieritie, no wietki ostawajtie... ” i słyszy inne słowa: „Ty, faszist, gaaad! kto wojewał, a kto żiwiot! suka!”, słyszy przekleństwa i... dziwny, niezwyczajny w czasach pokoju grzechot, potem – krzyk, płacz kobiety... widzi, jak po kilku tygodniach spycharka karczuje drzewa w sadzie, jak robotnicy burzą dom, jak inni robotnicy przenoszą długie wysokie ogrodzenie koszar sto metrów bliżej Niemna...

I już zgasiwszy światło, już usiłując zasnąć, żartuje smutno: kto by mógł po-myśleć, że pod maską spokojnego sadownika kryje się faszystowski niedobitek, brunatna zaraza? gdyby nie czujność żołnierza z automatem, głębokiej starości pewnie by niegodziwiec doczekał, jeszcze by na jakiej zrudziałej, zatrute jabłka rodzącej jabłoni trójkolorowy narodowy sztandar litewski wywiesił, jeszcze by ktoś gotów był pomyśleć, że czerwony na tym sztandarze kolor – to krew, spływająca z lufy automatu tamtego żołnierza... kolor krwi... uśmiecha się w ciemności przez łzy i mówi: śpijmy, Szymonie, niech im będzie wybaczone, bo nie wiedzieli, co czynią... i kiedy już Tadeusz zasypia, z nieba do pracowni opuszcza się 102 stopień kowieńskich schodów, przy samym łóżku się zatrzymuje – taki pusty, samotny, bez żadnego człowieka, nawet bez cienia żadnego człowieka.

... kiedy na starej lipie zamieszkał, dziecko nie zauważyło, tylko pewnego ran-ka, wyszedłszy na podwórze strumyk w pokrzywy puścić, jak to zawsze wszyscy mężczyźni strumyk puszczając robią, podniósł oczy ku niebu, podniósł i... ciurka-

Page 220: Naszyjnik z wilczych zębów

220

Leonardas Gutauskas

nie jakby kto nożycami uciął, patrzy na wierzchołek starej lipy i oczom nie wie-rzy: z bocianiego gniazda, w którym bociana, kiedy wojna na zachód się toczyła, zastrzelił oberwaniec żołnierz, powtarzając ciągle „kakaja biełaja ptica”, z tego bocianiego gniazda sterczy ludzka głowa: biała, kościanej białości twarz i oczy jak dwie studnie, nawet z takiej niskości widać, że dwie studnie, których dna nie sposób dosięgnąć...

patrzy, głowę zadarłszy, i nie wie – człowiek tam czy bocian, który z pośmiert-nego królestwa powrócił, tylko bez dzioba? ale spytać boi się, nie wie, w jakim języku pytanie zadać – w narzeczu bocianim czy wieprzowskim? chciałby ręką głowie ludzkiej kiwnąć, pozdrowić, ale ręka nie słucha, zwisa jak ołowiana, ciężka, patrzy i widzi, jak z otchłani oczu łzy zaczynają spływać, przez gałązki bocia-niego gniazda, przez liście lipowe w dół, w dół – wprost dziecku na głowę, i ta-kie zimne, jak kryształki lodu... nie wytrzymuje Tadziuk i wraca biegiem do chaty z krzykiem: „Baabuuniuu, w bocianim gnieździe człowiek siedzi!”, Ewa Maria, wyszywająca wtedy srebrny lwi kark, odwraca wronią główkę do dziecka, sponad okularów spoziera i pyta: Jaki człowiek, dziecino? nie wyspałeś się, oczka jeszcze sny widzą, w bocianim gnieździe ani bociana, ani człowieka nie ma, jeszcze ci się śni, Tadziunia, dziecko woła: jak Boga kocham, babuniu, człowiek! sam widzia-łem, tylko spytać bałem się, skąd się wziął, widziałem, jak płacze, łzy, o, mnie na głowę spadały, tylko bardzo zimne jak kawałeczki lodu, jak Boga kocham, babu-niu! staruszka mówi: dobrze już, pójdę zobaczyć, i już idzie, podeszwami filcowych bamboszy szuruszuruszuszuszu po podłodze szurając, wyszedłszy na podwórko, podnosi oczy i patrzy na wierzchołek lipy: kiedy nic nie widzę, mówi, mówiłam, że twoje oczka śnią, spójrz, Tadziunia, widzisz – pusto, nikogo nie ma...

dziecko, tylko na podwórze wyszedłszy, już zobaczyło, już mówi: i prawda, nikogo nie ma, ale naprawdę był, na własne oczy widziałem, nie wierzysz? babunia odpowiada: wierzę, dziecinko, wierzę, ale, widać, był i do ciepłych krajów odleciał, w ślad za zastrzelonym bocianem, chodź do domu, dziecko, mleczka wypijesz, dziecko, jeszcze raz spojrzenie na wierzchołek lipy rzuciwszy, idzie, za Ewą Marią jak kaczątko człapie (taki ma chód – może to ciągle z powodu tej krzywizny nóg?), i już pijąc mleko, kombinuje: jak to jest? czyżby to rzeczywiście tylko się przyśniło? gdyby sama tylko babunia patrzyła, nie uwierzyłbym, że w bocianim gnieździe nikogo nie ma, jej oczy w polu kamienia od owieczki nie odróżnią, ależ na własne oczy widziałem, a moje oczy, stryjek mówi, jak u sokoła, ja pierwszy jeszcze z da-leka widzę, czy spławiki sieci się ruszają, stryjek jeszcze nie widzi, a ja już wiem, że w sieci jest ryba, nie może być, żeby mnie oczy oszukały – naprawdę siedział, naprawdę mu łzy z oczu spadały, rączką po włosach przeciąga i, czując wilgoć, rozumie, że to lodowe łzy stopniały...

rankiem następnego dnia znowu dziecko głowę ujrzało, tylko tym razem po-kazały się też kościste ramiona, ręka i palec-kosteczka, który jakby dziecko na górę wołał, jakby mówił: wleź tu, Tadziunia, pogadamy... dziecko nie wie, co robić? dra-pać się na wysoką lipę boi się, już wie, co to znaczy na niebo się drapać, już z majaka

Page 221: Naszyjnik z wilczych zębów

221

Naszyjnik z wilczych zębów

spadało, obejrzawszy się więc, czy kto nie widzi, nie słyszy, cicho mówi: kiedy nie wiem, jak wleźć, wtedy głowa mówi: a ty, Tadziunia, wejdź na strych, gdzie te swoje pieśni do zeszytu zapisujesz, przez okienko i pogadamy, usłyszawszy taką dobrą radę, myśli: i jak ja sam nie skapowałem, że z okienka na strychu wierzchołek lipy jest tuż, wołając „ja zaraz, zaczekaj, nie odlatuj”, dziecko, niby kot za myszą pędzą-cy, już na strych wlatuje, już wystawia głowę przez maleńkie trójkątne (jak listy od ojca z niedźwiedziej krainy) okienko, i mówi: ja już tu, a ty kto będziesz? babunia mówi, że ciebie nie ma, że moje oczka ciebie przyśniły, ale oczy babuni źle widzą, igłę na pamięć nawleka, nic nie widząc, ale ty nie jesteś bocian? nie, odpowiadają usta z rozczochranej, pełnej starego igliwia brody, nie jestem bocian, jestem taki sam człowiek, jak i ty, Tadziunia, tylko ja już jestem zmarły, mnie już nie ma, do bocianiego gniazda ja się po śmierci przeniosłem, na ziemi bardzo zimno, różne ziemne robactwo spokoju nie daje, to ja, dowiedziawszy się, że bociana zastrzelili, że bocianie gniazdo puste, tu się przeniosłem, już dawno tu jestem, tylko zimę przespałem, zaśnieżyło moje kości, i spałem, a teraz się obudziłem – szpaki mnie obudziły, sam wiesz, ile na starej lipie szpaków, obudziłem się tamtego ranka, kiedy ty w męskiej sprawie na podwórko wyszedłeś, dopiero ze snu, jeszcze śniący, nie połapałem się, że trzeba coś do ciebie powiedzieć, wiesz, mnie też mowę odjęło, po tylu miesiącach pierwszy raz żywego człowieka ujrzałem...

dziecku aż uszy drętwieją od słuchania, własnym uszom nie wierzy, i, kiedy człowiek milknie, pyta: a kto ty jesteś? jak umarłeś? gdzie ciebie zakopali? we wsi nikt o tobie nic nie słyszał? i ja ciebie nie znam, kto ty jesteś? po litewsku gadasz, to chyba Litwin, na pewno nie Ruski, nie starowier, Ruski w bocianim gnieździe by nie żył... wapnistej białości usta odpowiadają: ty, Tadziunia, mojego imienia nie znasz, ale raz mnie widziałeś, wspomnij, jak na placu pod kościołem sześciu męż-czyzn leżało, jeden z osmaloną twarzą, inni z poobcinanymi rękami, a ja leżałem na wznak z różańcem, owiniętym wokół... męskiej rzeczy, wspomnij, jak wtedy za-płakałeś, na mnie spojrzawszy, a przybiegłszy do domu, z płaczem wszystko babu-ni opowiedziałeś, i ona wtedy bardzo płakała, pamiętasz, mówiła „jak te zwierzęta Boga się nie boją”, no tak, ten szósty, to ja, teraz przypomniałeś?

chłopak rzeczywiście przypomniał, pamięta, jak, dowiedziawszy się, że pod kościołem sześciu złożono, biegł ile sił w nogach, pamięta, jakim czystym blaskiem lśniły tamtego ranka okna kościelne, w kawałkach wśród rosy rozsypane, pamię-ta, jak cały świat się mienił w tym świetle kolorowych szkiełek, jak w odbłyskach nieziemskiego, niebiańskiego ognia, i wtedy ujrzał tych sześciu w tym nieziemskim świetle jak aniołów z obciętymi skrzydłami, pamięta, jak gorzko się rozpłakał, zobaczywszy różaniec u szóstego na... zupełnie taki sam, w jakim babunia co rana i co wieczór paciorki przebiera, jak z okruszyn chleba zrobiony... pamiętam, mówi, jakżebym zapomniał, całe życie pamiętać będę, nigdy nie zapomnę, i babunia ni-gdy nie zapomni, i Zabelka, Zabelka opowiadała, że oni na Syberii z okruszyn chleba różańce robili, nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę, mówi dziecko, bo wie, że zaraz przyjdzie Jakub, który na pewno zapyta: „a gdzie Tadziunia?”, śpieszy

Page 222: Naszyjnik z wilczych zębów

222

Leonardas Gutauskas

więc, mówi: ja muszę śpieszyć, zaraz wróci stryjek, boję się, żeby nie zobaczył, boję się, żeby zeszytu z pieśniami nie znalazł, a powiedz, czy ciebie wszyscy widzą?

człowiek wzdycha i mówi: tylko ty, Tadziunia, możesz mnie zobaczyć, bo twoja duszyczka czysta, i Ewa Maria mogłaby zobaczyć, tylko jej oczy za słabe, więc nie opowiadaj, dziecko, nikomu, że mnie widzisz, nikt nie uwierzy, a ktoś zły jeszcze lipę spiłuje, gdzie ja wtedy się podzieję, będziemy z tobą co wieczór rozmawiać, i tego wystarczy, po co cały świat ma wiedzieć, że w bocianim gnieździe człowiek żyje, a nie powiesz nikomu? a komu miałbym mówić, szepcze dziecko, i Piotruk, i inni pastuszkowie powiedzą, że jestem durny, mnie Antuk już mówił, że u mnie nie wszyscy w domu, kiedy powiedziałem, że Bóg Antuczka do nieba poniósł, to komu mam mówić, ty się nie bój, żyj sobie spokojnie, może tobie wieczorem ja-kiego chleba czy mleka przynieść? niczego mi nie nieś, mówi człowiek, ja czystym niebieskim powietrzem żyję, pyłkiem z lipowego kwiatu jestem syty, po śmierci człowiek już nie je, jego jedzenie to chleb anielski jak nektar przez pszczoły na kwiatach zbierany, niczego mi nie trzeba, ja tylko bym chciał z tobą porozmawiać, ból z serca wygadać, bo umarłem, nie zdążywszy nikomu o swojej doli opowie-dzieć, tylko nikomu nie mów, powiedziałem, że nie powiem, mówi dziecko, komu mam mówić, babuni już powiedziałem, ale ona powiedziała, że moje oczka jeszcze śpią, że w bocianim gnieździe tylko bociany żyją, a naszego bociana już zastrzelili, to teraz w gnieździe pusto, komu mam mówić... tak, domówiwszy się spotykać co wieczór, rozstali się – człowiek schował się w bocianim gnieździe, a Tadziunia zszedł na dół, wszedł na czubkach palców, żeby Zabelka nie usłyszała, do poko-ju i położył się (już wtedy, w dzieciństwie, Tadeusz rozumiał, że tylko w spoko-ju, z zamkniętymi oczyma, można w myśli do czegoś dojść), zamknął więc oczy i znów ujrzał wał przykościelny... i r ó ż a n i e c...

nazajutrz wieczorem, kiedy Jakub wyszedł do miasteczka, a babunia już się położyła (kładła się, a ściślej mówiąc, przysiadała razem z kurami, schodzą się kury do kurnika, i Ewa Maria – już w łóżeczku, już w maleńki kłębuszek zwi-nięta, do ściany odwrócona, coś sobie pod nosem mruczy), Tadziuk Szymona jak cieniek bezgłośny prześliznął się na strych, otworzył trójkątne okienko, wysunął głowę, podniósł oczy i już słyszy: Dobry wieczór, Tadziunia, nikomu nie powie-działeś? mówiłem, że nikomu ni powiem, to czego znów pytasz? nie wierzysz, to tak i mów, a jeśli wierzysz, nie pytaj, dobrze, dobrze, więcej nie będę pytał, mówi człowiek, tego wieczora już do połowy z bocianiego gniazda wychylony, nie obra-żaj się, dziecko, ja już tyle razy byłem oszukany, zdradzony, boję się... nie obrażaj się, a ja się nie obrażam, ja ciebie już wtedy, pod kościołem, w świetle szkiełek, bardzo pokochałem, ty mnie już wtedy jak drugi tatuś się wydałeś, tylko młodszy, tylko z brodą, z długimi włosami, tatusiowi broda prawie nie rośnie, on tylko dwa razy na tydzień się goli, teraz nie wiem, może na Syberii i rośnie? może tam nie ma czym brody golić, ja na tatusia ani razu się nie obrażałem i na ciebie nigdy się nie obrażę...

Człowiek mówi, a Tadziunia słucha: znasz, Tadziunia, tamtą studnię za Poko-

Page 223: Naszyjnik z wilczych zębów

223

Naszyjnik z wilczych zębów

piami, pod lasem, gdzie kiedyś stała chata starego Kaweckiego? znasz? to o, tamta studnia jest bardzo głęboka, tylko wyschła, bez wody, różnym śmieciem zarzu-cana, kamieniami, zdechłymi kotami i psami, i kośćmi końskimi, wiesz? wiem, wiem, mówi dziecko, my z Piotrukiem onegdaj kamuszki do tej studni rzucaliśmy i słuchaliśmy, jak echo odbija, przepaść prawdziwa, nie studnia, wiem, no tak, dalej mówi człowiek, do tej studni mnie, w lesie zastrzelonego, stryby i wrzucili, nie mnie jednego, wszystkich sześciu, potrzymali pod wałem kościelnym, zbezcześcili, jak bydło sponiewierali i, pewnej nocy wywiózłszy, wrzucili, na dnie studni kilka dni i nocy przeleżeliśmy, tylko pewnej nocy słyszymy, ktoś do studni się spuszcza, patrzymy, a to młoda dziewczyna, sznurem w pasie przewiązana, z latarką w ręku, opuściła się na dno, sznur odwiązała i tym sznurem jednego z nas okręciła, okrę-ciła, w górę, w rozgwieżdżone niebo latarką zaświeciła, i ktoś, tam, na wysokości będący, zaczął Jana wyciągać, wyciągnął, znów sznur spuścił, dziewczyna innego obwiązała, i tego wyciągnął, tak wszystkich sześciu ze studni na ziemię wyciągnęli, ostatnią – tamtą dziewczynę, młodziutką jeszcze zupełnie, gimnazjalistkę, włosy jak len, oczy nawet w ciemności błękitniejsze od nieba, wyciągnęli, na wozie zło-żyli i powieźli, w drugim końcu lasu czekało nas sześć dołów i ksiądz, i trumny, włożono nas do trumien, ksiądz się pomodlił, dusze przeżegnał, opuszczono do dołów i zakopano, niepotrzebnie tylko krzyże postawiono, widać, niedobre oko je zobaczyło, bo już następnego tygodnia stryby w nocy nas odkopali, trumny poła-mali, a nas do dołów z końskimi kośćmi wrzucili, czy znasz te doły? znam, odpo-wiada chłopczyk (jeszcze by nie znał, sam po tyle godzin w tych dołach spędza, kości końskie wykopując), wrzucili, mówi człowiek, i zawrócili ziemią...

człowiek mówi, a dziecko czuje, jak mu po grzbiecie mrówki chodzą, jakby sobie ścieżkę do mrowiska przez grzbiet utorowały, czuje, jak zimny pot po twarzy spływa, patrzy do góry, na mówiącego człowieka, i płacze, bardzo cicho, żeby czło-wiek swojego opowiadania nie przerwał, a tamten, westchnąwszy dalej ciągnie: widzisz, Tadziunia, ktoś nas wydał, ktoś język wsadził, napadli nas w ziemiance śpiących i wystrzelali jak kuropatwy, mnie, widzisz, byłem tak jakby dowódca, dru-tem do połutorki przywiązali i całą noc po bezdrożach włóczyli, głową o pnie bili, włosy i brodę, pełne wszy, Tadziunia, brodę o korzenie rwali, może chcieli te wszy z brody wyczesać, żeby one w wasze, dziecięce, główki wlazły, dziecko czuje, jak mu się włosy podnoszą, jeżą, wspomina noce w dole po kartoflach, kiedy babu-nia te insekty gęstym grzebieniem na gazetę wyczesywała, paznokciem rozciskała, skrobie głowę i szepcze: one naprawdę w nasze głowy powłaziły, wtedy na Kulu paśliśmy, i ja, i Piotruk kiedy nie zaczniemy głowy pazurami drzeć, myśleliśmy, że to meszka tak nas pokąsała, ale babunia powiedziała, że to wszy, nie meszka, czło-wiek westchnął głośno, kościanymi palcami oczy przetarł i dalej mówi: taka to była meszka, Tadziunia, świata przez nie nie widzieliśmy, myśleliśmy, że samo niebo za coś nas karze, po rękach, po twarzy, po szyi te wszy pełzały, jakbyśmy już nieżywi byli, już trupy, żywcem żarły... a ten różaniec, pamiętasz? ten różaniec to prezent od mamusi, kiedy wychodziłem do lasu, podała i powiedziała: przepadniesz, syn-

Page 224: Naszyjnik z wilczych zębów

224

Leonardas Gutauskas

ku, ale może choć różaniec uchroni, długo chronił, bywało, przed każdym bojem ucałuję krzyżyk i wiem, że mnie kulka nie dopadnie, ominie, ale tamtej nocy, kiedy nas w ziemiance dopadli, zmęczony bardzo byłem i zapomniałem przed snem uca-łować, widać, dlatego zginąłem, a może i kara niebieska to była? jeden z naszych niewinnego człowieka zastrzelił, to może to i kara była dla wszystkich sześciu? nie pojmiesz, za co Bóg człowieka karze, raz w Kownie z jednym Żydem rozmawia-łem, to on twierdził, że zagłada Żydów podczas wojny to kara boska, to Bóg miał ich karać, za to, że oni Go się wyrzekli, nie wiem, może tylko on jeden tak uważał? niezbadane, Tadziunia, są wyroki boskie, ale ja nie wierzę, że On nas karał, prze-cież cała Litwa kościołami jak różami usiana, wszystkie drogi Krzyżami jak liliami obsadzone, wszystkie Drogi Krzyżowe kolanami ludzkimi wyszlifowane, łzami ludzkimi jak perłami usłane... dziecko woła: naprawdę jak perłami usłane, i babu-nia śpiewa „cała droga łzami jak perłami usłana”, i wszyscy ludzie tak śpiewają, za Cedronem na kolanach pod górę wchodząc, i ja we śnie widziałem, jak te perły się sypią, mnie babunia kazała te perły pozbierać i z tych pereł naszyjnik nanizać, tylko że ja... z chmury spadłem i mocno głową uderzyłem, ja i z majaka spadłem, też na głowę, i zacinałem się mówiąc, mnie nauczyciel w pierwsze ławce sadzał i pisemnie odpowiadać kazał, żebym się nie jąkał, bo w klasie jeden chłopiec ze mnie się śmiał, ja te perły dobrze znam, perły i na szyi u Najświętszej w kościele błyszczą, ćwierka dziecko jak szpak w lipcu, a z oczu człowieka już perły się toczą, przez gałęzie na ziemię spadają, spadnie perła i od razu z niej lilia wyrasta, widzi dziecko, że chatka babuni cała w liliach tonie, lilie wysokie, do połowy okien, a człowiek mówi: dobrze, Tadziunia, na dziś wieczór wystarczy, zmęczyłem się bardzo i mocno osłabłem, na dziś wieczór dość, i tobie spać już czas, z wysokości widzę, jak pijany Jakub do domu wraca, schodź na dół, tylko okienko zamknij, żeby diabli zeszytu z Pieśniami nie ukradli, idź, dziecko, słodkie miej sny...

powiedziawszy „dobranoc”, chłopczyk zamknął okienko i sprawdziwszy, czy zeszyt z pieśniami jest dobrze schowany, zszedł na dół, znów, tak jak wczoraj, na paluszkach wszedł do pokoju, spojrzał w kącik babuni, zobaczył, że we dwie z Za-belką nici na kłębki nawijają, życzył i im dobrej nocy, powiedział: już stryjek wraca, i zniknął w swojej komórce... tamtej nocy oka nie zmrużył, z otwartymi oczyma spał jak zając w śniegu, bo mu bardzo strasznie i zimno było na kamieniach na dnie studni leżeć, w dole z końskimi kośćmi ziemią zawalonemu, obok na śmierć przysy-panych ludzi spać, bo w jego oczach perły zmieniły się w igiełki lodowe, które mię-dzy powiekami utkwiły i oczu zamknąć nie dawały, nie dawały powiekom miodem się skleić, z otwartymi oczyma okruszynki różańca liczył, Krzyżyk całował, mocno się napinając, sznur z dna studni wyciągał, jęczał, rzucał się po pościeli, nad ranem wszy go opanowały, weszka przy weszce jak mszyce na lipowym liściu po całym cie-le, wskoczywszy, dłońmi te insekty z siebie na ziemie zgarniał, i już nie w komórce, nie w swoim kąciku, lecz wysoko, w zaśnieżonym bocianim gnieździe, skrzydłami zastrzelonego bociana wszy na ziemię z siebie strącał, zobaczył, że głowa człowieka, żyjącego w bocianim gnieździe, jest rozszczepiona, tylko srebrnymi nićmi, srebrnymi

Page 225: Naszyjnik z wilczych zębów

225

Naszyjnik z wilczych zębów

grzywami lwów Ewy Marii pozszywana, że jego ręce są obcięte, a w ich miejscu bo-cianie skrzydła urosły, na dnie zawszonego bocianiego gniazda leży, i już nad ranem, już ze wschodem słońca, zamknął oczy i... odleciał, razem z mieszkańcem bocia-niego gniazda się uniósł i machając skrzydłami i poleciał do tonącego w porannej poświacie czerwonego kościoła Zmartwychwstania w Kownie...

Przez całe lato, do jesieni, do pierwszych przymrozków, trwała przyjaźń Ta-dziuka ze zmarłym, co wieczór wchodził chłopczyk na strych i, otwarłszy trójkąt-ne okienko-list z Syberii, słuchał opowieści człowieka, smutnych historii o rdze-wiejących w mroku ziemianek żelaznych Pogoniach, o rdzewiejących sercach, do kości obgryzionych przez insekty rękach, o nie wysłanych nigdy listach, ach, o powstających w mroku podziemi słonecznych, krwią oblanych, lśniącymi linami pachnących pieśniach, czasami we dwójkę po cichu nawet niektóre pieśni śpiewali (nie zapominajmy, że w tamtym czasie Tadziunia grał już na harmonii i śpiewał, zawieziony przez chłopców na ramie rowerowej na jakąś majówkę, już potrafił i skoczną polkę, i smutnego, pamiętającego przedwojenne czasy walca): „Dziew-czyno, przystrój mogiłę żołnierza”, „Ach, matulo, nie płacz, że przy stole w święta już na moim miejscu nie usiądzie nikt” i wiele innych, ale zawsze bardzo smutnych, prawie beznadziejnych pieśni... aż pewnego ranka spadł śnieg, gałęzie starej lipy okryły się cienką śnieżną szatą... pod wieczór tamtego dnia, wszedłszy na strych, chłopczyk już się nie dowołał człowieka-bociana, patrzył na gniazdo i wołał, wo-łał, gorzko się rozpłakał, poczuwszy, że strych zaczyna się chwiać, zataczać się, kręcić, że cały pokryty śniegiem świat chyli się, chyli w lewo, w stronę serca, że śnieg niby białe bezbrzeżne morze już niesie siedzibę babuni w nieznane, a wyso-ka lipa już spada w śnieżny kurz, zaśnieżone gniazdo bocianie lśni nieziemskim blaskiem okien kościelnych... i zemdlał mały, padł na paździerze, zwiotczał jak szmaciana lalka... odzyskał przytomność tylko w nocy, otworzył oczy i słyszy, jak Jakub w dole, w izbie, pioruny miota: „Noszą czerci włóczęgę miastowego! jeszcze w łapy jakiego bandyty trafi, żeby go diabli wzięli..!”, słyszy grzmoty stryjowe i nie schodzi, siedzi na paździerzach, patrzy, jak w księżycowym świetle pająk nić snuje, jak myszka starą słomę gryzie, i nie czuje, że marznie, czuje tylko gorąco, to od pa-lącego się bocianiego gniazda, myśli, kto wie, zastanawia się, może i człowiek nie zamarzł? może go ogień do nieba zabrał? przecież słońce to też ogień, i gwiazdy się palą, to może płomienie i zabrały biedaka do nieba? zamarzłby w bocianim gnieź-dzie przez zimę, przyjdzie wiosna, może znów wróci? gdzie on lepiej znajdzie? przy domu zawsze najlepiej, i ja też na miejscu, zawsze pomóc gotowy, może i wróci...

„może i wróci... ” powtarzając, schodzi po drabinie i wchodzi do pokoju, widzi: siedzi Jakub na ławie, pali, Zabelka kartofle obiera, babuni już nie ma, już śpi, chce niezauważony do swojej komórki się przemknąć, ale stryjek już krzyczy: Gdzie byłeś! ja, stryjku, patrzyłem, jak pierwszy śnieg śnieży, taki czysty, ja nie zmarzłem, mnie ciepło, całą ziemię zaśnieżyło... ja... usprawiedliwia się sierotka, a Jakub wsta-je z ławy, podchodzi, zamachuje się, dłoń na chwilę nieruchomieje w powietrzu (nigdy pięścią nie bił, bo pięścią konia był zabił), jakby stryj zwątpił, bić czy nie,

Page 226: Naszyjnik z wilczych zębów

226

Leonardas Gutauskas

i... nie uderzył, opuszcza rękę, gładzi dziecko po głowie, nachyla się, całuje i po-pchnąwszy z lekka (bardzo niemocno, delikatnie) mówi: No, marsz do łóżka...

już leżąc, ciepłym oddechem zmarznięte dłonie grzejąc, dziecko się zastanawia: kto wie, dlaczego nie uderzył? wiadomo dlaczego, Zabelki się boi... na pewno się boi, choć jej nikt się nie boi, nawet kogut, a stryjek jej najbardziej się boi, babuni to nie bardzo, a jej – najbardziej... wspomina, jak nieraz przez cienką ścianę komórki słyszał słowa Jakuba: „Zabelka, ty jedna na całym świecie moja obrończyni, bez ciebie bym przepadł, w jeziorze bym się utopił, ty jedna”, myśli: byłaby nie ona jedna, to by się nie bał, a co myślisz, on się nikogo nie boi, oho Jakubek, sam jeden z całym pułkiem strybów sobie poradził – to nie żarty! i dobrze, że garbuski się boi, bo co by było, gdyby nawet jej się nie bał? życia nie byłoby, teraz na pewno by sprał, za uszy by wyciągał, dobrze, że się boi... wszyscy muszą kogoś się bać, babunia najbardziej boi się Bożeńki i aniołów, ja najbardziej się boję Jakuba, Jakub Zabelki, Zabelka dowódcy strybów, który ciągle wygraża się i wygraża „ja tiebia, suka gorbataja! wiernułaś, banditam pomogat’! ja tiebia kak pit’ dat’ apiat’ tuda otprawlu”, dowódca strybów leśnych się boi, leśni czołgów i kulomiotów, a czołgi amerykańskich samolotów najbardziej się boją, tylko Amerykańcy nikogo się nie boją, stryjek mówił, że Amerykańcy nawet Ruskich się nie boją, a nauczycielka opowiadała, że dawno, dawno temu Ruscy bardzo się mongolskich ord bali, i Ol-gierda, i Giedymina... wszyscy kogoś się boją... ciekawe, czy żyjący w gnieździe bocianim jeszcze się kogo boi, czy już nikogo się nie boi? może jemu już nikt nie straszny? dwa razy do ziemi zakopany, niewidzialny stał się – to czego ma się bać? tylko Boga, Boga to nawet on musi się bać, Boga wszyscy się boją, nawet dowódca strybów ruskiego boga musi się bać... tak sobie rozważa... a za ścianką z cieniutkich deseczek Jakub jęczy, płacze, narzeka, a Zabelka go uspokaja, bardzo czułymi sło-wami do niego przemawia...

W środku zimy starą lipę zwalili. Nie wiadomo, kto kazał, ale przyszli dwaj mężczyźni i ścięli, próbowali piłą piłować, ale piła nie brała, to cały dzień sie-kierami bili, bili, bili... jakby dziecku po plecach, po głowie, po uszach, dziecko nawet uszy dłońmi zacisnąwszy słyszało, głowę poduszką zakrywszy, i tak płakało strasznie, że aż łzy w nabity sianem siennik wsiąkły, na wskroś przeszły, skroś deski podłogi, skroś ziemię, aż do samego serca ziemi... płakało, bo nic zrobić nie mogło, nie mogło wybiec na podwórze i krzyknąć: Co wy robicie! w bocianim gnieździe człowiek żyje! nie mogło, bo on prosił nikomu nie mówić, płakało więc tylko, szlochało gorzko... i kto teraz wie, może te łzy dziecięce znalazły bociana-nieboszczyka gdzieś głęboko, na samej głębinie niebios? może uspokoiły? pocie-szyły? i odkupiły?

W nocy po ścięciu starej lipy dziecko usłyszało serię wystrzałów z kulomio-tu, usiadło na łóżku i słuchało, kulomiot poszczekał, poszczekał i ucichł, dziecko znów się położyło, ale po dobrej godzinie znów obudził je warkot ciężarówek, sunący jak ujadanie żelaznych psów w stronę lasu, i znów słychać było strzelaninę, pojedyncze wystrzały i serie z kulomiotu, i w końcu jeden pojedynczy, po jakiejś

Page 227: Naszyjnik z wilczych zębów

227

Naszyjnik z wilczych zębów

godzinie ciężarówki pojechały w kierunku miasteczka i wszystko ucichło, chłop-czyk jeszcze posiedział, posłuchał i wtedy zakopał się pod kołdrę...

Obudził się aż przed obiadem – tak długo tylko podczas choroby sypiał. Umył się, wszedł do kuchni, życzył dobrego ranka, stryj odburknął „nie bardzo już ranek, prędko wieczór”, burknął i dalej opowiada, co mu Tadziuk przerwał: ... W Słobodzie zatrzymali się, jak zawsze, nic nie znaleźli, i piechotą poszli do mia-steczka, po drodze Waśka z dowódcą się pokłócili, mówią, dowódca powiedział, nu, Waśka, wierniomsia, posmotrim, czto tiebie budiet, a Waśka, mówią, powie-dział, a ty posmotrisz, czto tiebie siejczas budiet, mówią, szedł nieco z tyłu, kulo-miot na ramieniu niósł i jak nie walnie swoim w plecy, jak kosą skosił, wszystkich dziewięciu położył, a sam wszystką broń zebrał i do jelniaku, do niemieckich oko-pów, z miasteczka, wystrzały usłyszawszy, dwiema maszynami garnizon wysłali, a Waśka, karabiny to tu, to tam rozłożywszy, lata od jednego do drugiego i wali, tamtym się wydaje, że to leśnych pełny jelniak, mówią, jeszcze dwudziestu poło-żył, ale, mówią, dowódca był tylko ranny, mówią, Waśka usłyszał, jak dowódca spod jodełki krzyczy „nie bojtieś, eto odin Waśka!”, mówią, Waśka, usłyszawszy, że tamten krzyczy, chwycił za automat i poleciał go dobić, a ten, mówią, zupełnie z bliska prosto Waśce w serce... widzisz, co się dzieje, swoi swoich, komu opowie-działbyś, nie uwierzyłby... słucha dziecko i wierzy, i wie, dlaczego wierzy: to za to, że lipę ścięli, bocianiego człowieka wypłoszyli, bo Waśka z Sukiniów, tutej-szy, nieraz na wieczorynkach tańczył, z jasnymi wąsikami, jego ojciec ludzi przez Świętą przewoził, może kiedy z człowiekiem-bocianem w dzieciństwie razem ryby w Świętej łowili? to za lipę i za dwa razy chowanego i nie pochowanego człowieka taka kara, wie, ale nie mówi, niech sobie jak kto chce, tak myśli... i siorbiąc kwaśne mleko przysięga: do śmierci nikomu nie powiem, za co taka kara... ukąsił kartofel, zasiorbnął mlekiem i mruknął: do śmierci... i słowa dotrzymał, prawda, nie do śmierci, bo do śmierci nikt jeszcze nie wie, ile Tadeuszowi zostało, ale przez całe 40 lat dotrzymał... i tylko tego wieczora 1987 roku, los starej lipy wspomniawszy, jak żywą twarz człowieka w bocianim gnieździe ujrzawszy, tylko dziś odważył się pierwszy raz przez całe czterdzieści lat n a g ł o s o tym powiedzieć, ale powiedział w ciszy pracowni, kiedy nikt nie słyszał (dziś uszy w ścianach już są ogłuchłe, no, może nie we wszystkich ścianach, ale Tadeusz jest przekonany, że ściany jego pra-cowni na pewno już nie słuchają), powiedział, chyba przez owe dalekie wystrzały oślepiony, a może ten smutny rysunek z pamięci rysując, bo rysunek rzeczywiście jest bardzo niewesoły: odwrócony tyłem, stoi na klęczkach drewniany anioł o że-laznych skrzydłach, po bokach – świeczki, nieco wyżej w głębi – okręt-widmo, na okręcie – już spróchniałe ciało człowieka-bociana, z którego wychodzi ryczący biblijny lew, by pożreć aniołów... smutny widok, i gdyby nie światło (bardzo po-dobne do ognia kościelnych witrażów), mógłbyś powiedzieć, że ten, jeszcze nie dokończony rysunek – już jest umarły...

Page 228: Naszyjnik z wilczych zębów

228

Leonardas Gutauskas

Oto Tadeusz znów w świętej Jerozolimce wileńskiej, w pracowni rzeźbiarza Hioba, tym razem jednak – ani słowa o szerszeniach, o cudzie architektury XXII wieku, Pałacu Szerszenim, tym razem – tylko o myszach, bo i rok już inny, i oni dwaj, pacykarz i dłubacz figurek, już inni, o trzy lata postarzali.

Tadeusz otwiera drzwi pracowni i żartem deklamuje:

Szary popiół, szare mysz y, Mysz w popiele któż usłysz y, Któż w popiele mysz zobacz y. Dokąd czas uciekać racz y?

deklamuje, bo wie, że te szare stworzonka również w głowie Hioba gniazdka sobie moszczą, nieraz mawiał: „a żeby je gdzie kurz pochłonął, bardziej szary od myszy wszystkożerny władca świata”, otwierając więc drzwi, deklamuje, trochę ar-tystycznie, widać, dla większego efektu...

Słowem, zeszli się przyjaciele, aby Tajemnicę Myszy omówić. Hiob mówi: siadaj i opowiadaj, bez żadnych wstępów prawem gościa zaczynaj pierwszy, ale Tadeusz nie zgadza się i odpowiada: nie, bracie, moja historia jest bardzo stara, z dalekiej krainy dzieciństwa, a twoja – wczorajsza, sam dobrze wiesz, że ja swojej, przez tyle lat nie zapomniawszy, w godzinę nie zapomnę, a ty możesz i nie wszystko przypomnieć, wykładaj więc, póki pamięć drogę rozświetla, dzisiejszego wieczora opowiedziawszy, przez całe życie nie zapomnisz, sam dobrze wiesz, że myśli wy-powiedziane głośno – to gwoździe, jakie jego wysokość czas w głowy nam wbija, wykładaj więc, ale zaczekaj, może masz po jednym? Hiob wstaje, otwiera zaku-rzone, ochlapane wapnem i cementem drzwiczki szafki, wyciąga taką samą zaku-rzoną, ciemnowiśniowego koloru butelkę, bierze dwa kiedyś pozłacane (bardzo lubił twórca kamiennych bałwanów różne drogie stare rzeczy, choć jego bałwany były supernowoczesne – jedność przeciwieństw, powiedziałby filozof) kieliszki i, wróciwszy na miejsce, z głośnym pyknięciem korka odkorkowuje butelkę, nale-wa płynnego nektaru, zatyka korek, stawia butelkę na kawałku marmuru i mówi: wstań, przeklęte zdrowie myszy wypijemy stojąc, Tadeusz wstaje i obaj jednym ruchem, jednym uniesieniem głowy wypijają krople balsamu na serce, wypiwszy siadają i wtedy Hiob zaczyna, jak zwykle, gestami rąk mowę uzupełniając, jakby słowami nie wszystko wyrazić było można, macha skrzydłami rąk, różne tajem-nicze znaki w powietrzu kreśli (Tadeusz zdążył pomyśleć: nie on jeden tak robi, wielu członków cechu artystów podobnie rękami skarby mowy wzbogaca – co mówi, to pokazuje):

myyyszy! oho! myyyszki! żeby je piorun na kolację usmażył! tylko nie pomyśl, że ja ich od urodzenia nie znoszę, ja je kochaaałem! dzieckiem będąc, bywało, w ta-jemnicy przed matką, która, ledwie oczko myszy ujrzawszy, jak mucha na suficie przysiadała, rzucałem im na noc pod łóżko sera, kiełbasy, żeby nie głodowały – ta-kie malusieńkie, żeby ich... strach na słonie! (Tadeusz słucha i myśli: same wykrzyk-

Page 229: Naszyjnik z wilczych zębów

229

Naszyjnik z wilczych zębów

niki, wesoły chłop z tego Hioba) ja je czystą dziecięcą miłością kochaaałem! i teraz patrz, jak mi za to zapłaciły! wskakuje, podbiega do szafy, wyciąga szufladę i dwie-ma rękami wysypuje na podłogę drobniutko poszatkowany papier, Boże, wykrzy-kuje Tadeusz, toż to rysunki! twoje szkice! (i on, jak się pokazuje, nie wytrzymuje – dwa wykrzykniki-błyskawice w przestrzeń miota!) taaak, bratku, praca dziesięciu lat! za małe nawet, żeby sobie dupę podetrzeć! i to dzięki tym niewinnym stworzo-oonkom booożym (bezbożnik, zawsze Boga z dziwnym uśmieszkiem wspomina), to jeszcze nie wszystko! patrz dalej, oto dyplomy! paszport! legitymacja wojskowa! dyplom Nagrody Państwowej! widzisz? jasne, że widzi, jeszcze by nie widział – czerwone, brązowe, znów czerwone kawałeczki grubego, cienkiego, prześwieca-jącego się papieru, widzę, mówi, żeby ich piorun! i Tadeusz wykrzyknikiem rąbie, a Hiob chodzi po pracowni, nogą kawałki drewna i gipsu kopie, jakby i one też, nie tylko myszy były winne, i to jeszcze nie wszystko! patrz tu, widzisz? ta oto kupka śmieci – to była Biblia, Stary i Nowy Testament z ilustracjami Dorégo! Tadeusz patrzy i ciarki mu po plecach biegają, myśli: taką i ja mam, dzięki Bogu, w mojej pracowni myszy i ze świeczką z sera nie uświadczysz, patrz, bracie, wzrok wytężaj – zobaczysz, czegoś nigdy nie widział! takiej kupy papierowych skrawków żaden jubiler świata nie sklei! żeby je wszystkie co do jednej na całej ziemi ludzie kijami jak Chińczycy wróbli wybili, i to jeszcze nie wszystko! krzyczy, przeklina Hiob, aż kropelki piany w kącikach ust się zbierają, i to – tylko początek! rzuca się do innej szuflady i wyciąga kolejną kopertę, odkleja i wysypuje... pył, patrz oto, patrz! ten pył to resztki fotografii Całunu Turyńskiego! rozumiesz! Całunu Turyńskiego! Ta-deusz patrzy, widzi, rozumie, ale nie rozumie, od kiedy to takiemu zatwardziałemu bezbożnikowi Całun Turyński stał się taki drogi? ale nie pyta, bo dokładnie taką samą (z niektórych resztek poznaje) ma w swojej pracowni w czarnej ramce pod szkłem na ścianie powieszoną, patrzy smutny, smutniejszy, niż kiedy resztki Stare-go Testamentu oglądał – tylko dłońmi głowę objął i na boki się kiwa...

Hiob mówi dalej: powiedz! czy mogłem to dalej znosić? że to przeklęte nasienie w pracowni się zagnieździło, wiedziałem już dawno, czasem jaki kawałek papieru pogryziony znajdowałem, ale żeby wszystko! wszystko naraz! tylko dwa miesiące na wsi dach, płoty naprawiałem, wiesz, tę piwnicę kamienną remontowałem i po powrocie nie od razu zauważyłem, potrzebny był jeden szkic, wyciągnąłem szufla-dę i... aż usiadłem! jak Boooga koooocham, myślałem, że oszaleję! i wiem, kto to diabelskie nasienie do Jerozolimki sprowadził! wiem! to te przedwojenne polskie szlachetki, to te brudne, nadęte tak zwane pany o zasranych zadkach! to one, pawie pióra do odbytu sobie powsadzawszy, całemu światu na pośmiewisko, dwa razy do roku sobie dupy podmywające, te myszy rozpłodziły, a same po wojnie po całym świecie się rozpełzły! żeby ich razem z tymi ich myszami...

Patrzy Tadeusz na pyłem lśniące święte relikwie, słucha monologu Hioba, a sam myśli: północna kraina, Jerozolima północy, i tyle myszy! gdyby tyle myszy w tam-tej, południowej, prawdziwej Jerozolimie się rozpanoszyło, do dziś ani jednego egzemplarza Tory czy Talmudu by nie zostało! nie czuje, jak znów wykrzyknikiem

Page 230: Naszyjnik z wilczych zębów

230

Leonardas Gutauskas

rąbie! widać, tam jakieś węże czy może inne jakie zwierzątka mysie zastępy przerze-dzają? a może tamtejszym myszom święte księgi są nieciekawe? może tam, w Ziemi Świętej, i myszy są święte? biedny Hiob, naprawdę szlifierza kamieni szkoda, żeby je diabli wszystkie naraz usmażyli! ale i z niego też dziwak – całe swoje bogactwo w tej ruderze trzymać, toż od pierwszego wejrzenia widać, że to królestwo myszy, nie mógł tego na wsi trzymać? patrzy na poruszające się usta Hioba, na pianę w ką-cikach ust i nic już nie słyszy, bo mu słowa Dzuka w uszach brzmią: „A w rowie czy są?”, wspomina, jak w rzeczce Szylindze ryby łapał, nie w samej rzeczce, lecz w dawno wykopanym rowie, jak, idąc wzdłuż biegu rzeczki, natrafił na tamtą starą malutką chatkę, a przy niej murowaną z ogromnych kamieni piwnicę, w ziemię głęboko zapadłą, już wtedy pomyślał, że taka piwnica dobra byłaby dla rzeźbiarza: sporządkować, światło wprowadzić, jaki piec wstawić i mógłby tu sobie wielkie rzeźby kuć, wspomina, co o tej siedzibie, a raczej o jej resztkach powiedział tamten Dzuk: wo, tu bardzo czudny człowiek mieszkał, wo, tam, koło brzóz, dom stał, a ten budyneczek to była łaźnia, czudny był człowiek, sam, bez rodziny, żył tu za Polaków, ale nie Polak, gadali, że Litwin, spod Mariampola, po co on tę piwnicę wymurował, nikt nie wie, może od wojny chciał się chować? ale nie spotrzebiła mu się, zabrali człowieka w czterdziestym czy na początku czterdziestego pierwszego, tak i została piwnica bez drzwi, wo, tylko zawiasy wiszą, widzisz pan, jakie wielkie, a jak, powiedz, ryby? w rowie czy są? raniej, kiedy jeszcze tego rowu nie było, to ryby było, w jesieni łosoś przypływał, nie skłamię panu mówiąc, że na łososiach jeździć można było, beczkami na zimę soliliśmy, wspomina, jak spytał, czy ten dom jest na sprzedaż, Dzuk odpowiedział: mieszka w Druskienikach jakaś daleka krewna tego człowieka, czasem w jesieni przyjeżdża na grzyby, ale tu nie bywa, gdzieś koło domku Čiurlionisa w murowanym domu siedzi, może i sprzedałaby, po co jej ta ruina?

Patrzy na Hioba, widzi jego latające ręce, kropelki piany w kącikach ust, ale nic nie słyszy, a Hiob nawet na niego nie patrzy, już sam do siebie mówi, pokrzy-kuje, przeklina i pluje, nagle (tak samo, jak się oddalił, Tadeusz wraca do pokoju, do pracowni, jakby się obudził) jakby słuch odzyskał, słyszy: i paliłem! i truciznę sypałem! pułapki stawiałem! żelaznym prętem biłem! w nierównym boju ledwie sam nie padłem! krzyczy! ledwie sam nóg nie wyciągnąłem! jak zaraza jaka, pomór! i wiesz, kto pomógł? nie uwierzysz! ten sam pijaczyna, który wtedy pijany skrzy-nię z szerszeniami wywrócił, tak, ten sam dureń! mówi: weź pan monki, zmieszaj z azbiestem, i wtedy zobaczysz, co budiet, wiesz, jak on mówi, ani Ruski, ani Polak, piorun go wie, dureń, ale nie zupełnie! posłuchałem, a co miałem robić? innego sposobu nie było – ostatnia nadzieja – azbest! kupiłem mąki najwyższego gatunku, zmieszałem z białym jak mąka azbestem i zostawiłem na noc, a sam u Vladasa przenocowałem, nie pojechałem do Wilna – chciałem z samego rana przyjść i zo-baczyć, patrz, widzisz? Tadeusz patrzy w tę stronę, w którą palec Hioba wskazuje, i widzi: na półce – z dziesięć myszy w szeregu stoi, widzi, ale nic nie rozumie, Hiob, widząc, że Tadeusz widzi, ale niczego pojąć nie może, wyjaśnia: woda! i jeszcze raz

Page 231: Naszyjnik z wilczych zębów

231

Naszyjnik z wilczych zębów

woda! teraz już Tadeuszowi coś się rozjaśnia, już zupełnie jasne, wykrzykuje więc: napiły się i..! taaak! woła Hiob, pamiętasz sadzawkę za składem koło pracowni? chodź, pokażę, idą, i pokazywać nie trzeba – wokół sadzawki góry myszy! patrzy pacykarz i niby 26 cud świata oglądając woła: cud!!! ot i masz tobie durny! nie darmo mówią, że głowa głupca przez aniołów jest namaszczona! ale widok! aleja rzeźb! aleja śpiących sfinksów! jak Hiob wykrzyknikami rąbie! bo i powód nie byle jaki! żyjesz, człowieku i, zda się, wszystkiego już się napatrzyłeś, i oto pewnego dnia widzisz coś, czego nawet we śnie ujrzeć się nie spodziewałeś, myśli, a Hiob się cieszy: a to azbeścik! a to pragnienie! pustynia palestyńska! a oaza z wodą – sadzaw-ka! durnia czy geniusza wymysł?! nie myśl tylko, że łatwo będzie ten przeklęty park rzeźb zniszczyć! widłami nie przebijesz, koty nie jedzą! patrz, tylko wrony oczy wydziobały! teraz wszystkie czarcie córy są ślepe! w dwa dni stada wron wszystkie oślepiły! dwa dni od rana do wieczora całe stada wron pracowały! powiedz, jak mogły te moje książeczki ocaleć? puścić taka ordę na Moskwę – i tę by zgryzły! może nie całą, ale samo centrum – na pewno! dziwnie uśmiecha się Hiob, połą chałatu pianę z ust ściera, spluwa i mówi: chodź, jeszcze po kieliszeczku wypijemy za zdrowie alei rzeźb!

Wróciwszy do pracowni, powtarzają rytuał złotych kieliszków, siadają, jakiś czas milczą obaj, widać, o tym samym obaj myślą – jak tę górę kamiennych myszy trzeba będzie zniszczyć, nagle Hiob woła: już wiem! dobrze, że przyszedłeś, wspo-mniałem ogień, szerszenie, pamiętasz? oto co trzeba zrobić: wszystkie spalić! skór-ki spalą się, a azbestowe nadzienie pozostanie! ot i masz tobie prawdziwe rzeźby! jasne, będzie smrodu, ale sąsiedzi już się przyzwyczaili – często różne nieprzyjem-ne zapachy z pieca wypuszczam, dla mnie, widzisz, świat zbyt smacznie pachnie! ja chcę tę jego smaczność trochę rozcieńczyć! ale wiesz, już dwa dni, jak ani jednej myszy – ani nawet zapachu! może i udało się z pomocą durnia to diabelskie nasie-nie zwyciężyć... uffff... Hiob głos zniża, powietrze wypuszcza i spluwa...

Splunąwszy, dalej mówi: oho! myszy! kara piekielna! wiesz, po ciemku spać się bałem – ciągle się zdawało, że jakaś długonosa pod kocem siedzi, do dupy, za przeproszeniem, do otworu odbytowego włazi, za przeproszeniem, przy świetle spałem, ile ja szklanek potłukłem! widzę, bywało, siedzi jedna czy kilka i czyta książkę, nie śpiesząc się, smakując, żeby ich diabli! jakiego Kafkę czy Marqueza, widać, ciągle tajemnice to paskudztwo interesowały, głębie duszy ludzkiej! ja, co pod rękę wpadnie, tym walę! filiżanka, to filiżanką ciskam! filiżanka – na kawa-łeczki! a myszy po chwili – znów na książce! znów kartki przewracają, żeby ich gadzina pogryzła, bibliotekę, widzisz, znalazły! tfu! spluwa, jakby mu sierść mysia do podniebienia się przykleiła, wiesz, mądre paskudztwo! nowoczesne!

Tadeusz słucha, ale już nie słyszy, już daleko jest, w Kownie, w naftowym świe-tle powojennej nocy: ojciec przy piecu but zeluje, a chłopczyk na niskim zydelku – naprzeciwko, jak w święty obraz w ojca wpatrzony, patrzy, jak ten odmrożonymi palcami szydłem twardą skórę przebija, jak, igłę z dratwą w dziurkę wsadziwszy, podnosi prawą rękę, opuszcza, znowu podnosi, znowu opuszcza, patrzy, ruch ręki

Page 232: Naszyjnik z wilczych zębów

232

Leonardas Gutauskas

śledzi i słucha – uszy jak u osiołka nastawione, żeby słyszec lepiej:... rzeka Lena, synku, jak dziesięć, jak sto Niemnów, drugiego brzegu nawet

w jasny dzień nie widać, a progi, progi! kamienie jak słonie, po ich grzbietach wody kipiel, huk, bryzgi do gwiazd lecą, wtedy my z Wincukiem, pamiętasz, sklep z gwoździami koło rynku miał? wtedy nas z Workuty już w głąb Syberii byli wy-wieźli, w łagrze tylko nocowaliśmy, w niedziele wypuszczali i nad rzekę, i tak nie przepłyniesz, nie uciekniesz, a dokąd uciekać, kiedy naokoło – tylko lasy, mokradła, to my dwaj, bywało, bierzemy długi sznur, wykuty w kuźni w łagrze ogromny hak, na niego nadziewamy złapanego w baraku szczura, lepiej mysz, bo szczur za duży, no to nadziewamy i puszczamy takim promem, takim sybirskim urządzeniem, co samo w poprzek rzeki płynie i mysz ciągnie, a my z Wincukiem chód promu regu-lujemy, żeby równo, płynął, nie zygzakami, trzymamy sznur, na wszystko gotowi, bo, bywało, jak chwyci! tylko się trzymaj, z nóg zwalić może, do Leny wciągnąć, chwyta, bywało, czasem jak tygrys jaki, jak zwierz straszny! ogon szerszy jak dwie łopaty chlebne, i taki wir zakręci, że gdyby jaka łódka trafiła, wciągnęłoby pod wodę, ani chybi zatopiłoby!..

Tadziuk, do bardzo cichej, spokojnej mowy ojca przyzwyczajony, teraz, pod-niesiony jego głos słysząc, i sam jakiś niepokój odczuwa, na niskim zydelku pod-skakuje, próbując TAMTEGO ZWIERZA sobie wyobrazić, bo i sam jest wielkim rybakiem, z Wilii, z gówniarki, kiełbie i ukleje ciągającym, a ojciec, rękę wciąż to podnosząc, to opuszczając, tłumaczy: widzisz, synku, myszy – to największy przysmak tajmenia, chciałby chłopczyk spytać, co to za ryba ten tajmeń, ale oj-ciec, jakby jego myśli zgadując, już wyjaśnia: jest to rybiszcze ponad dwa metry długości, głowa jak u dzika, nawet do ryby nie podobny, dziecko woła: Jakub raz ościeniem szczupaka przebił, to ten mu zęby ościenia jak niteczki pochylał, mówił, że oczy – jak dwa spodki! ojciec patrzy na dziecko i uśmiecha się: wierzę, wierzę, dobry z Jakuba rybak, ale tajmeń całe wieprzowskie jezioro by rozpluskał! to ryba-smok, gdybym na własne oczy nie widział, nie uwierzyłbym, że takie bywają, to, jak mówiłem, myszy, no i, prawda, wiewiórki – to największy przysmak tajmenia, jak tylko zobaczy, obowiązkowo połknie, nie przepuści, sam widziałem, jak dzikie gęsi pod wodę wciągał, jednemu Ruskiemu pół wiosła odgryzł, widać, pomyślał, że to jakieś zwierzątko pod prąd płynie, ich Sybiracy sybirskimi rekinami nazywają, a zęby! ząbki prawie jak u wilka, gdyby Samojedki na sznurek nanizały, byłoby jak naszyjnik z wilczych zębów...

Dziecko usiłuje wyobrazić sobie rybę, widziane w książkach rekiny wspomina, wieloryby, i przed oczyma staje mu naszyjnik z wilczych zębów, piękny, indiański talizman, ozdoba Tarzana, ojciec po powrocie pokazywał (gdzie teraz ten naszyj-nik? chłopczyk podejrzewa, że mama wyrzuciła, sądząc, że to ojciec pamiątkę po jakiej syberyjskiej panience przywiózł, a mama była bardzo zazdrosna, zwłaszcza od razu po powrocie ojca, czasem słyszał w nocy słowa matki: „wiem, niejed-ną miałeś, słyszałam, że tamte wiedźmy po dziesięciu chłopów za noc obsługują, wiem, nie wykręcaj się”... ), próbuje tajmenia wyobrazić, stara się siebie na miejscu

Page 233: Naszyjnik z wilczych zębów

233

Naszyjnik z wilczych zębów

ojca i Wincuka na brzegu Leny ujrzeć, a ojciec dalej mówi: tylko po dobrej godzi-nie na kamienie wyciągaliśmy, mięso jak drewno, ale jednak mięso, nie pachlobka, dwa, trzy tajmenie – i mięsa na całą zimę wystarczy, zasolisz i masz, i innym dajesz, smaczne mięso, czerwone...

Krzyk Hioba z powrotem do Jerozolimki Tadeusza sprowadza, jak ze snu obu-dzony, z nieba na podłogę pracowni spadły, z bajki na ziemię wróciwszy, ni z tego, ni z owego mówi: myszy, bratku, nie tylko twoje książki przeczytały, pamiętasz bajkę o kocie, psu i myszy? toż to już wtedy, w starożytności głębokiej, mysz list od psa pogryzła! powiedział i sam się dziwi, co za głupoty tu wygaduje, poprawia się więc: szkoda, Hiobie, tych książek, i z innymi papierami będzie biedy, paszport to nie żarty, droga krzyżowa cię czeka, będziesz musiał udowodnić, że myszy pogry-zły, specjalnie obywatelstwa cię pozbawiły, żartuje... a w myśli dawno, dawno sły-szane słowa babuni powtarza: Przed mysimi gówienkami nigdzie się nie ukryjesz, i w mące, i w cukrze, i nawet w mleku znaleźć je można... wspomina noc, kiedy siedząc w mroku dźwięków nocy słuchał, a księżyc tuż za oknem, po tej stronie Mereczanki, zda się, twarz do szyby przykleiwszy, zaglądał do środka, i nagle Ta-dziuk ujrzał myszkę, malutką, pewnie polową: siedziała na nosku buta (i nie bała się, przecież ja czasem ruszałem nogą), siedziała jak człowiek, spiralką ogonka pięknie się owinąwszy, siedziała i w przednich łapkach trzymała... trójkątny list, dwa razy od niej większy list z Syberii, i czytała, bardzo, bardzo drobniutko gryzła, ani literki nie opuszczając, nadzwyczaj starannie, wgłębiając się w sens, jak zacza-rowany obserwował myszkę, jak we śnie, wierzył swoim oczom i jednocześnie nie wierzył, wiedział, że żadnego listu tu n i e m o g ł o być, wszystkie listy od ojca były w Wilnie, w głębokiej szufladzie tajemnic, w jeden plik związane drzemały, a mimo to wierzył, bo nie wystraszył myszki, pozwolił jej c a ł y list przeczytać, aż do „wasz ojciec”, i tylko wtedy nogą ruszył, noskiem buta kiwnął, mysz podskoczyła do góry, jakby i jej to się śniło, światłem księżyca zahipnotyzowanej, podskoczyła, w powie-trzu koziołka wywinęła i wyparowała jak kamfora...

Tak tu zawsze, w wileńskiej Jerozolimce, w pracowni Hioba wychodzi: Hiob mówi, pokrzykuje, rękami wymachuje, spluwa, a Tadeusz słucha, czasem słowo czy zdanie wstawiając, ale najczęściej we własnych myślach, wspomnieniach pogrążo-ny, w innych stronach Litwy się błąkający, i wszystko to oni dwaj nazywają r o z m o w ą, ale dobrze nam się porozmawiało, mówi na pożegnanie Hiob, i Tadeusz przytakuje: nieźle się pogadało, tylko z tobą mogę tak od serca się wygadać, a sam myśli: my obaj tylko sami ze sobą rozmawiamy, i Hiobowi zupełnie nieważne jest, czy ja go słyszę, czy nie, i mnie nieważne, może dlatego właśnie milczę, sam ze sobą wspomnieniami się dzielę, a mimo to, widać, tylko tu, w jego pracowni, w sta-rej wileńskiej Jerozolimce, potrafimy serce otworzyć, tylko bliskość jeden drugiego czując, może nawet podświadomie, stęsknieni takiej „rozmowy” spotykamy się... tu, wśród tych kawałków granitu, marmuru, pośród gór gliny, odłamków, kruszyn, dłut i dłutek, kurzu gipsowego i azbestowego... mija jakiś czas, i znów jesteś tu – nieproszony, niezwany, ale zawsze oczekiwany...

Page 234: Naszyjnik z wilczych zębów

234

Leonardas Gutauskas

Chodzi Hiob z kąta w kąt, wokół niedokończonej rzeźby kręgi zatacza i krzy-czy, w dłonie klaszcze: to będzie, bratku, niewidana kompozycja! parada białych, niebiańskich myszy! świat się zesra! a zazdrośnicy powieszą się!.. plany snuje, jak dłutem w kamień – wykrzykniki krzesa! a Tadeusz, sam jeden butelkę odkorko-wawszy, ze złotej czarki kropelkę wypiwszy, znów jest daleko, znów nie tu, teraz już w swojej pracowni, przy biurku, pod ścianą, przy przedwojennej lampie, która szczęśliwie ocalała po wędrówkach z okresu Zielonej Góry, patrzy na białą kartkę papieru i szepcze: widzisz, jakimi literkami powinieneś pisać – jak mysie gałeczki, i papier zaoszczędzisz, i z drobniejszymi szczegółami, dokładniej naturę światła pamięci uchwycisz, patrzy na mysie gałeczki, równymi, prostymi linijkami na bia-łym papierze leżące, wtedy, gałeczek nie zrzucając, bierze ołówek i obok każdej czarnej podługowatej gałeczki pisze literkę, gałeczka – literka, gałeczka – literka, i ciągle stara się literek nie powiększać, napisawszy dwie linijki, dokładnie tyle, ile linijek zostawiły na papierze myszy – dłonią strąca gałeczki na ziemię i widzi: piękniej nie napiszesz, i postanawia: tylko takiej wielkości literkami od dziś papier pstrzyć będziesz – to będzie takie autentyczne, prawdziwe, życiowe, to będzie tak, jak w tamtych czasach kropki wszy wśród liter gazetowych... mysie gałeczki będą twoimi literami, znaczki wysłannic ciemności będą twoim pismem, wypełnione takimi literami kartki bardzo autentycznie będą się palić! (pamiętamy, że pacykarz wszystkie swoje rękopisy po przepisaniu na maszynie pali) palić się będą prawdzi-wie, życiowo, jak wszystko w przyrodzie się spala...

Myśli głęboko, jakby sam jeden w polu, gdzieś daleko nad Mereczanką, siedząc, koników polnych czy derkaczy słuchając, i Hiob jak za zasłoną mgły, jak anioł po-nad ziemię wzlatuje, nie rękami, lecz skrzydłami macha, wysoko, na wysokościach grzmi coś głosem podobnym do Jakubowego... myśli, należy rozumieć: dwaj roz-mowę wiodą, dyskutują, jeden o drugim zapomniawszy...

Widzi płonące rękopisy, białe gipsowe myszy i słyszy wołanie dziecka: Babu-uuniuuu! ratuj, myyysz! widzi, jak Ewa Maria ze świeczką w ręku wchodzi do ko-mórki i pyta: Gdzie ta mysz, dziecinko? my ją tu zaraz, my ją... o, tu, babuniu, tu, na czole siedziała, ugryźć chciała, pazurami po twarzy drapała, o, tu! ja jej, tej myszy, grozi staruszka cienkim jak igła palcem, nie lękaj się, Tadziunia, ja świeczkę zostawię, myszka będzie się bała... z komórki myśli nagle – do Kowna, przy sta-rym kufrze, przy mamie: mama płacze, bardzo w tę jedną noc postarzała, już i nie taka piękna, jak siwa staruszka, pod oczami czerń, wokół oczu w świetle lampy zmarszczki, płacze, a on patrzy na dno kufra i też płacze, przez łzy widzi – naj-droższe matczyne suknie na kawałeczki pocięte, słyszy słowa matki „przez całą wojnę przechowałam”, wtedy oboje zaczynają wyrzucać te kawałki na podłogę i na samym dnie znajdują mysie gniazdo, a w nim trzynaście jeszcze ślepych mysząt, mniejszych od paznokcia, oboje odskakują, nie wiedzą, co robić, ale Tadzik już wie, wybiega na podwórko, woła kota i, przyniósłszy, wsadza go do kufra, a sam ucieka i do matki woła: nieee paaaatrz! . . i znów myśli są już nie tu, nie na Zielonej Górze, już na wsi, i znów słyszy stryjowe „mat’! mat’!”, słyszy, jak Ewa Maria pyta:

Page 235: Naszyjnik z wilczych zębów

235

Naszyjnik z wilczych zębów

Co się stało, Jakubku? stryj mat’! mat’! i kożuchem o ziemię, a z kieszeni kożucha – jak iskry – myszy! na wszystkie strony jak od wybuchu granatu! kilka – prosto do otwartego pieca, w ogień, inne – o zamknięte drzwi jak kamuszki bumt! bumt! widać, grzmot Jakubowego głosu myszy maleńkiego (ale dla nas niepojętego) ich rozumku pozbawił, może nawet główki potraciły, bo jak bez główek na boki pierz-chają, a głos stryja przez pokopską olszynę, ponad jeziorem... do miasteczka, do kościelnej dzwonnicy dociera, o spiż dzwonów uderza, i już na całą okolicę dzwo-ny rozbrzmiewają, aż do samego Wiłkomierza, aż do wiosek starowierskich po tamtej stronie Świętej... a stryj podnosi kożuch, potrząsa go i znów na ziemię rzuca, potrzęsie jak gruszę i trąca! i ciągle z ibisztwajmat’! z gromami! wreszcie wywraca kieszenie i jeszcze raz dobrze wytrzepuje...

Hiob ciągle lata, pod sufitem pracowni razem z muchami kręgi wokół lampy zatacza, ścieżki przyszłości wytycza, fantazje snuje, niech sobie snuje, obudziwszy się na krótko, mruczy Tadeusz, i znów jest daleko, teraz już nad Rzeszanką, nad Cedronem: letnia noc, woda w rzeczce w sitowiu szemrze, inne dzieci raki łapią, jeszcze inne w garnku nad ogniem je gotują, a on leży, do ciepła twarz odwró-ciwszy, drzemie, chciałby i on raków pokosztować, zapach w nosie kręci: to raki, to zapach koperku, ale nie może oczu otworzyć, powieki ciążą, ciężkie jak ołów, nie podniesiesz, nie rozkleisz, przez sen słyszy, jak raki w koszu pacierze szepczą, różaniec odmawiają, a na dnie snu – piekło i diabli zupełnie nie diabli, lecz raki, na ogonach stojąc, szczypcami chochle pobrawszy, kiedy mieszają, kiedy mieszają we wrzącym kotle, a z kotła – głowy Piotruka i Antuka, chcą wyleźć, ale raki pałkami ich z powrotem do wody wpychają, ale jego we śnie nie boli, nie czuje, jak wrzątek za kołnierz koszuli się leje... nagle jak nie wskoczy! rwie na sobie koszulę i krzyczy: myyyysz! myyyysz! lata wokół ogniska i wrzeszczy! a koledzy po trawie się tarzają, za brzuchy się trzymają i rechoczą, zaśmiewają się... i już słowa babuni słyszy: To herody, tak dziecko nastraszyć, ty, dziecinko, nie chodź więcej do tych judaszów, widzisz, jacy oni niedobrzy, z Jakubem kiedy raków nałapiecie, nie chodź, widzisz, jacy oni niedobrzy, i znów nad Cedronem głos Antuka słyszy: a czy zimna mysz-ka? czy ciepła? czy połaskotała, Tadziunia? hu hu hu śmieje się Antuk, po trawie się tarzając... i już cicho szepcze: „szary popiół, szare myszy, któż w popiele mysz usłyszy, mysz w popiele któż zobaczy, dokąd czas uciekać raczy... ”, szepcze i widzi nieogarnione pola, popiołem pokryte, w samym tylko szarym kolorze, i chmarę szarych jak popiół myszy, które podążają nie wiadomo dokąd, ciągną myszy, polne, domowe... i słyszy, jak Zabelka mówi: To na biedę, w lasach igarskich pokazały się raz całe chmary myszy, wszystko na swej drodze zmiatając, to po kilku dniach tajga zapaliła się, ledwie nie spłonęliśmy, myszy – to na biedę, myśli, boż i z okrętu my-szy przed nieszczęściem uciekają, wspomina, że po kilku dniach niedaleko miejsca, gdzie raki gotowano, ludzie znaleźli wisielca, starowiera Josifa...

Jak przez mgłę widzi, jak Hiob, pod sufitem polatawszy, wyleciał przez duże okno, coś wołając, w rękach gipsowe myszy do góry uniesione trzymając, ale jest spokojny, niech polata, myśli, tak dużo pracuje, może i polatać, odkorkowuje bu-

Page 236: Naszyjnik z wilczych zębów

236

Leonardas Gutauskas

telkę, prosto z gwinta pociąga, zamyka oczy (wiemy, jak Tadeuszowi się podo-ba we mgle pamięci wędrować), i... teraz jest już w Kownie, przy wyciągu, stoi w tłumie gapiów i patrzy, jak białe myszki trójkątne liściki z pudełeczka wyciągają, a człowiek weźmie liścik, rozłoży i czyta: czekają ciebie wielkie pieniądze i wielka miłość, tylko nie przegap, a ktoś z tłumu mówi: znajdziesz tu szczęście wśród gównowozów, kurew, kup gnoju, i splunąwszy odchodzi, a białe myszki już inne-mu gapiowi liścik wyciągają – szczęście za rubla! szepcze, miłość za rubla!.. i znów jest już nie na Zielonej Górze, teraz już w Bucharze, na ruinach starego mecze-tu, stoi, nosówkę do nosa przycisnąwszy, patrzy na straszne kupy ludzkiego łajna i widzi, jak tysiące kolorowych myszy biegają po ścianach, nurkują w odchodach, i w pyszczku każdej – trójkątny liścik miłosny, nie litewskimi tylko, lecz perskimi literkami upstrzony, a w niebiosach – błękit i 45-stopniowy żar, dal niedościgniona, a we mgle tej dali wieże, minarety Stambułu płoną, jarzą się i słychać przeciągły głos mułłów... wspomina, jak się wtedy zamyślił: czy oni tu wszyscy niewierzący? przecież tu ich ziemia, przecież wszyscy są muzułmanami, co tu się porobiło? Boże najmilszy, jak oni w takie błoto się stoczyli?..

Nagle tylko szłumszt! na podłogę jak worek... a to Hiob, ze swoich lotów wró-ciwszy, podchodzi, nachyla się, podnosi butelkę, patrzy pod światło i mówi: wi-dzę, ty tu sam czasu nie marnowałeś, co? nalewa i wypija kieliszek, oblizawszy się, mówi: wiesz, pomyślałem sobie, widocznie na całym świecie nie znaleźlibyśmy narodu, który by czcił myszy? i żmije, i tygrysy, i smoki, nawet skorpiony w herbach umieszczają, a myszy jeszcze nie widziałem... Tadeusz odpowiada: dlaczego tak uważasz? a Pele? (mysz po litewsku – pelė – tłum.) jaki pele? Hiob aż podskakuje, a brazylijska, śmieje się pacykarz, brazylijska gwiazda piłkarska! duma narodowa! że tak powiem – przedstawiciel rodzaju męskiego – mysz-mężczyzna! Cha cha chi! rechocze rzeźbiarz, nie byłby to pismak! taką grę słów wymyślić! mówię, że tylko z tobą po ludzku pogadać można! myszy i Pele! ładnie! obalmy jeszcze po jednym... nalewa, obaj unoszą kieliszki, trącają się i łykają... eliksir! balsam! mirra balsam! grzmi Hiob, a Tadeusz mówi: wiesz, Brazylijczycy nie wiedzą, co po litewsku zna-czy pelė, dla nich to słowo znaczy – Gwiazda, a dla nas – diabelskie nasienie! tak zawsze bywa: co jednemu złotem błyszczy, to innemu gównem śmierdzi, tak i z tą naszą sztuką, dla jednego twój obraz jest święty, dla innego – nawet rublowego liścika miłosnego niewart... jakiego liścika miłosnego? pyta Hiob, nijakiego, ja to tylko tak... sztuczka pamięci... ale ja prawdę mówię, sam dobrze wiesz – dla jednych twoje bałwanki – dzieło geniusza! innym – eklektyczna, pretensjonalna muzyczka mas i form... a ja na nich w poprzek kładę, krzyczy rzeźbiarz, i na tych pierwszych, i na drugich! niech sami spróbują, wtedy pogadamy... jeszcze po jednym? dobrze, jeszcze po jednym... trącają się i wypijają... ale wiesz, Tadeusz, w tej twojej grze słów to nie tylko sama gra tkwi, oj, nie sama gra tylko! sam mówiłeś, że w jednym narodzie – gwiazda, a w innym – może być mysz! uwierz, bracie, sam się o tym przekonałem, tylko zapomniałem nieco, jeszcze po jednym... i posłuchaj:

Znasz estońskiego rzeźbiarza Vinta? znasz, no więc tak, kilka lat temu zostałem

Page 237: Naszyjnik z wilczych zębów

237

Naszyjnik z wilczych zębów

zaproszony na jego jubileusz, zebrało się wielu panów, i tacy wszyscy piękni, jak w tej bajce, zebrali się... może jeszcze po jednym? dobrze, mówi Tadeusz i wypija, zebrali się, w swoim języku gadają, jedno, drugie ruskie słowo też słychać, pod-chodzę ze swoją Sigą do Vinta i mówię, oczywiście, po rosyjsku, żeby nas za to diabeł na widły wziął! języka sąsiadów nie znamy, mówię: poznakomtieś, eto Siga, moja żena, Estończyk odpowiada uprzejmie: budiem znakomy, ale czuję, że coś tu niedobrze, oglądam się i widzę, że w oczach Estończyków, którzy naszą rozmowę słyszeli, jakieś takie cienie śmiechu biegają, ale ani mnie w głowie, ani w d... , piję sobie dalej, z Vintem o wysokich materiach sztuki rozmawiamy, palec Moskwy strasznymi przekleństwami przeklinam, oczywiście, po moskalsku, po rusku, żeby w nas wszystkich, i w nas, i w sąsiadów naszych, piorun strzelił, tyle lat – bracia, a dogadać się nie potrafimy, palec Moskwy odgryźliśmy i wypluli, powtarzając: gdie eto widano, cztob czeriez Moskwu nado było by kartiny w Polszu wiezti! lisznich 1800 kiłomietrow dielat’! słowem, odgryźliśmy Moskwie palec, żeby nim nie groziła, nie pouczała, nie ukazywała, pozwoliła nam samym swoje obrazy wo-zić, dokąd chcemy, jak w tamtych zgniłych czasach do Paryża, Rzymu woziliśmy, ty rozumiesz, do głowy mi nawet nie przyszło, że imię żony może być niedobre, niedobrym zapaszkiem zalatywać?! i tylko nad ranem, kiedy wszyscy byliśmy już podgrzani jak należy, podchodzi jeden młody malarz i chriu chriu chriu po rusku chrumka, usta w świński ryj złożywszy, chrumka i do Sigi się zbliża, ja, bracie, tego geniusza za klapy, podnoszę! i pytam: ty czto? mówię, poszutit’ pridumał?! a on cienkimi nóżkami macha, ale milczy, jakby ziemię na świniaka przehandlował, nie wiem, po podłodze bym go rozsmarował, ale Vint w czas podpłynął, przycumował i pyta: w cziom dieło, bracia? ja tego Estończyka trzymam wysoko i mówię: on chriukajet, mojej żenie w lico chriukajet! Rzeźbiarz machnął ręką i mówi: et, kakoj raznica, chriukajet, nie chriukajet... siga – wsio rawno swińja... chriu... teraz ja ma-larzynę puszczam, Vinta podnoszę i spokojnie, wiesz, jak to tylko ja potrafię, mó-wię: o b j a s n i, a on burczy: postaw’ mienia na poł, togda objasniu, ja postawiłem, stoję i czekam, a mistrz dłonią czubek głowy pociera, z włosów wicher robi i tłu-maczy: po naszemu, po ugro-finskomu, siga eto chriu chriu, ponimajesz?.. może jeszcze po jednym? jeszcze zostało, wypija i opowiada dalej: tylko wtedy, bracie ko-chany, zrozumiałem, że moją żonę Estończycy całą noc świnią nazywali, zwracali się, oczywiście, Siga, ale zwracając się, ciągle świnię przed oczyma mieli! ot i masz tobie grę słów! co byś nie mówił, pismaku, ale wszyscy jesteśmy niepiśmienni, bo ile byś języków nie znał, zawsze znajdzie się narodzik, w którego języku święte w naszej mowie słowo znaczyć będzie świnia albo osioł! no, ostatni raz – jeszcze po jednym! do pioruna, sierotka Sigutka z naszych bajek okazała się małą świnką! może, do pioruna, w tamtych czasach zakazu prasy, w tamtych ciemnościach bez-językowych estońska świnka zmieniła się w naszą sierotkę Sigutkę? co? a może na odwrót, co? może nasza Sigutka stała się sąsiedzką świnką?

Czuje Tadeusz, że już chyba trochę obaj przedozowali, czuje, że ich rozmowa już w chlewnym gnoju grzęźnie, mówi więc: dość, ja już chyba pójdę... chriu...

Page 238: Naszyjnik z wilczych zębów

238

Leonardas Gutauskas

chriu... już pójdę, ale przed wyjściem, chriu, chciałbym pewne rzeczy udokładnić: i ja, i ty – nie jesteśmy niepiśmienni, my jesteśmy z tobą, Hiobie, dwujęzyczni, jak osły są dwuuszni, my jesteśmy wyrodkami bilingwizmu, a ściślej chrumkając – jesteśmy dwugłowi jak ten carski orzeł... chriu... chriu... bity po drugiej stronie nikołaszki... chriu...

Wspomniawszy tamten wieczór, kiedy Tadeusza opadła natrętna myśl przej-rzenia kryjącej się w mroku Szuflady pamięci, wspomniawszy, ile razy w ciągu tamtej nocy siebie przeklinał, wciąż za lęk, w kościach tkwiący lęk, za obawę kore-spondowania z żyjącymi na drugim końcu świata drogimi ludźmi, wspomniawszy wszystkie jego n i e w y s ł a n e listy, napisane, lecz nigdy nie wysłane, moglibyśmy pomyśleć, że Tadeusz w ogóle nie wysłał w życiu ani jednego listu, ale niezupełnie mielibyśmy rację, ponieważ on, co prawda, bardzo rzadko, napisane listy jednak wrzuca do skrzynki, wysyła, tylko cała ta jego korespondencja ma swój obieg we-wnątrz ZONY, podobnie jak w łągrze: list z jednego baraku do drugiego, jego listy nigdy nie przekroczyły granicy ZONY – od Magadanu do wybrzeża Bałtyckiego, do najdelikatniejszego w Europie pasemka piasku (prawda, tylko na nie zakaza-nych zonach wybrzeża)...

Dla tych, którzy chcieliby się przekonać, wystarczy choćby i tej nocy spojrzeć na stojące przy ścianie w jego pracowni biurko:

środek biurka – czysty jak nigdy, żadnych papierków, ołówków, węgielków, ka-wałeczków sangwiny, szkiców – jakby w ogóle nie było (tam i sam widać plamy nie wyschniętej jeszcze wody, widać, mokrą szmatką biurko ścierał), takie czyste, że można na nim postawić dzbanek z kawą, srebrną cukiernicę ze srebrną łyżeczką, japońską przezroczystą filiżankę ze spodkiem, nieduży, również posrebrzany kieli-szek i płaską, cudaczego kształtu, do połowy wypitą buteleczkę koniaku. Takiego czystego biurka w pracowni Tadeusza jeszcześmy nie widzieli. A oto i sam gospo-darz: szykuje kominek: ładnie układa suche sosnowe polana, obkłada je kartkami rękopisów i podpala. Przekonawszy się, że ogień już w kominku zamieszkał, pod-chodzi do biurka, siada, z płaskiej butelki nalewa koniaku, wypija (z kimś, niewi-dzialnym, się trąciwszy), nalewa kawy, wsypuje pół łyżeczki cukru, powoli, patrząc na wiszącą na ścianie reprodukcję obrazu Rembrandta, dwoma łykami wypija kawę (akurat tylko dwa łyki w japońskiej filiżance się mieszczą), wszystkie naczynia od-suwa do ściany, dłonią wyciera blat, jakby chciał się przekonać, że naprawdę jest idealnie czysty, i wtedy wyciąga szufladę, wyjmuje kopertę i już trzymając list (nie kładąc przed sobą na bardzo czystym biurku, tylko trzymając w drżących palcach) głośno (po cichu, w duchu, przeczytywał ten list wiele razy) czyta:

Page 239: Naszyjnik z wilczych zębów

239

Naszyjnik z wilczych zębów

„drogi Tadeuszu,

pointylistyczna nasza przyjaźń, i nasze listy, są jak nie dokończone mosty przez wielką wodę. Kiedy się pisze po tak długim niepisaniu, trzeba koniecznie coś powiedzieć. Więc powiem, bo coś mnie korci, a i wyzwanie zostało rzucone i przyjęte: „żądajmy od siebie nawzajem jak najwięcej!”. Ale tu będą nie żądania i, broń boże, nie pouczenia, a raczej wyjaśnienia, t.j. próby wyjaśnienia sobie. Ponieważ ty jesteś żywy (żyjesz bowiem i ja to widzę, niech nawet pointylistycznie) i je-steś najprawdziwszym artystą w moim życiu, i ja nie mam czego cię uczyć. Chcę natomiast tylko usunąć niezrozumienie słów, które nas dzielą. Mówisz czasem „moderniści” czy „modernizm” jakby z nie-chęcią, jakbyś chciał się odseparować od „nich” i „niego”. Ja zaś, jako modernista (nie tylko dlatego, że przyjaciele czy wrogowie tak mnie honorują, ale też i ja sam chętnie przyjmuję ten „tytuł”, kiedy jestem go wart), myślę, że również twoją poezję i twoje malarstwo kocham jako modernistyczne. I myślę jeszcze, że w sztuce nic nie trwa, jak tylko modernizmy różnych okresów – Palestriny, Bacha, Beethovena czy Weberna. Czy to nie dlatego krytycy twojej poezji nie znajdują, gdzie ją „umieścić”, że jest w najwyższym stopniu (prawdziwie) mo-dernistyczna. Jeśli można porównać ją z muzyką (sądzę, że można), jest ona w najwyższym stopniu (prawdziwie) modernistyczna. I z tego właśnie powodu odsunąłeś się i zostałeś odsunięty od wszystkich ugrupowań i klasyfikujących.

Dlaczego więc masz udawać? czy dlatego, że malując bywasz (cza-sem) realistą? Ależ twoje malarstwo to nie jeden obraz i nie dziesięć. Weź je wszystkie – i masz tu modernistę! Bądź więc nim (to już mi wygląda na pouczenie). A jeśli rzadziej będziesz realistą, to jeszcze lepiej. Kto cię bowiem naprawdę kocha – kocha cię jako modernistę. Ja przecież dobrze wiem, czego tak nie lubisz w muzyce (umowności, operowości i in.) – wszystkiego, co jest z „realizmu”, t.j. wszystkiego, co jest przeciwko modernizmowi.

Zatrzymałem się tu i zrozumiałem, jaką drobnostką jest to, co tu plotę. Jesteś, czym jesteś i bądź taki, wciąż (jeszcze wiele razy) inny i wciąż ten sam. Drogi Tadeuszu, wiem, czego wymagasz od muzyki i innych sztuk – czegoś trwałego, wiecznego w coraz to in-nych kształtach. Ale nasze życie nie jest wieczne, więc musimy być modernistami. A czy nam się udało objąć ten gruby pień, który liczy sobie i 10, i 100, i 1000 lat – to drobiazg, tego wszak nigdy nie jest się pewnym.

Twój B. 070784”

Page 240: Naszyjnik z wilczych zębów

240

Leonardas Gutauskas

Przeczytawszy, nalewa kieliszek, wypija, wypija też kawy, składa wąziutki (mo-dernistyczny) list, wkłada do koperty i chowa w szufladzie. Zapala papierosa. Pali długo, aż do samego filtra. Niedopałek rozgniata w popielniczce w kształcie lwa (cygańskiej roboty). Z kupki papieru bierze jedną kartkę i nożycami obcina ją, żeby była wąska (widać, chce takim samym modernistycznym listem odpowiedzieć na list przyjaciela?). Wtedy, pomyślawszy nieco, zaczyna:

„drogi B.

widzisz, jak wszystko jest do siebie podobne – i ty, i ja bardzo rzad-ko piszemy listy. Dzięki, że przyjąłeś mnie w szeregi modernistów – jest mi obojętne, jakim mianem mnie określają. Będę pisał jednak nie o modernizmie (czy jakimś innym „izmie”), będę pisał o Muzyce (wspomnij, czy to nie ty ciągle mnie zachęcałeś do napisania o niej?), a ściślej, nie będę pisał, lecz pofantazjuję (sam wiesz doskonale, że bez fantazji jestem jak bez skrzydeł, bez rąk). Będę się starał pisać krótko, ale krótkość krótkości nierówna, co dla jednego jest bardzo długie, dla innego – dopiero początek. Zacznę więc od początku:

Pierwsza moja muzyka to pieśni babuni Ewy Marii. Do dziś są dla mnie równe chorałom Bacha. Wyjaśnię, dlaczego: one też unoszą moją duszę do nieba, one też, jak Bach, poświęcone są śmierci, od-wieczności śmierci, a jednocześnie – nieśmiertelności. Pierwszy raz usłyszałem je tuż po wojnie, na wsi: uczepiony babcinej spódnicy, szedłem Drogą Krzyżową, szedłem, jak i wszyscy ludzie – na ko-lanach, na krwawiących kolanach, a pieśń „W Ogrodzie Oliwnym” rozlegała się nie pod niebiosa, nie wśród ruin kaplic stacji, nie w świe-tle świec, ona brzmiała we mnie, w mojej krwi, sercu, kościach, jak wicher słoneczny poruszała moje włosy, i poczułem wtedy, że się unoszę, że moje kolana oderwały się od ziemi, od kurzu, poczułem, że już jestem skrzydlaty, już wieczny, nieśmiertelny, choć i zmarły na Krzyżu. Wtedy, po wojnie, śpiewały setki tysięcy ludzi: po Zielonych Świątkach trawa wyglądała jak po morskiej powodzi, cała pochylona w jedną stronę – wszystkie trawy, trawki, nawet liście na krzakach – obrócone na zachód, w kierunku zachodnim wiodła bowiem Dro-ga Krzyżowa. Dziś, po tylu latach, rozumiem, że nie tylko c z y s t a muzyka tak na mnie wpłynęła. Wtedy, w dzieciństwie, wstrząsnę-ła mną Pieśń, tysiącem ech odbijająca się od kościelnego sklepienia, od tonących w kurzu dróżek, od zalanych łzami kobiecych twarzy, od kamieni zburzonych kaplic, od świec, od mojej głowy, słowem, cała nieogarniona Polifonia, która z prostej, naiwnej melodii pieśni uczyniła anielską muzykę. I słowa. Bez słów, tak sądzę, pieśń ta nie przeniknęłaby moich kości, umysłu i duszy.

Page 241: Naszyjnik z wilczych zębów

241

Naszyjnik z wilczych zębów

Rozumiem dziś (uwierz, odrzuciwszy wszelkie sentymenty), przez co pieśń ta jest wieczna jak Bach. Jest wieczna dzięki s w o b o d z i e d ź w i ę k ó w. Swobodzie głosu każdej kobiety, staruszki, każdego mężczyzny, dziecka, żebraka. Tej wspaniałej n i e z g o d n o ś c i głosów, która mimo to nie była anarchiczna. Cała bezgraniczna Po-lifonia głosów podporządkowana była (nieświadomie – może w tym właśnie tkwi sens?) jednemu celowi – wysławianiu męki Jezusa, gło-szeniu chwały człowieka, który umarł na Krzyżu, a jednocześnie też jego upadku, niespełnienia nadziei. Tkanka tej muzyki, choć nieskoń-czenie gęsta, pełna po brzegi najprzeróżniejszych, może nawet prze-ciwnego sobie pochodzenia dźwięków, była c z y s t a, jakby przezro-czysta (nie znam słowa, które mogłoby tę czystość dźwięków wyrazić, może bezcielesna? ledwie zrodzona, już stająca się niewidzialną czę-ścią przestrzeni i czasu?). I wiem, że właśnie ta czystość, w której setki tysięcy głosów nie pochłaniają się nawzajem, nie kłócą ze sobą, dla wszystkich wystarcza miejsca pod zielonoświątkowym niebem, że właśnie ta bezkresna bezcielesność dźwięków nauczyła mnie (ty wiesz lepiej – nauczyła czy nie), jak należy czuć Prawdziwą Muzykę.

Po raz drugi podobne oczyszczenie przeżyłem, słuchając stare-go Dzuka, który jak umarły siedział na brzegu Mereczanki i śpiewał monodyczną pieśń. Nieruchomy, niczego wokół nie widzący, w jeden punkt (może w zachodzące za Mereczanką słońce?) wpatrzony, jakby dawno już nie tu, na ziemi, a gdzieś daleko przebywający, bez żadne-go wyrazu na twarzy, mówię, jak zmarły, śpiewał starą pieśń „Żebym ja miał... ”. Znasz to – nieraz ją przy tobie śpiewałem. No więc tak, ten Jeden Głos skierowany jest na zachód i nieco do góry, w niebo, unosząc się z lekka, z początku muskając jeszcze źdźbeł traw, póź-niej – już tylko wierzchołków drzew, i tak aż do całkowitego z a- n i k u. Jeden Głos (nie Polifonia), jeden jedyny na całym świecie, dla nikogo nie przeznaczony, nikomu nie służący – swobodny, a zarazem bardzo ziemski, jak w kurzu ziemskim wytarzany, pierwszy i ostatni raz usłyszany, zrodzony, żyjący i umarły, ale umarły tam, gdzie nikt go nie dosięgnie, tu zaś, na brzegu Mereczanki, pozostało jego echo, i oto z jednego głosu zmienia się w głosów tysiące, albo inaczej: ty się rodzisz razem z nim, lecisz, zanikasz i powracasz już tysiącem ech. Rozumiesz? To był p o w r a c a j ą c y głos, powracający jednak nie z drugiego końca sali, lecz z nieba. I znów jak u Bacha. Bo dźwię-ki Bacha też powracają. Czasami, co prawda, ten powrót trwa tylko chwilę. Jest to podobne do dźwięku i jego cienia – dwa dźwięki – w jednym. Jeden, ten urodzony, bardzo żywy, życiowy, inny zaś, ten cień – już z piętnem śmierci, już wieczny. Jedność dźwięku żywego i umarłego. Słuchając czujesz, jak sam się rodzisz, jaśniejesz chwilę

Page 242: Naszyjnik z wilczych zębów

242

Leonardas Gutauskas

i gaśniesz, umierasz. I to się powtarza, powtarza, powtarza niezliczo-ną ilość razy. Czujesz się włączony w Wieczny Krąg. I wtedy pojmu-jesz, że Tę Muzykę napisał nie słuch, nie palce, nie ciało, lecz dusza.

Drogi D., oto, sam tego zauważając, połączyłem monodyczną pieśń Dzuka z Bachem. Uczyniłem to teraz, pisząc do ciebie list. W życiu wszystko bywa inaczej. Pierwszy raz usłyszałem Bacha w po-koiku mojej przyszłej żony, na Zwierzyńcu, gdzie wynajmowała sobie skromną kwaterkę. Do tamtego wieczora starałem się złapać, oswoić Beethovena, widocznie lawina jego dźwięków korelowała ze stanem mojej duszy? Byłem wtedy jak ogłuchły, nie rozróżniałem dźwięków, wydawało mi się, że wszystkie krążą w jednym wichrze, czułem tylko, że pragnę być przez ten wicher wciągnięty, zatopiony w nim, zabi-ty, poniżony nawet. I Beethoven wszystko to mi dał. Ale po wejściu do pokoju usłyszałem Bacha (przyznam się, wtedy nie wiedziałem nawet, że to Koncert Brandenburski Bacha). Nie będę opowiadał wszystkiego. Kogo to obchodzi. Spróbuję wyciągnąć pierwiastek (jak mawialiśmy w szkole).

Z początku wydało mi się, że muzyka jest nie w pokoju. I nie dlatego, że była przyciszona (dowiedziałem się później, że dla go-spodarzy mieszkania taka muzyka była jak nożem po gardle, i żona musiała przyciszać dźwięk). Tamta muzyka wydała mi się jakaś prze-znaczona nie dla mojej duszy, dokładniej – nie dla mojej burzy, jaka w tedy we mnie szalała, niwecząc całą delikatność czucia duszy. Kie-dy jednak wychodziłem (muzyka brzmiała całą noc), byłem już inny. Dziś śmiało mogę powiedzieć: Bach tamtej nocy mnie odmienił. Nie odmienił, lecz przywrócił mi Pieśń z dni mojego dzieciństwa (pieśń Dzuka usłyszałem rok, może kilka lat później). Uwierzysz czy nie, wychodziłem jakbym obszedł na kolanach wszystkie Kalwarie. Od-miana zaszła nagle. Nikt mnie nie pytał, chcę czy nie, by zamieszkała we mnie inna Muzyka. Mnie jakby nie było – było puste naczynie, na którego dnie jak prochy spała pieśń. Od tamtego wieczora Beethove-na już nie słuchałem. Do dziś. Wiry jego muzyki (usłyszanej czasem gdzieś przypadkiem) odrywają się od ziemi, unoszą się, zakłócają Ci-szę, czynią wiele hałasu (ciągle mi się wydaje, jak 1917 rok) i spada-ją w kurz. Dziś jego dźwiękowisko wydaje mi się jakieś nieczyste, z domieszkami (nie mówię tu o innych muzykach, jakie najczęściej właśnie z m i e s z a n e k się składają, które, zda się, kupić można w każdym sklepie). W strukturze dźwięków Beethovena brakuje mi czystości, jaką usłyszeć można, patrząc w usiane milionami gwiazd jesienne niebo – gwiazd roje, a żadna nie zasłania innej.

Teraz próbuję czasem zrozumieć, jakim słuchem złapała wtedy Ona, jak nietoperz, dźwięki burzy w mojej duszy? Co szepnęło Jej, że

Page 243: Naszyjnik z wilczych zębów

243

Naszyjnik z wilczych zębów

Bach może mnie zbawić, przenieść z powrotem w przestrzeń Pieśni? w dźwiękowisko Pieśni, słownik dźwięków? Skąd Ona wiedziała? Ta niewiedza, skąd Ona wiedziała, jest największa moją tajemnicą, której sam przed sobą nigdy nie potrafiłem odsłonić.

No, a teraz Twoja muzyka. Nie pomyśl tylko, że to jakiś hołd (je-stem przekonany, że tak nie pomyślisz). Była po prostu muzyka dzie-ciństwa, była muzyka pacykarza i wierszoklety, który odnalazł własną drogę twórczą, jest też muzyka starzejącego się człowieka, tęskniące-go bardzo często do Początku. Właśnie twoje dźwiękowisko jest mi teraz bardzo, bardzo potrzebne, wprost niezbędne, bez niego, zda się, nie potrafiłbym żyć, żyć może bym potrafił, na pewno bym potrafił, ale tworzyć – na pewno nie.

Przyznam się: usłyszawszy pierwszy raz twój utwór (pamiętasz, wtedy jeszcze nie znaliśmy się, a Ona ze skrzypkiem G. w Związku Kompozytorów to dzieło pierwszy raz na Litwie wykonała), zachwy-ciłem się obfitością form i idei muzycznych, a dokładniej – dźwięko-wych! Byłem wprost wstrząśnięty formą w jednej chwili rodzącego się i w tejże prawie chwili konającego dźwięku (i wszystkich dźwięków). Wytłumaczę: po raz pierwszy usłyszałem muzykę (tamtego wieczora, co prawda, jeszcze mi się nie wydawało, że to, co słyszę – to muzyka, tamtego wieczora jakbym słuchał głosu sławnego alchemika, cudo-twórcy, który z dźwięków usiłuje wytopić złoto), jakbym pierwszy raz odkrywał samo Źródło muzyki, same narodziny dźwięku. I wszystko to działo się tu, na moich oczach, dokładniej, w mojej świadomości, oczywiście, nie bez pomocy słuchu.

Chciałbym powtórzyć: nie pomyśl tylko, że te moje wywody to hołd naszej przyjaźni. Nie. O twojej muzyce mógłbym mówić kilka dni i nocy bez przerwy – dłużej, niż o Bachu. I oto dlaczego: zawsze mi się wydawało, że świat twoich dźwięków powstał z tej samej lawy, która (wybacz tę nieskromność) i we mnie faluje, Bach zaś – już jest w niebie, na ołtarzach, już w duszach, również w tych duszach, które opuściły ziemię, które nie znają już naszych trosk i niedoli. Słowem, twoja muzyka jest dla mnie żywa jak i ty. I na tym polega dla mnie cała wartość. Nie biorąc udziału w jej tworzeniu, jednocześnie jakbym był obecny w chwili jej narodzin, aż w głowie mi się kręci od wiedzy, że jestem w stanie n i e p r z e p u ś c i ć ani jednego momentu powsta-wania dźwięku, metamorfozy dźwięku, ciągu całych fraz, słuchając, czuję się jak czeladnik alchemika, któremu pozwolono wziąć udział w doświadczeniu, w jakim powstać ma Wieczny Kamień czy Kamień Nieśmiertelności. Nie wiem, czy jasno się wysławiam. Nie potrafię inaczej. Mówiłem, że te moje wywody podobniejsze będą do fantazji, które, mam taką nadzieję, mają pod sobą realne podstawy. No więc

Page 244: Naszyjnik z wilczych zębów

244

Leonardas Gutauskas

tak, kiedy pierwszy raz usłyszałem twoją muzykę, właśnie ten mo-dernizm tak mną wstrząsnął, nigdy bowiem wcześniej nie słyszałem takiego nowego, pomysłowego fajerwerku niezliczonych wariacji. Tamtego wieczora w Związku Kompozytorów utonąłem w mroku nieznanej mi fantazji. Tak, nie w świetle, lecz w mroku. W drodze do domu dyskutowaliśmy z Nią, próbowaliśmy wyjaśnić (okazuje się, że Jej było to już jasne) prawa przyciągania twojej muzyki, przyczyny jej magiczności. Przyznam się – niezbyt to nam dobrze szło, widocznie, w takich rzeczach nie może być doradców. Tu cały ciężar spada na jedne barki. I ja to zrozumiałem. W domu o tobie nie mówiliśmy. Jeśli pamiętasz, więcej twoich utworów Ona nie wykonywała. Byłeś ostat-nim kompozytorem, którego utwór (publicznie) grała ostatni raz. Smutny fakt. I największa jest w tym moja wina, choć Ona twierdzi, że mojej winy tu nie ma, że Ona sama wybrała t a k ą drogę, a jaką, sam dobrze wiesz – służenia mnie (Boże, czy ja spełniam, czy potra-fię spełnić kiedykolwiek pokładane we mnie nadzieje?).

Kopajmy teraz dalej. Długi czas nigdzie nie słyszałem twojej mu-zyki (może przegapiłem? a może coś mi wewnątrz mówiło: jeszcze nie czas?). Ale właśnie nie słysząc jej (jeden tylko raz nią wstrząśnięty i chyba po brzegi duszy wypełniony), zacząłem ją po kawałeczku dla siebie odwojowywać. Rozumiesz? Z tej Obfitości idei dźwięków mu-zycznych zacząłem po kawałeczku, po trochę brać dla siebie, słowem, zacząłem czuć smak dźwięków (niedobrze, kiedy o sztuce się mówi terminami kulinarnymi, ale wybacz mi, bo tak było: poczułem Smak twojej muzyki). To był owoc, którego soki mnie wtedy nakarmiły, w tamtych czasach na Górze Krzyży. Niewiarygodna rzecz. Nawet dziś nie rozumiem do końca, jak to się stało. Jedno wiem: każde two-je nowe dzieło przybliża mnie do ostatecznego zrozumienia – gdzie tkwią te same korzenie twojej muzyki i pieśni „W Ogrodzie Oliw-nym”.

Twoja muzyka jest bardzo nowoczesna. Ale nowoczesne jest też każde nowe, coraz to inne i odmienne, niepowtarzalne zmartwych-wstanie duszy. Pod tym względem jestem prawdziwym modernistą. Twoja muzyka (zwłaszcza Symfonie) odkopała we mnie zawalone ka-mieniami studnie, oczyściła moją zbrukaną naturę, tak oczyściła, wy-paliła jak w ogniu, żebym mógł jak dopiero co narodzony nieskalaną duszą poczuć, jak z ciszy powstaje doskonały, czysty, boski Dźwięk. Rozumiem, po co ten dźwięk ma być wynaleziony, wyrwany z ciszy, powołany i wywyższony. Czy się nie wyrażam zbyt mgliście? Wiesz jednak, że inaczej nie potrafię. Tylko tak. Twoja muzyka pomogła mi się odrodzić, a co najważniejsze – pomogła u w i e r z y ć, że nie je-steśmy głusi. Że jesteśmy ptakami. Nietoperzami. Uwierzyłem, że my

Page 245: Naszyjnik z wilczych zębów

245

Naszyjnik z wilczych zębów

(nie wszyscy, oczywiście, może mniejszość) możemy odbierać dźwię-ki, które tylko dziś, Pierwszy Raz w dziejach się rodzą. Dźwięki, ich połączenia, ich rozstawienie, ich rozmijanie się (tak rozmijają się nieznane nam, bezimienne meteory), ich wibrowanie, wzlot, upadek i śmierć. I dzięki tobie, twojej muzyce, zrozumiałem, że prawdziwa sztuka jest wieczna, nie podwładna czasowi, tak, jak i oczyszczenie duszy, jej skrucha i jej wstąpienie w niebiosa. pod tym względem nie jestem już modernistą (oczywiście, realistą też nie), pod tym wzglę-dem jestem tylko frazą twojej muzyki. Ideą, której przeznaczeniem jest wywyższenie i poniżenie, i ponowne wywyższenie upadłej duszy. Twoje dźwiękowisko jest czystsze, niż Bacha. Jest bardziej złożone, niż u Bacha, ale zarazem i czystsze, jest gęstsze, niż u Bacha, ale za-razem i czystsze, jest żywsze, ledwie tylko urodzone i już wieczne. Bach zaś, niektóre bardzo popularne (choć czystości bezgranicznej, przepełnione bólem) utwory – już są jak gdyby zastygłe, w złoto na ołtarzach, w ciszę świątyń zmienione. Blask twoich dźwięków jest żywy, bardzo, bardzo ognisty, skrzący się...

Takie oto papiery, takie nutki. Takie zeszyty nut, mój drogi. A jednak, a jednak wspomnij, jak bardzo się gryzłem śmiercią two-ich dźwięków, przedwczesną śmiercią dźwiękowych idei. Dziwne, ale czasami chciałem nawet, żeby twoja fantazja się wyczerpała, zo-stawiając ci kilka nieśmiertelnych zdań dźwiękowych, wierzyłem bowiem, że i z nich (nie mnożąc słów) rozwiniesz całą drogę życia i śmierci. Rozumiałem jednak, że tak nie będzie. Bogaty się urodzi-łeś, bogaty też umrzesz. Bałem się tylko, żeby ta bezbrzeżna nowość, nie, nie nowość, bałem się, żeby ta bezbrzeżna wielodźwiękowość nie zawisła na sprężynie naszego czasu. Chcę powiedzieć: bałem się, żeby dźwiękowisko twojej muzyki i stworzone zeń struktury nie dopaso-wały się do naszego, to znaczy, bieżącego, tykającego w zegarkach, to stającego, to znów biegnącego Czasu. A jeśliby się nawet dopaso-wało (wszak to życie!), pragnąłem, żeby to dopasowanie się nastąpiło w najmniejszym kręgu, powiedzmy, w kręgu, w którym biegnie wie-wiórka, ten zaś wiewiórczy (nie zapominajmy – wiewiórka biegnie w miejscu) krąg opasywałby Wielki, wieczny krąg, krąg wiecznego Czasu. Nie wiem, mnie to jest jasne, a tobie? Tobie przecież też jest jasne? Czuję, że i sam to wiesz. Nie chcę (nie daj Boże) tego ci tłu-maczyć. Jak mogę ci tłumaczyć, jeśli ty wytłumaczyłeś mi tak wiele, prawie wszystko. Nie słowami, Muzyką. Dziś mówię: nie dźwiękami natury, lecz dźwiękami, które stały się muzyką. Myślę czasem: czy to nie Bóg nas wtedy sprowadził? Tak się zastanawiam: gdyby Ona nie grała wtedy twojego dzieła, może bym nie przyszedł? a bez początku jakbym kontynuował? Widać, wszystkie drogi prowadziły do Rzy...

Page 246: Naszyjnik z wilczych zębów

246

Leonardas Gutauskas

nie chcę napisać Rzymu, piszę – wiodły do Palestyny, ku Ścianie Pła-czu, w której tkwią korzenie bólu i śmierci, i nieśmiertelności wszyst-kich narodów. Jakkolwiek by było, coś nas ze sobą zetknęło, i nie daj Boże, żeby rozłączyło. Oczywiście, mógłbym słuchać twojej muzyki, mógłbym nią się zachwycać, niektóre z jej wysp, wysp bezludnych, zaludnić swoją wiarą. Ale w miarę, jak czas by pełzł, biegł w podsko-kach, wlókł się, oddalałbyś się jak Bach, aż w końcu stałbyś się już do mnie nie należącą, może nawet wykutą w marmurze wizją... Nie daj Boże doczekać takiego dnia...

twój Tadeusz (datę napiszę jak ty: 090387)

P. S. widzisz, po ilu latach otrzymasz odpowiedź, czy to – nie smut-ne?”

Napisawszy list, Tadeusz nalewa koniaku, kawy, chwilę, się namyśla, wlewa koniak do kawy i wypija. Wypiwszy, zapala papierosa i zaczyna czytać (zawsze swoje listy przeczytuje dwukrotnie), czyta, przewraca kartki, i wydaje się, że nic poprawiać nie trzeba, wszystko dobrze, ale, czytając drugi raz, przy słowach „Te-raz próbuję czasem zrozumieć, jakim słuchem złapała wtedy Ona, jak nietoperz, dźwięki burzy w mojej duszy... ” zatrzymuje się, nalewa jeszcze koniaku, teraz już bez kawy, wypija, po kilku chwilach jeszcze nalewa (nie zapominajmy, że od cza-sów stryja Jakuba Tadziuk Szymona przyzwyczaił się, został przyuczony do picia, a do tego jeszcze miastowe – w Kownie i Wilnie – sutereny, śmietniska i kloaki) i wtedy głośno mówi: po co będę do niego pisał, kogo to obchodzi, napisałem, że czasem próbuję zrozumieć, Boże, Boże, ja przecież już dawno zrozumiałem, już tamtej pierwszej nocy na Zwierzyńcu zrozumiałem, kiedy Ona spytała: czy to nie ty wtedy na Zielonej Górze w kościele Zmartwychwstania płakałeś? Boże, tobie jednego tego pytania starczyło, żebyś zrozumiał wszystko, żebyś pojął, że ta noc na Zwierzyńcu, kiedy za oknem wiatr z kwieciem wiśniowym gada, a stojący na podłodze stary patefon kręci i kręci i kręci Koncert Brandenburski Bacha, kiedy Jej zapach przypomina ci zapachy powojennej Dąbrowy, zapach świeżo upieczone-go, rozwożonego na małych wózkach chleba, kiedy Jej głos przypomina dzwonki w rękach służących do mszy chłopczyków, gdy Jej cera jest dla ciebie jak kwiaty, rzucane w święta, w doroczne święta przed idącą wokół kościoła procesją (pa-mięta, jak szepnął: twoja twarz to księżycowe kwiaty), Boże, już w tedy, tamtej pierwszej nocy, rozumiał wszystko: to był ręka Losu... rozumiał już wtedy, że Ona wszystko zniesie, i to straszne picie, i przepadanie z domu – nie na dzień, na noc, lecz na tydzień cały, uniesie ciężar niewiedzy, wątpliwości, koszmar bezsennych nocy, przekleństwa, krzyki, władzę rzekomego geniusza, nieograniczoną przemoc dyktatora, głębię upadku, wszystko zniesie, wycierpi, a wycierpiawszy... wybaczy...

Page 247: Naszyjnik z wilczych zębów

247

Naszyjnik z wilczych zębów

już wtedy, tamtej pierwszej nocy, w błyszczących w mroku pokoju Jej oczach uj-rzy przyszłość – groźne mielizny dni, otchłanie nocy – i na dnie oczu ujrzy swoje dzieci, wystawy prac, książki, robótki dzieci, ujrzy swoją rodzinę, już po wszyst-kim – jak zmartwychwstałą z ogni piekielnych, osmaloną, ale już unoszącą się ku światłu, ku Nadziei... i nigdy, nigdy nie będzie żałował tego, co uczynił, na co się zdecydował, pojąłeś, poczułeś podświadomie – tylko Ona cię uratuje... i wtuliłeś się, wszedłeś w Jej świętość, w Jej muzykę, w Jej obraz Boży, w szept, który wyniósł ciebie z malutkiego pokoiku, uniósł nad miastem, ukazał gwiezdne drogi... i po-szedłeś jedną z nich w światłość, i przez całą drogę brzmiała pieśń „W Ogrodzie Oliwnym... ” i Bach... i przez całą drogę Ona była przy tobie...

Patrzy na upstrzone drobniutkimi literkami wąskie kartki, jak ze snu obudzony, wspomina, że to – list, wtedy składa te kartki, z szuflady wyjmuje kopertę i pisze adres. A nazajutrz z rana ujrzymy Tadeusza, jak podnosi wieczko skrzynki poczto-wej i wrzuca list, może nawet usłyszymy ciche „leć, gołąbku... ”.

...może tam, na starej ziemi praojców nad Jordanem, ci ludzie nie lękali się le-żeć na piasku na glinie czy łące ale tu na północy powiedz czy widziałeś ich kiedy leżących na gołej ziemi nie widziałeś widziałeś jak w upalne południe w Nidzie taszczą zgrzani te sztuczne gumowe śmierdzące materace dmuchają w nie brzuch wypinając a kobiety czekają nie siadają na piasku wszyscy tylko bezpiecznie się kładą zarazić się boją czy oni się boją tej ziemi?

...wspomnij jak Antuczek zasypia jak stryj Jakub czy ty zasypiacie tam gdzieście kosili orali czy ryby łapali czasem tam gdzie noc was zastała nieważne że już ziemia wilgotna że niezdrowo na ziemi jest sypiać śpimy w lesie na łące pod lasem w rowie przydrożnym śpimy pijani bo nie lękamy się tej ziemi matki tej naszej powiedz czy widziałeś żeby choć jeden z nich się położył nie podesławszy przedtem chroniącej od wszystkiego maty?

...my śpimy na mchach na igliwiu porostach a w snach swych w jedno się z zie-mią zlewamy wchodzimy w tę ziemię i w sen jednocześnie gdy nas budzą wracamy bo pole i rów i leśna polana to dom nasz to gniazdo rodzinne albo grób nikt z nas nie ucieka przed tym bo to płynie wraz z nami my jesteśmy tej ziemi własnością i ona też do nas należy bo Bóg tak przeznaczył na ziemi tej śpimy w kłębek zwi-nięci jak płód sny najsłodsze nam śnią się i śmiercią gardzimy choć w nas jest od narodzin my śpimy na ziemi na śniegu my śpimy pijani lecz powiedz czy kiedyś widziałeś śpiącego na ziemi syna wybranego narodu?

...na materacach na ławkach na stołkach krzesełkach składanych leżący siedzący z książką w ręku czy rozmowy wiodący nie pozwalają ziemi by ich czule dotknęła czują lęk przed tą ziemią że ich ziemia zarazi oni tego się boją przyciągania tej zie-mi przyciągania w niej śmierci lęk przed śmiercią ich od ziemi oddziela widać rzecz najważniejsza że w nas wiara jest mocna w żywot święty co hen daleko za śmierci horyzontem nas czeka dla nich tam już nic nie ma tylko ciemność i niebyt tu ich

Page 248: Naszyjnik z wilczych zębów

248

Leonardas Gutauskas

banki ich biura i domy handlowe tu ich rynki ich złoto i góry pieniędzy i honory zaszczyty i tułaczka bez końca domy Boże i święte ich księgi i znowu pieniądze i kopiejki i złote dukaty powiedzcie jednak tułacze czyżbyście nie wierzyli że po śmierci nic nie ma?

...ona pyta „ty wierisz, czto jewriei izbrannyj narod” ja wieriu ty mówisz och ja wierił ona mówi „tak znaj czto tiepier’ moj narod pogriaz w matierialnom w wiesz-czach on naszoł zabwienije no wriemia pridiot i on woskriesniet potomu czto wsie 7 łuczej na niom i togda etot narod staniet samym duchownym narodom w mirie ibo jego izbrał Bog” mówisz ja wieriu ja wierił mówisz eto imienno tak tak budiet mówisz no tieper’ Lija tiepier’ wied’ nie tak tiepier’ wsio naoborot izza kopiejki narod etot możet błochu prowodit’ do Bałtijskogo moria tiepier’ im dawaj tolko łuczszeje wsio im dawaj i piszczu i dom i sławu i dieńgi i wsio im dawaj oni wsio za-birajut im mało wsiego dawaj im wsie skripki naiłuczszije dawaj im rojali dawaj im masziny dawaj samoloty i zołoto im otdawaj ja wieriu czto izbrał ich Bog no żdat’ tiażeło probużdienija ustał ja tak dołgo gladia na pustyniu ja wieriu ja wierił w sło-wa Awraama no żdat’ ja ustał Probużdienija ona mówi „niedołgo ostałoś posłuszaj ach budiet pożar strasznyj otbor i mój narod wyjdiet iz pożara pobieditielem” Lija ja wieriu mówisz no siły moi na ischodie i widia wsio eto korystolubije strastolubije żadnost’ ja wsio taki wieriu nawierno w to bywszeje wriemia ja w proszłoje wieriu wieriu w Dawida w Moisieja w Rachil w Sołomona w to wriemia ja wieriu tam Duch witał nad nimi skażi ja nie znaju kogda twoj narod potieriał etot Duch?

...„stoletnije gody izgnanija kak rżawczina pogłotili tot Duch goda uniżeni-ja styda i pozora nadgryzli korni dieriewa Ducha i to czto ostałoś priewratiłoś w kompleks bogatstwa” ona mówi ja wieriu ty mówisz no siły moi na ischodie „im każetsia czto bogatstwo im dast chotia by mnimoje sczastje” ona mówi tłumaczy ja wieriu ty mówisz no skażi pocziemu s takim trudom s riekami krowi wozdwiga-jetsia dom nowogo Izraila ty pytasz ona mówi „tszczetny wsie prieżdiewriemien-nyje staranija oni prieżdiewriemienny ty praw no wier’ i ja wieriu czto buduszczeje prinadleżit nam”...

...piękna jest ta wiara uduchowionej (teraz przeszła już na prawosławie) Żydów-ki i piękne jej słowa ona nic nie posiada tylko książki i książki i książki tylko księgi święte najkonieczniejsze ubranie ona wiecznie w długach tonie utrzymuje umie-rającą matkę ach Boże byłą płomienną rewolucjonistkę idealistkę której męża fala przeklętego czasu uniosła uduchowiona Żydówka wiarę zmieniwszy żyje nadzieją i niech Bóg jej pomoże przez jej naród bowiem żeśmy Boga prawdziwego pozna-li bo imiona Dawida Abrahama i Józefa jeszcze dzieckiem w kościele słyszałeś wymawiała je Ewa Maria w pacierzach w pieśniach swoich a teraz postaraj się im wybaczyć ich chciwość drobne oszustwa miłość do złota do srebra nienasyconą wybacz wierząc w słowa Lii ona mówi ona wierzy ona wie to jest tylko tymczasowe to tylko maska którą naród tułaczy założył by ukryć nadzieję nadzieję zbawienia nadzieję wierz ale któż wiedzieć może?

...wspomnij swą wioskę może jeden czy drugi powiedzieć tam mógł „swoi nie

Page 249: Naszyjnik z wilczych zębów

249

Naszyjnik z wilczych zębów

pomogli a Żydzi od śmierci uratowali nieuleczalnej do doktora zawieźli pienię-dzy nie pożałowali” inni tylko parskną gniewnie i utną „et Żyd zawsze Żyd” albo „lej Żydowino nie gadaj za dużo” i oni odpowiadali „słucham panie” ach Boże człowiek tysiącletniej kultury poniżony z błotem zmieszany bezprawny bez prawa kupienia ziemi tylko z prawem do handlu do skupu staroci wspomnij Krėvė i jego cud mały „Śledzie” i on ich żałował...

...Tadeusz pisze, aż ołówek gorący, aż iskry lecą, pisze jak szalony: znaków prze-stankowych nie słyszy – przeszkadzają mu, sam pyta i odpowiada, cytuje – śpieszy zapisać kilka myśli, które nieoczekiwanie zapukały do serca – na co się zdadzą? nie myśli o tym, ważne zapisać, wyjaśnić, zrozumieć. I tylko postawiwszy ostatni wie-lokropek (... ) Tadeusz prostuje się, wypuszcza skamieniałe w płucach powietrze ufffff i zapala papierosa. Paląc czyta to, co zapisał – pisał jak batem błyskawicy poganiany, czyta jednak krokiem raka: słowo po słowie, zdanie po zdaniu, jakby sprawdzał tajemniczy, nie przez siebie pisany tekst. Przeczytawszy, wkłada tych kilka kartek do teczki z napisem „Dieło”, bierze ołówek i z uśmiechem wywo-dzi: Dieło nr 101 chudożnika T., wywodzi po rosyjsku, bo wie: dla tych, którzy będą jego sprawę badać, właśnie rosyjski jest językiem ojczystym. Spojrzawszy na dobrze wykonaną pracę, wsadza teczkę do szuflady (ciągle do tej samej szuflady, pełnej nieocenionych skarbów wolności i strachu). Schowawszy tekst, zamyka oczy i próbuje owe spisane myśli przełożyć na ludzki język, dokładniej mówiąc, próbuje zrozumieć sam siebie:

Fakt. Przed nim nie uciekniesz. Prawda, Witold nadał im różne przywileje (może to dlatego w rocznicę Witolda tak wielu przechrztów na Litwie dało synom imię Witolda?). Fakt. Prawda. Ale prawdą jest i to, że każdy, kto ledwie tylko z kupy gnoju wylazł, miał prawo plunąć siwogłowemu karczmarzowi w twarz i wrzasnąć: Lej, parchu, bo jak nie – wszystko tu zaraz rozniosę! I kto teraz wie? może po takim „błogosławieństwie” stary Żyd szedł do swego pokoiku i, otwarłszy Świętą Księgę, rozmawiał z Mojżeszem? z Józefem w niewoli egipskiej? A przecież to jest pięć, sześć tysięcy lat! Pytam tedy: czy to było P o n i ż e n i e? i odpowiadam: tak, to było poniżenie. Prawdą jest i to, że na Litwie nie było pogromów, każde mia-steczko miało swój Dom Modłów, żydowską szkołę. To też jest prawda. Ale wszak każdy z nas to, co dobre, zapomina, a krzywdę pamięta przez całe życie. Nie dziw się więc, że naród wybrany, w XV stuleciu wypędzony z Hiszpanii (która widocz-nie bardzo odpowiadała duchowi tego narodu), po 500 latach rozpętał wojnę do-mową i... wyrżnął połowę Hiszpanów. Tak. Pragnienie zemsty to bardzo, bardzo stare uczucie, może jedno z najstarszych, bo „odpuszczenia bliźnim i nieprzyjacio-łom naszym” uczymy się oto już 2000 lat i nijak nauczyć się nie możemy – jeszcze wczoraj brat bratu oczy wyłupiał i my nazywamy to walką! Tak, chęci zemsty każdy z nas jest pełen, każdy z nas jest czarą pełną jadu, odpuść nam, Panie...

Zapala zgasłego papierosa i kontynuuje:Tysiące lat – tułaczka, poniżenia, krzywdy, pożary pogromów. Powiedz, jaki

inny naród by przetrwał? My przetrwaliśmy jakichś 5 czy 3 stulecia, i chwała nam

Page 250: Naszyjnik z wilczych zębów

250

Leonardas Gutauskas

za to! bo nasza niewola nie była lżejsza od żydowskiej, naprawdę nie była: Ży-dzi wszędzie, we wszystkich czasach (przed szaleństwem pogromów) drukowali książki we własnym języku, nas zaś za nasz język zabijano! zarzynano jak baranki i rzucano na ołtarz nienasyconych smoków! To prawda. Ale t y s i ą c l e c i a! nie s t u l e c i a! i oni przetrwali! Powiedz więc, jak mogliby przetrwać (pozbawieni praw), gdyby byli pozbawieni bogactw? Wszak najbardziej nawet nie znoszący (za co?) Żydów książę bywał zmuszony iść do Żyda i prosić o pożyczkę! Prawda, nieraz taki książę, nie chcąc (czy nie mając z czego) zwracać długu, rozpalał namiętności tłumu (jak zwykle, najbardziej niskie) i w wielkim gniewie wypędzał naród ze swej ziemi! I takie rzeczy działy się przez tysiące lat! Pomyśl: może to właśnie wtedy zrodziło się w narodzie nieugięte pragnienie przetrwania? i zrozumienie, że tylko pieniądz, tylko złoto może dopomóc w spełnieniu tego pragnienia? właśnie wtedy narodziło się prawo: pomóż bliźniemu twemu, bo jeśli ty mu nie pomożesz, Nikt już mu n i e p o m o ż e. Oto i masz korzenie „chciwości”...

Poczekaj, poczekaj. Nie śpiesz się ze swoimi wnioskami. Odpowiedz lepiej, dlaczego Bóg kazał Mojżeszowi zbudować świątynię z czystego złota? świąty-nię, prawda, z libańskiego cedru, ale drewno wyłożyć kazał złotem, tylko złotem. Wspomnij: i Arka Przymierza, i stół ofiarny, i posadzka, i brama – wszystko obite arkuszami złota! Dla kogo to? Dla Boga? Na pewno dla Boga? Niewiarygodne! Czyżby dla Boga kamienne czy drewniane świeczniki o siedmiu ramionach były mniej drogie? Dlaczego – tylko złoto? Może dlatego, że ten metal jest najszla-chetniejszy? Ale przecież miało tu chodzić nie o Szlachetność Rzeczy, lecz Duszy. A duszy pozłocić się nie da. Pomyśl: wszak wszystkie strony Starego Testamentu są jak ze złota – tyle na nich tego metalu! Wziął złote i srebrne naczynia, kotły złote uczynił, zwierciadła, dał tyle i tyle złota! samo złoto! prawda, i krew, krew jak złoto!

Myśli Tadeusz, rozważa, medytuje i czuje, że nie jedno w nim myślenie, lecz dwa: jedno, któremu bardzo szkoda przyjaciela jednookiego Marka, starego Mojsz-ki, szkoda jego kóz, szkoda jego oczu, jego grania na skrzypcach na dachu na ob-razach Marka Chagalla, szkoda jego strachu, jego poniżenia, szkoda jego odejścia, szkoda Domów Modłów o poczerniałych ścianach, obróconych (jak i kościoły, i cerkwie) w garaże i składy, szkoda wspomnień z lat dziecinnych i młodzieńczych Wincuka Krėvė, pożartych przez nienasyconego smoka... Jedno, nie mające wąt-pliwości, że Żydzi są narodem wybranym przez Boga, i drugie, bardzo ciekawe, czasem złe, opryskliwe, wszystko poddające w wątpliwość, pytające i znowu wąt-piące, z gruntu nie cierpiące złota, złotych bałwanów (ach! jak często naród wy-brany w błądzeniu swoim wznosił obcym bogom bałwany), myślenie, pełne kurzu, gleby ziemi północnej, krwi, potu, głosów rolników i ich pieśni. Dwa myślenia: pierwsze – racjonalne, bardziej z wiedzy, drugie – z uczuć, z natury, z gliny, z za-trutej ziemi, z braku nadziei na przetrwanie i z bezgranicznej nadziei, że jesteśmy Nieśmiertelni...

Pierwsze myślenie szepcze: ty zawsze wiedziałeś, jeśli bliźni odmówi ci pomocy,

Page 251: Naszyjnik z wilczych zębów

251

Naszyjnik z wilczych zębów

to Żyd – nigdy nie odmówi, i drugie myślenie: nawet Mojżesz kazał kamienować tych, którzy oddawali się największej rozpuście (szczególnie niewiasty, czarnookie piękności), wszak słowa „i naród odstąpił od Boga prawdziwego” – powtarzają się na stronach Starego Testamentu chyba najczęściej. O dwóch obliczach naród – i myślenie o dwóch obliczach...

Tak, piękne jest myślenie uduchowionej Lii, jej nadzieja, ale wspomnij, jak za-chował się M.: dałeś jeden z najlepszych swoich obrazów (sam wybrał, może dlate-go, że na obrazie namalowane było wiele srebrnych naczyń – wyglądał „bogato”?) i jeszcze 300 rubli na dokładkę za Stary i Nowy Testament po rosyjsku, który kosztował (jak się później wyjaśniło) – 50 rb. Ot i masz uduchowienie, właśnie taką pazerność potępia Lija. A jednak wybaczyłeś M., bo rozumiałeś, jak mu b ę d ą p o t r z e b n e pieniądze, bo tam, dokąd wyjechał, pieniądz – to Bóg! U nas też Bóg, i wszyscy doskonale o tym wiedzą, ale tam – wszyscy mówią głośno: naszym Bogiem – pieniądz, u nas zaś wszyscy, dla których pieniądz jest Bogiem, milczą albo powtarzają: pieniądze to relikt gnijącego świata, nabijają worki zrabowanymi, ukradzionymi pieniędzmi i wołają: pieniądze to zero, nic, przekroczywszy próg komunizmu, wyrzucimy to śmiecie na śmietnik historii, tam pieniądz jest ubó-stwiany, więc go pokazują: patrzcie, ile mam! oto jaki bogaty jest mój Bóg! u nas zaś najgorliwsi czciciele Boga pieniądza są zarazem najwytrwalszymi głosicielami haseł przeciwko pieniądzom! Głoszą: praca! oto co jest naszym Bogiem, naszym i waszym, tylko ten nasz Bóg jest tu, na ziemi, w złotym łóżku przy złotym korycie, wasz zaś – pod ziemią, gdzie więcej światła, czarnookiego słońca nocy, huraaa! Czarne Słońce! Huraaa! ubodzy bez kopiejki w kieszeni! ich będzie królestwo nie-bieskie!

Ty wierz słowom Lii, ona jest prawie święta, ona została powołana, wszak jej, córce narodu, który umiłował złoto, naprawdę trudno pokonać jest m i ł o ś ć d o r z e c z y, a jednak ona pokonała, oczyściła się, zajaśniała wewnętrznym światłem, bo tylko ona jedna, jedyna na całym świecie, może odkupić grzechy swojego naro-du, choć, niestety, niestety, niejeden z Żydów nazwie ją wyrodną, ach, zabłąkani, nie wiedzący, kto jest Bogiem Prawdziwym. Wspomnij, co Lija powiedziała o G.: on napisał priekrasnuju knigu, duchownuju, no to, czto on wwiazałsia w spory s kinostudijej izza dienieg – mierzko, niedostojno, i ty się z nią zgodziłeś, choć wiedziałeś, że G. nie przyznałby racji Lii... Wspomnij, jak chciałeś napisać list, nawet już zacząłeś... jeśli ten człowiek w mycce, ten prorok jest twoim idealnym duchem, to wejście z nikczemnym człowiekiem w spór o pieniądze – jest niskie, jest zbrukaniem pamięci tego w mycce... ale nie napisałeś, nie wysłałeś, bo nie zapomniałeś słów „tiepier’ mój narod – w zabłużdienii”, nie wysłałeś, podniosłeś słuchawkę, wykręciłeś numer i powiedziałeś: jeszcze kilka takich książek i masz Nobla w kieszeni, powiedziałeś to, co myślałeś (dziś już masz wątpliwości, bo rozumiesz, że wczesny G., taki podobny do Chagalla, teraz wplątał się w politykę, zajął się naprawianiem świata – może tylko w książkach? ale to jeszcze gorsze, bo Żyd Chagalla – stary z workiem na plecach – jest Wiecznym Duchem narodu,

Page 252: Naszyjnik z wilczych zębów

252

Leonardas Gutauskas

wiecznie się tułającym, ale wiecznie tylko pod skrzydłami Boga), powiedziałeś, co myślałeś, choć dziś już myślisz inaczej, ale nie dzwoń, nie mów, że wątpisz, bo rozumiesz doskonale, za jakie książki dają Nobla... choć też mógłbyś kiedyś przy spotkaniu powiedzieć: ja, G., chciałbym, żebyś pozostał tym mężczyzną w ogniu Pożaru z koźlątkiem w ramionach, a nie synem sklepikarza... mógłbyś, ale nie po-wiesz, bo już raz powiedziałeś: masz Nobla w kieszeni...

Uwierz słowom Lii, wspomnij, jak ona, mieszkanka Kijowa, przepowiedziała atomowe nieszczęście, wtedy, rok przed tym dniem, powiedziała: Kijew – stolica wied’m! jego żdiot pogibiel, dołgaja smiert’... i pierwsza część przepowiedni już się spełniła... a może nie jest jeszcze za późno powiedzieć? może G. się nie obrazi? może zasmuci się bardzo i szepnie „masz rację, masz rację”, i ta jego zasmucona twarz połączy go z Liją?.. nie z Rotszyldem?..

Piękne jest to uduchowienie Lii. Trzeba posłuchać, jak ona mówi, wprost bierz i zapisuj, ale ona niczego nie zapisuje, ona mówi: Bog słyszyt... poczekaj, poczekaj, coś tu się zgadza? przepowiedziany przez Liję Pożar – czy to nie pożar G.? tak, tak! to ten sam, oczyszczający Naród pożar! G. już wszystko napisał, jemu nie trzeba więcej pisać, nie trzeba psuć, burzyć tego, co zbudował, dokładnie tak... ale tego mu nigdy nie powiesz, takich rzeczy nikomu się nie mówi, powiedziane jest bo-wiem: nie grzebaj żywego... ale oni oboje są do siebie podobni, ona – z Ukrainy, on – z Litwy, a jednak tacy podobni: ona widzi przyszły Pożar, on zaś ujrzał ten pożar w przeszłości, przyszłość zbiegła się z przeszłością, takie rzadkie sprawki mogą się trafiać wśród wybranych przez Boga...

Powiedziawszy słowo „sprawki”, rozumie, że jest już zmęczony, że w głowie już wiruje i takim żarcikiem usiłuje p o w s t r z y m a ć bohaterski pochód swych myśli (znów śmieszne słówka)... może starczy? pyta i odpowiada: nie śpiesz się, odetchnij, zapal, przejdź się, może jeszcze wrócisz?

Chodzi po pracowni i mruczy: moja głowa jest bardzo duża, wszystkie czapki tylko na czubku się trzymają, ale głowa Szymona – jeszcze większa, moja głowa bardzo duża, a Szymona większa, moja skrzynia bardzo duża, a ojcowska większa... dobrze ci śpiewać, kiedy masz na głowie wielką czapkę, wspomina słowa dziecięcej piosenki...

Zrobiwszy dziesięć okrążeń – dziesięć razy nić myśli zawróciwszy z powrotem – dziesięć razy przez całą długość ziemskiej kuli, Tadeusz wraca do biurka (czy tylko przedmiot ten nie będzie jego ołtarzem? bo gdzie by nie był, gdzie by się nie kręcił, krąg zatoczy – i znów do biurka), siada, obejrzawszy się, wsadza rękę pod biurko, wyciąga płaską butelkę i, odkręciwszy angielski korek, pociąga łyk (w dzie-ciństwie przyuczony, przez całe życie w trudnej, ciężkiej chwili w diabelskich kro-plach wyjścia szuka) i odczuwszy ulgę, kontynuuje:

Jednego mi tylko bardzo żal i smutno bardzo, że „woskriesienije” wybranego przez Boga narodu wymagać będzie tylu ofiar! Takiego Pożaru! i nie tylko dlatego, że w tym pożarze zginąć może (a przecież Lija nie powiedziała, że jeszcze jakiś inny naród ocaleje, powiedziała, że jej naród „iz Pożara wyjdiet pobieditielem”)

Page 253: Naszyjnik z wilczych zębów

253

Naszyjnik z wilczych zębów

mój naród (też grzeszny, ach, jaki grzeszny, bo czyż nie synowie mojego narodu, wymodliwszy się na kolanach stojąc na Mszy w kościele, po wyjściu z niego, mogą tego samego wieczora upić się i z najmniejszego powodu, za to, że świnia jednego weszła w szkodę drugiemu, zdruzgotać żerdzią bliźniemu swemu czaszkę... ach, grzeszny, nie przed innymi, przed sobą i Bogiem), szkoda i żal, bo wtedy i moje dzieci zginą, i dzieci moich dzieci – cała przyszłość, i nie będzie komu wspomnieć przeszłości, tego czasu, kiedy ich ojcu odjęło mowę, szkoda i żal, swojego narodu najbardziej żal, ale nie tylko dlatego ten Pożar wygląda taki straszny, najstraszniej-sze jest to, że jeśli ocaleje tylko naród wybrany przez Boga, to i Chrystus zginie! a wraz z Nim zginie i odpuszczenie, skrucha, żal, miłosierdzie i zostanie tylko mściwość, znów zamiast słów „jeśli ktoś rzuci w ciebie kamieniem, rzuć w niego chlebem” będą słowa „oko za oko, ząb za ząb”, oto co najstraszniejsze...

powiedziawszy w duchu „oto co najstraszniejsze”, jeszcze raz wsadza rękę pod biurko i jeszcze raz wlewa w gardło krople daru diabelskiego... oblizawszy usta, poczekawszy, aż płyn dotrze do żołądka, a stamtąd zbawcze jego cząsteczki krew przeniesie do mózgu, Tadeusz wiosłuje dalej:

Po co tedy On nam dał nadzieję, po co pozwolił się rozmnażać? dlaczego nie oddał ordom tatarskim, Krzyżakom, carowi i carom pocarskim na pożarcie? po co wtedy oszukiwał, po co obiecał: zmartwychwstaniecie, zbawieni będziecie, z pro-chu powstaniecie, po co wtedy pozwolił się urodzić Vydūnasowi, Donelaitisowi, Maironisowi, Čiurlionisowi, jeśli wszystko Spłonie? Czyż może tak być? a może po to puścił na ziemię tyle narodów, żeby wszystkie zgrzeszyły przed wybranym? uwiodły go na pokuszenie? zepchnęły w ciemności piekielne? żeby wszystkie, gi-nąc, wywyższyły Wybrany? Lija tego mego lęku nie czuje – ona jest wybrana, ale ja czuję, czuję, jak ten mój lęk przekazuje się moim dzieciom – czyżby i one zawi-niły?

Czyżby i one zawiniły? pyta, i tak mu w gardle ściska, tak nagle mu żal wszyst-kich rzek i jezior Dzukii i Auksztoty, i Żmudzi, i nieba nad tymi jeziorami, swojej matki, dzieci, zakurzonych, obsadzonych wierzbami gościńców, dymów nad cha-tami, zapachu pieczonego na ajerze chleba, tego zapachu, który w dzieciństwie nie dawał zasnąć, starych młynów, żal mu nawet nowych wyboistych dróg, którymi dojechać można do Ignalina, a z Ignalina – do Bałtyku, i Maironisa bardzo mu żal, i słów Maironisa, i muzyki Naujalisa, i harmonii Granauskasa, i chmurzyszcz Sygita na wyspie na jeziorze Śnieżyńskim w Dzukii, ach, Boże, i ociekającej krwią rzeczki Żalpy Juozasa... i tej krwi niewinnie przelanej, która w poziomki na leśnych polanach wsiąkła...

Wyciąga butelkę i już teraz pociąga solidnie... A jednak wciągnęła mnie Lija w ten durzący obłok swojej religijności, nie my-

ślałem, że to tak weźmie, że trzeba będzie, szepcze, głowę na rękach wsparłszy, wszystko zaczynać od początku... i znów naród, znów los, znów Żydzi, ich los, znów pytania, kto wybrany, a kto potępiony... nie byłaby święta, jasnowidząca, czyżbym uwierzył? ale czuję, że WIE, czuję, że wiedzę tajemną posiada, od Boga,

Page 254: Naszyjnik z wilczych zębów

254

Leonardas Gutauskas

wszak jest zakonnicą, to co, że była... że była zamężna, to co... jest mniszką... po-czekaj, gdzie ten list... zaraz... grzebie w szufladzie, znajduje, bierze do ręki (a ręce drżą, czy naprawdę ze strachu drżą, czy z tego picia 47 lat prawie bez przerwy?) i czyta:

„Priwiet wam,primitie mojo pokajanije.Otwiernułaś ot mienia Bogorodica, nie dopuskajet k swoi ikonam za to, czto ja skazała wam: priszła s missijej ot Niejo i miłostju Bożjej. Ja nie imieła prawa swiazywat’ swój son s molitwoju w kostiole. Jeśli by wo snie mnie sama Bogorodica jawiłaś i skazała: „idi k nim” – to drugoje dieło; a mnie, wrodie, kakaja to żenszczina skazała.Ja i prawda łopałaś ot radosti, dumaja, czto imieju poruczenije pri-niesti w wasz dom sczastje i spasienije na gołuboj tariełoczkie, goto-wieńkoje – woźmitie!No w naszije wriemiena wsio po drugomu i moja missija imieła nie-skolko inoje znaczenije.Ja potomu i nie jawiłaś, T., w to utro, czto togda wsio osoznała.My na porogie wielikich sobytij.

Lija”

Przeczytawszy, wspomina, jak pobiegł do kościoła do spowiedzi (po kilkulet-niej przerwie) i ukląkłszy spytał: Ojcze duchowny, jaką wyznaczysz mi pokutę – zgrzeszyłem, rysowałem obrazki na tematy biblijne i... sprzedawałem je... Żydom, którzy wyjeżdżali, wtedy nic nie rozumiałem, ale jedna mniszka otworzyła mi oczy: Żydzi nie wierzą w narysowanego Boga, i kupowali oni nie święte obrazy, jak to sobie wyobrażałem, a towar, który najprędzej tam odsprzedadzą, a może już sprzedali... mniszka twierdzi, że, sprzedając święty obraz, zgrzeszyłem, powiedzia-ła: „na twojom domie – Krow’ Christa”... nie wiem... ja... nie wiem...

wspomina, jak ksiądz spojrzał mu przez kratki w twarz i szepnął: i Leonardo da Vinci święte obrazy malował, za które mu płacono, taki jest chleb malarza, tak zarabia na życie... a twoje obrazy nie wyśmiewały w jakikolwiek sposób Boga? wspomina, odpowiedział: o nie, ja się staram jak mogę przekazywać sens tekstu, ja... nie wiem... ksiądz spytał: a nie otrzymałeś jakiej wiadomości, listu? nie, nie otrzymałem, choć miałem obiecane, wspomina, odpowiedział, ksiądz szepnął: je-śli wierzysz w to, co malujesz, nieważne, że obrazy kupowali Żydzi – dziś są już w innych rękach... nie widzę w tym grzechu... ale skoro przyszedłeś, zmów trzy razy Zdrowaś Maryja... przeżegnał i zapukał w okienko...

wspomina, jak po powrocie wszystko opowiedział żonie. Wysłuchała i powie-działa: Lija żyje własnym życiem, dumnie cierpi, miota się, może rzeczywiście jest święta, ale ty nie zgrzeszyłeś, malując tamte obrazy, więc jakże mogłeś zgrzeszyć sprzedając je? przecież malując ich n i e s p r z e d a w a ł e ś, a namalowane już do

Page 255: Naszyjnik z wilczych zębów

255

Naszyjnik z wilczych zębów

ciebie nie należały... wspomina, jak jej słowa go uspokoiły, pocieszyły, wszak i Ona wie doskonale, jakie drobne grosze płacili za obrazy tamci ludzie, bywało, przyj-dzie cała rodzina, wybierze kilka obrazów i zaczynają się targować, targują się tylko oni, a ty milczysz, ty nie możesz, nie chcesz, nie potrafisz się targować... i oddajesz prawie za darmo... może rzeczywiście żaden to grzech? może w końcu i grzech, ale przecież ja nie mogę być taki jak Lija, nie mogę, sił mi brak, już za późno, gdyby ona się pokazała wtedy, kiedy ja, uczepiony spódnicy Ewy Marii, z samej głębi ser-ca śpiewałem w Ogroooodzieeee OOOliiiwnyyym, o, wtedy... wtedy mogła mnie wybawić, później zaś, nawet w czasach, kiedy szykowałem się do wstąpienia do seminarium – było za późno, wtedy byłem już zbrukany i wstępować chciałem bar-dziej dla wierszy... dla wierszy Maironisa... a nie dla stanu duchownego... wieczny temat księdza i artysty... ale jej słowa „My na porogie wielikich sobytij”, zdaje się, już się spełniają? choć niejasne, jakie to mają być wydarzenia – ziemskie czy jakieś nie znane nam, niebieskie? i jeśli miała na myśli Odrodzenie Duchowe, to to „wy-darzenie” już naprawdę się dzieje, odrodzenie jest tuż... już zaraz...

Pojmuje teraz, że od dnia listu od Lii (a było to, zdaje się, latem osiemdziesiąte-go roku) czekał... ciągle miał na coś nadzieję... raz tym swoim czekaniem podzie-lił się z Sybirakiem, doktorem, psychiatrą, tamten wysłuchał i powiedział: temat aktualny, ale zaczekajmy, wszyscy rozumiemy, że pąk Duchowości nabrzmiewa, pozwólmy, żeby sam pękł... nadejdzie czas, i my się odrodzimy, i jako ludzie, i jako naród... wspomina, jak wtedy powiedział: a żeby tylko prędzej rozpękł, ogłuchli-śmy już wszyscy, głusi jesteśmy jak robaki, dusze błota pełne, bez przeszłości i bez Boga... żeby tylko prędzej...

Wie: tego człowieka już nie ma – wrócił, pomęczył się, pomarzył i odszedł, nie doczekawszy, aż pączek rozkwitnie... ale my d o c z e k a l i ś m y, jego Pamięć doczekała... i Lija doczekała, choć pewnie czeka nie na To, choć i była zamężna za Algisem, choć i przeniosła się na Litwę, choć i pozostała – i wiarę tu zmieniła, a że nie na katolicką, można ją zrozumieć – jej językiem ojczystym jest rosyjski. A poza tym, ona tak ubóstwia Ikony, zna je, ich imiona, pochodzenie, przeszłość, przeznaczenie, daty ich tymczasowej zguby i odrodzenia, dla niej te obrazy – to nie tylko obrazy... ale ona na pewno czeka innego rozkwitu, innego wybuchu, jak często mówiła o źle, jakie się nagromadziło w duszy ludzkości – całości wszystkich dusz – i wciąż powtarzała: „Dwadcatyj wiek eto wiek satany, no on konczitsia i na-czniotsia wiek Christa”...

Trzyma objąwszy rękami głowę i mówi: trzeba wypić, koniecznie jeszcze trzeba, inaczej diabli wezmą, byłeś u spowiedzi i nie wszystko powiedziałeś... kiedy teraz znowu pójdziesz? może już nigdy? świnia, dlaczego nie powiedziałeś, że o włos, o najcieńszy promyczek ocalałeś, jeszcze jedna chwila – i byłbyś zdradził... byłbyś bez Chrystusa... dlaczego nie powiedziałeś, jak po uszy zakochany byłeś w jednej z córek narodu wybranego, dlaczego wtedy, klęcząc, już przyszedłszy, już klęczący, już przygotowany... dlaczego nie powiedziałeś, jak pewnej nocy rozum ci odebrało, powtarzałeś, powtarzałeś: dość mam tych chatek tych obór gnojowisk tych świń

Page 256: Naszyjnik z wilczych zębów

256

Leonardas Gutauskas

tych siekier tych siekier w głowę za skrawek ziemi dość mam tej zemsty za owcę za konia za gęsia za kurę za śmierć za śmierć za zemstę za złość za straszną zazdrość dość mam dość mam dość...

Pije z butelki (niewiele już zostało) i mruczy: nie powiedziałeś, bo bałeś się księdza, tak, tak, bratku, bałeś się, ty wszystkiego się boisz, ale najbardziej księdza, jak bałeś się w dzieciństwie, tak będziesz się bał do śmierci, do ostatniego tchu... i dzięki babuni, dzięki, dzięki... za to, że uratowała, akurat w samą porę podała rękę, ze straszliwego mroku ta ręka się wynurzyła i znalazła ciebie, już gotowego do zrobienia decydującego kroczku, wynurzyła się Biała i głos przyniosła: Tadziu-nia, a jakże z Bożeńką? jak będzie z Krzyżami? ze stacjami Kalwarii? z żytem? z pieśniami – tam zapomnisz śpiewanie, tam zapomnisz mnie, dzieci i żonę...

Przechyliwszy butelkę, sączy ostatnie krople i dziękuje, dziękuje babuni, jej ręce, jej głosowi, bo niewiele brakowało – jeszcze krok, jeszcze pół kroczku... i wszyst-ko... i ciebie by TU nie było... ale ciebie i TAM by też nie było... bo jesteś tylko ostem na brzegu Mereczanki, i inna ziemia nie przyjęłaby korzeni, odrzuciłaby cie-bie, jak zabłąkany przypadkiem bezdomny cień, jak odbicie odbiłaby ciebie Ściana Płaczu... Ściana Płaczu, którą pierwszy raz ujrzałeś w młodzieńczych widzeniach, ujrzałeś ją, stojącą pośrodku bezkresnej pustyni – Ona stała, lecz ciebie nie było przy niej, czułeś, że widzisz, ale wiedziałeś, że klęczysz na brzegu Mereczanki... i teraz, dziękować Bogu i dziękować Ewie Marii, Ściana się oddala, wsiąka w pu-stynię, wkrótce zniknie, wtedy skończą się wątpliwości, i będziesz mógł zapomnieć tamtą kijowską Żydówkę, która na Litwie przyjęła prawosławną wiarę... nie, za-pomnieć jej nie potrafisz nigdy, bo ona jak spadająca gwiazda zabłysła na twoim niebie, oświeciła twarz i duszę i znikła, pozostawiając kolor popiołu – jedyny kolor, którego śmierć nie jest w stanie pokonać...

Wspomina, jak pewnej nocy te swoje wątpliwości (kiedy już się zdawało, że jeszcze jeden dzień Tu, w tym więzieniu, w zonie, obstawionej strażnikami z wil-czurami, jeszcze jeden dzień... i trzeba będzie albo się powiesić, albo... ożenić się... z Żydówką i wyjechać, zrobić tak, jak zrobił Vladas) spróbował zapisać, wierzył bowiem (i nadal wierzy) w potęgę słowa zapisanego, rzuca się więc do szukania i w samym końcu szuflady znajduje szare pogniecione kartki, wyjąwszy czyta:

DIALOG Starego (po powrocie z zesłania) i pacykarza (wątpiącego w odro-dzenie narodowe):

– Nie kończąca się lista różnych Zakazów, obwieszone hasłami (kłamliwymi) ściany budynków w miastach, bramy ferm i chlewni, a obok – kupy śmierdzące-go nawozu, gnojówka, zdechłe bydlęta, zatrute rzeki, wyschłe lasy, rosnąca coraz bardziej liczba obcych przybyszy i ludzie, których obrócono w pozbawione duszy cienie rzeczy: kradnący, rabujący, oszukujący, lezący przez głowy bliźnich, obłu-da będących u żłobu, ich osłanianie się miłością do ludzkości, na wsi – bezna-dziejne pijaństwo, przedśmiertna agonia wycieńczonych pańszczyźnianą harówką człowieczków, ruina litewskiej przyrody – i wszystko w imię zysku: więcej świń! więcej mięsa! więcej mleka! więcej domów wariatów! więcej łagrów! więcej straż-

Page 257: Naszyjnik z wilczych zębów

257

Naszyjnik z wilczych zębów

ników, psów! więcej zdrajców i donosicieli! donośmy na sztukę, literaturę, muzy-kę, nie pozwólmy tym zgniłym inteligentom rozpowszechniać obce idee! precz z religijnymi fanatykami! kościoły – to mienie całego narodu, zróbmy więc z nich składy! warsztaty traktorowe urządźmy w pałacach wyzyskiwaczy! precz z nacjo-nalistycznym ustrojem! niech żyje wielki naród rosyjski i jego wielki język! precz z księżmi poetami w czarnych sutannach! niech żyje internacjonalistyczna wspól-nota pozbawionych ducha robotów! przeszłość – to śmietnik, na który wyrzucimy pojęcia, które dawno stały się przeżytkiem – bóg, hymn narodowy, herb narodu, prezydent, premier, minister finansów, minister spraw zagranicznych tak zwanego niepodległego państwa, wszystkie te pojęcia śmierdzącego kapitalizmu, faszyzmu wyrzućmy na śmietnik historii! sztuka – służebnicą ludu! na kolana – przed pija-nym i klnącym gospodarzem potężnego młota! młotem – po plugawych główkach ludzi sztuki! sierpem – po szyjach! siejmy tylko Głupiego Jasia! Proszę powiedzieć, szanowny panie, jak można w takim świecie żyć? jak można zachować Boga? temu zaś, kto Go utracił – odnaleźć? – Tak, trudno, my, leżąc na narach, drętwymi od głodu językami próbowaliśmy rozmawiać o Litwie, marzyliśmy: żeby tylko wrócić, żeby tylko wytrwać – i wszystko będzie dobrze, powiem panu, naprawdę zgroza ogarnęła – ten sam łagier, tylko strażnicy – w garniturach, tylko barakowi nadzor-cy pod białymi mankietami tatuaże poukrywali, tylko całe to świństwo hasłami czerwonymi przykryte... Tak, trudno, może trudniej nawet, niż w łagrze... a jednak ja wierzę, mój drogi! naród się odrodzi! przetrwaliśmy zakaz mowy, przetrwamy i obrócenie mowy w służkę haseł bez sensu. Wszystko przetrwamy, tylko nie po-rzucajmy Boga! nie daj Boże zapomnieć o nieśmiertelnej Duszy, zapomniawszy bowiem Zmartwychwstanie, zapomnimy, kim jesteśmy.

– Ale jak tego dokonać? od dzieciństwa wbijają nam do głowy: Boga nie ma! jest tylko partia-bóg! jest tylko niewolnicza praca-bóg! jest tylko lizusowska sztu-ka-półbóg! są tylko BAŁWANY! żadnego boga nie ma! żadnej duszy nie ma! jak się temu oprzeć? jak nie oszaleć? jak się nie utopić, nie powiesić? jak wszystko to wytrzymać?

– Wierzyć, mój drogi, wierzyć, przynajmniej w duchu obchodzić Drogę Krzy-żową, tworzyć t y l k o s a k r a l n ą sztukę, kochać rodzinę, dzieci, żonę, rodziców, szanować praojców, tylko sakra bowiem może nas uratować. I niech pan nie uważa, że od tego wszystkiego można uciec. O nie! Ziemia jest okrągła, i dym z ołtarza ofiarnego z każdego punktu na ziemi wznosi się do Boga. Zmieniwszy miejsce, nie zmienisz duszy, dusza pozostanie litewska, gdziekolwiek byś był, jedynie tam, na drugim końcu świata, do wszystkich innych bied dojdzie jeszcze n o s t a l g i a, nostalgia, pożar nie do ugaszenia. Wy, artyści, starajcie się tworzyć sztukę sakralną, sztukę narodową, i ona nas uratuje, nie pozwoli nam zapomnieć, kim jesteśmy, dlaczego jesteśmy Litwinami, a nie Rosjanami, nie Niemcami, tylko święta Sztuka może nas uratować...

– Ale jak tę świętą sztukę otworzyć przed narodem? powiedzmy, że potrafimy ją stworzyć, ale jak ją pokazać? przecież książki są cenzurowane, teksty wycinane,

Page 258: Naszyjnik z wilczych zębów

258

Leonardas Gutauskas

świętsze obrazy odrzucane, nowej muzyki kościelnej nikt nawet nie próbuje two-rzyć, bo kto ją będzie wykonywać? jaka orkiestra? jaki solista? my wszyscy Boimy się! strach zmienił nas w skamieniałe szczury! my tylko w ciemnościach swoich nor jesteśmy odważni, my nie potrafimy otworzyć swojej duszy, my wątpimy, czy ona istnieje, my nie wierzymy w nieśmiertelność... jak z tym żyć?

– Kochany mój człowieku, nie jest tak źle, mogło być jeszcze gorzej. Przecież Maironisa, Čiurlionisa, Donelaitisa, Krėvė i wielu innych nikt nam nie wydrze z naszej świadomości, podobnie jak naszych rzek, jezior, borów, niech zatrutych, wyciętych, wypalonych – wszystko to należy do nas, do nas, którzy tu cierpią, w tej zonie, do żywych jeszcze, należy też do zmarłych, naszych świętych, których kości poniewierają się na przestrzeniach Syberii, spoczywają w pampasach Argen-tyny czy w preriach Północnej Ameryki. Nie wszystko jeszcze stracone. Pojedź pan do Szydłowa! popatrz i sam się przekonaj: naród nie umarł, my jesteśmy jak mrówki, które po zimowych mrozach w kilka dni, ledwie tylko nastanie wiosna, odbudowują zniszczone przez dziki mrowisko! Nie jest jeszcze tak źle, mogło być gorzej, mogli wywieźć WSZYSTKICH! rozstrzelać wszystkich! zamknąć w domu wariatów wszystkich! mogli zostawić tylko robotów! Posłuchaj, mój drogi, czy nie słyszysz słów Hymnu Narodowego? One rozbrzmiewają, echo roznosi je po całej Litwie! My, zesłańcy, może bardziej od was, którzyście wycierpieli tu najczarniej-sze lata nocy, czujemy duch Odrodzenia. Choć uwierz, mój drogi, strach w nasze kości wgryzł się być może głębiej nawet, niż w wasze, strach i nas dusi, nie pozwala rozwinąć skrzydeł, nich nawet odmrożonych. Ale uczucie strachu nie jest wieczne, strach można przezwyciężyć, strach jest jak wszy, które można wytruć, wyczesać i rozgnieść. Uwierz mi, drogi pacykarzu Cavaradossi, tylko tu, nie gdzie indziej, nie w Ameryce, nie w Palestynie, my, Litwini, możemy zmartwychwstać...

Przeczytawszy napisaną w chwili rozpaczy spowiedź, Tadeusz, sam tego nie czując, zaczyna szeptać: „Piękna ty moja, kochana ojczyzno, kraj, gdzie w mogiłach snem wiecznym... ”, szepcze i płacze, duże łzy spadają na blat... jak perły, podobne do łez Jakuba, kiedy ten w powojennych czasach, bywało, pijany właził na stół i deklamował wiersz „Śmierć nikczemnika”, a babunia i dziecko, i Zabelka, i kot, i myszy, i świeca – wszyscy mieszkańcy ubogiej izdebki siedzieli głowy wtuliwszy w ramiona i drżeli w błogim strachu, i zdawało się dziecku: rozpadną się ściany domku, zniknie słomiana strzecha i oni wszyscy, wszyscy, trzymając się za ręce, ulecą do nieba, a nikczemnik strącony zostanie w płomienie piekielne...

Nie stałeś się nikczemnikiem, szepcze, nie udało się, świnio, zdradzić tej ziemi... kajaj się, łotrze! krzyczy (aż żona na piętrze na drugi bok się przewraca, coś przez sen mrucząc) kajaj się! maluj tylko sakralne obrazy! niech inni malują, co chcą – oni nie zgrzeszyli, oni mają prawo do swawoli, a ty się kajaj! pisz tylko sakralne, pełne smutku wiersze, maluj, staraj się namalować głowę Ukrzyżowanego! z ostatnich sił staraj się odkupić swój grzech – może będziesz zbawiony?.. świnio...

Wstaje, zataczając się podchodzi do drugiej ściany i wyciąga prace z wcześniej-szego, „żydowskiego okresu”, wyciąga, rwie i rzuca do kominka... nie zauważa,

Page 259: Naszyjnik z wilczych zębów

259

Naszyjnik z wilczych zębów

jak do pracowni wpada Ona, tylko Jej krzyk „Co robisz!?” jakby budził go ze snu, jakby przywracał rozsądek... a Ona już wyciąga tamte podarte prace z ognia i gasi... gasi... szepcząc: co narobiłeś, przecież to sztuka... sztuka... Wtedy on rzuca się na kolana i objąwszy całuje jej nogi, ręce i błaga „wybacz, daruj... wybacz... daruj... ”, tarza się po podłodze, rwie na sobie ubranie, usta w pianie szepczą „wybacz”, bije pięściami po głowie...

Otwiera oczy i widzi: świta, naprzeciwko niego siedzi żona, nieco dalej – obaj synowie, w całym ciele czuje słabość, ale jakaś błoga słabość pulsuje w głowie, w piersi, i wtedy pojmuje, że przed nim jest jego wybawicielka, jego przyszłość i cała reszta życia... w duchu szepcze: jakże mogłem, jakże nic nie rozumiałem, jakiż byłem ślepy, ciemny jak noc, jak czarny kamień była moja dusza... pojmuje, że miniona noc była najtrudniejsza w jego życiu, decydująca, wie, że od tej chwili ma decyzję podjętą ostatecznie, nieodwracalnie, bez żadnych wątpliwości: od tej chwili tylko Litwa, tylko ziemia litewska – to jego cały świat z piramidami, sztu-ką Azteków, okrętami Achajów, Ścianą Płaczu, ruinami Uruku, zakolami Świętej, zamkiem trockim, wierszami Maironisa... wszystko – TU, nie do wydarcia, nie do zniszczenia – na wieczne...

Zabelka, a skąd tu ten klon? wokół nigdzie klony nie rosną, a pod oknem je-den rośnie, może kto posadził? spyta pewnej nocy Tadeusz głosem dziecka, przed chwilą skończywszy czytać książkę Juozasa, w której na początku są takie słowa:

„Czy widzisz? – spytał wtedy ojciec Beńka, podnosząc go jeszcze wyżej na rękach.

– Widzę. A co tam się pali, tatusiu?– To drzewa w sadzie rozgrabionego dworu... ”spyta głosem dziecka, bo pamięć cofnie go o nieco ponad czterdzieści lat do

tyłu do tyłu pod górkę w dół w dół z pagórków wileńskich w dół ku rzeczce Rze-szance ku Cedronowi...

Spytaj stryjka Jakuba, ja nie wiem, nie pamiętam, odpowie garbuska, i dziecko pobiegnie do stryja, zacznie tarmosić chrapiącą, jęczącą górę, aż ten przedrze czer-wone jak węgiel oko i zagrzmi „grrrżżdtkprgżżż... ikhch... grrr” dziecko odstąpi nieco do tyłu, żeby stryj niechcący pięścią po podłodze nie roztarł, i znów spyta: a skąd tu ten klon pod oknem, czy posadził kto? Jakub, już drugie oko przedarłszy, zabulgocze: „jaki grrrrżżdgrr... ikhch... kl-ikch-on?” no, ten, pod oknem babuni, żółty? Jakub wbije wzrok w czoło małego, przyciśnie dziecko do ściany i przewróci się na drugi bok, i rozlegnie się chrapanie (które widocznie wystraszyło szczury, bo szczurów w chatce Ewy Marii nie ma, myszy jeszcze czasem się trafiają, ale szczurów nie ma), ale dziecko się nie zdziwi, jest przyzwyczajone, weźmie mały zydelek, postawi go nieco dalej od głowy Jakuba (żeby ten niechcący we śnie go nie połknął), siądzie i zacznie czekać, czekać i patrzyć na płonące liście klonu, wie, że doczeka: stryj ziewnie, podrapie się w głowę, znajdzie pogniecioną czapkę, siądzie

Page 260: Naszyjnik z wilczych zębów

260

Leonardas Gutauskas

i na pewno go zobaczy, a zobaczywszy spyta: Chciałeś czegoś, Tadziunia? dziecko, na ogromne, brudne, śmierdzące nogi patrząc, powtórzy: skąd tu ten żółty klon pod oknem? czy posadził kto? wokół tylko dęby, lipy i jodły, ani jednego klonu? Ja-kub wsadzi ogromną rękę za koszulę, jakby tam miał odpowiedź ukrytą, dosięgnie pleców, podrapie, poskrobie je pazurami, obliże się z tej słodyczy i odpowie: sam nie wiesz, o co pytasz, zajęcia nie masz... raniej i ja nie wiedziałem, myślałem, że to pliszka przyniosła nasienie i z niego drzewo wyrosło, ale było nie tak, było inaczej, mój ojciec, ojciec twojego ojca, twój dziad Karol, przyniósł sadzonkę z Bieczów, ze dworu i pod oknem posadził... to nie nasz klon, to drzewo z Kanady, widzisz, jak płonie! prawdziwy ogień! właściciel dworu pozwolił ojcu wykopać sadzonkę, ojciec był we dworze ekonomem... klon nie z nasienia, z dworskiej alei, Tadziunia, pytasz, sam nie wiesz co, idź drzew narąbaj, a wody już nanosiłeś?

Dziecko powie „dziękuję, stryjku”, ale Jakub już wstanie i pójdzie sobie tylko znaną drogą... do miasteczka, pomyśli Tadziuk, dokąd jeszcze pójdzie? w nocy to na jezioro, ale w dzień... Rozpadający się pałac we dworze dziecko już widziało: tamtego wieczora młodzież zeszła się potańczyć, rozmawiali, palili, popijali ukry-ci za drzwiami i tańczyli – dużo ludzi – aż podgniła podłoga się uginała, żaden szczur nie śmiał nawet nosa pokazać, choć lochów w podłodze tyle, ile w urwi-stych brzegach Świętej norek jerzyków. Siedział chłopczyk na taborecie na zbitej z desek skrzynce-scenie i grał, pierwszy raz grał we dworze, grał, jak wcześniej grywał (niewiele od akordeonu większy – tylko głowę widać), położywszy głowę na zimnym drewnie instrumentu, zamknąwszy oczy, grał jak zawsze – ze śpiewem: cienkim, jeszcze niemocnym głosem ciągnął i ciągnął znaną na pamięć piosenkę „Mnie nie trzeba dworu ojca ani siwych koni” i inne, jeszcze smutniejsze (trzy, cztery smutne walce i jedna powolna polka) – „Gruchają pod oknem gołąbki”, „Ojczyzno kochana, ja we śnie cię widzę”, „Modre fale na jeziorze łódź bez wioseł niosą”, gra, śpiewa i płacze, i panienki, głowy na ramiona kawalerom położywszy, też płaczą, i dwie lampy naftowe płaczą, i kurz w oczy szczypiący płacze, cały świat w bezdennym smutku pogrążony... już jedna, druga panienka i sama śpiewać za-czyna, zerknie na dziecko i zaczyna: „Mnie nie trzeba dworu ojca... ”, już i wszyscy tańczący, i stojący pod ścianami śpiewają, a on rozciąga miechy, rąk aż do ramion już nie czując, i śpiewa, prowadzi, bo nie wszyscy słowa znają, a on, miastowe dziecko, pamięta, on nigdy nie zapomni ani tych piosenek, ani pieśni babuni... rozciąga miechy, a te aż sapią, i śpiewa...

Jak wpadli brodacze, nawet nie zauważył, usłyszał tylko, jak nagle ucichł śpiew, jakby siekierą kto uciął, podniósł oczy, otarł łzy i widzi: uzbrojony mężczyzna stoi pośrodku sali i rozgląda się, jakby kogoś szukał, nagle zadziera głowę i zacią-ga: Czeeegoś smuuutny taaki, leeesie, czeegoś nieeewesooołyy!.. Tadziunia w lot chwyta melodię (raz już ją słyszał i zna na pamięć) i już gra, już akompaniuje... mężczyzna odwraca się do muzykanta i podchodzi śpiewając, zatrzymuje się o kil-ka kroków, urywa w pół słowa śpiew: dość! naśpiewaliśmy się! a skąd ty, pędraku, tę piosenkę znasz? ja, mówi dziecko, ja wszystkie znam mnie tylko raz wystarczy

Page 261: Naszyjnik z wilczych zębów

261

Naszyjnik z wilczych zębów

usłyszeć i już umiem umiem bo takie smutne bo mój tatuś na Syberii on śpiewać bardzo lubił i ja lubię... a mężczyzna już gładzi dziecko po głowie, broń zsuwa mu się z ramienia i dotyka rąk dziecka – taka zimna, nocna, jak mrok za oknem, nie bój się, mówi, graj, ty nie jesteś winny, powiedziawszy „ty nie jesteś winny”, męż-czyzna obraca się na obcasie i idzie na środek sali...

Poprawiwszy spełzły karabin maszynowy, krzyczy: To tańczycie, cholery! we-soło wam! diabelskie nasienie, komsomolcy! Litwa na kolanach! a wam wesoło! Litwa ginie, a wy tu z przytupem! młodzież aż się rozpłaszczyła na ścianach, jakby wszyscy chcieli pod oblatujący tynk się schować, przepaść z oczu, niektórzy próbu-ją przez drzwi, przez okna uciekać, ale tam – inni uzbrojeni mężczyźni, tam chodu nie ma, więc i ci przy ścianach stoją, spuściwszy głowy w podłogę się wpatrują... a mężczyzna, widać, dowódca, grzmi: Wszyscy pod ściany! wszystkich jak jednego powystrzelam! na kolaaanaa! obracając się na obcasie, ręką obwodzi salę, wszyscy klękają, dziewczyny dłonie do modlitwy składają, jedna, druga już się modli...

Nie poczuł, jak wskoczył i krzyknął: ja gram bo smutno wszyscy tańczą bo nie-wesoło wszyscy płaczą jaka tu radość... sam nie poczuł, jak się słowa wyrwały, jak wróble z płotu z zębów zleciały... zawołał i przestraszył się, stoi – tylko końce nóg i głowę zza akordeonu widać – i czuje, jak mu łydki drżą... a mężczyzna podchodzi kilka kroków, rękę podnosi i mówi: Ty graj, ty nie jesteś winny, ale teraz milcz... i znów się obraca na zabłoconym swoim obcasie, i znów krzyczy: Ja wam pokażę, jak się weselić! W piekle będziecie się weselić! i jak nie zacznie tupać butami po podłodze, jak nie wrzaśnie: Maaaarsz do doooomuuu! mooodlić sięęęę! mooodlić sięęęę! nie tańczyć teraz trzeba! maaaarszsz! tupie nogami i grzmi, karabinem po-trząsa, a wszyscy jak stado kur przed jastrzębiem w krzaki w bez w dziką różę jedno przez drugie na złamanie głowy przez okno przez drzwi jak iskry z ogniska, w którym pocisk wybuchnie...

A dziecko stoi jak do słupa przywiązane, nie do pręgierza – do akordeonu, ten oło-wiany kamienny instrument nie pozwala kroku stąpić, stoi i widzi: sala – pusta, tylko uzbrojeni mężczyźni pośrodku wokół swego dowódcy kołem stanęli, dziecko myśli: o mnie zapomnieli, nie widzą, i nie czuje, jak znów słowo przez zęby w powietrze wyskakuje: to... i ja... pójdę... mężczyźni odwracają się, patrzą na stojące na skrzynce dziecko, któryś się śmieje: „a to muzykant, od harmonii mniejszy”, chciałoby powie-dzieć, że to nie harmonia, lecz akordeon Singermeister, ale nie może słowa z siebie wydusić, tylko stoi... dowódca podchodzi, jeszcze raz po głowie głaska i mówi: No, muzykancie, skończyły się muzyki, teraz strzały będą za muzykę, wieczorynek już nie będzie, a teraz idź do domu, muzykę zostaw, a sam biegnij do domu... dziecko jak mały konik uwalnia się z uprzęży instrumentu i wyskakuje przez drzwi, i już biegnąc brzegiem jeziora słyszy serię z karabinu maszynowego: tratatatatatata...

Tak dziecko pierwszy raz zobaczyło leśnych. Drugi raz ujrzało ich (może nie tych samych) złożonych pod kościelnym murem, trzeci raz leśnego człowieka spo-tkało (pamiętamy – jak niespodzianie), kiedy ten zamieszkał w bocianim gnieździe na starej lipie... Wizyta leśnych w samym centrum miasteczka, w sali pałacu, pod

Page 262: Naszyjnik z wilczych zębów

262

Leonardas Gutauskas

nosem garnizonu, miała, zdaje się, wywołać wielki podziw, ale nie wywołała, lu-dzie poszeptali z tydzień i ucichli, niejeden wiedział: mogła ta wizyta gorzej się skończyć, starczyłoby małej iskierki i... polałaby się krew... dobrze, że tym razem chłopczyk muzykant dowódcę uspokoił, nie dał jego złości się rozpalić...

Krew jednak wytrysnęła, niedużo, kilka kropel ledwie, trysnęła strużka (nikt, prawda, nie mógłby potwierdzić, jak było naprawdę, bo mężczyźni rozstrzelali tyl-ko a k o r d e o n), spłynęła po klawiszach akordeonu, po schodach, dołem pod drzwiami zbiegła do parku, parkowymi alejkami nad jezioro, brzegiem jeziora do-płynęła do Pokopiów, między wrzosami wspięła się pod górkę, ominęła majak, skręciła w lewo, potem w prawo, potem prosto do chatki Ewy Marii, pod zamknię-tymi drzwiami wśliznęła się do środka, wzdłuż ścian, żeby nie zaplamić chodnika, spłynęła do komórki i znalazła się przed oczami dziecka, przed otwartymi oczami, bo tamtej nocy dziecko w żaden sposób zamknąć ich nie mogło: dziecko krzyknęło „Ach!”, schowało się pod kołdrę i zamknęło oczy, mocno zacisnęło powieki, żeby nie widzieć, bo już wiedział mały, że to krew jego muzyki, czarno-biała krew kla-wiszy, wiedział, że już nigdy nie będzie grał, nie będzie śpiewał, nie będzie płakał śpiewając... rozumiał, że strużka czarno-białej krwi nie opuści jego świadomości aż do śmierci – zawsze wić się będzie przed oczyma, gdziekolwiek by poszedł, gdzie-kolwiek by pełzł poraniony, powalony...

I już drzemiąc, ciągle z głową pod kołdrą, dziecko widziało, jak pod płonącym klonem stanął konny wóz, jak stryj Jakub z sąsiadem Wacławem zdjęli z niego coś zawiniętego w derkę, położyli na ziemi, wykopali dół i to coś weń spuścili, znów zarzucili piaskiem, wyrównali, i Jakub powiedział: przyjdzie czas, pochowamy po ludzku, przynajmniej będziemy wiedzieli, gdzie leży, przyjdzie czas...

Obudziwszy się rano, dziecko wybiegło na podwórko, obleciało wokół chatki babuni, dopadło płonącego klonu i przygląda się – może dojrzy ślady kopania, ale nic nie znajduje – wszędzie ta sama trawa, już zrudziała, bo już jesień, już gęsi odleciały i stada kaczek siadają na środek jeziora... śniło mi się, mówi, i ta krew mi się śniła, ale gdzie akordeon? może kto wziął? i jakby słysząc pytanie Tadziuka, już nadchodzi Antuk, podchodzi i mówi: Patrz, co z twojej muzyki zostało, widzisz? i rzuca na trawę mocno postrzelane, pokiereszowane ścierwo muzyki... z okrzykiem „Ja wszystko wiem!” dziecko przyklęka, zbiera rozrzucone części instrumentu, do-tykając palcami otworów po kulach i powtarzając „ja wiem” ucieka do izby...

Klęczy na podłodze w komórce i patrzy na rozstrzelaną, pokiereszowaną kup-kę drewna i czarno-białych kosteczek i płacze, i nie tyle mu tej muzyki szkoda, ile ojca, bo to ojciec przyniósł ten drogi prezent tuż po wojnie, przyniósł, postawił na stole i powiedział: O, niemiecki akordeon, wymieniłem z ruskim żołnierzem za pół litra, będziesz mógł uczyć się grać, szkoda mu tych dni i wieczorów aż do pół-nocy, które spędził pochylony nad czarodziejską skrzynką, szkoda własnych mdle-jących rąk, palców, bolącego karku, szkoda pierwszych dźwięków melodii, szkoda tego ranka, kiedy ojciec powiedział: „Widzisz, już grasz jak prawdziwy muzykant”, szkoda stryja Jakuba, który woził go do wioski starowierów za Świętą, żeby tam

Page 263: Naszyjnik z wilczych zębów

263

Naszyjnik z wilczych zębów

zagrał na wieczorynce, na gorzałkę zarobił, wszystkiego mu szkoda, płacze więc, potem, jakby coś wymyślił, wstaje, znajduje stary worek, ładuje doń resztki akor-deonu i wyniósłszy na podwórze zakopuje pod płonącym klonem, sypie piasek i szepcze: niech to będzie grób muzyczki (do tego czasu dziecko usypało już jeden grób myszy, jeden grób skowronka, jeden grób kota, jeden grób znalezionej w lesie czaszki), krzyżyka stawiać nie będę, bo wszyscy się dowiedzą, gdzie grób, zagładza ziemię, rwie trawę i przysypuje nią łatkę świeżego piasku, skończywszy robotę, wbiega do izby, chwyta klucz i leci nad jezioro, znajduje dłubankę Jakuba, wiosłuje na wyspę Sanklera, włazi do swojej kryjówki, kładzie się na wznak i... cicho, cicho, jakby się modlił, śpiewa: mnie nie trzeba dworu ojca ani siwych koni... ojczyzno kochana, ja we śnie cię widzę... we śnie cię widzę... i już mu się śni:

brodaty mówi: tu, pod płonącym klonem, będzie moja mogiła, ojciec twojego ojca Szymona Karol po to właśnie przyniósł drzewko z dworu, żebym ja miał gdzie się położyć, widzisz, ja jestem dzieckiem córki parobka z tego dworu i pańskiego syna, pan mnie na nauki wysłał, więc i wróciłem tu, gdzie klon szumi, tylko nie mów nikomu, Jakub też nikomu nie powie, i Wacław, znaleźli mnie nad jeziorem, nie zdążyłem ja, dziecino, w porę odskoczyć, wybacz, że tę twoją muzykę rozstrze-lałem, bardzo mi wtedy serce zabolało, nie mogłem na wyszczerzone białe zęby harmonii patrzyć, wybacz, Tadziunia, i nie odkopuj mnie, pozwól mi tu spać... we śnie dziecko przysięga: nikt nigdy się nie dowie! ogrodzę klon, żeby koza babuni mogiły nie deptała, ja pod klonem i akordeon pochowałem, trawą piasek przykry-łem, żeby nikt nie znalazł, bo kto wie, może garnizon zacznie szukać? może ich ta strużka krwi pod klon przyprowadzić, wszystkie ślady zatarłem, śpij, dowódco, ja będę czuwał, póki na wsi będę żył, póki ojciec nie wróci, będę pilnował, a potem ludzie zapomną o tej wieczorynce i nie będą ciebie szukać, i strużka krwi wyschnie, trawą zarośnie... śpij... ja będę czuwał... śpi...

Śpi i we śnie brodatemu słodkich snów życzy, choć rozumie, że ten jest nieżywy. Nie wiadomo, może by i całą noc dziecko w kryjówce przespało, gdyby nie krzyk Jakuba: Taaadziuuuk! wskakuje, wyłazi z nory i teraz już bardzo wyraźnie słyszy: Taaadziuuuk! tylko wtedy do świadomości dziecka wraca jezioro, sitowie, zrudziałe liście lilii i dłubanka, Bożeńka, wydaje cichy okrzyk, toż dziś w nocy mówił, po-płyniemy na ryby, co ja narobiłem... wskakuje do łódki, chwyta wiosło i wiosłuje, wiosłuje, śpieszy ze wszystkich sił... wyciągnąwszy łódź na brzeg, wyskakuje i... w tejże chwili pada... w prawym uchu dzwoni, w oczach jasne kręgi, wierzchołki sosen się chwieją, a w głowę słowa stryja jak hufnale „mó-wi-łem-bez-po-zwo-le-nia-klu-cza-nie-brać”, i już usiadłszy, za ucho się trzymając, jąka: ja tylko raz, więcej nigdy... tylko raz... moją muzykę... rozstrze... zacina się, wskakuje i rzuca się pomagać stryjowi sieci do łódki znosić...

I już gdzieś po tygodniu, jednej nocy z córką sąsiada (może o sześć lat starszą) w stodółce babuni na słomie baraszkując (oboje golusieńcy, dziewczyna owoc za-kazanej miłości zerwać próbuje, jak jaka łasica dziecko pożera, gryzie, w otchłań wyimaginowanej pierwszej namiętności spada, jęcząc przeciągle, stękając), nagle

Page 264: Naszyjnik z wilczych zębów

264

Leonardas Gutauskas

jak nie podskoczą! oboje naraz! jakby ich kto lodowatą wodą zlał! Tadziuk namacał zapalniczkę i przyświecając sobie szuka, rozkopuje słomę, na boki rozrzuca, a Ma-rysia siedzi nogi skrzyżowawszy i patrzy okrągłymi oczyma: patrzy, i oboje widzą, że to Karabin Maszynowy! Jakuba robota, domyśla się chłopiec, ale do przyjaciółki mówi: tylko nie mów nikomu, nie bój się, szepcze Marysia, i oboje pośpiesznie zarzucają słomą połyskującą nawet w ciemności lufę... Po wielu latach, rozbierając stodółkę, ludzie natkną się na zardzewiałą broń i wrzucą ją do błota.

A klon miał się jak najlepiej. Widać, krwią brodatego karmiony, przez muzykę chłopca lulany, rósł, zieleniał, co jesień płonął, sam wśród dębów, jodeł i lip. By-wało, za oknem – deszcz, jesień, mgła, ciężki, ołowiany półmrok, a on jak Tron! jak obraz Čiurlionisa! od którego światła przyciśnięty do szyby nos Tadziuka podobny jest do lilii, i chłopcu ciągle się zdawało, że słońce, które gdzieś przepadło, cząstkę siebie w tym klonie zostawiło, żeby świecił, żeby Ewie Marii nitki lepiej widać było, jak zaczarowany mógł dzień i noc na klon patrzyć...

I już po wielu latach, pewnej nocy malując pełen ognia obraz (pamiątkę po nie-dawno zmarłym przyjacielu), Tadeusz wspomni płonący klon, a od jego płomienia myśl przeskoczy (jak zwykle: myśl – to pchła, której rok czy dwa przeskoczyć to fraszka, nie skokiem nawet – podskokiem) przeskakuje na reprodukcję perskiej mi-niatury: płonące drzewo, w płomieniu – palące się wilgi, pod drzewem – stojący na kolanach brodaty mężczyzna z rękami uniesionymi do modlitwy, wtedy, wspomi-na, powiedział: brakuje tylko Zabelki, Ewy i Jakuba, ależ potęga sztuki – XIV wiek czy XX – dla sztuki to obojętne, nieważne jej, Pers jesteś czy Litwin, ważne, żeś już umarł, na kolanach stoisz, ręce do modlitwyś uniósł – jedna sztuka jak jedno niebo dla wszystkich – bez granic, bez końca, bez zakazów – wieczna... po tylu latach – niezmącona, nie dająca się zmącić woda Pamięci, zwierciadło, niech rozstrzela-ne, spękane, ale niezmącone, żywsze od żywego, choć – umarłe... wspomina, jak, odłożywszy pędzelek, podszedł do ściany, spojrzał na zdjęcie, na którym stoi ze zmarłym przyjacielem pod dębem w Stelmuży – obaj tacy młodzi, pełni nadziei, i usłyszał, wyraźnie usłyszał słowa dziecka, pytanie dziecka i odpowiedź:

Zabelka, a skąd tu ten klon? Z człowieczego serca, Tadziunia, z krwi, to w czło-wieczą krew nasionko klonu spadło, i wzeszło, Zabelka, to może teraz ten czło-wiek w klonie i żyje? może liście klonu mówić umieją, ja słyszę czasem, jakby ktoś mówił, popatrzę, nikogo nie ma, tylko liście i ogień na wierzchołku? Tadziunia, co z ciebie będzie, kiedy wyrośniesz, kiedy już teraz czego tylko nie wymyślisz? ja, Zabelka, będę Maironis, tak jak on, z drzewami będę gadał, ja słowa liści w książki spiszę, żeby wszyscy wiedzieli, że nie przepadł zastrzelony dowódca, że on w koro-nie drzewa mieszka razem z ptaszkami, pisarzy jest bardzo mało, czy dotrzymasz słowa? dotrzymam, Zabelka, ja się postaram niczego nie zapomnieć, co tylko wi-działem czy słyszałem, wszystko przypomnę, dotrzymam, żeby tylko wyrosnąć, nie zginąć, patrz, ilu młodych ginie, same groby bez imienia naokoło, gdzie tylko spojrzeć, ale ja dotrzymam, będę bardzo się uczyć, książki czytać, niczego nie za-pomnę, i ciebie, Zabelka, i brodatego...

Page 265: Naszyjnik z wilczych zębów

265

Naszyjnik z wilczych zębów

Słyszy obietnice dziecka i wyraźnie, jakby to było wczoraj, nie czterdzieści pięć lat temu, sen widzi, nie śni mu się, tylko widzi sen, jaki się wtedy dziecku przyśnił: już stary, siwy, o twarzy gęsto zmarszczkami pokrytej, palcami, zżartymi przez farby olejne, siedzi na wierzchołku płonącego klonu i patrzy na ziemię, rozgląda się, jakby tu zejść, bo klon już niebo podpiera i jeszcze ciągle rośnie, a na wysokości bardzo zimno, czuje, że już prawie zupełnie zamarzł, rozgląda się, ale w dół schodzić boi się, a w dole ludzie jak robaczki pełzają, wytężywszy wzrok, rozpoznaje Jakuba, do-wódcę leśnych, garbuskę, która na garbie ma jeszcze jeden garb, wpatruje się, a to akordeon, jeszcze nie rozstrzelany, caluteńki, pełzają, zdaje się, kartofle kopią, pró-buje do nich zawołać, ale rozumie, że jego głos do ziemi nie dociera, w drodze do niej w powietrzu się rozpuszcza, zrozumiawszy, że nikt go nie usłyszy, mówi: korona klonu jest bardzo gęsta, gałęzie grube jak ścieżki, pójdę, rozejrzę się, może nie tylko ja tu mieszkam, może jeszcze jaki człowiek się kryje, łzy samotności na ziemię roni, idzie po jednej gałęzi, widzi, że ta ucięta, próbuje inną – i ta obrąbana, pnie jakieś, nie gałęzie, myśli, i nagle widzi, że z jednego pnia dym się unosi, aha, mówi, mówiłem, że ktoś musi tu mieszkać, być nie może, żebym na takim drzewie tylko ja był, nie zdą-żył więcej pomyśleć, a już widzi, jak wierzchołek pnia się unosi i pokazuje się głowa brodatego mężczyzny, czy to nie będzie dowódca? dobry wieczór, mówi do niego, to i pan tu mieszka, ja wiedziałem, że nie może być, żebym tylko ja tu żył, czy to nie pan będzie ten dowódca, który małego muzykanta pogłaskał, do domu puścił i tylko jego muzykę rozstrzelał? tak, mówi brodaty, ten sam, to mnie Jakub pod klonem zakopał, obiecał odkopać, kiedy czas nadejdzie i ładnie z księdzem na cmentarzu pochować, czy nie przyszedł jeszcze ten czas? może pan wie, czy Jakub jeszcze żyje? a może już umarł? jeszcze żyje, odpowiada, żyje, ale tak, jakby już umarł, spił się bar-dzo, pan chyba nie wie, że Jakub pięć lat na zesłaniu był? nie wie? jak wrócił, zaczął strasznie pić, i przed zesłaniem pił, ale jak wrócił – jak wodę gorzałkę chla, proszę spojrzeć w dół, o tam, pod klonem, to on na czworakach w trawie, to właśnie Jakub, mogę panu powiedzieć, że jeszcze nie przyszła pora nieznane groby odkopywać, ludzi z księdzem chować, jeszcze wszyscy na coś czekają, nikt nic nie wie, jeszcze wielu waha się, lepiej więc jeszcze panu się nie pokazywać, tyle lat wyczekawszy, lepiej jeszcze nieco zaczekać, kiedy czas przyjdzie, ja dam znać, wtedy będzie pan po chrze-ścijańsku pochowany... pożegnawszy brodatego, inną gałęzią poszedł, a w głowie od wysokości się kręci, gwiazdy jak gałązki jodły po twarzy drapią, schodzi coraz niżej i patrzy, może gdzie jaki sznur czy drabinę zobaczy?.. i nagle noga się pośliznęła... i już spada, jak w innym śnie spadał, jak z wieży kościoła Zmartwychwstania...

Wróciwszy do obrazu, soczystymi pociągnięciami malując złote światło sło-my, wspomina tamtego, innego, w bocianim gnieździe żyjącego, jakby i on nie przepadł nigdzie, myśli: żyjesz, w błocku teraźniejszości się grzebiesz, starasz się czegoś dokonać i nie czujesz nawet, że przeszłość cały czas jest przy tobie, tuż za plecami, jak cień, twój własny cień (tylko inny, niż prawdziwe cienie), pokazujący się w nocy, najczęściej o północy, i najczęściej – biały jak nieskalany śnieg, i wtedy słyszy głos mieszkańca bocianiego gniazda:

Page 266: Naszyjnik z wilczych zębów

266

Leonardas Gutauskas

nie wszystko ci onegdaj opowiedziałem, nie mówiłem, że, mieszkając tu, wie-czorami różne pieśni układam, słowa pieśni do zeszytu zapisuję, wiedz, że te pieśni, które ty na strychu do swojego zeszytu zapisujesz, są starsze, na samym początku leśnej wojny napisane, a ja piszę nowsze, które będą się nadawać i po zakończeniu tej wojny, mówię, może ktoś weźmie i, przerobiwszy po swojemu, napisze wiersze czy tak sobie książki, bo moje pieśni są prawdziwe, nie wymyślone, samo moje życie i moja śmierć je stworzyły, wiedz, Tadziunia, że zawsze będziesz mógł z nich skorzystać, jeśli kiedyś postanowisz pisać, przyjdziesz pod lipę, zawołasz mnie, i ja ci zeszyt zrzucę...

Maluje jakby sny śniąc, wizje oglądając, stara się ich światło na obraz rzucić, w same farby wetrzeć, pragnie samą naturę pozbawionych ducha farb widzeniem swoim odmienić, aby farby same nieśmiertelnym blaskiem zabłysły, aby narysowa-ne figury w tym świetle się rozpuściły, spłonęły, stały się bezimienne... maluje i wie (ile razy pod tamtą starą lipę chodził – to jeszcze wtedy, kiedy wierszy nie pisał, nie malował, jeszcze w czasach dzieciństwa), że lipy dawno już nie ma – ścięta, zrą-bana, spalona, gdzieś teraz na wysokościach, w podniebiesiech, i tamten człowiek tam, i jego piesni...

Wciąż w domu, wciąż w pracowni albo u Hioba za miastem naszego pacykarza zastając, tej nocy moglibyśmy i po innych zakątkach świata się rozejrzeć. Czyż mało w stolicy miejsc, piwnic, gdzie gryzipiórek mógłby nikomu niepotrzebny czas spędzać? Niemało. Naprawdę niemało. W starej stolicy litewskiej pod podłogami domów jak psie grzyby po deszczu pojawiają się wciąż nowe różnej maści bary piw-ne, podejrzane (państwowe) lokaliki, które jak magnes przyciągają spragnionych, jak oazy na pustyni mirażami mamią: zda się, zejdziesz w ożywczy cień oazy (do studni), wypijesz tyle, ile serce pragnie, i wszystko się rozwiąże, wszystko wyjaśni, to, z czym w swojej pracowni noc w noc się zmagasz, nie znajdując ani odpowiedzi, ani rady, pokonasz, zwyciężysz...

Kilka kwartałów na Stary Mieście obszedłszy, na pewno zastaniemy Tadeusza w jakiej piwniczce, głęboko pod ziemią, dokąd światło dzienne, nawet bardzo chcąc, nie potrafiłoby się przedrzeć, zastaniemy w towarzystwie starych przyjaciół, przy okrągłym stole rokowań, że tak powiem, zastaniemy, kiedy rokowania zbliżają się już do końca, kiedy wszystkie argumenty „za” i „przeciw” są już wykładane bez dyplomatycznych konwenansów – prosto w przymglone oczy, i jeszcze ze wskaza-niem palca, z palcem w oko przyjaciela. Usiądźmy przy sąsiedni stoliku, możemy posłuchać.

W rokowaniach w kwestii najważniejszej – sztuki – udział biorą:

Tadeusz (pacykarz, pismak) Algis (artysta fotografik) Hiob (rzeźbiarz)

Page 267: Naszyjnik z wilczych zębów

267

Naszyjnik z wilczych zębów

Romas (prozaik) Agnieszka (historyk sztuki) Johnny (stały bywalec zakładów zamkniętych)

Mówią wszyscy naraz, jak to zwykle w podobnych przypadkach bywa, nie wszystko więc uda nam się zrozumieć, może tylko fragmenty, okruchy myśli, ale i z nich będziemy mogli sobie ułożyć nieomal pełny obraz sztuki. Słuchać należy, oczywiście, wytężywszy uwagę, bo problem niezwykle ważny, i ważny nie tylko dla przedstawicieli sztuki, ale i dla całego n... ale nie spieszmy z wnioskami, posłu-chajmy:

T.: sztuka i naród! oto w czym tkwi być czy nie być!A.: wszystkie sztuki już się przeżyły, tylko fotografika jest w stanie od-

tworzyć du... Ag.: wsadź sobie swoją foto w dobre miejsce... rozpłodziło się jak wszy... H.: brakuje pomników wybitnych Litwinów! naród czeka!R.: dość tych kamiennych bałwanów... dusza na śmietniku... duszę rato-

wać trzeba... tylko duszę z błota wyciągnąwszy, my... T.: dusza i naród! oto gdzie być czy nie być!Ag. schowajcie się z tą waszą duszyczką, dajcie prawdziwą sztukę!A.: tylko sztuka fotografiki... Ag., R., H.: wsadź tę sztukę do kamery... A.: powtarzam tylko f... T.: dusza! naród! sztuka!Ag.: naród żąda prawdziwej sztuki... i rzeczy... duszy mu nie potrze... R.: skąd ty... ty... wywłoko, wiesz, że naród duszy nie... Ag.: ścichnij, impotencie, wiem... nie... T.: potrzebuje! naród potrzebuje duszy odrodzo... R.: racja, odrodzonej duszy... dusza jest w błocie... trzeba ją... Ag.: ciekawe, jaką chochlą tę duszę z bło... R.: milcz... suko... twojej chochli tu na pewno nie... Ag.: moja chochla... a twój złamany ołó... T.: dusza! sztuka! i złamany ołó... R.: cicho! tylko dusza odrodzona, duch... może... A.: tylko f... mo... Ag.: mówię, wsadź... ołówek... R.: milcz... sama wsadziłaś tyle, że wystaje z... Ag.: a ty tak zrób... nie zrobisz... wsadzam prędzej od ciebie, impo... T.: nie kłóćcie się! tylko zgoda i złamany oł... A.: tylko wypaczona kame... ra... Ag.: o wielki Ra! strąć tego fo... R.: uspokoisz się czy nie?! Wywło... Wypędźmy tę su... won!Ag.: sam idź, impedancie, wleź duszy w du...

Page 268: Naszyjnik z wilczych zębów

268

Leonardas Gutauskas

R.: trzymajcie mnie! zabi... T.: spokojnie, panowie ar... ściany ma... u... A.: jestem fotogr... tylko ściany... ścia... nasza prze... T.: naród! ściana! kolczaste ogro... J.: kolczaste ogrodzenie domom wariatów i więzieniom! ściany przesko-

czyć nie można – prądem bije, zrobimy dziurkę... przez dziurkę... Ag.: a ty kto jesteś? co ty du... o dziur... T.: on jest majstrem od dziur... Ag.: prawdziwego majstra i ze świecą nie... R.: a ty bez świecy... spróbuj... k... Ag.: zamknijcie się! tego os... pozwólcie, że wyjaś... ja... T.: dusza! śmietnik! naród! odro... waria... ja!A.: ja!H.: tylko rzeźb... naród... cze... ja... R.: nie ja, a mmmmm... yyyy!J.: przez płot nie przeskoczysz... trzeba wizy... ja i my... Ag.: a ty kto je... wśród ar... z domu wa?R.: ścichnij!Ag.: złama! ny!T.: zła-ma-ny-ołó-wy-my-ja... rrrrrrrA.: rrrrrrrrH.: kamień! pomni... ja!J.: i ja! jak w domu wariatów: ja... ja... ja!R.: słuchajcie! czło... Ag.: nie czło... a gów... J.: pani k., sama pani g.T.: naród... na... a... A.: ja! a!Ag.: jesteście g!R.: g!T.: kieeedyyy ja miaaaaałaaaam u taaaatuuleeeeeeńkaaaa... R.: kieeedyyy ja miaaaaaaaaaaaaauuuurrrrr... A.: ja!H.: kieeedyyy jaaa!T., J., H., A., R., Ag.: mmmmmmmmmmmmmmmmmmmjjjjjjjja-

aaaaaaaaaaaa...

Rozumiemy, że do oazy wpadliśmy za późno. Rokowania skończone. Rozumie-my jednak i to, że podobnie kończą się rokowania nie tylko u artystów. Podobnie kończą się rokowania u medyków w sprawie śmierci. Podobnie – rokowania han-dlowców ze spekulantami. Podobnie kończą się (może kończyły się?) rokowania wielkich panów w sprawie miłości w fińskich łaźniach. Wszędzie się późnimy,

Page 269: Naszyjnik z wilczych zębów

269

Naszyjnik z wilczych zębów

przychodzimy na sam koniec rokowań, kiedy wszyscy uczestnicy są już pod sto-łami, albo w piekle na kurwach, na czarcich garbach! Choć, obróciwszy wszystko inaczej, rozumiemy, że i z tych okruchów można sobie ułożyć prawie pełny obraz życia. Obraz świata sztuki moglibyśmy (we własnej fantazji) narysować, a naryso-wawszy, wydrukować w jakiej gazecie:

„Sztuka i naród – to zasadnicza kwestia, której rozwiązanie może dać nam nadzieję odrodzenia. Sztuka fotografiki wysunęła się ostatnio na pierwszy plan: życiowe detale, obrazy codzienności, nie upiększone oblicze świata, skupione twa-rze uczonych, przedstawicieli władzy, skierowane w przyszłość spojrzenia stróżów porządku – wszystko to wysuwa sztukę fotografiki w pierwsze szeregi frontu walki o lepsze jutro, krótko mówiąc, sztuka jest heroldem jutra!”

„Przedstawiciele poważnych, inaczej mówiąc, klasycznych sztuk na sztukę fo-tografiki patrzą krzywo. Po pierwsze, dlatego, że fotograficy, których napłodziło się ostatnio bez miary, odbierają im kawałek chleba. Po drugie, wszyscy dywersanci od fotografiki to desant nauki w święte królestwo sztuki. Dlatego całą tę zgraję zetrzeć trzeba z powierzchni sztuki, póki nie przeniknęli w głębsze warstwy. Kiedy znikną fotofuszerzy, więcej będzie zamówień na portrety, nie widząc na każdym rogu pięknie ukazanej codzienności, ludzie skierują swoje spojrzenia w niebo albo w siebie, w głębie własnych dusz. Korzyść z tego będzie potrójna: w głębi duszy tkwi nadzieja zmartwychwstania, dusza najdłużej się opiera propagandzie nauko-wej, tylko dusza może doprowadzić naród do nieśmiertelności.”

„Naród odczuwa brak pomników wielkich swoich przedstawicieli. Strącone niedawno, jak wiadomo, były nie postawione, lecz spuszczone z serca świata jak pająki na złotych niciach. Pojawiło się wiele pustych placów, które aż się proszą o akcenty! Niech nawet skromne (zapomnijmy o gigantomanii!), pomniki te chro-niłyby ogień, jaki się rozpalił w duszach. Pomniki – to cecha wszystkich kultural-nych narodów (od czasów najdawniejszych do nowoczesnego Tokio).”

„Część narodu dostała pomieszania na punkcie rzeczy: rwąc włosy na głowach swoich bliźnich, drąc im ubranie, leząc przez głowy, ta część narodu zachłannie pragnie tylko jednego – więcej rzeczy! Obowiązują tu prawa łapówki, korupcji, oszustwa, pokrewieństwa, znajomości, mafii. Temu zjawisku inna, zdrowsza, część narodu powinna wytoczyć walkę na śmierć i życie, ponieważ kult rzeczy – to pierwszy krok w stronę Koryta!”

„Słabsza, mniej odporna część inteligencji jest odurzona bardzo niebezpiecz-nym odurzeniem: stacza się w kloakę moralnej degradacji, i ten upadek obejmuje coraz szersze kręgi kwiatu narodu, młodzież w sztuce też zarażona została tym niebezpiecznym wirusem. Tu niezbędne są radykalne środki: zakładanie burdelów z nadzorem medycznym, towarzystw trzeźwości, organizacji, stowarzyszeń i związ-ków narodowych, drukowanie i rozpowszechnianie literatury religijnej, budowa świątyń, zakładanie klasztorów, studiowanie szlachetnej przeszłości, uwiecznianie pamięci niewinnie pomordowanych, skuwanie kajdankami rąk, splamionych nie-winną krwią, likwidowanie pleniących się gniazd biurokratów i otwieranie na ich

Page 270: Naszyjnik z wilczych zębów

270

Leonardas Gutauskas

miejscu galerii sztuki, placówek samoedukacji, rozdzielenie ziemi (dokładniej – jej zwrot) chłopstwu, tworzenie nowego mobilnego sprzętu rolniczego, możliwość swobodnego, nie krępowanego potokiem papierków podróżowania z jednego zaprzyjaźnionego kraju do innego (a później również do mniej przyjaznych kra-jów: przychodzisz na lotnisko, kupujesz bilet do Węgier i lecisz, wracasz zaś, kiedy chcesz, z Rzymu).”

„Tylko jedność uratować może naród. Tu konieczne są: przywrócenie narodo-wego hymnu, heraldyki, odbudowa drogich dla narodu pomników, opublikowanie zakazanych przez wiele lat pism, których treść jest następująca: naród jako równy wśród innych narodów świata. Należy skończyć ze wszystkimi bratobójczymi in-trygami, należy zespolić siły i postarać się przezwyciężyć narzucony nam przez obcych model myślenia i życia, należy zreformować oświatę ludową w kierunku kształtowania szacunku narodu do siebie: wszystkie rzeczki spływać powinny do Bałtyku (dziś, co prawda, zatrutego, prawie martwego), należy koniecznie uratować naszą przyrodę.”

Taki oto (lub podobny) obraz życia i sztuki moglibyśmy (oczywiście, tylko w fantazji) odtworzyć (i wydrukować w gazecie) z tych okruchów, jakie udało nam się zebrać w mroku którejś z piwniczek starego Wilna, trafiwszy tam tuż przed zamknięciem, kiedy rokowania artystów zbliżają się już do końca i ludzie sztuki (wśród nich zawsze jest jeden albo dwóch przedstawicieli innego świata – prze-stępcy albo po prostu typy nie lubiące pracować, można byłoby nazwać ich mę-tami, choć i te męty rzucają czasem wesołe hasła, na przykład: Zamknijcie domy wariatów! Zamknijcie łagry!), jak wiadomo, we wszystkich czasach wyróżniający się dziwacznością, już zbierają się do domu – każdy do swego gniazdka, do swo-jej norki: jedni odlecą jak na skrzydłach (to ci, którzy dostąpią szczęścia trafienia w objęcia Ag.), drudzy pełznąć będą mozolnie, trzeci z pomocą stróżów porządku dotrą do tymczasowych schronisk, gdzie zostaną wykąpani i... Tak więc, nawet z kilku okruchów moglibyśmy stworzyć obraz stanu współczesnej sztuki (i ży-cia). Obraz, należy to przyznać, pełen fantazji, niebywałych, niemożliwych rzeczy, wszelkimi możliwymi drobiazgami przyozdobiony, bardzo nierealny obraz, który moglibyśmy wystawić na widok publiczny na jakimś stołecznym placu, zawiesić na historycznej ścianie, moglibyśmy też wyeksportować, to znaczy, wywieźć na pokaz tymczasowy do innego kraju, moglibyśmy wreszcie wykonać dobre jego reproduk-cje i rozdać je zdrowej połowie narodu.

Choć niełatwa była ta nasza podróż do podziemi, choć trudno było pozbierać te okruchy myśli, nie żałujmy jednak, żeśmy tam pobyli, odrobina fantazji nikomu jeszcze nie zaszkodziła, a jeśli i zaszkodziła, to jest 100 rodzajów tabletek, których wrzucenie kilku do żołądka od razu przywraca równowagę, miłość do życia i mi-łość... do siebie... Ten zaś z nas, komu bardzo podejrzana i tajemnicza wydała się postać częstego bywalca zakładów zamkniętych Johnny’ego, może zaprosić go do domu albo, jeszcze lepiej, do jakiejś piwniczki i porozmawiać z nim sam na sam, wtedy cień podejrzliwości, może i zbrukawszy nieco szatki artystycznego bractwa,

Page 271: Naszyjnik z wilczych zębów

271

Naszyjnik z wilczych zębów

rozwieje się jak dym, jak kac po pobycie w izbie wytrzeźwień... Stały lokator do-mów zmęczonych główek nie ukryje niczego, wszystko wyłoży jak na dłoni, zostaje tylko słuchać:

ja i sam jestem prawie artysta, każdy pamięta, jak pierwszy raz przekroczyłem próg kuźni wysokiej sztuki, wszyscy pamiętają, wszyscy witają się, nikt nie zapo-mniał, rękę podają po tylu latach! powiadali, że jestem podobny do Apolla! pozowa-łem bardzo cierpliwie, choć płacili grosze, tak powolutku ja tych artystów i przyzwy-czaiłem: zaczęli mnie do akademika zapraszać, dali wyro (w tamtym czasie akurat nie miałem gdzie kości złożyć), pojeść dawali, jeden, drugi i węgielka kawałeczek, mówi-li: spróbuj, kto wie, może z ciebie artysta, gębę masz bardzo do mordy artysty podob-ną. I prawda: nikt w jakiej knajpie nie odróżniał mnie od nich – i mnie jak ich obsłu-giwano, ja w swoją kolej zaopatrywałem ich w dziewczynki, bo dziewczynek odkryłem całe niewyczerpane pokłady – lazły jak muchy na lep, byłbym Casanova, to bym do-piero miał używanie! ale nie byłem, krótko mówiąc, artyści, prawda, jeszcze przyszli pacykarze, gryzonie kamieni, malowacze plakatów, deptacze gliny, przyjęli mnie do swojego bractwa i do dziś, jak pan widzi, nie wypędzają, bieda tylko, że ja sam tu nie bywam zbyt długo – bardzo często do Wieszwila mnie ciągnie: tam i jedzenie naszy-kowane, i mnóstwo bogiń miłości na okazję tylko czeka – wybieraj, przebieraj, i to-warzystwo dawno znajome, kto z Wilna, kto z Kowna, byli artyści też są, krótko mówiąc, nie bywam tu długo, a i nadojadają mi te rozmowy twórców sztuki – wszyst-kie kończą się tylko JA! ja, i nic więcej na całym świecie, zapominają, że są na świecie tysiąc razy nieszczęśliwsi od nich, tego nie pamiętają, ani w głowie im człowieczki, z których każdy, tak jak i ja, miał ojca, matkę, dom (ja też to wszystko miałem), i tyl-ko przeklęte zębate koła życia wszystko to jakoś wciągnęły i zmiażdżyły, i teraz oni chodzą po parku starego dworu i kto kijem, a kto i głową próbują rozwalić jeszcze ze starych cegieł zbudowany mur. Ale ja nie narzekam. Mnie tam lepiej, tam jestem bezpieczny, tam jestem – wśród swoich, choć i nie ze wszystkimi się dogaduję, bo i jak tu ze wszystkimi się dogadać, kiedy jeden z nikim nie gada, tylko cały czas swój Okręt po falach oceanu do latarni prowadzi, drugi wszystko zapomniał i nie chce niczego przypominać, kobiety tylko się śmieją, kiedy przez dziurę w płocie wizytę im składasz, i sam śmiać się zaczynasz, bo śmiech bierze, kiedy one, kilka na raz, na ziemię cię powaliwszy, próbują ze wszystkich stron i ze wszystkich końców zjeść, bierze śmiech, to i śmiej się na zdrowie – nikt nie zabroni, bo strażników nie obcho-dzi, czy się śmiejesz, czy płaczesz... wykształcenia jestem niewysokiego, średnią szko-łę zacząłem, ale wyżej się przebić nie udało – ciągle mnie ze szkół wyrzucali, ale pieśni to umiałem, artyści bardzo lubią pieśni, wtedy właśnie się nauczyłem, bywało, ryczymy w jakiej piwniczce i płaczemy! Niezłe były czasy, ale mnie teraz lepiej, tu nie wiem, dokąd iść, co robić i spać nie mam gdzie, nie wszyscy przyjmują, inni już za-pomnieli, a może stroją z siebie wielkich artystów, tylko jeden czy drugi dziesiątaka podrzuci, najczęściej Tadeusz, zna pan może? ten to nie drobiazgowy: spyta, jak spra-wy, ja mu sytuację w domu wariatów obrysuję i bez proszenia dostaję 10 franków, jasne, tu, w Wilnie, tyle grosza nie na długo starcza, ale z takim pieniądzem w Wiesz-

Page 272: Naszyjnik z wilczych zębów

272

Leonardas Gutauskas

wilu – to ja pan! zeszłym razem dostałem całych 50! wtedy to postanowiłem dzieci odwiedzić, żyją z matką na Białorusi, niedaleko Mohylewa, niech pan wie, że i moja żona uczona, konserwatorium ukończyła, ale straszna ochota do, za przeproszeniem, pieprzenia się ją wykończyła, przed końcem, bywało, prosi, żebym ją jakiemu klien-towi w restauracji nastręczył, bo ja sam już na nią patrzyć nie mogłem, ale po tylu latach postanowiłem pojechać, dzieci odwiedzić, dostawszy pieniądze, pojechałem, żebyś pan wiedział, co tam zastałem! wobec takiego chlewu moje Wieszwile – to raj! drewniany rozwalający się barak, kilka świń, zasrane kury i moja pani – pijana jak szewc, siedzi przy korycie i jakąś melodię Mozarta czy Bacha nuci, mnie nie poznała, ręką tylko machnęła, prosto w gnój się położyła i nogi rozłożyła, synów nie było, jeden w Mińsku, drugi w wojsku, wziąłem ja zdjęcia dzieci, i wie pan, rozpłakałem się, wspomniałem, jak oboje ze studentami z konserwatorium na Zielonych Jeziorach noc świętojańską świętowaliśmy, ognisko płonie, wszyscy śpiewają, jakoś i piliśmy mało tamtej nocy, et, do pioruna, już wtedy na mnie Johnny wołali, i oni, ci przyszli muzykanci, przyjęli mnie jak swego, nie tylko pacykarze, czy to nie tamtej nocy, zda-je się, Tadeusz mnie swojej przedstawił? ale pan go chyba nie znasz? z Mohylewa właśnie do niego list napisałem, prosząc, jeśli znajdzie, o przysłanie mi mojego zdję-cia z tamtych czasów, wtedy bardzo często fotografowaliśmy się, choć nikt wtedy zdjęć sztuką fotograficzną nie nazywał, jak teraz w piwniczkach, i jest tu o co się spierać? ale on nie znalazł, już jeśli on nie znalazł, to nikt więcej nie ma, i tak wyje-chałem, nie zostawiwszy synom zdjęcia ojca, zobaczyliby, jak ich papasza w młodości wyglądał, ale nie zobaczą, a moja muzykantka w jakimś wioskowym burdelu kultury gra, kopiejki zarabia i wszystko przepija, czego miałem tam siedzieć, wyjechałem bez pożegnania, i tak nic by do niej nie doszło, przyciągnęło ją kilku takich samych pija-nych Białorusów, całą w glinie utytłaną, i rzuciło pod progiem, ja i wyjechałem, w jej kieszeni akurat dość kopiejek na bilet znalazłem, wczoraj Tadeusz znów dał pienię-dzy, 25 rubli, skarb, to i pojadę do swojego Wieszwila, jest tam jeden taki wśród nas, to on nawet ryby łapie, przez zonę płynie rzeczka Wieszwilka, a w niej są królewskie ryby, on je rękami pod karczami łapie, łapie i ciągle wspomina, jak w Świętej po woj-nie spod kamieni duże ryby wyciągał, ja to nie jestem rybak, szczur miastowy, moi krewni, powiem panu, we władzach siedzą – wnuk wujka stryjecznego brata matki, mógłbym i do niego pójść, ale nigdy nie idę, nie pozna, za drzwi wyrzuci, a i o czym byśmy z nim rozmawiali, z artystami to można o wszystkim, póki jeszcze nie upiją się, z pijanymi trudno się dogadać, ale z Tadeuszem to my długo czasem rozmawia-my, ja zawsze, kiedy zwolnienie dostaję i do Wilna przyjeżdżam, dzwonię do niego i telefon pamiętam 756397, dzwonię i jeśli zastaję w pracowni, to umawiam się na spotkanie, i spotykamy się, ale do niego do domu, do pracowni nigdy nie idę, nie chcę z jego żoną się spotykać, nie mógłbym jej w oczy spojrzeć, przecież i ona, tak jak moja, konserwatorium ukończyła, spotykamy się, on mnie pieniądze przynosi, wspo-minamy instytut, pieśni, pogadamy, z nim zawsze ciekawie, i on, jak ten rybak z Wieszwilki, ryby łapać lubi i ciągle wspomina, jak w Świętej rękami spod kamieni wąsacze czy inne jakie ryby ciągał, mam tam swój kąt, nikt mi go nie zajmie, tam na

Page 273: Naszyjnik z wilczych zębów

273

Naszyjnik z wilczych zębów

mnie wszyscy czekają, na wiadomości czekają, bo większość nigdy stamtąd nie wyj-dzie, ja to często mam zwolnienia, ale korzyści z tego mało, znów ulica, patrzysz, jaki złodziej czy pijanica się przyklei, to nie zawsze i do Wilna jadę, często do Kłajpedy, bliżej, ale i w Kłajpedzie ten sam diabeł, to jaki były znajomy doktor klej wącha, to jaka panienka dymek ciągnie, i oprzyj się tu, człowieku, pokusie, najlepiej w Wiesz-wilu, tu czasem nawet muzykę puszczają, ja to lubię słuchać z zamkniętymi oczyma, bo wtedy uszy muszą całą odpowiedzialność na siebie brać, więc lepiej się słyszy i rozumie, oczy tylko przeszkadzają, inni to skaczą, co z tego skakania, skacz nie skacz – muru nie przeskoczysz, ale ja nie narzekam – będziesz dobry, wypuszczą, możesz po świecie się rozejrzeć – i tak wiedzą, że wrócisz, bo tu twój dom, ja czasem tamto życie wśród artystów wspominam jak sen – był czy tylko się przyśnił taki pięk-ny początek, a słyszałem, i im nie wszystkim się powiodło, tylko niewielu na szczyt się wdrapało, słyszałem też o tragedii tamtego rzeźbiarza z Kłajpedy, i innym nie wszystko się udało, pospijali się niektórzy, ale kto nie pije, pić to i ja piję, kiedy mam co, my nawet w Wieszwilu popijamy, kiedy mamy co, rzadko tylko mamy, kto nie pije? a pan, proszę powiedzieć, wypija? nie? to rzadki egzemplarz, ale wie pan, w Wiesz-wilu bardzo mało takich jest, którym głowa od picia się zmęczyła, takich mało, naj-więcej jest zmęczonych od jakich urazów, tragedii, wielkich wstrząsów, jedna w dwa dni matkę, ojca i siostrę pochowała, inna widziała, jak jej dzieci się paliły, a uratować nie mogła, różni są, ale pijaków – tylko kilku, ale może ja tu panu za długo głowę zawracam? słuchaj pan, a mógłbym ja prosić o pożyczkę 10 rubli na drogę? Tadeusz panu na pewno zwróci, teraz nie ma go w mieście, jest gdzieś na wsi, dam panu jego telefon 756397, on zwróci, powie pan, że Johnny pożyczył na drogę, i odda, jak pan nie ma, to ja gdzie indziej dostanę... a może jednak...

Tacy oto „przestępcy” uczestniczą czasem w rokowaniach artystów. Kto ośmie-liłby powiedzieć, że ten Johnny to męt społeczny, wyrzutek? Kto go wyrzucił? A jeśli wyrzucił, to dlaczego to zrobił? Za co został wyrzucony? czy za to, że lubił sztukę? artystów? ich rozmowy? ich prace? ich przyszłe prace? a może został wy-rzucony za to, że nie potrafił jak robot posłusznie zgiąć karku i orać, orać? orać za kopiejki od świtu do nocy? kto go pytał? jeśli kto i pytał, to tylko jego Swietłana, radość jego, i to może tylko pierwszy raz, a potem zapomniała. Któż więc ośmielił-by się nazwać go przestępcą? a wariatem kto? kto? to przecież z nim doktor domu w Wieszwilu często rozmawia o sztuce – on tyle pamięta, tyle prac oglądał, obser-wował, jak powstaje obraz, zna sztukę od wewnątrz... więc kto się ośmieli?

...w przeszłości ratunku szukasz ale powiedz dlaczego nie możesz dnia prze-żyć byś nie zbrukał tego co jest najświętsze dlaczego nawet w niedzielę Zielonych Świątek świętą igrać musisz z krwią błotem przekleństwami ludzką złością i kłam-stwem? czyżbyś ni razu nie zaznał szczęścia bycia zwyczajnym polnym kosaćcem nie doświadczył cudu choć jednej nocy letniej nie skalanej nie zbrukanej nie spro-fanowanej przez człowieka?

...czyżby nie udało się ci się ni razu napiąć łuku z leszczyny i puścić jak strzały cieniutkiego promyczka przeszłości w głębinę ciemności odwiecznej w swej duszy

Page 274: Naszyjnik z wilczych zębów

274

Leonardas Gutauskas

by choć mała się ranka otwarła w dysku słońca czarnego by okienko na światło otworzyć?

...spróbuj się skupić nie spiesz się przecież to niemożliwe żeby przez całych 45 lat przez 540 miesięcy nie było ci dane spędzić ani jednej nocy jak trawie jak kosać-cowi jak dzikiej róży?

...jeśli tak nie potrafisz zwyczajnie sił nie znajdujesz tak oto zwyczajnie przy biur-ku swym siedząc pod lampą w piwnicy miastowej to wyjdź w pole nie oglądając się idź do Sokołów tam kamień znajdziesz na tym kamieniu usiądziesz i nocy docze-kasz i oczyma kamienia na przeszłość spojrzysz oczyma kamienia widzieć będziesz skroś deszczów zasłonę rzeki krwi i rżyska krwawiące uszami kamienia usłyszysz krzyk gęsi odlatujących ich wołanie byś z nimi odleciał oczyma kamienia śnieżne przestrzenie obejrzysz ślady leśne zawiane te znaki krwią poznaczone w zaspach głębokich ścieżki wyryte z domu do studni do gumna obory i drogi szerokie do ko-ścioła wiodące uszami kamienia usłyszysz płoty na mrozie trzeszczące i będą to echa wystrzałów anielskich którymi trafiony padnie szatan co zeszedł na ziemię...

...ale wszystko to widzieć będziesz jak we śnie w dali odległej jak lampkę przy-ćmioną przez zamarznięte okno chatynki zawianej przy której mdłym świetle gar-bata staruszka już szyje szaty aniołom szaty z kurzu ziemskiego widzieć będziesz jak we śnie w oddali gdzie wszystko proporcje utraci i kształty zwyczajne i treść i będzie wirować lub spadać jak popiół jak proch na ziemię zmęczoną w błoto tej ziemi a w błocie tym tarza się dusi sztuka prawdziwa...

...poproś może anieli dadzą ci radę jak wstrzymać to koło co kości i pamięć druzgocze poproś może powiedzą jak patrzyć masz słuchać by umysł twój wchło-nął to wszystko i w jedno połączył i w duszy zmęczonej umieścił poproś żeby cię znowu w dzieciństwo przenieśli i tylko wróciwszy szlakiem księżyca potrafisz się zmienić w krzak dzikiej róży co rośnie na polu i usłyszysz czyjeś wołanie i wtedy:

...będziesz musiał wyjąć z torby płóciennej skibkę chleba i wolno ją zjeść i wszystkie okruchy pozbierać i ptakom je skarmić będziesz musiał uklęknąć przy źródle i będąc spragniony wody się napić a kiedy już zjesz i napijesz się obejdziesz owce i kozy i krowy i ładnie poprosisz by w cieniu starych wierzb spokojnie na spo-czynek legły na trawie wtedy trzeba ci będzie usiąść na ziemi i plecami się oprzeć o ciepły kamień omszały i głowę do góry uniósłszy p a t r z y ć patrzyć patrzyć patrzyć w niebo na chmury płynące tylko wtedy poczujesz jak wieczna zmarzlina wychodzi z twych kości jak rdza w złoto szlachetne się zmienia i na wietrze się spala wtedy poczujesz jak ci ręce w trawę wrastają jak nogi korzeniami wierzby się stają tylko wtedy się zlejesz tylko wtedy się staniesz maleńką cząsteczką przestrzeni eteru tylko wtedy sam siebie po raz pierwszy odkryjesz i już nie będzie ci trzeba żądać prosić błagać pisać czytać śpiewać żyć nie trzeba ci będzie żyć będziesz mógł kwitnąć jak krzak dzikiej róży i wtedy już ci się nie uda zbrukać nocy i Świątek Zielonych bo sam będziesz czysty już będziesz spalony przez ogień już przejdziesz hart zyskasz nierdzewny się staniesz i wtedy powiedzieć potrafisz mnie nic n i e p o t r z e b a...

Page 275: Naszyjnik z wilczych zębów

275

Naszyjnik z wilczych zębów

...mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba wszystkiego mam dość...

...ja chcę patrzyć zobaczyć słuchać usłyszeć patrzyć i słuchać i nic nie robić jak obłok popłynąć jak deszcz jak morze jak rzeki jak wiatr patrzyć słuchać i nic nie ro-bić żyć bezdomnym i umrzeć bezdomnym patrzyć żyć umarłemu umarłszy pięknie zmartwychwstać umarłszy żyć rozumieć i nic nie robić patrzyć i wszystko widzieć co było jest i co będzie po śmierci i przed narodzeniem co było widzieć patrzyć i wszystko rozumieć być tylko eterem błękitnieć niebieszczyć się szarzeć śnić żyć po śmierci i życie we śnie swym widzieć ja chcę żeby niczego nie było ni kołyski mamy ani babuni ani stryja Jakuba ani rannego w nogę dowódcy ani spadającego ptaka ani spadającego dziecka ani dziecka któremu odebrało mowę żeby milczało i nic nie robiło patrzyło słuchało usłyszało ujrzało co jest w ciszy po śmierci przed narodzeniem co jest w przestrzeni nieogarnionej gdzie nie ma dnia dzisiejszego gdzie jest tylko przeszłość gdzie jakby węgiel drzewny wessał i to co jest dzisiaj i przyszłość...

...mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic wszystkiego mam dość...

...już później już stary stać będziesz przed szarym obrazem Čiurlionisa przed światem tylko ciut zaznaczonym i wszystko zrozumiesz i dziecko przy szarym ka-mieniu które patrzy na czas który płynie później już stary uklękniesz przy pniaku a topór wzniesiony to będzie czarne słońce...

...mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba mnie nic wszystkiego mam wszystkiego mam wszystkiego mam dość...

...będziesz patrzyć zobaczysz usłyszysz zrozumiesz że to ci się wydało jedyny raz nie zbrukany taki jakim Bóg go stworzył świat bez krwi bez gnoju bez splunięć bez złości świat trawa czy deszcz...

...jedyny raz czysty jeszcze nie zbrukany igieł toporów i kos i noży i pił gwoździ i szkła i odłamków bolesnych jeszcze nie znający jedyny pierwszy wtedy gdy ciebie jeszcze nie było i ojca nie było i matki twojej nawet Boga nie było tylko słońce i wiatr tylko wiatr słoneczny nawet kurzu nie było jedyny raz wtedy przy kamieniu kiedy patrzyłeś na płynące obłoki...

...mnie nic nie potrzeba mnie nic nie potrzeba wszystkiego masz wszystkiego masz wszystkiego masz dość...

...wtedy ujrzałeś Obraz bez Nas bez much bez pająków bez owadów jadowitych w kłębek zwiniętych za żebrami naszymi bez nas bez imion naszych w kamieniu wykutych i bez herbów bez naszych koron bez naszyjników ujrzałeś jedyny raz Obraz bez Nas bez much...

...kartkę z kalendarza ujrzałeś której jeszcze nie dotknął czas...

...kartkę z kalendarza na której dłoni rowy jeszcze nie były wyryte okopy nie wykopane i groby nie wygrzebane jeszcze bo wtedy jeszcze lecieliśmy nie znajdując ziemi...

...za takim oto Pejzażem tęsknij i czekaj może doczekasz bo obłoki płyną i pły-

Page 276: Naszyjnik z wilczych zębów

276

Leonardas Gutauskas

ną i płyną i wracają i płyną i ciebie unoszą może doczekasz siedź o kamień oparty o ciepły i głowę uniósłszy patrz jak niebo się pierzy bo te nerwy jak korzenie po-krzywy kąsają do bólu te nerwy są dawno ucięte porąbane sprężynki czasu który się urwał one kręcą pod prąd w kierunku przeciwnym nurtowi czasu...

...tobie nic nie potrzeba wszystkiego masz wszystkiego masz wszystkiego masz wszystkiego masz wszystkiego masz dość...

– Hhmmm, tylko milczeć wypada po takich eterycznych myślach, czy ci sa-memu się nie wydaje, że obecnie w duszy Tadeusza zagnieździło się jakieś nie nazwane jeszcze kalectwo ducha? niewiara? straszna wątpliwość? jakaś nieznana choroba, bo, z drugiej strony, staje się jasne, że nic mu już nie jest jasne?

– Takie jest przeznaczenie tej nocy: wszystko zniszczyć, wszystkiego się wyrzec, jakby już nie być, nie żyć, tylko patrzyć i słuchać jak... rodzi się świat. Przecież każ-demu pacykarzowi (i księdzu, i katu) powinno być dane choć raz doświadczyć, jak rodzi się świat – czysty, jeszcze bez grzechu...

– A po co to potrzebne?– Jest to potrzebne po to, żebyśmy zobaczyli nasz brud, błoto, w którym tkwi-

my, żebyśmy mogli porównać. Tylko po to jest to potrzebne. Czy tego mało?– Niemało, ale przyznaj, że nie każdemu jest dane oderwać się od ziemi, już jakby

nie być, nie żyć, jakby żyć po śmierci, nie każda dusza zniesie takie eksperymenty.– Mówimy tu nie o k a ż d y m, mówimy tu o dziecku, pastuszku baranków i kó-

zek, które już we wczesnym dzieciństwie ujrzało, jaki rzeki krwi oddzieliły nas.– Próbuje dziecko, ale wszystko rozumie już osiwiały pacykarz. Czy nie ma

w tym jakiejś niezgodności?– Niezgodności tu być nie może. Tu – sama zgodność. Pacykarz bowiem i umrze

jako d z i e c k o, a tamto dziecko już wtedy, przy kamieniu, było siwym starcem. Tu – sama zgodność.

– No dobrze. Powiedz wtedy, dlaczego właśnie tej nocy musiał starzec oderwać się od kamienia?

– Ponieważ właśnie tej nocy, ukończywszy obraz, poświęcony przedwczesnej śmierci przyjaciela, poczuł, że zbyt głęboko już się pogrążył w grzęzawisko, że jeszcze chwila – i zniknie z głową, udusi się, zleje z ciemnością, z zawartością klo-aki. Poczuł: teraz albo nigdy...

– Tak. To można zrozumieć, logicznie udowodnić, ale poczuć – to chyba nie każdemu jest dane. Godna pozazdroszczenia jest krzepa naszego pacykarza: już prawie utonął, już przepadł, już tylko oczyma płynące obłoki widzi, i wyrwać się z tego, ulecieć, przestąpić próg, za którym jest – jak zwierciadło – niezbrukany świat u swego prapoczątku. Tylko pozazdrościć...

– Zazdrość jest tu najgorszym doradcą (jak i w każdym innym przypadku). Tu dopomóc może tylko modlitwa, i niekoniecznie kościelna, popularna, na ustach wszystkich płonąca, tu pomocna być może również zwyczajna, dla przykładu, przez tegoż pacykarza ułożona modlitewka, która, nawiasem mówiąc, i jemu też dopomogła w oderwaniu się od przykutych do nóg ciężarów:

Page 277: Naszyjnik z wilczych zębów

277

Naszyjnik z wilczych zębów

w mroku słońca diabła widzieć będziesz w otchłani strachu kamienie łykać będziesz na śmietniku lat gnić i butwieć będziesz w ruinach książek chwastem się roz plenisz w krakaniu kruka może nie przepadniesz w podróżach wiatru, ach, może powrócisz w dzieciństwie dusz y niby zdziecinniejesz: z głosu dziecka ze słów dziecka z lęku dziecka kościotrupów z bajki KRĘGIEM DO POCZĄTKU KRĘGIEM OGNISTYM ziemią w korzeń korzeniem w trawę trawą w rosę rosą w niebo niebem w gwiazdę gwiazdą w serce gwiazdą w śmierć gwiazdą w ogień gwiazdą w ż ywe gwiazdą w nowe gwiazdą w cz yste w ognia otchłani gwiazdą w ciemność w ziemi otchłań

bo ziemia czeka bo ziemia wierz y bo ziemia żałuje bo ziemia tuli bo ziemia chroni bo ziemia nasza bo na ziemi naszej nadzieja i sen i wino zielone i krew zielona z ziemi ż ył z krwi słowa z zamroczenia z szaleństwa z dalekowzroczności z miłosnego szaleństwa z miłosnej sprzeczki z miłosnej zemsty NOŻEM PO STRUNACH MIŁOŚCI SREBRNYCH

Page 278: Naszyjnik z wilczych zębów

278

Leonardas Gutauskas

NOŻEM PO SERCU GNIEŹDZIE BIEDRONEK NOŻEM PO NASZYCH OCZACH JAK SEN żebyśmy przejrzeli na siebie spojrzeli siebie zobacz yli gorzko zapłakali a zapłakawsz y głowę utulili jak ostry kolec ból wyrwali wtedy wygłosisz mowy najświętsze teraz jeszcze czekać teraz mieć nadzieję teraz odpocz ywać w mroku otchłani teraz liliami ciemności kwitnąć BO TYLKO NIE BĘDĄC ŻYĆ SIĘ NAUCZYSZ bo tylko nie będąc być ż ywsz ym od ż ywego bo tylko z gubiwsz y siebie odnaleźć bo tylko zbłąkanym do domu powrócić bo tylko bez słów śmierć jest jak siostra ŚMIERĆ JAK SIOSTRA JEST CI OBIECANA ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ale jeszcze nie umierajmy jeszcze trochę pobądźmy ale jeszcze czarkę razem wychylmy a na dnie czary złoto i srebro NA DNIE NIEBO ACH SREBRNE NA DNIE SŁOŃCE Z CZYSTEGO ZŁOTA pod dna pokładem poranek kryształu głos kryształowy by dusza przemówiła echo kryształowe by dusza się obudziła

OBUDŹ SIĘ SŁUCHAJ p r z y l a t u j ą gęsi prz ylatuje mowa mowa najbielsza gęsi dzikich mowa najświętsza najbielsze runy, co nazwy nie mają

– To modlitwa?– Tak modlitwa, jeszcze nie znana, która niczyich jeszcze ust nie dotknęła, tylko

w świadomości pacykarza się urodziła. Nieznana modlitwa, do której jeszcze nie dorobiono melodii, której nie wykonuje jeszcze chór kościelny, dla której jeszcze

Page 279: Naszyjnik z wilczych zębów

279

Naszyjnik z wilczych zębów

nawet kościoła nie zbudowano, bo nikt nie wie, jaka to ma być świątynia. Ale to modlitwa. To ona pomogła Tadeuszowi zerwać z nóg żelazne okowy, które ważyły całych czterdzieści lat. Wszedłszy w ślepy zaułek, spróbował – i udało mu się.

– To znaczy, istnieje nadzieja, że i innym może się udać?– Nadzieja istnieje zawsze. Nawet morderca ma nadzieję...

Kiedy pytań nagromadziła się taka ogromna ilość, że świadomość nie była już w stanie ich pomieścić, Tadeusz pociął arkusz watmanu na 8 części, każdą część podzielił tuszem na dwie kolumny i w lewej kolumnie spisał pytania, w prawej zaś – odpowiedzi (oczywiście, nie na każde pytanie udało mu się znaleźć odpowiedź). Taki, nazwijmy to, dziwny kalendarz przymocował w pracowni do ściany, obok zdjęcia Całunu Turyńskiego. Dziś, kiedy pacykarz gdzieś wyszedł (może w piw-niczce na Starym Mieście znów z diabłem negocjuje? to znaczy, że wróci bardzo późno), możemy wejść i poczytać, możemy nawet spróbować sami na pytania bez odpowiedzi odpowiedzieć:

Dlaczego przyciąganie się przeciwnych płci jest mocniej-1. sze od obiecanej nieśmiertelności? dlaczego jedna upaja-jąca chwila może zburzyć do cna budowaną z takim mo-zołem twierdzę?

zwierzęcia w nas – 90%, człowieka zaś – tylko 1%

Czyżby mężczyźni i niewiasty z wysp Pacyfiku, żyjący 2. w nieustannym upojeniu cielesnym, byli już potępieni na wieki? wszak przestrzegają dziewięciu (z 10) przykazań boskich, czyżby jeden grzech mógł zniweczyć wszystko, co dobre?

zwierzęcia w nas – 90%, człowieka zaś – tylko 1%

Kiedy zostało zrobione pierwsze złote naczynie, ozdoba, 3. korona, od których zaczęły się nasze nieustające nieszczę-ścia, wieczna walka o złoto, krwawe rzezie?

szatana w nas – 90%, człowieka zaś – tylko 1%

Czyżby złota świątynia Salomona była taka droga dla 4. Boga? A zakurzone, poranione, krwawiące stopy Chry-stusowe? a kości pierwszych chrześcijan na pustyni?

Page 280: Naszyjnik z wilczych zębów

280

Leonardas Gutauskas

Pokrycie świątyni złotą blachą było naszym drugim błę-dem, po skosztowaniu owocu zakazanego. Ducha wszyst-kich świątyń świata zabija złoto

Czy czas utracony, którego z takim fanatycznym zapałem 5. poszukiwał Marcel Proust, istnieje? czy to nie jest tylko wytwór zmęczonej świadomości?

Czas nie istnieje. Istnieją tylko rozrzucone, przemieszane bezładnie detale, odłamki życia, które dzięki ogromnym wysiłkom można jednak złożyć w jedno naczynie – za-trzymany na wieki zegar.

Czyż larwy mrówek, pszczół, jajeczka wężów, żmij, boa, 6. jaszczurek, ptaków nie są odbiciem świata w miniaturze?

Tak.

Czy garść prochu po Babilonie nie jest tym samym, ży-7. wym, pełnym bogactw i złota, i niewolników, kwitnącym Miastem?

Tak. Trzeba tylko wytężyć wzrok i wtedy przez proch i popiół ujrzymy złoto.

Kto może stwierdzić, że myszy, które do szczętu pogryzły 8. Święte Księgi, niczego jednak nie zrozumiały? że po prze-czytaniu na pewno nie wiedzą o nas wszystkiego?

?Dlaczego niewinnie zaatakowani, oskarżeni, stajemy się 9. niewidzialni? jakbyśmy się starali siebie unicestwić?

Strach jest wymysłem szatana, nie Boga.

Czy odłamki krzemienia w piaskach dzukijskich nie są 10. zgasłymi iskrami tej nocy, kiedy rozpalony został ogień Słońca?

Tylko ten, któremu udaje się w dżdżystą jesienną noc z ka-wałków krzemienia wykrzesać ogień i rozpalić ognisko, może znaleźć odpowiedź.

Page 281: Naszyjnik z wilczych zębów

281

Naszyjnik z wilczych zębów

Dlaczego nasza pamięć jest zezowata? czasem ślepa?11.

My sami wykłuliśmy jej oczy.

Dlaczego niejednemu z nas, siedzących kiedyś przy stole 12. wigilijnym z ubogimi, los kazał usiąść przy krwawym sto-le w twierdzach władców?

Niezbadane są wyroki boskie.

Dlaczego prorocy tylko poprzez metafory głoszą Słowo 13. Boże?

Metafora ma boskie pochodzenie.

W jakiej muszli kryje się perła, w której powierzchni odbi-14. ja się oblicze zaginionych cywilizacji?

Muszla, w której kryła się ta tajemnica, jest pusta.

Dlaczego skóry, które zrzucają boa dusiciele i żmije, nie 15. nadają się na buciki dla księżniczek, dlaczego tylko skóry, żywcem z tych gadów zdarte, są dla nich dobre?

W naturze kobiety więcej jest sadyzmu, niż w sercach po-ławiaczy wężów.

Dlaczego jagniątku wystarczy tylko uklęknąć, nam zaś 16. trzeba grubych modlitewników, starych psałterzy?

Odpowiedź jest we krwi.

Dlaczego choroby nerwowe są nieuleczalne? serce zaś, 17. nawet serce, potrafimy zastąpić mechanizmem z rurek i śrubek?

W Izraelu operacje na sercu są zakazane.

Page 282: Naszyjnik z wilczych zębów

282

Leonardas Gutauskas

Czym są pierwsze przymrozki? ostrzeżeniem? proroc-18. twem?

?

Co znaczą łzy błazna?19.

To samo, co średniowieczne stosy.

Czy nie kwiat głupiego Jasia jest koroną poety?20.

Czapką błazna jest kwiat głupiego Jasia.

Jaką tajemnicę kryje w sobie kłębek śpiących zimowym 21. snem wężów?

Litwę.

Kto piecze chleb, którego wystarczy dla nasycenia wszyst-22. kich naszych zmarłych?

Chleb z kurzu jest najoszczędniejszy.

Dlaczego nie zaszczeka pies, kiedy do zaśnieżonej wsi 23. wchodzi Skrzydlaty?

W taką noc złość opuszcza ziemię.

Dlaczego żaden z papieży Rzymu nie był ukrzyżowany?24.

?

Dlaczego rekin, ten symbol zła, otrzymał dwa narządy 25. samca?

Między nogami szatana też są dwa narządy.

Page 283: Naszyjnik z wilczych zębów

283

Naszyjnik z wilczych zębów

Dlaczego z upływem lat wszystko w człowieku więdnie 26. i tylko język pozostaje taki sam?

Zapasy jadu są większe niż krwi.

Dlaczego z gołębia uczyniono śmietnikowego ptaka?27.

Zasłużyliśmy na to my, nie gołąb.

Kto powiadamia gryfów, że leżący na pustyni wędrowiec 28. – tylko śpi?

Śmierć.

Dlaczego we wszystkich bajkach świata poszukujący 29. szczęścia młodzieńcy, jak tylko spędzą noc w domu starej kobiety, otrzymują cudowny klucz?

Tylko starość – siostra śmierci – zna ścieżkę do domu szczęścia.

Co oznacza spanie nietoperzy głową w dół?30. W dół – do piekła.

Dlaczego świętym nie odrastają ucięte głowy?31.

Nie dla ziemi jest światło ich oczu.W jakim ogniu spłonęłyby włosy Mony Lisy?32.

?

W jakim języku można przemówić do kruka?33.

Grudą.

Czy nas, czy naszych zmarłych woła krzyk żurawi w je-34. sienną noc?

Messiaen rozumie głosy ptaków.

Page 284: Naszyjnik z wilczych zębów

284

Leonardas Gutauskas

Czy wierzysz, że wiejscy głupkowie odkupują nasze 35. winy?

Wierzę.

Czy ten, który ustalił wiek owada (40 milionów lat) w ka-36. wałku bursztynu, mógłby powiedzieć, w jakim wieku był anioł, którego dziecko spotkało jesienią 1947 roku?

Owad zna wiek aniołów.

Dlaczego na grobach – żelazne wieńce?37.

Rdza pokrewna jest prochom.

Czego spodziewamy się doczekać, wysławszy sygnał 38. z Ziemi do kosmosu?

Każdy wiersz poety jest sygnałem w kosmos.

Dlaczego Chrystus na swoją matkę wybrał Maryję?39.

Swoich matek nie wybieramy.

Czy to prawda, że Judasz był piękny?40.

Jezus go kochał.

Z jakiej wysokości patrzy On, że wszyscy podobni jeste-41. śmy do pyłków?

Pyłek jest większy od góry.Ilu zmarłych – tyle gwiazd?42.

Spadające gwiazdy żyją.

Gdzie ukryty został skarb Stalina?43.

?

Page 285: Naszyjnik z wilczych zębów

285

Naszyjnik z wilczych zębów

Czyja gwiazda płonie w czole czarnogrzywego?44.

Tylko dziecko widzi tę gwiazdę.

Czy sam Dostojewski wierzył w odkupienie Raskolniko-45. wa?

Ubiwiec – to najzaszczytniejsza profesja w carskiej Rosji.

Dlaczego w walkach gladiatorów z lwami zwierzęcia, któ-46. re zwyciężyło, nie wypuszczano na wolność?

?

Dlaczego władcy rady swoich ministrów sprawdzają po-47. przez umysł swoich błaznów?

Dla błazna niebezpieczny jest tylko śmiech władcy.

Czy zawsze, wyruszając w podróż czy stąpając za próg 48. swojego domu, uświadamiamy sobie, jaka pozbawiona sensu będzie nasza wędrówka?

Tylko zbłąkani wracają.

Czy wierzysz, że po śmierci się spotkamy?49.

?

Człowiek nie potrafi lecieć z postrzelonym skrzydłem. 50. A Anioł?

Spadać to też znaczy lecieć.

Jakie światy łączą wiszące mostki na Mereczance?51.

Ty nie wrócisz.

Dlaczego tylko zdrowi powtarzają: ja oszaleję, ja stracę 52. rozum?

A pamiętasz proroków?

Page 286: Naszyjnik z wilczych zębów

286

Leonardas Gutauskas

Czyżby to samo słońce świeciło nad Czomolangmą i za 53. zamarzniętym okienkiem baraku?

Wszyscy buddyści mają ogolone głowy.

Co nas tak niepowstrzymanie ciągnie do budowania na-54. szych domów na łapach drzemiącego wulkanu?

Strach przyciąga ogień.

Dlaczego starzy płaczą bez łez?55.

Oczom Anioła – łzy dziecka.

Czy rzeczywiście w dawnych czasach łowca lwów zmie-56. niał się po śmierci w lwa, a pasterz – w owcę?

?

Kości wędrowca spoczywają na pustyni. A sokół, dokąd 57. on leci umierać?

?

Dlaczego poeci tak uparcie starają się odgadnąć godzinę 58. swojej śmierci?

Wiersz rodzi się już po śmierci.Czy ten, który splunął do studni, przynajmniej przed 59. śmiercią czuje w gardle pragnienie?

Zimą w studni mieszka Gwiazda Polarna.

Jak kara czeka złodziejów, którzy jedwabistymi paluszka-60. mi kradną po cichu z książek?

Nie pożądaj żony bliźniego swego.

Dlaczego biegniemy jak szaleni na plac, gdzie będą ścina-61. ne głowy?

Słowa szatana są najsłodsze.

Page 287: Naszyjnik z wilczych zębów

287

Naszyjnik z wilczych zębów

Dlaczego kochający zwierzęta tak często nienawidzą lu-62. dzi?

W każdym z nas drzemie władca.

Dlaczego linoskoczkowie tak lubią odrzucać trzymany dla 63. równowagi pręt?

Spadać znaczy zmienić się w ptaka.

Kto chroni dziecko przed czyhającym na nie niebezpie-64. czeństwem: igłami, nożami, siekierami, kawałkami szkła, brzytwami?

Wspomnij wiszący nad twoją kołyską obrazek anioła.

Dlaczego miłość i nienawiść to ten sam Labirynt, z które-65. go możemy wyjść tylko zmieniwszy się w minotaurów?

Z Labiryntu Borgesa nie ma wyjścia.

Dlaczego długie namowy, logiczne dowody, rozsądne ar-66. gumenty nie mogą pogodzić wrogów i tylko śmierci udaje się to bez słów?

Tam, gdzie ona włada, przestaje istnieć nawet hebrajski.

Dlaczego błaźni królewscy są najczęściej garbaci?67.

Nie na plecy człowieka jest ciężar śmiechu.

Dlaczego mieszkające na naszych strychach, w komorach, 68. pod dachami ptaszki nie podpuszczają nas do siebie bliżej, niż na krok?

Bezskrzydły skrzydlatemu nie jest równy.

Page 288: Naszyjnik z wilczych zębów

288

Leonardas Gutauskas

Kto mógłby stwierdzić, że widział, jak zderzają się w nie-69. bie dwa sokoły? a dwie gwiazdy? dwie myśli? a diabeł i anioł?

Na niebie i my nie będziemy sobie wadzili.

Dlaczego ogniu jest obojętne, co spalić – modlitewnik czy 70. donos zdrajcy?

Kosiarze ogniści nie są stąd.

Dlaczego obroty ziemi nigdy nie powodują zawrotów gło-71. wy?

Obracamy się w różnych kierunkach.

Dlaczego tak rzadko dane jest nam doczekać dnia, w któ-72. rym poniżone słowo „szaleniec” możemy z podziwem w głosie wymówić: Geniusz?

Van Gogh powrócił na gwiazdę.

Skowronek czy nietoperz mignął w oczach umierającego 73. Picassa?

?

Dlaczego trzeba nam 2000 lat dowodzić, że Jezus rze-74. czywiście zstąpił był na ziemię, natomiast życie każdego oprawcy (ledwie trochę nawet znaczniejszego), opisane w tysiącach książek, jest dla nas takie zrozumiałe, bliskie i niezapomniane?Najdroższa dla człowieka jest jego własna biografia.

Czy nie po to sypiemy wzgórki na grobach, by gwiazdy 75. nie zabłądziły?

Horoskop wynalazł Wschód.

Jakie oczy napłakały morze?76.

I łzy dziecka są słone.

Page 289: Naszyjnik z wilczych zębów

289

Naszyjnik z wilczych zębów

Izraelu, jeżeli ta ziemia dana ci jest od Boga, dlaczego 77. trzeba walczyć o nią orężem i przelewać tyle krwi?

W pustyni krew nie zostawia znaku.

Co spodziewali się ujrzeć mordercy, długo wpatrując się 78. wieczorami w zdjęcia swoich dzieci?

Zawsze, ach, zawsze pozostaje ostatnia nadzieja.

W czyim imieniu nietoperze czynią w ciemności znak 79. krzyża nad ziemią i nad naszymi czołami?

Poświęcona woda jest w kamiennym naczyniu. Dlaczego fakt, że niewiasty ze Starego Testamentu spół-80. kowały ze zwierzętami, zapala w oczach naszych kobiet dziwny blask?

Tę tajemnicę odgadł Ingmar Bergman.

W którym Kręgu piekieł umieścił Dante siebie?81.

?

Dlaczego tak często szukamy ratunku nie w człowieku, 82. lecz w jednodniowym migocie skrzydeł, szmerze deszczu czy mysiej ciszy?

Wszystko będziesz musiał nazwać od początku.

Dlaczego fala tsunami, która w jedną noc zabiera trzy ty-83. siące (może 30 000) istnień, jest dla nas lżejsza do zniesie-nia, niż śmierć ojca, babci czy syna?

A tajemnice żwirowych dołów?

Czym jest Całun Turyński?84.

?

Page 290: Naszyjnik z wilczych zębów

290

Leonardas Gutauskas

84 pytania, 85 jeszcze nie ma. Jeszcze będzie. Niejedno jeszcze zostanie wpisa-ne, tylko nie na wszystkie będzie znaleziona odpowiedź. Ale może i dobrze, może tak i trzeba? chyba...

Przeczytawszy Kalendarz, moglibyśmy spytać, czy tylko naszemu pacykarzowi nie wypadło ze zmęczonej główki kilka klepek? szpuntów? śrubek? Ale nie lękaj-my się. Chodzenie po ostrzu świadomości, nieświadomości i podświadomości, po ostrzu sensu i bezsensu to jego trzeci zawód. Po obrazach i po wierszykach. I co tu dziwnego? Wszak w naszych czasach każdy szanujący się obywatel wiel-kiej ojczyzny czuje obywatelski obowiązek wykonywać nie jedną, lecz kilka prac. Przykładów nie trzeba szukać daleko: pierwszy jego zawód – ekonomista (wyższe wykształcenie), drugi – odbiorca i ekspedytor towarów (niższe średnie), trzeci – zbieracz i ekspert dzieł sztuki (żadnych nauk). To tylko jeden (ale bardzo charakte-rystyczny) przykład. A takich przykładów – jak wszy w powojennej główce dziec-ka: czesz nie czesz, i tak wszystkich nie wyczeszesz, nie policzysz. Nie dziwmy się więc z wyboru Tadeusza. Wybrał to, co mu najbardziej na sercu leży: malowanie, pisanie i chodzenie po ostrzach świadomości, podświadomości i nieświadomości, sensu i bezsensu.

Kalendarz, jasne, każdemu trzeźwiej myślącemu jasne, jest ni siaki, ni taki, jakiś taki, jakiego nie było. Ale przecież właśnie tego Tadeusz chciał, i chce, i będzie chciał, po cóż bowiem chcieć tego, co już jest? Spójrzmy na to od strony czysto estetycznej: na ścianie, wśród obrazów, zdjęć, reprodukcji, szkiców, pięknym bia-łym blaskiem lśni 16 kart, wszystkie przybite dużymi gwoździami, które szybko rdzewieją, to znaczy zmieniają się w gwoździe złote, wszystkie karty podzielone na dwie pionowe kolumny: powierzchnia lewych wypełniona jest bardzo gęsto, prawych – rzadko, dla wyrobionego estetycznie oka taka dysproporcja jest bardzo przyjemna. Słowem, oko przymrużywszy, kilka kroków od ściany odstąpiwszy, możemy patrzyć na Kalendarz jak na dzieło sztuki plastycznej. I to już jest coś, przecież i sztuka plastyczna – to też coś, nie tylko sztuka pisania czy śpiewania. Ale to tylko jedna strona, powierzchowna, zapisanej i zawieszonej na ścianie sztuki...

Ta dziwna hybryda sztuki pisanej i plastycznej już samym swoim w i s z e n i e m dzień i noc przed oczyma uspokaja duszę. W ciężkiej chwili rzuca pacykarz spoj-rzenie na Kalendarz i widzi, że nie dające mu spokoju myśli – są już z a p i s a n e! więc wyrzuca je z głowy, żeby głowie lżej było, gdyby nie było Kalendarza, ciągle te same myśli, te najbardziej natrętne, po labiryntach głowy by błądziły – i jaka wtedy praca? bieda, a nie praca.

Słowem, jakimi byśmy słowami nie próbowali Kalendarz określić, chcąc wy-wyższyć albo poniżyć, on już Jest, najlepiej więc byłoby zająć się nie jego wy-glądem zewnętrznym, lecz wnętrzem. Wgłębiwszy się (oczywiście, jeśli wystarczy na to cierpliwości), zrozumiemy, że Kalendarz – to jakby cały życiorys Tadeusza, prawda, bardzo skrócony, zogniskowany, tylko przez lupę czytelny, a mimo to – życiorys. Nie dziennik z podróży, z wędrówek, nie psalm na cześć żołądka, ciała. O nie. Jest to biografia-geografia-geodezja-archeologia-historia i wszystkie inne

Page 291: Naszyjnik z wilczych zębów

291

Naszyjnik z wilczych zębów

przedmioty humanistyczne p s y c h i k i pacykarza. Wzgórza i meandry myśli, diamentowe kopalnie konceptu itd.

W mrok Kalendarza uważnie się wpatrzywszy, zrozumiemy, jaki ciężar myśli, jakie ogromne ich brzemię wyrzucił Tadeusz z głowy, ile wolnego miejsca pod cze-repem zrobił, ile swobody wpuścił! jakie przestrzenie! ile dziecięcej nieskrępowanej wolności – a właśnie tego rozpalona głowa pacykarza najbardziej potrzebuje – sta-rzejący się, siwy jak kozioł pismak rogaty właśnie dziecięcej wolności najbardziej potrzebuje i pragnie! Słowem, z wolnym wiatrem kolegując, głowa i sama staje się wolniejsza, do wolności się wprawia i, co tu dużo kryć, do przyszłej bezgranicznej, bezkresnej wolności po tamtej stronie...

Po tej zaś stronie, farby na płótno kładąc, słowa w papier wbijając, a czasem i wolność z Tamtej Strony czując – i praca inaczej idzie! Nie taka pozbawiona sensu, jakby potrzebna komuś tam, po tamtej stronie. A jeśli po tamtej stronie jest potrzebna, to po tej – na pewno! W to można nie wątpić.

Zdawałoby się, taka zwykła rzecz – Kalendarz Myśli. A jak się bliżej przyj-rzeć – skarbów warta! Tadeusz właśnie tak go nazywa: Mój skarb („pewnego razu dwóch starych Kazachów znalazło skarb... ”), mając taaaaki wykres psychiki-psychozy – nie pobłądzisz, żartować można, ale w obliczu jakiegoś wielkiego pro-blemu uśmiechnąć się, okiem na kalendarz rzucić i: patrz, problemie, rozwiązany już jesteś! Rozwiązany? można spytać? a te pytajniki? co one znaczą? Tadeusz, nie mrugnąwszy nawet, odpowie: na Te pytania odpowiedzi nie ma. Nie ma, to niech sobie nie będzie. I my też nie próbujmy na te postawione przez pacykarza pytania odpowiadać – nie nasze pytania, nie nasze i odpowiedzi. Przecież i tak kiedyś będzie musiał na nie odpowiedzieć, bez odpowiedzi nie będzie miał prawa na tamtą stronę się przenosić, chociaż mędrcy (prorocy) twierdzili kiedyś, że właśnie tylko po tamtej stronie na niektóre pytania odpowiedzieć można. Ale ta kwestia wyniknie jeszcze nie tej nocy, może i nie następnej, może za jakich 10 czy nawet 25 lat – czasu więc jeszcze jest, ona, kwestia tych Odpowiedzi, może stać się aktualna dopiero w XXI wieku, porachujmy sami: dziś jest 19 grudnia 1988 roku, Tadeusz urodził się w nocy na 6 listopada 1938 roku (ale jeszcze przed północą), odejmij-my 1938 od 1988 i otrzymamy dokładnie pół setki (50), wiedząc zaś, że kwestia pytań i odpowiedzi może stać się aktualna nawet po 25 latach, pojmujemy: 1988 plus 25 – i jesteśmy w 2013 roku, a to nawet nie matematykowi, nie znawcy teorii względności jest jasne – XXI wiek! Rzecz zupełnie możliwa, że pacykarz akurat zamierza przenieść niektóre odpowiedzi w XXI wiek – może wtedy to i owo sta-nie się jaśniejsze, i na pytania, na które dziś odpowiedzi nie ma, można będzie odpowiedzieć z łatwością. Jako przykład, na pytanie „Czym jest Całun Turyński?”. Zostawmy jednak nasze domysły głowie pacykarza, opuśćmy jego dom, wynośmy się – nie po to biedak ostatnie siły i oszczędności zbierał, dom budował, żeby różni ciekawscy po nim myszkowali, różne typy długopalce, dla których cudzy dom do góry nogami przewrócić – jednej nocy wystarczy! Chodźmy więc do diabła! bo właśnie do diabła posłałby nas Tadeusz, gdyby wrócił i nas tu zastał...

Page 292: Naszyjnik z wilczych zębów

292

Leonardas Gutauskas

Jan pokazuje się we wsi Pohule wczesną wiosną i znika jesienią po pierwszych przymrozkach. Wszyscy ludzie wiedzą, dlaczego tak się tych przymrozków boi: w mroźną noc wigilijną 1967 roku właśnie tu, w Pohulach, odmroził sobie palce rąk – teraz ledwie tylko szronowe grzebyki zimy ujrzy, wyparowuje jak kamfora. Niektórzy twierdzą, że wraz z dzikimi gęsiami do ciepłych krajów odlatuje, do Afryki, dlatego po zimie objawia się taki czarny (wszyscy Litwini, jak wiadomo, po zimie są bardzo wybladli). Inni, zwłaszcza spośród bogobojnych niedowiarków, nie wierzą i mówią: gdzie to widziane, żeby przygłup latał! mówią: Buckiel ani razu przez całą zimę gęby nie umył, w jakim kominie spał. Czyja prawda, sam tylko Jan Buckiel wie, ale on nie wyjaśnia, teraz jest wiosna, i głos powracających gęsi, który do ziemi się przebił, już woła wędrowca do Pohulów...

Oto schodzi Jan w dolinę: w prawej ręce kij, w lewej poczerniała (może w sa-dzy?), porwana zimowa czapka. Idzie nie sam – ze świtą: Jan pierwszy, świta za nim: wszystkie wioskowe psy. Szczekają, prawda, nie wszystkie, tylko te, które przez zimę Jana zapomniały, ale idą wszystkie! Oddaliłaby jakaś nieziemska ręka to psie szczekanie, nastałaby cisza, wtedy patrzącemu z wierzchołka sosny mo-głoby się wydać, że to prorok w towarzystwie dzikich zwierząt do wsi wchodzi: mocno wyłysiałą głowę otacza aureola czarnych jak węgiel włosów (prawdziwy czarnoskóry misjonarz!), wytarte palto do ziemi, które już dawno utraciło kró-lewskie barwy (to samo zimą i latem), powiewa połami w wiosennym wietrze! Kroczy Buckiel Jan głowę zadarłszy, jakby mówił: wracam! bądźcie szczęśliwi! kroczy, kijem to jakiego starego pobłogosławi, to całe obejście z kurami, które już na podwórze wyległy, ze świniami i końską głową w drzwiach stajni.

Ale Jan wie, że nie proroctwa głosić przychodzi – na takie głupstwa nie ma czasu: trzeba mu będzie góry drzewa narąbać (za całodzienną pracę – 1 rubel), stare powy-rzucane butelki pozbierać (Jan wie, że w Pohulach były zimą dwa wesela!), trzeba bę-dzie jakiego zniedołężniałego psa, do lasu, na rojsta wyprowadziwszy, powiesić (do tego ma przygotowany konopny sznur; służy też do podpasywania spodni). Słowem, Jan wie, że nie prorokować do Pohulów przychodzi, nie gadać po próżnicy, a robo-tę robić, po robocie dymkiem się zaciągnąć, kropelkę w zaschnięte gardło wlać... Nawet wiedząc, jakie trudy jego poodmrażane ręce czekają, idzie Jan roześmiany, promienie szczęścia i wolności do wsi wnosi. Ach, niejeden człowiek, Jana śmiech usłyszawszy, pomyśli sobie: et, gdyby to mnie takiego Jana życie! co jemu? ani domu, ani żywioły – wolny jak ptak! pomyśli, ale i lęk go od razu ogarnia: przed snem bez dachu nad głową, przed psami, przed paltem Jana upiornym, jego odmrożonymi palcami, straszna jest ta Janowa czarność i ten jego dziwny śmiech, od którego ciarki po skórze biegają. Słowem, i zazdroszczą wioskowi ludzie Buckielowi jego wolności, i jednocześnie boją się tej strasznej wietrznej wolnicy bezdomnego. Sprzecznymi uczuciami miotani, witają pojawienie się Jana pracownicy gospodarstwa leśnego, drużbantami od marki piły benzynowej zwani, szkółkarki, zbieracze grzybów i ziół, hodowcy świń i cieląt – jakby nie jedno, lecz dwa słońca wiosna do wsi niosła: jedno prawdziwe, gorące, drugie czarne, w sadzy utytłane, nie wiadomo, gdzie zimujące.

Page 293: Naszyjnik z wilczych zębów

293

Naszyjnik z wilczych zębów

Dla Jana jednak to rozdwojenie uczuć – dzyń! Przyciśnie końcem odmrożone-go palca jedno nozdrze, w nos dmuchnie i... po uczuciu! o jedno uczucie mniej, wtedy i drugie nozdrze przedmucha – i po drugim uczuciu! Uczucia – to nie na Buckiela głowę, są sprawy ważniejsze... Prawda, czasem, o wszystkich najważniej-szych sprawach zapomniawszy, stanie Jan w końcu pola i długo, długo patrzy na orzącego człowieka, patrzy i... płacze (powiedzieć należy, że ten wędrowiec wielką ma słabość do łez), te łzy Jana są bardzo duże (pacykarz powiedziałby: jak perły, i nie omyliłby się), wszyscy już przywykli do Buckielowych łez, nikt więc i nie pyta „a czego, Janie, płaczesz?”, a jeśliby ktoś spytał, to czy odpowiedziałby? kto wie? może szepnąłby „i mój tatunio orał i ja orałem tylko matce bluźniłem to bracia Ja-nuku nahajką przez plecy”, może i przemówiłby? ale nikogo te łzy Buckielowe nie obchodzą (Boga obchodzą, powiedziałoby dziecko, gdyby w tej chwili w Pohulach się znalazło, nieraz bowiem widziało głupków na odpustach płaczących, i Ewa Maria wtedy mawiała: łzy ubogiego prosto do nieba idą). Stoi Jan w końcu pola, a orzącego już złość bierze, że on orze, a Jan stoi sobie jak pan, jak nadzorca – ręce za plecy, w dłoni kij, nie wytrzymuje więc, zatrzymuje konia i krzyczy: Czego stoisz jak słup, roboty nie masz? idź sobie zdrów!

Jan, kiedy go ktoś pędza, nigdy nie odejdzie. Będzie stał tyle, ile mu jego łzy pozwolą, i tylko kiedy łzy pozwolą, dalej w drogę rusza, powtórzywszy przed tym „i mój tatunio orał”. Przez cały czas Janowego nadzorowania psy, w krąg wokół ładnie usiadłszy, nie szczekają, milczą, dają Janowi się wypłakać, patrzą Buckielo-wi w oczy i milczą, czasem tylko na kij spoglądając. Ruszając w drogę, Jan macha kijem i psy znowu w rząd stają: tuż za plecami przygłupa – wilczur Top, za jego ogonem – Stróż (półwilczur), trzeci drepcze Miś, najstarszy wśród pohulskich psów, pchle królestwo, już ślepy, węchem tylko ogon Stróża czujący, czwarta – suczka Mirta (to panienka, której zachcianki cały miesiąc, cały przeklęty miesiąc! ludziom oka w całej wsi zmrużyć nie dają – taka psia wojna się zaczyna!) i tak dalej aż do ostatniego chromego Brysia...

Wioska długa jak sznur, to i droga niekrótka, dlatego niektóre, mądrzejsze, czworonogi stają, opuszczają świtę, siadają i patrzą na oddalającego się Jana – wie-dzą kundle, że Jan wróci, dojdzie do końca wioski, wszystkich po drodze błogo-sławiąc, i z powrotem tu będzie – wtedy znów można będzie do świty dołączyć – wszystkie psy wiedzą, że życie w Pohulach (w wiosenno-letnim sezonie) zacznie Jan od pierwszego domu: tam już pod koniec zimy przywieziono z lasu górę drze-wa, które doczekać się nie może odmrożonych rąk Buckiela.

Obszedłszy wioskę, sprawdziwszy, czy wszystko w porządku, Jan wchodzi na podwórze pierwszej zagrody. Bingiel już czeka, z tym samym, co i zeszły rok, i za-przeszły, pytaniem: Jak przezimowałeś, Janie? Buckiel, jakby nie słyszał, mówi: Daj dziadzia zapalić, i, otrzymawszy pierwszą „prymę”, zaczyna grzebać w składkach królewskiej szaty: pokręca się, poły palta unosi, to przysiada, to znów się pokręca – dobrze wie, że gdzieś są zapałki, wreszcie znajduje, wsadza kij między nogi i ki-kutami odmrożonych palców, jeden Bóg wie jak, zapala papierosa. Wydmuchując

Page 294: Naszyjnik z wilczych zębów

294

Leonardas Gutauskas

dym rozgląda się, ogromną górę drzewa szacuje, kijem metry sześcienne na oko wymierza, wreszcie, połówkę papierosa w otchłanie palta wsadziwszy, mówi: Jan za rubla rąbać nie będzie, daj dwa. Bingiel macha ręką i odchodzi. Wtedy Jan mówi: Daj jeden i jak zrąbię wypić. Bingiel wraca, otwiera powiatkę, wyjmuję zatkniętą za krokiew (całą zimę na Jana czekała) siekierę i podając mówi: Za dzień nie zdążysz, to jutro dokończysz, ale cena – rubel. Jan już nie słucha, już przy górze drzewa, u podnóża góry ogromnej: palto – na sęku uschłej jabłoni powieszone, kij o pień jabłoni oparty, czapka na głowie, i rąbie: nie spieszy się, bardzo akuratnie, spo-kojnie, ładnie, jak prawdziwy rębacz kłody szczepie, potężne kloce sosnowe jak piórko podnosząc. Bingiel jakiś czas obserwuje robotę przygłupa i myśli: Żaden on dureń, dureń palce by sobie poodrąbywał, ale i zdrowia ma, gdzie by nie miał, przez całą zimę nic nie robiąc, odpoczywając sobie, tfu, dobre durnego życie...

Jakiś człowiek miastowy, no, powiedzmy, jakiś pacykarz, zimową czapkę na Jana głowie zobaczywszy, obowiązkowo by zawołał: Janie, zdejmij czapkę, zgrzejesz się, ale Bingielowi czapka Jana nie w głowie: w jego głowie – pięknie światło wiosenne-go słońca odbijająca rosnąca góra białych polan! opał na całą zimę! A Buckiel jak nakręcony zegarek (idący tylko tyle, ile się go nakręci) tyku taku tyku taku i wydaje się, że ani mu ciężko, ani długo, rzekłbyś, że to tykanie siekierą jest dla niego jak jakie chodzenie po drogach: wychodzisz i idziesz sobie bez pośpiechu, dokąd ci trzeba – cztery kilometry, to idziesz cztery, dziesięć, to i całe dziesięć: tyku taku tyku taku, bez pośpiechu, krok za krokiem, całych 10 000 kroków nie męcząc się, nie zatrzymując tyku taku tyku taku tyku taku... tak Jan rąbie...

Punktualnie w obiad przychodzi Bingiel. Podchodzi i mówi: Janie, masz, wy-pij. Jan kładzie (nie wbija) siekierę, ociera pot, usta, spluwa, spogląda na niebo, w którym miejscu słońce stoi, i, ująwszy szklankę w obie dłonie, wypija jak wodę, oblizuje się, przewraca szklankę do góry dnem, przekonuje się, że pusta, oddaje Bingielowi, bierze siekierę i znów tyku taku tyku taku... rąbie, ni dziękuję, ni do widzenia. Stary Bingiel spluwa, jeszcze szklanką potrząsa, żeby nawet pól kropli po Janowym piciu nie zostało, i odchodzi, nigdzie nie odchodzi, bo i iść nie ma gdzie – tylko do izby, do okna: tu usiądzie i do samego wieczora patrzyć będzie, jak durny rąbie: żebyż to mnie takie zdrowie – sam porąbałbym, i rubel cały zostałby, dobre drzewo, Adolfy człowiek honorowy, jak powiedział, tak zrobił, ale i ma krzepę durny, wyleżawszy się, siedzi, Jana obserwuje, sam do siebie gada, wspo-mina, jak raz na weselu Jan Jurku Kalancie przyłożył – tylko machnął na odlew ręką – i Jurka na ziemi się rozciągnął, sporządkowali wtedy chłopcy durnia, ale że ma dureń krzepę, to ma...

A zegarek Jana jak kukułka ku ku, ku ku, ku ku, choć kukułki jeszcze nie sły-chać, jeszcze wczesna wiosna, jeszcze w mroku jelniaków, na stromych brzegach Stangi, tam, gdzie rodzinne strony Krėvė, zima ostatnie swoje łaty trzyma, jeszcze usiłuje nimi niebo łatać, dziurkę w nim, przez którą wiosna wypadła, jeszcze tylko sam początek wiosny, ale Jan i później, kiedy już lato się zacznie, postarzałe psy za rubla wieszając, pod płotami butelki zbierając, rzadko kiedy to swoje nakrycie

Page 295: Naszyjnik z wilczych zębów

295

Naszyjnik z wilczych zębów

głowy zdejmuje – głowa nie kapusta, przeziębisz – i już po głowie, nowej nikt nie da, chroni ją więc, przed możliwymi przymrozkami kryje, przed niespodzianymi mrozami, i niech chroni, my za niego jego głowy ani wtedy, kiedy bardzo trzeba było, nie uchroniliśmy, nie uchronimy i teraz... niech chroni... niech go Bóg chroni, bowiem „słabi na umyśle za grzechy wsi pokutują”...

Byłby tu, na podwórzu Bingiela, Tadeusz, ten by nafantazjował, ten by nawy-myślał (toż i „słabi na umyśle za grzechy wsi pokutują” to też jego powiedzonko, nikomu nie potrzebne, a zwłaszcza Janowi, jego odmrożonym palcom), różne byłe i niebyłe obrazy w myśli by rysował, bo na pewno zwróciłby swoje artystyczne spojrzenie na takie oto detale: Jan – goły jak święty turecki: ani torby, ani woreczka do noszenia bogactwa, ani skrzyneczki jakiej, na spodniach i gołym ciele powyżej tego sznurka do wieszania psów – tylko palto, w kieszeniach palta – pusto, straszna głucha i ślepa przepaść, po której wiatr hula, zrzuciłby Buckiel palto, ściągnął zno-szone przeświecające się portki, wylazłby z niezasznurowanych (jak tu nie wspo-mnieć więzienia: najgorzej było Tadzikowi przywyknąć do butów bez sznurków) butów, i zostałby taki, jaki na świat przyszedł: bez niczego. Jaki przyszedł, taki by odszedł, taki i odejdzie, kiedy przyjdzie czas na odejście, a odejść Jan na pewno odejdzie, bo niczego Jan tak nie lubi, jak chodzenia, jak odchodzenia: jesienią, opuszczając gościnne Pohule, Jan odchodzi jak król Dawid! bitwy – wygrane, ro-bota – zrobiona, wesoło się pożyło – i popiło się w Pohulach, i pohulało!

Tak, gdyby tu był Tadeusz, to by sobie pofantazjował, przez nikogo nie niepo-kojony (ani telefonów, ani urzędów): jak przyszedł nagi na świat, tak i odejdzie, niczego nie nażywszy, od nikogo ani najdrobniejszego pyłku nie odebrawszy, nie ukradłszy, cudze rzeczy z daleka obchodząc, „Jan nie złodziej”, przyszedł bez ni-czego i odejdzie ubogi, oto w czym jest wielkość Jana! Jak Van Gogh! Gauguin! Modigliani! fantazjowałby pacykarz, rozumiejąc, że sam tak jak Jan żyć nie potra-fiłby, już raczej jak Bingiel czy inni wieśniacy, ale tak, jak Buckiel – nie, za późno już takiego życia się uczyć, już nie ta moc ducha, już za głęboko w trzęsawisku rzeczy-pieniędzy ugrzązł, tak, jak Jan żyje, może żyć tylko Jan, i w tym jest jego wielkość!

Fantazjowałby artysta, na garb przygłupa Jana spoglądając, kolorowe sny otwartymi oczyma oglądając, ujrzałby kowieńskiego Handełe, z garbu rzeczywi-ście do Buckiela podobnego: i karnacja ciemna, i aureola czarnych włosów wokół łysej czaszki, takie samo palto, buty też bez sznurków (tylko brodaty), i na pewno porównałby ich obu, i to i owo wyjaśnić spróbowałby, na przykład, a czymże tych dwoje ludzi (z wyglądu tak podobnych) między sobą się różni? i zrozumiałby, że różnią się w samej swej istocie: Jan goły przyszedł, goły i odejdzie, a mieszkaniec Kowna przyszedł goły, ale odejdzie nie goły – złoty, a dokładniej mówiąc, ma-jąc świadomość pozłoconą, wszak i z niewoli egipskiej świadomość ta nie wyszła naga, lecz złoto egipskie wyniosła, złote czasze i srebrne naczynia, i dobrze, że taka wyszła, tak tym Egipcjanom i trzeba, nie trzeba było narodu bożego przez stulecia gnębić, złote góry poobiecawszy, oszukiwać, poniżać, wyśmiewać, a w końcu nie

Page 296: Naszyjnik z wilczych zębów

296

Leonardas Gutauskas

musiał faraon zapragnąć krwi tego narodu... i tym się właśnie różnią: Jan odejdzie, jaki przyszedł – goły jak święty turecki, kowieńczyk zaś – też goły, tylko o świa-domości złotej, i kto teraz wie, może to złoto świadomości, już na blachę złotą przetopione, czeka na swój czas, nadejdzie dzień, i zostanie użyte w Odbudowanej Świątyni Salomona! Słowem, fantazjować będzie pacykarz: różnica między Janem z Pohulów i Żydem z Kowna to otchłań cała, przepaść! popiołem ni kośćmi jej się nie wypełni, a może to właśnie dlatego Jan jest przygłupem, a kowieńczyk mędr-cem?

Niech sobie pacykarz fantazje snuje, a my tymczasem spróbujmy słów siedzące-go przy oknie Bingiela posłuchać:

skąd durny wiedział, że palce odmrozi? już latem mówił „źle Januku, zamar-znie Januk, palce odmrozi”, kto jemu powiedział? może anioł stróż, ale czy anioł stróż durnego strzeże? wszystkich durnych nie ustrzeżesz, żeby tylko bogobojnych, świętych ludzi ustrzec, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, aniołów nie starczyłoby, w każdej wiosce po durnym, a wiosek ile! Pohule – nasz dureń Jan, Miergażery, Trokiszki, Żury, Zerwiny, Purple, Milioniszki, a jeszcze do tego miasteczka Me-recz, Perłoja, a jeszcze miasta Orany, Kowno! miasto to już nie wioska, w mieście nie jeden i nie dziesięć durnych, w Kownie niejedna ich setka, no to jak anioły wszystkich ustrzec mogą? nie anioła to robota, a może to diabeł w tym palce maczał? bo czyż anioł czarny? a Buckiel czarny jak diabeł! zdrowaś Maryja łaskiś pełna, może to diabeł durnych strzeże, może to rogaty Jana powiadomił, że na Boże Narodzenie zamarznie? diabeł pewnie i napoił, nie inaczej, odpuść mi Boże, a ojciec, wieczne jemu odpocznienie, Olgierd, to już taki święty był, póki gorzałki pić nie zaczął, co drugi dzień – w kościele, Jana i kijem do kościoła byś nie za-pędził, boi się jak diabeł krzyża... ale i krzepki! toż pomyśleć, tak siekierą przez calutki dzień machać!..

Słowa Bingiela usłyszawszy, zrozumiemy, że i stary fantazji jest pełen, choć obrazów nie maluje, pojmiemy, że i jemu, jak Tadeuszowi, bliski jest problem walki anioła z diabłem, tylko Bingiel po swojemu do niego podchodzi, nie komplikuje zanadto, jak Jan siekierą tnie tyku tylko-diabeł, taku tylko-anioł! Pacykarz od razu ze swoją poezją „przygłupy za grzechy wsi pokutują”, a stary Bingiel bez poezji, sprawę prosto stawia: diabeł czy anioł? Jeden tylko Jan problemami się nie zajmuje, one w jego głowie już dawno są rozwiązane. Tadeusz, tym problemem skończyw-szy się zajmować, od razu do innych, podobnych, się bierze, zaraz jakiego John-ny’ego z przytułku dla wariatów w Wieszwilu przed oczyma widzi, a stary Bingiel patrzy na Jana i myśli: żaden z niego dureń, pamiętasz, jak zeszłego roku kopiejki liczył? liczy, liczy i mówi: tu jeszcze nie rubel musi być sto, czy to durny liczyłby? czasem zdaje mi się, że Buckiel tylko durnego udaje, żeby władze się nie czepiały, do roboty nie pędziły, jak Cyganów, a podobny do Cygana, a może ma cygańskiej krwi? nie może być, matka bardzo bogobojna była, i ojciec, prawda, pił mocno, ale matka, nie może być, niemyty, za to i czarny... tylko skąd on wiedział, że na Boże Narodzenie zamarznie?

Page 297: Naszyjnik z wilczych zębów

297

Naszyjnik z wilczych zębów

Fantazjowałby, ach, jak fantazjowałby pacykarz Cavaradossi, który nigdy „Il-lustratore”, Włoch nie oglądał, ach, jak by wodze fantazji popuścił: podszedłbym, objął, pocałował, może bym zapłakał, może bym razem z Janem się rozszlochał i wąchałbym ten zapach usmolonych szmat, starego chleba, gorzałki, potu, wcią-gałbym w siebie jak opium, ach, jak bym wciągał, bo z tym zapachem wróciłyby Zielone Świątki, chatka Ewy, noc przed niedzielą, klepisko słomą zasłane, żebracy żebracy żebracy na klepisku, wszyscy jak Buckiele, i dziecko, między nimi, żeby bliżej do Boga być, bo wie, babunia mówiła, że ubodzy wszyscy są święci, ich Bóg strzeże, ach...

Fantazjowałby jak bajarz jaki, jak jakiś Andersen, jak Hauff, a wioskowi ludzie, zadziwieni wielce, szeptaliby do siebie: dobry człowiek ten pisarz, miastowy czło-wiek, a taki prosty, ale czyż dureń jemu para? Para! Para! wykrzyknąłby pacykarz, z was wszystkich tylko on jeden dla mnie Para! On za wasze grzechy pokutuje! Za twoją, Bingiel, chciwość! Ca twoją, Wincuk, złość! Za wszystkie wasze złe uczynki pokutuje Buckiel! Tylko przez niego Bóg wam wszystkim odpuszcza! krzyczałby, wrzeszczał, Jana objąwszy, już nic nie rozumiejąc, już nie widząc, jak bardzo obaj z Janem są teraz do siebie podobni, jak dwaj durnie...

Fantazjowałby, obejmowałby się, wieczorem Jana do swojej czarnej chatki na nocleg zaprosiłby, wypiliby obaj, może by nawet się upili, i może wtedy, kiedy Jan już chrapałby, wylazłby pacykarz na podwórko i, księżycowi w twarz patrząc, zrymowałby:

Nocny poeta wino popija, Gwiazdy mu świecą z nieba. Gdyby tak wino gwiazdą zakąsić? Nie. Kamień w brzuchu. Nie trzeba!

zrymowałby i zasnął przy kępie piołunu, a... obudziwszy się, Jana by już nie zastał... Jan już na drugim końcu wioski kłody szczepałby tyku taku tyku taku, Jan już by o nim zapomniał, ze swojej głowy wyrzucił, żeby głowa pusta, pusta, jak wiatr była, taka, jaka była...

Jasne, że nikomu niejasne, czy tak naprawdę by było, czy podobne fantazje za-demonstrowałby Tadeusz całej wsi, czy może tylko w jego głowie by się zrodziły i na podwórze, na drogę nie wyszły? może siedziałby pacykarz przy oknie, patrzył-by, jak czarna Janowa głowa nad kołkami w płocie się kiwa, powtarzałby „słabi na umyśle za grzechy wioski pokutują”, ale sam by się nie pokazał, nie zawołałby „Janie!”, do domu by nie zaprosił, nie pił z nim... tylko odprowadzałby oczyma jak nieosiągalnego proroka, któremu nie trzeba przeszkadzać, bo on wie, co czyni...

Jasne, różnie tu być by mogło, a jednak najpewniej byłoby inaczej, bez egzalta-cji, bez okrzyków, bez łez, bez przysiąg – siedziałby Tadeusz przy oknie i pisał:

Page 298: Naszyjnik z wilczych zębów

298

Leonardas Gutauskas

Nocny poeta wino popija, Gwiazdy mu świecą z nieba. Gdyby tak wino gwiazdą zakąsić? Nie. Kamień w brzuchu. Nie trzeba!

Jak byśmy tu nie fantazjowali (na fantazje Tadeusza się napatrzywszy), musimy jednak przyznać, że taki oto widok byłby naprawdę piękny, a co najważniejsze, bardzo realny, prawdziwy, bez domieszki fantazji, widok-samorodek:

Za sztachetami płotu widać zbliżającą się czarną Janową głowę. Przy bramie na podwórze Tadeusza Jan przystaje. Tadeusz już jest w drzwiach, już na podwórze wychodzi, kiedy Buckiel kijem trzy razy o płot uderza. Wtedy pacykarz podejdzie i ponad płotem poda Janowi rękę. Podając, zdąży pomyśleć: „On nigdy pierwszy ręki nie wyciąga, ani do ciebie, ani do kobiety, i kto go nauczył? (a kto tych profeso-rów, uczonych ludzi, nauczył zawsze pierwszym uczoną dłoń do kobiet wyciągać?). Trzymając dłoń Jana, palcami poczuje grube końce jego obciętych palców. Poczuje w sercu ukłucie. Pozdrowiwszy Jana, otworzy furtkę, wpuści Buckiela na podwó-rze. Ten bez słowa (na pozdrowienie nie odpowiadając, jakby i tak wszystkim było jasne, że on, Jan, jest zdrowy) wejdzie, dojdzie do ławki, usiądzie i zacznie czekać.

Oto siedzi Jan na ławce: kij – między kolanami, obok, na ławce – zimowa czapka. Tadeusz tymczasem pomyśli: Tu czy w pokoju? i postanowiwszy, że „tu”, wejdzie do izby, z szafki wyjmie nieco nadpitą butelkę, postawi ją na stole, wtedy z koszyka weźmie ogórek, pokroi, odkroi chleba, słoniny, położy wszystko na ta-lerzyk i z butelką pod pachą wyjdzie na podwórko. Butelkę postawi na ławce bliżej Jana, talerzyk pośrodku. Już będzie chciał usiąść, ale przypomni, że nie wziął kie-liszka, wróci do domu, z półki weźmie posrebrzane kiedyś, a teraz tylko żeliwnym blaskiem lśniące naczyńko, wyrzuci zeń pająka, spłucze wodą i wróci do Jana.

Oto już siedzą obaj, popijają (nalewa tylko Tadeusz, Jan cały czas dłonie w fał-dach palta chowa) i rozmawiają milcząc. Jan patrzy na drogę, pije i ciągle patrzy, jakby tą drogą jakiś pan miał nadejść. Ale droga pusta. Sąsiedzi nie przyjdą. Oni nie będą z Buckielem pili. Pisarz jak sobie chce, ale oni nie siądą. Droga jest pusta, jeśli nie liczyć siedzących w szeregu pod płotem psów. Czekają cierpliwie na Jana. Może i słoninę czują, bo od czasu do czasu unoszą pyski i wąchają, zapach łapią, jakby sprawdzając, czy Jan jeszcze tu? czy nie poszedł, bez ich świty Pohulów nie opuścił?

Siedzą. Milcząc rozmawiają. Ale oto butelka już pusta. Jan wstaje i mówi: Daj rubla i papierosów. Tadeusz też wstaje, idzie do izby i wynosi pudełko papierosów i trzy ruble. Podaje. Podając, wie, że już dzisiejszego wieczora stary Bingiel powie: Durnemu trzy ruble! ja bym nie dał! niedoczekanie jego! Jan chowa prezenty w fał-dach palta. Odwraca się i idzie do bramki. Sam otwiera furtkę i wychodzi. Tadeusz stoi i patrzy. W głowie się kręci. Wie, że to od wódki. Ale zarazem też wie, że i od Jana w głowie się kręci. Od tej bliskości, od bliskości po wielu latach – zupełnie z bliska, tuż obok, prawie się stykając jak w dawno minionych czasach dzieciństwa w Pokopiach w noc na Zielone Świątki...

Page 299: Naszyjnik z wilczych zębów

299

Naszyjnik z wilczych zębów

Stoi i myśli: dlaczego on nigdy nie zakąsza? nawet chleba nie bierze. Czym Jan żyje? Toż za całą pracę – tylko rubel, tylko szklanka. Czym on jest syty? Od czego taki „krzepki”? Mówiąc w myśli „krzepki”, zawstydzi się nagle, rumieńcem mu twarz zapłonie, bo wspomni dłonie Jana... kikuty poobcinanych palców... i wtedy... wtedy może ujrzy... łapy niedźwiedzia Franciszka i, patrząc oczyma dziecka, jak kowal spróbuje się przeżegnać, szepcząc „w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... amen”...

Stoi i myśli: pierwszy raz zobaczywszy, pomyślałem, że Cygan, nie, nie Cy-gan, Hindus, pierwszy raz nie tu, w Pohulach, a w Oranach zobaczywszy. Widzę, stoi na stacji kolejowej Hindus, tylko głowa bez turbanu. Wspomina słowa żony: umyj, ubierz, przyczesz, nakarm – król, nie człowiek. Rzeczywiście, król. Nawet nie myty – król, i w tym palcie wyszmelcowanym król. Ewa Maria mawiała: „Król ubogich”. A czym król ubogich gorszy od jakiegoś tam króla tureckiego. Postawił-byś łysego, brudnego, wygłodniałego Jana obok odlanego z brązu słońca świata Józefa, to to słońce w garść popiołu by się rozsypało! Oto jaki król z Jana! Nie król, lecz król nad króle! Nie z tego świata król, bo nie trzeba będzie Janowi ani nagrobka, ani orkiestr, ani kwiatów żelaznych, ani łez, nikomu nie trzeba będzie z powodu zostawionych przezeń bogactw do gardeł się rzucać, kołami czerepów kruszyć, kawałka ziemi na strzępy rwać. Odejdzie Jan jak Duch, niepostrzeżenie się usunie, a my zostaniemy bez Jana, bez jego kija, bez odmrożonych rąk, bez jego głowy jak wiatr wolnej, zostaniemy ze swoimi świniami, kurami, z kurzym rozu-mem, rogami baranów i koźlim smrodem. A Buckiela Jana już nie będzie... i nikt się nie dowie, ile lat od swojego urodzenia wśród nas wędrował, stary czy jeszcze młody nas zostawił... odejdzie, odleci jak Niels z dzikimi gęsiami, zostawiając nam cały rozum jak garb, jak brzemię – lekki, bezcielesny zerwie się z pohulskich so-sen... bez księdza Jan odejdzie... bez namaszczenia, bez grzechów odpuszczenia, bo nie będzie czego odpuszczać – Bóg będzie wiedział: nie kradł, nie cudzołożył, nie przeklinał, nie zabił, nie zdradził, nie sprzedał, nie zarobił, ile rodząc się otrzy-mał, tyle ze sobą zabrał... i nie będzie miał ksiądz kłopotu (jeżeli ten dzień będzie w jesieni), nie trzeba będzie błota miesić, nie będzie musiał zakrystian ciężkiego krzyża nieść... sam Jan swój Krzyż poniesie, z tych jasnym blaskiem świecących polan zbity, sam jeden, bez niczyjej pomocy w tę n a j d ł u ż s z ą podróż wyruszy, bo i tu, na ziemi, wielkim był podróżnikiem, kurzu drożnego pasterzem, wolny jak kurz... jak kurz – wieczny...

Patrzyć będzie na drogę, którą Jan odszedł (już pewnie bardzo daleko, bo star-sze psy już wracają, tylko najwierniejsze jeszcze odprowadzają), patrzyć będzie na opadający kurz i szeptać: żyjesz jak świnia, a w swoim pisaniu starasz się być nieśmiertelny, żyjesz śmiertelnie, a obrazy chcesz malować wieczne. Ale wszystko to – nic. Jan żyje n i e ś m i e r t e l n i e...

Page 300: Naszyjnik z wilczych zębów

300

Leonardas Gutauskas

W szpitalu psychiatrycznym w Nowej Wilejce jest Tadeusz nie pierwszy raz, co prawda, jako odwiedzający (na razie jako odwiedzający). Pierwszy raz przyprowa-dził go tu młody pacykarz. Zaczepił na ulicy i powiedział: Jadę do Justyna, może pojedziesz razem? Usłyszawszy imię, przestraszył się, sam nie wiedział, czego, ale się przestraszył – może przeszłości? dawnych lat studenckich? kiedy wszystkie dnie i noce spływały jednym wodospadem, spadając w odurzającą otchłań sztuki, a dro-gę w tamtej ciemności oświetlał mu... Justyn: stał zmęczony, zgarbiony, wychudły człowiek i świecił: światłem poezji Mačernisa, Rilkego, Traklisa drogę oświecał. I spadając czułeś, że wystarczy tylko krzyknąć i pomocna ręka będzie podana. Ręka, która pozwalała padać, pozwalała się upajać, pozwalała poczuć samemu całe upojenie spadania, a jednocześnie cały czas była obok. Krzyknij – i będziesz uratowany, ale uratowany tylko po to, żeby złapać oddech, żeby uspokoić tętno, żeby przestało pstrzyć w oczach, tylko po to, by po chwili znowu... spadać, jeszcze głębiej w mrok się pogrążać, na którego dnie poniewierają się kości, pióra anielskie i... twoja sztuka...

Spotkali się po dwudziestu pięciu latach. Tadeusz nie mógł podnieść oczu, kiedy Justyn zapytał: A ten to kto? Młody pacykarz wymienił imię Tadeusza. Justyn za-mknął oczy, dłońmi przykrył twarz i stał tak jakiś czas... Siedząc w przeznaczonej dla odwiedzających celi, Tadeusz patrzył w kamienną podłogę i jak przez wodę, przez zielonkawą ciszę głębin oceanu, słyszał słowa Justyna, nie wszystko, tylko ode-rwane zdania, bo słuchał pogrążony w przeszłość: oto wstaje pozujący model, wy-chudły, zmęczony, ale o płonących oczach człowiek... oni wszyscy długo nie mogą zacząć rysować... a on już mówi... Mačernis... Rilke... Traklis... Syberia... Cierpienie... Litwa... Sztuka... w tym dniu nie narysowali ani jednej linii... i tak trwało to miesiąc... i wtedy Tadeusz zaczął spadać... po wykładach rzucał się do malowania... aż do świtu bez przerwy jak przeklęty... i ciągle spadając... w ciągłym upojeniu, bo już się przed nim rozwarła otchłań Sztuki... głębia Poezji... i cały ten czas ręka Justyna była obok... a później pewnego dnia zniknął (teraz Tadeusz już wiedział, że władze kazały wy-rzucić tego niebezpiecznego typa, tego zesłańca na ulicę, żeby nie zanieczyszczał świadomości przyszłych bojowników ideologicznego frontu socjalizmu)... zniknął... i tylko z rzadka docierały do Tadeusza wiadomości, tylko z rzadka, z roku na rok coraz rzadziej: Justyna wsadzili do szpitala psychiatrycznego...

Siedząc w celi dla odwiedzających, Tadeusz nie mógł podnieść wzroku, tylko słuchał, słuchał, jak płynie mowa Justyna, niby strumyk po kamieniach, to zanik-nie, z mową innych odwiedzających się zlewając, to znów jak kamień szlachetny zabłyśnie, słyszał tylko poszczególne zdania...

„Mačernis głęboko czuje mistykę słowa poetyckiego... ”„Bóg w jego twórczości podobny jest do cienia... ”„Nie odbieraj mi, Boże, prawa do błędu... ”„Nigdy cisza impotencji twórczej nie była tak groźnie fatalna, jak teraz, kiedy nasza myśl twórcza... ”

Page 301: Naszyjnik z wilczych zębów

301

Naszyjnik z wilczych zębów

„Ale oto kiedy się pojawili... J. Biliūnas, Krėve i Vienuolis oraz trzej... Kossu... Brazdžionis i Nė... ”„...obrazu prarodzicielki Ewy... świadomość obecności Panny Marii... ”„...napomknienie Chrystusa o jego Drodze Krzyżowej a uczcie w Kanie Galilejskiej... ”„I nie znalazł Boga żywego... ”„...jako wariant mistycznej tajemnicy „Słowo stało się ciałem”... wariant... waria... ”

Nie podnosząc oczu, opuszczonymi oczyma na kamiennej posadzce Oblicze Justyna widząc, Tadeusz słyszał tylko urywki poszczególnych zdań... ale i tego star-czyło, by dusza znów zaczęła spadać... spadać... i rozwarła się otchłań sztuki...

Patrząc w posadzkę, pojął, że już dłużej nie wytrzyma, że ten głos święte-go człowieka, męczennika, tej Wieży Mądrości, Naczynia Miłości, wołającego na puszczy, ten głos uczyni zaraz coś strasznego... że jeszcze chwila i Tadeusz rzuci się na korytarz, chwyci pierwszego, kto się nawinie pod rękę w białym kitlu... czuł, jak straszliwy, rodzący się w gardle krzyk „Zaa coooo!?” zaraz się wyrwie... i wtedy... wtedy będzie za późno... wskoczył więc, rzucił do widzenia i wybiegł z budynku, znalazł pod murem kamień, padł nań i dłońmi zasłonił oczy... i znów ujrzał... stojącą na skrzynce chudą, bardzo białą, bardzo wybladłą figurę, sztalugi, węgiel... twarze kolegów ze studiów i zapłakał...

Młody malarz znalazł Tadeusza, wciąż siedzącego na kamieniu w takiej pozie, cicho deklamującego w myśli słowa dopiero co powstałego wiersza:

jak rdza lat, co kości przeżera jak sybirska zmarzlina we krwi strachu przepaść się we mnie rozwiera a z przepaści tej iskry i łz y jak sybirska zmarzlina we krwi jak rdza lat, co kości przeżera strachu przepaść się we mnie rozwiera a z przepaści...

Dotknąwszy ramienia, powiedział (bardzo trzeźwym, racjonalnym głosem): Ju-styn prosił zajść do jego domu, spróbować umówić się w sprawie wymiany miesz-kania. Pójdzie pan? Poszli, zastali grubą, bardzo podobną do rzecznej pijawki babę, która nie chciała rozmawiać, tylko przez szparkę uchylonych drzwi wrzasnęła: „On durak on możet ubit’ jewo miesto w sumaszedszem domie!” Próbowali wejść do mieszkania, ale pijawka była przeszkodą nie do pokonania. Postali więc, przez kok baby popatrzyli na zaplombowane wąskie drzwi i zeszli schodami w dół... Przez całą drogę milcząc, wrócili do Wilna...

Page 302: Naszyjnik z wilczych zębów

302

Leonardas Gutauskas

... Wiosną 1988 roku, otrzymawszy wiadomość, Tadeusz wziął małą wiązankę niebieskich kwiatów i poszedł do kościoła św. Rafała. Drzwi do podziemi za-mknięte były kratą. Boże, Boże, i po śmierci kraty... położył kwiaty na progu pod-ziemi i odszedł... idąc modlił się... Wróciwszy do domu, próbował go namalować... i namalował, ale wiedział; nikomu nigdy nie pokaże... na odwrocie portretu napi-sał tuszem: „Kiedyś w piekle Wilna wykuł anioł mnie”...

Drugi raz w szpitalu psychiatrycznym w Nowej Wilejce był Tadeusz z Szymo-nem, ojcem... Wpadł ojciec do pracowni i osunął się: „Jakub się powiesił”... Cisza. O nic nie pytając, Tadeusz zaczął się ubierać, wsadziwszy na głowę beret, nacią-gnąwszy palto, stanął przed ojcem i zastygł. Ojciec otrząsnął się, poprosił wody i wypiwszy łyk, bez głosu, samymi tylko ustami powiedział: w gumnie... odcięli sznu... teraz w Wilej... Wtedy Tadeusz usiadł i zapłakał. Płakali obaj, i obaj bez łez. Był wieczór, zimowy wieczór.

Starym gruchotem Szymona dojechali do Nowej Wilejki. Zostawili samochód pod murem (ten sam mur, błysnęło w głowie Tadeusza „jak sybirska zmarzlina we krwi”). Ojciec nie wiedział, dokąd trzeba iść. Prowadził Tadeusz, prowadził do TAMTEGO budynku. Prowadził milcząc. Szymon ledwo nogi ciągnął – szedł z tyłu, jakiś nagle mniejszy, zgarbiony, do stuletniego starca podobny. Tadeusz zwolnił kroku, zaczekał.

Drzwi otworzył mężczyzna w biało-szarym kitlu: „Wam czewo?”. Tadeusz po chwili milczenia wyjaśnił: Zdieś siedoj starik iz dieriewni wczera noczju... on... powiesił... „Aaa, słychał, on won w tom barakie” i zamknął drzwi. Ojciec już siedział na obszarpanych schodach. Tadeusz podniósł Szymona i powiedziawszy „Tam” poprowadził zaśnieżoną ścieżką w głąb bezlistnego parku... prowadząc po-myślał, że Justyn był zamknięty w tym budynku, bliżej bramy, bliżej ludzi, bliżej wolności... a Jakub...

Okute żelazem drzwi otworzyła kobieta: „Teraz nie godziny odwiedzin”. Tade-usz szybko, żeby nie zatrzasnęła drzwi, powiedział: Tu musieli wczoraj przywieźć Jakuba... wieszał się... to jego brat, my bardzo prosimy... my... „Zaczekajcie”. Drzwi zamknęły się. Zaczął padać śnieg. Tadeusz patrzy na swoje i ojca ślady i widzi, jak szybko znikają. Słychać trzask klucza w zamku, kobieta mówi: „Wejdźcie”. W ko-rytarzu półmrok. Skuleni, krzywi, garbaci, kulawi ludzie snują się pod ścianami, ich szaroniebieskie chałaty zlewają się z mrokiem, z barwą ścian. Znajdują z ojcem ławkę, siadają. Kobieta, która ich wpuściła, powtarza „Zaczekajcie” i znika. Tade-usz patrzy na ludzi. Szymon – wprost przed siebie w ścianę. Siedzi i prawie nie ro-zumie, prawie zapomniał, po co tu przyszedł, bo na dnie oczu Jakuba nie ma – są tam długie korytarze Kafki, drzwi drzwi drzwi, jakieś figury, niejasne, tajemnicze, nie wiadomo skąd przenikające światło...

Nagle w ścianie otwiera się malutkie okienko (jakby kto w głowie okienko otworzył, „jak na Łukiszkach”, przelatuje myśl). Przez okienko dobrze widać ja-skrawe światło, białe kitle... wierzchołek bukietu kwiatów, szklane szafki, jakieś pudełka, pudełka, naczynia, probówki i papierowe okładki. W okienku pokazuje

Page 303: Naszyjnik z wilczych zębów

303

Naszyjnik z wilczych zębów

się biała ręka (twarzy nie widać, bo kobieta się nie pochyla) i układa niewysoką pi-ramidkę tabletek, znika, znów się pokazuje, kładzie drugą kupkę, znów kładzie...

I w tej samej chwili, kiedy pierwszy raz się pokazuje biała ręka, poza ścianach poza ścianach poza ścianach zaczynają podchodzić ludzie. Zbliżywszy się, stają po obie strony okienka (jak dwa szaroniebieskie skrzydła, miga w głowie Tadeusza), ale do okienka nie podchodzą. I tylko wtedy, kiedy kobiecy głos wywołuje „Ko-valiauskas”, jedna figura bardzo szybkimi, krótkimi, urywanymi kroczkami pod-biega do kwadracika światła. Żółte palce chwytają pierwszą od prawego brzegu kupkę, i człowiek, teraz już wolniej, przyciskając do piersi ukryte w garści tabletki, odchodzi w mrok na końcu korytarza i niknie za drzwiami. Kobieta wymienia i wymienia nazwiska, figury drepczą i biegną i kuleją i lecą i lecą jak szaroniebieskie pióra z tych skrzydeł... Po chwili parapet okienka już jest pusty. Kwadrat światła zlewa się ze ścianą. Korytarz też pusty – tylko on z ojcem. Chciałby Tadeusz zapy-tać: czy widziałeś? ale nie może, bo Szymon patrzy w jeden punkt na ścianie... I on sam zaczyna szukać punktu na ścianie. Znajduje – gwóźdź. Ledwo dostrzegalny, tą samą szaroniebieską farbą zamalowany. Wbija wzrok, skupia uwagę i stara się dostrzec rowki na główce gwoździa... ale nie widać, „pewnie zamalowali”, myśli jakimś leniwym, jakby nie swoim myśleniem, ale patrzy dalej. Główka gwoździa zaczyna mienić się, migać, podskakiwać, falować, aż wreszcie znika... i pokazuje się głowa Buckiela – czarna, nastroszona, ponad sztachetami płotu...

„Proszę iść za mną”... już wskakując z ławki, Tadeusz zdążył zobaczyć, jak gło-wa Jana na powrót zmienia się w główkę gwoździa, wskoczywszy, dotyka ramienia ojca i mówi: chodźmy. Szymon słyszy, ale jeszcze siedzi, wtedy Tadeusz podnosi ojca i prowadzi w ślad za pielęgniarką. Idąc w głąb korytarza, Tadeusz rzuca okiem na boki, zagląda w otwarte drzwi, w półmroku sal poruszają się jak zjawy figury, z ciemności dobiega nucenie nie słyszanych melodii, krótkie, stłumione okrzyki, jęki, przytłumione słowa sprzeczki...

Wszystkie osiem łóżek zobaczył naraz! Jak tu światło, błysnęło w głowie Ta-deusza, i wtedy zobaczył, jak pielęgniarka zdejmuje palec z wyłącznika. Powoli wiedzie spojrzeniem od jednej ściany do drugiej. Wzrok ślizga się po pożółkłych twarzach, szaroniebieskich kocach, jaskrawozielonym żelazie łóżek... w jedną stro-nę, w drugą, jeszcze raz w tamtą... Już chce zapytać „gdzie on jest?”, ale łapie spoj-rzeniem oczy ojca i już widzi...

Stoją obaj, prawie jednakowego wzrostu i czterema oczyma patrzą, i patrzą jed-nym okiem, w jeden punkt... Pielęgniarka mówi: To Jakub... ale oni już poznali, już się zbliżają, suną do łóżka, Tadeusz kątem oka zauważa, jak z pozostałych siedmiu łóżek wstają ludzie, jak stąpają kilka kroków do przodu, jak stają...

Stoją obaj ramionami zwarci, na czterech nogach, żeby stać mocniej, i przez zasłonę łez widzą, widzą, wi... siwą głowę, skrępowane pasami ramiona, pierś, brzuch, uda, i kostki nóg... i ręce – na krzyż... patrzą i rozumieją, że muszą oczom wierzyć – one nie kłamią – to Jakub... Pielęgniarka, jakby odgadując ich myśli, mówi: Przywieźli w nocy, prawie umarłego, nad ranem usłyszeliśmy szum, przy-

Page 304: Naszyjnik z wilczych zębów

304

Leonardas Gutauskas

biegliśmy, a on krzesłem okna wybija, dobrze, że kraty, uciekłby, nasi mężczyźni z trudem go związali, teraz śpi... nic nie je, nie rozmawia, doktor mówi, że tej nocy...

...i wtedy Tadeusz usłyszał łkanie ojca Jakuuuuuuuubieee! Jakuuuuuuubieee! ci-chy głos, z dalekiej oddali nadchodzący, taki znajomy i taki obcy głos... i wtedy ujrzał, jak zmarszczki na żółtej twarzy poruszyły się, drobne drżenie zbiegło przez poryte rowkami czoło w dół przez nos ku ustom... i usta bardzo powoli, powoli, nieskończenie powoli rozchyliły się... i na twarz wstąpiła ledwo dostrzegalna bla-dość...

...a ojciec już na głos łka, szlocha, rękami głowę objąwszy, na boki się kiwa i szlocha... a Tadeuszowi w oczach ciemnieje i na dnie oka widzi urywane, lotem błyskawicy przelatujące obrazy przeszłości, całą wiązankę obrazów, zamyka więc oczy, żeby te widoki znikły, ale one wirują, wirują jak ogniste koło, coraz szybciej i szybciej... i nagle głos ojca: Jakub wspomniał mój głos, urywa tę lawinę...

Tadeusz pyta: czy możemy wziąć krzesła? Pielęgniarka przynosi dwa szaro-niebieskie, jednakowe (jak z poczekalni komisariatu wojskowego, ukłucie myśli w skroń), obaj siadają i patrzą, ojciec – na twarz, Tadeusz – na skrzyżowane ramio-na, na najdroższe ręce... patrzy i nic już nie widzi... nic... tylko słyszy...

Tadziuuunia, wstawaj, Tadziuuunia... otwiera oczy i widzi pochyloną twarz Ja-kuba, prędko się łapie, że już trzecia, czas wstawać, wstaje więc, jeszcze śpiący się ubiera, ręce stryja pomagają naciągnąć kożuszek, włożyć kalosze, unoszą z łóżka i stawiają na ziemi, przetarłszy oczy, patrzy w ledwie tylko świetlejący mrok za oknem i rusza za Jakubem. Na podwórzu już nieco świetlej, już można i gałęzie lipy dojrzeć, i czarną, nierówną linię jelniaku, jak wilcze zęby zębatą, i nisko, nisko, daleko pod górą ledwie przebłyskującą taflę jeziora. Sieci i straszak już naszyko-wane, w płóciennej torbie – słonina i chleb. Jakub jest bosy. Ale sobie stryj nogi wymyje, myśli już obudzony, do czysta, nie będą śmierdzieć...

Pół drogi Jakub niesie wszystko sam, ale zszedłszy w dolinę staje, przerzuca sieci przez uchwyt straszaka, cieńszy jego koniec kładzie na ramieniu chłopca, grubszy bierze pod pachę i rusza dalej. Tadziunia stara się iść po śladach Jakuba, ale tylko co trzeci krok trafia, bo jeden krok stryja – to trzy kroczki dziecięcych nóżek. Z tyłu Jakub jest jak góra: czarny, przygarbiony, a na tej górze ogienek się ćmi i szary dymek się kurzy. Podoba się dziecku w stryjowe ślady trafiać, aż pod-skakując idzie, szczęśliwy bardzo, że Jakub go nie zapomniał, rozbudził, ze sobą wziął...

Oto już trzciny nadbrzeżne. Już mokro. Jeszcze niegłęboko, jeszcze w same tylko palce mokro, ale w kaloszkach już woda, woda zimna, w palce szczypie, ale poszczypawszy nieco, zagrzewa się, i już nie czuje Tadziuk, że przez wodę brnie, byle tylko nie zostać z tyłu. Kiedy się idzie przez zarośla trzcin, jeziora nie widać, a z góry było widać. Zabłądziłbym i nie znalazł, myśli, dobrze, że ze stryjem, sam na pewno bym nie poszedł – jeszcze w wodne oko bym wpadł. Czuje, że pod no-gami twardszy grunt, już blisko, szepcze, już zaraz, jeszcze z dziesięć kroków. I na-

Page 305: Naszyjnik z wilczych zębów

305

Naszyjnik z wilczych zębów

gle przed oczami rozpościera się jeeziooooroooo, jeszcze ciemne, tylko w jednym miejscu, w samym środku, nieco światlejsze. Jakub kładzie swój koniec straszaka na brzegu, podchodzi, zdejmuje drugi koniec z ramienia dziecka, wtedy przyklęka, otwiera kłódkę, dźwięczy wrzucany do łódki łańcuch. Ten odgłos jest najmilszy, to głos dłubanki, i dziecko szepcze: dzień dobry, dłubaneczko, co mówisz, pyta Jakub, nic, mówi Tadziunia, a sam myśli: dobry ma stryjek słuch, jak mysz, widzi to może trochę gorzej. Jakub niesie do łódki sieci, z wierzby wyciąga długie wąskie wiosło, kładzie straszak grubszym końcem na dnie łódki, wtedy podnosi dziecko, stawia do łódki i mówi: No, Tadziunia, trzymaj się, i... odpyyyyyyyyyyyyyyyyyyy-yyyyyyyyyyyyyyyyyycha się jednym odepchnięciem od razu na jakich pięćdziesiąt kroków od brzegu. Dziecko patrzy na przelatujące przed oczyma liście lilii, na zwinięte pączki kwiatów i dziwi się, skąd taka Jakubowa siła? jednym pchnięciem – na środek zatoczki! A stryj już siedzi, już nowego papierosa przypala, wiosło bez roboty obok leży, spławiki sieci, przez burtę łódki przerzucone, powierzchnię wody tną, i tylko kolejna wyspa lilii zatrzymuje bieg łódki. Wtedy Jakub bierze wio-sło i wiosłuje: dwa zamachy po prawej stronie dłubanki, dwa – po lewej, dwa – po prawej, znów dwa – po lewej. Dłubanka, jak długa, prosta, czarna strzała, ślizga się po wodzie bez żadnego dźwięku, bo stryj wiosło do wody bardzo delikatnie opuszcza i bardzo ostrożnie wyciąga, nawet czeka, żeby krople ściekły.

Dziecko już wie, że płyną do wyspy Sanklera, w zarośla skrzypu, do królestwa linów, oto i dąb na wyspie, nie wiadomo, czy stryj wie, że tu moja kryjówka, zapy-tuje w duchu dziecko, nie wie, odpowiada, skąd ma wiedzieć, we dnie tu nie bywa, tylko po ciemku, a i na brzeg nigdy nie wychodzi. I rzeczywiście, Jakub dopływa do brzegu wyspy, z krzaka wyciąga drugi, nieco mniejszy straszak – to dla Tadziu-ka, dziecko pamięta, jak stryj długo strugał, drążył łyżkę straszaka, jak ją mocował – teraz to bardzo dobre narzędzie, lekkie, wygodne do trzymania, a najważniejsze, bez sęczków – puszczasz z ręki, jak strzała w ajer, w trzciny leci, jak kaczym tłusz-czem nasmarowane...

Zarośla skrzypu są gęste jak krzaki dzikiej róży, zatrzymują więc dłubankę tuż przy kępie poczerniałych roślin, Jakub znajduje początek sieci, narzuca sznurową pętlę na cieńszy koniec straszaka i powoli, powtarzając ciągle „popuszczaj, po-puszczaj”, wsadza sieć w głąb zarośli skrzypu, a Tadziuk sieć popuszcza: bierze po kolei spławiki z brzozowej kory i, zwolniwszy jaki metr sieci, puszcza na wodę. Tak obaj zgranie pracują. I oto ostatni spławik spada na powierzchnię wody. No, Tadziunia, zaczynamy, mówi stryj, i obaj wstają. Łódka kolebie się to w jedną stro-nę, to w drugą, ale oni nogami przywracają równowagę i już zaczynają: podnoszą każdy swój straszak, odchylają się do tyłu i puszczają jak strzałę w zarośla skrzy-pu, łyżki straszaka tylko „bumt!” w wodę, i już wyciągane z wody „Bumblrrrwu-uucht!” ze strasznym gulgotem, sykiem jak jaka głowa suma wyskakują straszaki na powierzchnię. I tak cały czas bumt bumblrrruuucht! posuwają się obaj w gąszcz zarośli. Skończywszy robotę po jednej stronie sieci, opływają kręgiem i zaczynają straszyć z drugiej. Jakub na tle jaśniejącego nieba wygląda jak słup, jak kamienny

Page 306: Naszyjnik z wilczych zębów

306

Leonardas Gutauskas

słup w dworskiej bramie, a dziecko jak kołek, kołeczek w bramce do ogrodu ba-buni, dłubanki zaś prawie zupełnie nie widać – taka niska, woda brzegów sięga, zda się, jeszcze kropla, druga, i przez brzeg popłynie, ale dziecko wie, że dłubanka jest niezatapialna! dwa skrzydła nie pozwalają jej ani się przewrócić, ani ugrzęznąć, bezpieczna dłubaneczka, innej takiej w całym miasteczku byś nie znalazł, staro-wiera Spiwaka i to gorsza, krótsza, za szeroka, w wiosłowaniu cięższa, a Jakubowa prawdziwa strzała! na dwie długości stryja, po ciemku drugi koniec trudno nawet dojrzeć – taka długa, a najważniejsze – z jednego dębowego pnia! nie toczona, nie zbijana, samą tylko siekierą wyciosana, podobne dłubanki widział Tadziunia w książkach: długachna łódź, ledwie tylko nad powierzchnię wody wystająca, a w niej nagi Indianin, piórami głowę i lędźwie przystroiwszy, stoi oścień w za-machu uniósłszy, gotowy cisnąć nim w gęstwinę wodnych zarośli, wypuszczając więc sieć, ryby płosząc, dziecko czuje się jak Indianin, choć wie, że wieprzowskie jezioro to nie Amazonka...

Drganie spławików pierwszy zauważył Tadziuk. Jakub siedzi i w gąszcz skrzy-pu się wpatruje, ale niczego dojrzeć nie może, a dziecko już szepcze: Stryjku, jedna już wpadła, o, i druga, trzecia, o, i w tamtym końcu dwa spławiki skaczą, Jakub patrzy, ale nic nie widzi, mówi więc żartem: A może tobie, Tadziunia, tylko się wydaje? nie wydaje się, naprawdę ruszają się, moje oczy jak u sokoła, ja z dębu Sankle... urywa, ledwie swej tajemnicy nie zdradziwszy, chciał się pochwalić, że z wierzchołka dębu na wyspie Sanklera całe miasteczko widzi jak na dłoni, dobrze, że się zmitygował, stryj na pewno by spytał, a jak ty na ten dąb trafiasz? zrozu-miałby, że bez jego wiedzy czasem dłubankę odmyka, dobrze, że się zmitygował, w inną więc stronę rozmowę prowadzi: ja, stryju, patrzę w trawę w samą gęstwinę i wszystkie świerszcze widzę i mróweczki ja w Rzeszance na dnie raka zobaczyłem w samym mule przypatrzę się i widzę jak wąsami rusza inni nie widzą Antuczek mówi ja nic nie widzę a ja mówię widzę on tam koło karcza siedzi ale ten i tak nie widzi moje oczy jak igiełki babunia mówi że ja oczami jak igłą kłuję mówiła prosto w serce nie do mnie mówiła do Zabelki jednego wieczora rozmawiały o tatusiu o Syberii i ja słyszałem jak Ewa mówiła do Zabelki że jak ja spojrzę to babuni jak igłą w serce tak boli... że ja sierota... kończy z westchnieniem...

Nie wiadomo, czy Jakub słyszy tę spowiedź dziecka, już na dnie łódki klę-czy i sieć wyciąga: bardzo ostrożnie bierze spławik z kory brzozowej, podciąga i podnosi, wysoko ku świtającemu niebu rękę unosi, wciągnąwszy kawałek sieci, wyjmuje rybę, czasem słychać ciche, lecz złe „ropucha” albo „gadzina”, i dziecko wie, że to okoń w sieci wpadł, a z rzadka nawet „czort” nad jeziorem się rozlega, to stryj palce o okonia pokłuł, dziecko nawet nie patrząc wie, jaką rybę Jakub wycią-ga, długość pracy sama o tym mówi: lin sam jak błyskawica z sieci się wyślizguje, szczupak nieco dłużej się opiera, okoń jeszcze dłużej, ale najwięcej zachodu z wę-gorzem, z węgorzem Jakub zawsze najdłużej się biedzi – trzeba z sześć splotów jeden z drugiego wyciągnąć, sześć węzłów rozplątać, ale stryj nie złości się, wycią-gając węgorza zawsze pogwizduje z cicha, i dziecko rozumie, że to węgorz, czasem

Page 307: Naszyjnik z wilczych zębów

307

Naszyjnik z wilczych zębów

Jakub wykrzyknie, jęknie i dziecko kuli się z bólu, bo wie, że to węgorz żelaznym pierścieniem swego grzbietu stryjowi palec ścisnął, sam ten ból dobrze zna, dwa razy jego palec ta wodna gadzina, jak babunia mówi, w swoim imadle miażdżyła, myślał, że już taki płaski zostanie, ale po godzinie znów stawał się krągły, obcęga-mi tak byś nie ścisnął, jak węgorz potrafi...

Wszystkie ryby wędrują do stojącej w środku łódki zbitej z desek skrzynki, skrzynka jest mała, zdawałoby się, ile tej ryby może się zmieścić, a mieści się oho-hoho! pół worka! to tylko się wydaje, że skrzynka nieduża, jest jak jaki dziurawy worek – ile byś nie wrzucał, nigdy nie będzie pełna: sześć płotek, cztery szczupaki, kupa okoni, kilka linów i ze dwa, trzy węgorze! a spojrzeć, zda się, tylko dno zało-żone – taka ta skrzynka Jakubowa...

Wyciągnąwszy sieć, stryj znów ją całą przebiera, przy każdym spławiku aku-ratnie układa, żeby nie leżała nisko na dnie, przy samych ciężarkach – wtedy cała ryba tylko uderzałaby jak o ścianę i wracałaby do zarośli, musi zwisać swobodnie, na spławikach zawieszona, żeby lin czy płotka nawet nie poczuły. Jakub pracuje, a dziecko bez roboty siedzi, całe jego zajęcie to straszakiem walić, ryby płoszyć, siedzi więc teraz bez roboty, ma czas po niebie, po jeziorze się rozejrzeć, a jezioro już blasku nabiera, świetleje, gwiazdy w wodzie gasną, oto dzika kurka po liściach lilii ucieka jak mała zjawa, to ptak, nie taki znów lekki, a nie tonie, biegnie jakby nigdy nic, kiedy znika z oczu, Tadziuk wspomina słowa księdza, proboszcz mówił, że Jezus po wodzie chodził, chodził i nie tonął, może tam, gdzie chodził, woda inna? może gęstsza, że człowieka utrzyma, boż Jezus syn człowieczy, to i ciężki jak człowiek, ale też Jezus to Bóg, nie kurka wodna, to zupełnie inna rzecz, Bóg wszystko może – i latać, i po wodzie chodzić, kiedyś nie wytrzymał i zapytał: Stryjku, a dlaczego kurka wodna nie tonie? kury babuni to jak kamień na dno idą, Jakub wytłumaczył, że kurka wodna bardzo szybko biega, a liście lilii jak stateczki tylko zachyboczą i nie toną...

Oto już i szczyt majaka się pokazał, i kościelna wieża, choć wrony jeszcze śpią, nie latają wokół wieży, jeszcze wcześnie, jeszcze słońca nie widać, tylko wąskie światłe pasemko nad lasem, tylko czerwienią podbite szare malutkie podłużne jak ryby obłoczki – nad tym pasemkiem... Jakub spieszy się – rozświetleje i koniec łapania, bo jezioro z placu w miasteczku – jak na dłoni, choć wszyscy, i przewod-niczący, i stryby wiedzą, że Jakub ryby łowi, ale lepiej się nie pokazywać, jeszcze raz więc w zaroślach sieci rozstawiwszy, wiosłuje do domu. Podpływa do wyspy Sanklera, chowa straszak Tadziuka i już ślizga się cicho po gładzi zatoczki. Dłu-banka sama, nie popychana, wjeżdża na brzeg, jej ostry nos jak ogromny szczupak, tylko ze skrzydłami, kryje się w trzcinach. Wtedy Jakub przyklęka na dnie i mówi: Trzymaj worek. Dziecko trzyma stojąc, a stryj wsadza rękę przez otwór w skrzyni i wyciąga ryby, najdłużej męczy się z węgorzami, od czortów je wyzywa, ale i te gadziny do worka jak miłe spadają, w worku skręcają się, ale przez worek nie uką-szą, a jeszcze przez gumę kaloszy, mogą sobie się skręcać – koniec, do jeziora nie wrócą...

Page 308: Naszyjnik z wilczych zębów

308

Leonardas Gutauskas

Jakub już na brzegu, a dziecko, wszystkie swoje męskie siły zebrawszy, ciągnie ołowiany worek, stryj zawsze pozwala Tadziukowi worek z łódki wyjąć, może wie, że dla dziecka to wyciąganie – największe szczęście – tyle ryby! Ciągnie szczęśli-wy, tylko wyciągnąć nie może, wyciąga już Jakub, jak piórko ten ołowiany worek z łódki na brzeg wyrzuca, wyrzuciwszy, podnosi dziecko, żeby się na śliskim dnie z przodu łódki nie pośliznęło, nie skaleczyło się, bo z przodu i łańcuch, i kłódka, i klucz – wszystko żelazne, upadnie na kłódkę i nos rozkwasi...

Stoi na twardej, nie chwiejącej się ziemi, czuje, jak dobrze na twardym stać, i patrzy, jak stryj, ukląkłszy (nie wiadomo, nie wiadomo, dlaczego ciągle na klęcz-kach?) kłódkę zamyka, zamknąwszy wstaje, podaje cieńszy koniec straszaka dziec-ku, a sam podnosi sieć i owija ją wokół żerdzi, przywiązuje też worek, tak zmyślnie węzeł wiąże, że dziecko jest pewne – aż do domu się nie rozwiąże.

Już prawie zupełnie rozświetlało. Idąc za Jakubem, dziecko widzi bardzo czy-ste pięty stryja, aż białe, myśli, moje też białe, w kaloszkach to samo, co w wodzie, kilka dni nie trzeba będzie nóg myć, i stryja nogi kilka dni śmierdzieć nie będą, jakbyśmy częściej na ryby chodzili, w ogóle nigdy myć nie trzeba byłoby, żadnego mydła, żadnego kamienia do szorowania, patrzy na dłonie, a te aż różowe od czy-stości. Jakub idzie powoli, bo słyszy, jak Tadziunia sapie, co sto kroków stryj mówi: Zmieńmy ręce, i staje, dziecko przekłada koniec straszaka na drugie ramię i woła: Idziemy, mnie nie ciężko...

Wszedłszy na podwórko, widzą, że Ewa Maria i Zabelka jeszcze śpią, więc roz-mawiają po cichu, prawie zupełnie nic nie mówią, ale i bez gadania jasne, co każdy ma robić: dziecko ma przynieść z sieni miednicę i wysypać ryby, węgorze trzeba w końcu dobić, żeby nie uciekły, onegdaj uciekły, to tylko pod studnią, w pokrzy-wach ledwo udało się złapać. Jakub ma zanieść sieć na strych i tam rozwiesić cię-żarkami w dół, jutro pod wieczór dziecko będzie musiało wejść na strych i akurat-nie, ostrożnie powybierać z sieci wszystkie trawy, korzonki, teraz mokre, ale jutro do wieczora będą suche jak proch i same w palcach rozsypywać się będą, wystarczy tylko potrzeć, wybrawszy do czysta, trzeba będzie nićmi wszystkie świeże dziur-ki pozaciągać, bo ryby, zwłaszcza szczupaki i węgorze jakby specjalnie zawsze te dziury znajdowały, z takimi dziurami lepiej w ogóle na jezioro nie wypływać...

Chłopczyk stawia miednicę na stole, którego cztery nogi wkopane są w ziemię, w słoneczne dni rodzina je na nim obiad. Jest to stół szczególny, na pierwszy rzut oka taki jak i inne stoły: na krawędziach z czterech stron rowki, nacięcia, te znacz-ki – to miarka Jakuba. Oto i teraz, zlazłszy ze strychu, stryj bierze węgorza, kła-dzie na stole i nożem zaznacza jego długość, podobnie też wzrost dziecka mierzy, powie „no, stawaj, Tadziunia, zobaczymy, na jakiego mężczyznę urosłeś”, dziec-ko staje przy futrynie, a Jakub przykłada długi nóż do wierzchołka głowy i jego ostrym końcem znak na drewnie rysuje, takich znaków na futrynie całe mnóstwo, nie darmo Jakub mówi „rośnie jak na drożdżach”, dziecko i samo czuje, jak rośnie, jak po takich nocnych łowach staje się większe, do góry się wyciąga, jeden brzeg stołu jest dla węgorzy, drugi dla szczupaków. Zaznaczywszy długość ryb, Jakub

Page 309: Naszyjnik z wilczych zębów

309

Naszyjnik z wilczych zębów

niesie miednicę nad Rzeszankę, która jest tuż, za jodełkami, pod górką. Przyklęka i zaczyna czyścić ryby: okoniom ogony patykiem do denka przyciska i tylko wtedy tarką łuskę zdziera, węgorze drobnym żwirem obciera, śluz ze skóry ściera, węgo-rzy Jakub nigdy nie wędzi, tylko piecze, i wędzonego węgorza Tadeusz pierwszy raz pokosztował tylko już będąc studentem, w Nidzie, wiele lat później...

Patrzy na usta Jakuba i nic nie widzi, ani grymasu bólu, ani piany w kącikach ust, ani sznurów, jakby stryja w ogóle nie było – tylko mgła, sama mgła i straszne dale... i nagle słyszy:

Taa! podskakuje i nagle widzi nadbiegającego byka! ledwo zdążył na bok usko-czyć, jak byk ze straszliwą siłą w antenę radia Kaweckiego uderza, antena chwieje się, pochyla, łamie i pada, pada, spada w trawę tuż przy zmartwiałym ze strachu Tadziuniu. To Jakub mnie uratował, szepcze, kiedy już nieco się otrząsnął, gdyby nie zawołał, na proch by mnie byk starł mówiłem babuni że nie chcę tej koszuli co to za koszula czerwona i jeszcze w kropki ale babunia powiedziała że materiał dobry szkoda wyrzucić a byki przecież tylko na czerwone bardzo się rzucają babcię Piotruka też w czerwonej sukni zabodły dziękować głosowi stryjowemu gdyby nie on po mnie już byłoby mogła i antena uderzyć taki ciężar ale może Bożeńka strzegł babunia mówi że on mnie zawsze strzeże bo ja biedny sierota... Przez mgłę widzi zryte podwórko Kaweckiego, przywiązaną do płotu krowę i biegnącego byka, i znów, jak wtedy, szepcze: „stryjowi dziękować, gdyby nie on, przepadłbym”...

Patrzy na skrępowane na krzyż ręce Jakuba jak na dwa skrzyżowane wiosła, jakby w wodzie, wśród zarośli utonęły, takie szarozielone, i... czuje, jak silne ręce unoszą go z ziemi i niosą... niosą... kładą na łóżku... głaszczą bolącą głowę... to po upadku z majaka, wspomina, zawsze jego ręce dziecko niosły, to one je z buchty wyciągnęły, kiedy zdawało się, że słońce zgasło i noc zstąpiła... te same zmęczone ręce, to one wynosiły Ewę Marię, zupełnie już osłabłą, ledwo się poruszającą, na podwórze, na słońce, bardzo delikatnie sadzały w cieniu jabłoni i głaskały białą w kropki chusteczkę... te same ręce, które leżą oto jak dwa smutne wiosła skrzyżo-wane, nieżywe, bez krwi...

Patrzy na wystające spod koca nogi, na sznury, aż do kości się wpijające i przez mgłę, przez gęstą mgłę, przez nieogarnione dale... widzi odciśnięte na piasku na brzegu Świętej ślady, słyszy myśli dziecka „ale i wielkie! gdyby w lesie był niedź-wiedź powiedziałbym że to niedźwiedzia ślady a nie mojego stryja moje trzy w jed-nym się mieszczą i kaloszy żadnych nie trzeba! łódki, nie buty! za to i odpycha się tak daleko od brzegu że takie nogi mniejszymi by się nie odepchnął”... widzi... hi-malajski lodowiec, słońce jak z czystego polerowanego żeliwa nad Czomolangmą, widzi śnieg i ślady, widzi i nie rozumie, czy to śnieżnego człowieka, czy Jakuba te ślady... słyszy, jak szumi woda w kociołku nad ogniskiem, jak szemrze woda Świę-tej, płynąc przez rowy w Sukiniach, słyszy dźwięk dzwoneczków i wie, że to święta noc czerwcowa, a dziecko z Jakubem łapie nad Świętą wąsacze, to one potrząsa-ją dzwoneczki na wierzchołkach wędzisk... słyszy echo dzwonków w kościółku Zmartwychwstania na Zielonej Górze, w palcach dziecka są te dzwoneczki, one

Page 310: Naszyjnik z wilczych zębów

310

Leonardas Gutauskas

mówią, one opowiadają o bezkresnych równinach tundry, gdzie lecą zaprzężone w jelenie sanki, na szyi jeleni dzwonią dzwoneczki... patrzy na bezkrwiste jak ka-mień wapienny nogi, na powykręcane jak korzenie palce, widzi ręce ojca na tych korzeniach, jak bieleją, stygną, te ręce Szymona, widzi, jak opadają, chylą się ra-miona ojca, jak tuli się on do stygnących nóg, ach, Boże, młodszy brat całuje palce stygnących nóg starszego brata...

„Wizyta skończona”, zimnym, lodowatym głosem mówi pielęgniarka, „wpu-ściłam was tu tylko wyjątkowo... ”. Tadeusz z trudem, długo się podnosi, staje na osłabłych nogach, podnosi ojca, obejmuje... a twarz Jakuba znów jest spokojna, zastygła, zabłysły na chwilę uśmiech zmienił się w śnieg, całe ciało jakby już było głęboko pod śniegiem, już głęboko już nie da się dokopać już nie da się dowo-łać już on na kolanach stoi przed słońcem lodowym i śnieżnym które zachodzi... „Jaaaaakuuuuuuubieeeeeee!” szlocha wyprowadzany ojciec, za nimi pielęgniarka zamyka bezgłośnie drzwi...

Wracają do Wilna milcząc (jak i wtedy, od Justyna, myśli Tadeusz), przy kierow-nicy on sam, bo ojciec, skulony na tylnym siedzeniu, płacze... Któż mógłby pomy-śleć, że tak go kochał? wyglądało, że żyją każdy sobie, jeden o drugim zapomniaw-szy, Boże, tylko g ł o s przypomniał, tylko g ł o s, tylko g ł o s zostaje na wieki, tylko zapach, cisza, tylko kurz... wspomina, jak rzadko w tamtych czasach na wsi wymieniał Jakub imię Szymona, tylko z rzadka, mocno pijany, przeklętą Syberię i bandziorów przeklinając „biedny niedźwiedź Franciszek i Szymon... ”, „Zabelka i kości porozrzucane, może i Szymona kości... ”, ach, bardzo rzadko, od czasu do czasu tylko, tylko w nocy, płynąc obok wyspy Sanklera, mówił „tu z Szymonem raz dwa cetnary linów... ”, albo, opłynąwszy wyspę, „Tu z Szymonem szczupaka jak łódka długości dziabnęliśmy... ”, tylko od czasu do czasu, jak ojciec wrócił, może dwa czy trzy razy tylko się spotkali „Do miasta wyszedłeś, mnie jednego tu biedować zostawiłeś”, „Tobie dobrze, miastowemu, zawsze czysty, a ja tu wciąż po gó... ”, ale g ł o s przypomniał, echo dalekich czasów... już odchodzący, już na progu, już nie tu... g ł o s przypomniał... głos młodszego brata...

W dniu pogrzebu dowiedzieli się, jak wszystko się stało: z samego rana poszedł do miasteczka, przedtem kijem obiwszy świnię, z tym ugnojonym kijem i wlazł do bufetu, wszystkich poił, płakał, lamentował, klął los, strybów, Smetonę, dwór, nauczycieli, brata, krzyczał, deklamował jakiś wiersz o śmierci nikczemnika, wie-czorem, wyrzucony z bufetu, przypełzł do Pokopiów i... w gumnie...

Zabelka: Jakby mnie ktoś powiedział „idź do gumna, idź”, poszłam i... nie wiem, do czego się rzucić, chwyciłam kosę i ucięłam sznur... zawołałem Waciuka... był już umarły... felczer odchwycił... krzyczał, cały czas wołał „puśćcie, nie chcę żyć”, zawieźli do Wilna...

„Nie chcę żyć”, nieraz słyszał Tadziuk te słowa. I po śmierci niedźwiedzia Franciszka, i po każdej deklamacji wiersza, tylko na jeziorze, w letnie noce, nigdy te słowa nie padły z ust Jakuba... tylko na wodzie, bo w o d a była ostatnią uciecz-ką, ostatnim schronieniem, dłubanka zaś ostatnią r z e c z ą, którą kochał... Wycio-

Page 311: Naszyjnik z wilczych zębów

311

Naszyjnik z wilczych zębów

sany przed 50 laty, jeszcze w czasach, gdy w Pokopiach szumiał zielony bór, jeszcze w latach młodości, statek ten, ten wierny przyjaciel samotnie czekał całymi nocami na kroki Jakuba, z upływem czasu doczekać się mógł coraz rzadziej... I wiadomość, że Jakub przyciągnął dłubankę pod dom Ewy, była znakiem, że wszystko się skoń-czyło... już wtedy, otrzymawszy tę wiadomość, Tadeusz zrozumiał, że n i c już nie wiąże Jakuba z ziemią, pojął, że stryj się pożegnał. Z nikim tą myślą się nie dzielił, nawet z ojcem, ale wiedział: wszystko. Koniec.

Jeszcze rok przed śmiercią Jakuba chciał Tadeusz pojechać do Pokopiów i po-prosić stryja, żeby ten oddał mu dłubankę, ale nie odważył się, może miał jesz-cze słabą nadzieję, że pewnej pięknej czerwcowej nocy Jakub zaciągnie łódź nad jezioro?.. Ale stryj już był postanowił. Pił nie trzeźwiejąc, nie przytomniejąc, jak w strasznej pustyni do studni przypadłszy... przepił wszystko, nawet maszynkę do szycia matki, Ewy Marii, stareńkiego „Singera”...

Po pogrzebie poszedł do stodoły i tam, w ciemności, pod posieczoną przez szczury słomą, sianem i paździerzami zobaczył dłubankę. Zbliżył się jak ocza-rowany, bo łódź wydała mu się ż y w a. Odkopał słomę, siano, wszedł do łódki, usiadł na ławeczce i... wypłynął... był wczesny czerwcowy ranek, i pączki lilii tyl-ko się otwierały, słońce wschodziło ciężkie jak z żelaza, jak z kowalskiego ogni-ska, kapiące rozpalonym metalem... płonęło na horyzoncie pasmo lasu... opłynął wyspę Sanklera, raz, drugi, wysiadł na brzeg, spróbował znaleźć swoją kryjówkę z tamtych dni, nie znalazłszy, spróbował wejść na dąb, gdzie na grubym konarze miał kiedyś punkt obserwacyjny, ale się nie wdrapał, nie potrafił, nie umiał, nie wiedział, od czego zacząć, tylko podrapał dłonie o korę, zranił się w rękę, posie-dział na pustej wyspie, wrócił do łodzi i z rozpędu wpłynął głęboko w zarośla skrzypu, wtedy położył wiosło i sam się rozciągnął na dnie łódki... i wtedy usłyszał pieśń... rozlegała się pod niebem, w sośniakach, niosła się ponad górami, pluskała w jeziornych falach, szumiała w zaroślach skrzypu i zawracała kręgami, kręgami, kręgami... „W Ogroooodzieee Oliiiwnyyym...”

Siedząc w dłubance, w półmroku stodoły, Tadeusz postanowił, że zabierze łód-kę do Wilna – postawi na jakim polnym kamieniu pod oknem pracowni, niech to będzie pomnik, wspomnienie po Jakubie. O swoim postanowieniu nie powiedział nikomu. Po powrocie do Wilna snuł plany, jak trzeba będzie łódź transportować – czy pędzić ciężarówkę z Wilna, czy spróbować się dogadać z szoferem z „kałkozu”. Postanowił, że najlepiej będzie dogadać się na miejscu, kierowca pomoże załado-wać, wiedział, jaka ciężka jest ta dębowa dłubanka, choć już nadgniła, próchnieją-ca. Kiedyś przywiózł spory polny głaz, ociosał go nieco po bokach i postawił pod oknem. Patrząc na piedestał pomnika, wyobrażał sobie długi, długi, skrzydlaty, jakby lecący statek o doskonałych kształtach...

Do miasteczka dotarł już po południu. Pokręcił się koło kancelarii kołchozu, poszedł do garażów. Wokół ani żywej duszy. Usiadł na jakimś żelastwie i zaczął czekać. Garaże stały na miejscu byłej Dąbrowy. To tu dzieci pędzały w tamtych czasach rypkę, tu młodzież tańczyła na wieczorkach, tu rozciągał ciężkie miechy

Page 312: Naszyjnik z wilczych zębów

312

Leonardas Gutauskas

harmonii, tu na wierzchołkach trzech dębów były gniazda bocianie... Rozglądał się, jak nie swoimi oczyma widział zniszczony, wycięty dębniak, kupy rdzewiejące-go żelastwa, kałuże smarów, głębokie ślady traktorów...

Ujrzawszy nadchodzącego człowieka, wszystko już miał postanowione. Trak-torzysta go nie poznał, a przypomniawszy powiedział: Ale i biały... jak Jakub... Uradzili, że we dwójkę załadują dłubankę i powiozą... Tak. Powiozą nad jezioro – tak postanowił. Nie do Wilna. Nad jezioro.

Podnosząc koniec łódki, traktorzysta aż stęknął: Ale i ciężar, zdaje się, sucha, wy-schnięta, a jaka ciężka, jak ołowiem nalana. Tak, odpowiedział Tadeusz, to były dęby, w wodzie dąb tylko twardnieje, i ja słyszałem, potaknął traktorzysta, że w wodzie dąb nie gnije, staje się jak żelazny, a po co ją wieziesz nad jezioro? zapytał nagle, ryby łowić będziesz? teraz na jeziorze zabronione, tu tylko panowie z Wiłkomierza ryby łapią, nad Rzeszanką łaźnię postawili, jak to? wykrzyknął, nad Cedronem? taaak, uśmiechnął się traktorzysta, a co im ten Cedron, et, rzeczka i wsio...

Ja, powiedział Tadeusz, spróbuję się z władzami w rejonie dogadać, może po-zwolą mi niedzielami popływać, wiesz, to jezioro dla mnie swoje, tyle nocy na nim spędzonych... wiem, jak nie wiedzieć, Jakub sławny był kłusownik, innego takiego nie było, wiem, pamiętam... to popływać, jak mówisz, może i pozwolą, może to-bie, człowiekowi miastowemu, a jeszcze książki, słyszałem, piszącemu, i pozwolą, pewnie, no to w którym miejscu spuszczać będziemy?

Spuścili przy ścianie trzcin, gdzie się kończy twardy grunt i zaczyna jeziorna łąka. Po wydeptanej kiedyś ścieżce nie zostało ani śladu, ale Tadeusz mniej więcej pamiętał to miejsce, podciągnęli więc obaj dłubankę do wody. Na wodę sam ze-pchnę, dziękuję, ile jestem wi... śmieje się, ja nie za pieniądze, to w pamięć po Ja-kubie... no, zostajesz czy jedziemy? zostanę, powiedział, jeszcze tu pobędę, wiesz, miastowemu jezioro, woda to rzadka rzecz...

Zostawszy sam, Tadeusz siadł na krawędzi łódki i długo, długo tak siedział. Patrzył na jezioro, w jeden punkt na jeziorze, na wyspę Sanklera. W pewnej chwili wydało mu się, że widzi most, po którym z dworskiego pałacu idą panienki w bia-łych sukniach, z parasolkami od słońca w ręku. Widok ten jednak mignął tylko w oczach i znikł...

Słońce chyliło się już ku wieczorowi. Trzeba było się śpieszyć. Zepchnął łódkę na wodę i wtedy przypomniał, że nie ma wiosła, rozejrzał się, poszperał w trzci-nach (może w nadziei znalezienia straszaka?), niczego nie znalazł, wsiadł do łodzi i dłońmi dłońmi dłońmi dłońmi lewą prawą lewą prawą jak kurka wodna łapkami dopłynął do wyspy. Wylądował na Sanklerze już o zmroku. Wysiadł z łódki, wy-ciągnął ją na brzeg i usiadł – chciał złapać oddech, rozprostować grzbiet, posie-dział, legł na wznak, rozrzucił na boki ręce i zamknął oczy... zerwał się wiaterek, zaszumiał w uschniętymi sęczkami dzikiej róży... Rosa canina, szepnął, Rosa ca-nina, dzika różo moja, opuszczony jestem w rybich oczach, wbity w muł jak imię w czoło świata... Rosa canina, dzika różo moja... tylko sam koniec wspomniał, a przecież tak niedawno napisał ten wiersz... czuje, jak uszy głuchną, jak ślepa cisza

Page 313: Naszyjnik z wilczych zębów

313

Naszyjnik z wilczych zębów

kładzie się na uszy, uciska głowę, i już nic nie pamięta, żadnej przeszłości, żadnego głosu, tylko ciszę...

Otwarłszy oczy, widzi pierwsze gwiazdy, zawisły nad pasemkiem lasu księżyc, podobny do noża, do chlebnego noża, którym przez tysiąclecia bochny chleba kra-jano – dlatego taki dumny ten kawał żelaza, co leży wysoko na stole koło domu na niebie na stole babuni pod domem, ten nóż... nóż, szepcze, ale siada, dłońmi czoło, oczy przeciera, wstaje, podchodzi do łódki, chwyta za łańcuch i ciągnie, ciągnie, wlecze po trawie, już rosa wypadła, więc ślizga się, jedzie, płynie dłubanka, taka lekka, nieważka, jak czarna kosteczka, a ja tylko pies, co kosteczkę tę wlecze, wcią-gnąwszy na pagórek, rzuca się w zarośla szypszyny, łamie suche gałęzie, gałązki, trafia się i zieleńsza, ale stara się suche, tylko suche, szepcząc ciągle rosa canina, dzika różo moja, łamie i nosi, i łódkę obkłada, pięknie pochowam, powtarza, pięk-nie pochowam, już łódki nie widać – tylko góra dzikiej róży nad łodzią... klęka i dostawszy zapałki próbuje zapalić gałązkę...

Ach, jak żałuje szypszyna Jakubowej dłubanki, szepcze patrząc, jak niechętnie przyjmują ogień gałęzie, jakby odepchnąć chciały – ogień to naciera, to znów od-skakuje, nie ośmiela się zębów wpić, coraz głębiej i głębiej w bezładny stos gałęzi przenika, i Tadeusz rozumie, że płomień zwycięży...

Odstąpiwszy dalej, odszedłszy na stronę, siada, opiera się plecami o pień dębu i patrzy... i taki go żal ogarnia, że niczego, niczego nie szkoda, a zdawało się, że wszystkiego będzie szkoda, dzieciństwa, młodości, Jakuba i dłubanki... ale nicze-go nie szkoda, nawet płakać nie umie, tylko patrzy, tylko obserwuje, jak płomień ogarnia jak zwęgla i niesie unosi i niesie porywa... i nagle z ognia jak ogromna czar-na ryba płonąca ON się wynurza, wzlatuje ku górze i płonąc kręgi ogniste zatacza, wciąż krąży i krąży wokół wyspy Sanklera wciąż wyżej i wyżej i płonie jak ptak na obrazie Salvadora Dalego wciąż krąży i krąży w wirze straszliwym w oczach Edga-ra Poe coraz wyżej i wyżej jak widzenie a wyspa pogrąża się cicho i tonie i dziecko unosi na dno do studni głębokiej dziecko krzyknąć by chciało lecz nie może tylko woda tylko mrok zielonkawy... dokoła... Rosa canina, dzika różo moja... on się w krąg wciąż unosi jak pyłek płonący już pod niebem nieważki i sypią się szyby kościelne i witraże pękają i dzwon się urywa i gwiazdy spadają i księżyc jak nóż przełamany do wody upada i dąb wali się wali...

... widzi jastrzębia – ten jak punkt nad nim zawisł, ani piórkiem nie ruszy, to jastrząb – tak mówi, jastrząb wisi jak kropka, jastrząb... ja... rozgląda się – wokół tylko woda, mgła i woda – ani brzegu, ani miasteczka na wzgórzu – mgła i woda... jastrząb zaczyna machać skrzydłami, wisi na jednym miejscu i macha, poruszone machaniem skrzydeł powietrze dociera do twarzy, do czoła... to jastrząb, powta-rza, on chce oczy wydziobać... chwyta gałązkę i próbuje ptaka odpędzić, ale ja-strząb wisi, jakby był przybity, wpatruje się i widzi: naprawdę przybity gwoździem przez pierś, ptak do nieba przybity... ten gwóźdź... ja... gwóźdź... trzeba by wleźć na dąb – może bym dosięgnął, myśli... ten gwóźdź... chciałby z ziemi się poderwać, ale nogi nie słuchają...

Page 314: Naszyjnik z wilczych zębów

314

Leonardas Gutauskas

Musiałem stracić przytomność, szepcze po dojściu do siebie, czuje, że cały pło-nie, chyba jestem chory... wstaje, podchodzi do kupki popiołu, grzebie patykiem, znajduje łańcuch, podnosi i opasuje się nim. Patrzy na popiół i rozumie, że niczego już mu nie szkoda, niczego. Wstaje i mówi ze smutkiem: I jak nie pomyślałeś, że nie będziesz miał czym wrócić? Wierszokleta, bałwochwalca, świętokradca... Nie czuje, jak zaczyna brnąć przez wodę, głębiej, coraz głębiej, oto woda już sięga szyi, wtedy odpycha się nogami i płynie... powinienem dopłynąć, nieraz przecież prze-pływałem... tylko nie w ubraniu... bez łańcucha... bez żelastwa...

Dziś, odwiedziwszy Tadeusza w pracowni, uważnie się rozejrzawszy, przejrzaw-szy kolekcję krowich kręgów, które nazywa zastępami anielskimi (naprawdę po-dobne do aniołów, wszystkie takie same, jak tamte kręgi końskie, w powojennych czasach z dołów po kartoflach wyciągnięte), rzuciwszy okiem na figurki drewnia-nych bożków, możemy zobaczyć zardzewiały łańcuch. Wisi przybity do ściany, łukiem wygięty, z jednego końca – kłódka. Jeśli popatrzymy uważnie, poznamy ten sam „leńciug” z Jakubowej dłubanki (ludzie z Wieprzów do dziś nazywają łańcuchy leńciugami). I nic w tym dziwnego, przecież rozstaliśmy się z Tadeuszem właśnie tamtego ranka, kiedy, przepasany tym łańcuchem, płynął z wyspy San-klera na brzeg. Wszystko jest tu proste: płynął i dopłynął. Nie śpieszmy jednak z wnioskami. Pływał i dopływał, jak kurka wodna łatwo brzeg osiągał Tadziunia, dziecko Ewy Marii, nie Tadeusz, nie posiwiały pacykarz. Dla tamtego z brzegu na wyspę i z powrotem bez odpoczynku przepłynąć, bez wychodzenia nawet na brzeg dla złapania tchu, to była betka. Ale dla Tadeusza, który już dawno przez wszystkie swoje biedy prace książki obrazy i picie, picie nawet kolor jeziora zapo-mniał, który już sto lat nie pływał, pokonać odległość od wyspy Sanklera do brze-gu – to to samo, co ocean przepłynąć, a może nawet jeszcze trudniej. Prawda, pół drogi już przepłynął. To prawda. Chwała mu i za to! Ale została druga połowa. Już nie do pokonania, nie do przepłynięcia... żeby nie starowier Spiwak, który tamtej nocy dziwny blask nad wyspą Sanklera zobaczył, wsiadł do swojej dłubanki i przy-płynął, w trzcinach się ukrył i wszystko widział, tylko się bał do jakiegoś „duraka” podpływać, nad ranem zobaczył wchodzącego do wody siwego człowieka, sam nigdy pływać nie umiejąc (jak i Jakub), stary zaczął podejrzewać coś niedobrego, więc po cichu, za trzciną, za ajerem się kryjąc, pilnował płynącego... Spiwak wycią-gnął Tadeusza, kiedy ten już rybią mową przemawiać zaczął...

I jeżeli kiedyś ujrzymy niechcący, jak Tadeusz wywodzi na kopercie „Wieprze”, możemy być pewni, że to list do rybaka Spiwaka (dziś już 90 lat ma stary), bo niko-go więcej w tamtych stronach nie zostało: ani Ewy Marii, ani Jakuba, ani Zabelki, ani dłubanki, w której dziecko pierwszy raz dookoła słońca opłynęło, kręgiem wokół krwawego powojennego ogniska... zostały tam tylko

płot dla ludzi i Dusza ogromna jak jodła i oko wiatru, które wiedzie ociemniałych

Page 315: Naszyjnik z wilczych zębów

315

Naszyjnik z wilczych zębów

przez umarłe płótno Bruegla wyciągnij jednak ręce i zrozumiesz: przed oczami – pustka i połamane spalone krz yże i kamienie kamienie kamienie...

Przeczytawszy te napisane owej pamiętnej nocy na wyspie Sanklera słowa, ujrzy-my czerwcowy wieczór, kuchenkę Ewy Marii, dziecko, siedzące na niskim zydelku przed otwartymi drzwiczkami płyty: patrzy w ogień i ująwszy w obie dłonie alu-miniowy kubek pije ciepłe jeszcze kozie mleko, i wtedy usłyszymy czyrrrrrrrrrrrrr-rkszt... czyrrrrrrrrrrrrrrrrkszt... – to świerszcze: odrywają się od sufitu izby i jak bezcielesne duszki lecą trzepocząc w blasku ognia i... spadają... do... mleka...

1986-1989

Page 316: Naszyjnik z wilczych zębów
Page 317: Naszyjnik z wilczych zębów

SPIS TREŚCI

Część pierwsza ......................................................................................................... 5

Część druga .......................................................................................................... 157

Page 318: Naszyjnik z wilczych zębów