23

Futbol i cała reszta

Embed Size (px)

DESCRIPTION

ilku chłopców nieprzytomnie zakochanych w piłce. Dwadzieścia lat przyjaźni w zmieniającej się Polsce. Słodko-gorzka autobiografia pokolenia dzisiejszych 30- i 40-latków Dzieciństwo jest łatwe. Wiosną, latem i jesienią trzeba wygrać jak najwięcej meczów, by zimą mieć o czym opowiadać. Ale nadejdzie czas trudniejszych starć: o przetrwanie, związki, pracę. Do tego wyścigu szczurów dzieciaki z PRL-owskiego blokowiska nie startują z pole position, choć z ważną zasadą podwórkowego kodeksu we krwi: przetrwają tylko najsilniejsi.

Citation preview

Page 1: Futbol i cała reszta
Page 2: Futbol i cała reszta
Page 3: Futbol i cała reszta

FUTBOLI CAŁA RESZTA

Page 4: Futbol i cała reszta
Page 5: Futbol i cała reszta

FUTBOLI CAŁA RESZTA

Przemysław Rudzki

Kraków 2015

Page 6: Futbol i cała reszta

Futbol i cała reszta

Copyright © 2015 by Przemysław RudzkiCopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015

Redakcja – Joanna MikaKorekta – Kamil Misiek / Editor.net.pl

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna PelcOkładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografie na I stronie okładki – tuk69tuk / fotolia.com; Tomislav / fotolia.com; sinusvelle / fotolia.com

Fotografia na IV stronie okładki – skynet / fotolia.com

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana

ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub

magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015ISBN: 978-83-7924-432-4

NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl

www.wydawnictwosqn.pl

DYSKUTUJ O KSIĄŻCE /WydawnictwoSQN

/WydawnictwoSQN

/SQNPublishing/

/

/

N

Szukaj naszych książek również w formie

elektronicznej

k eej

Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.

Page 7: Futbol i cała reszta

Kumplom. Tym, którzy wytrwali, i tym, którzy odeszli

To takie dni zasługują na epilog, wiesz?Na takie dni postawisz swój ostatni bilon.

Takie dni są heroiną, ciężko schodzi,ale daje paliwo, by pędzić dalej Ósmą Milą.

Eldo, Miasto Słońca

Page 8: Futbol i cała reszta

Niewiele istnieje światów, w których niegrzeczni chłopcy mogą się stać idolami inteligencji, a  ci z  dobrych domów wielbieni są przez rzezi-mieszków. Futbol – nic innego tak nie łączy i dzieli zarazem. Futbol, najpiękniejsze słowo świata. Bez niego cała reszta byłaby niczym.

Page 9: Futbol i cała reszta

9

PROLOG

TYLE LAT WCZEŚNIEJ, ŻE MOŻNA ZAPOMNIEĆ

Jesteśmy tutaj, ale tak naprawdę nikt nas nie widzi. Rzec można: utknęliśmy i na starcie mamy koncertowo przejebane. Dla świata

po prostu nie istniejemy, a to nie jest przyjemne. Dzieci z małych mia-steczek pogrążone są w zapomnieniu.

Pod niebem szarym od sadzy kopiemy piłkę o ścianę azbestowego bloku pokrytego blachą falistą, co sprawia, że całe osiedle zdaje się wpadać w psychodeliczny rezonans. Zdzieramy kolana do krwi, bru-dzimy ubrania, które nasze mamy wypiorą później w pralkach marki Frania. Nosimy te same za duże swetry, z tego samego sklepu, blaszaka wyrastającego jak iluzja luksusu w centrum naszego niebytu.

Nasi ojcowie, górnicy, wykonują te same prace, a babcie mają takie same domy na wsiach. Wzdychamy do tych samych rzeczy material-nych o kształcie, którego nie potrafimy nawet poczuć, nazwać i opisać. Śnimy o dorosłym życiu, które kiedyś pozwoli nam się stąd wyrwać. Jeden z nas po osiągnięciu pełnoletności wypowie zdanie, które bardzo długo będzie rozbrzmiewać echem na osiedlu: „Osiemnastka – praca, kasa, pan samego siebie”.

Jesteśmy nieświadomi istnienia innych galaktyk. Wiedziemy tutaj szczęśliwy żywot jak hobbici w  Shire. Marzymy o  puszce po piwie, której jeszcze nie mamy w  kolekcji puszek po piwie, ale spokojnie, znajdziemy ją w kontenerze na śmieci za jednym z katowickich hoteli,

Page 10: Futbol i cała reszta

10

podczas jednej z egzotycznych wycieczek czerwonym ikarusem numer 61 albo 159 albo na czeladzkim wysypisku śmieci obok cmentarza. Pi-szemy listy do zagranicznych klubów z prośbą o zdjęcia drużyn z auto-grafami piłkarzy, chcemy grać w Bayernie i kupić za to dom rodzicom. Pragniemy zebrać jak najwięcej historyjek z gum Donald, poczuć smak mandarynek w święta i dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda banan. Tęsknimy za lepszym życiem, choć nie wiemy, że najlepsze właśnie się dzieje, tu i teraz, a kiedyś, w odległej przyszłości, tęsknota będzie mieć kierunek odwrotny.

Jest rok 1984, ale to nie Orwell. Otacza nas świat pełen kolorów, wypełniony beztroską czułością zaklętą w wizytach u babci, wyjazdach na ryby z dziadkiem i w meczach, dziesiątkach meczów. Wkrótce bę-dziemy jednak każdego dnia rozgrywać te dużo ważniejsze: o przetrwa-nie, związki, pensje, coraz większe mieszkania, szybsze samochody. Ich tempo będzie szalone, a  końcowy wynik odgadłby tylko wariat, bo jedno jest pewne  – do tego popierdolonego wyścigu nie startujemy z pole position.

Przed blokiem dziewczyny grają w gumę i siedząc na ławkach, je-dzą lody, ale zaraz będą robić lody bez gumy. Będą grube, będą miały dzieci z tymi, z którymi za nic w świecie nie chciały ich mieć. Tymi, którzy szarpali je za włosy na długich przerwach, a w szkolnych szat-niach wkładali ręce pod bluzki, próbując wyczuć rosnące piersi i do-prowadzając do płaczu. Staną się brzydkie, nijakie, zleją się z  całym tym tłem – żywopłotem, krawężnikiem i śmietnikiem, będą jak stary samochód stojący na cegłach, bez silnika, bez lakieru, bez przyszłości. Jak szary blok, obok którego przechodzisz bez emocji. Będą matkami, które same są dziećmi, bez jakichkolwiek szans na to, by ich synowie i córki stały się kimś lepszym niż one. Ale to wszystko ich nie skrzyw-dzi, ponieważ prawdopodobnie nigdy nie dowiedzą się, że istnieje lep-sze życie.

Ale teraz? Teraz ich widok wydaje nam się najpiękniejszym kraj- obrazem świata i przyprawia o dreszcze. Kupujemy im lody pistacjowe

Page 11: Futbol i cała reszta

11

w plastikowym pudełku, polo-coctę i  żółte napoje w woreczku, któ-re wyglądają jak stary mocz. Nosimy ich ciężkie kolorowe tornistry i błyszczące w słońcu worki na buty. Chcemy ich takimi, jakie są, lecz nie wiemy, jak to zrobić. Wstydzimy się ich, a one nie zwracają na nas uwagi. Musimy w pocie czoła zapracować na ich spojrzenia, zmężnieć, dorosnąć, coś udowodnić, ale w tej chwili nie mamy pojęcia, jak tego dokonać.

Na naszych klatkach schodowych czuć wymieszane zapachy kotle-tów mielonych, zup pomidorowych, wątróbek, a w każdą niedzielę ro-sołu i kurczaka. Za tymi samymi drzwiami są prawdziwi ludzie, blisko siebie, na dobre i na złe. Mają te same meble, z tych samych sklepów meblowych, ich synowie trzymają pod łóżkami te same piłki biedronki, w piwnicach – te same rowery, które czasem nie przetrwają do rana, zwłaszcza gdy złodziejaszek Kermit akurat jest na wolności.

Jesteśmy jak odlani z jednej formy. Mała enklawa, kurewska Chiń-ska Republika Ludowa przeniesiona na polski grunt. Zimą zjeżdżamy na krótkich plastikowych nartkach i sankach z górki w parku, budu-jemy coraz większe skocznie, jesteśmy Ernstem Vettorim, Vegardem Opaasem i Jensem Weissflogiem, a latem – wiadomo, stajemy się opę-tani przez futbol. Gramy dwóch na dwóch, trzech na trzech, dziesię-ciu na dziesięciu. Pijemy wodę z hydrantu, kradniemy śliwki, gruszki, jabłka z działek, jesteśmy Zbigniewami Bońkami, Dariuszami Dzieka-nowskimi, Włodzimierzami Smolarkami. Krzyczymy do siebie: „Nie siedź na piłce, bo zrobi się jajo!”. Wdajemy się w bijatyki, oszukujemy bezustannie w czasie meczów, ale tak naprawdę kochamy się wszyscy miłością szaloną, czujemy związani ze sobą niewidzialnymi nićmi ma-łomiasteczkowej egzystencji i potem zawsze „dajemy sobie na zgodę”.

Biegamy brudni od kurzu i  ziemi, czasem głodni, chce nam się pić, ale kto by się tym przejmował? Jesteśmy jedną wielką rodziną, choć z  innych matek i  innych ojców. Jest nas cała armia, wszystko mamy za nic. Gramy wszędzie: na żwirowym boisku, które nazywa się „hasiok”, choć mówimy na nie „hasiak” – to nasza, zagłębiowska,

Page 12: Futbol i cała reszta

wersja. Na basenie, czyli wielkiej połaci zieleni, naszym małomiastecz-kowym hyde parku, możemy zrobić sobie tyle boisk, ile dusza zapra-gnie. W parku, gdzie każda polana, a  jest ich kilka, to Camp Nou, Estádio da Luz, Santiago Bernabéu i  San Siro, rozgrywamy własne finały europejskich pucharów i  mundialu. Od świtu do zmierzchu. Całe hordy rozwrzeszczanych, złaknionych ruchu, nieokiełznanych źrebaków. Biegamy za piłką do utraty tchu, dopóki zapadnie zmrok albo nie zabrzmi okrzyk z jednego z okien. To nasze mamy każą wracać do domu. Kiedyś uciekniemy im tak daleko, że żaden krzyk nie będzie już słyszalny. Ale dzisiaj, na szczęście, nie musimy o tym myśleć. Liczy się tylko futbol.

Page 13: Futbol i cała reszta

PUCHAROWA ŚRODA

1982 Rok, w którym Polska wygrywa z Francją

i zostaje trzecią drużyną świata.

Kilku chłopców z małego miasteczka nieprzytomnie zakochuje się w futbolu

z całkiem różnych powodów. Lekcja numer jeden: wszyscy

faceci są tacy sami. Widzew jest najlepszy.

Page 14: Futbol i cała reszta

14

Za mało stacji benzynowych. Za mało benzyny. Za mało kiełbasy i za mało chleba – każdemu wolno kupić tylko dwa bochenki. Za

mało ubrań w sklepach, co sprawia, że wszyscy jesteśmy tacy sami – tak chyba wygląda idealny socjalizm. Za mało metrów kwadratowych, bo tylko szczęściarze mają własne pokoje, i za mało kakao, bo nie każ-dy ma rodzinę w RFN.

Ola Daszewska, najbardziej światowa pięciolatka, jaką znamy, cza-sem pyta szeptem, czy nie chcemy trochę nesquika. Przynosi go w wo-reczku, jakby przemycała drogocenny brązowy narkotyk, i  skrycie, pod stołem, dosypuje szczęśliwcom do kubków bez ucha, które parzą w palce. Smród przypalonego mleka unosi się w powietrzu, wypełnia-jąc każdy zakątek obitej boazerią świetlicy. Kucharka, pani Honorata, pilnuje, żebyśmy wszystko wypili do dna i zjedli do wylizanego talerza, ale choć próbuje robić groźne miny, na pierwszy rzut oka widać, że to dobra kobieta i muchy by nie skrzywdziła.

Za mało jest niemal wszystkiego, ale na szczęście nie wiemy, że może być tego więcej, co pozwala nam spać spokojnie. Mamy po pięć lat i  nie obchodzą nas podziały na klasy społeczne, nie wiemy, kto donosi, kto jest partyjniakiem, a kto bumelantem. Kto pędzi bimber i sprzedaje na melinie, a kto zdradza żonę, bo nie wiemy, co to zdrada. Nie mamy pojęcia, gdzie można kupić taniej cukier, a  gdzie rzucili pomarańcze. Nie rozumiemy, dlaczego jest godzina policyjna, kto za-rządził stan wojenny, czemu generał Jaruzelski chodzi za dnia w oku-larach przeciwsłonecznych, nie znamy przekleństw, nie przewidujemy upadku komuny, skoku Wałęsy przez płot i  rządu Mazowieckiego. Wolność, jaką dostaliśmy, teraz zupełnie nam wystarcza.

Śnieg pada już od dwóch dni. Nie licząc kilku godzin przerwy, tam, w zasnutym ciężkimi stalowymi chmurami niebie, pracownicy fabry-ki bieli harują na trzy zmiany, produkując miliardy wielkich płatków, które zasypują cały obszar miasteczka. Spadają na park Prochownia,

Page 15: Futbol i cała reszta

15

dziurawą trasę nazywaną przez miejscowych „wycieczkową”, którą każdego dnia podąża autobus numer 723, na cmentarz komunalny, zapyziałą pętlę tramwajową, na „Cambridge”, jak mieszkańcy nazywa-ją jedną ze szkół zawodowych. Na Wylewy, czyli dwa śmiesznie małe akweny, na rzekę Brynicę i  wysypisko śmieci. Na osiedle Auby, na-zwane tak na cześć przyjaźni z małym francuskim miasteczkiem, ulicę 17 Lipca, całą dzielnicę Piaski, czyli kilka bloków i trochę pól ciągną-cych się po horyzont. Na górę Borzecha, co sprawi, że zaraz będzie się na niej roić od sanek, lecz minutowy zjazd to żadna wielka atrakcja.

Biały jest stadion pierwszej drużyny miejscowego klubu, czyli MCKS, i  biały jest ten, na którym mecze rozgrywają rezerwy. Cała biała jest szkoła podstawowa numer pięć, jedna z siedmiu w mieście. Białe familoki z ulicy 3 Kwietnia wyglądają tak uroczo, gdy zapalają się latarnie. Aż trudno uwierzyć, że w ich wnętrzach często rozgrywają się dramaty. W ogóle biały puch jest cudowny, bo nie widać psich gó-wien i innych małych czy dużych problemów. Biała Czeladź to piękna Czeladź.

A gdyby teraz było lato? Myśl o słońcu pozwala przetrwać parszy-wy zimowy czas, zapomnieć o mrozie i wietrze, który wieje ci prosto w oczy. Gdyby było lato, zobaczylibyście na drzewie Kunę. Siedziałby pewnie na samym jego czubku, nie wiedząc, biedaczysko, jak zejść. Nigdy nie ma problemu ze wspinaniem się po gałęziach, co parę razy uratowało mu skórę, gdy podkradał śliwki i czereśnie na działkach lub na plebanii. Ci, którzy chcieli go schwytać, nie byli w stanie wspiąć się na drzewo, a Kuna jest taki, że może sobie siedzieć i siedzieć, póki ten, kto chce go dopaść, nie odpuści i sobie nie pójdzie. Gdzieś tam na czubku drzewa jego ruda czupryna mieni się w słońcu jak nieosiągalny szczyt górski.

Gdyby więc było lato, zobaczylibyście, jak Kuna trzęsie gałęziami, a inni zbierają owoce, żółte śliwki mirabelki albo niedojrzałe gruszki, które wcale nie chcą się odczepić od gałęzi. I kiedy Kuna wreszcie ja-kimś cudem zejdzie na ziemię, już nic dla niego nie zostanie.

Page 16: Futbol i cała reszta

16

Kuna ma na imię Franek. Choć ma tylko pięć lat, na podwórku często można go zobaczyć bez opieki. Mieszka z mamą i tatą na końcu ulicy, ale oni ciężko pracują i wtedy Kuną musi się zajmować babcia, lecz babcia ma swoje sprawy, więc Kuna uczy się życia bez instrukcji obsługi. A lekcje, które go czekają, będą czasem bardzo bolesne.

Gdyby było lato, Kuna, czyli Franek Zawojski, zapewne czekałby, aż mieszkający w bloku po drugiej stronie ulicy piegowaty chłopiec z jasnymi włosami i kolorowym tornistrem będzie wracał z przedszko-la pomarańczowym fiatem 125 p. Kuna zazwyczaj wie, gdzie są kon-fitury, a  ten dzieciak z naprzeciwka ma nową piłkę biedronkę, białą w czarne łaty. Z daleka futbolówka wygląda cudownie, gdyby jednak przyjrzeć się bliżej, łatki są już mocno poszarpane od grania na asfalcie. Cóż, chłopiec z fiata zna się na rzeczy i nie wozi piłki od parady.

Kuna zastanawia się, dlaczego jasnowłosy przybysz nie chodzi z nim do przedszkola. Już wkrótce dowie się, że ten właściciel najlep-szej piłki, jaką Franio widział w życiu – a właściwie jedynej prawdziwej piłki, jaką widział – przeprowadził się tutaj niedawno z innego miasta i dołączy do jego grupy od początku nowego roku szkolnego.

Kuna nie ma pojęcia o  futbolu, ale chętnie przejąłby magiczny przedmiot od chłopca z pomarańczowego fiata 125 p i pobiegł z nim do parku, gdzie kilka polan pokrytych trawą aż się prosi o kopanie takiej piłki. Czuje podskórnie, że byłby w tym dobry. Futbol nie może być przecież trudniejszy niż wchodzenie na drzewa, prawda?

***

Zimą Czeladź zdaje się kurczyć, staje się jeszcze mniejsza, do tego stop-nia, że potężny, stary, przepiękny kościół mocniej dominuje nad okoli-cą. Miasteczko wygląda tak, jakby większość mieszkańców je opuściła, bojąc się jakiejś zarazy. Przypomina komiks science fiction, w którym Czeladź mogłaby wrócić do starej łacińskiej nazwy Cheladiz i być ide-alnym tłem dla starć dzielnych wojowników z potworami.

Page 17: Futbol i cała reszta

17

Park Grabek pustoszeje, pijacy chowają się po klatkach schodo-wych, szukając ciepła, ludzie przemykają do domów, brnąc przez zaspy, których nie da się usunąć. Szyb wydobywczy Julian wyrasta dumnie ze śniegu, kopalnia Czerwona Gwardia przestaje być taka ponura i groź-na, kiedy czerń kontrastuje z bielą, choć do najweselszych ten widok również nie należy. Szkoda tylko tych wszystkich najpiękniejszych miejsc pokrytych białym puchem aż do wiosny: figury Jana Nepomu-cena, kapliczki przydrożnej z figurą Chrystusa Salwatora przy Wojko-wickiej czy kamiennego krzyża przy Bytomskiej. Minus dwadzieścia osiem stopni, okropna pora. Tylko myśl o lecie rozgrzewa serca.

Więc jak jest tu latem? Otóż latem możecie zobaczyć, jak dwaj kil-kuletni chłopcy na placu zabaw przed blokiem ciągną z wielkim tru-dem dwie huśtawki wahadłowe, tak zwane koniki, by zrobić z nich bramki. To Piaski, część Czeladzi. Nie ma chyba nic gorszego niż dziel-nica czegoś, co samo w sobie jest tak małe, że świat kompletnie tego nie zauważa. Typowa górnicza osada, jakich w  tym miejscu od dzie-siątków lat narosło bez liku. Niemcy szukali tutaj węgla, ale to było dawno temu. Teraz Piaski tętnią życiem, słupki wyżu demograficznego strzelają w górę.

Bloki, przed którymi chłopcy mocują się z huśtawkami, powstały na początku lat osiemdziesiątych. Budynki są cztery, ustawione w jed-nej linii, i tworzą dość prostą strukturę: pierwszy przylega do boiska treningowego rezerwowej drużyny MCKS Czeladź, drugi do parku, z trzeciego są najlepsze widoki – na park i jednocześnie stadion rezerw MCKS – a czwarty zdaje się odrębnym światem. Całość domyka naj-większy familok z czerwonej cegły z dużymi oknami.

Krzyś Wolski mieszka w trzecim bloku i obserwuje teatrzyk rozgry-wający się cztery piętra niżej. Huśtawki przesuwane po parkingu, któ-ry w następnych latach będzie stopniowo zapełniał się coraz większą liczbą sprowadzanych z zagranicy samochodów, wydają nieprzyjemny dźwięk i zakłócają panującą na osiedlu monotonię. Jednak każda, naj-mniejsza nawet historia, jaką można obejrzeć z okna, jest w małym

Page 18: Futbol i cała reszta

18

miasteczku atrakcją najwyższej jakości. W takich miejscach jak Piaski o największej nawet bzdurze rozmawia się później całymi dniami, roz-biera się ją na czynniki pierwsze i  nadaje rangę istotnego zdarzenia. Historia żyje aż do następnego nieistotnego zajścia. Że ten to, a tamta tamto, i tak dalej.

Dwaj mali chłopcy mocujący się z huśtawką – dobre i to, kiedy nic się nie dzieje w upalny dzień. Krzyś, filigranowy, cherlawy blondynek z  piegami, prosi mamę, żeby poszli na podwórko, po czym szybko dołącza do dwóch nieznanych mu chłopaków. Wie doskonale, że nie może pójść tam z pustymi rękami, nie mieć im niczego do zaoferowa-nia, bo wtedy nie przyjmą go do siebie. Dlatego zabiera ze sobą piłkę. Białą w czarne łatki. Swój największy skarb, nieco już zdarty od gry na asfalcie, ale tato powiedział, że „piłka jest od grania”, i w ogóle nie ma pretensji o to, że chłopiec kopie, gdzie popadnie.

Ci dwaj witają go nieufnie. Jeden z  nich, wyglądający jak Tytus z komiksów Papcia Chmiela, ma czarne, gęste, kręcone włosy i śniadą cerę oraz zawadiackie spojrzenie. Przypomina też nieco skurczoną wer-sję Diego Maradony i gdyby przemówił w obcym języku, nie byłoby to dla Krzysia zaskoczeniem. Powitanie jest zaskakujące – chłopiec pluje przybyszowi w twarz.

– Jak chcesz być z nami kumplem, to musisz zdać test – mówi po-ważnym tonem.

Co oznacza test? Ano to, że drugi z urwisów, z głową niemal białe-go koloru, kręconymi kudłami opadającymi na ramiona i wielkimi zie-lonymi oczami, ubrany w dość gruby jak na letni czas sweter, również pluje na Krzysia Wolskiego. Jego strzał nie jest tak celny – ślina ląduje na koszulce nieproszonego gościa.

Krzyś już ma się rozpłakać, ale jakaś wewnętrzna siła powstrzymuje go, wie bowiem, że jeśli teraz poskarży się matce, to ona przepędzi tych dwóch, a jego zabierze do domu. Straci więc podwójnie – znów będzie siedział w oknie i wypatrywał czegoś ciekawego. Wyciera buzię rękawem koszulki, wyciąga rękę i przedstawia się grzecznie:

Page 19: Futbol i cała reszta

19

– Jestem Krzyś Wolski.Tytus z diabła przemienia się w aniołka:– Ja jestem Filip.Drugi chłopiec, Truskawa, czyli Maciek Dobrowolski, dorobił się

swojego pseudonimu w dniu, w którym ojciec przyprowadził go do przedszkola w bluzce z naszytą wielką truskawką. Ubrano go w nią tyl-ko jeden raz, ale czasem małe rzeczy naznaczają nas na całe życie i ten chmurny dzieciak będzie nosił piętno ohydnej bluzki przez wiele lat.

Spluwa teraz na ziemię, by dodać sobie powagi.– Maciek Dobrowolski – przedstawia się. – Mówią na mnie Truska-

wa – dodaje, jakby był ojcem chrzestnym śląskiej mafii.– Gramy mecza. Widzew na Rapid. Był taki niedawno, z tatą słu-

chałem w radiu. Widzew jest najlepszy i wygrywa z każdym. Dlatego jesteśmy Widzewem – zarządza z werwą Tytus, jego ciemne oczy świe-cą się teraz jak ogniki. Patrzy na Truskawę i rzuca: – Ty, grasz sam na nas. Ja jestem z Małym. Jesteśmy Widzew, a ty GKS Katowice, czyli napierdalamy cię.

Mały nigdy wcześniej nie słyszał tego dziwnego słowa, ale podoba mu się to, że zaraz „mają napierdalać”, ma nowych kumpli i jeden tak go polubił, że woli go od swojego poprzedniego kolegi. Nazwał go Mały, ale co z tego? Przecież jest mały. Wszystko się zgadza.

– Podajesz mi, ja walę z całej pety na bramę – Tytus w skrócie wyja-śnia taktykę na to spotkanie.

Krzyś Wolski nie strzela tego popołudnia ani jednego gola – na ta-kie ekstrawagancje, na taki rodzaj uniesień przyjdzie jeszcze pora – ale na pewno może być dumny, ponieważ gola nie strzela też Truskawa. Widzew, czyli Mały i Tytus, wygrywa osiem do zera.

Filip puszcza oko do kolegi.– Ty, jesteśmy od dzisiaj kumplami? – Jasne – Mały spuszcza głowę i patrzy w ziemię. Boi się jeszcze tego

nowego towarzysza, który wygląda bardzo groźnie i w ogóle robi dużo hałasu.

Page 20: Futbol i cała reszta

20

– Czego się nie cieszysz? Wygraliśmy. Jesteśmy Widzew. – Tytus za-czyna dziki taniec i wrzeszczy na całe osiedle: – Widzew Łódź, Widzew Łódź!!!

W kilku oknach pojawiają się głowy mieszkańców. Ktoś krzyczy:– Zamknij mordę, jebany gnoju!Mama woła Małego – czas iść na obiad. To nic, bo właśnie stało

się coś ważnego. Zagrał swój pierwszy mecz, zwyciężył, wymyślono mu pseudonim i  jeszcze znalazł przyjaciela. To jak główna nagroda w małomiasteczkowej loterii. Zdał test. Jeden z najważniejszych w ży-ciu. Dopiero teraz przypomniał sobie o pluciu. Trzeba szybko umyć twarz. Już nie musi zgrywać twardziela, a zarazki nie śpią.

***

Karpiu zostanie Karpiem dopiero później, w  szkole, gdy pani zapy-ta, co będzie robił w święta, a on odpowie: „Będę jadł karpia”. Teraz jest po prostu Pawłem. Jednym z setek dzieci urodzonych w Czeladzi, z twarzy podobnym do nikogo – okrągła buzia, mały nos, zaczesana na prawo grzywka („Bo na lewo czesał się Hitler”, tak mówi mama). Ani wysoki, ani niski. Ani gruby, ani chudy („Dobrze, nie będą ci dokuczać w szkole”, twierdzi brat)

– Paweł Biały  – przedstawia się elegancko paniom w  sklepie spo-żywczym, gdy mama go o to prosi. Wyciąga dłoń, a one kręcą z niedo-wierzaniem głowami. Jakiż to dobrze wychowany młodzieniec!

Karpiu nie lubi: gryzących swetrów z wełny i rajtuz pod spodnie na zimę, białego tłuszczu na wędlinach, wątróbki, śledzi w Wigilię, pomi-dorowej z makaronem (z ryżem to zupełnie inna sprawa!), firanek we wzory nocą przypominających wiedźmy, i tykania zegara nad ranem. To ostatnie wprowadza go w dziwaczny jak na jego wiek stan rozpa-czy – podświadomej obrony przed upływem czasu.

Karpia wychowują babcia i dziadek. Jest do nich przywożony o pią-tej, a odbierany wieczorem. Matka Karpia pracuje w jakimś ważnym

Page 21: Futbol i cała reszta

21

miejscu, ojciec zaś, jak wszyscy inni ojcowie, w kopalni. Latem Karpiu jeździ do swoich drugich dziadków, nad morze. Wszyscy mu tego bę-dziemy zazdrościć, bo kiedy w Czeladzi słyszysz, że pojedziesz na wieś, to znaczy, że czasem naprawdę jedziesz na wieś – zabitą dechami, bez żadnych atrakcji, z obsranym przez kury podwórkiem, rozpadającą się stodołą i obrzydliwym wychodkiem w  lesie. Na tej wsi będziesz roz-paczliwie tęsknił za kumplami ze szkolnych ławek, meczami, za dziew-czynami, a w skrajnych przypadkach nawet za nauką. A najbardziej za bieżącą wodą. Karpiu ma jednak ten komfort, że jego wieś to kurort nad Bałtykiem, zatem kiedy my smażymy się gdzieś na pustkowiach, w samym środku niczego, on spędza czas na plaży, wdychając jod, cho-ciaż nasi rodzice będą nam wmawiać, pewnie z zazdrości, że „za wiele tego jodu to się nie nawdycha, bo najwięcej wytrąca się zimą”. Wielkie halo – na ferie Karpiu też jeździ nad morze.

Ten melancholijnie usposobiony chłopiec lubi rysować, chociaż nie umie (najlepiej wychodzi mu przerysowywanie różnych zwierząt z en-cyklopedii PWN), uwielbia lody kawowe, miękką pościel i pluszowe misie, co daje duże prawdopodobieństwo, że wyrośnie na wrażliwca, który będzie miał w życiu przejebane.

Pewnego letniego dnia w życiu Karpia wydarzyło się coś ważnego. Właśnie wrócił z plaży – gdzie z bratem i kuzynami puszczali latawce i samoloty zwane wiropłatami – i zasiadł do obiadu. Babcia, jak zwy-kle, przyrządziła ryby. Telewizor jest włączony, ale Karpiu wcale nie interesuje się tym, co się dzieje na ekranie, bo to przecież nie dobra-nocka. Korzysta z chwili, w której wszyscy są czymś zajęci, zjada szyb-ko swoją porcję i próbuje narysować słonia, tym razem z pamięci. Co rusz słyszy okrzyki typu „gol!”, „Jezu!”, a nawet „kurwa!”. Nie zna tego ostatniego słowa, więc nie przywiązuje do niego zbyt wielkiej wagi. Kiedy mecz się kończy i Polacy zostają trzecią drużyną świata – wszak to spotkanie z Francją na mundialu w Hiszpanii – starszy brat Karpia pyta dzieciaków:

– Kto chce być kim?

Page 22: Futbol i cała reszta

Paweł Biały traktuje to pytanie bardzo poważnie i odpowiada:– Treserem słoni!Trudna to rzecz mieć brata starszego o piętnaście lat i Karpiu prze-

konuje się o tej brutalnej prawdzie właśnie teraz, gdy rysunek słonia zostaje podniesiony do góry i wystawiony na pośmiewisko ogółu.

– Treserem słoni? A gdzie je będziesz tresował, braciszku?– W cyrku, widziałem w telewizji.– Tłuku, pytałem, kto chce być kim z meczu Polska – Francja!Całe kuzynostwo się śmieje, a on beczy na cały głos. Chciałby, żeby

mama szybko przyszła, przytuliła go i  powiedziała reszcie, by prze-stali się z niego śmiać. Ale nikt się nie zjawia i pytanie wisi w powie-trzu. Chłopiec zerka na telewizor zza pleców brata i widzi mężczyzn. Uśmiechniętych, szczęśliwych, spoconych, ubranych w biało-czerwo-ne stroje, machających do innych ludzi i do kamer.

– Tym chcę być! Tym z brodą! – krzyczy.Starszy brat, o dziwo, natychmiast odpuszcza.– No dobrze, elegancko, będziesz Stefanem Majewskim. Numer

dziesięć  – mówi, bierze żelazko, białą bieliźnianą koszulkę Karpia i z namaszczeniem przyprasowuje do niej dychę kupioną w niedzielę na miejscowym odpuście.

Konflikt pokoleniowy zostaje zażegnany i  teraz chłopiec widzi, że kuzynowie, a nawet brat, trochę zazdroszczą mu takiego wyboru. Dziesięć – to brzmi naprawdę dobrze, jakoś tak dumnie. Karpiu prosi brata, żeby opowiedział mu trochę o Stefanie Majewskim. Już tak ma, że kiedy zaczyna się czymś interesować, musi wiedzieć na ten temat wszystko.

– Wybrałeś sobie idola i nic o nim nie wiesz? – śmieje się Jurek Biały.– Ma brodę. Wygląda jak treser słoni.– Treser słoni… – Brat Karpia w teatralnym geście przykłada dłoń

do czoła, ale nie mówi nic więcej. Bo czy to istotne, z jakich powodów ktoś zakochuje się w  futbolu, nawet gdy został do tej miłości lekko przymuszony?

Page 23: Futbol i cała reszta

Koniec fragmentu

Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl