364
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

William Szekspir Tragedie

Embed Size (px)

DESCRIPTION

William Szekspir Tragedie

Citation preview

  • Aby rozpocz lektur, kliknij na taki przycisk ,

    ktry da ci peny dostp do spisu treci ksiki.

    Jeli chcesz poczy si z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PL

    kliknij na logo poniej.

  • 2W I L I A M S Z E K S P I R

    TRAGEDIEII

    ROMEO I JULIAMAKBETOTELLO

    PrzeoyJZEF PASZKOWSKI

  • 3Tower Press 2000

    Copyright by Tower Press, Gdask 2000

  • 4R O M E O I J U L I A

    PrzeoyJZEF PASZKOWSKI

  • 5OSOBYE s k a l u s ksi panujcy w WeronieP a r y s mody Weroneczyk, szlachetnego rodu, krewny ksiciaM o n t e k i o i K a p u l e t naczelnicy dwch domw nieprzyjaznych sobieS t a r z e c stryjeczny brat K a p u l e t aR o m e o syn M o n t e k i e g oM e r k u c j o krewny ksicia, przyjaciel R o m e aB e n w o l i o synowiec M o n t e k i e g o, przyjaciel R o m e aT y b a l t krewny P a n i K a p u l e tL a u r e n t y ojciec franciszkaninJ a n brat z tego zgromadzeniaB a l t a z a r sucy R o m e aS a m s o n i G r z e g o r z sudzy K a p u l e t aA b r a h a m sucy M o n t e k i e g oA p t e k a r zT r z e c h m u z y k a n t wP a P a r y s aP i o t rD o w d c a w a r t yP a n i M o n t e k i o maonka M o n t e k i e g oP a n i K a p u l e t maonka K a p u l e t aJ u l i a crka K a p u l e t wM a r t a mamka J u l i iObywatele weronescy, rne osoby pci obojej, liczce si do przyjaci obu domw, ma-

    ski, stra wojskowa i inne osoby.

    Rzecz odbywa si przez wiksz cz sztuki w Weronie, przez cz pitego aktu w Man-tui.

  • 6PROLOGDwa wielkie domy w uroczej Weronie,Rwnie synce z bogactwa i chway,Co dzie odwieczn zawi odnawiay,Obywatelsk krwi broczyy donie.

    Lecz gdy nienawi pier ojcw poera,Fatalna mio dzieci ich jednoczyI krwawa wojna, co z wiekw si toczy,W cichym ich grobie na wieki umiera.

    Mio, kochankw mierci naznaczona,Wcieko rodzicw i wojna szalona,Zerwana pno nad mogi dzieci,

    Przed waszym okiem na scenie przeleci.Jeli nas sucha bdziecie askawi,Bdy obrazu ch nasza naprawi.

  • 7AKT PIERWSZY

    SCENA PIERWSZA

    Plac publiczny.Wchodz S a m s o n i G r z e g o r z uzbrojeni w tarcze i miecze.

    SAMSONDalipan, Grzegorzu, nie bdziem darli pierza.

    GRZEGORZMa si rozumie, bobymy byli zdziercami.

    SAMSONAle bdziemy darli koty, jak z nami zadr.

    GRZEGORZKto zechce zadrze z nami, bdzie musia zadre.

    SAMSONMam zwyczaj drapa zaraz, jak mi kto rozrucha.

    GRZEGORZTak, ale nie zaraz zwyke si da rozrucha.

    SAMSONTe psy z domu Montekich rozrucha mi mog bardzo atwo.

    GRZEGORZRozrucha si tyle znaczy, co ruszy si z miejsca; by walecznym, jest to sta nieporu-szenie: pojmuj wic, e skutkiem rozruchania si twego bdzie drapnicie.

    SAMSONTe psy z domu Montekich rozrucha mi mog tylkodo stania na miejscu. Bd jak murdla kadego mczyzny i dla kadej kobiety z tego domu.

  • 8GRZEGORZTo wanie pokazuje twoj sab stron; mur dla nikogo niestraszny i tylko sabi go sitrzymaj.

    SAMSONPrawda, dlatego to kobiety, jako najsabsze, tul si zawsze do muru. Ja te odtrc od mu-ru ludzi Montekich, a kobiety Montekich przypr do muru.

    GRZEGORZSpr jest tylko midzy naszymi panami i midzy nami, ich ludmi.

    SAMSONMniejsza mi o to; bd nieubagany. Pobiwszy ludzi, wywr wcieko na kobietach: rzemidzy nimi sprawi.

    GRZEGORZRze kobiet chcesz przedsibra?

    SAMSONNie inaczej: wtocz miecz w kad po kolei. Wiadomo, e si do lww licz.

    GRZEGORZTym lepiej, e si liczysz do zwierzt; bo gdyby si liczy do ryb, to byby pewnie sztok-fiszem. We no si za instrument, bo oto nadchodzi dwch domownikw Montekiego.

    Wchodz A b r a h a m i B a l t a z a r

    SAMSONMj giwer ju dobyty: zaczep ich, ja stan z tyu.

    GRZEGORZGwoli drapania?

    SAMSONNie bj si.

    GRZEGORZJa bym si mia ba z twojej przyczyny!

    SAMSONMiejmy prawo za sob, niech oni zaczn.

    GRZEGORZMarsa im nastawi przechodzc; niech go sobie, jak chc, tumacz.

    SAMSONNie jak chc, ale jak mi. Ja im gb wykrzywi; haba im, jeli to cierpi.

    ABRAHAMSkrzywie si na nas, moci panie?

  • 9SAMSONNie inaczej, skrzywiem si.

    ABRAHAMCzy na nas si skrzywie, moci panie?

    SAMSON do G r z e g o r z aBdziemy mieli prawo za sob, jak powiem: tak jest?

    GRZEGORZNie.

    SAMSON do A b r a h a m aNie, moci panie; nie skrzywiem si na was, tyko skrzywiem si tak sobie.

    GRZEGORZ do A b r a h a m aZaczepki wa szukasz?

    ABRAHAMZaczepki? nie.

    SAMSONJeeli jej szukasz, to jestem na wacine usugi. Mj pan tak dobry jak i wasz.

    ABRAHAMNie lepszy.

    SAMSONNiech i tak bdzie.

    B e n w o l i o ukazuje si w gbi.

    GRZEGORZ na stronie do SamsonaPowiedz: lepszy. Oto nadchodzi jeden z krewnych mego pana.

    SAMSONNie inaczej; lepszy.

    ABRAHAMKamiesz.

    SAMSONDobdcie mieczw, jeli macie serca. Grzegorzu, pamitaj o swoim pchniciu.

    BENWOLIOOdstpcie, gupcy; schowajcie miecze do pochew. Sami nie wiecie, co robicie.

    Rozdziela ich swoim mieczem.Wchodzi T y b a l t.

  • 10

    TYBALTC to? krzyujesz or z parobkami?Do mnie, Benwolio! pilnuj swego ycia.

    BENWOLIOPrzywracam tylko pokj. W miecz nazadAlbo wraz ze mn rozdziel nim tych ludzi.

    TYBALTZ goym orem pokj? NienawidzTego wyrazu, tak jak nienawidzSzatana, wszystkich Montekich i ciebie.Bro si, nikczemny tchrzu.

    Walcz.Nadchodzi kilku przyjaci obu partii i mieszaj si do zwady; wkrtce potem wchodz

    mieszczanie z pakami.

    PIERWSZY OBYWATELHola! berdyszw! paek! Dalej po nich!Precz z Montekimi, precz z Kapuletami!

    Wchodz K a p u l e t i P a n i K a p u l e t.

    KAPULETCo to za haas? Podajcie mi dugiMj miecz! hej!

    PANI KAPULETRaczej kul; co ci z miecza?

    KAPULETMiecz, mwi! Stary Monteki nadchodzi.I szydnie swoj kling mi urga.

    Wchodz M o n t e k i i P a n i M o n t e k i.

    MONTEKIHa! ndzny Kapulecie!

    do ony

    Pu mi, pani.

    PANI MONTEKINie puszcz ci na krok, gdy wrg przed tob.

    Wchodzi K s i z orszakiem.

  • 11

    KSIZapamitali, niesforni poddani,Bezczeciciele bratniej stali! C to,Czy nie syszycie? Ludzie czy zwierzta,Co wciekych swoich gnieww ar gasicieW wasnych y swoich rdle purpurowym:Pod kar tortur wypucie natychmiastZ doni skrwawionych t bro buntowniczI posuchajcie tego, co niniejszymWasz rozjtrzony ksi postanawia.Domowe starcia, z marnych sw zrodzonePrzez was, Monteki oraz Kapulecie,Trzykro ju spokj miasta zakciy,Tak e powani wiekiem i zasugObywatele weroscy musieliPorzuci swoje wygodne przyboryI w stare donie stare uj miecze,By zardzewiaym ostrzem zardzewiaeNiechci wasze przecina. JeeliWzniecicie jeszcze kiedy wa podobn,Zamt pokoju opacicie yciem.A teraz wszyscy ustpcie niezwocznie.Ty, Kapulecie, pjdziesz ze mn razem;Ty za, Monteki, przyjdziesz po poudniuNa ratusz, gdzie ci dokadnie w tym wzgldzieDalsza ma wola oznajmiona bdzie.Jeszcze raz wzywam wszystkich tu obecnychPod kar mierci, aby si rozeszli.

    K s i z orszakiem wychodzi. Podobnie K a p u l e t, P a n i K a p u l e t, T y b a l t,obywatele i sudzy.

    MONTEKIKto wszcz t now zwad? Mw, synowcze,Bye tu wtedy, gdy si to zaczo?

    BENWOLIONieprzyjaciela naszego pachocyI wasi ju si bili, kiedym nadszed;Dobyem broni, aby ich rozdzieli:Wtem wpad szalony Tybalt, z goym mieczem,I harde zionc mi w uszy wyzwanie,J si wywija nim i siec powietrze,Ktre wiszczao tylko, szydzc z marnychJego zamachw. Gdymy tak ze sobCicia i pchnicia zamieniali, zbieg siWikszy tum ludzi; z obu stron walczono,A ksi nadszed i rozdzieli wszystkich.

  • 12

    PANI MONTEKILecz gdzie Romeo? Widziae go dzisiaj?Jake si ciesz, e nie by w tym starciu.

    BENWOLIOGodzin pierwej, nim wspaniae soceW zotych si oknach wschodu ukazao,Troski wygnay mi z dala od domuW sykomorowy w gaj, co si cignieKu poudniowi od naszego miasta.Tam, ju tak rano, syn wasz si przechadza.Ledwiem go ujrza, pobiegem ku niemu;Lecz on, spostrzegszy mi, skrci natychmiastI w najciemniejszej ukry si gstwinie.Pocig ten jego do odosobnieniaMierzc mym wasnym (serce nasze bowiemJest najczynniejsze, kiedymy samotni),Nie przeszkadzaem mu w jego dumaniachI w inn stron si udaem, chtnieStronic od tego, co rad mnie unika.

    MONTEKINieraz o wicie ju go tam widzianozami porann mnocego ros,A chmury swego oblicza chmurami.Alici ledwo na najdalszym wschodzieWesoe soce sprzed oa AuroryZaczo ciga cienist kotar,On, uciekajc od widoku wiata,Co tchu zamyka si w swoim pokoju;Zasania okna przed jasnym dnia blaskiemI sztuczn sobie ciemnic utwarza.W czarne bezdroe dusza jego zajdzie,Jeli si na to lekarstwo nie znajdzie.

    BENWOLIOSzanowny stryju, znasze powd tego?

    MONTEKINie znam i z niego wydoby nie mog.

    BENWOLIOWybadywae go jakim sposobem?

    MONTEKIWybadywaem i sam, i przez drugich;Lecz on jedyny powiernik swych smutkw.Tak im jest wierny, tak zamknity w sobie,Od otwartoci wszelkiej tak dalekiJak pczek kwiatu, co go robak gryzie,

  • 13

    Nim wiatu wonny swj kielich roztoczyI peno swoj rozwin przed socem.Gdybymy mogli doj tych trosk zarodka,Nie zbrakoby nam zaradczego rodka.

    R o m e o ukazuje si w gbi.

    BENWOLIOOto nadchodzi. Odstpcie na stron;Wyrw mu z piersi cierpienia tajone.

    MONTEKIOby w tej sprawie, co nam serce rani,Mg by szczliwszym od nas! Pjdmy, pani.

    Wychodz M o n t e k i i P a n i M o n t e k i.

    BENWOLIODzie dobry, bracie.

    ROMEO. Jeszcze nie poudnie?

    BENWOLIODziewita bia dopiero.

    ROMEO Jak nudnie

    Wlok si chwile. Moi to rodziceTak spiesznie w tamt zboczyli ulic?

    BENWOLIOTak jest. Lecz c tak chwile twoje duy?

    ROMEONieposiadanie tego, co je skraca.

    BENWOLIOMio wic?

    ROMEO Brak jej.

    BENWOLIOJak to? brak mioci?

    ROMEOBrak jej tam, skd bym pragn wzajemnoci.

  • 14

    BENWOLIONiestety! Czemu, zdajc si niebiank,Mio jest w gruncie tak srog tyrank?

    ROMEONiestety! Czemu, z zason na skroni,Mio na olep zawsze cel swj goni!Gdzie dzi je bdziem? Ach! By tu podobnoJaki spr? Nie mw mi o nim, wiem wszystko.W grze tu nienawi wielka, lecz i mio.O! wy sprzecznoci niepojte dziwa:Szorstka mioci! nienawici tkliwa!Co narodzone z niczego! PieszczotoOdpychajca! Powana pustoto!Szpetny chaosie wdzikw! Ciki puchu!Jasna mgo! Zimny arze! Martwy ruchu!nie bez snu! Tak to w sobie zawio,Tak nieczno czy moja mio,Czy si nie miejesz?

    BENWOLIO Nie, pakabym raczej.

    ROMEONad czym, poczciwa duszo?

    BENWOLIONad uciskiemPoczciwej duszy twojej.

    ROMEO A wic strzaa

    Mioci nawet przez odbitk dziaa?Do mi ju ciy mj smutek, ty jegoBrzemi powikszasz przewyk twojego;Wspczucie twoje nad moim cierpieniemNie ulg, ale nowym jest. kamieniemDla mego serca. Mio, przyjacielu,To dym, co z par westchnie si unosi;To ar, co w oku szczliwego ponie;Morze ez, w ktrym nieszczliwy tonie.Czyme jest wicej? Istnym amalgamem,ci trawic i zbawczym balsamem.Bd zdrw.

    Chce odej.

    BENWOLIO Zaczekaj! krzywd by mi sprawi,

    Gdyby m przyja z kwitkiem tak zostawi.

  • 15

    ROMEOAch! ja nie jestem tu, nie jestem sob;To nie Romeo, co rozmawia z tob.

    BENWOLIOKog to kochasz? mw!

    ROMEO Przesta mi drczy.

    Mame wraz jczy i mwi?

    BENWOLIO Nie jczy,

    Tylko mi klucz da do tego problemu,Kog to kochasz? powiedz?

    ROMEO Ka choremu

    Pisa testament: bdzie to wezwanieDobre dla tego, co jest w tak zym stanie?A wic, kobiet kocham.

    BENWOLIO Celniem mierzy,

    Gdym to pomyla, nime mi powierzy.

    ROMEOBiegle celujesz. I ta, ktr kocham,Jest pikna.

    BENWOLIO W pikny cel trafi najatwiej.

    ROMEOA wanie chybi. Niczym tu koczanyKupida; ona ma natur Diany:Pod tward zbroj wstydliwoci swojejGrotw mioci wcale si nie boi;Szydzi z nawau zakl oblniczych;Odpiera szturmy spojrze napastniczych;Nawet jej zota wszechwadztwo nie zjedna.Bogata w wdziki, w tym jedynie biedna,Ze kiedy umrze, do grobu z ni zstpiCae bogactwo, ktrego tak skpi.

    BENWOLIOWiecznie chce sama zosta z swym bogactwem?

  • 16

    ROMEOTak jest; i skpstwo to jest marnotrawstwem,Bo pikno, ktr wasna srogo strawia,Ca potomno piknoci pozbawia.Zbyt ona pikna, zbyt mdra zarazem;Zbyt mdrze pikna: std istnym jest gazem.Przysiga nigdy nie kocha i .dzikiTemu skazanym wiecznie cierpie mki.

    BENWOLIOJest na to rada: przesta myle o niej.

    ROMEODorade take, jakim bym sposobemMg przesta myle.

    BENWOLIO Dajc oczom wolno

    Rozpatrywania si w innych piknociach.

    ROMEOTo byby tylko sposb przywoaniaJej cudnych wdzikw tym ywiej na pami.Maska kryjca lica piknej damy,Cho czarna, nci nas, bo przeczuwamyPod ni zbir pont; ten, co wzrok postrada,Zapomni kiedy, jaki skarb posiada?Poka mi jaki idea dziewczcy,Bdzie on dla mnie w istocie czym wicejJak przypomnieniem, e jest pikno inna,Przed ktr ta by uklkn powinna?Bd zdrw, niewczesn podajesz mi rad.

    BENWOLIONajpraktyczniejsz ycie w zastaw kad.

    Wychodz.

    SCENA DRUGA

    Ulica.Wchodz K a p u l e t i P a r y s, za nimi S u c y.

    KAPULETPodobn jak mnie kar zagroonoI Montekiemu; ale w wieku naszymSpokojnie siedzie rzecz nietrudna.

  • 17

    PARYS Oba

    Szanownych szczepw jestecie odrole;Tym ci aoniej, e od tya czasuyjecie w takim rozdwojeniu z sob.Co mwisz, panie, na moje zabiegi?

    KAPULETTo samo, co ju dawniej powiedziaem:Mojemu dziecku wiat jest jeszcze obcy,Ledwie czternastu lat wysnua przdz;Par jej wiosen jeszcze przey trzeba,Nim maeskiego zakosztuje chleba.

    PARYSZ modszych byway nieraz szczsne matki.

    KAPULETLecz prdko widn przedwczesne matki.Ziemia schona wszystkie me nadzieje:Oprcz tej jednej; ona jest, Parysie,Przysz, jedyn moich ziem dziedziczk.Staraj si jednak, skarb sobie jej serce,Ch ma z jej chci nie bdzie w rozterce;Jeli ci przyjmie, gos ojca w tym wzgldzieJej pozwolenia echem tylko bdzie.Daj dzi wieczr, na ktry niemaoGoci sprosiem; gdyby ci si daoBy jednym wicej, w nader miy sposbZwikszyby przez to zbir miych mi osb.W biednym mym domu, jednoczenie z noc,Takie dzi gwiazdy ziemskie zamigoc,Ze od ich blasku blask niebieskich zblednie.Uciechy, modym ludziom odpowiednie,Podobne do tych, jakie kwiecie sprawia,Gdy w starym progu zimy si pojawia;Takie uciechy, w caej swojej mocy,Wrd hoych dziewic stan si tej nocyUdziaem twoim w domu Kapuletw.Przyjd, przejrz i wybierz sobie z tych bukietwKwiat najpikniejszy. I mj kwiat tam lubyWejdzie do liczby, cho nie do rachuby.Idmy.

    do S u g iA wasze obejd w krg Weron,

    Wynajd osoby tu wyszczeglnione,oddaje mu papier

    I powiedz kadej: e mj dom otworemNa ich usugi stanie dzi wieczorem.

    Wychodz K a p u l e t i P a r y s.

  • 18

    SUCYMam wynale osoby tu wyszczeglnione: to si znaczy, wedug tego, co tu napisano... Ac tu napisano? Oto: e szewc ma pilnowa okcia, a krawiec kopyta; rybak pdzla, amalarz wicierza. Jake wynajd osoby tu wyszczeglnione, kiedy nie mog wynalerodka na wyczytanie tego, co osoba piszca tu wyszczeglnia? Kazano mi jednak; muszsi uda do uczonych. Oto jacy ichmocie; w sam por nadchodz.

    Wchodzi R o m e o i B e n w o l i o.

    BENWOLIOTak, bracie, pomie spdza si pomieniem,Bl dawny nowym leczy si cierpieniem;Kr si na odwrt, gdy masz zawrt gowy;Klin wyrugujesz, klin wbijajc nowy;Zaczerpnij nowej zarazy do ona,A jad dawniejszej niewtpliwie skona.

    ROMEOLi pokrzywiany wyborny jest na to.

    BENWOLIONa c to, prosz?

    ROMEO Na oparzelizn;

    Sprbuj no tylko.

    BENWOLIO Powiedz mi, Romeo.

    Czy ty oszala?

    ROMEO Nie, nie oszalaem;

    Lecz wpadem w gorszy stan ni szalonego.W loch si dostaem, jestem pastw godu,Chost i mk... Dobry wieczr, przyjacielu.

    SUCYNawzajem, panie. Czy umiesz pan czyta?

    ROMEONiestety! umiem w moim przeznaczeniuCzyta niedol.

    SUCY . Tego si bez ksiki

    Mona nauczy; ale ja si pytam,Czy pan pisane rzeczy umie czyta?

  • 19

    ROMEOMaej mi rzeczy do tego potrzeba,To jest zna tylko jzyk i litery.

    SUCYSusznie pan mwisz, bde zdrw i wes.

    Chce odej.ROMEO

    Czekaj no, wasze, umiem czyta.

    czyta

    Sinior Martino, jego maonka i crki. Hrabia Anzelm ze swymi piknymi siostrami. Si-niora wdowa po Witruwiuszu. Sinior Placentio i jego mie siostrzenice. Merkucjusz i jegobrat Walenty. Mj brat Kapulet z maonk i crkami. Moja liczna siostrzenica, Rozalina,Liwia, sinior Valentio i nasz kuzyn Tybalt. Lucjusz i nadobna Helena. Wspaniae grono!

    oddaje kartGdzie oni przyj maj?

    SUCYOwdzie.

    ROMEOGdzie?

    SUCYDo naszego paacu, na wieczerz.

    ROMEODo czyjego paacu?

    SUCYMojego pana.

    ROMEOW istocie, powinienem si by przede wszystkim spyta, kto nim jest.

    SUCYOznajmi to panu bez pytania: moim panem jest mony, bogaty Kapulet; jeeli panowienie jestecie z domu Montekich, to was zapraszam do niego na kubek wina. Bdcie wese-li.

    Wychodzi.

    BENWOLIONa tym wieczorze Kapuleta bdzieBoyszcze twoje, pikna Rozalina,Obok najpierwszych piknoci weroskich.

  • 20

    Pjd tam i okiem bezstronnym porwnajJej twarz z obliczem tych, ktre ci wska:Wnet nowe bstwo lad dawnego zmae.

    ROMEOGdyby rzetelny mj wzrok tak faszyweMia da wiadectwo, zy, stacie si arem!Wy, zalewane wci, a jeszcze ywePrzezrocza, spocie pod kamstwa nadmiaremlZatrze jej wdziki! Nigdy wszechwidzceRwnej piknoci nie widziao soce.

    BENWOLIOWielbisz j, bo j jedn na oboichWay dotychczas szalach oczu swoich,Lecz umie na tej wadze krysztaowejObok niej inn, ktr ci gotowyBd dzi wskaza; a rcz, e owaNieporwnana w kt si przed t schowa.

    ROMEOPjd tam, ale z obojtnym okiem,Jednej wycznie poi si widokiem.

    Wychodz.

    SCENA TRZECIA

    Pokj w domu Kapuletw.Wchodzi P a n i K a p u l e t i M a r t a.

    PANI KAPULETGdzie moja crka? Id j tu przywoa.

    MARTANa moj cnot do dwunastu wiosen Ju j woaam. Pieszczotko, biedronko!Julciu! pieszczotko moja! moje zotko!Boe, zmiuj si! Gdzie ona jest? Julciu!

    Wchodzi J u l i a.JULIA

    Czy mnie kto woa?

    MARTA Mama.

  • 21

    JULIA Jestem, pani;

    Co mi rozkaesz?

    PANI KAPULET Suchaj. Odejd, Marto;

    Mam z ni sam na sam co do pomwienia.Marto, pozosta; przychodzi mi na myl,e twa obecno moe by potrzebna.Julka ma pikny ju, wiek, wszake prawda?

    MARTABa, mog wiek jej policzy na palcach.

    PANI KAPULETCzternacie ma ju lat, jak mi si zdaje.

    MARTACzternacie moich zbw w zakad stawi(Chocia waciwie mam ich tylko cztery),e jeszcze nie ma. Rycho bdzie witoPiotra i Pawa?

    PANI KAPULET Za par tygodni

    Mniej wicej.

    MARTA Mniej czy wicej, czy okrgo,

    Ale dopiero w wieczr na witegoPiotra i Pawa skoczy lat czternacie.Ona z Zuzank, Boe zbaw nas grzesznych!Byy rwiene. Zuzanka u Boga Bye to anio! ale, jak mwiam,Julcia dopiero na witego PiotraI Pawa skoczy spena lat czternacie.Tak, tak; pamitam dobrze. Mija terazRok jedenasty od trzsienia ziemi;Wanie od piersi bya odsadzona.Spomidzy wszystkich dni boego rokuTego jednego nigdy nie zapomn.Piounem sobie wtedy pier potaram,Siedzc na socu tu pod gobnikiem.Pastwo bylicie tego dnia w Mantui.A co? mam pami? Ale jak mwiam,Skoro pieszczotka moja na brodawcePoczua gorycz, trzeba byo widzie,Jak si skrzywia, szarpna od piersi;Gobnik za mn: skrzyp! a ja co ywoNa rwne nogi: hyc! nie mylc czeka,

  • 22

    A mi kto kae. Upyno odtdLat jedenacie. Umiaa ju wtedyO wasnej sile sta, co mwi, biega,Dyrda. Dniem pierwej zbia sobie czoo.Mj m, wie Panie jego duszy! podnisZ ziemi niebog; by to wielki figlarz.Plackiem rzek padasz teraz, a jak przyjdzieWikszy rozumek, to na wznak upadniesz,Nieprawda, Julciu? A ten may otrzyk,Jak mi Bg miy! przesta zaraz krzyczeI odpowiedzia: tak. Chociabym yaTysic lat, nigdy tego nie zapomn.Nieprawda, Julciu rzek e padniesz wznak?A may urwis odpowiedzia tak.

    PANI KAPULETDo tego, Marto, skocz ju t histori,Prosz ci.

    MARTA Dobrze, miociwa pani.

    Ale nie mog wstrzyma si od miechu,Kiedy przypomn sobie, jak to onaPrzestaa krzycze i odpowiedziaa:Tak. Miaa jednak guz jak kurze jaje,Siniec porzdny i pakaa gorzko;Ale gdy m mj rzek: Plackiem dzi padasz,A jak doroniesz, to na wznak upadniesz,Nieprawda, Julciu?, tak i niebotkoZaraz ucicho i odrzeko: tak.

    JULIAUcichnij te i ty, prosz ci, nianiu.

    MARTAJuem ucicha przecie. Pan Bg z tob!Ty jeste per ze wszystkich niemowlt,Jakie karmiam. Gdybym jeszcze mogaPatrze na twoje zamcie!...

    PANI KAPULET Zamcie!

    To jest punkt wanie, o ktrym chc mwi.Powiedz mi, Julio, co mylisz i jakieS chci twoje we wzgldzie maestwa?

    JULIAO tym zaszczycie jeszcze nie mylaam.

  • 23

    MARTAO tym zaszczycie! Gdybym nie ja byaTw karmicielk, rzekabym, e mdroWyssaa z mlekiem.

    PANI KAPULET Myle o tym teraz.

    Modsze od ciebie dziewczta z szlachetnychDomw w Weronie wczenie stan zmieniaj;Ja sama byam ju matk w tym wieku,W ktrym ty jeszcze pann. Krtko mwic,Waleczny Parys stara si o ciebie.

    MARTATo mi kawaler! panniuniu, to brylantTaki kawaler: chopiec gdyby z wosku!

    PANI KAPULETNie ma w Weronie rwnego mu kwiatu.

    MARTACo to, to prawda: kwiat to, kwiat prawdziwy.

    PANI KAPULETC, Julio? Bdziesze moga go kocha?Dzi w wieczr ujrzysz go wrd naszych goci.Wczytaj si w ksig jego lic, na ktrychPiro piknoci wypisao mio;Przypatrz si jego rysom, jak uroczo,Zgodnie si schodz z sob i jednocz;A co w tej ksidze wyda ci si mrocznym,To w jego oczach stanie si widocznym.Do upiknienia tej zaprawd rzadkiejEdycji ma brak tylko okadki.Rolina w ziemi, ryba w wodzie yje;Mio, gdy pikn tre pikny wierzch kryje;I tym wspanialsza, tym wicej jest wartaZota myl w zotej oprawie zawarta.Tak wic z nim wszystk jego wa posidzieszI w niczym sama ujmy mie nie bdziesz.

    MARTAUjmy? Ba, owszem przyrost, bo to przecieZawdy z mczyzn przybywa kobiecie.

    PANI KAPULETChcesze go? powiedz krtko, wzowato.

  • 24

    JULIAZobacz, jeli patrzenia do na to;Nie gbiej jednak myl w t rzecz wglda,Jak tobie, pani, podoba si da.

    Wchodzi S u c y.

    SUCYPani, gocie ju przybyli; wieczerza zastawiona, czekaj na panie, pytaj o pann Juli,przeklinaj w kuchni pani Mart; sowem, niecierpliwo powszechna. Niech panie raczpopieszy.

    Wychodzi.PANI KAPULET

    Pjd, Julio; w hrabi serce tam dygoce.

    MARTAId i po bogich dniach bogie znajd noce.

    Wychodz.

    SCENA CZWARTA

    Ulica.Wchodz R o m e o, M e r k u c j o i B e n w o l i o w towarzystwie piciu czy szeciu

    masek. Ludzie z pochodniami i inne osoby.

    ROMEOMamy przy wejciu z przemow wystpiCzy te po prostu wej?

    BENWOLIO Wyszy ju z mody

    Te ceremonie; nie bdziemy z sobWiedli Kupida z bind wkoo skroni,uk malowany z gontu nioscegoI straszcego dziewczta jak ptaki,Ani te owych prawili oracji,Mdo za suflerem cedzonych na wstpie.Niech sobie o nas pomyl, co zechc;Wejdziem, pokrcim si i znikniem potem.

    ROMEOKrcie si, kiedy chcecie, jam do tegoDzi niesposobny.

  • 25

    MERKUCJO Kochany Romeo,

    Musisz potaczy take.

    ROMEONie, doprawdy,

    Wy macie lekkie trzewiki, to taczcie;Mnie ow serce toczy, ledwie mogRuszy si z miejsca.

    MERKUCJOZakochany jeste;

    Poycz strzelistych od Kupida skrzydeI wznie si nimi nad poziom sfer.

    ROMEONie mnie, tknitemu srodze jego strza,Strzelicie wzbija si na jego skrzydach;Nie mnie si wznosi nad poziom, co noszcBrzemi miloci, na poziom upadam.

    MERKUCJOA gdyby upad z ni, j by obrzemi.Tak delikatn rzecz przygnitby srodze.

    ROMEONazywasz, mio rzecz delikatn?Zbyt, owszem, twarda, szorstka i kolca.

    MERKUCJOTwardali dla ci, bd i dla niej twardy;Kol j, gdy kole, a zwalisz j atwo.Hola! podajcie mi na twarz pokrowiec!Mask na mask!

    wkada mask

    Niechaj sobie terazCiekawe oko nicuje m szpetno!Ta larwa za mnie bdzie si rumieni.

    BENWOLIOIdmy, panowie; zadzwomy, a potemOstro ju tylko polemy si nogom.

    ROMEONiech trzpioty echc nieczu posadzk!Pochodni dla mnie! bom ja dzi skazany,Jak w pachoek, co wieci swej pani,Sta nieruchomie i martwym by widzem.

  • 26

    MERKUCJOStj, jak chcesz, bye tylko nie sta o to,Co ci tak martwi, a w czym (z caym winnymUszanowaniem dla twojej mioci)Jak w bocie, widz, po uszy zagrzze.Nue, nie palmy wiec w dzie.

    ROMEOPalmy teraz,

    Bo noc jest.

    MERKUCJOMniemam, panie, e czas tracc

    Zarwno psujem wiece bez potrzeby,Jak w dzie je palc. Przyjmij t uwag;Bo w niej pi razy wicej jest logikiNi w naszych piciu zmysach.

    ROMEOUwaamy

    Za rzecz stosown pj tam na ten festyn,Chocia logiki w tym nie ma.

    MERKUCJODlaczego?

    ROMEOMiaem tej nocy marzenie.

    MERKUCJOJa take.

    ROMEOC ci si nio?

    MERKUCJOTo, e marzyciele

    Najczciej zwykli kama.

    ROMEOPrzez sen, w ku,

    Gdy w gruncie marz o rzeczach prawdziwych.

    MERKUCJOSnad si krlowa Mab widziaa z tob;Ta, co to babi wieszczkom i w postaciKobietki, mao co wikszej ni agatNa wskazujcym palcu aldermana,

  • 27

    Cigniona cugiem drobniuchnym atomw,Tu, tu picemu przeciga pod nosem.Szprychy jej wozu z dugich ng pajczych;Osona z lnicych skrzydeek szaraczy;Sprzaj z plecionych nitek pajczyny;Lejce z wilgotnych ksiyca promykw;Bicz z cienkiej yki na wierszcza szkielecie;A jej forszpanem maa, szara muszkaPrzez p tak wielka jak w krgy owad,Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny;Wozem za prny laskowy orzeszek;Dzieo wiewirki lub majstra robaka,Tych z dawien dawna akredytowanychStelmachw wieszczek. W takich to przyborachCo noc harcuje po gowach kochankw,Ktrzy natenczas marz o mioci;Albo po gitkich kolanach dworakw,Ktrzy natenczas o ukonach marz;Albo po chudych palcach adwokatw,Ktrym si wtedy roj honoraria;Albo po ustach romansowych damul,Ktrym si wtedy marz pocaunki;Czsto atoli Mab na te ostatnieZsya przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddechZa bardzo znajdzie cukrem przesycony.Czasem te wjeda na nos dworakowi:Wtedy ni mu si nowe aski paskie;Czasem i ksidza plebana odwiedzi,Gdy ten spokojnie drzemie, i ogonemDziesicinnego wieprza w nos go echce:Wtedy mu nowe ni si beneficja.Czasem wkusuje na kark onierzowi:Ten wtedy marzy o ciciach i pchniciach,O szturmach, breszach, o hiszpaskich klingachCzy o pucharach, co maj pi sni;Wtem mu zatrbi w ucho: nasz bohaterTruchleje, zrywa si, klnc zmawia pacierzI znw zasypia. Taka jest Mab: ona,Ona to w nocy zlepia grzywy koniomI wos ich gadki w szpetne kudy zbija,Ktre rozczesa niebezpiecznie; onaJest ow zmor, co na wznak leceDziewczta dusi i wczenie je uczyDwiga ciary, by si z czasem mogyZawoanymi sta gospodyniami.Ona to, ona...

    ROMEOSkocz ju, skocz, Merkucjo;

    Prawisz o niczym.

  • 28

    MERKUCJOPrawi o marzeniach,

    Ktre w istocie niczym innym nie sJak wylgymi w chorobliwym mzguDziemi fantazji; ta za jest pierwiastkuTak subtelnego wanie jak powietrze;Bardziej niestaa ni wiatr, ktry ju toMron cauje pnoc, ju to z wstrtemRzuca j, dc w objcia poudnia.

    BENWOLIOCo ten wiatr zawia, zdaje si, i na nas.Wieczerza stoi, spnimy si na ni.

    ROMEOBoj si, czyli nie przyjdziem za wczenie;Bo moja dusza przeczuwa, e jakieNieszczcie, jeszcze wpord gwiazd wiszce,Zowrogi bieg swj rozpocznie od datyUciech tej nocy i kres zamknitegoW mej piersi, zbyt ju nieznonego yciaPrzypieszy jakim strasznym mierci ciosem.Lecz niech Ten, ktry ma ster mj w swym rku,Kieruje moim aglem! Dalej! Idmy!

    BENWOLIOUderzcie w bbny!

    Wychodz.

    SCENA PITA

    Sala w domu Kapuletw.Wchodz muzykanci i sudzy.

    PIERWSZY SUGAGdzie Potpan? Czemu nie pomaga sprzta? Gsi mu pa, nie suy.

    DRUGI SUGATak to, kiedy wane obowizki lokaja powierzaj ludziom zej maniery; na diaba si to

    zdao.

  • 29

    PIERWSZY SUGAPowynocie stoki! usucie na bok bufet! Pozbierajcie srebra! Schowaj no tam dla mnie,braciszku, kawaek marcepana i szepnij na ucho odwiernemu, eby wpuci ZuzannGrindston i Nelly; jak mi kochasz! Antoni! Potpan!

    DRUGI SUGADobrze, chopcze, gotowe.

    PIERWSZY SUGAWoaj was, pytaj o was, czekaj na was, niecierpliwi si na was w wielkiej sali.

    TRZECI SUGANie moemy by tu i tam razem. Dalej, chopcy, pohulajmy dzisiaj! Kto umie czeka,wszystkiego si doczeka.

    Oddalaj si.K a p u l e t i inni wchodz z gomi i maskami.

    KAPULETWitaj, cna modzi! Wolne od nagniotkwDamy rachuj na wasz ruchawo.liczne panienki, ktra z was odmwiStan do taca? O takiej wrcz powiem,Ze ma nagniotki. A co? Tom was zay!Dalej, panowie! I ja kiedy takeMask nosiem i umiaem szeptaW ucho piknociom jedwabne powieci,Co szy do serca; przeszo to ju, przeszo.Nue, panowie! Grajki, zaczynajcie!Miejsca! rozstpmy si! dalej, dziewczta!

    Muzyka gra. Modzie taczy.

    Hej! wicej wiata! Wyniecie te stoy!I zgacie ogie, bo zbyt ju gorco.Siadaje, siadaj, bracie Kapulecie!Dla nas dwch czasy plsw ju miny.Jake to dawno bylimy obydwajPo raz ostatni w maskach?

    DRUGI KAPULETBdzie temu

    Lat ze trzydzieci.

    KAPULETCo? Co! Nie tak dawno.

    Byo to, pomn, na godach Lucencja;Na te Zielone witki, da Bg doy,Bdzie dwadziecia pi lat.

  • 30

    DRUGI KAPULETDawniej, dawniej,

    Wszak ju syn jego jest trzydziestoletni.

    KAPULETCo mi wa prawisz? Przede dwoma latySyn jego nie by jeszcze penoletni.

    ROMEO do jednego ze sugCo to za dama, co w tej chwili taczyZ tym kawalerem?

    SUGANie wiem, janie panie,

    ROMEOOna zawstydza wiec jarzcych blaski;Pikno jej wisi u nocnej opaskiJak drogi klejnot u uszu Etiopa.Nie tkna ziemi wytworniejsza stopa.Jak nieny gob wrd kawek, tak onawieci wrd swoich towarzyszek grona.Zaraz po tacu przybli si do niejI do m uczcz dotkniciem jej doni.Kochaem dotd? O! zaprzecz, mj wzrokulBo jeszcze nie zna rwnego uroku.

    TYBALTSdzc po gosie, z Montekich to ktry.Daj no mi rapir, chopcze. Jak si wayTen otr tu wchodzi i kaman larwSzyderczo naszej urga zabawie?Na krew szlachetn, co mi wzdyma serce,Nie bdzie grzechu, jeli go umierc.

    KAPULETTybalcie, co ci to? Czego si zymasz?

    TYBALTUjmy tej, stryju, pewno nie wytrzymasz:Jeden z Montekich, twych miertelnych wrogw,mie tu zniewaa gocinno twych progw.

    KAPULETCzy to Romeo?

    TYBALTTak, ten to nikczemnik.

  • 31

    KAPULETDaj mu wa pokj; nie wychodzi przecieZ granic wytknitych dobrym wychowaniem;I, prawd mwic, caa go WeronaMa za modzieca penego przymiotw;Nie chciabym za nic w wiecie w moim domuCzyni mu krzywdy. Uspokj si zatem,Miy synowcze, nie zwaaj na niego;Taka ma wola; jeli j szanujesz,Oka uprzejmo i spd precz z obliczaTen mars niezgodny z weselem tej doby.

    TYBALTTaki go w domu nabawia choroby;Nie cierpi go tu.

    KAPULETChc go mie cierpianym.

    C to, zuchwalcze? Mwi, e chc! C to?Czy ja tu jestem, czy wa jeste panem?Wa go tu nie chcesz cierpie! Boe odpu!Wa mi chcesz goci porozpdza? kokiNa bie mi struga? przewodzi w mym domu?

    TYBALTStryju, to zaka.

    KAPULETCicho! burd jeste.

    Z t porywczoci doigrasz si waszmo.Zawsze mi musisz si sprzeciwia! Brawo,Kochana modzi! Urwipoe z waci!Sied cicho albo... Hola! Wicej wiata! Ja ci ucisz. Patrz go! wawo, chopcy!

    TYBALTGniew dobrowolny z flegm przymuszonNa krzy si schodzc wstrzsaj mi ono,Musz ustpi; wkrtce si atoliW gorzk zmieni ta sodycz wbrew woli.

    Oddala si.

    ROMEO do J u l i iJeli do moja, co t wito trzyma,Bluni dotkniciem: zuchwalstwo takoweOdpokutowa usta me gotowePocaowaniem pobonym pielgrzyma.

  • 32

    sJULIA do R o m e aMoci pielgrzymie, blunisz swojej doni,Ktra nie grzeszy zdronym dotykaniem;Jestli ujcie rk pocaowaniem,Nikt go ze witych pielgrzymom nie broni.

    ROMEO jak pierwejNie maj wici ust tak jak pielgrzymi?

    JULIA jak pierwejMaj ku modom lub kornej podzice.

    ROMEONieche ich usta czyni to co rce;Moje si modl, przyjm mody ich, przyjmij.

    JULIANiewzruszonymi pozostaj wici,Cho gwoli modw niewzbronne ich chci.

    ROMEOZi wic cel moich, stojc niewzruszenie,I z ust swych moim daj wzi rozgrzeszenie,

    Cauje j.

    JULIAMoje wic teraz obcia grzech zdjty.

    ROMEOZ mych ust? O! grzechu, zbyt peen ponty!Nieche go nazad rozgrzeszony zdejmie!Pozwl.

    Cauje j znowu.

    JULIAJak z ksiki caujesz, pielgrzymie.

    MARTAPanienko, jejmo pani matka prosi.

    ROMEOKt jest jej matk?

    MARTAJej matk? Bajbardzo!

    Nikt inny, jedno pani tego domu;I dobra pani, mdra a cnotliwa.Ja byam mamk tej, co z ni pan mwi.Smaczny by ksek mia, kto by j zowi.

  • 33

    ROMEOJulia Kapulet! O dolo zbyt sroga!ycie me jest wic w rku mego wroga.

    BENWOLIOWychodmy, wieczr dobiega ju koca.

    ROMEONiestety! z wschodem dla mnie zachd soca.

    KAPULET do rozchodzcych si gociEje, panowie, pozostacie jeszcze:Maj nam wkrtce da ma przeksk.Chcecie koniecznie? Musz wic ustpi.Dziki wam, mili panowie i panie.Dobranoc. wiata! Idmy spa.

    do D r u g i e g o K a p u l e t a

    Braciszku,Zapnilimy si; id wypocz.

    Wychodz wszyscy prcz J u l i i i M a r t y.

    JULIACzy nie wiesz, nianiu, kto jest ten pan?

    MARTATen, tu?

    To syn starego Tyberia.

    JULIAA tamten,

    Co wanie ku drzwiom zmierza?

    MARTATo podobno

    Mody Petrycy.

    JULIAA w, tam na prawo,

    Co nie chcia taczy?

    MARTANie wiem.

  • 34

    JULIASpytaj, prosz,

    Jak si nazywa. Jeeli onaty,Caun mi czeka zamiast lubnej szaty.

    MARTAZwie si Romeo, jest z rodu Montekich.Synem waszego najwikszego wroga.

    JULIAJako obcego za wczenie ujrzaam!Jako lubego za pno poznaam!Dziwny mioci traf si na mnie ici,e musz kocha przedmiot nienawici.

    MARTACo to jest? co to takiego?

    JULIATo wiersze,

    Ktrych mi jeden tancerz dzi nauczy.

    MARTAPjd spa, wapanna.

    Glos za scen: Julio!

    MARTADalej! dalej!

    Woaj panny i pusto ju w sali.

    Wychodz.

  • 35

    AKT DRUGI

    PROLOGCHR

    Namitno dawna blednieje i kona,Na jej mogile kwiat wyrasta nowy.Pikno, dla ktrej umrze by gotowy,Zblada ju, Julii spojrzeniem zgaszona.

    Kocha kochany; pier mu rozpomieniaCzar jej renicy; crce przeciwnikaJak mio wyzna? a ona poykaPont mio na wdce cierpienia.

    Lecz dzieci wroga jak zbliy si do niej?Jake jej serce namitno odsoni?W kochanki piersiach jeszcze mniej nadzieje

    Ujrze lubego cz ogie, lic re;Czas i namitno da sposb, zalejeMorzem rozkoszy niebezpieczestw morze.

    SCENA PIERWSZA

    Pusty plac przytykajcy do ogrodu Kapuletw.Wchodzi R o m e o.

    ROMEOMame i dalej, gdy tu moje serce?Cofnij si, ziemio, wynajd sobie centrum!

  • 36

    Wchodzi na mur i spuszcza si do ogrodu.Wchodz M e r k u c j o i B e n w o l i o.

    BENWOLIORomeo! bracie! Romeo!

    MERKUCJOMa rozum;

    Powietrze chodne, wic dyrn do ka.

    BENWOLIOPobieg t drog i przeazi przez parkan.Woaj, Merkucjo!

    MERKUCJOUyj na zakl:

    Romeo! gachu! cietrzewiu! wariacie!Uka si w lotnej postaci westchnienia,Powiedz cho jeden wiersz, a do mi bdzie;Jknij: ach! pocz w rym: kocha i szlocha;Szepnij Wenerze jakie pikne swko;Daj jaki nowy epitet lepemuJej synalkowi, co tak celnie strzelaZa owych czasw, gdy krl KofetuaW zaloty chodzi do crki ebraczej.Nie sucha; ani pinie, ani trunie;Zdech robak; musze zakl go inaczej.Kln ci na ywe oczy Rozaliny,Na jej wysokie czoo, krasne usta,Wysmuke nki i toczone biodraZ przyleglociami, aby si przed namiW waciwej sobie postaci ukaza.

    BENWOLIOGniewa si bdzie, jeli ci usyszy.

    MERKUCJOCo si ma gniewa? Mgby si rozgniewa,Gdyby za spraw mojego zaklciaW zaczarowane koo jego paniInny duch wkroczy i sta tam dopty,Dopki by go nie zmoga: to bybyPowd do uraz; moja inwokacjaJest przyjacielska i godziwa razem,Bo wywouje w imi jego paniJego jedynie naturaln posta.

  • 37

    BENWOLIOPjd! skry si owdzie pomidzy drzewami,By si tam zbrata tajemnicz noc lepym w mioci ciemno jest najmilsza.

    MERKUCJOMoe w cel trafi mio bdc lep?Teraz usidzie sobie pod jabonkI bdzie wzdycha, by jego kochankaBya owocem, ktry mode panny,Kiedy s same nazywaj fig.Oby, Romeo, bya, oby byaTak otwart fiig, a ty, chopcze,Oby by gruszk. Dobranoc, Romeo!Id lec w moim ku za kotar,Bo to polowe tu dla mnie za chodne.Czy idziesz take?

    BENWOLIOId; prno szuka

    Takiego, co by nie chce znaleziony.

    Wychodz.

    SCENA DRUGA

    Ogrd Kapuletw.Wchodzi R o m e o.

    ROMEODrwi z blizn, kto nigdy nie dowiadczy rany.

    J u l i a ukazuje si w oknie.Lecz cicho! Co za blask strzeli tam z okna!Ono jest wschodem, a Julia jest socem!Wnijd, cudne soce, zgad zazdrosn lun,Ktra a zblada z gniewu, e ty jesteOd niej pikniejsza; o, jeli zazdrosna,Nie bd jej suk! Jej szatk zielonI blad nosz jeno gupcy. Zrzu j!To moja pani, to moja kochanka!O! gdyby moga wiedzie, czym jest dla mnie!Przemawia, chocia nic nie mwi; c std?Jej oczy mwi, oczom wic odpowiem.Za miay jestem; mwi, lecz nie do mnie.Dwie najjaniejsze, najpikniejsze gwiazdyZ caego nieba, gdzie indziej zajte,

  • 38

    Prosiy oczu jej, aby zastpczoStay w ich sferach, dopki nie wrc.Lecz choby oczy jej byy na niebie,A owe gwiazdy w oprawie jej oczu:Blask jej oblicza zawstydziby gwiazdyJak zorza lamp; gdyby za jej oczyWrd eterycznej zabysy przezroczy,Ptaki ocknyby si i pieway,Mylc, e to ju nie noc, lecz dzie biay.Patrz, jak na doni smutnie wspara liczko!O! gdybym mg by tylko rkawiczk,Co t do kryje!

    JULIAAch!

    ROMEOCicho! co mwi.

    O! mw, mw dalej, uroczy aniele;Bo ty mi w noc t tak wspaniale wieciszJak lotny goniec niebios rozwartemuOd podziwienia oku miertelnikw,Ktre si wlepia w niego, aby patrze,Jak on po cikich chmurach si przesuwaI po powietrznej egluje przestrzeni.

    JULIARomeo! Czemu ty jeste Romeo!Wyrzecz si swego rodu, rzu t nazw!Lub jeli tego nie moesz uczyni,To przysi wiernym by mojej mioci,A ja przestan by z krwi Kapuletw.

    ROMEOMame przemwi czy te sucha dalej?

    JULIANazwa twa tylko jest mi nieprzyjazna,Bo ty w istocie nie Montekim dla mnie.Jeste Montekio choby tylko rk,Ramieniem, twarz, zgoa jakkolwiekCzci czowieka? O! we inn nazw!Czyme jest nazwa? To, co zowiem r,Pod inn nazw rwnie by pachniao;Tak i Romeo bez nazwy RomeaPrzecieby ca sw warto zatrzyma.Romeo! porzu t nazw, a w zamianZa to, co nawet czstk ciebie nie jest,We mi, ach! ca!

  • 39

    ROMEOBior ci za sowo:

    Zwij mi kochankiem, a krzymo chrztu tegoSprawi, e odtd nie bd Romeem.

    JULIAKto ty jest, co si noc osaniajc,Podchodzisz moj samotno?

    ROMEOZ nazwiska

    Nie mgbym tobie powiedzie, kto jestem;Nazwisko moje jest mi nienawistne,Bo jest, o! wita, nieprzyjazne tobie;Zdarbym je, gdybym mia je napisane.

    JULIAJeszcze me ucho stu sw nie wypioZ tych ust, a przecie dwik ju ich mi znany.Jeste Romeo, mw? jeste Montekio?

    ROMEONie jestem ani jednym, ani drugim,Jednoli z dwojga jest niemie tobie.

    JULIAJake tu przyszed, powiedz, i dlaczego?Mur jest wysoki i trudny do przejcia,A miejsce zgubne; gdyby ci kto z moichKrewnych tu zasta...

    ROMEONa skrzydach mioci

    Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziem,Bo mio nie zna adnych tam i granic;A co potrafi, na to si i way;Krewni wic twoi nie trwo mi wcale.

    JULIAZabiliby ci, gdyby ci ujrzeli.

    ROMEOAch! wicej groby ley w oczach twoichNi w ich dwudziestu mieczach; patrz askawie,A bd silny przeciw ich gniewowi.

    JULIANa Boga! niech ci oni tu nie ujrz!

  • 40

    ROMEOCiemny paszcz nocy skryje mi przed nimi.Lecz niech mi znajd, jeli ty mi kochasz.Lepszy kres ycia skutkiem ich niechciNi przeduony zgon w braku twych uczu.

    JULIAKto ci dopomg znale to ustronie?

    ROMEOMio, co mi go doradzia szuka;Ona mi instynkt, ja jej oczy daem.Nie jestem sternik, gdyby jednak byaRwnie daleko jak w brzeg, ktregoMorze najdalsze podmywa krawdzie,miao po taki klejnot bym popyn.

    JULIAGdyby nie ciemno, co mi twarz maskuje,Widziaby na niej rozlany rumieniecPo tym, co z ust mych syszae tej nocy.Rada bym form si trzyma, rada cofnTo, co wyrzekam; ale precz udanie!Czy ty mi kochasz? Wiem, e powiesz: tak jest,I ja uwierz; mimo przysig jednakMoesz mi zawie. Z wiaroomstwa mczyznmieje si, mwi, Jowisz. O! Romeo!Jeli mi kochasz, wyrzecz to rzetelnie;Lecz jeli masz mi za podbj zbyt atwy,To zmarszcz czoo i przewrotn bd,I na miosne twoje owiadczeniaPowiem: nie, w innym razie za nic w wiecie.Za czua moe jestem, o! Monteki,Std moesz sdzi me obejcie pochym;Ufaj mi jednak, bd ja wierniejszaOd tych, co bieglej umiej si droy.Byabym ja , si bya, prawd mwic,Take droya, gdyby by tajnegoGosu mioci mojej nie podchwyci.Nie wi mi przeto ani te przypisujPochoci tego wylania mych uczu,Ktre zdradzia noc ciemna.

    ROMEOO! Julio,

    Przysigam na ten ksiyc, co wspanialePowleka srebrem tamtych drzew wierzchoki...

  • 41

    JULIAO! nie przysigaj na ksiyc, bo ksiycCo tydzie zmienia ksztat swej piknej tarczy;I mio twoja po takiej przysidzeMogaby rwnie zmienn si okaza.

    ROMEONa c mam przysic?

    JULIANie przysigaj wcale;

    Lub wreszcie przysi na samego siebie:Na ten uroczy przedmiot mych uwielbie,To ci uwierz.

    ROMEOJeli szczera mio

    Mojego serca...

    JULIADaj pokj przysigom;

    Lubo si ciesz z twojej obecnoci,Te nocne luby nie ciesz mnie jako;Za nage one s, za nierozwane,Podobne niby do blasku, co znika,Nim czowiek zdy powiedzie: Bysno.Dobranoc, luby! Oby nam. ten wonnyMioci pczek przynis kwiat nieponny!Bd zdrw! i zanij z tak bogim spokojem,Jaki, z twej aski, czuj w sercu mojem.

    ROMEOTake mam odej nie zaspokojony?

    JULIAJakiego wicej chcesz zaspokojenia?

    ROMEOZamiany twoich zapewnie za moje.

    JULIAJuem ci daa je, nime zada;Rada bym jednak one mie na powrt.

    ROMEOChciaaby cofn je? Dlaczego? luba!

    JULIAAebym moga odda ci je znowu.A przecie jest to danie zbyteczne;

  • 42

    Bo moja mio rwnie jest gbokaJak morze, rwnie jak ono bez koca;Im wicej ci jej udzielam, tym wicejCzuj jej w sercu.

    Sycha w pokojach gos M a r t y.

    Woaj mi. Zaraz.Bd zdrw, kochanku drogi! Zaraz, zaraz. Najmilszy, pomnij by staym! Zaczekaj,Zaczekaj troch, powrc za chwil.

    Wychodzi.

    ROMEOBogosawiona, o! bogosawionaPo dwakro nocy! Ale czy to wszystko,Dziejc si w nocy, nie jest mar tylko?Co tak lubego moe by istotnym?

    JULIA ukazujc si znowuJeszcze sw par, a potem dobranoc,Drogi Romeo! jeli twoja skonnoJest praw, twoim zamiarem maestwo:To mi uwiadom jutro przez osob,Ktr do ciebie przyl, gdzie i kiedyZechcesz dopeni obrzdu; a wtedyCa m przyszo u ng twoich zoI w wiat za tob pjd w imi Boe.

    MARTA za scenPanienko!

    JULIAId. Lecz jeli mi zwodzisz,

    To ci zaklinam...

    MARTA za scenJulciu!

    JULIAZaraz id.

    Jeli mi zwodzisz, o! to ci zaklinam,Skocz te zabiegi i zostaw mi alom. Jutro wic przyl.

    ROMEOJak pragn zbawienia...

  • 43

    JULIAPo tysic razy dobranoc.

    Odchodzi.

    ROMEOPo tysic

    Razy niedobra tam, gdzie ty nie wiecisz.Jak ak, gdy rzuca ksik, tak kochanekDo celu swego pospiesza wesoy;A gdy nadejdzie z kochank rozstanek,Wlecze si smutnie, jak w ak do szkoy.

    Odchodzi.

    JULIA ukazuje si znowuPst! Pst! Romeo! O, gdybym mie mogaGos sokolnika, by tego maNazad przywoa! Przymus jest ochrypy,Nie moe gono mwi; gdyby nie to,Wstrzsabym gry, gdzie si echo kryje,I gos bym jego zrobia chrapliwszyNi mj od rozbrzmie imienia Romeo!

    ROMEOMoja to dusza dzwoni imi moje,Jak srebrny dwik ma noc gos kochanki!I jeste sodsza muzyka na wiecie?

    JULIARomeo!

    ROMEOLuba!

    JULIAO ktrej godzinie

    Jutro mam przysa?

    ROMEOO dziewitej.

    JULIADobrze.

    Dwudziestoletni to termin. Nie pomn,Po com tu ciebie znowu przywoaa.

    ROMEOPozwl mi czeka, a sobie przypomnisz.

  • 44

    JULIAZapomn znowu, po co czekasz, pomncO twojej tylko lubej obecnoci.

    ROMEOA ja wci czeka bd, aby cigleZapominaa, sam zapominajc,e mam gdzie inny dom jak tutaj.

    JULIAWkrtce

    Dnie bdzie: rada bym, eby ju odszed;Nie dalej jednak jak w biedny ptaszek,Co go swawolne dziecko z rk wypuszczaI wnet, zazdroszczc mu krtkiej wolnoci,Jak niewolnika trzymanego w wizachJedwabnym sznurkiem przyciga na powrt.

    ROMEOChciabym by biednym ptaszkiem w twoich rku.

    JULIAO! ja bym zbytkiem pieszczot ci zabia.Dobranoc, luby! jeszcze raz dobranoc!Smutek rozstania tak bardzo jest miy,e by dobranoc wci usta mwiy.

    Odchodzi.

    ROMEOSen na twe oczy, pokj w pier niech spynie;Obym by nimi w tej bogiej godzinie!Spiesz do ojca Laurentego celi,On mi pomocy i rady udzieli.

    Wychodzi.

    SCENA TRZECIA

    Cela O j c a L a u r e n t e g o.Wchodzi O j c i e c L a u r e n t y z koszykiem w rku.

    OJCIEC LAURENTYSzary poranek spdza mrok ponuryPasami wiata znaczc wschodnie muryI noc si na bok chyli jak pijana

  • 45

    Z drg dnia ubitych koami Tytana.Nim oko soca penym blaskiem strzeli,Ros wypije i wiat rozweseli,Musz uzbiera w ten koszyk z sitowiaRolin tak zbawczych, jak zgubnych dla zdrowia.Ziemia jest matk natury i grobem,Grzebie i ycia obdziela zasobem.I mnstwo dzieci jej ona widzimyCigncych pokarm z jej piersi rodzimej;Niejedno w skutkach swoich wymienite,Kade do czego, wszystko rozmaite.O! moc to pena cudw, co si mieciW sokach zi, krzeww, w martwej kruszcw treci!Bo nie ma rzeczy tak podych na ziemi,Aby nie mogy sta si przydatnemi;Ni tak przydatnych, aby zamiast suyNie zaszkodziy pod wpywem naduy.Wszake i cnota moe zaj w bezdroe.A bd si czynem uszlachetni moe.W mdym kwiatku, w ziku jednym i tym samemMa nieraz miejsce jad wesp z balsamem,Co zmysy razi i to, co im sprzyja,Bo jego zapach rzewi, smak zabija.Podobnie sprzeczna i w czowieku gociDwjca pierwiastkw: dobroci i zoci;A kdy gr gorsza wemie strona,Tam mier przychodzi i rolina kona.

    Wchodzi R o m e o.

    ROMEODzie dobry, ojcze mj.

    OJCIEC LAURENTYBenedicite!1

    C to za ranny gos tak mnie pozdrawia!Mody mj synu, zy to znak, kto oePrne zostawia o tak wczesnej porze.Troska odbywa stra w oczach starego,A sen tych mija, ktrych troski strzeg;Ale gdzie czerstwa, wolna od kopotwMd gow zoy, sen zawdy przyj gotw.To wic tak ranne twe przybycie zdradzaJaki niepokj, ktremu snu wadzaUlec musiaa. Czy tylko si kade?Moe do ka i nie zajrza?

    1 Niech ci Bg bogosawi (ac.)

  • 46

    ROMEOZgade;

    Boej ni w ku przeszy mi godziny.

    OJCIEC LAURENTYGrzeszniku, pewnie by u Rozaliny.

    ROMEOU Rozaliny? Nie, ojcze; to imiW pamici mojej wiecznym snem ju drzemie.

    OJCIEC LAURENTYBrawo, mj synu! Lecz gdziee to bywa?

    ROMEOZaraz ci powiem: prno by zgadywa;Byem na balu w domu mego wroga,Gdziem zosta ranny, lecz zbj czy ni srogaCzuje cios wzajem przeze mnie zadany,Tak e na nasze oboplne ranywity wpyw tylko twej, ojcze, opiekiPoradzi zdoa i da zbawcze leki.Po chrzecijasku, jak widzisz, przemawiam,Skoro si nawet za mym wrogiem wstawiam.

    OJCIEC LAURENTYMw janiej, synu; zagadkowa spowiedDwuznaczn take znajduje odpowied.

    ROMEODowiedz si zatem, e anio kobieta,Ktrm ukocha, jest z krwi Kapuleta.Jego to dziecko i nadzieja caa;Jak ja j, tak mnie ona ukochaa.I do jednoci, ktra nas ju splata,Brakuje tylko, by nas ty dla wiataStu zjednoczy. Gdzie, o jakiej dobieDozgonn mio przysiglimy sobie,Powiem ci idc, czcigodny kapanie;Bagam ci tylko, niech si to dzi stanie.

    OJCIEC LAURENTYwity Franciszku! C to za przemiana!To Rozalina, owa ukochana,Niczym ju dla ci? Mio wic modzieyW oczach jedynie, a nie w sercu ley?Jezus! Maryja! Ile to solankicieko z twych oczu dla owej kochanki!I nadaremnie, bowiem twe zapayWci zalewane, wci si powikszay.

  • 47

    Jeszcze twych westchnie nie rozwia Fawoni;Jeszcze twj dawny jk w uszach mi dzwoni,I na twych licach, bladoci pokrytych,Widoczny jeszcze lad ez nie obmytych,Wszystko, co cierpia z miosnej przyczyny,Cierpiae tylko gwoli Rozaliny.A teraz! nie dziw, gdy mda pe upadnie,Kiedy miczyni szwankuj tak snadnie.

    ROMEOGdym kocha tamt, take nie pochwala.

    OJCIEC LAURENTYNie, e j kocha, lecz e za ni szala.

    ROMEOPogrze t mio kazae.

    OJCIEC LAURENTYNie w grobie

    By t pochowa, a inn wzi sobie.

    ROMEONie aj mi, prosz; ta, co mi dzi luba,Mio m paci mioci cheruba;Z tamt inaczej byo.

    OJCIEC LAURENTYBo odgada,

    e w rzeczach serca nie znasz abecada,Tylko z rutyny czytasz. Pjd, wietrzniku;Do sankcji tego nowego wybrykuJeden i jeden tylko wzgld mi skania:To jest, e moe z tego zawizaniaWyniknie wze, ktry wasze rodyZawistne zczy w pikny acuch zgody.

    ROMEOO! prdzej! pilno mi!

    OJCIEC LAURENTYFestina lente!2

    Zdradne s kroki za spiesznie podjte.

    Wychodz.

    2 Spiesz si powoli! (ac.)

  • 48

    SCENA CZWARTA

    Ulica.Wchodz M e r k u c j o i B e n w o l i o.

    MERKUCJOGdzie, u diaba, ugrzz Romeo! Czy by tej nocy w domu?

    BENWOLIONie w domu swego ojca przynajmniej; mwiem z jego sucym.

    MERKUCJOTa blada sekutnica RozalinaNa wariata go wnet wykieruje.

    BENWOLIOTybalt, starego Kapuleta krewny,Pisa do niego list.

    MERKUCJOZ wyzwaniem, rcz.

    BENWOLIORomeo mu odpowie.

    MERKUCJOKady czowiek

    Pimienny moe na list odpowiedzie.

    BENWOLIOOn mu odpowie odpowiednio, jak czowiek wyzwany.

    MERKUCJOBiedny Romeo! Ju trup z niego! Zakuty czarnymi oczyma biaogowy; przestrzelony nawskro uszu romansow piosnk; ugodzony w sam rdze serca postrzaem lepego malcaucznika; potrafi on Tybaltowi stawi czoo?

    BENWOLIOA c to takiego Tybalt?

    MERKUCJOCo wicej ni ksi kotw; moesz mi wierzy! Nieustraszony rbacz, bije si jak z nut,zna czas, odlego i miar; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz, dwa, a trzy to ju w pier.aden jedwabny guzik nie wykrci mu si od mierci. Duelista to, duelista pierwszej klasy.Owe niemiertelne passado! Owe punto reverso! Owe ha!

    BENWOLIOCo takiego?

  • 49

    MERKUCJONiech kaci porw to plemi miesznych, seplenicych, przesadnych fantastykw, z ichnowo kutymi termina mi! Na Boga, doskonaa klinga! Dzielny m! Wspaniaa dziewka!Nie jeste to rzecz opakana, e nas i obsiady te zagraniczne muchy, te modne sroki, tepardonez moi3, ktrym tak bardzo idzie o now form, e nawet na starej awce wygodniesiedzie nie mog; te bki, co bkaj: bon! bon!4

    Wchodzi R o m e o.

    BENWOLIOOto Romeo, nasz Romeo idzie.

    MERKUCJOBez mlecza, jak led suszony. O! czowieku! Jake si w ryb przedzierzgn! Teraz gorymy Petrarki rozczulaj. Laura naprzeciw jego bstwa jest prost pomywaczk, lubotamta miaa kochanka, co j opiewa; Dydona fldr; Kleopatra Cygank; Helena i Heroszurgotami i otukami; Tyzbe kopciuchem lub czym podobnym, ale zawsze nie dystyn-gowanym. Bon jour5, sinior Romeo! Oto masz francuskie pozdrowie nie na cze twoichfrancuskich pantalonw. Piknie nas zaye tej nocy.

    ROMEODzie dobry wam, moi drodzy. Jake to was zayem?

    MERKUCJOPokazae nam odwrotn stron medalu, odwrotn stron swego medalu.

    ROMEOTo si znaczy, em wam zdezerterowa. Wybacz, kochany Merkucjo; miaem pilny interes,a w takim przypadku czowiek moe zgrzeszy na polu uprzejmoci.

    MERKUCJOTo si znaczy, e w takim przypadku czowiek mzg by zniewolony zgi kolana.

    ROMEOMa si rozumie z uprzejmoci,

    MERKUCJOBardzo zgrabnie trafi w sedno.

    ROMEOA ty bardzo zgrabnie to wyoy,

    MERKUCJOJa bo jestem kwiatem uprzejmoci.

    ROMEOKwiatem kwiatw.

    3 wybacz (fr.)4 dobrze, dobrze (fr.)5 dzie dobry (fr.)

  • 50

    MERKUCJORacja.

    ROMEOJeeli ty kwiatem, to moje trzewiki s w kwitncym stanie.

    MERKUCJOBrawo! pielgnuj mi ten dowcip; aeby skoro ci si do reszty zedrze podeszwa u trzewi-kw, twj dowcip mg tam po prostu figurowa.

    ROMEOO! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro pena prostoty, z powodu swego prostac-

    twa!

    MERKUCJONa pomoc. Benwolio! moje koncepta dech trac.

    ROMEOPejcz je i ostrog! pejcz je i ostrog, inaczej nazw je hetkami.

    MERKUCJOJeeli twj dowcip poluje na dzikie gsi, to kapituluj; bo on ma wicej kwalifikacji kutemu ni wszystkie moje umysowe wadze. Czy ja ci si zdaj na to, ebym mia z gsiamido czynienia?

    ROMEOTy mi si nigdy na nic nie zda wyjwszy, kiedy miaem do czynienia z gsiami.

    MERKUCJOZa ten koncept ugryz ci w ucho.

    ROMEOChyba udziobiesz!

    MERKUCJOTwj dowcip jest gorzk konfitur, diabelnie ostrym sosem.

    ROMEOStosownym do gsi.

    MERKUCJOTo koncept z kolej skrki, ktrej cal. da si rozcigna tak, e nim opaszesz ca gow.

    ROMEORozcign go do wyrazu gow, ktry poczywszy z gsi, bdziesz mia gsi gow.

    MERKUCJONie jeste to lepiej ni jcze z mioci? Teraz to co innego; teraz mi jeste towarzyski, je-ste Romeem, jeste tym, czym jeste; mio za jest podobna do owego gapia, co siszwenda wywiesiwszy jzyk, szukajc dziury, gdzie by mg palec wcibi.

  • 51

    ROMEOStj! Stj!

    MERKUCJOChcesz, aby si mj dowcip zastanowi w samym rodku weny?

    ROMEOZ obawy, aby tej weny zbyt nie rozszerzy.

    MERKUCJOMylisz si, wanie byem bliski j cieni, bo juem by doszed do jej dna i nie miaemzamiaru duej wyczerpywa materii.

    ROMEOPatrzcie, co za dziwada!

    Wchodzi M a r t a z P i o t r e m.

    MERKUCJOagiel! agiel! agiel!

    BENWOLIODwa, dwa: spodnie i spdnica.

    MARTAPiotrze.

    PIOTRSucham,

    MARTAPiotrze, gdzie mj wachlarz?

    MERKUCJOProsz ci, mj Piotrze, zakryj wachlarzem twarz jejmoci; bo z dwojga tego, jej wachlarzjest pikniejszy.

    MARTAycz panom dnia dobrego.

    MERKUCJOyczymy ci dobrego poudnia, pikna sinioro.

    MARTACzy to ju poudnie?

    MERKUCJONie inaczej; bo nieczysta rka wskazwki na kompasie trzyma ju poudnie za ogon.

  • 52

    MARTAChryste Panie! C to za czowiek z wapana?

    ROMEOCzowiek, ktrego Pan Bg skaza na zepsucie.

    MARTADobrze pan powiedzia, na poczciwo! Nie wie te czasem ktry z panw, gdzie bymmoga znale modego Romea?

    ROMEOJa wiem czasem, ale modego Romea znajdziesz wapani starszym, ni by, kiedy go szu-ka zacza. Jestem najmodszy z tych, co nosz to imi w braku gorszego

    MARTAAch, to dobrze!

    MERKUCJOMoe by dobrym to, co jest gorszym?

    MARTAJeeli wapan nim jeste, to rada bym z nim pomwi sam na sam.

    BENWOLIOZaprosi go na jak wieczorynk.

    MERKUCJOPoredniczka to Wenery. Hu ha!

    ROMEOC to, czy kota upatrzy?

    MERKUCJOKotlin, panie, nie kota; i to w starym piecu, nie w polu.

    Bodaj to kotlina,Gdzie siedzi kocina,

    Ta nie osmali...Lecz zmykaj, chudzino,

    Przed tak kotlin,Gdzie diabe pali!

    Romeo, czy bdziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy.

    ROMEOPopiesz za wami.

  • 53

    MERKUCJODo widzenia, staroytna damo; damo, damo, damo!

    Wychodz M e r k u c j o i B e n w o l i o.

    MARTATak, tak, do widzenia! Co to za infamis, prosz pana, co si tak poway rozpuci cugleswemu grubiastwu?

    ROMEOJest to panicz zakochany w swym jzyku, zdolny wypowiedzie wicej w cigu jednej mi-nuty ni milcze przez cay miesic.

    MARTAJeeli on na mnie co powiedzia, dam ja mu, chociaby by zuchwalszy, ni jest, i mia zesob dwudziestu sobie podobnych drabw; a jeeli mi ujdzie, to znajd takich, co to potra-fi. A hultaj! czy to ja jestem jego kochanic, jego poniewieradem!

    do P i o t r a

    I ty tu stae take i moge cierpie, eby mnie lada gbur uywa wedle upodobania zaprzedmiot swych bezwstydnych artw?

    PIOTRNie widziaem jeszcze, eby kto uywa jejmoci wedle upodobania; gdybym by to wi-dzia, bybym by pewnie zaraz giwer wydoby, rcz za to. Umiem si najey tak dobrzejak kto inny, kiedy mam sposobno po temu i prawo za sob.

    MARTADla Boga! tak jestem rozdraniona, e si wszystko we mnie trzsie. A hultaj! Ot, proszpana, tak jak powiedziaam, moda moja pani kazaa mi si wywiedzie o panu; co mi ka-zaa powiedzie, to sobie zachowuj; ale przede wszystkim owiadczam panu, e jeelibyj osadzi na koszu, jak to mwi, bo panienka, o ktrej mwi, jest mod, i dlatego, gdy-by j pan wywid w pole, byoby to tak cikim psikusem, jaki tylko modej paniencemona wyrzdzi.

    ROMEOPozdrw j, wapani, ode mnie i powiedz, e jej daj rendez-vous...

    MARTAPoczciwoci! owiadcz jej to, owiadcz. Niebo, nie posidzie si z radoci.

    ROMEOCo jej wapani chcesz owiadczy? Nie wiesz, co mwi miaem.

    MARTAOwiadcz jej, e pan dajesz randewu; co jest, jeeli si nie myl, ofiar godn prawdzi-wego szlachcica.

  • 54

    ROMEOPowiedz jej, aby pod pozorem spowiedzi przysza za par godzin do celi ojca Laurentego tam lub wemiemy. Oto masz wapani za swoje trudy.

    MARTANie, panie; ani fenika.

    ROMEONo, no, bez ceremonii.

    MARTAZa par godzin wic; dobrze, nie zaniedba si stawi.

    ROMEOWapani staniesz za murem klasztornym,Tam ci mj czowiek przyniesie drabinkZ sznurkw skrcon, ktra mi w noc pnaDo szczytu mego szczcia wstp uatwi.Bd zdrowa! Wierno twa znajdzie nagrod.Pole mi swojej modej pani.

    MARTANiech wam Bg bogosawi! Ale, ale...

    ROMEOC mi wapani jeszcze powiesz?

    MARTACzy czowiek paski dobry do sekretu?Bo gdzie si skrycie prowadz ukady,Tam dwch ju, mwi, za wiele do rady.

    ROMEORcz za niego: jest to wierno sama.

    MARTAA wic wszystko dobrze. Co te to za mie stworzenie ta moja panienka! Co to nie wypra-wiao, jak byo maym! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na miecie jeden pan, niejaki Parys,ten ma na ni diabli apetyt; ale ona, poczciwina, wolaaby patrze na bazyliszka ni naniego. Przekomarzam si z ni nieraz i mwi, e ten Parys, to wcale przystojny mczy-zna; wtedy ona, powiadam panu, za kadym razem a blednie, zupenie tak jak psowachusta na socu. Prosz te pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna si od takiej samejlitery?

    ROMEONie inaczej: jedno i drugie od R.

    MARTAKpiarz z waszmoci. To psie imi. To litera dla... Nie, tamto zaczyna si od innej litery. Cote ona o tym prawi, to jest o rozmarynie i o panu: rada bym, eby pan to sysza.

  • 55

    ROMEOPole jej suby moje.

    Wychodzi.

    MARTAUczyni to, uczyni po tysic razy. Piotrze!

    PIOTRJestem.

    MARTAPiotrze, naci mj wachlarz i id przodem.

    Wychodz.

    SCENA PITA

    Ogrd Kapuletw.Wchodzi J u l i a.

    JULIADziewita bia, kiedym j posaa;Przyrzeka wrci si za p godziny.Nie znalaza go moe? nie, to nie to;Sabe ma nogi. Heroldem miociPowinna by by myl, ktra o dziesiRazy mknie prdzej ni promienie soca,Kiedy z pochyych wzgrkw cie spdzaj.Nie darmo lotne gobie s w cugachBstwa mioci i nie darmo KupidMa skrzyda z wiatrem idce w zawody.Ju teraz soce jest w samej poowieDzisiejszej drogi swojej; od dziewitejA do dwunastej trzy ju upynyDugie godziny, a jeszcze jej nie ma.Gdyby krew miaa mod i uczucia,Jak pika byaby chy i lekk,I sowa moje do mego kochanka,A jego do mnie, w lot by j popchny;Lecz starzy wczenie s jakby nieywi;Jak ow cicy, zimni, wic leniwi.

    Wchodz M a r t a i P i o t r

  • 56

    Ha! ot idzie. I c, zota nianiu?Czy si widziaa z nim? Ka odej sudze.

    MARTAId, sta za progiem. Piotrze.

    Wychodzi P i o t r.

    JULIAMw, droga, luba nianiu! Ale przebg!Czemu tak smutno wygldasz? ChociabyZe wieci miaa, powiedz je wesoo;Jeli za dobre przynosisz, ta minaFaszywy miesza ton do ich muzyki.

    MARTATchu nie mam, pozwl mi troch odpocz;Ach! moje koci! To by harc nie lada!

    JULIAWe moje koci, a daj mi wie swoj.Mwe, mw prdzej, mw, nianiuniu droga.

    MARTACo za gwat! Folguj, dlaboga, cho chwilk,Czyli nie widzisz, e ledwie oddycham?

    JULIALedwie oddychasz; kiedy masz do tchnieniaDo powiedzenia, e ledwie oddychasz?To tumaczenie si twoje jest duszeOd wieci, ktrej zwok nim tumaczysz;Maszli wie dobr czy z? niech przynajmniejTego si dowiem, poczekam, na reszt;Tylko mi powiedz: czy jest z, czy dobr?

    MARTATak, tak, pikny panna wybr zrobia! pannie wanie ma wybiera. Romeo! al si Bo-e! Co mi toza gagatek! Ma wprawdzie twarz gadsz ni niejeden, ale oczy, niech siwszystkie inne schowaj; co si za tyczy rk i ng, i caej budowy, chocia o tym nie maco wspomina, przyzna trzeba, e nieporwnane. Nie jest to wprawdzie galant ca gb,ale sodziuchny jak baranek. No, no, dziewczyno! Bg pomagaj! A czy jedlicie ju obiad?

    JULIANie. Ale o tym wszystkim ju wiedziaam.C o maestwie naszym mwi? powiedz.

    MARTAAch! jak mnie gowa boli! tak w niej lupie,Jakby si miaa w kawaki rozlecie.

  • 57

    A krzy! krzy! biedny krzy! niechaj wapannieBg nie pamita, e mi posyaa,Aby mi przez ten kurs mierci przypieszy.

    JULIADoprawdy, przykro mi, e jeste sab.Nianiu, nianiuniu, nianiunieczku droga,Powiedz mi, co ci mwi mj kochanek?

    MARTAMwi, jak dobrze wychowany modzian,Grzeczny, stateczny, a przy tym, upewniam,Peen zacnoci. Gdzie wapanny matka?

    JULIAGdzie moja matka? Gdzie ma by? jest w domu.Co te nie pleciesz, nianiu, mj kochanekMwi, jak dobrze wychowany modzian,Gdzie moja matka?

    MARTAO mj miy Jezu!

    Take mi aka w ukropie kpana!I tak to jest ma na moje koci?Bde na przyszo sama sobie posem.

    JULIAO mki! Co ci powiedzia Romeo?

    MARTAMasz pozwolestwo i dzi do spowiedzi?

    JULIAMam je.

    MARTASpiesz wic do celi ojca Laurentego;Tam znajdziesz kogo, co pojmie za on.Jak ci jagdki pokraniay! Czekaj!Zaraz je w szkarat zmieni inn wieci:Id do kocioa, ja tymczasem pjdPrzynie drabink, po ktrej twj ptaszekMa si do gniazdka wlizn, jak si ciemni.Jak tragarz, musz by ci ku pomocy;Ty za to ciar dwiga bdziesz w nocy;Id: trza mi zje co po takim zmachaniu.

    JULIAId raj posi. Adieu, zota nianiu.

    Wychodz.

  • 58

    SCENA SZSTA

    Cela O j c a L a u r e n t e g o.O j c i e c L a u r e n t y i R o m e o.

    OJCIEC LAURENTYOby ten wity akt by miy niebuI przyszo smutkiem nas nie ukaraa.

    ROMEOAmen! lecz choby przyszed nawa smutku,Nie sprzeciwwayby on tej radoci,Jak mi darzy jedna przy niej chwila.Zcz tylko nasze donie witym wzem;Niech go mier potem przetnie, kiedy zechce,Do, e wprzd bd mg j nazwa moj.

    OJCIEC LAURENTYGwatownych uciech i koniec gwatowny;S one na ksztat prochu zatlonego,Co wystrzeliwszy ganie. Mid jest sodki,Lecz sodko jego graniczy z ckliwociI zbytkiem smaku zabija apetyt.Miarkuj wic mio twoj; zbyt skwapliwyTak samo spnia si jak zbyt leniwy.

    Wchodzi J u l i a.

    Ot i panna moda. Mech najcieszyNie ugiby si pod tak lekk stop.Kochankom mogyby do jazdy suyOwe soneczne pyki, co igrajLatem w powietrzu; tak lekk jest marno.

    JULIACzcigodny spowiedniku, bd pozdrowion.

    OJCIEC LAURENTYRomeo, crko, podzikuje tobieZa nas obydwu.

    JULIAPozdrawiam go rwnie,

    By dziki jego zbytnimi nie byy.

  • 59

    ROMEOO! Julio, jeli miara twej radociRwna si mojej, a dar jej skreleniaWikszy od mego: to osd twym tchnieniemPowietrze i niech muzyka ust twoichObjawi obraz szczcia, jakie spywaNa nas oboje w tym bogim spotkaniu.

    JULIACzucie bogatsze w osnow ni w sowaPyszni si z swojej wartoci, nie z ozdb;ebracy tylko rachuj swe mienie.Mojej mioci skarb jest tak niezmierny,e i p sumy tej nie zdoam zliczy...

    OJCIEC LAURENTYPjdcie, zaatwim rzecz w krtkich wyrazach,Nie wprzd bdziecie sobie zostawieni,A was sakrament z dwojga w jedno zmieni,

    Wychodz.

  • 60

    AKT TRZECI

    SCENA PIERWSZA

    Plac publiczny.Wchodz B e n w o l i o, M e r k u c j o, P a i sudzy.

    BENWOLIOOddalmy si std, prosz ci, Merkucjo,Dzie dzi gorcy, Kapuleci kr;Jak ich zdybiemy, nie unikniem zajcia,Bo w tak gorce dni krew nie jest lodem.

    MERKUCJOPodobny do owego burdy, co wchodzc do winiarni rzuca szpad i mwi: Daj Boe,abym ci nie potrzebowa!, a po wyprnieniu drugiego kubka dobywa jej na dobywaczakorkw bez najmniejszej w wiecie potrzeby.

    BENWOLIOMasz mi za takiego burd?

    MERKUCJOMam ci za tak wielkiego zawadiak, jakiemu chyba rwny jest we Woszech; bardziejzaiste skonnego do breweryj ni do brewiarza.

    BENWOLIOC dalej?

    MERKUCJOGdybymy mieli dwch takich, to bymy wkrtce nie mieli adnego, bo jeden by drugiegozagryz. Ty gotw czowieka napastowa za to, e ma w brodzie jeden wos mniej lubwicej od ciebie. Ty gotw napastowa czowieka za to, e piwo pije, bo w tym upatrzyszprzytyk do swoich piwnych oczu; chocia adne inne oko, jak piwne, nie upatrzyoby wtym. przytyku. W twojej gowie tak si lgn swary jak bekasy w ugu, to te nieraz za to

  • 61

    bekn i gow ci zmyto bez ugu. Pobie raz czowieka za to, e kaszln na ulicy i prze-budzi przez to twego psa, ktry si wysypia przed domem. Nie napastowae raz krawcaza to, e wdzia na siebie nowy kaftan w dzie powszedni? Kogo innego za to, e miastare wstki u nowych trzewikw? I ty mi chcesz moralizowa za ktliwo?

    BENWOLIOGdybym by tak skory do ktni, jak ty jeste, nikt by mi ycia na pi kwadransw nie za-

    rczy.

    MERKUCJOycie twoje przeszoby zatem bez zarczyn.

    Wchodzi T y b a l t z poplecznikami swymi.

    BENWOLIOPatrz, oto id Kapuleci.

    MERKUCJOZamknij oczy! Co mi do tego!

    TYBALT do swoichPjdcie tu, bo chc si z nimi rozmwi.

    do tamtychMoci panowie, sowo.

    MERKUCJOSowo tylko?

    I samo sowo? Pocz je z czym drugim;Z pchniciem na przykad.

    TYBALTZnajdziesz mi ku temu

    Gotowym, panie, jeli dasz okazj.

    MERKUCJOSam j wzi moesz bez mego dawania.

    TYBALTPan jeste w dobrej harmonii z Romeem?

    MERKUCJOW harmonii? Maszli nas za muzykusw!Jeli tak, to si nie spodziewaj syszeCzego innego, jedno dysonanse.Oto mj smyczek; zaraz ci on gotwZagra do taca. Patrzaj go! w harmonii!

    BENWOLIOJestemy w miejscu publicznym panowie;Albo usucie si gdzie na ustronie,

  • 62

    Albo te zimn krwi pocie tamTej ktni. Wszystkich oczy w nas wlepione.

    MERKUCJOOczy s na to, aeby patrzay;Niech robi swoje, a my rbmy swoje.

    Wchodzi R o m e o.

    TYBALTZ panem nic nie mam do mwienia. OtoNadchodzi wanie ten, ktrego szukam.

    MERKUCJOJeeli szukasz guza, mog rczy,e si z nim spotkasz.

    TYBALTRomeo, nienawi

    Moja do ciebie nie moe si zdobyNa lepszy wyraz jak ten: jeste pody.

    ROMEOTybalcie, powd do kochania ciebie,Jaki mam, tumi gniew susznie wzbudzonyTak przemow. Nie jestem ja pody;Bd wic zdrw, widz, e mi nie znasz.

    TYBALTSmyku,

    Nie zatrzesz takim tumaczeniem obelgMi uczynionych: sta wic i wyjm szpad.

    ROMEOKln si, em nigdy obelg ci nie czyni;Sprzyjam ci, owszem, bardziej, nie zdolnyPomyle o tym, nie znajc powodu.Uspokj si wic, zacny Kapulecie,Ktrego imi milsze mi ni moje.

    MERKUCJOSpokojna, ndzna, niegodna submisjo!Alla stoccata6 wnet jej kres pooy.

    dobywa szpady

    Pjd tu, Tybalcie, pjd tu, dusiszczurze!

    6 Pchnicie, termin w szermierce.

  • 63

    TYBALTCzego ten czowiek chce ode mnie?

    MERKUCJONiczego, mj ty kocikrlu, chc ci wzi tylko jedno ycie spomidzy dziewiciu, jakiemasz, abym si nim troch popieci; a za nowym spotkaniem uskubn ci i tamte omjedno po drugim. Dalej! wycignij za uszy szpad z powijaka, inaczej moja gwinie ci koouszu, nim wycigniesz swoj.

    TYBALTSu wapanu.

    Dobywa szpady.

    ROMEOMerkucjo, schowaj szpad, jak mi kochasz.

    MERKUCJOPoka no swoje passado.

    Bij si.

    ROMEOBenwolio,

    Rozdziel ich! Wstydcie si, moci panowielWybaczcie sobie. Tybalcie! Merkucjo!Ksi wyranie zabroni podobnychStar na ulicach. Merkucjo! Tybalcie!

    T y b a l t odchodzi ze swoimi.

    MERKUCJOZrani mi. Kaduk zabierz wasze domy!Nie wybrn z tego. Czy odszed ten hultajI nie oberwa nic?

    BENWOLIOJeste raniony?

    MERKUCJOTak, tak, dranitym troch, ale rdzennie.Gdzie mj pa? Chopcze, biegnij po chirurga,

    Wychodzi P a .

    ROMEOZbierz mstwo, rana nie musi by wielka.

    MERKUCJOZapewne, nie tak gboka jak studniaAni szeroka tak jak drzwi kocielne,Ale wystarcza w sam raz, rcz za to.

  • 64

    Znajdziesz mi jutro spokojnym jak trusia.Ju si dla tego wiata na nic nie zdam.Bierz licho wasze domy! eby takiPies, szczur, kot na mier zadrapa czowieka!Taki cap, taki warcho, taki ciura,Co si bi umie jak z arytmetyki!Po kiego czorta ci si byo mieszaMidzy nas! Zrani mi pod bokiem twoim.

    ROMEOChciaem, Bg widzi, jak najlepiej.

    MERKUCJOBenwolio, pom mi wej gdzie do domu.Sabn. Bierz licho oba wasze domy!One mi day na straw robakom;Bd ni, i to wnet. Kaduk was zabierz!

    Wychodz M e r k u c j o i B e n w o l i o.

    ROMEOTen dzielny czowiek, bliski krewny ksiciaI mj najlepszy przyjaciel, miertelnyPonis cios za mnie; moj dobr sawTybalt znieway; Tybalt, ktry nie maGodziny jeszcze, jak zosta mym krewnym.O Julio! wdziki twe mi zniewieciyI z hartu zwykej wyzuy mi siy.

    B e n w o l i o powraca.

    BENWOLIORomeo, Romeo, Merkucjo skona!Mny duch jego ulecia wysokoGardzc przedwczenie sw ziemsk powok.

    ROMEODzie ten fatalny wicej takich wry;Gdy si raz zacznie ze, zwykle trwa duej.

    T y b a l t powraca.

    BENWOLIOOto szalony Tybalt wraca znowu.

    ROMEOOn yw! Zwycizca! A Merkucjo trupem!Precz, pobaliwa teraz agodnoci!Pomiennooka furio, ty mn kieruj!Tybalcie, odbierz nazad swoje pody;

  • 65

    Zwracam ci, co mi dae! Duch MerkucjaWznosi si ponad naszymi gowamiDopominajc si za swoj twojej.Ty lub ja albo oba musim legn.

    TYBALTNikczemny chystku, ty mu tu by druhem,Bde i owdzie.

    ROMEOTo si tym rozstrzygnie.

    Walcz. T y b a l t pada.

    BENWOLIORomeo, uchod, oddal si, uciekaj!Rozruch si wszczyna i Tybalt nie yje.Nie stj jak wryty; jeli ci schwytaj,Ksi ci na mier skae; chro si zatem!

    ROMEOJestem igraszk losu!

    BENWOLIOPrdzej! prdzej!

    R o m e o wychodzi.Wchodz obywatele itd.

    PIERWSZY OBYWATELGdzie on? Gdzie uszed zabjca Merkucja?Zabjca Tybalt w ktr uszed stron?

    BENWOLIOTybalt tu ley.

    PIERWSZY OBYWATELZa mn, moci panie;W imieniu ksicia ka by posusznym.

    Wchodz K s i z orszakiem, M o n t e k i oi K a p u l e t z maonkami swymi i inne osoby.

    KSIGdzie s nikczemni sprawcy tej rozterki?

    BENWOLIODostojny ksi, ja mog objaniCay bieg tego nieszczsnego starcia.

  • 66

    Oto tu ley, przez Romea zgadzon,Zabjca twego krewnego Merkucja.

    PANI KAPULETTybalt! Mj krewny! Syn mojego brata!Boe! Tak marnie zgadzony ze wiata!O moci ksi, bagam twej opieki,Niech za krew nasz odda krew Monteki.

    KSIBenwolio, powiedz, kto ten spr zapali?

    BENWOLIOTybalt, ktrego Romeo powali.Romeo darmo przekada, jak prnBya ta ktnia, przypomina zakazWaszej ksicej moci, ale wszystkieTe przedstawienia, uczynione grzecznie,Spokojnym gosem, nawet w korny sposb,Nie mogy wpyn na zawzity umysTybalta. Zamiast skoni si do zgodyZwraca mordercz stal w Merkucja piersi,Ktry, podobnie uniesiony, ostrzeOdpiera ostrzem i uszedszy mierci,le j nawzajem Tybaltowi: aleBez skutku, dziki zrcznoci tamtego.Romeo woa: Hola! przyjaciele!Stjcie! odstpcie!, i ramieniem szybszymOd sw rozdziela skrzyowane klingi,Wpadajc midzy nich; lecz w teje chwiliCios wymierzony z boku przez TybaltaPrzeci Merkucja ycie. Tybalt znikn;Wkrtce atoli ukaza si znowu,Kiedy Romeo ju by zemst zawrza.Starli si w okamgnieniu i nim szpadWyj zdoaem, by wstrzyma t zwad,Ju mny Tybalt wskro poleg przeszytyZ rki Romea, a Romeo uszed.Tak si rzecz miaa: jeelim si minZ prawd bodajem cik mierci zgin.

    PANI KAPULETOn jest Montekich krewnym, przywizanieCzyni go kamc, nie wierz mu, o panie!Ich tu przynajmniej ze dwudziestu byo;Dwudziestu przeciw jednemu walczyo.Sprawiedliwoci, panie! Kto mier zada,Suszna, by mierci za to odpowiada.

  • 67

    KSITybalt j zada wprzd Merkucjuszowi,Romeo jemu; kt susznie odpowie?

    MONTEKIONie mj syn, panie; o, nie wyrzecz tego!On by Merkucja najlepszym kolegI przyjacielem; w tym jedynie zgrzeszy,e Tybaltowi nieprawnie przyspieszyRygoru prawa.

    KSII za ten to bd

    Banitujemy go na zawsze std.Z bliska mi wasze dotkny niesnaski,Skoro mj wasny dom cierpi z ich aski;Ale ja takie znajd rodki na nie,e wam spr kady obmierzym si stanie,Wszelkie wykrty na nic si nie zdadz:Ni zy, ni proby winnym nie poradz,Uprzedzam! Niechaj Romeo ucieka,Bo gdy schwytany bdzie, mier go czeka.Kacie std zabra te zwoki. askawoZbrodni jest, kiedy oszczdza nieprawo.

    Wychodz.

    SCENA DRUGA

    Pokj w domu Kapuletw.J u l i a sama.

    JULIAPdcie, ognistokopyte rumaki,Ku pastwom Feba; oby nowy jakiFaeton doda wam bodca i rczejPogna was owdzie, gdzie si szlak dnia koczy?Wierna kochankom nocy, spu zason,By si wznie mogy oczy w dzie spuszczoneI w te objcia niedostrzeonegoSprowad, ach! sprowad mi Romea mego!Mioci wieci pod tw czarn krepJej wasna pikno, a jeli jest lep,Tym stosowniejszy mrok dla niej. O nocy!Cicha matrono, w ciemnej twej karocyPrzybd i naucz mi niemym wyrazem,

  • 68

    Jak si to traci i wygrywa razemWrd gry niewinnej dwojga serc dziewiczych;Skryj w paszcza twego zwojach tajemniczychKrew, co roi do lic bije z gbi ona;A niewiadoma mio omielonaZa skromno wemie czyn swej wiadomoci.Przyjd, ciemna nocy! Przyjd, mj dniu w ciemnoci!To twj blask, o mj luby, janie bdzieNa skrzydach nocy, jak piro abdzieNa grzbiecie kruka. Wstp, o, wstp w te progi!Daj mi Romea, a po jego zgonieRozsyp go w gwiazdki! A niebo zaponieTak, e si cay wiat w tobie zakochaI czci odmwi socu. Ach, jam sobieKupia pikny przybytek mioci,A w posiadanie jego wej nie mog;Nabyt jestem take, a nabywcaJeszcze mi nie ma! Dzie ten ml nieznonyJak noc, co wito jakowe poprzedza,Niecierpliwemu dziecku, ktre noweDostao szaty, a nie moe zarazW nie si przystroi. A! niania kochana.

    Wchodzi M a r t a z drabink sznurow w rku.

    Niesie mi wieci o nim, a kto tylkoWymawia imi Romea, ten boskiMa dar wymowy. C tam, moja nianiu?Co to masz? Czy to ta drabinka, ktrRomeo przynie kaza?

    MARTATak, drabinka!

    Rzuca j.

    JULIADlaboga! czego zaamujesz rce?

    MARTAAch! on nie yje, nie yje! nie yje!Biada nam! biada nam! wszystko stracone!On zgin! on nie yje! on zabity!

    JULIAMoe by niebo tak okrutne?

  • 69

    MARTANiebo

    Nie jest okrutne, lecz Romeo; on to,On jest okrutny. O Romeo! kt bySi by spodziewa! Romeo! Romeo!

    JULIACe za szatan, e tak mi udrczasz?Taki gos w piekle by tylko brzmie winien.Czyli Romeo odj sobie ycie?Powiedz: tak! a te trzy litery gorszyJad bd miay ni wzrok bazyliszka.Jeeli takie tak istnieje, JuliaIstnie nie bdzie; zawr si na zawszeTe usta, ktre to tak wywoay.Zginli, powiedz: tak, jeeli nie nie;W krtkich wyrazach zbaw albo mnie zabij.

    MARTAWidziaam ran na me wasne oczy.Boe, zmiuj si nad nim, tu, tu oto,Tu w samym rodku mnej jego piersi.Straszny trup! straszny trup! blady jak popi;Cay zbroczony, cay krwi zbryzgany,Zgst krwi: aem wzdrygna si patrzc.

    JULIAO pknij, serce! pknij w tym przeskokuZ bogactw do ndzy! Do wizienia, wzroku!Ju ty nie zaznasz swobody uroku.Jak nas na ziemi zczy jeden lub,Tak niech nas w ziemi zczy jeden grb.

    MARTATybalcie! mj najlepszy przyjacielu!Luby Tybalcie! dziarski, walny chopcze!Czemu mi, czemu przyszo przey ciebie?

    JULIAC to za wicher dmie z dwch stron przeciwnych?Romeo zgin? i Tybalt zabity?Ogo wic, straszna trbo, koniec wiata!Bo gdzie s ywi, gdy ci dwaj nie yj?

    MARTATybalt nie yje, Romeo wygnany,Romeo zabi go, jest wic wygnany.

    JULIABoe! Romeo przela krew Tybalta?

  • 70

    MARTAOn to, niestety, on, on to uczyni.

    JULIAO serce mii pod kwiecist mask!Krye si kiedy smok w tak piknym lochu?Luby tyranie, anielski szatanie!Kruku w gobich pierzach! Wilku w runie!Nikczemny wtku w niebiaskiej postaci!We wszystkim sprzeczny z tym, czym si wydajesz:Szlachetny zbrodniu! Potpiecze wity!O, ce miaa do czynienia w piekle,Naturo, kiedy taki duch szataskiW raj tak piknego ciaa wprowadzia?Bya gdzie ksika tak ohydnej treciW oprawie tak ozdobnej? Trzeba, abyFasz zamieszkiwa tak przepyszny paac?!

    MARTANie ma czci, nie ma wiary, nie ma prawdy,Nie ma sumienia w ludziach; sama zmienno,Sama przewrotno, chytro i obuda.Pietrze! daj no mi troch akwawity.Te smutki, te zgryzoty, te cierpieniaRobi mi star. Przeklty Romeo!Haba mu!

    JULIABodaj ci jzyk oniemia

    Za to przeklestwo! Romeo nie zrodzonDo haby; haba by wstydem sponaNa jego czole! bo ono jest tronem,Na ktrym honor miao by mg zostaKoronowany na monarch wiata.O, jake mogam mu zorzeczy!

    MARTAChcesze

    Zbjc krewnego twego uniewinnia?

    JULIAMame potpia mojego maonka?O biedny! kt by popieci twe imi,Gdybym ja, od trzech godzin twoja ona,Miaa je szarpa? Ale, niegodziwy,Za co ty mego zabie krewnego!Za to, e krewny niegodziwy zabiChcia mego ma. Precz, precz, zy niewczesne!Spycie do rda, ktre was wydao;

  • 71

    Da waszych kropel przypada alowi,A nie radoci, ktrej j pacicie.Mj m, co Tybalt go chcia zabi, yje,A Tybalt, co chcia zabi mego ma,mier ponis; w tym pociecha. Czeg pacz?Ha! doszo do mych uszu co gorszegoNi mier Tybalta, co mi wskro przeszyo.Chtnie bym o tym zapomniaa, aleTo co wcisno si tak w moj pamiJak karygodny czyn w umys grzesznika.Tybalt nie yje Romeo wygnany!To jedno sowo: wygnany, zabioTysic Tybaltw. mier Tybalta byaSama ju przez si dostatecznym ciosem;Jeli za ciosy lubi towarzystwoI gwatem musz mie za sob wit,Dlaczeg w lad tych sw: Tybalt nie yje!Nie nastpio: twj ojciec nie yjeLub matka, albo i ojciec, i matka?al byby wtenczas cakiem pospolity,Lecz gdy Tybalta mier ma za nastpstwoTo przeraliwe: Romeo wygnany!O, jednoczenie z tym wykrzykiem Tybalt,Matka i ojciec, Romeo i Julia,Wszyscy nie yj. Romeo wygnany!Z zbjczego tego wyrazu pyncamier nie ma granic ni miary, ni kocaI aden jzyk nie odda boleci,Jak to straszne sowo w sobie mieci.Gdzie moja matka i ojciec?

    MARTAPrzy zwokach

    Tybalta jcz i zy wylewaj.Chcesz tam panienka i, to zaprowadz.

    JULIANie mnie oblewa zami jego rany:Moich przedmiotem Romeo wygnany.We t drabink. Biedna ty plecionko!Ty zawd dzielisz z Romea maonk;Obie nas chybi los oczekiwany,Bo on wygnany, Romeo wygnany!Ty pozostajesz spucizn jaow,A ja w panieskim stanie jestem wdow.Pjd, nianiu, prowad mi w maeskie oe,Nie m, ju tylko mier w nie wstpi moe.

  • 72

    MARTACzekaj no, pjd sprowadzi Romea,By ci pocieszy. Wiem, gdzie on jest teraz.Nie pacz; uyjem jeszcze tych plecionekI twj Romeo wnet przed tob stanie.

    JULIAO, znajd go! daj mu w zakad ten piercionekI na ostatnie pro go poegnanie.

    Wychodz.

    SCENA TRZECIA

    Cela O j c a L a u r e n t e g o.Wchodzi O j c i e c L a u r e n t y i R o m e o.

    OJCIEC LAURENTY wchodzcRomeo! Pjd tu, pognbiony czeku!Smutek zakocha si w umyle twoimI polubiony jeste niefortunnie.

    ROMEOC tam, cny ojcze? Jaki wyrok ksicia?I jaka dola nieznana ma zostaM towarzyszk?

    OJCIEC LAURENTYZbyt ju oswojony

    Jest mj syn drogi z takim towarzystwem.Przynosz wieci o wyroku ksicia.

    ROMEOJaki by mg by askawszy prcz mierci?

    OJCIEC LAURENTYZ ust jego pado agodniejsze sowo:Wygnanie ciaa, nie mier ciaa, wyrzek.

    ROMEOWygnanie? Zmiuj si, jeszcze mier dodaj!Wygnanie bowiem wyglda okropniejNi mier. Zaklinam ci, nie mw: wygnanie.

  • 73

    OJCIEC LAURENTYWygnany jeste z obrbu Werony.Zbierz mstwo, wiat jest dugi i szeroki.

    ROMEOZewntrz Werony nie ma, nie ma wiata,Tylko tortury, czyciec, pieko samo!Std by wygnanym, jest to by wygnanymZe wiata; by za wygnanym ze wiata,Jest to mier ponie; wygnanie jest zatemmierci barwion. Mienic mier wygnaniem,Zotym toporem ucinasz mi gow,Z umiechem patrzc na ten cios miertelny.

    OJCIEC LAURENTYO ciki grzechu! O niewdziczne serce!Bd twj pociga z prawa mier za sob:Ksi, ujmujc si jednak za tob,Prawo yczliwie usuwa na stron,I grony wyraz: mier w wygnanie zmienia.aska to, i ty tego nie uznajesz?

    ROMEOKatusza to, nie aska. Tu jest niebo,Gdzie Julia yje; lada pies, kot, ladaMysz marna, lada nikczemne stworzenieyje tu w niebie, moe na ni patrze,Tylko Romeo nie moe. Mda muchaWicej ma mocy, wicej czci i szczciaNili Romeo; jej wolno dotykaBiaego cudu, drogiej rki Julii,I niemiertelne z ust jej kra zbawienie;Z tych ust, co pene westalczej skromnociBez przerwy pon i pocaowanieGrzechem by sdz; mucha ma t wolno,Ale Romeo nie ma: on wygnany.I mwisz, e wygnanie nie jest mierci?Nie maszli adnej trucizny, adnegoOstrza, adnego rodka nagej mierci,Aby mi zabi, tylko ten fatalnyWyraz wygnanie? O ksie, ze duchyWyj, gdy w piekle usysz ten wyraz:I ty masz serce, ty, wity spowiednik,Rozgrzeca grzechw i szczery przyjaciel,Pasy drze ze mnie tym sowem: wygnanie?

    OJCIEC LAURENTYSentymentalny szalecze, posuchaj!

  • 74

    ROMEOZnowu mi bdziesz prawi o wygnaniu.

    OJCIEC LAURENTYDam ci bro przeciw temu wyrazowi;Balsamem w przeciwnociach filozofia;W tej wic otuch czerp bdc wygnanym.

    ROMEOWygnanym jednak! O, precz z filozofi!Czy filozofia zdoa stworzy Juli?Przestawi miasto? Zmieni wyrok ksicia?Nic z niej; bezsilna ona, nie mw o niej.

    OJCIEC LAURENTYSzaleni s wic guchymi, jak widz.

    ROMEOJak maj nie by, gdy mdrzy nie widz.

    OJCIEC LAURENTYDaje mi mwi; przyjm sowa rozsdku.

    ROMEONie moesz mwi tam, gdzie nic nie czujesz.Bd jak ja modym, posid mio Julii,Zalub j tylko co, zabij Tybalta,Bd zakochanym jak ja i wygnanymA wtedy bdziesz mg mwi; o, wtedyBdziesz mg sobie z rozpaczy rwa wosyI rzuca si na ziemi, jak ja teraz,Na grb zawczasu biorc sobie miar.

    Rzuca si na ziemi. Sycha koatanie.

    OJCIEC LAURENTYCicho, kto puka; ukryj si, Romeo.

    ROMEONie; chyba para powstaa z mych jkw,Jak mga, ukryje mi przed ludzkim wzrokiem.

    Koatanie.

    OJCIEC LAURENTYSyszysz? pukaj znowu. Kto tam? Powsta,Powsta, Romeo! Chcesz by wzitym? Powsta;

    Koatanie.

  • 75

    Wnijd do pracowni mojej. Zaraz, zaraz.C to za upr!

    Koatanie.

    Id, id, kt toTak na gwat puka? Skd wy? Czego chcecie?

    MARTA zewntrzWpucie mi, wnet si o wszystkim dowiecie,Julia przysya mi.

    OJCIEC LAURENTYWitaje, witaj.

    Wchodzi M a r t a.

    MARTAO! witobliwy ojcze, powiedz prosz,Gdzie jest m mojej pani, gdzie Romeo?

    OJCIEC LAURENTYTu, na pododze, zami upojony.

    MARTAAch, on jest wanie w stanie mojej pani,Wanie w jej stanie. Nieszczsna sympatio!Smutne zblienie! I ona tak leyPaczc i kajc, szlochajc i paczc.Powsta pan, powsta, jeli jeste mem!O, powsta, podnie si, przez wzgld na Juli!Dlaczego da si przygnbia tak srodze?

    ROMEOMarto!

    MARTAAch panie! Wszystko na tym wiecie

    Koczy si mierci.

    ROMEOMwia o Julii?

    C si z ni dzieje? O, pewnie mi onaMa za morderc zakamieniaego,Kiedym mg naszych rozkoszy dziecistwoSplami krwi, jeszcze tak blisk jej wasnej,Gdzie ona? Jak si miewa i co mwiNa zawd w wieo bysym nam zawodzie?

  • 76

    MARTANic, tylko szlocha i szlocha, i szlocha;To si na ko rzuca, to powstaje,To woa: Tybalt!, to krzyczy: Romeo! I znowu pada.

    ROMEOJak gdyby to imi

    Z miertelnej paszczy dziaa wystrzeloneMiao j zabi, tak jak jej krewnegoZabia rka tego, co je nosi.O! powiedz, powiedz mi, ojcze, przez lito,W ktrym zaktku tej ndznej budowyMieszka me imi; powiedz, abym zburzyTo nienawistne siedlisko.

    Dobywa miecza.

    OJCIEC LAURENTYStj! Wstrzymaj

    Do rozpaczliw! Czy jeste ty mem?Posta wskazuje twoja, e nim jeste;zy twe niewiecie; dzikie twoje czynyCechuj wcieko bezrozumn zwierza.W pozornym mu ukryta niewiasto!Zwierzu, przybrany w pozr tego dwojga!Ty mnie w zdumienie wprawiasz. Jakem kapan!Mylaem, e masz wicej hartu w sobie.Tybalta zabi, chcesz zabi sam siebieI przez haniebny ten na siebie zamachZabi chcesz take t, co yje tob?Przecz tak uwaczasz swemu urodzeniu,Niebu i ziemi, skoro urodzenie,Niebo i ziemia ci si miej? Wstyd si!Krzywdzisz sw posta, sw mio, swj rozum,Bo ty jak lichwiarz bogaty w to wszystko,Ale niczego tego nie uywaszW sposb mogcy te dary ozdobi.Ksztatna twa posta jest figur z wosku,Skoro nie z msk cnot idzie w parze;Mio twa w gruncie czczym krzywoprzysistwem,Skoro chcesz zabi t, ktrej j lubi.Twj rozum, chluba ksztatw i mioci,Niezrczny w korzystaniu z tego dwojga,Jest jak proch w flaszce pochego onierza,Co si zapala z wasnej jego winyI razi tego, ktrego mia broni.Otrz si, czeku! Julia twoja yje;Julia, dla ktrej umrze bye gotw;W tyme szczliwy. Tybalt chcia ci zabi,

  • 77

    Ty jego zabi; w tym szczliwy take.Prawo, groce ci mierci, zamieniamier na wygnanie, i w tyme szczliwy.Stosy na gowie bogosawiestw dwigasz,Szczcie najwabniej wdziczy si do ciebie,A ty, jak dziewka zepsuta, kapryna,Fochasz si7 na t szczodrot fortuny.Strze si, bo tacy marnie umieraj.Teraze id do ony, jak to byoWprzd umwione, i pociesz niebog.Pomnij wyj jednak przed wart rozstawieniem,Bo pniej przej by nie mg do Mantui,Gdzie masz przebywa tak dugo, a znajdziemCzas do odkrycia waszego maestwa,Do pojednania waszych nieprzyjaci,Do przebagania ksicia, na ostatekDo sprowadzenia ci nazad, z radociDziesikro sto tysicy razy wikszNi teraniejszy twj smutek. WapaniId naprzd; pozdrw ode mnie sw paniI ka jej nagli wszystkich do spoczynku,Ku czemu al ich uatwi namow,Romeo przyjdzie niebawem.

    MARTAO panie!

    Mogabym ca noc sta tu i sucha,Co te to moe nauczono! BiegnUprzedzi moj pani, e pan przyjdziesz.

    ROMEOId, pro j, niech si gotuje mi zgromi.

    MARTAOto piercionek, ktry mi kazaaDorczy panu. Spiesz si pan, ju pno.

    Wychodzi M a r t a.

    ROMEOO, jake mi ten dar doda otuchy!

    OJCIEC LAURENTYId ju, dobranoc! a pamitajWyj jeszcze dzisiaj, nim zacign warty,Albo w przebraniu wyj jutro o wicie.Osid w Mantui. Jeden z naszych braciNosi ci bdzie od czasu do czasuZawiadomienie o kadym wypadku,

    7 tj. dsasz si.

  • 78

    Jaki na twoj korzy tu si zdarzy.Daj rk; pno ju, bd zdrw, dobranoc.

    ROMEOGdyby nie rado, co mi czeka, wczesnyTen rozdzia z tob byby zbyt bolesny.Zegnam ci, ojcze.

    Wychodz.

    SCENA CZWARTA

    Pokj w domu Kapuletw.Wchodz K a p u l e t, P a n i K a p u l e t i P a r y s.

    KAPULETTak smutny dotkn nas, panie, wypadek,emy nie mieli czasu mwi z Juli.Krewny nasz, Tybalt, by jej nader drogim,Nam take, ale rodzim si, by umrze.Dzi ona ju nie zejdzie, bo ju pno.Gdyby nie twoje, hrabio, odwiedziny,Ja sam bym w ku by ju od godziny.

    PARYSPora aoby nie sprzyja zalotom;Dobranoc; pani, pole mnie swej crce.

    PANI KAPULETNajchtniej, zaraz jutro j wybadam;Na dzi zamkna si, by al swj spaka.

    KAPULETHrabio, za mio naszego dzieciciaMog ci rczy; mniemam, e si skoniDo mych przeoe, co wicej, nie wtpi.Pjd do niej, ono, nim si spa pooysz;Oznajm jej cnego Parysa zamiaryI powiedze jej, uwaasz, i w rod...Zaczekaj, c to dzisiaj?

    PARYSPoniedziaek.

  • 79

    KAPULETA! poniedziaek! Za wczenie we rod;Odmy to na czwartek; w ten wic czwartekZostanie on szlachetnego hrabi.Bdzieszli gotw? Czy ci to dogadza?Cicho si sprawim; jeden, dwch przyjaci...Gdybymy bowiem po tak wieej stracieBardzo hulali, ludzie, widzisz, hrabio,Mogliby myle, e za lekko bierzemZgon tak bliskiego krewnego; dlategoWezwiem przyjaci z jakie p tuzina,I na tym koniec. C mwisz na czwartek?

    PARYSRad bym, o panie, eby ju by jutro.

    KAPULETTo dobrze. Bd nam zdrw. A wic we czwartek.Wstpe do Julii, ono, nim spa pjdziesz,Przygotuj j do lubu. Bd zdrw, hrabio.wiata! hej! wiata do mego pokoju!Tak ju jest pno, ebymy nieledwieMogli powiedzie: tak rano. Dobranoc,

    Wychodz.

    SCENA PITA

    Pokj J u l i i.Wchodz R o m e o i J u l i a.

    JULIAChcesz ju i? Jeszcze ranek nie tak bliski,Sowik to, a nie skowronek si zrywaI piewem przeszy trwone ucho twoje.Co noc on piewa owdzie na gazceGranatu, wierzaj mi, e to by sowik.

    ROMEOSkowronek to, w czujny herold ranku,Nie sowik; widzisz te zazdrosne smugi,Co tam na wschodzie zoc chmur krawdzie?Pochodnie nocy ju si wypaliyI dzie si wspina ranie na gr szczyty.Chcc y, i musz lub zostajc umrze.

  • 80

    JULIAOwo wiateko nie jest witem; jest toJaki meteor od soca wysany,Aby ci suy w noc za przewodnikaI do Mantui rozjania ci drog,Zosta wic, nie masz potrzeby si spieszy.

    ROMEONiech mi schwytaj, na mier zaprowadz,Rad temu bd, bo Julia chce tego.Nie, ten brzask nie jest zapowiedzi ranku,To tylko blady odblask lica luny;To nie skowronek, co owdzie piosenkBijc w niebiosa wznosi si nad nami.Wicej mi wzgldw skania tu pozostaNi nagle odej. O mierci, przybywaj!Chtnie ci przyjm, bo Julia chce tego.C, luba? prawda, e jeszcze nie dnieje?

    JULIAO, dnieje, dnieje! Id, spiesz si, uciekaj?Gos to skowronka brzmi tak przeraliwieI niestrojnymi, ostrymi dwikamiRazi me ucho. Mwi, e skowronekMio wywodzi; z tym si ma przeciwnie,Bo on wywodzi nas z obj wzajemnych.Skowronek, mwi, z obrzyd ropuchZamieni oczy, o, rada bym teraz,eby by take i gos z ni zamieni,Bo ten gos, w smutnej rozstania potrzebie,Dzie przywoujc, odwouje ciebie.Id ju, id: ciemno coraz to si zmniejsza.

    ROMEOA dola nasza coraz to ciemniejsza!

    Wchodzi M a r t a.

    MARTAPst! pst!

    JULIACo?

    MARTAStarsza pani tu nadchodzi,

    Dzie wita: baczno, bo si narazicie.

    Wychodzi.

  • 81

    JULIAO okno, wpue dzie, a wypu ycie!

    ROMEO wychodzc przez oknoBd zdrowa! Jeszcze jeden ucisk krtki.

    JULIAJu idziesz; o mj drogi! mj milutki!Musz mie co dzie wiadomo o tobie;A kada chwila rwn bdzie dobie,Zgrzybiej liczc podug tej rachuby,Nim ci zobacz znowu, o mj luby.

    ROMEOIlekro bd mg, tylekro twojDrog troskliwo pewnie zaspokoj.

    Znika za oknem.

    JULIAJak mylisz, czy si znw ujrzymy kiedy?

    ROMEONie wtpi o tym, najmilsza, a wtedyWszystkie cierpienia nasze kwiatem tkanKanw do sodkich rozmw nam si stan.

    JULIABoe! przeczuwam jak cik dol;Wydajesz mi si teraz tam na doleJak trup, z ktrego zniky ycia lady.Czy mi wzrok myli! Jakie ty blady!

    ROMEOI twoja take twarz jak pogrobowa.Smutek nas trawi. Bd zdrowa! bd zdrowa!

    JULIA odstpujc od oknaO losie! ludzie mieni ci niestaym;To wic przez zawi tylko przeladujeszTych, co kochaj stale? Bd niestay,Bo wtedy bd moga mie nadziej,Ze go niedugo bdziesz zatrzymywaI wrcisz nazad.

    PANI KAPULET za scenJulio! czy ju wstaa?

  • 82

    JULIAKt to mi woa! Gose to mej matki?Nie spaa ona, czy wstaa tak rano?Jaki niezwyky powd j sprowadza?

    Wchodzi P a n i K a p u l e t.