54

Władza miecza wilbur smith ebook

Embed Size (px)

DESCRIPTION

 

Citation preview

Page 1: Władza miecza wilbur smith ebook
Page 2: Władza miecza wilbur smith ebook

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym E-KSIAZKA24.PL.

Page 3: Władza miecza wilbur smith ebook

Wydanie elektroniczne

Page 4: Władza miecza wilbur smith ebook

WILBUR SMITH

Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutowałw 1964 roku powie ścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagihistoryczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in.Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Monsun, Triumf słońca oraz As se gai. Pełnydorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle .Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota,Zakrzyczeć diabła i Najemników. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu,Władzy mie cza, Boga Nilu i Siódme go papirusa, powstały minise riale te le wizyj ne.

Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajdujeodzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym.Miesz ka w Wielkiej Brytanii, Szwaj carii i w Re publice Południowej Afryki.

www.wilbursmithbooks.com

Page 5: Władza miecza wilbur smith ebook

Tego auto raZA KRZYCZEĆ DIA BŁA

NA JEM NI CYPTAK SŁOŃ CAOKO TYGRYSA

ŁOWCY DIA MEN TÓWOKRUTNA SPRA WIEDLI WOŚĆ

KO PALNIA ZŁO TASTRA CEŃ CY

PIEŚŃ SŁO NIAGNIEW OCEANU

ORZEŁ NA NIEBIE

Hec tor Cross

PIEKŁO NA MO RZUOKRUTNY KRĄG

Saga Co urt neyów

DRA PIEŻNE PTA KIMON SUN

BŁĘKITNY HO RYZONTTRIUMF SŁOŃ CA

ASSEGAI*

GDY PO LU JE LEWOD GŁOS GRO MU

UPA DEK WRÓ BLA

*

PŁO NĄ CY BRZEGWŁA DZA MIECZA

PŁO MIENIE GNIEWUOSTATNIE PO LO WA NIE

ZŁO TY LIS

Saga Ballantyne’ów

LOT SO KO ŁAPO SZU KI WA CZE PRZYGÓD

PŁACZ ANIO ŁÓWLAM PART PO LU JE W CIEM NO ŚCI

Saga egipska

BÓG NILUCZA ROWNIK

ZEMSTA NILUTA ITA I KRÓ LO WA SMUTKU

SIÓD MY PA PI RUS

Page 6: Władza miecza wilbur smith ebook

Tytuł oryginału:THE PO WER OF THE SWORD

Co pyright © Wilbur Smith 1986All rights re se rved

First published in 1986 by William He ine mann Ltd., London

Po lish edition co pyright © Wydawnic two Albatros A. Kuryło wicz 2010

Po lish trans lation co pyright © Ro bert Waliś 2010

Re dak cja: Lucyna Le wandowskaZdję cie na okładce: Ele na Ray/Shut terstock

Pro jekt graficzny okładki: Andrzej Kuryło wicz

ISBN 978-83-7885-103-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę,która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub

w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jestnielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.

Page 7: Władza miecza wilbur smith ebook

Spis treści

O autorze

Tego autora

Dedykacja

Motto

Władza miecza

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 8: Władza miecza wilbur smith ebook

Książ kę tę de dykuję Mokhiniso, ukochanej żonie, klej notowi moje go życia, której je stemogromnie wdzięcz ny za wszyst kie cudowne lata nasze go małżeństwa

Page 9: Władza miecza wilbur smith ebook

Gdybym dopuścił do samowoli i poddał wszystkie prawa władzy miecza, nie musiałbym dzisiaj tustawać.

Król Anglii Karol I,mowa na szafocie, 30 stycz nia 1649 roku

Page 10: Władza miecza wilbur smith ebook

Mgła otulała ocean, tłumiąc wszystkie kolory i dźwięki. Zafalowała i skłębiła się, gdy w stronęlądu pomknął pierwszy podmuch porannej bryzy. Trawler stał we mgle trzy mile od brzegu nagranicy prądu morskiego, gdzie linia ciemniejszej zieleni oznaczała miejsce spotkania bogatychw życiodaj ny plankton wód głę binowych z łagodnymi wodami przybrzeż nymi.

W sterówce Lothar De La Rey opierał się o ster – drewniane koło ze szprychami – i wpatrywałw mgłę. Uwielbiał te pełne cichego napięcia chwile oczekiwania o świcie. Czuł w żyłach mrowienie,radość polowania, która już wielokrotnie dodawała mu sił i uzależniała równie silnie jak opium lubmoc ne alkohole.

Przypomniał sobie tamten miękki różowy świt, który chyłkiem skradał się wzgórzamiMagersfontein, gdy on leżał w okopie i czekał, aż z ciemności wyłonią się szeregi szkockich góralimaszerujących w powiewających kiltach i beretach z trzepoczącymi wstążkami ku stanowiskommause rów. Pod wpływem tego wspomnie nia dostał gę siej skórki.

Od tamtej pory przeżył sto podobnych świtów wypełnionych oczekiwaniem na grubego zwierza –lwy z Kalahari o kudłatych grzywach, parchate stare bawoły o łbach zwieńczonych pokrytymipancerzem rogami, mądre szare słonie o pomarszczonej skórze i cennych długich ciosach – jednakteraz poluje na drobniejszą zwierzynę, choć w swej liczebności równie wielką jak ocean, którystanowi jej dom.

Ocknął się z zamyślenia, gdy od strony kambuza nadszedł chłopiec. Miał długie, brązowe, silnenogi o bosych stopach. Był wysoki niemal jak dorosły, więc w drzwiach sterówki musiał się schylić.Niósł dwa blaszane kubki z gorącą kawą.

– Z cukrem? – spytał Lothar.– Czte ry łyżecz ki, tato – odpowie dział chłopak z sze rokim uśmie chem.Na jego długich rzęsach skropliła się rosa, którą strącił, mrugając jak zaspany kot. Słońce

zabarwiło jego kręcone blond włosy na kolor platyny, brwi miał jednak gęste i czarne, rzęsyobramowywały bursz tynowe oczy, podkre ślając ich barwę.

– Dzisiaj połów się uda.Lothar skrzyżował palce prawej ręki trzymanej w kieszeni spodni, chcąc odpędzić pecha,

które go mogło przynieść wypowie dze nie tego zdania na głos. Musi się udać – pomyślał.– Aby prze trwać, potrze buje my dobrych ryb.Przed pięcioma laty znów posłuchał wezwania myśliwskiego rogu, ulegając urokowi polowania

i przyrody. Sprzedał dobrze prosperującą firmę zajmującą się budową dróg i torowisk, którąw pocie czoła roz budował, zapożyczył się i postawił wszyst ko na jedną kartę.

Wiedział, jakie niezmierzone bogactwa kryją się w zimnych zielonych wodach PrąduBenguelskiego. Po raz pierwszy ujrzał je podczas ostatnich dni wielkiej wojny, gdy stawiał ostatniopór znienawidzonym Anglikom i ich zdradzieckiej marionetce Janowi Smutsowi, dowodząc armiąZwiąz ku Afryki Południowej.

Z tajnej bazy zaopatrzeniowej ukrytej wśród wysokich wydm, które ciągnęły się wzdłużpołudniowego brzegu Atlantyku, dostarczał paliwo i amunicję niemieckim U-Bootom nękającymbrytyjskie okręty handlowe. Spędzając monotonne dni nad brzegiem w oczekiwaniu na przybycieokrętów podwodnych, dostrzegł, że ocean aż kipi od niezmierzonego bogactwa. Było ono w zasięguręki i w kolejnych latach, po haniebnym traktacie wersalskim, Lothar realizował swoje plany,harując w pyle i upale, wysadzając i wyrąbując górskie przejścia oraz przecinając drogami lśniącerówniny. Oszczę dzał, planował i przygotowywał się do zbiorów.

Łodzie znalazł w Portugalii – porzucone i przegniłe trawlery do połowu sardynek. Znalazł tamtakże Da Silvę, starca, który doskonale znał morze. Wspólnie wyremontowali i wyposażyli cztery

Page 11: Władza miecza wilbur smith ebook

stare trawle ry i z nie wielką załogą popłynę li na południe wzdłuż kontynentu afrykańskie go.W Kalifornii Lothar znalazł fabrykę konserw mającą eksploatować ławice tuńczyka, zbudowaną

przez firmę, która zbyt nisko oszacowała koszt połowów tego nieuchwytnegoi nieprzewidywalnego „morskiego kurczaka”. Lothar kupił fabrykę za niewielki ułamek jejpierwotnej wartości i w całości przetransportował do Afryki. Wzniósł ją na nowo na twardychpustynnych piaskach obok zrujnowanej i opuszczonej stacji wielorybniczej, od której pochodziłanazwa opustoszałej Zatoki Wie lorybiej.

Przez pierwsze trzy sezony Lothar i stary Da Silva bez trudu znajdowali ryby i korzystaliz niezliczonych ławic, aż De La Rey spłacił wszystkie długi. Wtedy czym prędzej zamówił nowełodzie na miejsce rozpadających się portugalskich trawlerów, których użyteczny żywot dobiegłkre su, i w ten sposób zadłużył się jesz cze bardziej niż na począt ku przedsię wzię cia.

Wtedy ryby zniknęły. Bez żadnego powodu po olbrzymich ławicach sardynek pozostały tylkoniewielkie rozproszone skupiska. Na próżno wypływali w morze ponad sto mil od lądu,przeczesując długą linię pustynnego wybrzeża, a obszar ich poszukiwań był tak ogromny, żepołowy stałyby się nieopłacalne. Miesiące mijały bezlitośnie, a każdy z nich przynosił narastająceodsetki, których Lothar nie mógł spłacić, oraz nawarstwiające się koszty prowadzenia fabrykii obsługi łodzi zmuszające go do błagania o kolej ne pożycz ki.

Dwa lata bez ryb. A potem, gdy Lothar uznał się za pokonanego, nagle nastąpiła niewielkazmiana w oceanicznych prądach bądź wiatrach i ryby powróciły, dobre ryby, które każdego rankawyrastały niczym świe ża gę sta trawa.

Niech to potrwa dłużej – modlił się Lothar, wpatrując się w mgłę. Proszę, Boże, niech to potrwadłużej. Potrzebuję trzech miesięcy, tylko trzech miesięcy, by spłacić długi i znów stać się wolnymczłowie kiem.

– Podnosi się – odezwał się chłopiec, a Lothar zamrugał i lekko potrząsnął głową, powracając zeświata wspomnień.

Mgła rozstępowała się jak kurtyna, odsłaniając melodramatyczny i teatralny widok, zbytbarwny, by mógł być prawdziwy. Świt parował i lśnił jak pokaz fajerwerków, połyskującpomarańczowo, złoto i zielono na powierzchni oceanu, zabarwiając wirujące kolumny mgły nakolor krwi i róż, tak że wydawało się, iż woda płonie nieziemskim ogniem. Czarodziejski efektwzmacniała cisza, ciężka i czysta jak kryształ, sprawiająca, że mieli wrażenie, iż ogłuchli i straciliwszyst kie pozostałe zmysły na rzecz wzroku, który pozwalał im napawać się tym, co widzą.

Przez pas gęstej mgły przebił się jaskrawy promień złocistego słonecznego światła. Przypominałbelkę podtrzymującą dach. Zatańczył na powierzchni oceanu, podświetlając granicę prądu. Naprzybrzeżnej wodzie rozlały się mętne błękitne plamy, spokojne i gładkie jak olej. Obszar wódgłębinowych był oddzielony prostą linią, ostrą jak ostrze noża, za którą powierzchnia oceanu byłaciemna i pomarsz czona jak zie lony aksamit, który ktoś pogłaskał pod włos.

– Daar spring hy! – krzyknął Da Silva z dziobówki, wskazując linię ciemnej wody. „Tamskacze!”.

Gdy nisko wiszące słońce oświetliło wodę, wyskoczyła z niej ryba. Była niewiele dłuższa od dłoni– mały odprysk wypole rowane go sre bra.

– Odpalaj! – Lothar aż zachrypł z podnie ce nia.Chłopiec odstawił kubek na stół z mapą, rozchlapując ostatnie kilka kropel kawy, po czym

pomknął zej ściówką do maszynowni pod pokładem.Lothar przerzucił kilka przełączników i ustawił przepustnicę silnika, podczas gdy na dole

chłopiec pochylił się nad korbą.

Page 12: Władza miecza wilbur smith ebook

– Zakręć! – krzyknął Lothar, a chłopak zaparł się nogami i szarpnął, przeciwstawiając sięsprę że niu wszyst kich czte rech cylindrów.

Nie miał jeszcze trzynastu lat, ale siłą niemal dorównywał dorosłym mężczyznom, a gdypracował, na jego ple cach rysowały się muskuły.

– Te raz!Lothar zamknął zawory i silnik, wciąż ciepły po rejsie z zatoki, odpalił, zaskoczył i ryknął.

Z kanału wylotowego na boku kadłuba wydobyły się kłęby tłustego czarnego dymu, po czym silnikzaczął równo pracować.

Chłopiec wgramolił się po drabinie, wybiegł na pokład i pomknął na dziób stat ku do Da Silvy.Lothar obrócił łódź i popłynęli wzdłuż granicy prądu. Mgła się rozwiała i zobaczyli pozostałe

łodzie. One także stały nieruchomo w pasie mgły, czekając na pierwsze promienie słońca, leczteraz ruszyły ochoczo, rysując na gładkiej powierzchni wody długie zmarszczki w kształcie literyV. Fale wzbudzane przez ich dzioby pieniły się i lśniły w świetle słońca. Przy relingach staliczłonkowie załóg, wyciągając szyje i patrząc przed siebie, a ich podekscytowane głosy przebijałysię przez warkot silników.

Z przeszklonej sterówki Lothar miał doskonały widok na obszar pracy piętnastometrowegotrawlera. Po raz ostatni sprawdził ekwipunek. Długa sieć leżała przy relingu od strony sterburty,nadborę skrupulatnie zwinięto w spirale. Sucha sieć ważyła siedem i pół tony, mokra byłakilkakrotnie cięższa. Miała długość stu pięćdziesięciu metrów i pod wodą zwieszała sięz korkowych pływaków na głębokość dwudziestu metrów niczym zwiewna zasłona. KosztowałaLothara ponad pięć tysięcy funtów, czyli więcej niż przeciętny rybak zarabiał przez dwadzieścia latnieustannej harówki. Pozostałe trzy łodzie były tak samo wyposażone. Każdy z trawlerów holowałna fale niu rufowym bącz ka, prawie sze ściome trową łódkę zbudowaną „na zakładkę”.

Wystarczyło jedno długie spojrzenie, by Lothar upewnił się, że wszystko jest gotowe dozarzucenia sieci, a gdy popatrzył przed siebie, z wody wyskoczyła kolejna ryba. Tym razem byłatak blisko, że dostrzegł ciemne linie na jej lśniących bokach oraz różnicę kolorów – bladą zieleńgrzbietu i surowe połyskujące srebro brzucha. Potem ryba wskoczyła do wody, pozostawiając napowierzchni ciemną zmarszcz kę.

Nagle ocean ożył. Woda pociemniała, jakby padł na nią cień potężnej chmury, jednak ta chmuraznajdowała się pod powierzchnią, podnosiła się z głębin, burząc wodę niczym wynurzający siępotwór.

– Ryby! – krzyknął Da Silva, odwracając ogorzałą i pomarszczoną śniadą twarz w stronęLothara i jednocze śnie roz kładając ręce, by wskazać obszar, na którym się pojawiły.

Mroczna ławica miała szerokość mili i sięgała tak daleko, że jej koniec skrywał pas mgły. Przezlata polowań Lothar nigdy nie widział takiego nagromadzenia żywych istot, tak ogromnej liczbyzwierząt tego samego gatunku. W porównaniu z nimi mało znaczące wydawały się nawet rojeszarańczy, które potrafiły przesłonić afrykańskie południowe słońce, oraz stada malutkichwikłaczy czerwonodziobych, pod których ciężarem łamały się konary potężnych drzew. Nawetzałogi spieszących się trawlerów umilkły i z zachwytem patrzyły, jak ławica się wynurza, a wodazmienia kolor na biały i lśni niczym śnieżna zaspa. Miliony drobnych, pokrytych łuskami ciałodbijały promie nie słońca wypychane z wody przez swoich nie zliczonych pobratymców.

Da Silva otrząsnął się pierwszy. Odwrócił się i pomknął pokładem, szybki i zwinny jakmłodzie niec, zatrzymując się tylko na chwilę przy drzwiach ste rówki.

– Świę ta Mario, Mat ko Boża, obyśmy wciąż mie li sieć, gdy ten dzień dobie gnie końca.Po tych cierpkich słowach staruszek pobiegł na rufę, przeszedł ponad krawędzią nadburcia

Page 13: Władza miecza wilbur smith ebook

i opuścił się do bączka, a reszta załogi, idąc za jego przykładem, ocknęła się i popędziła na swojestanowiska.

– Manfredzie! – Lothar zawołał syna, a chłopiec, który stał jak zahipnotyzowany na dziobie,pokiwał posłusz nie głową i bie giem wrócił do ojca. – Przej mij ster.

Była to niezwykła odpowiedzialność dla kogoś tak młodego, jednak Manfred sprawdził się jużtak wiele razy, że Lothar nie obawiał się zostawić go samego w sterówce. Pobiegł na dziób i dałchłopcu sygnał, nawet się nie oglądając. Poczuł, że pokład przechyla się pod jego stopami, gdyManfred zakrę cił ste rem, zgodnie z życze niem ojca okrążając ławicę sze rokim łukiem.

– Tak dużo ryb – szepnął Lothar.Szacując odległość oraz kierunek wiatru i prądu, pamiętał o ostrzeżeniu starego Da Silvy:

trawler i jego sieć mogą utrzymać sto pięćdziesiąt ton zwinnych srebrnych sardynek, najwyżejdwie ście, dzię ki odrobinie szczę ścia i umie jęt nościom rybaków.

Przed nim rozciągała się ławica licząca kilka milionów ton ryb. Nieumiejętne zarzucenie siecimoże spowodować złapanie dziesięciu lub dwudziestu tysięcy ton, a wtedy ciężar i pęd rozszarpiąsieć na strzępy, a nawet wciągną ją w głębinę, zrywając główną nadborę lub wyszarpując pachołkiz pokładu. Co gorsza, jeśli liny i pachołki wytrzymają, trawlerowi grozi wywrócenie. Lothar możewte dy stracić nie tylko cenną sieć, ale także kuter z załogą i syna.

Bezwiednie zerknął przez ramię, a Manfred posłał mu szeroki uśmiech przez okno sterówki,promieniejąc entuzjazmem. Jego ciemne bursztynowe oczy i lśniące białe zęby upodabniały go domat ki i Lothar poczuł ukłucie goryczy, zanim wrócił do swoich obowiąz ków.

Te kilka chwil nieuwagi o mało nie zniweczyło jego wysiłków. Trawler szybko zbliżał się doławicy. Jeszcze chwila i przepłynie nad masą ryb, a wtedy cała ławica w tajemniczy sposób ruszyjednocześnie niczym jeden organizm i zniknie w głębi. Lothar szybko polecił odbić w bok,a chłopiec od razu to zrobił. Trawler zakręcił w miejscu i ruszyli wzdłuż skraju ławicy, trzymającsię w odle głości pięt nastu me trów i cze kając na odpowiedni moment.

Lothar znów szybko się rozejrzał i zauważył, że pozostali szyprowie również ostrożnie sięwycofują zrażeni wielkością okrążanej ławicy. Swart Hendrick, czarnoskóry mężczyznao posturze byka, którego łysa głowa lśniła w porannym słońcu jak armatnia kula, rzucił mu gniewnespojrzenie. Był kompanem Lothara na polu bitwy oraz podczas setki szaleńczych przedsięwzięć.Tak samo jak on bez trudu przeniósł się z lądu na morze i teraz równie sprawnie łowił ryby, jakniegdyś zdobywał kość słoniową i polował na ludzi. Lothar wykonał gest oznaczający „uwaga”i „niebezpieczeństwo”, a Swart Hendrick zaśmiał się bezgłośnie i machnął ręką, dając znać, żezrozumiał.

Z gracją tancerek cztery łodzie okrążały potężną ławicę, kręcąc piruety, a lekka bryzarozwiewała ostatnie strzępy mgły. Słońce oczyściło horyzont i odległe pustynne wydmy lśniły jakbrąz, który właśnie opuścił kuź nię, tworząc efektowne tło dla trwające go polowania.

Ryby przez cały czas trzymały się w zwartej masie i Lothara zaczęła ogarniać rozpacz. Pływałyprzy powierzchni już od ponad godziny, dłużej niż zwykle. W każdej chwili mogły zanurkowaći zniknąć, a żaden z kutrów jeszcze nie zarzucił sieci. Powstrzymywał ich nadmiar bogactwa, jakżebraków, którzy stanęli w obliczu niezmierzonych skarbów. Lothar czuł, że budzi się w nimbrawura. Już zbyt długo cze ka.

Zarzucaj i niech się dzieje, co chce! – pomyślał, po czym polecił Manfredowi podpłynąć bliżej.Zmrużył oczy, gdy zaczę li płynąć pod słońce.

Zanim zdążył zrobić coś lekkomyślnego, usłyszał gwizd Da Silvy, a gdy się obejrzał, zobaczył, żePortugalczyk stoi na poprzecznej ławce łódki i gwałtownie gestykuluje. Za nimi ławica zaczynała

Page 14: Władza miecza wilbur smith ebook

się wybrzuszać. Solidna okrągła masa zmieniała kształt. Wyrosła z niej pojedyncza macka,wyprysk, nie, raczej głowa na chudej szyi, gdy część ryb odłączyła się od głównej ławicy. Właśniena to cze kali.

– Manfre dzie! – krzyknął Lothar i zakrę cił młynka prawą ręką.Chłopiec obrócił ster, a kuter zawrócił, kierując dziób w stronę ławicy jak ostrze katowskiego

topora.– Zwolnij! – Lothar machnął ręką i trawler wyhamował.Wolno podpłynął do wąskiego gardła ławicy. Woda była tak czysta, że Lothar widział

pojedyncze ryby otoczone tęczami rozszczepionego światła słonecznego, a poniżej ciemnozielonąławicę gę stą jak lodowiec.

Lothar i Manfred ostroż nie zagłę bili dziób kutra w żywej masie.Śruba ledwie się obracała, by nie wystraszyć ryb i nie sprowokować ich do zanurkowania

w głębinę. Wąskie gardło rozszczepiło się przed nimi i niewielkie skupisko ryb, które tworzyłowypukłość, odłączyło się od ławicy. Niczym pies pasterski pilnujący stada owiec Lothar pokierowałrybami, cofając kuter, skręcając i wolno płynąc naprzód, gestami wydając odpowiednie poleceniaManfre dowi.

– Wciąż za dużo! – mruknął do sie bie.Odłączyli tylko niewielką cząstkę ławicy, jednak Lothar szacował jej wielkość na ponad tysiąc

ton. A może nawet więcej, w zależności od głębokości skupiska, która pozostawała w sferzedomysłów.

Ryzykował, i to bardzo. Kątem oka widział, że Da Silva wykonuje gorączkowe ostrzegawczegesty. Po chwili podekscytowany staruszek zaczął gwizdać. Bał się tak dużej ilości ryb. Lotharuśmiechnął się szeroko. Jego żółte oczy zwęziły się i zalśniły jak polerowany topaz, gdy nakazałManfredowi przyspieszyć do prędkości zarzucania sieci, po czym rozmyślnie odwrócił się dostarusz ka ple cami.

Po osiągnięciu pięciu węzłów kazał Manfredowi przyhamować i ostro zakręcić, okrążającskupisko ryb i zmuszając je do zbicia się w gromadę na środku okręgu. Kiedy trawler okrążałławicę po raz drugi, mijając ją z wiatrem, Lothar odwrócił się w stronę rufy i uniósł złożone dłoniedo ust.

– Los! – ryknął. – Rzucaj sieć!Czarnoskóry Herer, który stał na rufie, rozplątał śliski węzeł, za pomocą którego był

przymocowany faleń bączka, i wyrzucił linę za burtę. Drewniana łódeczka, w której siedział DaSilva, kurczowo trzymając się ławki i wyjąc na znak protestu, została z tyłu, podskakując nafalach, które pozostawiał kuter, i ściągając z jego pokładu cięż ką brązową sieć.

Gdy trawler okrążał ławicę, szorstka brązowa sieć zgrzytała i syczała na drewnianym relingu,a nadbora rozwijała się jak pyton i zsuwała do wody, jakby była pępowiną łączącą trawlerz bączkiem. Łódź skręciła pod wiatr, równomiernie rozciągając nadborę, której pływakiprzypominały koraliki nawleczone na sznurek, tworząc okrąg wokół gęstej ciemnej ławicy, tak żełódecz ka ze zre zygnowanym Da Silvą znalazła się przed dziobem kutra.

Manfred kręcił sterem, przeciwstawiając się oporowi, jaki stawiała wielka sieć. Dokonującniewielkich korekt kursu, poprowadził trawler obok bączka i zamknął przepustnicę, gdy obiełodzie lekko się zetknęły. Sieć została zamknięta, otaczając ławicę, i Da Silva wspiął się na burtękutra, niosąc na ramie niu końcówki cięż kich trzycalowych lin z abaki.

– Stracisz sieć! – ryknął do Lothara. – Tylko szaleniec ściąga okrężnicę na takiej ławicy.Uciekną razem z twoją sie cią. Przysię gam na świę tych Antonie go i Marka!

Page 15: Władza miecza wilbur smith ebook

Jednak kierowani zwięzłymi poleceniami Lothara Hererowie już zaczęli wyciągać sieć. Dwajz nich zdjęli z ramion Da Silvy nadborę i ją przywiązali, podczas gdy kolejny pomagał Lotharowizamocować okręż nicę na głównej windzie.

– To moja sieć i moje ryby – odburknął Lothar, uruchamiając windę przy wtórze głośnegostukotu. – Zaczep bączek!

Sieć opuszczała się na ponad dwadzieścia metrów w głąb przejrzystej zielonej wody, jednak jejspodnia część była otwarta. Pierwszym i najpilniejszym zadaniem było więc jej zamknięcie, zanimławica znajdzie drogę ucieczki. Pochylając się nad windą i naprężając opalone na brąz muskuły,Lothar rytmicznie poruszał ramionami, wciągając okrężnicę na obrotowy bęben windy. Okrężnica,przewleczona przez stalowe pierścienie biegnące wokół spodu sieci, zaciskała się jak sznurekgigantycz ne go worecz ka na tytoń.

Podczas gdy Manfred za pomocą delikatnych ruchów trawlera do przodu i do tyłu odsuwał rufęod sieci, by nie zaplątała się w śrubę, Da Silva przepłynął łódką na drugą stronę nadbory i zaczepiłsię o nią, wykorzystując bączek jako dodatkową boję, która może się okazać przydatna, gdy rybyzorientują się, że są uwięzione, i wpadną w panikę. Lothar szybko wciągnął ciężką okrężnicę,a ociekające wodą stalowe pierścienie zabłysły na krawędzi burty. Sieć została zaciągnięta i ławicaznalazła się w potrzasku.

Pot spływał Lotharowi po policzkach i wsiąkał w koszulę. Mężczyzna oparł się o nadburcie. Byłtak zmęczony, że nie mógł mówić. Długie jasne włosy ciężkie od potu opadały mu na czołoi zasłaniały oczy, gdy ge stami porozumie wał się z Da Silvą.

Nadbora unosiła się eleganckim okręgiem pomiędzy trawlerem a bączkiem na delikatniefalującej powierzchni zimnego zielonego Prądu Benguelskiego. Jednak gdy Lothar jej sięprzyglądał, sapiąc i z trudem łapiąc oddech, krąg korkowych pływaków zmienił kształt, szybko sięwydłużając, kiedy ławica po raz pierwszy poczuła sieć i gwałtownie na nią naparła. Potem rybyzawróciły i szarpnęły niewód w przeciwnym kierunku, ciągnąc go razem z bączkiem, jakby byłstrzępkiem wodorostów.

Ławica napie rała na sieć nie powstrzymanie niczym Le wiatan.– Na Boga, złapaliśmy więcej, niż się spodziewałem – wysapał Lothar, po czym otrząsnął się

z otę pie nia, odgarnął z oczu mokre blond włosy i pobiegł do ste rówki.Ławica rzucała się tam i z powrotem, miotając łódką po powierzchni wzburzonej wody, i Lothar

poczuł, że pokład trawlera gwałtownie przechyla się pod jego stopami, gdy masa ryb mocnopociągnę ła za grube liny.

– Da Silva miał rację. One oszalały – szepnął i się gnął po róg mgłowy.Za pomocą trzech ostrych dźwięków poprosił o wsparcie, a kiedy biegiem wrócił na pokład,

zobaczył, że pozostałe trzy trawlery skręcają i pospiesznie ruszają w jego stronę. Jak dotądzałoga żadne go z nich nie odważyła się zarzucić sie ci na olbrzymią ławicę.

– Szybciej! Niech was szlag, szybciej! – bezskutecznie warczał Lothar w stronę nadpływającychkutrów, po czym wydarł się na swoich ludzi: – Cała załoga do susze nia sie ci!

Rybacy zawahali się i zatrzymali, nie mając ochoty chwycić nie wodu.– Ruszać się, czarne sukinsyny! – ryknął Lothar, dając im przykład i samemu doskakując do

nadburcia. Muszą zmniej szyć obję tość ławicy, tak moc no ściskając rybki, by pozbawić je sił.Sieć była szorstka i ostra jak drut kolczasty, ale wychylili się po nią, stojąc w rzędzie, i zaczęli ją

wciągać, wykorzystując kołysanie kadłuba na krótkiej fali i wyciągając około metra sieciz każ dym szarpnię ciem.

Nagle ławica rzuciła się w przeciwnym kierunku i wyrwała im sieć z rąk. Jeden z Hererów zbyt

Page 16: Władza miecza wilbur smith ebook

późno ją puścił i palce jego prawej dłoni zaplątały się w szorstkie oka. Sieć zdarła skórę z jegopalców jak rękawiczkę, odsłaniając białą kość i mięso. Mężczyzna krzyknął i przycisnąłzmasakrowaną dłoń do piersi, próbując zatamować strumień jasnej krwi, która spryskała mu twarzi pocie kła po lśniącej od potu czarnej piersi i brzuchu, wsiąkając w krót kie spodnie.

– Manfre dzie! Opatrz go! – pole cił Lothar, po czym znów skupił całą uwagę na sie ci.Ryby się zanurzały, wciągając jedną krawędź nadbory pod wodę. Niewielka część ławicy uciekła

górą, roz praszając się w jasnej wodzie jak ciemnozie lony dym.– Krzyżyk na drogę – wymamrotał Lothar, jednak główna część ławicy wciąż była uwięziona,

a pływaki podskakiwały na powierzchni. Po chwili ryby ponownie pociągnęły w dół i tym razemciężki piętnastometrowy trawler przechylił się niebezpiecznie, tak że ludzie kurczowo chwycili sięre lingu, a ich ciemne twarze pobladły.

Łódka po przeciwległej stronie kręgu pływaków miała zbyt małą pływalność, by oprzeć sięgwałtowne mu szarpnię ciu. Zie lona woda prze lała się ponad nadburciem, zatapiając pokład.

– Skacz! – krzyknął Lothar do Da Silvy. – Odsuń się od sieci! – Obaj zdawali sobie sprawęz zagroże nia.

W zeszłym roku jeden z członków ich załogi wpadł w sieć. Ryby od razu na niego naparły,wpychając go pod powierzchnię, w poszukiwaniu drogi ucieczki walcząc z oporem, jaki stawiałojego ciało. Kiedy kilka godzin później wreszcie wydobyli zwłoki z sieci, odkryli, że ryby za sprawąwłasnych wysiłków oraz pod wpływem ogromnego ciśnienia w środku uwięzionej ławicy zostaływepchnięte we wszystkie otwory w ciele mężczyzny. Przez otwarte usta wpłynęły do brzucha,niczym srebrne sztylety wbiły się w oczodoły, wypychając gałki oczne i dostając się do mózgu.Przebiły się nawet przez wytarty materiał spodni i wślizgnęły do odbytu, tak że brzuch i jelitatrupa były wypchane martwymi rybami i rozdęte jak groteskowy balon. Tego widoku żaden z nichnigdy nie zapomniał.

– Odsuń się od sieci! – krzyknął Lothar i Da Silva wyskoczył za burtę tonącej łódki w chwili, gdyta została wessana pod powierzchnię. Zaczął rozpaczliwie machać rękami, wciągany pod wodęprzez cięż kie buty.

Na ratunek pospieszył mu Swart Hendrick. Ustawił trawler dokładnie wzdłuż wybrzuszającej sięnadbory, a dwaj członkowie jego załogi wciągnęli Da Silvę na pokład, podczas gdy pozostalizgromadzili się przy relingu i pod kierownictwem Swarta Hendricka podpięli się do przeciwległegokońca sie ci.

– Oby tylko sieć wytrzymała – mruknął Lothar, gdy dwa pozostałe trawlery podpłynęłyi zamocowały nadborę na swoich pokładach. Cztery duże kutry otoczyły schwytaną ławicę,a rybacy pochylili się nad sie cią i zaczę li gorącz kowo „suszyć” ryby.

Kawałek po kawałku wciągali sieć, po dwunastu mężczyzn na każdym trawlerze, wliczającManfreda, który zajął miejsce u boku ojca. Stękali, zlani potem, krwawiąc ze świeżych ran nadłoniach poharatanych przez sieć i walcząc z palącym bólem pleców i brzucha, jednak powoli,centymetr po centymetrze, zapanowywali nad olbrzymią ławicą, aż wreszcie ją „osuszyli” i górnawarstwa ryb zaczęła rzucać się żałośnie na wierzchu ściśniętej masy pobratymców, którzy tonęlii ginę li zmiaż dże ni.

– Wybierajcie! – polecił Lothar i na każdym z trawlerów trzej mężczyźni ściągnęli z półki nadste rówką podbie rak o długim uchwycie i ponie śli go przez pokład.

Podbieraki kształtem przypominały siatki na motyle lub małe siatki, za których pomocą dzieciłapią krewetki i kraby w sadzawkach między skałami nad morzem. Jednak ich uchwyty miałydługość prawie dziesięciu metrów, a w siatce mieściła się nawet tona żywych ryb. W trzech

Page 17: Władza miecza wilbur smith ebook

punktach wokół stalowego pierścienia tworzącego wlot sieci przymocowano liny z abaki. Splecionoje z grubszą liną windy, na której podnoszono i opuszczano podbierak. Spód sieci można byłootwierać i zamykać, używając okrężnicy przewleczonej przez zestaw mniejszych pierścieni, taksamo jak w przypadku głównej sie ci.

Podczas gdy rybacy ustawiali podbierak w odpowiedniej pozycji, Lothar i Manfred zrzucilipokrywę ładowni. Potem zajęli swoje stanowiska: Lothar przy windzie, a Manfred przy końcówceokrężnicy podbieraka. Przy wtórze pisku i stukotu Lothar wciągnął podbierak wysoko na żurawbomowy nad ich głowami, a trzej rybacy trzymający długi uchwyt wyrzucili sieć za burtę narzucającą się ławicę. Manfred moc no szarpnął okręż nicę, zaciskając spód podbie raka.

Lothar wrzucił wsteczny bieg windy i z piskiem bloku ciężka sieć opadła na srebrzystą masę ryb.Trzej rybacy trzymający podbierak oparli się całym swoim ciężarem na uchwycie, wpychając siećgłę boko w zupę z żywych sardynek.

– Idzie w górę! – zarządził Lothar i zmienił kierunek pracy windy. Sieć została przeciągnięta oddołu przez ławicę i wyskoczyła na powierzchnię wypełniona toną rzucających się i trzepoczącychsardynek. Manfred z ponurą miną przytrzymał okrężnicę i pełna sieć została przeniesiona ponadpokładem nad otwartą ładownię.

– Puść! – krzyknął Lothar do syna i Manfred wypuścił koniec okrężnicy. Spód sieci się otworzyłi deszcz sardynek spadł do ładowni. Pod wpływem tak szorstkiego traktowania drobne łuski rybzostały starte z ich ciał i teraz opadały na ludzi na pokładzie niczym płatki śniegu, migoczącw blasku słońca w ładnych odcie niach różu, czerwie ni i złota.

Gdy sieć została opróżniona, Manfred zacisnął okrężnicę i rybacy przerzucili podbierakz powrotem za burtę, winda z piskiem przeskoczyła na wsteczny bieg i sieć znów opadła na ławicę.Na każdym z trzech pozostałych trawlerów mężczyźni obsługujący podbierak oraz windę byli taksamo zapracowani i co kilka sekund kolejna tona ryb i wodorostów trafiała do ładowni w chmurzepółprzej rzystych łusek.

Była to przygnębiająca, morderczo ciężka i monotonna praca, a za każdym razem, gdy siećprzesuwała się nad pokładem, rybacy byli zalewani lodowatą morską wodą i obsypywani łuskami.Gdy mężczyźni obsługujący podbierak opadli z sił, zmienili ich szyprowie, nie zaburzając rytmuprzesuwania, podnoszenia i opuszczania sieci, a tych pracujących przy głównej sieci zastąpili ci,który trzymali uchwyt podbieraka. Tylko Lothar wciąż stał przy windzie, czujny i niezmordowany,a jego blond włosy pokryte grubą warstwą lśniących rybich łusek świeciły w słońcu jak latarniamorska.

– Srebrne trzypensówki. – Uśmiechnął się do siebie, patrząc, jak ryby sypią się do ładowniwszyst kich czte rech trawle rów.

– Błysz czące trzypensówki, a nie ryby. Dziś odpłynie my z ładowniami pełnymi monet.– Ładujemy na pokład! – ryknął ponad kurczącym się kręgiem głównej sieci do Swarta

Hendric ka, który także obsługiwał windę roze brany do pasa i lśniący jak wypole rowany he ban.– Ładujemy na pokład! – odkrzyknął Hendrick, upajając się fizyczną pracą, która pozwalała mu

zaimponować załodze siłą.Ładownie trawlerów były już wypełnione po brzegi. W każdej z nich znajdowało się ponad sto

pięć dzie siąt ton ryb, a te raz zamie rzali załadować zdobycz na pokłady.To również było ryzykowne posunięcie. Po załadowaniu kutry nie będą mogły zostać odciążone

przed dotarciem do zatoki, gdzie ładunek zostanie przepompowany do fabryki. Ładunek napokładach obciąży każdy z trawlerów dodatkową setką ton balastu, co spowoduje znaczneprzekroczenie limitu bezpieczeństwa. Jeśli popsuje się pogoda, a wiatr zmieni kierunek na

Page 18: Władza miecza wilbur smith ebook

północ no-zachodni, wzburzone morze wbije prze ładowane jednost ki w zimną zie loną toń.– Pogoda się utrzyma – zapewniał sam sie bie Lothar, harując przy windzie.Był na fali, nic nie mogło go teraz powstrzymać. Podjął ogromne ryzyko i zyskał na tym niemal

tysiąc ton ryb, cztery pełne pokłady, warte pięćdziesiąt funtów za tonę. Pięćdziesiąt tysięcyfuntów za jednym zarzuceniem sieci. Największy fart w jego całym życiu. Mógł stracić sieć, kuterlub życie – zamiast tego jednym zarzuce niem sie ci spłaci wszyst kie długi.

– Na Boga – szepnął, wciągając linę – teraz już nic nie może się popsuć, nic nie może mniedotknąć. Je stem wolny.

Mając pełne ładownie, zaczęli wysypywać ryby na pokłady trawlerów, napełniając je aż poszczyt nadburcia, tworząc srebrzyste bagno, w którym załoga zapadła się po pachy, cały czasopróż niając sieć i ope rując długim uchwytem podbie raka.

Nad czterema trawlerami unosiła się gęsta biała chmura morskich ptaków, które dodawaływygłodniałe wrzaski i piski do kakofonii odgłosów wind. Ptaki nurkowały w sieci i objadały się aż dokresu wytrzymałości, aż w końcu nie były w stanie odlecieć, tylko odpływały z prądem, napęczniałei niezgrabne, z nastroszonymi piórami i wyciągniętymi szyjami, próbując utrzymać zawartośćnapuchniętego wola. Na dziobie i rufie każdego trawlera stał człowiek uzbrojony w zaostrzonybosak, którym dźgał i siekał wielkie rekiny miotające się na powierzchni wody i próbującedosięgnąć uwięzionych ryb. Ich ostre jak brzytwa trójkątne zęby mogły przeciąć nawetwytrzymałe sploty sie ci.

Podczas gdy ptaki i rekiny się obżerały, kadłuby trawlerów zanurzały się coraz głębiej, ażwreszcie, tuż po południu, nawet Lothar musiał ogłosić koniec połowu. Nie było miejsca na kolejnyładunek. Za każdym razem, gdy zrzucali na pokład kolejną porcję ryb, zsuwała się za burtęw pasz cze re kinów.

Lothar wyłączył windę. W głównej sieci zapewne unosiło się kolejne sto ton ryb, w większościuduszonych i zmiaż dżonych.

– Opróż nić sieć – pole cił. – Wypuścić ryby! Wciągnąć sieć na pokład.Cztery trawlery, zanurzone tak głęboko, że fale przelewały się przez spływniki, płynące powoli

i niezgrabnie jak sznur ciężarnych kaczek, zwróciły się w stronę lądu i ruszyły w jednej liniiprowadzone przez Lothara.

Pozostawiły za sobą niemal pół mili kwadratowej oceanu usianego martwymi rybami unoszącymisię srebrzystymi brzuchami do góry jak jesienne liście pokrywające leśne poszycie. W górzeszybowały tysiące naje dzonych mew, a pod wodą krążyły i ucztowały olbrzymie re kiny.

Wyczerpane załogi brnęły wśród drżących i rzucających się ryb, które niczym ruchome piaskipokrywały pokład, sięgając aż do zejściówki dziobówki. Pod pokładem rybacy, wciąż mokrzy odrybie go śluzu i morskiej wody, rzucili się na wąskie koje.

W sterówce Lothar wypił dwa kubki gorącej kawy, po czym zerknął na chronometr wiszący nadjego głową.

– W fabryce bę dzie my za czte ry godziny – rzekł. – Mamy czas na lekcje.– Och, tato! – jęknął chłopiec. – Nie dzisiaj. To wyjąt kowy dzień. Czy musimy się dziś uczyć?W Zatoce Wielorybiej nie było szkoły. Najbliższą placówką była oddalona o trzydzieści

kilometrów niemiecka szkoła w Swakopmund. Od przyjścia chłopca na świat Lothar był dla niegoojcem i matką. Zabrał go mokrego i zakrwawionego zaraz po porodzie. Matka Manfreda nawet naniego nie spojrzała. To stanowiło część ich dziwnej umowy. Wychował chłopca samotnie, bezżadnej pomocy, jeśli nie liczyć mleka, które zapewniały brązowoskóre mamki z ludu Nama.Łączyła go z synem tak silna więź, że nie mógł znieść nawet jednodniowej rozłąki. Wolał

Page 19: Władza miecza wilbur smith ebook

samodzielnie zająć się jego edukacją, niż posłać go do szkoły.– Żaden dzień nie jest aż tak wyjątkowy – uciął. – Każdego dnia się uczymy. To nie muskuły

czynią męż czyznę silnym.– Postukał się palcem w głowę. – Oto, co czyni go silnym. Przynieś książ ki!Manfred przewrócił oczami i spojrzał na Da Silvę, szukając wsparcia, ale wiedział, że nie

powinien się sprze ciwiać.– Przejmij ster – polecił Lothar staremu marynarzowi, po czym usiadł obok syna przy

nie wielkim stole z mapami. – Nie aryt me tyka – pokrę cił głową. – Dziś pouczymy się angielskie go.– Nienawidzę angielskiego! – gwałtownie zaprotestował Manfred. – Nienawidzę angielskiego

i Anglików!Lothar pokiwał głową.– Tak – zgodził się. – Anglicy są naszymi wrogami. Zawsze nimi byli i będą. Właśnie dlatego

musimy uzbroić się w ich oręż. Dlatego uczymy się ich języka. Żebyśmy we właściwym czasiemogli z nie go skorzystać podczas walki z nimi.

Po raz pierwszy tego dnia odezwał się po angielsku. Manfred zaczął mu odpowiadaćw afrikaans, holenderskiej gwarze mieszkańców Afryki Południowej, którą uznano za odrębnąmowę i przyjęto jako oficjalny język Związku Afryki Południowej dopiero w 1918 roku, trochęponad rok przed przyj ściem Manfre da na świat. Lothar powstrzymał chłopca, unosząc rękę.

– Po angielsku – napomniał go. – Mów tylko po angielsku.Uczyli się przez godzinę, czytając na głos Biblię Króla Jakubaoraz „Cape Times” sprzed dwóch miesięcy, po czym Lothar zrobił synowi jednostronicowe

dyktando. Zmagając się z nieznanym językiem, Manfred wiercił się, ściągał brwi i gryzł ołówek, ażw końcu nie wytrzymał.

– Opowiedz mi o dziadku i przysię dze! – poprosił ojca.Lothar się uśmiechnął.– Ale z cie bie spryciarz, co? Byle tylko wymigać się od nauki.– Proszę, tato…– Opowiadałem ci o tym już sto razy.– Opowiedz jesz cze raz. To szcze gólny dzień.Lothar spojrzał przez okno sterówki na drogocenny srebrzysty ładunek. Chłopiec ma rację, to

rze czywiście szcze gólny dzień. Dziś uwolnił się od długów po pię ciu długich i cięż kich latach.– W porządku. – Pokiwał głową. – Opowiem ci jesz cze raz, ale po angielsku.Manfred z entuzjazmem zatrzasnął książkę i pochylił się nad stołem, a jego bursztynowe oczy

lśniły z nie cierpliwości.Lothar tak często opowiadał historię o wielkim buncie, że Manfred znał ją na pamięć i poprawiał

wszelkie rozbieżności oraz odstępstwa od pierwotnej wersji lub prosił ojca o cofnięcie się, jeśli tenopuścił jakieś szcze góły.

– A więc – zaczął Lothar – kiedy w tysiąc dziewięćset czternastym roku zdradziecki król AngliiJerzy Piąty wypowiedział wojnę niemieckiemu cesarzowi Wilhelmowi, twój dziadek i jawie dzie liśmy, co robić. Pocałowaliśmy twoją babcię na poże gnanie…

– Jakie go koloru były włosy babci?– Twoja babcia była piękną niemiecką szlachcianką, a jej włosy miały barwę dojrzałej pszenicy

lśniącej w blasku słońca.– Tak jak moje – wtrącił Manfred.– Tak jak twoje – zgodził się Lothar z uśmiechem. – A więc razem z dziadkiem wyruszyliśmy na

Page 20: Władza miecza wilbur smith ebook

naszych bojowych rumakach, by dołączyć do generała Maritza i jego sześciuset bohaterów nabrzegach rzeki Oranje, gdzie przygotowywał się do stawienia czoła staremu Slim JanowiSmutsowi. – Słowo slim w języku afrikaans oznaczało „cwany” lub „zdradziecki”; Manfredenergicz nie pokiwał głową.

– Mów dalej, tato, dalej!Kiedy Lothar dotarł do opisu pierwszej bitwy, podczas której siły Jana Smutsa rozbiły

buntowników za pomocą karabinów maszynowych i artyle rii, oczy chłopca zasnuł smutek.– Ale walczyliście jak de mony, prawda, tato?– Walczyliśmy jak szaleńcy, ale było ich zbyt wielu i mieli wielkie działa oraz karabiny

maszynowe. Potem twój dziadek został trafiony w brzuch, a ja wsadziłem go na swojego koniai zabrałem z pola bitwy.

Gdy Lothar skończył, w oczach chłopca lśniły łzy.– Kiedy twój dziadek umierał, wyjął starą czarną Biblię z sakwy, na której opierał głowę, i kazał

mi na nią przysiąc.– Znam treść tej przysię gi. Pozwól mi ją powtórzyć!– Jak więc brzmiała? – Lothar zachę cił syna skinie niem głowy.– Dziadek powiedział: „Połóż dłoń na księdze i przysięgnij mi, synu, przysięgnij mi, że nigdy nie

prze stanie cie walczyć z Anglikami”.– Tak. – Lothar znów pokiwał głową. – Tak brzmiała przysięga, uroczysta przysięga, którą

złożyłem moje mu umie rające mu ojcu. – Wziął chłopca za rękę i moc no ją ścisnął.Stary Da Silva popsuł nastrój: zakasz lał, zacharczał i splunął przez okno ste rówki.– Wstydź się, nabijasz dzieciakowi głowę nienawiścią i śmiercią – prychnął, a Lothar zerwał się

na równe nogi.– Trzymaj ję zyk za zę bami, starcze – ostrzegł. – To nie twoja sprawa.– Dzię ki Świę tej Panience – mruknął Da Silva. – Bo to zaiste sprawa diabelska.Lothar skrzywił się i odwrócił od starusz ka.– Manfre dzie, na dzisiaj wystarczy. Schowaj książ ki.Wyszedł ze sterówki i wdrapał się na dach. Usiadł, wygodnie opierając się o zrębnicę, wyjął

z górnej kieszeni długie, czarne, tanie cygaro i odgryzł końcówkę. Wypluł ją za burtę i poklepał siępo kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Chłopiec wychylił głowę zza krawędzi zrębnicy. Przezchwilę się wahał, ale gdy ojciec go nie odprawił – czasami miał zły nastrój i chciał być sam – usiadłobok nie go.

Lothar osłonił dłońmi płomień zapałki i wciągnął dym z cygara głęboko do płuc, po czym uniósłzapałkę i pozwolił, by zgasił ją wiatr. Pstryknął nią za burtę i opuścił rękę, by objąć syna.

Chłopiec zadrżał z zachwytu. Ojciec tak rzadko okazywał uczucia, że teraz Manfred przytuliłsię do nie go moc no i sie dział nie ruchomo, prawie nie oddychając, by nie popsuć tej chwili.

Niewielka flota zbliżyła się do lądu, po czym ostro zakręciła wokół północnego przylądka zatoki.Morskie ptaki wracały razem z nimi. Szwadrony głuptaków o żółtych podgardlach przemykaływ długich regularnych formacjach tuż nad powierzchnią mętnej zielonej wody, a obniżające sięsłońce złociło ptaki i paliło wysokie brązowe wydmy wznoszące się niczym górskie pasmo zanie wielkim skupiskiem budynków stojących nad brze giem zatoki.

– Mam nadzieję, że Willem miał dość rozsądku, by rozpalić ogień pod kotłami – mruknął Lothar.– Nasz ładunek zapewni mu zaję cie na całą noc i jutrzej szy dzień.

– Nigdy nie uda nam się zapusz kować tych wszyst kich ryb – szepnął chłopiec.– Zgadza się, większość bę dzie my musie li prze robić na olej i mącz kę…

Page 21: Władza miecza wilbur smith ebook

Lothar urwał i zapatrzył się na coś po drugiej stronie zatoki. Manfred poczuł, że ciało ojcasztywnie je, po czym, ku nie zadowole niu chłopca, zabrał rękę, którą go obej mował, i osłonił oczy.

– Cholerny głupiec – warknął. Dzięki doskonałemu wzrokowi myśliwego wypatrzył odległykomin kotłowni. Nie leciał z niego dym. – Co on wyczynia, do cholery? – Lothar zerwał się, beztrudu utrzymując równowagę na kołyszącym się trawle rze.

– Pozwolił ostygnąć kotłom. Ich rozgrzanie zajmie pięć do sześciu godzin, a w tym czasie rybyzaczną się psuć. Niech go jasna chole ra!

– Wściekły zszedł do sterówki. Szarpnął rączkę rogu mgłowego, by ostrzec fabrykę, i parsknął: –Za pieniądze, które zarobimy dzięki rybom, kupię jedną z tych nowych krótkofalówek odMarconiego, żebyśmy mogli połączyć się z fabryką, gdy jesteśmy na morzu. Wtedy takie rzeczy niebędą się zdarzały.

Znów prze rwał i popatrzył ponad zatoką.– Co tam się dzie je, do chole ry?Wziął lornetkę leżącą w pojemniku obok pulpitu sterowniczego i ustawił ostrość. Znajdowali się

teraz na tyle blisko brzegu, że widzieli niewielki tłumek zgromadzony przed głównym wejściem dofabryki. Byli to pracownicy zajmujący się krojeniem i pakowaniem ubrani w gumowe fartuchyi buty. Powinni te raz zaj mować stanowiska w środku.

– Jest Willem. – Kierownik fabryki stał na końcu długiego drewnianego pomostuwyładunkowego, który sięgał w głąb spokojnej zatoki, opierając się na potężnych tekowychpalach. – W co on pogrywa, do diabła? Kotły są zimne, a wszyscy stoją przed budynkiem?

Willemowi towarzyszyli dwaj nieznajomi, którzy stali po obu jego stronach. Byli ubraniw ciemne cywilne stroje i wyglądali na zadufanych w sobie, nadętych i małostkowych biurokratów,których Lothar znał i których się obawiał.

– Poborcy podatkowi albo inni urzędnicy – szepnął Lothar, a jego gniew osłabł i zastąpił gonie pokój. Żaden rządowy sługus nigdy nie przyniósł mu dobrych wiadomości. – Kłopoty – zgadł.

– Akurat te raz, gdy musimy ugotować i zapusz kować tysiąc ton ryb…Zauważył dwa samochody. Dopóki Da Silva nie skręcił w główny kanał prowadzący do pomostu

wyładunkowego, zasłaniał je budynek fabryki. Pierwszym z nich był stary zdezelowany ford modelT, ale druga maszyna, choć pokryta bladym pustynnym pyłem, była znacznie bardziej okazałai Lothar poczuł, że serce podchodzi mu do gardła, a oddech przyspie sza.

W całej Afryce nie było drugiego takiego auta – słoniowatego daimlera polakierowano na żółto.Ostatnim razem Lothar widział go przed biurem Spółki Wydobywczo-Finansowej Courtneyów przyMain Stre et w Windhuku.

Lothar przyjechał wtedy porozmawiać o przedłużeniu terminu spłaty pożyczek, które zaciągnąłw spółce. Stał po drugiej stronie szerokiej, piaszczystej, niebrukowanej ulicy i patrzył, jak poszerokich marmurowych schodach, w towarzystwie dwóch służalczych pracowników ubranychw czarne garnitury o wysokich celuloidowych kołnierzykach schodzi jakaś kobieta. Jeden z nichotworzył przed nią drzwi wspaniałej żółtej maszyny i z ukłonem zaprosił ją na siedzenie kierowcy,podczas gdy drugi podbiegł do korby. Wzgardziwszy szoferem, kobieta odjechała samotnie, nawetnie zerkając w stronę Lothara, pozostawiając go bladym i drżącym, pełnym sprzecznych uczuć,które wywołał jej widok. Od tamtej pory minął prawie rok.

Ocknął się z zamyślenia, gdy Da Silva przybił obciążonym trawlerem do pomostu. Byli takgłę boko zanurze ni, że Manfred musiał rzucić cumę do góry. Złapał ją je den z ludzi na molo.

– Lotharze, ci panowie… chcą z tobą porozmawiać! – zawołał Willem. Pocąc się z nerwów,wskazał kciukiem męż czyznę, który stał obok nie go.

Page 22: Władza miecza wilbur smith ebook

– Pan Lothar De La Rey? – spytał ostro drobniejszy z dwóch nieznajomych, odsuwajączakurzoną fe dorę na tył głowy i ocie rając bladą skórę, która wyłoniła się spod ronda.

– Zgadza się. – Lothar podniósł na niego wzrok, opierając zaciśnięte pięści na biodrach. – A pankim jest, do chole ry?

– Czy pan jest właścicie lem Południowo-Zachodnioafrykańskiej Spółki Rybac ko-Prze twórczej?– Ja! – odpowie dział Lothar w afrikaans. – Je stem właścicie lem i co z tego?– Jestem szeryfem z Windhuku i mam nakaz zajęcia całego majątku fabryki. – Szeryf pomachał

trzymanym dokumentem.– Zamknę li fabrykę – jęknął Willem, a jego wąsy drżały.– Zmusili mnie do wygasze nia ognia pod kotłami.– Nie możecie tego zrobić! – warknął Lothar, a jego żółte oczy zwęziły się wściekle jak ślepia

roz gnie wane go lamparta.– Muszę prze tworzyć tysiąc ton ryb.– Czy te czte ry trawle ry są zare je strowane na pana firmę? – chciał wie dzieć sze ryf.Wydawał się niezrażony wybuchem złości Lothara, jednak odpiął i rozchylił ciemną kamizelkę,

opierając ręce na biodrach. Przy jego pasie wisiał ciężki służbowy rewolwer Webley w skórzanejkaburze. Szeryf odwrócił głowę i przyjrzał się pozostałym trawlerom, które cumowały przypomoście, po czym ode zwał się, nie cze kając na odpowiedź Lothara:

– Mój asystent zaplombuje łodzie i ładunek. Muszę pana ostrzec, że ruszenie jednostek lub ichładunku zostanie uznane za prze stępstwo.

– Nie możecie mi tego zrobić! – Lothar wspiął się po drabinie na pomost. Z jego głosu zniknęłaagresja. – Muszę przetworzyć złowione ryby. Nie rozumie pan? Do jutra rana będą strasznieśmierdziały…

– To nie są pana ryby. – Szeryf pokręcił głową. – Należą do Spółki Wydobywczo-FinansowejCourtneyów. – Niecierpliwym gestem popędził swojego asystenta. – Bierz się do roboty,człowie ku. – Po czym zaczął zbie rać się do odej ścia.

– Ona jest tutaj! – krzyknął Lothar za nim i szeryf się odwrócił. – Ona jest tutaj – powtórzyłLothar. – To jej samochód. Przyje chała osobiście, prawda?

Sze ryf spuścił wzrok i wzruszył ramionami, ale Willem wybełkotał:– Tak, jest tutaj… cze ka w moim gabine cie.Lothar odwrócił się od grupy mężczyzn i ruszył pomostem, szeleszcząc ciężkimi spodniami

sztormowymi i zaciskając pię ści, jakby szykował się do bój ki.Tłum wzburzonych pracowników fabryki cze kał na nie go na począt ku pomostu.– Co się dzieje, Baas? – zapytali błagalnie. – Nie pozwalają nam pracować. Co mamy robić, Ou

Baas?– Cze kaj cie! – pole cił im Lothar szorst ko. – Ja to załatwię.– Czy dostanie my zapłatę, Baas? Mamy dzie ci…– Dostaniecie – odburknął Lothar. – Obiecuję. – Była to obietnica, której dotrzymamy tylko

wtedy, gdy sprzeda ryby. Przepchnął się między ludźmi i szybkim krokiem skręcił za róg budynkufabryki, zmie rzając do gabine tu kie rownika.

Daimler stał zaparkowany przed drzwiami, a o przedni błotnik tej dużej żółtej maszyny opierałsię chłopiec. Widać było, że jest zdegustowany i znudzony. Był mniej więcej rok starszy odManfreda, ale o kilka centymetrów niższy, szczuplejszy i bardziej schludny. Miał na sobie białąkoszulę, która lekko zwiotczała od upału, a jego szare flanelowe spodnie z szerokimi nogawkamibyły przykurzone i zbyt modne jak dla chłopca w tym wieku, jednak charakteryzował się

Page 23: Władza miecza wilbur smith ebook

niewymuszonym wdziękiem i był piękny jak dziewczyna, z nieskazitelną cerą i ciemnymi oczamiw kolorze indygo.

Lothar zatrzymał się na jego widok i zanim zdążył się powstrzymać, zawołał:– Shasa!Chłopiec szybko się wyprostował i odgarnął z czoła kosmyk ciemnych włosów.– Skąd pan zna moje imię? – spytał chłodno, ale w jego ciemnych oczach pojawił się błysk

zacie kawie nia. Przyglądał się Lotharowi ze spokoj ną, nie mal dorosłą pewnością sie bie.Lotharowi cisnęło się na usta sto różnych odpowiedzi: „Kiedyś, wiele lat temu, uratowałem

ciebie i twoją matkę od śmierci na pustyni… Pomogłem cię wykarmić i woziłem na łęku siodła, gdybyłeś niemowlęciem… Kochałem cię tak bardzo, jak kiedyś kochałem twoją matkę… Jesteśbratem Manfreda, przyrodnim bratem mojego syna. Wszędzie bym cię rozpoznał, nawet po tychwszyst kich latach”.

Jednak zamiast tego powie dział:– Shasa to buszmeńskie słowo oznaczające „dobrą wodę”, najcenniejszą rzecz w świecie

Busz me nów.– Zgadza się – przytaknął Shasa Courtney. Ten mężczyzna go intrygował. Nosił w sobie

stłumioną agresję i okrucieństwo, roztaczał aurę siły, która nie znalazła ujścia, a jego oczy byłydziwnie jasne, niemal żółte jak u kota. – Ma pan rację. To buszmeńskie słowo, ale zostałemochrzczony francuskim imie niem Michel. Moja mat ka jest Francuz ką.

– Gdzie ona jest? – spytał Lothar władczo, a Shasa zerknął na drzwi biura.– Nie chce, by jej przeszkadzano – ostrzegł, ale Lothar De La Rey go wyminął, przechodząc tak

blisko, że Shasa poczuł smród rybiego śluzu pokrywającego sztormiak mężczyzny i zauważył małebiałe łuski przycze pione do jego skóry.

– Najlepiej niech pan zapuka… – zaczął Shasa, ale Lothar zignorował go i otworzył drzwi takgwałtownie, że odbiły się od ściany. Gdy stanął w progu, Shasa zajrzał do środka. Jego matkawstała z krze sła o prostym oparciu, które stało przy oknie, i odwróciła się w stronę drzwi.

Była szczupła jak młoda dziewczyna, a żółty krepdeszyn sukienki opinał jej niewielkie piersii układał się w wąski pasek wokół bioder. Zsunęła do tyłu kapelusz o wąskim rondzie, zakrywającgę ste ciemne włosy. Miała duże, nie mal czarne oczy.

Sprawiała wrażenie bardzo młodej, niewiele starszej od syna, lecz gdy uniosła podbródek,ukazując surową i stanowczą linię szczęki, jej oczy powędrowały do góry, a w ich mrocznejotchłani zapłonęły miodowe światła, Lothar musiał przyznać, że siłą nie ustępuje najpotężniejszymmęż czyznom.

Ile ma lat? – zastanowił się i od razu sobie przypomniał. Przyszła na świat godzinę po północypierwszego dnia tego wieku. Ma tyle samo lat co dwudziesty wiek – właśnie dlatego nadano jej imięCentaine. A więc ma trzydzieści jeden lat, choć wciąż wygląda na dziewiętnaście, równie młodo jaktamtego dnia, gdy znalazłem ją na pustyni, zakrwawioną i umierającą, z głębokimi ranami popazurach lwa na słodkim młodym cie le.

Postarzał się – pomyślała Centaine. – Te srebrne pasemka w blond włosach, zmarszczki wokółust i oczu. Ma ponad czterdzieści lat i dużo wycierpiał, jednak niewystarczająco. Dobrze, że go niezabiłam. Dobrze, że pocisk minął jego serce. To byłaby zbyt szybka śmierć. Teraz jest w mojejmocy i dowie się, co oznacza prawdziwe…

Nagle, wbrew swojej woli, przypomniała sobie ciężar jego złocistego ciała, nagiego, gładkiegoi twardego, a jej uda zacisnęły się, po czym ponownie rozchyliły i poczuła w nich przypływ gorąca,równie gwałtowny jak rumieniec, który pojawił się na policzkach, a także złość na samą siebie

Page 24: Władza miecza wilbur smith ebook

spowodowaną tym, że nie potrafi zapanować nad zwierzęcymi instynktami. We wszystkichpozostałych dziedzinach zdołała wyćwiczyć się jak atletka, ale niepokorna zmysłowość wciążpozostawała nie ujarz miona.

Spojrzała za plecy mężczyzny stojącego w drzwiach i w blasku słońca zobaczyła Shasę, swojepiękne dziecko, obserwującego ją z zaciekawieniem. Zawstydziła się i rozgniewała, że przyłapał jąw chwili słabości, gdy pokazywała światu swoje naj bardziej prymitywne uczucia.

– Zamknij drzwi – roz kazała chrapliwym spokoj nym głosem.– Wejdź i zamknij drzwi.Odwróciła się i wyjrzała przez okno, odzyskując panowanie nad sobą, po czym ponownie

zwróciła się w stronę człowie ka, które go postanowiła znisz czyć.

Drzwi się zamknęły i Shasa poczuł dotkliwe ukłucie rozczarowania. Wyczuwał, że dzieje się cośniezwykle istotnego. Ten nieznajomy blondyn o kocich żółtych oczach, który zna jego imię i wie,skąd się wzięło, poruszył w nim jakąś strunę, niebezpieczną i ekscytującą. Do tego dziwna reakcjamatki, która nagle oblała się rumieńcem, a w jej oczach najpierw pojawiło się coś, czego nigdyu niej nie widział – chyba nie poczucie winy? – a potem dziwna niepewność. Shasa nie pamiętał, byjego matka kiedykolwiek nie była pewna czegoś, co ich dotyczy. Koniecznie chciał się dowiedzieć,co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Ściany budynku były pokryte pofałdowanymi arkuszamiocynkowanej blachy.

Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, to rusz się i to zrób. Było to jedno z powiedzeń matki,a Shasa miał skrupuły tylko dlatego, że nie chciał zostać przyłapany. Podszedł do ściany budynku,ostrożnie stawiając stopy, by żwir nie chrzęścił pod jego butami, i przyłożył ucho do nagrzanegopofałdowane go me talu.

Chociaż wytężał słuch, słyszał tylko niewyraźne szmery. Nawet kiedy nieznajomy blondynpodnosił głos, Shasa nie był w stanie rozróżnić słów, głos matki zaś był cichy, chrapliwyi nie słyszalny.

Okno – pomyślał i szybko przesunął się do narożnika budynku. Kiedy za niego skręcił, majączamiar podsłuchać rozmowę przez otwarte okno, nagle stał się obiektem zainteresowaniapięćdziesięciu par oczu. Kierownik fabryki i pozbawieni pracy robotnicy nadal stali stłoczeni przedgłównym wej ściem, a gdy Shasa wyłonił się zza rogu, umilkli i zaczę li się w nie go wpatrywać.

Chłopak odrzucił głowę do tyłu i gwałtownie zmienił kierunek, oddalając się od okna. Wszyscynadal go obserwowali, więc wepchnął ręce w kieszenie luźnych spodni i dając pokaz nonszalancji,niespiesznie ruszył w stronę długiego drewnianego pomostu, jakby od początku miał taki zamiar.Cokolwiek działo się w biurze, było już poza jego zasięgiem, chyba że później zdoła wydobyć cośod matki, ale wątpił, czy się uda. Nagle zauważył cztery przysadziste drewniane trawleryzacumowane wzdłuż pomostu, każdy z nich głęboko zanurzony z powodu połyskującegosrebrzystego ładunku, i jego rozczarowanie lekko złagodniało. Wreszcie natrafił na coś, co możeprzerwać monotonię tego gorącego nudnego pustynnego popołudnia. Gdy wszedł na drewnianypomost, przyspie szył kroku. Łodzie fascynowały go od zawsze.

Oto coś nowego i ekscytującego. Nigdy nie widział tylu ryb, muszą ich być całe tony. Podszedł dopierwszej łodzi. Była brudna i brzydka, smugi ludzkich ekskrementów znaczyły burty w miejscach,w których członkowie załogi kucali na nadburciu, a nad pokładem unosił się smród wody zęzoweji oleju napędowego oraz niemytych ciał zamkniętych w ciasnych wnętrzach. Trawlery nawet niezostały zaszczycone imionami: na poobijanych falami burtach wymalowano tylko numery

Page 25: Władza miecza wilbur smith ebook

re je stracyj ne i licencyj ne.Łódź powinna mieć imię – pomyślał Shasa. – Brak imienia jest obraźliwy i przynosi pecha. Jego

własny ośmiometrowy jacht, który matka podarowała mu na trzynaste urodziny, został nazwany„Dotyk Midasa”, zgodnie z suge stią mat ki.

Czując smród trawlera, Shasa zmarszczył nos zdegustowany i zasmucony tak haniebnymzanie dbaniem.

Jeśli właśnie po to Mater jechała tutaj aż z Windhuku… Nie dokończył myśli, gdyż zzaprze ciwle głe go końca wysokiej kanciastej ste rówki wyłonił się chłopiec.

Był ubrany w połatane, krótkie, płócienne spodnie, miał brązowe, umięśnione, bose nogii swobodnie balansował na zrębnicy luku.

Kiedy chłopcy zdali sobie sprawę ze swojej obecności, powściągnęli emocje i usztywnili się jakpsy podczas nie ocze kiwane go spotkania. W ciszy patrzyli na sie bie badawczo.

Dandys i elegancik – pomyślał Manfred. Widział kilku takich chłopców podczas okazjonalnychwizyt w kurorcie Swakopmund na wybrzeżu. Dzieci bogaczy ubierały się w absurdalnesztywniackie stroje i spacerowały karnie ze swoimi rodzicami z irytującym wyniosłym wyrazemtwarzy. Tylko spójrz cie na jego włosy, lśnią od brylantyny, a on sam cuchnie jak bukiet kwiatów.

To jeden z tych biednych białych Afrykanerów. Shasa znał ten typ. „Bywoner, dzieciak dzikichmieszkańców”. Matka zabroniła mu się z nimi zadawać, ale odkrył, że niektórzy z nich sądoskonałymi towarzyszami zabaw. Oczywiście ich atrakcyjność podnosił zakaz matki. Jedenz synów brygadzisty z warsztatu mechanicznego w kopalni potrafił tak znakomicie naśladowaćodgłosy ptaków, że te przylatywały do niego z drzew. Nauczył Shasę regulować gaźnik i zapłonw starym fordzie, z którego matka pozwalała Shasie korzystać, choć był za młody, by zrobić prawojazdy. Z kolei siostra chłopca, o rok starsza od Shasy, pokazała mu coś jeszcze bardziejniezwykłego podczas kilku zakazanych chwil, które spędzili za pompownią w kopalni. Pozwoliła munawet tego dotknąć i okazało się, że jest ciepłe, miękkie i puszyste jak nowo narodzony kociakwtulony pod jej krótką bawełnianą koszulę. Było to niesamowite doświadczenie, które miał zamiarpowtórzyć przy pierwszej okazji.

Ten chłopiec również był interesujący i być może zechciałby oprowadzić Shasę po maszynownitrawle ra. Shasa zerknął w stronę fabryki. Mat ka nie patrzyła, a on był w wielkodusz nym nastroju.

– Witaj.Wykonał wielkopański gest i uśmiechnął się ostrożnie. Jego dziadek, sir Garrick Courtney,

najważniejszy mężczyzna w jego życiu, zawsze go pouczał: „Dzięki swojemu urodzeniuzajmujesz szczególnie wysoką pozycję w społeczeństwie. To zaś wiąże się nie tylko z korzyściamii przywilejami, ale także z obowiązkami. Prawdziwy dżentelmen traktuje osoby niższych stanów,czarnych i białych, młodych i starych, męż czyzn i kobie ty, grzecz nie i z szacunkiem”.

– Nazywam się Courtney – powiedział Shasa. – Shasa Courtney. Moim wujkiem jest sir GarrickCourtney, a matką pani Centaine de Thiry Courtney. – Zaczekał na oznaki szacunku, z którymizazwyczaj się spotykał po takim przedstawieniu, a kiedy się nie pojawiły, dodał słabym głosem: –A jak ty się nazywasz?

– Mam na imię Manfred – odpowiedział chłopiec w afrikaans i uniósł gęste czarne brwi nadbursztynowymi oczami. Były znacznie ciemniejsze od jego blond włosów, które sprawiały wrażenieufarbowanych. – Manfred De La Rey. To samo nazwisko nosili także mój dziadek, stryjecznydziadek i oj ciec, którzy przy każ dej okazji napie przali Anglików.

Shasa spłonął rumieńcem pod wpływem tego nieoczekiwanego ataku i zamierzał się oddalić, gdynagle zobaczył, że z okna sterówki przypatruje im się starszy mężczyzna, a od strony dziobówki

Page 26: Władza miecza wilbur smith ebook

trawle ra nade szło dwóch kolorowych członków załogi. Nie mógł się wycofać.– Ale to my, Anglicy, wygraliśmy wojnę i w tysiąc dziewięćset czternastym spuściliśmy manto

buntownikom – odburknął.– My! – powtórzył Manfred i zwrócił się do swojej widowni.– Ten mały dżentelmen z uperfumowanymi włosami wygrał wojnę. – Załoga zachichotała na znak

poparcia. – Powąchaj cie go, powinien nosić imię Lilij ka. Lilij ka, uperfumowany żołnie rzyk.– Manfred odwrócił się w jego stronę i Shasa po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że chłopak jest

od niego o kilka centymetrów wyższy i ma niepokojąco grube i śniade ręce. – A więc jesteśAnglikiem, czy tak, Lilijko? W takim razie pewnie mieszkasz w Londynie, zgadza się, słodkaLilij ko?

Shasa nie spodziewał się po ubogim chłopaku takiej elokwencji i poczucia humoru. Zazwyczaj toon panował nad prze bie giem każ dej roz mowy.

– Oczywiście, że jestem Anglikiem – potwierdził z wściekłością, zastanawiając się nadostateczną ripostą, która pozwoliłaby mu zakończyć rozmowę i godnie wycofać się z sytuacji, nadktórą błyskawicz nie tracił kontrolę.

– A więc pewnie miesz kasz w Londynie? – drążył Manfred.– Miesz kam w Kapsz tadzie.– Ha! – Manfred znów odwrócił się w stronę coraz liczniejszej widowni. Swart Hendrick

nadszedł pomostem od strony swojego trawlera, a cała załoga ściągnęła z dziobówki. – To dlategomówi się na nich Sout piel – oznaj mił Manfred.

To ordynarne określenie wywołało wybuch radosnego rechotu. Manfred nie mógłby sobiepozwolić na jego użycie w obecności ojca. Oznaczało „słonego fiuta”, a nazwany w ten sposóbShasa poczerwie niał i instynktownie zacisnął pię ści.

– Sout piel jedną nogą stoi w Londynie, a drugą w Kapsztadzie – wyjaśnił zadowolony Manfredz lubością – a jego wacek nurza się w słonym Atlantyku.

– Cofnij to! – Gniew nie pozwolił Shasie na bardziej ciętą replikę. Nigdy nie odezwał się donie go w ten sposób ktoś o niż szej pozycji.

– Co mam cofnąć? Może twój słony napletek, kiedy się ze sobą zabawiasz? O to ci chodzi? –drwił Manfred. Aplauz sprawił, że zapomniał o ostrożności i podszedł bliżej, stając tuż podchłopcem na pomoście.

Shasa skoczył bez uprzedzenia. Manfred spodziewał się, że wymienią jeszcze kilka obelg, zanimbędą wystarczająco nakrę ce ni, by się na sie bie rzucić.

Shasa spadł z wysokości dwóch metrów, uderzając w Manfreda całym ciężarem, kipiącz wściekłości. Manfred głośno wypuścił powietrze z płuc i splecione ciała runęły do tyłuw grzę zawisko martwych ryb.

Przetoczyli się, a Shasę zaszokowała siła przeciwnika, którego ręce były jak drewniane belki,a zakrzywione palce, szukające jego twarzy, przypominały żelazne haki w rzeźni. Tylkoprzewaga wynikła z zaskoczenia i to, że Manfred stracił na chwilę oddech uchroniły Anglika przedkompromitacją. Ponie wczasie przypomniał sobie uwagi Joc ka Murphy’ego, który uczył go boksu.

„Nie pozwól, by potężniejszy przeciwnik zmusił cię do walki na krótki dystans. Walcz z nim naodle głość. Trzymaj go na długość ręki”.

Taplali się w masie zimnych i śliskich ryb. Manfred szarpał go szponiastymi palcami za twarz,próbując otoczyć jego szyję ręką i założyć mu nelsona. Gdy pochylił się nad Shasą, ten uderzył goprawym kolanem w klatkę piersiową. Manfred stęknął i zatoczył się do tyłu, ale kiedy Shasausiłował odtoczyć się na bok, Afrykaner znów skoczył do przodu i złapał przeciwnika za szyję.

Page 27: Władza miecza wilbur smith ebook

Shasa cofnął głowę i prawą ręką popchnął łokieć Manfreda do góry, zrywając chwyt, po czym, takjak nauczył go Jock, wślizgnął się skrętem. Pomógł mu rybi śluz, który pokrywał jego szyję i rękęManfre da niczym olej. Kie dy tylko się uwolnił, zadał cios lewą ręką.

Jock bez końca uczył go posługiwania się krótkim lewym prostym. „To najważniejszy cios, jakiprzyj dzie ci zadawać”.

Nie była to najmocniejsza strona Shasy, ale udało mu się trafić przeciwnika w okoz wystarczającą siłą, by odrzucić jego głowę do tyłu i odwrócić uwagę, samemu w tym czasiepodnosząc się i wycofując.

Pomost nad ich głowami był już wypełniony kolorowymi rybakami ubranymi w gumowe butyi niebieskie golfy. Ryczeli z zachwytu i ekscytacji, dopingując obu chłopców, jakby ci byliwalczącymi kogutami.

Mrugając załzawionym i opuchniętym okiem, Manfred ruszył w stronę Shasy, jednakpowstrzymały go ryby przyklejające mu się do nóg, a wtedy dosięgnął go kolejny lewy prosty. Ciospadł bez ostrzeżenia: mocno i nieoczekiwanie, wywołując piekący ból w zranionym oku, tak żeManfred krzyknął ze złości i wście kle rzucił się na lżej sze go chłopca, próbując go pochwycić.

Shasa zanurkował pod ręką napastnika i jeszcze raz wyprowadził lewy prosty, tak jak gonauczył Jock.

Niemal słyszał jego głos: „Nigdy nie zdradzaj swoich zamiarów ruchami ramion lub głowy. Poprostu ude rzaj – samą ręką”.

Trafił Manfreda w usta, na których od razu pojawiła się krew, gdy warga chłopca uderzyłao zęby. Widok krwi przeciwnika wprawił Shasę w euforię, a ryk tłumu obudził w nim pierwotnyinstynkt. Znów zadał cios lewą ręką, trafiając w zaróżowione spuchnię te oko.

„Kiedy już go zranisz, uderzaj cały czas w to samo miejsce”, rozległ się w jego głowie głosJoc ka. Manfred znów wrzasnął, tym razem nie tylko z wście kłości, ale także z bólu.

To działa – pomyślał Shasa z entuzjazmem. Jednak w tej samej chwili uderzył plecami o ścianęsterówki, a Manfred, widząc, że przeciwnik jest przyparty do muru, rzucił się na niego poprzezoślizgłe ryby, szeroko rozkładając ręce i uśmiechając się triumfalnie zalanymi krwią ustami,ukazując roz cię tą wargę i jaskraworóżowe zęby.

Spanikowany Shasa opuścił ręce, odepchnął się od drewnianej sterówki i skoczył do przodu,ude rzając Manfre da głową w brzuch.

Manfred stracił oddech, gdy powietrze ze świstem opuściło jego płuca. Przez kilka sekundchłopcy wili się chaotycznie w masie sardynek. Manfred, bulgocząc, walczył o oddechi bezskutecznie próbował przytrzymać śliskie kończyny przeciwnika. Shasa wyślizgnął mu się z rąki na wpół podpełzł, a na wpół podpłynął do drewnianej drabiny prowadzącej na pomost, po czymzaczął się po niej wspinać.

Publika śmiała się i buczała szyderczo, obserwując jego ucieczkę, Manfred zaś brnął wściekle zanim, plując krwią i rybim śluzem, a jego klatka piersiowa falowała gwałtownie, gdy starał sięnabrać powie trza.

Shasa znajdował się w połowie wysokości drabiny, gdy Manfred złapał go za kostkę i ściągnąłjego obie stopy ze szczebli. Ciało chłopca napięło się pod wpływem ciężaru potężniejszegoprzeciwnika, jakby było rozpięte na kole tortur. Shasa rozpaczliwie trzymał się górnej częścidrabiny, a czarnoskórzy rybacy nachylali się zaledwie kilka centymetrów nad jego twarzą,wrzaskiem domagając się krwi, dopingując swoje go faworyta.

Shasa wierzgnął wolną nogą i piętą trafił Manfreda w opuchnięte oko. Chłopak wrzasnął i puściłjego kostkę, a Shasa wgramolił się na pomost i powiódł wkoło dzikim wzrokiem. Stracił zapał do

Page 28: Władza miecza wilbur smith ebook

walki i dygotał.Droga ucieczki wzdłuż pomostu stała otworem i bardzo chciał z niej skorzystać, jednak

otaczający go mężczyźni śmiali się i kpili i duma spętała Shasie nogi. Rozejrzał się i w nagłymprzypływie przerażenia, które niemal przyprawiło go o mdłości, zobaczył, że Manfred dotarł doszczytu drabiny.

Shasa nie był pewien, w jaki sposób wdał się w tę bójkę ani co ją spowodowało, i rozpaczliwiemarzył o tym, by się z niej wyplątać. Jednak wykluczały to jego wychowanie i wyszkolenie.Spróbował opanować drże nie, odwracając się do Manfre da.

Większy chłopiec także dygotał, ale nie ze strachu. Twarz miał opuchniętą i ciemnoczerwonąz morderczej wściekłości, a spomiędzy zakrwawionych ust wydobywało się syczenie. Jegouszkodzone oko zrobiło się fiole toworóżowe i spuchło, zmie niając się w wąską szcze linę.

– Zabij go, kle inbasie! – krzycze li kolorowi rybacy.– Wykończ go, szefuniu. – Ich szyderstwa zmobilizowały Shasę. Wziął głęboki uspokajający

oddech i przybrał klasyczną pozycję bokserską, wysuwając do przodu lewą stopę i unosząc ręceprzed twarz.

„Cały czas bądź w ruchu”, znów usłyszał w głowie radę Joc ka i zaczął tańczyć na palcach.– Patrzcie na niego! – zawył tłum. – Wydaje mu się, że jest Jackiem Dempseyem! Chce z tobą

zatańczyć, Manie. Naucz go walca z Zatoki Wie lorybiej!Jednak Manfreda onieśmieliła determinacja, którą dostrzegł w ciemnoniebieskich oczach Shasy,

oraz białe knykcie jego zaciśniętej lewej pięści. Zaczął okrążać przeciwnika, rzucając groźbyprzez zaciśnię te zęby.

– Urwę ci rękę i we pchnę do gardła. Sprawię, że zęby wymasze rują ci z tyłka jak żołnie rze.Shasa zamrugał, ale utrzymał gardę, powoli obracając się za Manfredem. Chociaż obaj chłopcy

byli przemoczeni i lśnili od galeretowatego rybiego śluzu, który mieli także w obsypanych łuskamiwłosach, nie było w nich niczego zabawnego ani dziecinnego. To była dobra bójka, której dalszyciąg zapowiadał się jeszcze lepiej, i publika stopniowo się uciszyła. Oczy tłumu lśniły jak ślepiawilczej watahy, gdy wyciągali szyje, nie cierpliwie obserwując tak nie dobranych prze ciwników.

Manfred zamarkował cios lewą ręką, po czym zaszarżował i zaatakował z boku. Był bardzoszybki pomimo potężnej postury i ciężkich nóg i ramion. Nisko trzymał głowę o lśniących blondwłosach, a wygię te czarne brwi podkre ślały wście kły grymas, który wykrzywiał mu twarz.

W porównaniu z nim Shasa wydawał się niemal dziewczęco delikatny. Miał szczupłe i blade ręce,a jego nogi w przemoczonych spodniach z szarej flaneli sprawiały wrażenie zbyt długich i chudych,jednak poruszał się sprawnie. Uniknął szarży Manfreda, a usuwając mu się z drogi, ponownieuderzył go lewą ręką. Pod wpływem ciosu zęby Manfreda głośno zastukały, głowa odskoczyła dotyłu i chłopiec się wyprostował.

– Vat hom, Manie, bierz go! – ryknął tłum i Manfred znów ruszył na przeciwnika,wyprowadzając potęż ny sierpowy wymie rzony w bladą i gładką jak płatek kwiatu twarz Shasy.

Shasa zanurkował pod ręką Manfreda, a gdy ten stracił równowagę pod wpływem własnego pędu,zadał niespodziewany i bolesny cios lewą pięścią w fioletowe opuchnięte oko. Manfred zakrył jeręką i warknął:

– Walcz uczciwie, oszukańczy Soutie.– Ja! – roz le gły się głosy z tłumu. – Prze stań ucie kać. Stań w miej scu i bij się jak męż czyzna.Manfred zmienił taktykę. Zamiast markować ciosy i lawirować, ruszył prosto na Shasę,

wymachując obiema rękami jak przerażający automat. Shasa zaczął cofać się rozpaczliwie,uchylając się, kiwając, robiąc uniki i wyprowadzając lewą ręką krótkie kontry w twarz

Page 29: Władza miecza wilbur smith ebook

niestrudzenie napierającego Manfreda, najpierw rozcinając opuchniętą skórę pod jego okiem,a potem kilkakrotnie trafiając go w usta, aż zrobiły się zniekształcone i guzowate. Jednakwydawało się, że Manfred stał się nieczuły na ból, gdyż wcale nie zmieniał tempa zadawaniaciosów ani nie łagodził natarcia.

Jego śniade pięści, stwardniałe od pracy przy windzie i sieci, ocierały się o włosy Shasy, gdy sięschylał, lub ze świstem mijały jego twarz, gdy uciekał do tyłu. W końcu jeden z ciosów trafił gow skroń i Shasa przestał wymierzać kontruderzenia, a skupił się jedynie na unikaniu pięści, czując,że jego nogi stają się cięż kie i odrę twiałe.

Manfred miał niespożyte siły, niestrudzenie napierał na przeciwnika i w końcu rozpaczpołączona z wyczerpaniem spowolniły Shasę. Dostał cios w żebra, stęknął i zatoczył się, widząc, żedruga pięść zmierza w stronę jego twarzy. Nie był w stanie jej uniknąć, wydawało mu się, że jegostopy utknęły w wiadrach z gęstym syropem. Złapał Manfreda za rękę i uczepił się jej zewszyst kich sił. Manfred właśnie na to cze kał. Od razu otoczył drugą ręką szyję Shasy.

– Teraz cię mam – wymamrotał opuchniętymi i zakrwawionymi wargami, zmuszając Shasę, byzgiął się wpół, unieruchamiając jego głowę pod swoją lewą pachą. Następnie uniósł prawą rękęi zadał nią brutalny cios hakiem.

Shasa bardziej wyczuł, niż zobaczył, zbliżającą się pięść i szarpnął się tak gwałtownie, że miałwrażenie, iż skręcił kark. Jednak udało mu się sprawić, że cios trafił go w czoło, a nie w twarz.Impet uderzenia przeszył go jak żelazny kolec od czubka czaszki wzdłuż kręgosłupa. Wiedział, żenie wytrzyma kolej ne go takie go ciosu.

Jak przez mgłę zauważył, że zatoczyli się do krawędzi pomostu, i ostatkiem sił pchnął w tęstronę Manfreda, który nie spodziewał się tego. Był źle ustawiony, więc nie mógł się oprzećnaporowi Shasy i obaj chłopcy runęli z pomostu na położony dwa metry niżej załadowany rybamipokład trawle ra.

Shasa został przygwożdżony przez ciało Manfreda, który wciąż trzymał go za szyję, i od razuzanurzył się w bagnie srebrzystych sardynek. Manfred próbował uderzyć go w twarz, ale trafiłw miękką warstwę ryb, która przykryła głowę Anglika. Zrezygnował więc z zadawania ciosów i poprostu oparł się całym cię żarem na szyi Shasy, wciskając jego głowę coraz głę biej w rybią maź.

Shasa zaczął się topić. Próbował krzyczeć, ale martwa sardynka wślizgnęła mu się do usti zatkała krtań. Wierzgał nogami, wymachiwał rękami i wił się, ale jego głowa była bezlitośniewciskana w dół. Krztusił się rybami, które dostały mu się do gardła. Ciemność wypełniła jego głowędźwiękiem przypominającym szum wiatru, zagłuszając morderczy chór głosów dobiegającychz pomostu.

Walczył coraz słabiej, aż w końcu jego kończyny zwiot czały.Umrę – pomyślał z obojętnym zdziwieniem. Tonę… Po czym myśl rozpłynęła się wraz ze

świadomością.

– Przyjechałaś tutaj, żeby mnie zniszczyć – rzucił Lothar De La Rey oskarżycielsko, opierającsię ple cami o zamknię te drzwi.

– Prze je chałaś taki kawał drogi, by na to patrzeć i się tym napawać.– Pochlebiasz sobie – prychnęła Centaine pogardliwie. – Nie interesujesz mnie aż tak bardzo.

Przyjechałam, żeby chronić swój znaczny wkład finansowy. Przyjechałam po pięćdziesiąt tysięcyfuntów plus narosłe odset ki.

– Gdyby to była prawda, nie przeszkodziłabyś mi w oddaniu ładunku do fabryki. Mam tam tysiąc

Page 30: Władza miecza wilbur smith ebook

ton ryb… do jutrzej sze go wie czoru mógłbym je zmie nić w pięć dzie siąt tysię cy funtów.Centaine przerwała mu niecierpliwie, unosząc rękę. Skóra jej dłoni, opalona na kolor kawy

z mlekiem, kontrastowała ze srebrzystobiałym brylantem, równie długim jak górny staw smukłegopalca wskazujące go, który w nie go wyce lowała.

– Żyjesz w świecie marzeń – powiedziała. – Twoje ryby są bezwartościowe. Nikt ich nie kupi, zażadną cenę, a na pewno nie za pięć dzie siąt tysię cy.

– Są dużo warte… mącz ka rybna i konserwy…Znów uciszyła go ge stem.– Magazyny na całym świecie pełne są niechcianych towarów. Nie rozumiesz tego? Nie czytasz

gazet? Nie słuchasz radia tutaj, na pustyni? Twoje ryby są nic niewarte, nie opłaca się ich nawetprze twarzać.

– To nie moż liwe – zaprote stował wście kle i z uporem.– Oczywiście, że słyszałem o giełdzie, ale ludzie nadal muszą jeść.– Podejrzewałam cię o wiele rzeczy – mówiła podniesionym głosem, jakby zwracała się do

dziecka – ale nigdy nie uważałam cię za głupca. Zrozum, że na świecie stało się coś, co jeszczenigdy się nie wydarzyło. Światowy handel zamarł, fabryki są zamykane, ulice dużych miastzapełniają się le gionami bez robot nych.

– Używasz tego jako usprawiedliwienia dla swoich działań. Prowadzisz przeciwko mnieprywatną wojnę. – Zbliżył się do niej. Jej usta były lodowato blade na tle ciemnej mahoniowejopale nizny.

– Prześladujesz mnie za jakąś urojoną zbrodnię, której dopuściłem się dawno temu.Wymie rzasz mi karę.

– Zbrodnia była prawdziwa. – Cofnęła się, ale nie odwróciła wzroku, a jej głos, choć cichy,brzmiał ponuro i ostro. – Potworna, okrutna i niewybaczalna, ale nie mogę wymierzyć cisprawie dliwej kary. Je śli Bóg ist nie je, to On zażąda od cie bie zapłaty.

– Dziecko… – zaczął – dziecko, które urodziłaś mi na pustyni… – Po raz pierwszy na jejnie wzruszonym wize runku pojawiła się rysa.

– Nie wspominaj o swoim bękarcie. – Gwałtownie złączyła dłonie, by powstrzymać ich drżenie. –Taki zawarliśmy układ.

– Jest naszym synem. Nie uciekniesz przed tym faktem. Chcesz znisz czyć także jego?– Jest twoim synem. Nie mam z nim nic wspólnego. Nie wpływa na moje decyzje. Twoja fabryka

jest niewypłacalna, beznadziejnie i nieodwracalnie niewypłacalna. Nie mogę się spodziewaćodzyskania swoje go wkładu, naj wyżej jego czę ści.

Przez otwarte okno dobiegły męskie głosy, nawet z tej odległości słyszeli w nich ekscytacjęi pożądliwość, jak u psów gończych, które złapały trop. Żadne z nich się nie obejrzało. Byliskupie ni tylko na sobie.

– Daj mi szansę, Centaine. – Poczuł obrzydzenie, gdy usłyszał w swoim głosie błagalny ton.Nigdy nikogo o nic nie błagał, ale teraz nie mógł znieść myśli, że miałby zaczynać wszystko odpoczątku. Nie byłby to pierwszy raz. Już dwa razy wojenna zawierucha zostawiała go bezśrodków do życia. Stracił wtedy wszystko poza dumą, odwagą i determinacją. Zawsze miał tegosamego wroga: Brytyjczyków i ich imperialne aspiracje. Za każdym razem zaczynał od zerai mozolnie odbudowywał swoją fortunę.

Jednak tym razem ta perspektywa go przerażała. Miał zostać zniszczony przez matkę swojegodziecka, kobietę, którą kiedyś kochał i którą – niech Bóg mu wybaczy – nadal kocha wbrewzdrowemu rozsądkowi. Czuł, że jego duch i ciało są wyczerpane. Miał czterdzieści sześć lat

Page 31: Władza miecza wilbur smith ebook

i brakowało mu młodzieńczej energii. Miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach przebłyskłagodności, wahanie, które dawało mu nadzie ję, że ustąpi wzruszona jego błaganiem.

– Daj mi tydzień, tylko tydzień, Centaine, o nic więcej nie proszę. – Od razu zrozumiał, żebłędnie odczytał jej intencje.

Nie zmieniła wyrazu twarzy, lecz w jej oczach zobaczył, że to, co omyłkowo wziął zawspółczucie, było błyskiem głębokiej satysfakcji. Znalazł się tam, gdzie chciała go zapędzić przezte wszyst kie lata.

– Mówiłam ci już, żebyś nigdy nie wymawiał mojego imienia – odrzekła. – Powiedziałam ci to,kiedy dowiedziałam się, że zamordowałeś dwoje ludzi, których kochałam najbardziej na świecie.Te raz to powtórzę.

– Tydzień. Tylko tydzień.– Dałam ci już dwa lata.Spojrzała w okno, nie mogąc dłużej ignorować ostrych głosów, które przypominały krwiożercze

ryki publicz ności oglądającej walkę byków.– Kolejny tydzień sprawi, że będziesz miał większe długi, a ja większe straty. – Pokręciła głową,

ale już cały czas wyglądała przez okno, a jej głos stał się ostrzejszy. – Co się dzieje na pomoście? –Oparła ręce na parape cie i popatrzyła wzdłuż plaży.

Lothar stanął obok niej. W połowie długości pomostu zgromadził się gęsty tłumek, do któregowłaśnie dołączali robot nicy bie gnący od strony fabryki.

– Shasa! – krzyknę ła Centaine w przypływie mat czynej troski.– Gdzie jest Shasa?Lothar jednym susem przesadził parapet i pomknął w stronę pomostu, wyprzedzając

maruderów, po czym przepchnął się przez krąg rozwrzeszczanych i wyjących rybaków akuratw chwili, gdy dwaj chłopcy chwiej nie zbliżali się do krawę dzi mola.

– Manfred! – ryknął. – Prze stań! Puść go!Jego syn mocno trzymał drobniejszego chłopca za szyję i tłukł go z góry po unieruchomionej

głowie. Lothar usłyszał trzask, gdy je den z ciosów dosię gnął czasz ki Shasy.– Ty głupcze! – Rzucił się ku walczącym. Nie słyszeli jego głosu w zgiełku tłumu i Lothara

ogarnęło przerażenie i szczera troska o bitego chłopca. Wiedział, jak zareaguje Centaine, jeślichłopiec zostanie ranny.

– Zostaw go! – Zanim zdążył dotrzeć do wściekle zmagającej się dwójki, chłopcy zatoczyli się dotyłu i spadli z krawę dzi pomostu. – Mój Boże!

Usłyszał, jak uderzają o pokład trawlera poniżej, a kiedy dotarł do krawędzi i spojrzał w dół, bylijuż do połowy zakopani w masie połyskujących sardynek.

Lothar próbował dotrzeć do drabiny, ale przeszkadzał mu tłum kolorowych rybaków, którzystłoczyli się przy krawędzi pomostu, by nie uronić ani sekundy walki. Utorował sobie drogę,roz dzie lając ciosy obie ma pię ściami i odpychając swoich ludzi, po czym zszedł na pokład trawle ra.

Manfred leżał na drugim chłopcu i wpychał jego głowę i ramiona w masę sardynek. Jego własnatwarz była wykrzywiona gniewem, guzowata i posiniaczona, a z umazanych krwią i opuchniętychust wydobywały się niezrozumiałe groźby. Shasa już nie stawiał oporu. Jego głowa i ramionazniknę ły pod rybami, a tułów oraz nogi drgały jak u osoby postrze lonej w głowę.

Lothar chwycił swojego syna za ramiona i próbował go odciągnąć. Przypominało to rozdzielaniepary walczących mastiffów i wymagało użycia sporej siły. Podniósł go wreszcie i rzucił nimo sterówkę, w ten sposób pozbawiając zapału do walki, a następnie złapał Shasę za nogii wyciągnął go z bagna martwych sardynek, mokrego i śliskiego. Chłopiec miał otwarte oczy, a jego

Page 32: Władza miecza wilbur smith ebook

źre nice ucie kły do góry, odsłaniając białka.– Zabiłeś go – warknął Lothar do syna, a czerwona z wściekłości twarz Manfreda pobladła

i chłopiec zadrżał.– Nie chciałem, tato. Nie chciałem…W rozchylonych ustach Shasy tkwiła martwa ryba, która go dusiła, a z jego nosa wypływały

bąbelki rybie go śluzu.– Ty głupcze, ty mały głupcze! – Lothar wepchnął palec w rozchylone usta Anglika i wydobył

rybę.– Prze praszam, tato. Nie chciałem – wyszeptał Manfred.– Jeśli go zabiłeś, popełniłeś straszliwą zbrodnię w oczach Boga. – Lothar podniósł bezwładne

ciało Shasy. – Zabiłeś własnego… – Nie wypowiedział tego brzemiennego w skutki słowa, tylkoodwrócił w stronę drabiny.

– Nie zabiłem go. – Manfred rozpaczliwie szukał potwierdzenia. – On żyje. Wszystko będziedobrze, prawda, tato?

– Nie. – Lothar ponuro pokręcił głową. – Nie będzie dobrze… już nigdy. – Niosącnie przytomne go chłopca, wspiął się na pomost.

Tłum w milczeniu rozstąpił się przed Lotharem. Podobnie jak Manfred ludzie byli oburzenii czuli się winni i nie mie li śmiałości spoj rzeć Lotharowi w oczy, gdy się mię dzy nimi prze ciskał.

– Swarcie Hendricku! – zawołał Lothar ponad ich głowami do wysokiego czarnoskóregomęż czyzny. – Powinie neś być mądrzej szy. Trze ba ich było powstrzymać.

I odszedł pomostem.W połowie dróżki biegnącej plażą do fabryki czekała na niego Centaine Courtney. Lothar

zatrzymał się przed nią, trzymając bez władne go chłopca.– Nie żyje – szepnę ła zroz paczona Centaine.– Żyje – odrzekł energicznie Lothar. Była to zbyt straszna myśl, a Shasa, jakby w odpowiedzi,

jęknął i zwymiotował.– Szybko. – Centaine podeszła bliżej. – Przerzuć go sobie przez ramię, zanim udusi się

wymiocinami.Niosąc Shasę przewieszonego przez ramię jak chlebak, Lothar przebiegł ostatnie kilka metrów

dzie lące go od budynku. Centaine zgarnę ła wszyst ko z biurka.– Połóż go tutaj – poleciła, ale Shasa zaczął stawiać słaby opór i próbował usiąść. Centaine

podtrzymała go, po czym otarła mu usta i nos rę kawem sukienki z drogie go mate riału.– To był twój bę kart. – Spiorunowała Lothara wzrokiem.– To on zrobił to mojemu synowi, prawda? – Zanim Lothar odwrócił wzrok, dostrzegła w jego

oczach potwierdze nie.Shasa zakaszlał i wypluł kolejny strumień rybiego śluzu i żółtych wymiocin. Szybko odzyskiwał

siły. Skupił wzrok i uspokoił oddech.– Wynoś się stąd. – Centaine pochyliła się z troską nad synem.– Spotkam się z wami w pie kle, z tobą i twoim bę kartem. A te raz precz mi z oczu.

Szlak biegł krętymi dolinami wśród potężnych pomarańczowych wydm i prowadził z ZatokiWielorybiej do oddalonego o trzydzieści kilometrów końcowego punktu linii kolejowejw Swakopmund. Po obu stronach wznosiły się wydmy wysokie na ponad dziewięćdziesiąt metrów.Góry piasku o graniach jak ostrze noża i gładkich, śliskich zboczach więziły w wąwozach gorące

Page 33: Władza miecza wilbur smith ebook

pustynne powie trze.Szlak miał postać głębokich kolein w piasku wytyczonych po obu stronach lśniącym szkłem

z potłuczonych butelek po piwie. Żaden podróżnik nie jeździł tą suchą drogą bez odpowiednichzapasów. W niektórych miejscach szlak został rozjechany przez kierowców niewprawionychw sztuce pustynnej jazdy, którzy musieli wydobywać pojazdy z lotnych piasków, pozostawiającpułapki na drodze kolej nych podróż nych.

Centaine jechała agresywnie i szybko, nie pozwalając, by spadły obroty silnika i utrzymującprędkość nawet na nierównościach i dziurach, w których grzęzły inne samochody, kierując dużymżółtym autem za pomocą wprawnych, nieznacznych ruchów kierownicą, dzięki czemu koła nieskrę cały gwałtownie i nie blokował ich pię trzący się piasek.

Trzymała kierownicę jak kierowca rajdowy, opierając się o skórzane siedzenie i prostując ręce,by były gotowe na przyjęcie wstrząsów, obserwując szlak daleko przed sobą i z dużymwyprzedzeniem przewidując wszelkie trudności, czasami gwałtownie redukując bieg, by objechaćtrudny fragment trasy. Za nic miała nawet podstawowe zalecenie, by podróżować w towarzystwiedwóch czarnoskórych służących siedzących z tyłu, którzy w razie potrzeby mogą wypchnąćdaimlera z pułapki. Shasa nigdy nie widział, by matka ugrzęzła w piasku, nawet na najgorszychfragmentach szlaku prowadzące go do kopalni.

Siedział obok niej na przednim siedzeniu. Miał na sobie stary, ale czysty płócienny kombinezonwzięty z magazynu w fabryce konserw. Jego przemoczone ubranie cuchnące rybami i poplamionewymiocinami le żało w bagaż niku.

Matka nie odzywała się od chwili, gdy ruszyli spod fabryki. Shasa zerkał na nią ukradkiem,bojąc się wybuchu nagromadzonej złości i nie chcąc zwracać na siebie uwagi, a nie mogąc oderwaćwzroku od jej twarzy.

Zdjęła kapelusz i jej gęste ciemne włosy, modnie i krótko ostrzyżone, falowały na wietrzei lśniły jak antracyt.

– Kto zaczął? – spytała, nie odrywając wzroku od drogi.Shasa zastanawiał się przez chwilę.– Nie je stem pe wien. To ja pierwszy go ude rzyłem, ale… – urwał. Gardło wciąż go bolało.– Tak? – ponagliła go mat ka.– Wydawało się, że to wszystko było ustalone. Popatrzyliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że się

pobije my. – Nic nie odpowie działa i Shasa dokończył nie pewnie: – On mnie prze zwał.– Jak?– Nie mogę powie dzieć. To brzydkie słowo.– Spytałam, jak cię przezwał. – Jej głos był spokojny i cichy, ale chłopiec usłyszał w nim

ostrze że nie.– Sout piel – odpowiedział pospiesznie. Odwrócił wzrok zawstydzony tą straszliwą obelgą, więc

nie widział, że Centaine z trudem powstrzymuje uśmiech i lekko przekręca głowę, by ukryć błyskroz bawie nia, który pojawił się w jej oczach.

– Ostrze gałem cię, że to brzydkie słowo – wymamrotał.– A ty go ude rzyłeś… Jest młodszy od cie bie.Shasa nie miał pojęcia, że jest starszy, ale nie zaskoczyło go, że matka to wie. Ona wie

wszyst ko.– Może i ten Afrykaner jest młodszy, ale wielki jak wół, co najmniej pięć centymetrów wyższy

ode mnie – usprawie dliwił się szybko.Miała ochotę spytać Shasę, jak wygląda jej drugi syn. Czy jest przystojnym blondynem jak jego

Page 34: Władza miecza wilbur smith ebook

oj ciec? Jakie go koloru ma oczy? Ale zamiast tego powie działa:– A on spuścił ci lanie.– Prawie wygrałem – zaprotestował stanowczo Shasa. – Nic nie widział i cały był zakrwawiony.

Prawie wygrałem.– Prawie to za mało. W naszej rodzinie nie mamy zwyczaju prawie wygrywać. Po prostu

wygrywamy.Nie zręcz nie poprawił się na sie dze niu i odkaszlnął, by złagodzić ból w zranionym gardle.– Nie moż na wygrać, gdy ktoś jest większy i silniej szy – wyszeptał żałośnie.– W takim wypadku nie nale ży walczyć pię ściami – odrze kła.– Nie warto rzucać się na kogoś tylko po to, by wepchnął nam do ust martwą rybę. – Upokorzony

chłopiec spłonął rumieńcem.– Czeka się na dogodną okazję i walczy własną bronią i na swoich warunkach. Do walki należy

stawać tylko wte dy, gdy mamy pewność, że wygramy.Zastanowił się nad jej słowami, dokładnie je analizując.– Właśnie tak zrobiłaś z jego ojcem, prawda? – spytał cicho, a Centaine tak zdumiała jego

spostrze gawczość, że spoj rzała na nie go, a wte dy daimler wyskoczył z kole in.Szybko jednak odzyskała kontrolę nad maszyną i skinę ła głową.– Tak. Właśnie tak zrobiłam. Widzisz, jesteśmy Courtneyowie i nie musimy walczyć za pomocą

pięści. Wykorzystujemy władzę, pieniądze i wpływy. Nikt nie może nas pokonać na naszymte rytorium.

Shasa zamilkł, przetrawiając jej słowa, aż w końcu na jego ustach pojawił się uśmiech. Był takpiękny, gdy się uśmie chał – piękniej szy od swoje go ojca – że serce Centaine prze pełniła miłość.

– Zapamiętam to sobie – obiecał. – Kiedy znów go spotkam, będę pamiętał o tym, co mipowie działaś.

Żadne z nich ani przez chwilę nie wątpiło, że chłopcy znów się spotkają, a kiedy to się stanie,będą kontynuować walkę, która roz poczę ła się tego dnia.

Bryza niosła w stronę lądu smród gnijących ryb, tak intensywny, że wdzierał się Lotharowi DeLa Reyowi do gardła i przyprawiał o mdłości.

Cztery trawlery wciąż stały przy pomoście, ale ich ładunek już nie lśnił srebrzyście. Sardynkizbiły się w masę, a ich górna warstwa wyschła na słońcu i pociemniała, zmieniając kolor nabrudnoszary. Obsiadły ją połyskujące metalicznie zielone muchy, wielkie jak osy. Rybyw ładowniach zostały zmiażdżone własnym ciężarem, a pompy zęzowe nieprzerwanie wyrzucałystrumienie cuchnącej brunatnej krwi i rybiego oleju, które tworzyły na wodach zatokiroz sze rzającą się barwną plamę.

Przez cały dzień Lothar siedział w oknie biura, a rybacy i pakowacze ustawiali się w kolejce powypłatę. Lothar sprzedał swojego starego ciężarowego packarda i kilka gratów z pokrytej blachąfalistą chatki, w której mieszkali z Manfredem. Były to jedyne przedmioty, które nie należały dofirmy i nie były przytwierdzone na stałe. Handlarz starzyzną przybył ze Swakopmund w ciąguzale dwie kilku godzin, wyczuwając trage dię niczym sęp, i zapłacił Lotharowi ułamek ich wartości.

– Mamy kryzys, panie De La Rey. Wszyscy sprzedają, nikt nie kupuje. Ja też stracę, proszę miwie rzyć.

Wydobywszy gotówkę ukrytą pod zapiaszczoną podłogą chatki, Lothar mógł zapłacić swoimpracownikom po dwa szylingi za każdego funta, którego był im winien z tytułu zaległych

Page 35: Władza miecza wilbur smith ebook

wynagrodzeń. Oczywiście nie musiał im płacić, gdyż była to sprawa fabryki, lecz nawet nieprzyszło mu to do głowy, w końcu to jego ludzie.

– Przykro mi – powtarzał każdemu z nich, gdy podchodzili do okna. – Tylko tyle zostało. –Unikał ich spoj rzeń.

Kiedy pozbył się wszystkiego i ostatni niezadowoleni robotnicy rozeszli się w niewielkichgrupkach, Lothar zamknął drzwi biura i wrę czył klucz sze ryfowi.

Następnie razem z synem po raz ostatni udali się na pomost i usiedli na jego końcu, machającnogami. Smród martwych ryb był równie przykry jak ich nastrój.

– Nie rozumiem, tato – odezwał się Manfred. Miał opuchnięte usta, a nad jego górną wargąwidniał czerwony strup. – Złapaliśmy dobre ryby. Powinniśmy być bogaci. Co się stało, tato?

– Zostaliśmy oszukani – odparł cicho Lothar.Do tej chwili nie odczuwał złości ani rozgoryczenia, był odrętwiały. Dwa razy w życiu został

postrzelony. Po raz pierwszy z karabinu Lee-Enfield kalibru.303 na drodze do Omaruru, gdyprzeciwstawiali się inwazji wojsk Smutsa na Niemiecką Afrykę Południowo-Zachodnią, a po razdrugi, dużo później, z lugera, który trzymała matka chłopca. Gdy sobie o tym przypomniał, dotknąłklat ki piersiowej i przez cienką bawełnianą koszulę khaki wymacał pomarsz czoną bliznę.

Teraz czuł się tak samo. Najpierw szok i odrętwienie, a dopiero po jakimś czasie ból i gniew.Wściekłość napływała czarnymi falami, ale nie starał się jej powstrzymać. Raczej się nią upajał,a pomagało mu wspomnienie tego, jak się ukorzył i błagał o dodatkowy czas kobietę o ciemnychdrwiących oczach.

– Czy nie możemy ich powstrzymać, tato? – spytał chłopiec. Nie musieli precyzować, o kogo imchodzi. Dobrze znali swojego wroga. Poznali go podczas trzech wojen: w 1881 roku w pierwszejwojnie burskiej, potem w drugiej wojnie burskiej w 1899 roku, gdy Wiktoria wezwała zza oceanuswoje armie w strojach khaki, by ich zmiażdżyć, a w końcu w roku 1914, gdy brytyjska marionetkaJan Smuts wypełnił roz kazy swoich impe rialnych panów.

Lothar pokrę cił głową, nie znaj dując odpowie dzi, zmagając się z dławiącą go wście kłością.– Musi istnieć jakiś sposób – upierał się chłopiec. – Jesteśmy silni. – Przypomniał sobie, jak ciało

Shasy powoli słabło w jego uścisku, i bezwiednie zacisnął dłonie. – Ona należy do nas, tato. Tonasza ziemia. Bóg nam ją dał, tak napisano w Biblii. – Jak wielu ludzi przed nim, młody Afrykanerinterpretował Księgę na swój własny sposób. Postrzegał swój lud jako synów Izraela, a AfrykęPołudniową jako zie mię obie caną, mle kiem i miodem płynącą.

Lothar milczał. Manfred złapał go za rę kaw.– Bóg nam ją dał, prawda, tato?– Tak. – Lothar powoli skinął głową.– W takim razie oni nam ją ukradli. Ziemię, diamenty, złoto… wszystko. A teraz także łodzie

i ryby. Musi ist nieć sposób, by ich powstrzymać i ode brać im to, co nale ży do nas.– To nie takie proste.Lothar zastanawiał się, jak powinien wytłumaczyć to dziecku. Czy sam do końca rozumie, jak do

tego doszło? Są nielegalnymi mieszkańcami na ziemi, którą ich przodkowie wyrwali dzikusomi naturze, używając długich, ładowanych od przodu karabinów.

– Zrozumiesz to, kie dy dorośniesz, Manie – odpowie dział w końcu.– Kiedy dorosnę, znajdę sposób, by ich pokonać – odparł Manfred z taką mocą, że strup na jego

ustach pękł i zalśniła na nim kropla krwi przypominająca malutki rubin. – Znajdę sposób, by im towszyst ko ode brać. Zobaczysz, tato.

– Cóż, synu, być może właśnie tak zrobisz.

Page 36: Władza miecza wilbur smith ebook

Lothar objął chłopca ramie niem.– Pamiętasz przysięgę dziadka, tato? Ja zawsze o niej pamiętam. Nigdy nie przestaniemy

walczyć z Anglikami.Siedzieli tak, aż słońce dotknęło wody zatoki i zmieniło je w płynną miedź, a potem w ciemności

ruszyli pomostem, oddalając się od roz kładających się ryb, i powę drowali wzdłuż krawę dzi wydm.Gdy dotarli do swojej chatki, z komina unosił się dym, a na otwartym palenisku kuchni płonął

ogień. Swart Hendrick spoj rzał na nich.– Żyd zabrał stół i krze sła – poinformował. – Ale schowałem garnki i kubki.Usiedli na podłodze i jedli prosto z garnka płatki kukurydziane z soloną suszoną rybą. Nie

odzywali się, dopóki nie skończyli.– Nie musiałeś zostawać – prze rwał ciszę Lothar.Hendrick wzruszył ramionami.– Kupiłem w skle pie kawę i tytoń. Pie niądze, które mi wypłaciłeś, tylko na to wystarczyły.– Nie mam wię cej – odparł Lothar. – Wszyst ko straciłem.– Już nieraz tak bywało. – Hendrick zapalił fajkę drewienkiem z paleniska. – Wiele razy

zostawaliśmy bez grosza przy duszy.– Tym razem jest inaczej. Tym razem nie ma kości słoniowej, którą moglibyśmy zdobyć, ani… –

Urwał, bo gniew znów ode brał mu głos.Hendrick dolał kawy do blaszanych kubków.– To dziwne – mruknął. – Kiedy ją znaleźliśmy, była ubrana w skóry, a teraz przyjeżdża wielkim

żółtym samochodem…– Pokrę cił głową i zachichotał. – A my mamy na sobie łachmany.– Ale to my dwaj ją ocaliliśmy – przypomniał Lothar. – Co więcej, znaleźliśmy dla niej diamenty

i wydobyliśmy je z zie mi.– Teraz jest bogata i przyjeżdża, żeby zagarnąć naszą własność. Nie powinna była tego robić. –

Pokrę cił głową. – Nie, nie powinna tego robić.Lothar wyprostował się powoli. Hendrick zobaczył wyraz jego twarzy i nachylił się ochoczo,

a chłopiec po raz pierwszy się uśmiechnął.– Tak. – Hendrick uśmiechnął się szeroko. – Co to będzie? Kość słoniowa już się skończyła.

Stada dawno prze trze biono.– Nie, nie kość słoniowa. Tym razem to będą diamenty – odpowie dział Lothar.– Diamenty? – Hendrick zakołysał się na pię tach. – Jakie diamenty?– Jakie diamenty? – Lothar uśmiechnął się do niego, a jego żółte oczy rozbłysły. – Oczywiście te,

które dla niej znaleź liśmy.– Jej diamenty? – Hendrick przyj rzał mu się uważ nie. – Te z kopalni H’ani?– Ile masz pieniędzy? – spytał Lothar, a Hendrick odwrócił wzrok. – Dobrze cię znam. – Złapał

Swarta za ramię. – Zawsze masz coś odłożone. Ile?– Nie wie le. – Hendrick chciał wstać, ale Lothar go przytrzymał.– W tym roku dobrze zarabiałeś. Pamię tam, ile ci płaciłem.– Pięć dzie siąt funtów – mruknął Hendrick.– Nie. – Lothar pokrę cił głową. – Masz znacz nie wię cej.– Może trochę wię cej – przyznał Hendrick nie chęt nie.– Masz sto funtów – stwierdził Lothar. – Właśnie tyle będziemy potrzebowali. Oddaj mi je.

Wiesz, że odzyskasz je z nawiąz ką. Zawsze tak było i bę dzie.

Page 37: Władza miecza wilbur smith ebook

Szlak był stromy i kamienisty, a wędrowcy wlekli się w świetle wstającego słońca. Zostawiliżółtego daimlera u podnóża góry na brzegu strumienia Liesbeek i rozpoczęli wspinaczkęw upiornym szarym blasku przedświtu.

Przodem szli dwaj starcy w podartych ubraniach, zniszczonych butach i poplamionych potembezkształtnych słomianych kapeluszach. Byli tak chudzi, że sprawiali wrażenie zagłodzonych.Mieli skórę ciemną i pomarszczoną od długotrwałego wystawiania na działanie warunkówatmosferycznych i przypadkowy obserwator mógłby wziąć ich za dwóch starych włóczęgów,których nie brakowało na drogach i ścież kach w dniach Wielkie go Kryzysu.

Przypadkowy obserwator byłby jednak w błędzie. Wyższy z mężczyzn, który lekko utykał,ponieważ miał protezę, był komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego, kawalerem KrzyżaKrólowej Wiktorii, najwyższego odznaczenia za waleczność, jakie mogło przyznać Imperium,a także jednym z czołowych wojskowych historyków swoich czasów, człowiekiem bardzomajętnym, lecz tak niedbającym o dobra doczesne, że właściwie nie wiedział, jak wielka jest jegofortuna.

– Garry, staruszku – odezwał się jego towarzysz, który uparcie nie nazywał go sir GarrickiemCourtneyem. – To właśnie nasz największy problem. – Mówił wysokim, niemal dziewczęcymgłosem, wymawiając „r” w sposób, który nazywano „rżeniem z Malmesbury”. – Nasi ludzieopuszczają tę ziemię i uciekają do miast. Farmy umierają, a w miastach nie ma pracy. – Nie byłzdyszany, chociaż właśnie wspiął się sześćset metrów po stromym, pokrytym fortyfikacjamizboczu Góry Stołowej, utrzymując stałe tempo, które pozostawiło w tyle wszystkich młodszychwę drowców.

– To prosta droga do katastrofy – przyznał Garrick. – Nie radzą sobie na farmach, ale kiedy jeopuszczają, głodująw miastach. A głodujący ludzie są niebezpieczni, Ou Baas, stary mistrzu.Historia nas tego uczy.

Mężczyzna, którego nazwał „starym mistrzem”, był drobniejszej postury, ale trzymał siębardziej prosto. Spod ronda panamy patrzyły wesołe niebieskie oczy, a siwa bródka poruszała sięzabawnie. W odróżnieniu od Garry’ego nie był bogaty. Miał tylko niewielką farmę na wysokopołożonym, zbrązowiałym od mrozu veldzie w Transwalu i podchodził do swoich długów z takimsamym lekceważeniem, jakie Garry okazywał swojej fortunie, jednak świat go hołubił i obsypywałhonorami. Przyznano mu doktoraty honoris causa na piętnastu uniwersytetach, wliczającOksford, Cambridge i Columbię. Otrzymał honorowe obywatelstwo dziesięciu miast, w tymLondynu i Edynburga. Kiedyś był generałem burskiej armii, a obecnie generałem sił zbrojnychImperium Brytyjskiego, członkiem Tajnej Rady Królewskiej, kawalerem honorowym, członkiempalestry, seniorem w Middle Temple oraz członkiem Towarzystwa Królewskiego. Jego pierś niebyła wystarczająco szeroka, by pomieścić wszystkie ordery, które miał prawo nosić. Był bezwątpienia najinteligentniejszym, najmądrzejszym oraz najbardziej charyzmatycznymi wpływowym człowiekiem, którego wydała Afryka Południowa. Wydawało się, że jego duch jestzbyt wielki, by musiał respektować ziemskie granice, że jest prawdziwym obywatelem świata. Tobyła jedyna luka w jego zbroi umożliwiająca wrogom rażenie go zatrutymi strzałami. Hasło „Jegoserce jest za morzem, a nie z wami” doprowadziło do upadku jego rząd utworzony przez PartięPołudniowoafrykańską, w którym pełnił funkcje premiera, ministra obrony i ministra sprawwewnętrznych. Teraz był liderem opozycji, jednak uważał się za botanika z zamiłowania orazżołnie rza i polityka z koniecz ności.

– Powinniśmy zacze kać na pozostałych.Generał Jan Smuts zatrzymał się na pokrytej porostami skalnej platformie i wsparł na lasce.

Page 38: Władza miecza wilbur smith ebook

Męż czyź ni popatrzyli w dół zbocza.Sto kroków za nimi ścieżką szła kobieta. Ciężka perkalowa spódnica opinała jej grube uda,

potęż ne jak u klaczy zarodowej, a jej obnażone ramiona były umię śnione jak u zapaśnika.– Moja gołąbeczka – szepnął sir Garry z czułością, obserwując żonę. Pół roku temu po

czternastu latach zalotów wresz cie przyję ła jego oświadczyny.– Pospiesz się, Anno – ponaglił ją chłopiec, który szedł wąską ścieżką tuż za nią. – Zanim

dotrze my na szczyt, bę dzie południe, a ja mam strasz ną ochotę na śniadanie.Shasa dorównywał jej wzrostem, choć nie był tak dobrze zbudowany.– Idź przodem, skoro tak ci się spieszy – burknęła. Nasunęła gruby korkowy hełm głęboko na

okrągłą poczerwieniałą twarz, pomarszczoną jak u buldoga. – Chociaż nie wiem, po co ktośchciałby wdrapywać się na szczyt tej prze klę tej góry…

– Popchnę cię – zaproponował Shasa i oparł obie dłonie na masywnych pośladkach paniCourt ney. – Hej, ha! Kie lichy wznie śmy!

– Przestań, ty wredny chłopaku – stęknęła Anna, próbując utrzymać równowagę – albo złamięten kij na twoich ple cach. Och! Natychmiast prze stań! Dosyć tego dobre go.

Zanim została panią Courtney, była po prostu Anną, opiekunką Shasy i służącą jego ukochanejmat ki. Jej błyskawicz ny awans społecz ny w żaden sposób nie zmie nił ich wzajemnych re lacji.

Dotarli do skalnej półki, sapiąc i śmie jąc się.– Oto ona, dziadku! Specjalna przesyłka! – Shasa uśmiechnął się do Garry’ego Courtneya,

który rozdzielił ich stanowczo, lecz czule. Piękny chłopiec i prosta kobieta o czerwonej twarzy bylinaj cenniej szymi z jego skarbów: jego żoną i wnukiem.

– Anno, cukiereczku, nie możesz tak męczyć chłopca – ostrzegł ją z poważną miną, a onatrzepnę ła go w ramię, na wpół żartobliwie, na wpół karcąco.

– Powinnam przygotowywać lunch, a nie włóczyć się po tej górze. – Nadal mówiła z silnymflamandzkim akcentem i z ulgą przeszła na afrikaans, zwracając się do generała Smutsa: – Dalekojesz cze, Ou Baas?

– Niedaleko, pani Courtney, bardzo niedaleko. Ach! Są też pozostali. Już się zaczynałem o nichnie pokoić.

Centaine i jej towarzysze wyłonili się z lasu w dole zbocza. Matka Shasy miała na sobie luźnąbiałą spódnicę, która odsłaniała jej nogi do kolan, oraz biały słomkowy kapelusz ozdobionysztucz nymi wiśniami. Kie dy zrównali się z lide rami grupy, uśmiechnę ła się do ge ne rała Smut sa.

– Jestem wykończona, Ou Baas. Czy mogę wesprzeć się na pana ramieniu podczas pokonywaniaostat nie go okrąże nia?

Chociaż nie sprawiała wrażenia zmęczonej, generał z galanterią podał jej rękę i jako pierwsidotarli na szczyt.

Doroczne pikniki na Górze Stołowej były tradycyjnym rodzinnym sposobem uczczenia urodzinsir Garricka Courtneya, a jego stary przyjaciel, generał Smuts, zawsze starał się brać w nichudział.

Gdy wspięli się na szczyt, rozsiedli się na trawie, żeby odsapnąć. Centaine i stary generałsiedzieli w pewnym oddaleniu od pozostałych. Pod nimi rozciągała się dolina Constantia pokrytamozaiką winnic tonących w bogatej letniej zieleni. Między winnicami widzieli holenderskiedwuspadowe dachy dużych rezydencji, które w nisko padających promieniach słońca lśniły jakperły. Mgliste szczyty Muizenbergu i Kabonkelbergu tworzyły szary skalny amfiteatr otaczającydolinę od południa, na północy zaś odległe górskie pasmo Hottentots-Holland stanowiło szaniecodcinający Przylądek Dobrej Nadziei od tarczy kontynentalnej Afryki. Bezpośrednio przed nimi,

Page 39: Władza miecza wilbur smith ebook

wciśnięte pomiędzy górskie masywy, mieniąc się w blasku południowo-wschodniego słońca falowaływody zatoki False. Był to widok tak piękny, że długo się nie odzywali.

Ciszę prze rwał ge ne rał Smuts.– A więc, moja droga Centaine, o czym chcesz poroz mawiać?– Czytasz w moich myślach, Ou Baas. – Roześmiała się smutno. – Skąd wiesz, że chcę

poroz mawiać?– Kiedy ładna dziewczyna prosi mnie na stronę, mogę być pewien, że ma na myśli interesy, a nie

przyjemność.Puścił do niej oko.– Je steś jednym z naj przystoj niej szych męż czyzn, jakich spotkałam…– Co za komple ment! Widzę, że sprawa jest poważ na.Wyraz jej twarzy się zmie nił, co potwierdziło jego przypusz cze nia.– Chodzi o Shasę.– On chyba nie przysparza proble mów. a może się mylę?Centaine wyję ła z kie sze ni spódnicy jednostronicowy dokument.Był to raport podsumowujący rok szkolny. Wytłoczono na nim herb przedstawiający biskupią

mitrę, godło naj bardziej eks kluzywnej prywat nej szkoły w kraju.Generał zerknął na kartkę. Centaine wiedziała, jak szybko potrafi przeczytać nawet

najbardziej złożony tekst prawniczy, więc nie była zaskoczona, gdy niemal od razu oddał jejdokument. Przeczytał wszystko, do ostatniej linijki: „Michel Shasa przynosi chlubę sobie i szkoleBishops”.

Ge ne rał Smuts się uśmiechnął.– Pewnie je steś z nie go bardzo dumna.– Jest moim całym życiem.– Wiem, ale to nie zawsze jest mądre podejście. Wkrótce stanie się mężczyzną, a kiedy

odej dzie, zabie rze ze sobą twoje życie. Ale mniej sza z tym. Jak mogę ci pomóc, moja droga?– Jest bystry, przystojny i ma podejście do ludzi, nawet znacznie starszych od siebie.

Chciałabym, żeby został członkiem Parlamentu.Ge ne rał zdjął panamę i przygładził połyskujące srebrne włosy.– Uważam, że powinien dokończyć edukację, zanim trafi do parlamentu.– Otóż to. Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać, Ou Baas. Czy Shasa powinien wrócić do

domu i studiować w Oksfordzie lub Cambridge, czy też obróci się to przeciwko niemu, gdy stanie dowyborów? Może powinien się kształcić w jednej z lokalnych uczelni, a jeśli tak, to czy należywybrać Stellenbosch, czy uniwersytet w Kapsz tadzie?

– Zastanowię się nad tym, Centaine, i udzielę ci rady, kiedy przyjdzie pora na podjęcieostatecznej decyzji. Ale na razie pozwól, że cię przed czymś ostrzegę… przed podejściem, któremoże pokrzyżować twoje plany dotyczące tego młode go człowie ka.

– Proszę, Ou Baas, twoje słowo jest warte… – Nie musiała szukać porównania, gdyż generałkontynuował cicho:

– Stwierdzenie „do domu” jest bardzo niefortunne. Shasa musi sam zdecydować, gdzie jest jegoprawdziwy dom, a je śli znaj duje się za morzem, to nie powinien liczyć na moje wsparcie.

– Ale jestem głupia. – Widział, że Centaine jest na siebie wściekła. Jej policzki pociemniały,a usta ściągnęły się w wąską kreskę. Sout piel. Przypomniała sobie tę obelgę. Jedną nogąw Londynie, drugą w Kapsz tadzie. Prze stało ją bawić.

– To się więcej nie powtórzy – powiedziała i położyła dłoń na jego ręku, by podkreślić, że mówi

Page 40: Władza miecza wilbur smith ebook

szcze rze. – A więc pomożesz mu?– Może my te raz zjeść śniadanie, Mater?! – zawołał Shasa.– Dobrze, zanieś koszyk nad brzeg strumienia. – Odwróciła się do staruszka. – Mogę na ciebie

liczyć?– Je stem w opozycji, Centaine…– Już nie długo. Ludzie podczas kolej nych wyborów na pewno oprzytomnie ją.– Musisz zrozumieć, że te raz nie mogę ci nicze go obie cać.– Ostrożnie dobierał słowa. – On wciąż jest dzieckiem. Ale będę mu się przyglądał. Jeśli

wykorzysta swój potencjał i spełni moje oczekiwania, będzie mógł liczyć na moje pełne poparcie.Bóg je den wie, jak bardzo potrze buje my dobrych ludzi.

Ode tchnę ła z radością i ulgą, a ge ne rał także zaczął mówić swobodniej.– Sean Court ney był zdolnym ministrem w moim rządzie.Centaine wzdrygnęła się, słysząc to imię. Przywołało tak wiele wspomnień rozkoszy i głębokiego

smutku, tyle mrocznych tajemnic. Jednak staruszek najwyraźniej nie zauważył jej zmieszania,ponie waż ciągnął.

– Był także moim bliskim i zaufanym przyjacielem. Chętnie widziałbym w moim rządziekolejnego Courtneya, kogoś godnego zaufania, dobrego przyjaciela, który być może pewnego dniamógłby zająć miej sce w moim gabine cie.

Wstał i pomógł jej się podnieść.– Je stem równie głodny jak Shasa, a temu zapachowi nie sposób się oprzeć.Jednak kiedy pojawiło się jedzenie, generał jadł niewiele, podczas gdy pozostali pod wodzą

Shasy rzucili się na przysmaki z wilczym apetytem zaostrzonym dodatkowo przez wspinaczkę. SirGarry kroił baraninę, wieprzowinę i indyka, a Anna rozdawała kawałki ciast, pierogiz wie przowiną, szynkę z jaj kami, mie lone owoce i nóż ki w pysz nej galare cie.

– Jedno nie ulega wątpliwości – powiedział z ulgą Cyril Slaine, jeden z dyrektorów naczelnychCentaine. – W drodze powrot nej koszyk bę dzie znacz nie lżej szy.

– A teraz… – Generał wstał, choć inni leżeli nasyceni na brzegu niewielkiego szemrzącegostrumyka. – A te raz główny punkt programu.

– Chodźcie wszyscy. – Centaine zerwała się pierwsza, okręcając się wesoło jak maładziewczynka. – Cyrilu, zostaw koszyk. Zabie rze my go, wracając.

Okrążyli krawędź szarego urwiska, skąd mieli widok na świat rozpościerający się w dole,a wtedy generał nagle skręcił w lewo i przeszedł po skałach, a następnie wśród kwitnącychwrzosów i protei, strasząc cukrzyki spijające nektar. Ptaki poderwały się do lotu, potrząsającdługimi ogonami i błyskając jaskrawożółtymi plamami na brzuchach, rozdrażnione pojawieniem sięintruza.

Tylko Shasa potrafił dotrzymać generałowi kroku, a gdy pozostali wędrowcy się z nimi zrównali,zastali ich na krawędzi wąskiego skalistego wąwozu, którego bagniste dno porastałajaskrawozie lona trawa.

– Jesteśmy na miejscu, a ten, kto pierwszy znajdzie orchideę, wygra sześciopensówkę – ogłosiłge ne rał Smuts.

Shasa popędził w dół stromego zbocza i zanim pozostali zdążyli pokonać połowę drogi,wykrzyknął podeks cytowany:

– Znalazłem! Sze ściopensówka jest moja!Zeszli na dno wąwozu i stanęli wokół bagnistego kawałka terenu, wpatrując się w ciszy

i z uwagą we wdzięcz ną orchideę o łodydze jak u lilii.

Page 41: Władza miecza wilbur smith ebook

Ge ne rał przyklęknął na jedno kolano, jakby oddawał jej cześć.– Rzeczywiście, to błękitna orchidea, jeden z najrzadszych kwiatów na ziemi. – Kwiaty, które

ozdabiały łodygę, miały cudowną błękitną barwę i kształt smoczych głów o otwartych paszczachw kolorze królewskiego fioletu i maślanej żółci. – Rosną tylko na Górze Stołowej i nigdzie indziejna świe cie.

Spoj rzał na Shasę.– Czy w tym roku chciałbyś oddać honory swoje mu dziadkowi, młody człowie ku?Shasa z namaszczeniem zrobił krok do przodu, by zerwać dziki storczyk i wręczyć go sir

Garry’emu. Ceremonia błękitnej orchidei była częścią tradycyjnej uroczystości urodzinowej i gestchłopca wywołał radosny śmiech i aplauz.

Centaine z dumą obserwowała syna, myślami cofając się do dnia, w którym przyszedł na świat,gdy stary Buszmen nadał mu imię Shasa, „Dobra Woda”, i zatańczył dla niego w świętej doliniew głębi Kalahari. Przypomniała sobie pieśń narodzin, którą skomponował i zaśpiewał staruszek,a w jej głowie zabrzmiała klekocząca i szeleszcząca mowa Buszmenów, którą doskonalepamię tała i tak bardzo pokochała:

Jego strzały się gną do gwiazd,a kie dy ludzie będą wymawiali jego imię,usłyszą je nawet…

zaśpie wał stary Busz men.

…I znajdzie do brą wodę,do kądkolwiek się uda, znajdzie do brą wodę.

Oczami wyobraźni ujrzała twarz starego, dawno zmarłego Buszmena, pomarszczoną, a jednakmającą cudowny morelowy kolor, jak bursztyn lub dojrzała morska pianka, i używając językaBusz me nów, wyszeptała:

– Niech tak się stanie, dziadku. Niech tak się stanie.

W drodze powrotnej daimler ledwie ich pomieścił. Anna musiała siedzieć sir Garry’emu nakolanach, przytłaczając go obfitymi kształtami.

Centaine jechała krętą drogą przez las wysokich niebieskich eukaliptusów, a Shasa nachylał siędo niej z tylne go sie dze nia i zachę cał, by je chała szybciej.

– Dalej, Mater, chyba wciąż masz zaciągnię ty ręcz ny hamulec!Generał, który siedział obok Centaine, kurczowo ściskał kapelusz i wbijał wzrok

w prędkościomierz.– To nie moż liwe. Na pewno je dzie my co naj mniej sto sześć dzie siąt kilome trów na godzinę.Centaine skręciła w wymyślnie zdobioną białą bramę, którą wieńczyła rzeźba przedstawiająca

grupę tańczących nimf trzymających kiście winogron, zaprojektowana przez słynnego rzeźbiarzaAntona Anre itha. Powyżej wypukłymi lite rami wypisano nazwę posiadłości:

WELTEVREDEN 1790

Po holendersku oznaczało to „bardzo zadowolony”, a Centaine kupiła ten majątek odznamienitej rodziny Cloete dokładnie rok po uzyskaniu prawa własności kopalni H’ani. Od tamtejpory nie żałowała pie nię dzy, troski i miłości, by roz kwitał.

Page 42: Władza miecza wilbur smith ebook

Zwolniła. Te raz je chali z prędkością idące go człowie ka.– Nie chcę, by pył pokrył winogrona – wyjaśniła generałowi Smutsowi. Gdy spoglądała na rzędy

starannie przyciętych winorośli opartych na treliażach, na jej twarzy malowała się taka radość, żege ne rał musiał przyznać, iż posiadłość otrzymała odpowiednią nazwę.

Kolorowi robotnicy pracujący przy winoroślach prostowali się i machali im na powitanie. Shasawychylił się przez okno i wołał po imieniu swoich ulubieńców, a ci uśmiechali się szeroko, wdzięczniza takie wyróż nie nie.

Wysadzana potężnymi dębami droga wiodła przez dwieście akrów winnic i prowadziła dorezydencji. Trawniki wokół olbrzymiego domu porastała jaskrawozielona rosplenica. GenerałSmuts przywiózł pędy tej trawy ze wschodnioafrykańskiej kampanii w 1917 roku i wkrótce roślinarozprzestrzeniła się na cały kraj. Na środku trawnika stała wysoka wieża z dzwonem, któregowciąż używano do oznajmiania początku i końca dnia pracy. Za nią, niczym lodowiec, wznosiły siębiałe ściany i potęż ne onre ithowskie szczyty krytej słomą re zydencji We lte vre den.

Służący już wybie gali z domu i krzątali się wokół podróż nych wysiadających z maszyny.– Zjemy lunch o wpół do drugiej – oznajmiła Centaine. – Ou Baas, wiem, że sir Garry chce ci

prze czytać naj nowszy roz dział swojej książ ki. Cyrila i mnie cze ka dziś dużo pracy… – Urwała.– Shaso, dokąd się wybie rasz?Chłopiec zdążył już przemknąć na skraj werandy i właśnie zamierzał czmychnąć. Odwrócił się

z wes tchnie niem.– Jock i ja zamierzaliśmy poćwiczyć jazdę na moim nowym koniu. – Koń do gry w polo był

bożonarodze niowym pre zentem od Cyrila.– Pani Claire na cie bie cze ka – przypomniała Centaine.– Ustaliliśmy, że powinie neś popracować nad mate matyką, prawda?– Och Mater, są wakacje…– Każdego dnia, gdy się lenisz, ktoś inny pracuje. A kiedy spotka cię na swej drodze, zmiecie cię

z powierzchni zie mi.– Tak, Mater. – Shasa wiele razy słyszał tę przepowiednię i zwrócił się do dziadka, mając

nadzie ję, że ten go wes prze.– Och, jestem pewien, że matka da ci kilka godzin wolnego po lekcji matematyki – odezwał się

Garry. – Jak słusz nie zauważyłeś, są wakacje. – Spoj rzał z nadzie ją na Centaine.– Czy mogę również złożyć taki wniosek w imieniu mojego młodego klienta? – poparł go generał

Smuts i Centaine skapitulowała ze śmie chem.– Masz znakomitych obrońców, ale popracujesz z panią Claire do drugie go śniadania.Shasa włożył ręce w kieszenie, zgarbił się i poszedł poszukać nauczycielki. Anna zniknęła

w domu, popędzając służących, a Garry oddalił się z generałem Smutsem, by porozmawiaćo swojej nowej książ ce.

– No dobrze. – Centaine spoj rzała na Cyrila. – Bierz my się do pracy.Weszli przez podwójne tekowe drzwi do długiego voorkamer, gdzie jej obcasy stukały na

czarno-białej marmurowej posadz ce, i udali się do gabine tu w drugim końcu korytarza.Czekali na nią dwaj sekretarze. Centaine nie zniosłaby obecności innych kobiet. Sekretarze byli

młodzi i przystojni. Gabinet wypełniały kwiaty. Każdego dnia do wazonów trafiała nowa dostawaz ogrodów We lte vre den. Dziś były to nie bie skie hortensje i żółte róże.

Usiadła przy długim stole w stylu Ludwika XIV, który pełnił funkcję biurka. Jego nogi wykonanoz bogato zdobionego pozłacanego brązu, a blat był wystarczająco duży, by pomieścić zebrane przeznią pamiąt ki.

Page 43: Władza miecza wilbur smith ebook

Stał tam tuzin zdjęć ojca Shasy, oprawionych w srebrne ramki, dokumentujących jego życie odczasów szkolnych po karierę młodego pilota Królewskich Sił Powietrznych. Na ostatniej fotografiiMichael Courtney stał w towarzystwie innych pilotów ze swojego dywizjonu przedjednoosobowymi samolotami zwiadowczymi. Trzymając ręce w kieszeniach i zsunąwszy czapkę natył głowy, uśmiechał się do niej, najwyraźniej równie pewny swojej nieśmiertelności, jak tamtegodnia, gdy zginął w płonącym samolocie. Centaine usiadła w skórzanym fotelu i dotknęła zdjęcia,lekko je prze suwając. Pokojówka nigdy nie potrafiła go dobrze ustawić.

– Przeczytałam umowę – zwróciła się do Cyrila, gdy usiadł w fotelu naprzeciwko niej. – Niepodobają mi się tylko dwa fragmenty. Po pierwsze, fragment dwudziesty szósty. – Cyril posłuszniezajrzał do dokumentu, dwaj sekretarze stanęli czujnie po obu stronach fotela Centaine i rozpocząłsię kolej ny dzień pracy.

W pierwszej kolejności zawsze zajmowała się sprawami kopalni. H’ani była źródłem, z któregowszystko wypływało. Podczas pracy Centaine czuła, że jej dusza wyrywa się ku olbrzymimprzestrzeniom Kalahari, ku mistycznym błękitnym wzgórzom i tajemniczej dolinie, gdzie przezniezliczone wieki kryły się skarby, które odkryła, ubrana w skóry i skrawki tkaniny, brzemiennai żyjąca jak pustynne zwie rzę.

Pustynia skradła część jej duszy i Centaine poczuła wzbie rające w niej radosne ocze kiwanie. Jużjutro – pomyślała. Jutro Shasa i ja wyruszymy w drogę powrotną. Bujne winnice doliny Constantiaoraz rezydencja Weltevreden, wypełniona pięknymi przedmiotami, także stanowiły część jejświata, ale kiedy traciły urok, musiała wrócić na pustynię i wystawić duszę na oczyszczający blaskbiałego słońca Kalahari. Podpisała ostatnie dokumenty i podała je starszemu sekretarzowi, by jepoświadczył i opie czę tował, po czym wstała i pode szła do otwartych drzwi balkonowych.

Na padoku za dawnymi kwaterami dla niewolników Shasa, uwolniony z lekcji matematyki,tre nował jaz dę konną pod krytycz nym okiem Joc ka Murphy’ego.

To był duży koń – Międzynarodowy Związek Polo niedawno zniósł ograniczenia dotyczącewielkości zwierząt – ale poruszał się z wdziękiem. Shasa elegancko zawrócił na końcu padokui ruszył galopem. Jock rzucił piłkę z lewej strony i Shasa wychylił się, by uderzyć ją z bekhendu.Jak na kogoś tak młodego, dobrze trzymał się w siodle i miał silne ręce. Wyprowadził uderzenie popełnym łuku i Centaine usłyszała stuknięcie kija o bambusową piłkę, która przecięła powietrze,błyskając biało w świe tle słońca.

Shasa ściągnął wodze i zawrócił konia. Jock Murphy rzucił kolejną piłkę na forhend chłopca. Tymrazem Shasa ude rzył zbyt wysoko i piłka powoli odtoczyła się na bok.

– Wstyd, paniczu Shaso! – zawołał Jock. – Znów wywijasz kijem jak cepem. Pozwól, by jegogłówka poprowadziła twoją rękę.

Jock Murphy był jednym z odkryć Centaine. Ten przysadzisty, muskularny, łysy mężczyznao krótkiej szyi spróbował w życiu wszystkiego: służył w Królewskiej Marynarce Wojennej, byłzawodowym bokserem, opiumowym kurierem, podoficerem żandarmerii w służbie hinduskiegomaharadży, trenerem koni wyścigowych, bramkarzem w domu gry w Mayfair, a teraz treneremShasy. Mistrzowsko strzelał z karabinu, śrutówki i pistoletu, świetnie grał w polo, królował przystole do snookera. Zabił człowieka w ringu, startował w konnym wyścigu Grand Nationali traktował Shasę jak syna.

Mniej więcej raz na trzy miesiące upijał się whisky i zamieniał w diabła wcielonego, a Centaineposyłała kogoś na posterunek policji, by zapłacił za zniszczenia, jakich dokonał, i wpłacił kaucję.Jock stawał wtedy przed jej biurkiem, przyciskając do piersi melonik, roztrzęsiony i skacowany,i pokornie prosił o wybacze nie.

Page 44: Władza miecza wilbur smith ebook

– To się już nie powtórzy, proszę pani. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Proszę mi dać jeszczejedną szansę. Nie zawiodę pani.

Warto znać słabe strony człowieka: smycz, na której można go trzymać, i dźwignię, za którejpomocą moż na nim ste rować.

W Windhuku nie było dla nich pracy. Kiedy przybyli z wybrzeża, idąc piechotą lub żebrząco podwiezienie ciężarówkami i wozami, zamieszkali w obozie dla włóczęgów obok torówkole jowych na pe ryfe riach miasta.

Przy milczącej zgodzie władz mniej więcej setka kloszardów, włóczęgów i bezrobotnychzamieszkała tam wraz z rodzinami w chatkach krytych papą, blachą falistą lub słomą, przedktórymi przesiadywali przygnębieni w niewielkich grupkach. Tylko dzieci, brudne, chude i opalonena brązowo, zachowywały się głośno i niemal buntowniczo. Nad obozowiskiem unosił się zapachpalone go drewna i płyt kich latryn.

Przy torach ktoś ustawił znak, na którym napisano niechlujnie: „Vaal Hartz? Za cholerę!”.Każdy, kto ubiegał się o zasiłek dla bezrobotnych, od razu był angażowany przez państwowy urządpracy do olbrzymiego projektu irygacyjnego realizowanego na rzece Vaal, gdzie można byłozarobić dwa szylingi dziennie. Do obozowiska docierały plotki o fatalnych warunkach panującychw tamtejszych obozach pracy, a w Transwalu doszło do zamieszek, gdy policja próbowała siłąprze trans portować ludzi na plac budowy.

Wszystkie najlepsze miejsca w obozowisku już zostały zajęte, więc rozłożyli się pod niewielkąakacją i rozwiesili na gałęziach kawałki papy, by osłonić się przed słońcem. Swart Hendrickprzycupnął przy ognisku i powoli wrzucał garście białych płatków kukurydzianych do osmalonegokociołka z wrzącą wodą. Podniósł wzrok dopiero, gdy wrócił Lothar, który po raz kolejny wybrałsię do miasta w poszukiwaniu pracy. De La Rey pokrę cił głową i Hendrick wrócił do gotowania.

– Gdzie Manfred?Hendrick wskazał brodą pobliską chatę. Stłoczyło się przed nią kilkunastu obdartych mężczyzn,

którzy zafascynowani słuchali wysokie go brodacza o ciemnych oczach fanatyka.– Mal Willem – szepnął Hendrick. – Szalony William.Lothar mruknął coś pod nosem, gdy roz poznał wśród słuchaczy jasną głowę syna.Zadowolony, że chłopcu nic nie grozi, wyjął z kieszeni fajkę, przedmuchał ją i napełnił machorką

z Magaliesbergu. Fajka cuchnęła, a czarny tytoń był obrzydliwie cierpki, ale tani. Gdy ją zapalałgałązką wyjętą z ogniska, zatęsknił za cygarem. Machorka miała paskudny smak, ale niemalnatychmiast poczuł jej uspokajające działanie i rzucił woreczek Hendrickowi, po czym oparł sięple cami o pień akacji.

– A ty cze go się dowie działeś?Hendrick spędził większą część nocy i poranka w biednej murzyńskiej dzielnicy po drugiej

stronie Windhuku. Jeśli chcesz poznać czyjeś najskrytsze tajemnice, spytaj służących, którzyusługują mu przy stole i ście lą jego łóż ko.

– Dowiedziałem się, że nie da się kupić alkoholu na kredyt, a kobiety z Windhuku nie robią tegotylko z miłości.

Hendrick uśmiechnął się sze roko.Lothar splunął śliną zmieszaną z tytoniem i zerknął w stronę syna. Trochę go martwiło, że

chłopiec unika obozowych urwisów w swoim wieku i przesiaduje z dorosłymi. A jednak wyglądałona to, że męż czyź ni go zaakceptowali.

Page 45: Władza miecza wilbur smith ebook

– Co jesz cze? – spytał Lothar.– Facet nazywa się Fourie. Pracuje w kopalni od dziesięciu lat. Każdego tygodnia przyprowadza

czte ry lub pięć cię żarówek i ładuje je do pełna towarami.Hendrick skupiał się przez chwilę na mie szaniu płat ków kukurydzianych.– Mów dalej.– Potem, w pierwszy poniedziałek każdego miesiąca, wraca jedną niewielką ciężarówką,

a czterej pozostali kierowcy jadą z tyłu, wszyscy uzbrojeni w śrutówki i pistolety. Idą prosto doStandard Bank przy Main Street. Kierownik i obsługa podchodzą do bocznych drzwi. Fourie i jedenz kierowców przynoszą z ciężarówki małą żelazną skrzynkę. Potem idą do baru na rogu i piją aż dozamknię cia. Rano wracają do kopalni.

– Raz w miesiącu – powtórzył Lothar. – Przywożą jednocześnie cały miesięczny zarobek. –Spoj rzał na Hendric ka.

– Mówisz, że siedzą w barze na rogu? – Potężny czarnoskóry mężczyzna pokiwał głową. – Będępotrze bował co naj mniej dzie się ciu szylingów.

– Po co? – Hendrick od razu stał się podejrz liwy.– Jeden z nas musi postawić barmanowi drinka, a w barze na rogu nie obsługują czarnych. –

Lothar uśmiechnął się złośliwie, po czym krzyknął: – Manfre dzie!Chłopiec był tak zafascynowany przemawiającym mężczyzną, że nie zauważył, iż ojciec wrócił.

Skruszony ze rwał się na nogi.Hendrick nałożył płatki kukurydziane na pokrywkę kociołka, polał je maas, gęstym kwaśnym

mle kiem, a następnie podał ją Manfre dowi, który usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok ojca.– Tato, czy wiedziałeś, że to wszystko spisek żydowskich właścicieli kopalni złota

w Johannes burgu? – spytał Manfred, które go oczy lśniły jak oczy re ligij ne go neofity.– To znaczy co? – mruknął Lothar.– Kryzys. – Manfred wymówił nowo poznane słowo z namaszczeniem. – Wszystko zorganizowali

Żydzi i Anglicy, żeby ludzie pracowali dla nich za grosze w kopalniach i fabrykach.– Czyżby? – Lothar uśmiechnął się, nabierając na łyżkę maas i płatki kukurydziane. – Czy Żydzi

i Anglicy odpowiadają także za suszę? – Jego nienawiść do Anglików mieściła się w granicachrozsądku, choć nie mogłaby być większa, gdyby Anglicy rzeczywiście sprowadzili suszę, którazmieniła farmy jego ludzi w piaszczyste pustkowia, z których wiatr zwiał górną warstwę gleby,a bydło w wysuszone mumie zabalsamowane we własnych twardych jak de ski skórach.

– Właśnie tak, tato! – wykrzyknął Manfred. – Oom Willem nam to wyjaśnił. – Wyjął z tylnejkie sze ni spodni zwinię tą gaze tę i roz łożył ją na kolanie. – Popatrz na to!

Była to „Die Vaderland”, „Ojczyzna”, drukowana w afrikaans. Manfred wskazywał drżącym zezłości palcem dowcip rysunkowy w stylu typowym dla tego dziennika.

– Patrz cie, co Żydzi z nami robią!Głównym bohaterem rysunku był Hoggenheimer, jedna z postaci stworzonych przez „Die

Vaderland”, obrzydliwa kreatura ubrana w surdut i getry, z fularem, na którym połyskiwałolbrzymi brylant, pierścieniami z brylantami na palcach obu rąk, w cylindrze zakrywającym pejsy,z opadającą dolną wargą i potężnym zakrzywionym ptasim nosem, który niemal dotykałpodbródka. Kieszenie miał wypchane pięciofuntowymi banknotami, w ręku trzymał długi bati jechał wyładowanym wozem ku odległym stalowym wieżom podpisanym „Kopalnie złota”. Wózzamiast wołów ciągnęli wychudzeni ludzie. Rzędy mężczyzn i kobiet o ogromnych, pełnychcierpienia oczach wlokły się popędzane batem Hoggenheimera. Kobiety miały na głowachtradycyjne voortrekkerskie czepki, a mężczyźni miękkie kapelusze, a żeby nie było żadnych

Page 46: Władza miecza wilbur smith ebook

wątpliwości, autor rysunku podpisał ich Die Afrikaner Volk , „Afrykańczycy”, natomiast całakarykatura nosiła tytuł „Nowa Wielka Wę drówka”.

Lothar zachichotał i oddał gazetę synowi. Znał bardzo niewielu Żydów, ale żaden z nich niewyglądał jak Hoggenheimer. Większość była pracowitymi ludźmi, którzy teraz tak samo jak innicierpie li bie dę i głodowali.

– Gdyby życie było takie proste… – Pokrę cił głową.– Ależ jest, tato! Musimy tylko pozbyć się Żydów. Oom Willem nam to wytłumaczył.Lothar już miał odpowiedzieć, gdy nagle zdał sobie sprawę, że zapach ich jedzenia zwabił trójkę

obozowych dzieci, które stały grzecznie nieopodal i obserwowały każdą łyżkę płatków, którąunosił do ust. Rysunek prze stał być waż ny.

Najstarsza dziewczynka miała około dwunastu lat. Jej długie blond warkocze były jasne jaksrebro i delikatne jak trawa na Kalahari zimą. Była tak chuda, że wydawało się, iż jej twarz składasię tylko z kości i oczu. Miała wystające kości policzkowe, wysokie czoło oraz jasnobłękitne oczywyglądające jak pustynne nie bo. Jej sukienkę uszyto ze starych worków na mąkę, była bosa.

Obok niej stało dwoje mniejszych dzieci. Chłopiec miał ogoloną głowę, duże uszy i chudebrązowe nogi, które wystawały z nogawek połatanych szortów khaki. Mała zakatarzonadziewczynka ssała kciuk, a drugą rękę zaciskała kurczowo na sukience siostry.

Lothar odwrócił wzrok, jednak jedzenie nagle straciło smak. Zauważył, że Hendrick także niepatrzy na dzie ci. Manfred w ogóle ich nie zauważył, bo nadal studiował gaze tę.

– Jeśli je nakarmimy, będziemy mieli na głowie wszystkie dzieciaki z obozu – mruknął Lothari postanowił już nigdy nie jeść na widoku.

– Mamy na dziś wieczór jedzenie tylko dla siebie – zgodził się Hendrick. – Nie możemy się z nimipodzie lić.

Lothar podniósł łyżkę do ust, ale ją opuścił. Przez chwilę wpatrywał się w jedzenie na blaszanejpokrywce, po czym zawołał naj starszą dziewczynkę.

Pode szła nie śmiało.– Weź – pole cił Lothar szorst ko.– Dzię kuję, wuj ku – szepnę ła. – Dankie, Oom.Schowała jedzenie pod spódnicą, ukrywając je przed wzrokiem innych, po czym odciągnęła

młodsze rodzeństwo. Zniknę li mię dzy chat kami.Dziewczynka wróciła godzinę póź niej. Talerz i łyż ka były wypole rowane do połysku.– Czy Oom ma koszulę albo coś inne go, co mogłabym uprać? – spytała.

Lothar otworzył torbę i podał jej brudne ubrania swoje i Manfreda. Zwróciła uprane rzeczyo zachodzie słońca. Pachniały lekko fe nolowym mydłem i były równo poskładane.

– Prze praszam, Oom, ale nie miałam że laz ka.– Jak masz na imię? – spytał nagle Manfred. Spojrzała na niego, oblała się rumieńcem i wbiła

wzrok w zie mię.– Sarah – szepnę ła.Lothar zapiął czystą koszulę.– Daj mi dzie sięć szylingów – pole cił.– Pode rżnę liby nam gardła, gdyby się dowie dzie li, że mam tyle pie nię dzy – narze kał Hendrick.– Tracę przez cie bie czas.– Czas to je dyne, cze go nam nie brakuje.

Page 47: Władza miecza wilbur smith ebook

Gdy Lothar wszedł przez drzwi wahadłowe do baru na rogu, w środku siedziało tylko trzechmęż czyzn, wliczając barmana.

– Spokojnie tutaj dzisiaj – zauważył, zamówiwszy piwo, a barman coś odburknął. Był nijakimczłowiecz kiem o potarganych siwych włosach. Na nosie miał okulary w stalowych oprawkach.

– Napij się czegoś na mój koszt – zaproponował Lothar, a wyraz twarzy mężczyzny od razu sięzmie nił.

– Napiję się ginu, dziękuję. – Nalał sobie ze specjalnej butelki, którą wyjął spod lady. Obajwiedzieli, że bezbarwny płyn to woda, a srebrny szyling powędruje bezpośrednio do kieszenibarmana.

– Twoje zdrowie. – Pochylił się nad kontuarem, okazując życzliwość ze względu naotrzymane go szylinga i nadzie ję na kolej ne go.

Gawędzili leniwie, zgadzając się, że czasy są ciężkie i będą jeszcze cięższe, że przydałby siędeszcz, a wszyst kie mu winny jest rząd.

– Od jak dawna je steś w mie ście? Jesz cze cię tu nie widziałem.– Od wczoraj… O je den dzień za długo – odrzekł Lothar z uśmie chem.– Nie dosłyszałem, jak się nazywasz. – Kiedy Lothar mu powiedział, barman po raz pierwszy

okazał szcze re zainte re sowanie.– Hej! – zawołał do pozostałych klientów. – Wiecie, kto to taki? To Lothar De La Rey! Nie

pamię tacie listów gończych z czasów woj ny? To on złamał serca rooinekke, „czerwonych szyj”.– Tym mianem określano nowo przybyłych Anglików, których karki były poparzone przez

słońce. – O rany, to on wysadził w powie trze pociąg w Gems bokfonte in.Klienci okazali mu tak dużą życzliwość, że jeden z nich postawił mu nawet piwo, choć roztropnie

ograniczył swoją hoj ność tylko do Lothara.– Szukam pracy – oznajmił Lothar, gdy już ze wszystkimi się zaprzyjaźnił. Mężczyźni się

roze śmiali. – Słyszałem, że potrze bują kogoś w kopalni H’ani.– Wie działbym, gdyby tak było – zapewnił go barman.– Kie rowcy z kopalni przychodzą tu co tydzień.– Szepnąłbyś im o mnie dobre słowo? – spytał Lothar.– Zrobię coś lepszego. Przyjdź w poniedziałek, a poznam cię z Gerhardem Fouriem, szefem

kie rowców. To mój dobry znajomy. On bę dzie wie dział, co się tam dzie je.Gdy Lothar wychodził, był już uznawany za dobrego kumpla i członka wewnętrznego kręgu

klientów baru na rogu, a kie dy wrócił czte ry dni póź niej, barman od razu go powitał.– Fourie tu jest – poinformował. – Siedzi przy końcu baru. Przedstawię cię, kiedy obsłużę

pozostałych klientów.Tego wieczoru bar był pełny i Lothar mógł się uważnie przyjrzeć kierowcy. Był to potężny

mężczyzna w średnim wieku, z wielkim brzuchem, który wyhodował, codziennie przez wielegodzin siedząc za kierownicą. Zaczął łysieć, ale zapuścił włosy za prawym uchem i przykleił je naczaszce brylantyną. Zachowywał się obcesowo i hałaśliwie. On i jego towarzysze mieli zadowoloneminy ludzi, którzy właśnie wykonali trudne zadanie. Nie wyglądał na człowieka, którego można byzastraszyć, ale Lothar jesz cze nie zde cydował, jakie wybie rze podej ście.

Barman skinął na nie go.– Chciałbym ci przedstawić moje go przyjacie la.Uścisnęli sobie dłonie. Kierowca potraktował to jak potyczkę, ale Lothar przezornie skrócił

uścisk, chwytając mężczyznę za palce, a nie za dłoń, tak że Fourie nie mógł użyć całej swojej siły.Popatrzyli sobie w oczy, aż w końcu kie rowca mrugnął i spróbował zabrać rękę, a Lothar ją puścił.

Page 48: Władza miecza wilbur smith ebook

– Postawię ci drinka.Poczuł się swobodniej. Mężczyzna nie był taki twardy, jakiego udawał, a gdy dowiedział się od

barmana, kim jest Lothar, i usłyszał nieco ubarwioną opowieść o kilku jego wojennych przygodach,stał się wręcz przymilny i służalczy.

– Słuchaj, stary. – Odciągnął Lothara na bok i ściszył głos.– Erik powiedział, że szukasz pracy w kopalni H’ani. Cóż, możesz o tym zapomnieć, mówię

szcze rze. Nie przyję li nikogo od ponad roku.– Tak. – Lothar pokiwał ponuro głową. – Od czasu rozmowy z Erikiem zdążyłem poznać prawdę

o kopalni H’ani. To bę dzie dla was strasz ne.Kie rowca się zanie pokoił.– O czym ty mówisz, człowie ku? Jaką prawdę?– Myślałem, że wiesz. – Lothar udał zaskoczenie niewiedzą rozmówcy. – Zamierzają zamknąć

kopalnię w sierpniu. Wszyst kich odprawić.– Chryste Panie, nie! – W oczach Fourie go pojawił się strach.– To nie prawda… nie moż liwe.Kierowca okazał się łatwowiernym tchórzem, którego nietrudno było oszukać, a jeszcze łatwiej

zmanipulować. Lothar poczuł ponurą satys fakcję.– Przykro mi, ale le piej znać prawdę, czyż nie?– Kto ci to powie dział?Fourie był przerażony. Co tydzień mijał obóz kloszardów przy torach. Widział armię

bez robot nych.– Spotykam się z kobietą, która pracuje dla Abrahama Abrahamsa. – Był to prawnik

z Windhuku, który zajmował się wszystkimi sprawami kopalni H’ani. – Widziała listy wysłane przezpanią Courtney z Kapsztadu. Nie ma żadnych wątpliwości, kopalnia zostanie zamknięta. Nie mogąsprze dać diamentów. Nikt ich nie chce kupić, nawet w Londynie i Nowym Jorku.

– O mój Boże! Mój Boże! – wyszeptał Fourie. – Co my ze sobą poczniemy? Moja żona jestchora i mamy sze ścioro dzie ci. Słodki Jezu, dzie ciaki umrą z głodu.

– Ktoś taki jak ty da sobie radę. Założę się, że odłożyłeś parę se tek. Wszyst ko bę dzie dobrze.Fourie pokrę cił głową.– No cóż, jeśli nie masz żadnych oszczędności, to lepiej postaraj się do sierpnia coś odłożyć,

zanim cię zwolnią.– Niby jak mam to zrobić? Jak mam oszczędzać przy żonie i szóstce dzieci? – spytał

zroz paczony Fourie.– Wiesz co – Lothar troskliwie i po przyjacielsku ścisnął ramię mężczyzny – chodźmy stąd.

Kupię butelkę brandy. Znaj dzie my jakieś spokoj ne miej sce i poroz mawiamy.Słońce już wzeszło, kiedy następnego ranka Lothar wrócił do obozu. Opróżnili butelkę brandy

i przegadali całą noc. Propozycja Lothara intrygowała i kusiła kierowcę, ale wciąż był niepewnyi walczył ze strachem.

Lothar musiał dokładnie wyjaśnić mu każdy punkt planu, a zwłaszcza przekonać go, że niczymnie ryzykuje.

– Nikt nigdy nie powiąże tego z tobą. Daję ci na to moje uroczyste słowo honoru. Będzieszchroniony, nawet gdyby coś poszło nie tak, a tak się nie stanie.

Lothar wykorzystał całą swoją umiejętność perswazji i teraz, wykończony, przeszedł powoliprzez obozowisko i usiadł obok Hendric ka.

– Jest kawa? – spytał i odbiło mu się starą brandy.

Page 49: Władza miecza wilbur smith ebook

– Skończyła się – pokrę cił głową Hendrick.– Gdzie Manfred?Hendrick wskazał brodą. Manfred siedział pod krzewem akacji w drugim końcu obozu. Obok

niego siedziała Sarah, a ich jasnowłose głowy niemal się stykały pochylone nad gazetą. Chłopakpisał coś na margine sie zwę glonym patykiem z ogniska.

– Manie uczy ją czytać i pisać – wyjaśnił Hendrick.Lothar mruknął coś pod nosem i potarł zaczerwie nione oczy. Od brandy bolała go głowa.– Znalazłem odpowiednie go człowie ka – ode zwał się w końcu.– Ach! – Hendrick uśmiechnął się sze roko. – W takim razie bę dzie my potrze bowali koni.

Prywatny wagon kolejowy należał niegdyś do Cecila Rhodesa i jego spółki De Beerszajmującej się wydobyciem i sprzedażą diamentów. Centaine Courtney kupiła go za ułamek ceny,jaką musiałaby zapłacić za nowy wagon, co dało jej nie lada satysfakcję. Była Francuzką i znaławartość sou i franka. Sprowadziła z Paryża młodego projektanta, by urządził wagon w stylu artdeco, który stanowił ostat ni krzyk mody, i nie żałowała ani jedne go wydane go pensa.

Rozejrzała się po salonie, spoglądając na miękkie linie mebli, nagie nimfy podpierające lampyoraz na wzory autorstwa Aubreya Beardsleya, które w formie mistrzowsko wykonanych intarsjiumieszczono na panelach z jasnego drewna, i przypomniała sobie, że początkowo uznała tegoprojektanta za homoseksualistę ze względu na jego długie kręcone włosy, ciemne dekadenckieoczy i twarz pięknego, znudzonego i cynicznego fauna. Jej pierwsze wrażenie było dalekie odprawdy, o czym z radością przekonała się na okrągłym łóżku, które postawił w głównej sypialniwagonu. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale po chwili jej uśmiech zgasł, gdy zauważyła, żeShasa ją obserwuje.

– Wiesz, Mater, czasami wydaje mi się, że potrafię odkryć, o czym myślisz, tylko patrząc ciw oczy. – Zdarzało mu się mówić takie zaskakujące rzeczy, a Centaine była pewna, że od zeszłegotygodnia chłopiec urósł o kolej ne dwa centyme try.

– Mam nadzieję, że jednak nie potrafisz. – Zadrżała. – Zimno tutaj. – Projektant zamontowałbardzo drogą maszynę chłodzącą powie trze w salonie. – Wyłącz to, chéri.

Wstała zza biurka i wyszła przez matowe oszklone drzwi na balkon wagonu, gdzie owionął jągorący pustynny wiatr, owijając spódnicę wokół jej chłopięcych bioder. Wystawiła twarz do słońcai pozwoliła, by wiatr potargał jej krót kie krę cone włosy.

– Która godzina? – spytała z zamkniętymi oczami, a Shasa, który wyszedł za nią, oparł sięo barierkę i zerknął na ze garek.

– Za dzie sięć minut powinniśmy prze kroczyć Oranje, je śli maszynista trzyma się roz kładu.– Nie poczuję, że wróciłam do domu, dopóki nie przekroczymy Oranje. – Centaine podeszła do

syna, oparła się o barierkę obok nie go i wzię ła go pod rękę.Rzeka Oranje odprowadzała wodę z zachodniego działu wodnego południowej części

kontynentu afrykańskiego, biorąc początek wysoko w pokrytych śniegiem górach Basutolandui spływając ponad dwa tysiące metrów w dół przez trawiaste veldy i dzikie wąwozy, czasami jakoleniwy czysty strumyk, a w innych latach jako grzmiąca brązowa rzeka niosąca gęsty czekoladowyszlam, tak że niektórzy nazywali ją Nilem południa. Stanowiła granicę pomiędzy PrzylądkiemDobrej Nadziei a byłą nie miec ką kolonią Afryki Południowo-Zachodniej.

Lokomotywa zagwiz dała i po sprzę gu prze biegł wstrząs, gdy zapisz czały hamulce.– Zwalniamy przed mostem. – Shasa wychylił się przez barierkę, a Centaine powstrzymała

Page 50: Władza miecza wilbur smith ebook

ostrze że nie, które automatycz nie cisnę ło jej się na usta.„Pani wybaczy, ale nie może go pani niańczyć przez całe życie – mówił Jock Murphy. – Jest już

męż czyzną, a męż czyzna musi podej mować ryzyko”.Tory skręcały i prowadziły w dół ku rzece. Zobaczyli daimlera, który jechał na platformie za

lokomotywą. Był to nowy samochód. Centaine zmieniała wóz każdego roku. Ten też był żółty, jakwszystkie poprzednie, jednak miał czarną maskę i takie samo obramowanie wokół drzwi. Podróżpociągiem do Windhuku oszczędziła im uciążliwej jazdy przez pustynię, jednak do kopalni nieprowadziła żadna linia kole jowa.

– Jest! – zawołał Shasa. – Jest most!Stalowa konstrukcja, rozpięta na długości ośmiuset metrów ponad korytem rzeki

i przeskakująca po betonowych przyporach, wydawała się wiotka i lekka jak piórko. Regularnystukot kół na podkładach kolejowych zmienił brzmienie, gdy wjechali na most i stalowe dźwigarypod nimi roz dzwoniły się jak orkie stra.

– Rzeka diamentów – szepnęła Centaine, dotykając ramienia Shasy i spoglądając w dół nawirującą wokół przę seł mostu wodę w kolorze kawy.

– Skąd się w niej biorą diamenty? – spytał Shasa. Oczywiście znał odpowiedź, ale lubił, gdy muo tym opowiadała.

– Rzeka, płynąc, zbiera je z każdego gniazda, szczeliny i komina. Gromadzi diamenty, którezostały wyrzucone w powietrze podczas wybuchów wulkanów w początkach istnienia kontynentu.Od se tek milionów lat nie sie je w stronę wybrze ża. – Zerknę ła na nie go.

– A dlacze go diamenty nie ście rają się tak jak inne kamie nie?– Ponieważ są najtwardszą substancją występującą w przyrodzie. Nic nie może zetrzeć ani

zadrapać diamentu – szybko odpowie dział Shasa.– Nic nie jest twardsze ani piękniejsze – zgodziła się Centaine i uniosła prawą rękę, by olbrzymi

owalny brylant na jej palcu wskazującym olśnił chłopca. – Z czasem je pokochasz. Każdy, kto przynich pracuje, w końcu zaczyna je kochać.

– Rzeka – przypomniał. Uwielbiał głos matki. Intrygował go jej lekko chropawy akcent. –Opowiedz mi o rze ce – poprosił.

– W miejscach, w których wpada do morza, diamenty są wyrzucane na plaże. Leży ich tam takdużo, że jest to zakazana stre fa Spie re ge bied.

– Czy można tam napełniać kieszenie diamentami, zbierać je jak owoce, które spadły z drzeww sadzie?

– To nie takie proste – roześmiała się Centaine. – Mógłbyś szukać przez dwadzieścia lat i nieznaleźć ani jednego kamienia, ale gdybyś wiedział, dokąd się udać, i dysponował nawetnaj prymitywniej szym sprzę tem oraz szczę ściem…

– Dlacze go nie może my tam poje chać, Mater?– Ponieważ, mon chéri, to wszystko jest już zajęte. Należy do człowieka o nazwisku

Oppenhe imer, sir Ernest Oppenhe imer, oraz jego spółki zwanej De Be ers.– Wszystko w posiadaniu jednej spółki. To niesprawiedliwe! – zaprotestował Shasa, a matka

ucieszyła się, bo po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach błysk chciwości. Bez zdrowej dozyzachłanności nie mógłby zrealizować planów, które tak starannie dla niego obmyśliła. Musiwykształcić w nim żądzę bogac twa i władzy.

– Ma koncesję na wydobycie wokół rzeki Oranje. – Pokiwała głową. – Jest także właścicielemKimberley, Wesselton, Bultfontein i wszystkich pozostałych wielkich kopalni, ale co ważniejsze,kontroluje sprzedaż każdego kamienia, nawet tych, które produkujemy my w nielicznych, małych,

Page 51: Władza miecza wilbur smith ebook

nie zależ nych kopalniach…– A więc on nas kontroluje… kontroluje kopalnię H’ani? – zapytał oburzony Shasa, a jego

gładkie policz ki poczerwie niały.Centaine pokiwała głową.– Musimy przekazywać każdy wydobyty diament jego Centralnej Organizacji Sprzedaży, a ona

ustala ceny.– I musimy je zaakceptować?– Nie musimy, ale odmowa byłaby bardzo nie roz tropna.– Co mógłby nam wte dy zrobić?– Shaso, już nieraz ci to mówiłam. Nie walcz z kimś silniejszym od siebie. Nie ma wielu takich

osób, przynajmniej nie w Afryce, ale sir Ernest Oppenhe imer do nich nale ży.– Co mógłby nam zrobić? – nie ustę pował Shasa.– Mógłby nas pożreć, kochanie, i nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności. Z każdym

rokiem stajemy się coraz bogatsi i stanowimy dla niego większą atrakcję. To jedyny człowiek naświe cie, które go powinniśmy się bać, zwłasz cza je śli bę dzie my na tyle lekkomyślni, by zbliżyć się dojego te rytorium. – Wskazała ge stem sze roką rze kę.

Chociaż holenderscy odkrywcy nazwali ją Oranje ku czci stadhoude rów z dynastii orańskiej,nazwa ta równie dobrze mogłaby pochodzić od zdumiewającej pomarańczowej barwy piaskowychłach. Jaskrawo upierzone wodne ptactwo, które na nich przesiadywało, przypominało szlachetnekamie nie oprawione w złoto.

– Rze ka jest jego własnością? – Shasa był zaskoczony i zakłopotany.– Prawnie nie, ale każdy, kto się do niej zbliża, robi to na własną odpowiedzialność, gdyż on

chroni znaj dujące się w niej diamenty z wście kłą zazdrością.– A więc są tam diamenty?Shasa przyjrzał się brzegom, jakby spodziewał się, że dostrzeże uwodzicielskie lśnienie

klej notów w blasku słońca.– Doktor Twentyman-Jones i ja właśnie tak uważamy i udało nam się wyznaczyć kilka bardzo

ciekawych obszarów. Trzysta kilometrów w górę rzeki znajduje się wodospad, który Buszmeninazywają Miejscem Wielkiego Hałasu, Aughrabies. Tam Oranje z hukiem spada z wąskiejskalistej katarakty do głębokiego, niedostępnego przełomu. Ten przełom powinien byćprawdziwym diamentowym skarbcem. Istnieją także inne dawne złoża napływowe w miejscach,w których rze ka zmie niała bieg.

Oddalili się od rzeki i towarzyszącego jej wąskiego pasa zieleni, a lokomotywa przyspieszyła,gdy skręcili na północ, w głąb pustyni. Udzielając wyjaśnień i wygłaszając wykłady, Centaine przezcały czas uważnie przyglądała się twarzy Shasy i przerywała, gdy tylko dostrzegała pierwszeobjawy znudzenia i braku uwagi. Nie musi robić niczego na siłę. Mają mnóstwo czasu na naukę,a Centaine przede wszystkim postanowiła nie męczyć syna i nie wymagać od niego czegoś, coprzerasta jego niedojrzałe siły i zdolność koncentracji. Musi podsycać w nim entuzjazm i nigdy gonie zanudzać. Tym razem chłopiec dłużej niż zwykle okazywał zainteresowanie tym, co mówiła,uznała więc, że przyszedł czas na kolej ny krok.

– W salonie jest już pewnie cieplej. Wejdźmy. – Poprowadziła go do swojego biurka. –Chciałabym ci coś pokazać. – Otworzyła tajne podsumowanie rocznych sprawozdań finansowychSpółki Wydobywczo-Finansowej Court neyów.

Wiedziała, że nie będzie łatwo, gdyż nawet jej robota papierkowa wydawała się śmiertelnienudna. Zauważyła, że Shasa od razu się zniechęcił, widząc kolumny liczb. Matematyka była jego

Page 52: Władza miecza wilbur smith ebook

je dyną słabą stroną.– Lubisz grać w szachy, prawda?– Tak – zgodził się ostroż nie.– To także gra – zapewniła go. – Jednak tysiąc razy bardziej fascynująca i satysfakcjonująca,

gdy już zrozumie się zasady.– Wyraź nie się roz chmurzył. Gry i nagrody nie były mu obce.– Naucz mnie tych zasad – poprosił.– Nie wszystkich naraz. Stopniowo, aż będziesz wiedział wystarczająco dużo, by rozpocząć

roz grywkę.Dopiero wieczorem dostrzegła u niego pierwsze oznaki zmęczenia – zmarszczki w kącikach ust

i białe obwódki wokół nosa – jednak wciąż w skupie niu marsz czył czoło.– Wystarczy na dzisiaj. – Zamknę ła grubą tecz kę. – Jak brzmią złote zasady?– Zawsze sprze dawaj drożej, niż kupiłeś.Zachę ciła go skinie niem głowy.– I zawsze kupuj, gdy wszyscy sprze dają, oraz sprze dawaj, gdy wszyscy kupują.– Dobrze. – Wstała. – Teraz zaczerpniemy świeżego powietrza, a potem przebierzemy się do

kolacji.Na balkonie obję ła go ramie niem. By to zrobić, musiała unieść rękę.– Kiedy dotrzemy do kopalni, rankami będziesz pracował z doktorem Twentymanem-Jonesem.

Popołudnia możesz mieć wolne, ale rano będziesz pracował. Chcę, żebyś poznał kopalnięi wszyst kie jej taj niki. Oczywiście będę ci za to płaciła.

– To nie jest koniecz ne, Mater.– Kolej na złota zasada, kochanie: nigdy nie odrzucaj uczciwej oferty.Przez noc i cały kolejny dzień jechali na północ, przemierzając olbrzymie, rozpalone słońcem

tereny. Na pustynnym horyzoncie widzieli błękitne sylwetki gór otoczone granatowymiobwódkami.

– Powinniśmy dotrzeć do Windhuku wkrótce po zachodzie słońca – powiedziała Centaine. –Poprosiłam, by wagon odstawiono na spokojną bocznicę, więc w nim przenocujemy i rano ruszymydo kopalni. Doktor Twentyman-Jones zje z nami kolację, dlate go musimy się prze brać.

Shasa stał w samej koszuli przed wysokim lustrem w swoim przedziale i zmagał się z czarnąmuszką – jeszcze nie do końca opanował sztukę nadawania jej odpowiedniego kształtu – gdy naglezauważył, że wagon zwalnia, po czym usłyszał prze ciągły gwizd lokomotywy.

Poczuł ukłucie podniecenia i odwrócił się w stronę otwartego okna. Jechali akurat boczną graniąwzgórz wznoszących się nad Windhukiem i Shasa zobaczył, jak zapalają się uliczne latarnie.Miasteczko wielkością odpowiadało jednej dzielnicy Kapsztadu i tylko kilka głównych ulic byłooświe tlonych.

Gdy dotarli do przedmieść, pociąg zwolnił do tempa marszu i Shasa poczuł zapach palonegodrewna. Po chwili zauważył, że obok torów, wśród akacji, rozpościera się jakieś obozowisko.Wychylił się z okna, by lepiej mu się przyjrzeć, i zobaczył skupiska brudnych bud spowitebłękitnym dymem ognisk i gęstniejącym mrokiem. Przy torach stała tablica i Shasa z trudemodczytał napis: „Vaal Hartz? Za cholerę!”. Nic mu to nie mówiło. Ściągnął brwi, gdy zauważył dwiepostacie stojące obok znaku i obserwujące pociąg.

Była to dziewczynka, bosa, ubrana w cienką workowatą sukienkę naciągniętą na chude ciało. Niezainteresowała go, więc skupił się na wyższej, potężniejszej postaci stojącej obok. Wyprostowałsię gwałtownie pod wpływem szoku i oburzenia. Nawet w słabym świetle rozpoznał tę srebrzystą

Page 53: Władza miecza wilbur smith ebook

blond czuprynę i czarne brwi. Przez chwilę wpatrywali się w siebie z kamiennym wyrazem twarzy:chłopiec w białej koszuli i czarnej muszce, stojący w rozświetlonym oknie, oraz chłopiecw zakurzonym ubraniu khaki. Potem pociąg pomknął dalej i zniknę li sobie z oczu.

– Kochanie… – Shasa odwrócił się i stanął przed matką. Tego wieczoru miała na sobie szafiryi niebieską sukienkę, przezroczystą i lekką jak dym. – Jeszcze nie jesteś gotowy. Za chwilębę dzie my na stacji… a twoja musz ka jest w opłakanym stanie. Chodź, pomogę ci.

Gdy stała przed nim i układała muszkę zręcznymi palcami, Shasa z trudem powstrzymywał gniewi nie pokój, które wywołało w nim to jedno krót kie spoj rze nie na wroga.

Maszynista zjechał z głównego toru i odstawił wagon na prywatną bocznicę za budynkiemwarsztatu kolejowego, odłączając go obok betonowej rampy, gdzie wcześniej zaparkował fordaAbraham Abrahams. Gdy wagon się zatrzymał, Abe podszedł do balkonu.

– Centaine, wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek. – Ucałował jej dłoń, a potem oba policzki. Byłniewysokim mężczyzną, mniej więcej wzrostu Centaine, miał miłą twarz i bystre, czujnespojrzenie. Sterczące uszy sprawiały, że wyglądał, jakby nasłuchiwał jakiegoś dźwięku, któregonikt inny nie usłyszy.

Miał krzykliwe brylantowe i onyksowe spinki do kołnierzyka oraz trochę zbyt ekstrawaganckoskrojony smoking, ale Centaine go uwielbiała. Trwał przy niej, kiedy jej majątek był wart niecałedziesięć funtów. Wystąpił o prawo własności kopalni H’ani i od tamtej pory zajmował sięwiększością kwestii prawnych, a także załatwiał dla Centaine wiele spraw osobistych. Był starymdobrym przyjacielem, a co ważniejsze, nie popełniał błędów w pracy. W przeciwnym razie niebyłoby go tutaj.

– Drogi Abe. – Uścisnę ła obie jego dłonie. – Jak się mie wa Rachel?– Doskonale – zapewnił ją. Było to jego ulubione okre śle nie.– Kazała cię prze prosić, ale dziec ko…– Oczywiście. – Centaine pokiwała głową ze zrozumieniem. Abraham doskonale wiedział, że

Centaine woli towarzystwo mężczyzn i rzadko zabierał ze sobą żonę, nawet kiedy był do tegozachę cany.

Centaine odwróciła się w stronę wysokiej przygarbionej postaci, która czekała przy bramcebalkonu.

– Doktorze Twentyman-Jones. – Wyciągnę ła ręce.– Pani Court ney – odrzekł doktor ponuro jak grabarz.Centaine uśmiechnęła się promiennie. Była to jej mała gra, w ramach której sprawdzała, czy uda

jej się podstępnie nakłonić go do choćby nieznacznego okazania radości. Znów przegrała. Wyrazprzygnę bie nia na twarzy męż czyzny pogłę bił się, upodabniając go do psa myśliwskie go w żałobie.

Znała go niemal tak długo jak Abrahama. Twentyman-Jones był inżynierem górnikiem,z którego konsultacji korzystała spółka De Beers i który w 1919 roku oszacował dla Centainewartość terenu dzisiejszej kopalni H’ani i pomógł ją otworzyć. Namówienie go do podjęcia pracyw kopalni w charakterze rezydującego inżyniera wymagało niemal pięciu lat perswazji. Byłzapewne najlepszym fachowcem od diamentów w całej Afryce Południowej, a tym samym naświe cie.

Page 54: Władza miecza wilbur smith ebook

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym E-KSIAZKA24.PL.