8

Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Fragment szóstej Zaginionej Kartoteki, wchodzącej w skład serii suplementarnej sagi Dziedzictwa Planety Lorien. Kontynuacja losów Adamusa po implozji w mogadorskiej bazie.Przekład na język polski ma charakter promocyjny oraz podglądowy. Wszelkie prawa autorskie należą do ich pierwotnych właścicieli.

Citation preview

Page 1: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia
Page 2: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

!!SAGA DZIEDZICTWA PLANETY LORIEN

SERIA SUPLEMENTARNA

!!

ZAGINIONA KARTOTEKA

ZAPOMNIANE STWORZENIA !!

PITTACUS LORE

!!!

TŁUMACZENIE

" !DLA PLANETALORIEN.PL

FANPAGE NA FB !!

Page 3: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

!!!!

ROZDZIAŁ PIERWSZY !!!Oczy  mam  szeroko  otwarte,  jednak  nie  dostrzegam  niczego  prócz  ciemności.  Ciężko  mi  oddychać,  jakby  moje  płuca  wypełnione  były  sadzą,  a  kiedy  kaszlę,  czuję  kotłujący  się  wokół  dym.  Kaszel  się  wzmaga,  do  momentu,  w  którym  prawie  wypluwam  z  siebie  wnętrzności.  Mózg  mi  przeraźliwie  pulsuje,  niezdolny  do  niczego.  Ręce  i  ramiona  mam  jakby  przyklejone  do  boków.     Gdzie  ja  jestem?     Gdy  pył  opada,  mój  oddech  staje  się  spokojniejszy,  aż  wreszcie  zaczynam  sobie  przypominać.     Nowy  Meksyk.  Baza  Dulce.  Moment  –  czy  to  się  wydarzyło  naprawdę?     Chcę  wierzyć,  że  to  wszystko  było  jedynie  złym  snem.  Ale  przeszedłem  już  zbyt  wiele,  by  łudzić  się,  że  w  ogóle  istnieje  coś  takiego  jak  jedynie  zły  sen.  Moja  sytuacja  potwierdza  regułę.  To  ja  sprawiłem,  że  owo  miejsce  legło  w  gruzach.  Nie  wiedząc  nawet  w  jaki  sposób,  udało  mi  się  uzyskać  moc  podarowaną  przez  Pierwszą,  a  za  jej  sprawą  zniszczyć  cały  kompleks  rządowych  budynków.       Następnym  razem,  gdy  użyję  jej  znowu,  upewnię  się,  że  nie  znajduję  się  w  strePie  implozji.  Nie  wiedziałem,  co  się  zdarzy.  Jeszcze  wiele  muszę  nauczyć  się  o  tym  Dziedzictwie.     Wokół  mnie  panuje  cisza.  Odczytuję  to  jako  dobry  omen.  Oznacza  bowiem,  że  na  razie  nikt  nie  planuje  mnie  dobić.  Może  dlatego,  iż  reszta  jest  w  takiej  samej  sytuacji  jak  ja,  a  może  dlatego,  że  nikomu  nie  udało  się  przeżyć.  Jestem  tu  sam.  Pierwsza  odeszła.  Malcolmowi  i  Samowi  udało  się  uciec  –  zapewne  sądzą,  że  jestem  martwy.  Tego  zresztą  chciałaby  cała  moja  rodzina.       Nikt  się  nie  obruszy,  jeśli  postanowię  dać  sobie  spokój.  Jakaś  część  mnie  tak  bardzo  tego  pragnie.  Zrobiłem  już  tak  wiele.  Czy  to  nie  wystarczy?     Jak  łatwa  i  prosta  byłaby  śmierć  tutaj.  Nie  musiałbym  walczyć.  Pozostałbym  pod  tymi  zgliszczami.  Na  zawsze  zapomniany.     Gdyby  Pierwsza  nadal  była  ze  mną,  z  pewnością  pokiwałaby  nerwowo  głową,  odrzuciła  do  tyłu  włosy  i  krzyczała,  abym  przestał  się  mazać  i  wziął  w  garść.  Stwierdziłaby,  że  nie  jestem  nawet  na  półmetku  zadania,  które  mi  powierzyła,  i  że  są  znacznie  gorsze  rzeczy,  niż  moja  sytuacja  rodzinna.  Że  nie  tylko  moje  życie  wisi  niebezpiecznie  na  cienkim  włosku.     Ale  jej  już  tu  nie  ma,  więc  to  ja  sam  muszę  zdać  sobie  z  tego  sprawę.     Ocalałem.  To  samo  w  sobie  jest  już  wystarczająco  zdumiewające.  Wywołałem  potężną  eksplozję  w  zbrojowni,  dobrze  wiedząc,  że  mogła  ona  przypieczętować  mój  los.  Zdobyłem  się  na  to,  aby  Malcolm  Goode  –  człowiek,  który  zaczął  być  dla  mnie  kimś  w  rodzaju  ojca  –  mógł  bezpiecznie  uciec  ze  

Page 4: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

swoim  prawdziwym  synem,  Samem.  Jeśli  im  się  udało,  była  to  najlepsza  decyzja,  jaką  mogłem  podjąć.       Jednak  nie  umarłem.  Przynajmniej  na  razie.  A  jeśli  nadal  żyję,  pomimo  wszystko,  to  musi  być  ku  temu  jakiś  solidny  powód.  Moja  misja  jeszcze  się  nie  skończyła.     Próbuję  więc  okiełznać  galopujące  tętno,  oddychając  wolno  i  obserwując  otoczenie.  Jestem  przysypany,  to  fakt.  Ale  dociera  do  mnie  powietrze,  a  dodatkowo  mogę  poruszać  głową,  barkami,  a  nawet  łokciami,  jeśli  się  bardziej  postaram.  Przynajmniej  tyle.  Mój  oddech  wznieca  drobinki  kurzu,  dzięki  czemu  wiem,  gdzie  jest  góra,  a  gdzie  dół.  Gdzieś  tam  dostrzegam  promień  światła,  więc  nie  mogę  być  bardzo  głęboko.       Zupełnie  nie  ma  miejsca,  abym  poruszył  ramionami,  ale  wyginam  się,  aby  spróbować  odepchnąć  kamienie  wokół  mnie  i  dotrzeć  do  bloku,  który  mnie  uwięził.  Nie  idzie  mi  to,  rzecz  jasna,  najlepiej.  Nie  jestem  bladoskórym,  który  ma  genetycznie  zmaksymalizowaną  siłę,  ani  nawet  dobrze  umięśnionym,  tak  jak  mój  przyrodni  brat  Ivan.  Choć  jestem  wysoki,  to  szczupłej  budowy,  niczym  przeciętny  Ziemianin,  z  jedynie  nieco  większymi  możliwościami.  Nie  wydaje  mi  się  jednak,  aby  nawet  dobrze  wyszkolony  bladoskóry  mógł  sobie  poradzić  z  tym  ogromnym  fragmentem  ściany,  wiszącym  teraz  nade  mną.  Ja  już  na  pewno  nie  mam  żadnych  szans.       Ale  wtedy  znowu  przypominam  sobie  o  Pierwszej.  Przewróciłaby  kpiąco  oczami,  jak  robiła  często  i  dodała:  Serio,  tylko  na  tyle  cię  stać?  A  wtedy  coś  we  mnie  pęka.  Stać  mnie  na  znacznie  więcej.  Nie  jestem  silny,  ale  mam  przecież  pewną  moc.       Skupiam  się  całym  sobą  na  głazach  wokół  mnie,  wierząc,  że  z  pomocą  mojego  Dziedzictwa  –  otrzymanego  od  Pierwszej  –  mogę  oczyścić  całe  to  gruzowisko.  Przymykam  powieki  i  marszczę  brwi,  koncentrując  się  na  szarym  bloku  nade  mną,  wyobrażając  sobie  jak  podnosi  się  do  góry  i  odsuwa,  uwalniając  mnie  z  potrzasku.       Nic  takiego  się  jednak  nie  dzieje.  Nic  a  nic.       –  Przesuwaj  się,  do  cholery!  –  Wtem  zdaję  sobie  sprawę,  że  wypowiadam  to  na  głos,  choć  wcale  nie  zamierzałem.  Tak  czy  inaczej,  gruzowisko  na  mnie  w  całkowitym  poważaniu.     Zaczynam  się  wściekać.  Wpierw  na  siebie,  za  bycie  takim  głupim,  słabym  i  nieodpowiedzialnym,  gdyż  nie  przykładałem  wagi  do  rozwijania  otrzymanego  Dziedzictwa.  Teraz  płacę  za  to  słoną  cenę.     Chociaż  tak  naprawdę  to  nie  moja  wina.  Chciałem  tylko  zrobić  to,  co  uznałem  za  słuszne.  To  nie  na  siebie  powinienem  być  wściekły,  ale  na  moich  pobratymców.  Mogadorczycy  bowiem  zmuszają  się  nawzajem  do  używania  brutalnej  siły  i  wiary  w  wojnę  jako  sposobu  na  życie.     Czuję,  jak  furia  przeszywa  całe  moje  ciało.  Moje  dotychczasowe  życie  toczyło  się  zawsze  nie  fair.  Zawsze  przeciwko  mnie.  Dajmy  na  przykład  Ivana,  który  był  przecież  moim  przyjacielem.  Choć  razem  dorastaliśmy,  zawiódł  mnie  na  całej  linii.  Próbował  mnie  zabić  –  i  to  nie  raz.  

Page 5: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

  Albo  mojego  ojca,  który  nie  zawahał  się  użyć  mnie  jako  królika  doświadczalnego  w  eksperymencie  szalonego  naukowca,  podłączając  do  nieznanej  machiny,  która  prawie  usmażyła  mi  mózg.  Nic  dla  niego  nie  znaczyłem,  byłem  tylko  środkiem  do  osiągnięcia  wyższego  celu.       A  jaki  to  znowu  cel?  Kontynuowanie  łowów,  zabijanie  coraz  większej  liczby  osób,  przy  jednoczesnym  kontrolowaniu  wszystkiego.  Nad  czym  jednak  miałaby  być  ta  kontrola?  Gdy  podbito  Lorien,  zabrano  z  niej  wszystko  to  co  najcenniejsze,  wyplewiono  do  cna,  pozbawiono  wszelkiego  życia.  Nie  było  czego  ani  kogo  kontrolować.  Czy  to  samo  spotka  wkrótce  także  i  Ziemię?     Dla  Mogadorczyków  pokroju  mojego  ojca  ważne  jest  jednak  coś  zupełnie  innego.  Istotna  jest  wojna  w  swej  czystej  postaci.  Pragnienie  nieustannego  zwyciężania.  Byłem  więc  dla  nich  kolejną  potencjalną  bronią,  którą  można  użyć  i  wyrzucić,  jeśli  okaże  się  wybrakowana.  Naprawdę  tak  niewiele  znaczyłem  dla  nich  i  dla  niego.       Im  dłużej  o  tym  myślę,  tym  ogarnia  mnie  coraz  większa  wściekłość.  Nienawidzę  go.  Nienawidzę  Ivana.  Nienawidzę  Setrákusa  Ra  i  Wielkiej  Księgi  za  to,  iż  utwierdzają  Mogadorczyków  w  przekonaniu,  że  to  co  robią  jest  niezwykle  słuszne.  Nienawidzę  ich  wszystkich.     Palce  u  nóg  i  rąk  przeszywa  zimny  dreszcz.  Wyczuwam,  gdy  kamienie  wokół  mnie  zaczynają  drżeć.  Wreszcie  się  udało.  Moje  Dziedzictwo  żyje.  Już  wiem,  iż  złość  i  nienawiść  może  kogoś  zniszczyć  od  środka,  ale  może  także  przydać  się  do  czegoś  innego.  Ponownie  opuszczam  powieki,  zaciskam  pięści  i  krzyczę  ile  sił  w  płucach,  dając  szerokie  ujście  wezbranemu  we  mnie  gniewowi.  Z  potwornym  hukiem  fragmenty  ścian  i  suPitu  łamią  się  i  unoszą  się  do  góry,  a  wszędzie  wokół  wiruje  ciemny  pył.  Cały  się  trzęsę,  a  wraz  ze  mną  ziemia,  z  której  się  podnoszę.  Po  chwili  ostatnie  płyty  przenoszą  się  na  bok  i  wreszcie  jestem  wolny.  Wygląda  to  tak,  jakby  ktoś  odgarnął  je  wielką  szuPlą.     Nie  wszyscy  mieli  tyle  szczęścia  co  ja.  Nie  dalej  niż  parę  metrów  ode  mnie  zauważam  mogadorskiego  żołnierza,  wciśniętego  pomiędzy  coś,  co  przypomina  wygięta  metalową  framugę  drzwiową.     Zaczyna  przeciągle  jęczeć  i  krzywić  usta,  gdyż  chwilę  wcześniej  swoim  Dziedzictwem  zsunąłem  obarczający  go  ciężar.       Jest  jeszcze  przy  życiu,  to  wspaniale.  !!

Page 6: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

!!!!

ROZDZIAŁ DRUGI !!!!   Chwieję  się  na  nogach,  gdy  próbuję  iść.  Moje  ciało  skrzypi  i  boli  tak,  jakby  przed  chwilą  ktoś  je  wycisnął  na  wielkim  imadle.  Na  szczęście,  żadna  kość  nie  wydaje  się  złamana.  Pokrywa  mnie  warstwa  brudu,  pyłu  i  potu,  oraz  rzecz  jasna,  trochę  zaschniętej  krwi.  Nie  ma  jej  jednak  zbyt  wiele.  W  jakiś  sposób  udało  mi  się  uniknąć  poważniejszych  obrażeń.  Nie  wiem  jak,  ale  nie  zaprząta  mi  to  teraz  głowy.     Ten  drugi  Mogadorczyk  nie  miał  tyle  szczęścia.  Gdy  podnosiłem  się  z  ziemi,  wydał  z  siebie  słaby  jęk,  jednak  nie  podniósł  wzroku  ani  się  nie  poruszył.  Jest  tak  posiniaczony,  iż  pewnie  ledwo  zdaje  sobie  sprawę,  że  gruzowisko  się  rozsunęło  i  nie  jest  już  uwięziony.  Niewątpliwie  nie  wie  nawet,  że  stoję  koło  niego.       Musiał  porządnie  oberwać,  bo  nie  wygląda  na  takiego,  którego  łatwo  pokonać.  Jest  większy  od  Ivana,  a  ze  swoją  krótką  szyją  i  rozbudowanymi  muskułami  nadawałby  się  idealnie  do  futbolu  amerykańskiego.  Dobrze  jednak  wiem,  że  nie  może  być  bladoskórym  –  rysy  jego  twarzy  są  zbyt  naturalne  i  charakterystyczne  –  i  nie  ulega  wątpliwości,  że  nie  należy  do  laboratoryjnych  szczurów  zasilających  potężną  mogadorską  armię.       To  naturalnie  narodzony,  tak  jak  ja  czy  też  mój  ojciec.  Tatuaż  na  jego  czaszce  jednoznacznie  wskazuje,  iż  jest  oPicerem,  a  nie  zwykłym  szeregowym,  co  ma  znaczenie.  Bladoskórzy  są  hodowani  jako  mięso  armatnie,  które  tylko  wykonuje  rozkazy.  Może  dlatego  nie  widziałem  tego  oPicera,  gdy  nacierała  na  mnie  horda  żołnierzy.  W  przeciwieństwie  do  Ivana,  który  wyszedł  na  przód  i  w  rezultacie  przypłacił  to  życiem,  ten  Mogadorczyk  musiał  pozostać  w  tyle.     Przyznam,  że  zaczyna  mnie  mdlić  na  jego  widok.  Dobry  dowódca  powinien    dawać  przykład  podwładnym  i  im  przewodzić,  a  nie  się  za  nimi  chować.  Nie  żeby    tym  razem  wyszło  mu  to  na  dobre  –  ale  to  nie  jest  ważne.  Nic  z  tego  już  się  nie  liczy.  Muszę  się  zastanowić,  co  mam  z  nim  zrobić.     Wpierw  podstawy  –  sprawdzam,  czy  nie  ma  przy  sobie  żadnej  broni.  Kaszle  gardłowo,  gdy  zaczynam  go  obszukiwać.  Otwiera  na  chwilę  oczy,  ale  nic  poza  tym.  Niestety  nie  znajduję  przy  nim  niczego  wartego  uwagi  –  jeśli  miał  miotacz,  to  ten  gdzieś  przepadł,  a  przy  spodniach  nie  posiada  nawet  sztyletu.    Wyszukuję  w  kieszeni  tylko  paczkę  miętówek,  które,  biorąc  pod  uwagę  jego  naprawdę  cuchnące  opary  z  ust,  przydałyby  mu  się  teraz  najbardziej.       Nie  da  się  przeoczyć  także  ogromnej  ilości  krwi,  która  wycieka  skąd  tylko  może.  Pokrywa  praktycznie  całe  ciało.  Wydostaje  się  spod  jego  wojskowego  stroju  i  napływa  na  ubrudzoną  skórę  twarzy  i  dłoni.  Nie  dostrzegam  jakichś  otwartych  złamań,  ale  nic  z  niego  już  nie  będzie.  

Page 7: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

  Kiedy  dochodzi  do  mnie,  że  nie  jest  w  stanie  się  ruszyć  –  a  tym  samym  skoczyć  na  równe  nogi  i  zaatakować,  gdy  tylko  się  odwrócę  –  rozglądam  się  dookoła  i  próbuję  zorientować  w  sytuacji.  Kompleks  w  Dulce  został  zbudowany  pod  ziemią,  aby  nie  przyciągać  wzroku  ciekawskich,  ale  za  sprawą  mojego  Dziedzictwa  trochę  się  zmieniło.  Stoję  pośrodku  ogromnego  krateru,  mierzącego  przynajmniej  trzydzieści  metrów  średnicy,  a  nade  mną  góruje  przejrzyście  błękitne  niebo.  Jedyny  problem  jest  taki,  iż  ta  dziura  jest  głęboka  na  niemal  siedem  metrów.  !!!

!

!DLA PLANETALORIEN.PL

FANPAGE NA FB !!

Page 8: Zaginiona Kartoteka. Zapomniane stworzenia

!THE LOST FILES:

!THE FORGOTTEN ONES