165

Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies
Page 2: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

W O J C I E C H T O C H M A N

W Ś C I E K Ł Y P I E S

Page 3: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

W O J C I E C H T O C H M A N

Ś C I E K Ł Y P I E S

Wydawnictwo Znak Kraków 2007

Page 4: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Projekt okładki Jakub de Barbaro

Redakcja książki Krystyna Goldberg

Opieka redakcyjna Artur Wiśniewski

Korekta Anastazja7 Oleśkiewicz

Opracowanie typograficzne Daniel Malak

Łamanie Piotr Poniedziałek

Fragment prozy Emile'a M. Ciorana na s. 5 w przekładzie Magdaleny Kowalskiej

© Copyright by Wojciech Tochman

ISBN 978-83-240-0887-2

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Page 5: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Wszystkie możliwe więzy łączące nas z rzeczami rozluźniają się i puszczają pod wpływem cierpienia, ono może wyzwolić od wszystkiego, ale nie od ob­sesji na punkcie samego siebie i od poczucia, że się jest nieodwołalnie jednostką. To samotność, w całej swej istocie.

Najpierw wydaje nam się, że idziemy w kierunku światła; później, zmęczeni marszem bez celu, zaczy­namy się osuwać: ziemia robi się z chwili na chwilę mniej zwarta, nagle już nie może nas utrzymać i ot­wiera się. Na próżno próbowaliśmy podążać ku ce­lom skąpanym w słońcu - ciemności rozpościerają się w nas i pod nami. Nawet najmniejsze światełko nie towarzyszy naszemu spadaniu: wzywa nas ot­chłań, a my podążamy za jej wezwaniem. Powyżej zaś zostaje wszystko, czym chcieliśmy być; wszystko to, co nie miało dość siły, by wznieść nas wyżej.

Emile M. Cioran, „Zarys rozkładu"

Page 6: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies
Page 7: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Mojżeszowy krzak

Pan Bóg miał plan: zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie w kuchni same: kanapka, mo­że trzy, jabłko, sok w kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie? Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każe zbierać się do pracy.

Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła cie­płą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.

- Aniele Boży, stróżu mój - tak się modlili, kiedy wy­jeżdżali z miasta. - Ty zawsze przy mnie stój.

Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziest­ką, absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.

Katechetka chciała kiedyś studiować psycholo­gię. Co, jak i dlaczego ludzie czują - to ją interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens życia. A teologia tak.

Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? Nie wiem. Jakiś jest na pewno.

Page 8: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.

Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu: cokolwiek się sta­ło, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się z żo­ną umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokol­wiek się między nami stanie, najpierw jest Bóg.

Pierwszy, przed wszystkim. Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka

wsiadł do samochodu, pojechał do domu, by z kom­putera wydrukować listę młodych pielgrzymów. Zo­na pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś rekolekcje.

Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam, gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie. Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła Chry­stusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemna­ście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w miejskim autobusie, poprosił o spot­kanie. A że nie była zbyt chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to wspo­minają. I ona klęczała przed Najświętszym Sakramen­tem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.

Page 9: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

No i Bóg zdecydował, jak widać. Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał li­

stę policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żo­na żyje. Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.

Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fote­lu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmien­nik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, pod nogami nauczycielek wychowania fi­zycznego. One usiadły w pierwszym rzędzie, po pra­wej stronie.

Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz nie­młoda, życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę różańca. - Pani da spokój - powiedziała do koleżanki. - Niech dzieci śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.

Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autoka­rze tak blisko przedniej szyby, wszystko wspaniale wi­dać. I zasnęła.

Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.

- Co pan robi? - krzyknęła do kierowcy. - Niech pan nie wyprzedza!

I jeszcze: - To koniec! Katechetka ani drgnęła, ani na moment nie zajrza­

ła śmierci w twarz: - Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie. Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wy­

latywała przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. I tak uderzyła

Page 10: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

o asfalt, rękę złamała, poraniła czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden straszny film, ża­den flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprze­dza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.

- Staramy się o dziecko - mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni. - Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.

- Ono - mówi ona - upadku na asfalt nie przeżyłoby.

Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, ku­tię, pierogi z grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na świecie poza synem nie ma. - Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło - tak jej powiedział ostatnio. Sy­neczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj, w Białym­stoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie poradzą. I wysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto, matka sięga często do portfe­la. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna, uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze mniej. Ciągle chudnie.

Kuba, w szpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. W lepszym lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki, żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potra­wy pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłat-

Page 11: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ku matka pewnie się rozpłacze, a syn jej na to powie: - Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.

Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala i zobaczy­ła twarz syna we krwi, też jej tak powiedział: - Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.

Tamtego ranka telefon zadzwonił o wpół do szóstej. - Baśka - mówiła sąsiadka. - Asia już czeka w tak­

sówce, a Kuby nie widzę. - Właśnie wychodzi - odpowiedziała i popędziła

syna. Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba

zapłaci, gdy będą wracali do domu. Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mie­

li po półtora roku. Razem chodzili do podstawówki. Te­raz - do tego samego liceum, najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką przyjechali pod szkołę i razem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.

Kuba usiadł po lewej stronie. W piątym rzędzie chy­ba, na pewno koło okna. Obok niego inna koleżanka -Karolina. Jakiś czas potem w szpitalu odwiedzili go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka, man­darynki, materac przeciw odleżynom.

Pytali, o czym wtedy rozmawiał z ich córką. Dlaczego usiadła akurat tam? Umówili się wcześniej, że usiądą razem. Kuba przy­

szedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona zajęłaby fotel przy szybie, a Kuba przy przejściu.

Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, z którą przyjechał taksówką.

Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała mojego.

Page 12: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Ocknął się w kapuście, usłyszał szloch, lament, pod­niósł głowę, zobaczył ogień, jakichś ludzi, machali rę­kami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać. A chciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie wi­dział, nie szukał, koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już go nie ma. Po­mylili się, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się przy­darzył: uderzenie rzuciło nim o szybę, on tego nie pa­mięta, roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale Kuba już le­ciał wysoko. I daleko, w kapustę.

Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do po­liczków błoto, pochylił się nad nim jakiś rolnik: - Z te­go wypadku jesteś?

- Twoje żyje - kilka dni potem powiedziała matka Asi.

- No żyje - odpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Ze mu przykazała dzień wcześniej: w au­tobusie siadaj na środku, że jej nie posłuchał i usiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszyst­kie poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć centymetrów? Dziesięciu lu­dzi można by nimi obdzielić. Śródstopie, kostki, łyd­ki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą, o tym mia­ła opowiadać? Ze kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?

Ani słowa skargi. - Jestem wyróżniona - mówi. -Nie dostałam syna w worku.

Page 13: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za sy­nem przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie wi­dzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje za cudow­ne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć. Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi i strach: lekarze mówią, że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? czy Kuba wstanie? czy będzie chodził? co z maturą? a studia? chciał zda­wać na ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak po­dzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?

Inne matki być może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do poduszek.

Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku bę­dzie inna.

Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? jaki ka­mień? jakie litery w kamieniu?

Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Przy przej­ściu, bo przy szybie siedział chłopak z liceum elektrycz­nego.

Dziewczyna Krzysia - inna Karolina - wbiegła do autobusu w ostatniej chwili i zajęła ostatnie wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.

Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju poza­mieniają się miejscami, tak aby siedzieć razem.

W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówi­ła do swojej mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.

Page 14: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłu­mione, zlane w jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu? Zablokowa­ne. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Do­biegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swo­ją kolej, poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę.

Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twa­rze, smród palonego plastiku, palonego białka, rany po szkle, krzyki, telefony do rodziców.

Nie widział Karoliny. Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali

pierwsi rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w jakimś szaleństwie, wołali swe dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po szpitalu, sala po sali, łóż­ko po łóżku.

Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak wyglądają ich noce, poranki? jakie marzenia pochowali w trumnach? czego w ich życiu już nie będzie, a miało być? na co liczyli? dziecko mia­ło zostać lekarzem? inżynierem? wnuki miały być kie­dyś na świecie? co teraz z podręcznikami, zeszytami, komputerami? z ubraniami? ze złością na umarłych, którzy zawinili? na tych, co przeżyli? na Boga?

Czego im życzyć na Boże Narodzenie? Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjo­

nałach: dlaczego mojego Bóg nie ocalił? dlaczego tak chciał?

Page 15: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nie wiem - być może tak odpowiada im spo­wiednik.

A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? cu­da sprawiedliwie rozdawać? cuda nam się w ogóle na­leżą? ma nam Bóg z czegokolwiek się tłumaczyć? że tak chciał? tak, czyli jak? żeby dzieci w ogniu ginęły? a inne na to patrzyły?

Wierzymy, że On chce dobrze, choć często go nie rozumiemy.

Niektórzy spowiednicy odczytują boskie zamysły bez żadnych wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjo­nale wyjaśnił Krzysiowi jego relację z Karoliną widzia­ną z boskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą po­łówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem ocalił.

Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej. Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę roz­

dzielił. Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wiel­kiego. Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrze­niu ran.

Już go nie włożył. Nie chciał/ Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej

Matki, która zna przecież to największe z cierpień, ja­kiego tylko matka może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.

Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymo­wali na Jasną Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy tam dojechali, pewien młody ksiądz powiedział: to, co się stało dzisiaj waszym kolegom, jest sprawdzia­nem dla naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach

Page 16: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da zdławić tej trage­dii, nie jest człowiekiem wierzącym.

Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: - Bo uważałem, że z tą rozpaczą trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.

Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra by­ła Karolina, ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Je­go pierwsza dziewczyna. Włosy miała takie trochę ru­de, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, w nauce pomagała innym. Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś tak. I ona w jego da­lekich planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić ra­zem, ale ona go hamowała: - Uważaj, bo się spłoszę.

Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większa w nim iluzja własnej nieśmiertelności. Ona pozwala człowie­kowi wstawać codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędna, by żyć.

- Zycie jest już tylko czekaniem - mówi Krzyś. Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pie­

niądze już nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tyl­ko czekanie. - Na tamtą stronę - mówi. - Bo tam coś musi być.

Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny. Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomnia­

ny sen. Kilka dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie

umarła.

Page 17: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Najgorzej byłoby myśleć - błyszczą Krzysiowi oczy - że zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.

Włożył na szyję medalik: - Bóg chce mi coś powie­dzieć.

Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni nigdy, jest dyrektorką liceum, spod którego 0 szóstej rano wyjechał autobus. Wiadomość do szko­ły dotarła błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do kolegów, którzy akurat przyszli na lekcje, do sekreta­riatu zadzwonił jakiś policjant i pytał, czy rano wszy­scy wsiedli do autobusu, bo ja, proszę pani, tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież cisnęła się przed kancelarią, chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Pła­kali uczniowie, wychowawcy, woźne, jedni tulili się do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan zadzwonił, bo nie mógł dodzwonić się do córki, która jechała autobu­sem, liczył, że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę. Zadzwonił faks, to była lista: imię, nazwisko

- zgon; imię, nazwisko - zgon; imię, nazwisko - zgon 1 tak dalej; i zastrzeżenie: informacja poufna, proszę nie udzielać informacji. Dlaczego? Rodzice chłopa­ka z listy stali w sekretariacie - i oni czekali na do­brą wiadomość, jak na nich spokojnie patrzeć? Chu­steczki, więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał dyrektorce w ramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie żyje. Jakiś uczeń, miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu dotarł, krzyczał imiona, nazwiska: nie uratowaliśmy Sebastiana! pani dyrektor! on płonął na moich oczach! Przybiegli psychologowie, rozmawiali

Page 18: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

z młodzieżą po korytarzach, po klasach, do toalet idź­cie! - mówiła im dyrektorka - sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz głowy. Nauczy­ciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata temu stra­cili uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z wyra­zami wsparcia, bo rozumieją kolegów z Białegostoku jak nikt inny, chcieli przyjechać, może na coś mogli­by się przydać.

Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczynka szczęśliwie wyskoczyła z autobusu, udzielono jej w szpi­talu pierwszej pomocy i wypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo, gdzie jest, od kilku godzin nie dotarła na stan­cję, zaginęła? Może pojechała do swoich rodziców na wieś, jeden telefon w tej sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od rodziców dotarła cała do domu i zaraz zasnęła, taka pomyłka przyniosła wiel­ką nadzieję: może straszna lista z faksu to jakieś kłam­stwo, zły sen, mara, może ich więcej przeżyło? Ale nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć dziewczyn pojecha­ło i pięć zginęło, i jeszcze trójka z innych klas, i chłopak z technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już popołudnie, dzieci w szpitalach, jedna dziewczyna ciężko poparzona już w helikopterze do Siemianowic, tylko tam mogą jej pomóc. Msza w kościele, tylko wiara w Boga może nam pomóc. Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne odpoczywanie, flaga do połowy masztu, kwia­ty, cichy tłum, coraz większy i większy, nie tylko mło­dzież z całego miasta, ale i młode matki z wózkami, oj­cowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery, dziewiąta wieczór, już jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu, wasi rodzice się niepokoją.

Page 19: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Na tej szosie - dyrektorka wali pięścią w stół - in­ni patrzyli, jak nasze dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno ocalić, tę szybę wcześniej wybić, choć jed­no więcej żyłoby.

- Pomóżcie! - nauczycielka wychowania fizyczne­go pamięta swój własny krzyk. I bierne spojrzenia kie­rowców. Do nich krzyczała. Ktoś zatrzymał samochód, usiadł na masce, patrzył, kolejny samochód nadjechał, kolejny kierowca wysiadł, kolejny patrzył.

Bożena Zwoleńska-Małyszko jest tą nauczycielką, która siedziała po prawej stronie, na pierwszym fotelu przy przejściu. - Pani da spokój - powiedziała do kate­chetki, która siedziała tuż przy szybie i chciała odmó­wić koronkę.

I to ona zerwała się z miejsca: - Co pan robi? -krzyknęła - Niech pan nie wyprzedza!

I jeszcze: - To koniec! Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży?

Rower? Podobno policja do dzisiaj tego nie wie. Pa­mięta: pomyślała o synu, o synowej. Huk, ciemność, długi cichy tunel.

Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, ogień, dzie­ci, stały na jezdni pełnej szkła, łapały tych, co wyska­kiwali.

Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą do­rosłą, jedyną przytomną. Nie licząc tych, co miesiąc te­mu, może trzy, skończyli osiemnaście lat.

- Pomóżcie! - krzyknęła w stronę kierowców jesz­cze raz. - Ludzie!

- Otwórzmy przednie drzwi! - krzyknęła do ucz­niów.

Page 20: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Pani profesor - powiedział chłopak - ale jak? Sam ogień.

- Nie chcę takiego Boga! - ktoś krzyczał. - Jestem cała poparzona - ktoś szlochał do słuchaw­

ki, do matki. Spostrzegła, że przed przednią szybą autobusu leży

uczennica z twarzą zalaną krwią, niemożliwa do roz­poznania, drobne ciało, nieruchome. Podniosła ją z po­mocą dwóch chłopaków, nie znała ich, byli z elektryka, przenieśli ranną w bezpieczne miejsce. - Co z dziećmi?

- zapytała ranna. Był to głos katechetki. Na łące nie widziała Marysi. - Jej wypatrywałam -

mówi nauczycielka. - Moja uczennica, w autobusie sie­działa prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od lat uczyłyśmy wychowania fizycznego, nic złego nam się nigdy nie stało. Zgodziłam się pojechać pod warun­kiem, że i Nina pojedzie. Razem usiadłyśmy na pierw­szych fotelach. Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej mężowi, nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie ży­je, ja też tak wtedy myślałam. W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia nie. I co powiem jej matce?

- Pomóżcie! - krzyknęła znowu do tych, którzy pa­trzyli. - Jeden miał na głowie czapkę bejsbolówkę. Pa­miętam jego twarz dokładnie.

Siódma rano, jasno, ostatni dzień września, piątek, główna szosa Białystok-Warszawa, sznur samochodów z jednej strony, sznur z drugiej, ruch wstrzymany.

Page 21: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nikt nie pomógł? - Ale robić zdjęcia i sprzedać je potem do brukowca, to tak - nauczycielka jest prze­konana, że byli i tacy. Zdjęcia, które nazajutrz pojawiły się w prasie, zrobiono natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy fotoreporterzy spali.

Przybiegł w końcu jakiś człowiek. Miał gaziki, ban­daże: -Jeden jedyny. Taki krępawy.

Pierwsi rodzice: - Adam! Adam! Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do

ambulansu, nie chciała: - Najpierw dzieci. Dzieci są pod opieką, tak ją zapewniono, wsiadła:

- Tam już leżał chłopak, cały poraniony, nasz Kuba. I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłu­

czone twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wieloodłamowe złamanie ściany lewego oczodołu.

Wybudzono ją z narkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa powiedzieć. Pokazała, by dać jej kartkę, napisa­ła: ile osób?

Dziewięć. Spłonęło dziewięciu maturzystów. Także kierow­

ca autobusu, jego zmiennik (ten, co siedział na schod­kach, bo zabrakło dla niego miejsca). I kierowca tira.

Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to mia­ło jakieś znaczenie, że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny, że to, że tamto.

O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.

Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, po-

Page 22: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

myśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, któ­re widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do pol­nej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzie­li ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic ognia im nie zasłaniało, długo pa­trzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal rów­nolegle do szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość po­wtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jecha­li gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jesz­cze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.

Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymsto­ku. Pielgrzymkę prowadził młody ksiądz Adam Ko-zikowski. Zadzwonił do swojego kolegi, nauczyciela historii, męża katechetki, powiedział mu, co widział. I rozpoczął modlitwę o szczęśliwe ocalenie tych, któ­rzy zostali na drodze. I o pokój duszy dla tych, któ­rzy zginęli.

- Po co robić z tego sensację? - mówi dzisiaj ksiądz. -Nie nadjechaliśmy na wypadek, ale na pożar.

- Ciszej nad tą t rumną - mówi Urszula Jurkowska, polonistka. - Słowa są puste, nic nie znaczą.

Ale opowiada dalej, co wtedy widziała: - Dziesięć samochodów stało przed nami.

- Wysiadłem z naszym kierowcą - mówi ksiądz. -Zapytaliśmy innych kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo karetek jeszcze nie było widać.

Wycofali się kawałeczek, bo - według relacji księ­dza - kierowca stwierdził, że nie ma sensu stać w kor­ku. Skręcili w tę polną drogę i patrzyli na ogień.

Page 23: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogi -mówi polonistka. - Obok ognia widzieliśmy dwie, mo­że trzy osoby. Nie było czego ratować. Co mogliśmy zrobić?

Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy na­prawdę już nic się nie da zrobić? - Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę - mówi ksiądz.

Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi z katoli­ckiego liceum opowiadali o tym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?

Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? wyskoczył z autobusu? już biegł? ksiądz go zatrzymał?

- To nonsens - mówi polonistka. - Nie pamiętam - mówi ksiądz. Czy branie odpowiedzialności za osiemnastolatka

oznacza podejmowanie za niego decyzji: nie idź! czy można kogoś w takiej decyzji wyręczyć? powiedzieć: stój, nie ratuj!

- Nonsens absolutny! - powtarza polonistka. - Dzie­ci wypuścić z autobusu? Żeby tam biegły? Nie!

- Nie było sensu tam iść - mówi kapłan. - Ja? Ja przede wszystkim byłem kierownikiem wycieczki.

Już po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na katechezie, dlaczego się nie zatrzymali: - Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia się, że postąpiliśmy dobrze.

Byli i tacy, którzy na katechezie nie pytali o nic, mil­czeli.

- To była pielgrzymka - mówi ksiądz. - To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.

- Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmo­wali Najświętszy Sakrament - mówi polonistka. - Ale

Page 24: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup soli. Jakąś wojnę z Panem Bogiem prowadzili.

Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powie­dzieć młodym pielgrzymom, że tamten ranek na szo­sie będzie opisany w książce także z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na rozmowę, tylko poinformo­wać. Kto zechce, porozmawia.

Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody dyrektora. I dyrektor ma wątpliwości.

- Nie wiem - mówi - czy nie dokonam przestępstwa, wpuszczając do klas dziennikarza. Dobrze, może być komunikat, proszę mi go wcześniej napisać na kartce.

Trwają lekcje, odwiedzamy cztery maturalne kla­sy w towarzystwie dyrektora. Maturzyści słyszą, że bę­dzie reportaż, dostają adres mailowy, jeśli ktokolwiek chciałby się czymś podzielić, może napisać. Koniec ko­munikatu, do widzenia, szczęść Boże.

Tamten ranek wraca nocami? jeść trudno? uczyć się? modlić? nie wolno o tym mówić? czuć? nazywać spraw po imieniu?

Ani słowa. Cisza. - Im byliśmy dalej - mówi teraz ksiądz - im bliżej

Jasnej Góry, tym moje serce coraz bardziej chciało być z tymi dziećmi na szosie. Dobre dzieci zginęły.

- J a się cała nazywam Wątpliwość - mówi polonistka. - Kiedy człowiek doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali. Wszyscy mają biec na pomoc, ale nie bieg­ną. Świat się toczy swoimi koleinami. Świat patrzy, nie widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te dzieci nas po­trzebowały, tych minut bez nikogo, już nam się dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym inaczej? Nie wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.

Page 25: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Polonistka chciałaby być przy Monice: - Potrzymać ją za rękę. Znam jej matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby jej powiedzieć. Powiedzieć matce, że widziałam. Ale zabrakło mi odwagi.

Szosa koło wsi Sikory Wojciechowięta. Zielona łąka jest dzisiaj całkiem biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe szkiełka pełne brudnej wody. Ale ktoś jesz­cze się zatrzymuje, ktoś jeszcze umarłym zapala nowe światło.

W Wigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu. Bóg się rodzi, a ludzie są wrażliwi.

Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają pretensji. Czują jedynie wdzięczność do ludzi i do Boga. Bo mogli pożegnać się z córką.

Michałowi są wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden z pierwszych przez szybę po prawej stronie, przy której akurat siedział. Jest maturzystą z liceum elektrycznego, prawie nikogo w autobusie nie znał. Po­za dwoma kumplami i katechetką. Bo katechetka uczy i w elektryku. To on razem z kolegą i nieznajomą na­uczycielką wychowania fizycznego przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od ognia. Wcześniej (a może później, chronologia zdarzeń nie jest zupełnie jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał wyskakiwać po­zostałym: - Żeby o rozbite szkło nie poranili sobie rąk.

Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta ją do dzisiaj, nie sposób zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała Michała za przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz o niej myśli zawsze, kiedy się myje. Bo do dzisiaj na rękach ma po niej blizny. Śledził

Page 26: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

każdy następny dzień jej życia: pierwszy, piąty, dziewią­ty. Miała na imię Monika. Poszedł na jej pogrzeb, choć jej nie znał: - Z całego autobusu jest mi najbliższa.

Teraz kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku, Pakistanie, dziesięciu, stu - kiedyś jakaś bez­imienna masa - teraz każda z tych śmierci jest dla nie­go osobna. Bo każdy cierpi osobno.

Rodzice Moniki są wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś Brzeziński wyskoczył przez rozbite okno i szukał wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył Monikę. - Krzysiu, patrz, co mi jest - powiedziała do niego. - Moja skóra schodzi. Zimno mi.

Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: - Moja skóra schodzi.

Położyła się na trawie. - Przenieśmy się dalej - chciał ją podnieść. - Autobus może wybuchnąć.

- Ja sama - wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła. - Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.

Przyszła Emilka, chuchali na nią razem. - Bliżej -prosiła Monika. - Ręce!

Zbliżyli usta do samych jej rąk. - A moja twarz? Po­parzona? - spojrzała na Krzysia, a Krzyś na Emilkę, jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego pod­powiedzieć.

Emilka lekko pokręciła głową. - Troszeczkę - Krzyś powiedział do Moniki.

Przyleciał helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.

- Tato - płakała do ojca - Justyna nie żyje! - Może jest tylko ranna. Rodzice Moniki są wdzięczni pani Basi. Zupełnie

nieznajomej. Kiedy przyjechali za Moniką do Siemia-

Page 27: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nowie, od lekarza dostali kopertę z nazwiskiem i nu­merem telefonu: nieznajoma, aż z Grudziądza, zapro­ponowała im bezpłatne mieszkanie w niedalekich Ka­towicach. Cztery puste pokoje po jej teściach czekały na „rodziców poparzonej dziewczynki". Klucze do od­bioru w mieszkaniu obok. Skorzystali z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli, bo sąsiadka na zlece­nie nieznajomej pani zapełniła dla nich lodówkę. (Dziś w tym mieszkaniu nocuje Barbara Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna poparzonego nie­mal wszędzie i połamanego co dziesięć centymetrów).

- Stan córki jest ciężki - usłyszała matka Moniki -ponad połowa ciała poparzona, ale drogi oddechowe w porządku. Młoda jest, może da radę.

- Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie - mówi o nich matka.

- Mamo, kto nie żyje? - Kierowcy. Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała.

Zginęły jej najbliższe przyjaciółki. - Dużo rozmawiałyśmy - mówi matka. - Czasem

myślę, że przez te dziewięć dni byłam z córką bliżej niż przez całe osiemnaście lat.

Monika poprosiła o księdza, był pierwszy piątek miesiąca.

- Bardzo panią przepraszam - po spowiedzi ksiądz poprosił matkę na stronę. - Powiedziałem pani córce, że inni nie przeżyli, a ona dzięki Bogu tak.

- We śnie dzwoniłam do Marty - powiedziała do mamy. - I Marta mówi, że Karolina nie żyje. Potem Ka­rolina tańczyła, tutaj, mamo, nad moim łóżkiem, ktoś jeszcze z nią tańczył, Justyna? Tak do mnie machały.

Page 28: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Boże, zmiłuj się - pomyślała matka. - Niech one tak do niej nie machają.

Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne. - Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę. - Pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody. - Będę się bała ognia. - Będziemy go unikać. - Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan? - Ma. Zmieni się nasze życie. - Tak myślisz? - Z naszego cierpienia, córeczko, musi być jakieś

dobro. Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.

Page 29: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Atmosfera miłości

Mówią: córka szatana. Strach rzucić kamieniem. Raz jeden sąsiad rzucił, a szyba w oknie nic, jakby się tylko ugięła. Ona nawet nie wyjrzała, nie uchyliła fi­ranki. Strachu nie zna? Boga się nie boi?

Mówią: będą przez nią we wsi nieszczęścia, będzie płacz dzieci. Matki i ojcowie związani najświętszym sakramentem małżeństwa będą się rozchodzić za jej sprawą. Tyle lat kusiła mężczyzn we wsi, tyle grzechu z tego było, że dzieci rodziła co rok, a każde z innym chłopem.

Piszą do niej (ale się nie podpisują): „Wiesz, że oczerniłaś księdza, i wiesz doskonale, że odpowiesz za to przed Bogiem. Zrobiłaś to za srebrniki. Judasz też zdradził za srebrniki, ale sumienie zmusiło go do po­wieszenia się".

Alina P. - mieszkanka bloku w pegeerze (okna na pierwszym piętrze), parafianka, rozwódka, matka, kucharka, bezrobotna. Szczupła, niska, drobna. Ma czterdzieści lat, dumną twarz, energiczne ruchy, bystre spojrzenie (raczej czujne, nerwowe), ciepły głos, drżące ręce, zadbane paznokcie, czyste buty, proste spodnie

Page 30: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

i schludną bluzkę. Czasem się uśmiecha, ale zwykle nie. Częściej chodzi zamyślona, patrzy w ziemię.

Teraz wykąpała już dzieci, położyła je w siedmiu łóż­kach, przeziębionym dała polopirynę, najmłodszym przeczytała bajkę. Przytuliła je, tylko do nich potra­fi się jeszcze przytulać. Zgasiła światło. W kuchni za­raz zaparzy sobie herbatę. Kombinerkami sprawnie od­kręca kran nad zlewem, bo od kiedy kurki się popsuły, nie ma ich kto naprawić. Nalewa wodę, kombinerkami zakręca kran, stawia czajnik na piecu. Zmiata okrusz­ki po dzieciach, woda już wrze, jest herbata. Teraz, jak co wieczór, siada przy oknie (zaciągnęła zasłony), się­ga po teczkę z tymi strasznymi papierami, przegląda je. Kiedyś, jak je tak przeglądała, ktoś walnął kamieniem w okno, ale szyba ani drgnęła. Szkoda, może jakby ka­mień wpadł i uderzył ją mocno w głowę, byłoby już po wszystkim. Ale nie. Trzeba żyć. I co wieczór przeglą­dać te papiery, taki przymus ze środka. Obok pozwów, wyroków, umorzeń, opinii biegłych są tu i anonimy: „... wiesz, jak moralnie się prowadzisz, wiesz, jakich oj­ców mają twoje dzieci, wszyscy wiedzą, jaka jesteś mą­dra, bo chodziłaś do specjalnej szkoły. Tu chodzi tylko o prawdę, bo wiesz, jak nasz ksiądz jest pobożny. Każdy wie, że kłamiesz, a najlepiej wie Bóg. Pan Bóg nierychli­wy, ale sprawiedliwy. Jak możesz żyć z tak obciążonym sumieniem? Sąd może wydać wyrok na podstawie fał­szywych zeznań, ale Bóg zna prawdę. Za wszystko trze­ba odpowiedzieć przed Bogiem. Nawróć się, odpędź od siebie szatana, a będzie ci łatwiej żyć".

Ciężkie życie Aliny P. nie zaczęło się wcale wtedy, gdy żona greckokatolickiego księdza dowiedziała się

Page 31: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

od tutejszych dzieci, że proboszcz parafii rzymskoka­tolickiej lubi przytulać dziewczynki: brać je na kolana, nocować na plebanii, kąpać, wkładać im język w us­ta i palce w pochwę. Zona greckokatolickiego księdza doniosła o tym biskupowi, a kiedy ten nie zabrał ze wsi proboszcza, złożyła doniesienie w prokuraturze. I powiadomiła „Gazetę Wyborczą".

Parafianie napisali listew obronie proboszcza. Bi­skup napisał do parafian, że ich kapłan jest w porząd­ku. Proboszcz na mszy powiedział, że każdemu może spojrzeć w oczy. Alina P. siedziała wtedy w drugiej albo trzeciej ławce, ale jej w oczy ksiądz nie spojrzał. Wte­dy podjęła decyzję. Pojechała do prokuratora i powie­działa, co jej proboszcz robił, gdy za pozwoleniem ro­dziców nocowała na plebanii. Chodziła wtedy do dru­giej klasy podstawówki.

Proboszcz oskarżył Alinę P. o oszczerstwo, ale spra­wę przeciw niej umorzono.

Alina P. w prokuraturze dowiedziała się straszli­wych rzeczy: jej dorastające córki zeznały, że proboszcz robił im to, co trzydzieści lat temu robił ich matce.

I inne tutejsze kobiety są ofiarami proboszcza, nie­jedna nocowała dawno temu na plebanii. Teraz mówią, że nie, że Alina kłamie.

Ale są i takie odważne, które zeznały, jak je pro­boszcz dotykał, kiedy były dziewczynkami. Dziś mają mężów i wieś nic im nie gada, nie ma żalu, pretensji.

Co innego z Aliną P. - ona męża już nie ma. Cho­dził pijany po pegeerze i żalił się ludziom, że żonę ma puszczalską. Ludzie pukali się w głowę i patrzyli na są­siadkę ze współczuciem. Ona rodziła mu kolejne dzie­ci, w sumie siedmioro, aż wreszcie wygoniła męża do

Page 32: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

matki, do sąsiedniej wsi (mieszka tam do dzisiaj). I ze­znała na proboszcza.

O samotnej kobiecie, która zeznaje na księdza, wol­no powiedzieć wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W pekaesie powiedzieć można z uśmiechem: o! jedzie do lekarza, żeby ją wymolestował. Albo za jej dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć: idą molesto­wane! Ta kurwa! - i tak można, tak jest w dobrym to­nie. Samotną matkę, która oskarżyła księdza, można upokarzać na różne sposoby. Kiedy prosi, by jej drew­na naciąć na zimę, to trzeba się chętnie zgodzić. Ale nie za pieniądze. Można jej powiedzieć w oczy: dupy dasz, to ci narżnę. Albo: ksiądz ci nie dogodził, to ja ci dogodzę!

Kiedy samotna matka, która oskarżyła księdza, prze­stanie prosić o piłowanie drewna (taka jest dumna), można donieść do opieki społecznej, że ktoś dał jej ro­botę na trzy godziny i zarobiła na czarno piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na dzieci, niech pozna, co to zimno i głód. Można też jej zabić kurczęta. Łażą pod szopą przed blokiem. Jeden kamień - jeden kur­czak. Kamyczek wystarczy, bo czaszki kurczaczków są mięciutkie.

Proboszcz wyjaśnił parafianom, że to nie chodzi o żadne molestowanie dzieci, ale o kościół parafialny, który dawniej był greckokatolicką cerkwią. Teraz uni­ci, zdaniem księdza, chcą Polakom odebrać zabytek, który przed zawaleniem uratował właśnie proboszcz, kiedy nastał tu w latach sześćdziesiątych. Nie bardzo wiadomo, kto miałby kościół parafialny odbierać, bo prawosławnych i greckokatolickich Łemków przegna-

Page 33: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

no stąd w akcji „Wista" w czterdziestym siódmym ro­ku ubiegłego stulecia. Ci, którym udało się tu wrócić, zostali przy prawosławiu, dołączyli do prawosławia al­bo posłuchali proboszcza i przeszli na obrządek rzym­ski. Obrządek greckokatolicki przez wiele lat był zresz­tą zabroniony przez socjalistyczne władze, więc innego wyjścia ludzie nie widzieli. Ale teraz wyjście jest i gre­kokatolicy modlą się w innym kościele w sąsiedniej wsi. Trzy rodziny, może pięć z całej okolicy. O tym, że chcą odbierać komuś kościół, dowiedzieli się od zaniepo­kojonych sąsiadów. Sąsiedzi nie bardzo dowierzają ich zaprzeczeniom, bo w tym, co ksiądz mówi, zapewne jest jakaś prawda. Ksiądz ogarnia to, czego zwykli pa­rafianie pojąć nie potrafią. Ksiądz rozmyśla, rozumie, wie o tym, czego inni wiedzieć nie mogą. Jego niezwyk­łe dłonie leczą, co powszechnie wiadomo. Zna grze­chy parafian i wie, za jakie przewinienia jaka kara ich czeka. Mówi często od ołtarza, jakie anioły powitają grzeszników w drodze do czyśćca, bo na niebo to nikt tu nie ma co liczyć od razu. Mówi wiernym o ogniu piekielnym i wiecznym potępieniu. Bardzo się wtedy ekscytuje, bo tylko on we wsi wie, jak na Sądzie Osta­tecznym wiecznej kary uniknąć. Wie, jak żyć i jak my­śleć. Jest gorliwym duszpasterzem, nie zdziera pienię­dzy, towarzyszy swoim parafianom, ma dla nich wiele czasu. Jest z nimi na wielu fotografiach.

Może w niektórych domach są to fotografie jedy­ne. Parafianie rosną, dojrzewają, starzeją się, umierają, a on wciąż jest na chrzcinach, na komunii, na bierzmo­waniu, na ślubie i na pogrzebie. I co? Uwierzyć, że ten, który towarzyszy im w najważniejszych chwilach ży­cia, tyle dzieci skrzywdził? Takie rzeczy nie są na ludz-

Page 34: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ką głowę. Proboszcz jest dla tutejszych dobrym ojcem, wzorem miłości. To jest prostsze, to jest do zrozumie­nia, a nie takie tam bezeceństwa.

Listonoszka gorliwie broni proboszcza. Mówi, że papież wyniesie go na ołtarze, a we wsi powstaną sank­tuaria. Listonoszka też wiele rzeczy wie, jest więc oso­bą powszechnie szanowaną. Ludzie wierzą listonoszce

- krąży po domach niczym misjonarka i ostrzega, że gniewu księdza proboszcza należy się bać, bo to gniew świętego. Boga może nawet.

Trzeba się również bać właściciela sklepu. Kto jest przeciw księdzu - ten na krechę nie dostanie ani bu­łeczki.

Tylko nieliczni parafianie nie słuchają listonoszki, kiedy opowiada im, że Alina obściskuje się z kierowca­mi pekaesów. I potem z tego dzieci się biorą.

Tylko nieliczni parafianie nie boją się sklepikarza, może dlatego, że mają pracę i pieniądze na bułki. Nie­liczni parafianie podziwiają Alinę: skąd u samotnej matki tyle odwagi? Nie z głupoty przecież, głupia nie jest. W niej jakby coś pękło. I konsekwentnie chodzi z podniesioną głową. To ludzi drażni najbardziej. Chęt­nie rozmawia z gazetami, z telewizją. Nie widzi niczego złego (a wieś tak), że rodziła aż dziewięć razy: najstarsza córka była dzieckiem panieńskim (ma już swoją rodzi­nę i mieszka w mieście), a najmłodszy syn urodził się już po rozwodzie i jest z innego ojca. Alina mówi szczerze, jak było w jej życiu: w dzieciństwie i potem. Sama wy­stawia się na publiczny pręgierz, na plucie, na rzucanie kamieniami. Może chce kary nie tylko dla proboszcza, ale i dla siebie? Za wszystko, czego doznała w dzieciń­stwie, w czym brała udział? Kara ma ją oczyścić? Przy­nieść ulgę? Czy prowadzi już tylko do samozatracenia?

Page 35: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nieliczni parafianie nie chodzą już do tutejsze­go kościoła, w niedzielę jadą dalej, do gminy. Prosi­li, gdzie mogli, by księdza zabrać ze szkoły. I z parafii. Ale proboszcz jeszcze przez wiele miesięcy uczył dzieci, brał je na kolana, przytulał. W końcu, kiedy media nie dawały mu spokoju, poszedł na chorobowe. I do dzi­siaj z niego nie wrócił.

Ale na plebanii wciąż mieszka (choć ostatnio urlo­powano go z funkcji proboszcza). Miejscowy biskup nie odwiedził parafii ani razu po tym, jak sprawa stała się głośna. Pewien parafianin (we wsi mówią, że Ukra­iniec i złodziej), jeden z nielicznych tutaj ludzi po stu­diach, zadzwonił do kurii. Powiedział komuś, kto się nie przedstawił, w jakiej sprawie dzwoni, ale biskupa nie zastał. Poprosił o jego numer komórkowy. Sądził, że duszpasterz ma czas dla wiernych, a jego numer te­lefonu jest powszechnie dostępny. Swą prośbą wzbu­dził zdziwienie rozmówcy w kurii, uśmiech nawet. Człowiek po studiach nie rozumie dlaczego. Chrystus dałby mu zapewne numer swojej komórki. Biskupia komórka jest tajna. - Biskup nie jest tą sprawą zainte­resowany - tak informują w kurii.

Tymczasem proboszcz dowiedział się, kto i jak ze­znawał w prokuraturze. Miał prawo - jest stroną w sprawie. Uznał, że zeznania przeciwko kapłanowi to grzech świętokradztwa i stojąc za ołtarzem, poin­formował o tym parafian. Kazał się grzesznikom ze świętokradztwa spowiadać (był tu wtedy jedynym spo­wiednikiem). Niektóre dzieci za swoje zeznania dosta­ły lanie od ojców albo dziadków, a potem przyszły do księdza z przeprosinami. W prokuraturze odwołały zeznania.

Page 36: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Tym, które zeznań nie odwołały, prokurator raz wierzył, raz nie, ale na koniec uznał, że „o tym, czy da­na czynność jest, czy też nie jest czynnością seksual­ną, decydować będą w niektórych przypadkach tak­że względy kulturowe". W tych okolicach to, co robi ksiądz, jest przez większość akceptowane (wygląda na to, że i przez jego biskupa), więc przestępstwa proku­rator nie stwierdził i śledztwo umorzył. Kiedy poinfor­mowała o tym „Gazeta Wyborcza", śledztwo natych­miast wznowiono, ale już gdzie indziej. Inny proku­rator postawił proboszczowi zarzuty. Akt oskarżenia niebawem wpłynie do sądu.

Tymczasem Alina P. otrzymała kolejny anonim, tym razem z daleka: „Najpierw przedstawię się. Jestem ko­bietą starą, spracowaną, wdową od kilku lat. Mieszkam sama, pomimo że mam dzieci, i to bardzo dobre. Mam już siedemdziesiąt sześć lat, przeżyłam dzieciństwo przed wojną, niezbyt szczęśliwe, bo już w wieku sześ­ciu lat zmarł mi ojciec, a potem chorowała matka. Woj­na, wiadomo, dla wszystkich była ciężka, strach, głód i niepewność jutra. Po wojnie, jak każda dziewczyna, wyszłam za mąż. Dzięki Opatrzności Boga dzieci mia­łam względnie udane, pokończyły studia, mają swoje rodziny. Ale nie o sobie chciałam pisać. Chciałam do Pani skreślić tych parę słów, bo doszłam do wniosku, że padła Pani ofiarą zła. Zastanawiam się, dlaczego w tak młodym wieku dała się Pani zmanipulować tak złym ludziom. Jak Pani się czuje w roli bohaterki występu­jącej w obronie dzieci rzekomo skrzywdzonych przez kapłana? Czy naprawdę kapłan, którego Pani oskar­ża, zasłużył na to, żeby na cały świat rozeszła się o nim

Page 37: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

taka opinia, krzywdząca, zniesławiająca w jego osobie wszystkich kapłanów? W dobie, gdy zwalcza się religię chrześcijańską, ten temat cieszy przeciwników Kościoła katolickiego. Czy naprawdę kapłan, który przygotowy­wał Panią do I Komunii Św., być może do bierzmowa­nia, a może nawet udzielał Pani Sakramentu Małżeń­stwa^ zasłużył sobie na taką nienawiść ze strony Pani? Przed dwudziestu laty była Pani młodziutką panienką i była Pani zaprzyjaźniona z tym kapłanem. Dlaczego ta przyjaźń przerodziła się w taką nienawiść i chęć ze­msty? Pani Alino! Niech Pani ma na uwadze, że mło­dość szybko mija, że kiedyś będzie Pani potrzebowała opieki od dzieci i musi je Pani wychować w atmosferze miłości, przyjaźni i poszanowania dla drugiego czło­wieka, by i one darzyły tym Panią w jej starości, któ­ra jest nieunikniona. Żal mi Pani, niech zdobędzie się Pani na ten heroiczny czyn i odwoła zeznania. Jestem pewna, że w głębi serca żałuje Pani tego, co się stało".

Gdyby Alina P. znała nazwisko i adres nadawczyni i chciała jej szczerze odpisać, list mniej więcej wyglą­dałby tak:

„Szanowna Pani. Bardzo żałuję, że to wszystko się stało. Czuję się cały czas winna, bo kocham naszego Proboszcza. Czuję, że moje zeznania w prokuraturze, moje oskarżenia to zdrada. Ja go zdradziłam, proszę Pani. Ostatnio spotkałam Go w banku i on na mnie tak spojrzał za to, co mu zrobiłam, że aż mnie w żo­łądku ścisnęło. Nie patrzył agresywnie ani z preten­sjami. Patrzył na mnie z żalem, z cierpieniem. Jakby nie dowierzał, że to ja go skrzywdziłam, jego ukocha­na dziewczynka. Nikt, proszę Pani, nie dał mi czułości

Page 38: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

w życiu, tylko nasz Proboszcz. Moi rodzice mieli nas siedmioro i wcale się nami nie zajmowali. Bo nie wie­dzieli, że dziecko powinno dorastać w miłości i godno­ści. Z dzieciństwa pamiętam tylko kilka rzeczy: głód, zimny piec i rodziców, którzy przy nas uprawiali seks. Ksiądz dobrze o tym wiedział i właśnie z takich rodzin wybierał sobie dzieci do miłości. Kiedy byłam w pierw­szej albo drugiej klasie, brał mnie na kolana, nocował u siebie i czułam się wtedy taka bezpieczna, zaopie-kowana. Czy Pani mnie rozumie? Wreszcie jakiś doros­ły mnie docenił. Pieścił mnie i pewnie wtedy wydawa­ło mi się to miłe. Pieścił mnie jak nikt inny wcześniej i nikt inny potem. Moje starsze siostry to widziały (cza­sem robił to przy nich) i były zazdrosne, bo nie miały takich jasnych apetycznych loków jak ja. Proboszcz nie brał ich na kolana, więc kiedy tylko wracałam do do­mu, natychmiast robiły mi to samo co on. Ale to już nie było miłe. Siostry były brutalne. Wkładały mi ręce pod majtki i to bardzo bolało.

Ojciec nas bił. Kiedy byłam w czwartej klasie, ro­dzice zdecydowali, że mnie wyślą do szkoły specjal­nej z internatem, jakieś trzydzieści kilometrów od do­mu. Nie byłam głupia ani opóźniona, ale rodzice po­wiedzieli, że stwarzam im problemy wychowawcze i mam jechać. W internacie, takie były czasy, nie po­zwolili nam chodzić do kościoła. Ale ja się upierałam, że ja muszę, i to do swojej parafii. Moja wychowaw­czyni wzięła mnie na rozmowę i spytała, dlaczego tak pragnę jechać do swojego kościoła. Więc jej powiedzia­łam, że tęsknię za księdzem, że on mnie tak dotyka jak nikt inny. Poświęca mi tyle uwagi i mówi tyle mi­łych słów. Miłe słowa trzeba mówić dzieciom, to bar-

Page 39: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

dzo ważne, proszę Pani. Ja moim mówię bez przerwy, że są dobre, ładne i moje. Czasem oczywiście je zganię, jak narozrabiają, ale nigdy nie będę przeciwko nim. Matka zawsze musi być po stronie dziecka, cokolwiek ono zrobi. Dziecko nie może matce nigdy przeszka­dzać. A mnie, kiedy przyjeżdżałam na święta do domu, maipa pytała: po co przyjechałaś? Dla księdza przyje­chałam, biegłam do niego i widziałam z bólem, że on już ma inne dziewczynki, młodsze, ładniejsze. Te, któ­re rosły za szybko, odtrącał bez żadnych wyjaśnień. Te, które nie chciały iść na kolana, upokarzał i krzyczał: Ty Boga nie lubisz, dziecko! Albo wysadzał na ciemnej drodze w środku lasu, jak w samochodzie nie chciały ulegać. Ale dla mnie, choć już sporo podrosłam, dalej był miły i pytał z ciepłym uśmiechem, czy ciągle go ko­cham. No pewnie, że go kochałam. Choć wiedziałam już od tej mojej wychowawczyni z internatu, że to, co mi ksiądz robi, nie jest dobre. Ale tak naprawdę zro­zumiałam to wtedy, gdy zaczynałam być kobietą. Wró­ciłam już na stałe do domu i zaczęłam Proboszcza się bać, bo on wszystko wiedział. Znał wszystkie sekrety mojego ciała, wiedział, jak wyglądam tam, między no­gami. Unikałam go. Czułam, proszę Pani, obrzydzenie do siebie, do swojego ciała. I do dzisiaj czuję. Mąż opo­wiadał ludziom w pegeerze, że ja jestem zimna. Może i tak, bo mnie seks nie bawi, nie daje mi żadnej rado­ści. Nienawidzę siebie może bardziej niż Księdza Pro­boszcza. Sama nie wiem. On mi wiele złego zrobił na całe życie. A ja przez tyle lat u niego musiałam się spo­wiadać, bo innego księdza tutaj nie było.

Wyszłam za mąż, żeby się wyrwać z domu. Męża wcale nie kochałam, bo ja kochać innego już nie po-

Page 40: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

trafię. Tylko Księdza Proboszcza. Tak, dawał mi ślub i to mi się wydawało bardzo obrzydliwe. Branie do bu­zi Najświętszego Sakramentu z rąk Proboszcza to jak branie trucizny albo czegoś śmierdzącego. Ciało Chry­stusa mam w ustach, a tu chce mi się wymiotować.

Bardzo źle to znosiłam, ale pocieszałam się, że Pro­boszcz już pewnie dawno o wszystkim zapomniał i tyl­ko ja noszę ten wstyd w sobie. Ale było inaczej, pro­szę Pani. Już byłam mężatką, gdy podczas kolędy Pro­boszcz podszedł do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział z żalem: oj, jaka ty byłaś piękna, jaka szko­da, że tak urosłaś. Pamiętał! Było mi wtedy tak wstyd. Ale i żal, że to już koniec bezpieczeństwa, ciepła, czuło­ści. Przez tyle lat nikomu o tym nie mówiłam, bo kto by uwierzył, kto by pojął? I o to mają do mnie ludzie największe pretensje, że ja przez tyle lat sąsiadkom ani słowa nie pisnęłam, a teraz prokuratorowi powiedzia­łam. Co miałam sąsiadkom mówić, jak cała wieś i tak wiedziała, że ksiądz dzieci pod majtkami pieści.

Rozumie Pani coś z tego? Ja sama czasem mam kło­pot ze zrozumieniem siebie. Bo czasem mam wrażenie, jakby mną miotała chęć zemsty, ma Pani rację. A ja nie chcę być mściwa, bo to nie jest dobrze. Pisze Pani do mnie, bym odwołała zeznania przeciwko księdzu, bym była odważna, a Miłosierny Pan mi przebaczy i obda­rzy obficie swoimi łaskami. Muszę Panią zmartwić -nie odwołam niczego. Powiedziałam prawdę. I mo­je skrzywdzone dzieci też powiedziały. Mam do siebie pretensję, że do ich krzywdy dopuściłam. Mówiłam im, że nie wolno siadać księdzu na kolanach, przestrzega­łam, ale i tak je dopadł. Wierzę, że to niedopatrzenie Bóg mi wybaczy. I wierzę, że wybaczy mojej matce, któ-

Page 41: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ra wykrzyczała mi na polu, że nie jestem już jej cór­ką, bo księdza oczerniam. Ja jestem takie niczyje dzie­cko, proszę Pani. Mama niedługo potem umarła i te­raz musi to chyba Bogu jakoś wyjaśnić, czy jestem jej, czy nie. Bóg jest dobry, na pewno jej wybaczy. I mo­że nawet, kto to wie, wybaczy naszemu Proboszczowi. Choć nie jestem pewna. I tym we wsi, którzy piekło zrobili swoim rodzinom za prawdziwe zeznania dzie­ci. Modlę się za nich i za Panią. A Pani, bardzo proszę, niech się pomodli za mnie i moje dzieci, to na pewno nie zaszkodzi. Pozdrawiam. Alina".

Tak mógłby wyglądać ten list, gdyby Alina P. go na­pisała.

Z tego, co mówi Alina P., wynika, że modli się tak­że za rodzinę S.

Wnuczka Tadeusza S. (członka rady parafialnej) powiedziała prokuratorowi, co robił jej ksiądz pro­boszcz, kiedy brał ją na kolana. Były to zeznania ob­ciążające księdza. Prokurator powiedział o tym pro­boszczowi, pewnie pokazał m u akta. Proboszcz powie­dział Tadeuszowi S., co zeznała jego wnuczka. Zona Tadeusza S. stanęła w obronie wnuczki, za co mąż ją pobił.

Tadeusz S. jest przekonany: - Żadnego molestu tutaj nie było. Ja wam powiem, o co chodzi. Chodzi o kościół. Parafialny. O nasz kościół chodzi grekoka­tolikom, więc oszukali o tym molestowaniu.

Kiedy Tadeusz S. wyjaśnia, o co w tym wszystkim chodzi, w drzwiach izby staje sąsiad. Siada na zydlu przy piecu bez żadnego dzień dobry, bez przepraszam, czy można. I dalej nic nie mówi, patrzy w ścianę albo

Page 42: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

w okno, jakby innych tutaj nie było. A i gospodarze jakby wcale go nie zauważyli. Nie pytają, jaką ma spra­wę, po co przyszedł: po sól do zupy go żona przysła­ła czy może po pieprz? Wszyscy wiedzą, po co przy­szedł, jego prawo, taki obyczaj: kiedy obcy podjeżdża pod dom sąsiada, a potem wchodzi do środka, natych­miast trzeba rzucić robotę (albo oglądanie telenoweli) i gnać co sił w nogach, żeby posłuchać. Gospodarze są nawet zadowoleni z takich obyczajów, bo nikt im po­tem nie powie, że coś gadali nie tak.

Tadeusz S. mówi więc odważnie i głośno: - A jak ksiądz wcześniej uczył religii po domach, bo nie by­ło salek katechetycznych, a w szkole jeszcze nie po­zwalali, to co? Nic! Nikt nie widział, żeby molest robił. A ksiądz był młody. Teraz ma sześćdziesiąt trzy lata. On jest z tego roku co ja. I wtedy tego nie było, dopie­ro teraz?

Pobita żona Tadeusza S.: - I co ty możesz więcej wiedzieć. Nic więcej nie wiesz.

Tadeusz S. do żony: - Stul pysk! Co ty masz tu do gadania?! I ten ksiądz rusiński ze swoją żoną znaleźli sobie Alinę jako narzędzie. Sto milionów jej obiecali, ale czy dali, to nie wiem. Jak to wygląda, rany boskie, ludzie! A te dzieci są podstawione. Za to, że ksiądz ich nie molestował, ja bym sobie dał głowę dziś ściąć. Gdyby coś robił, to za młodego. Moja wnuczka, jak zeznawała, to prokurator matkę za drzwi wyprosił. Dziecku ksiądz nic złego nie robił, a prokurator sfał­szował i napisał odwrotnie - że robił. Ze ksiądz mi wnuczki dotykał, że to było na tle seksualności, że to, że tamto, no wszystko. I ta Alina! Dzieci ma z obcymi, a księdza obmawia. I teraz pewnie jest w ciąży. I pyta-

Page 43: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nie, czy to ksiądz greckokatolicki jej przypadkiem nie wymolestował?! Ludzie we wsi wiedzą. I wy teraz już wszystko wiecie.

Kiedy Alina P. musi pociąć drewno na zimę, idzie do brata, który mieszka w domu obok. Ma piłę spa­linową. Tnie drewno siostrze bez gadania, co dzie­ci mają marznąć bez potrzeby. Brat wie, że nikt in­ny siostrze, co na księdza zeznała, drewna nie potnie, i to go nawet bawi. Jako monopolista woła od niej dwa razy więcej pieniędzy niż od innych. Inni mają wybór (jeszcze kilku chłopów ma tu piły), siostra wy­boru nie ma.

I za rodzinę, której nie wybierała, musi przed wsią dzisiaj odpowiadać. Jej brat mieszka z ojcem i jesz­cze z jednym bratem. Ojciec mieszka na parterze. We wsi ludzie pamiętają, co wyprawiał z matką: brał ją, gdzie chciał i kiedy chciał, tak mówią, w ogródku, na ganku, na oczach sąsiadów. A teraz Alina na księdza zeznaje!

Brat mieszka na piętrze w jednym pokoju z młod­szym bratem. Młodszy brat przyprowadził tam sobie córkę najstarszej siostry, która mieszka w innej wsi. Siostrzenica jest młodziutka, ale czworo dzieci mu już urodziła (wieś ma wątpliwości, czy i starszy brat nie korzysta z jej dobrodziejstw). Jedno dziecko już im zmarło, następne ma cztery lata i nie chodzi, następ­ne nie mówi, szkoda gadać. Z takiej jest rodziny Alina P. i za to powinna się wstydzić.

Za młodszą siostrę, która mieszka przez drogę, wstydzić się nie musi. Siostra jest lojalną parafianką i sąsiadką. Choć wcześniej opowiadała całej wsi, jak

Page 44: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ksiądz jej dzieci obmacuje (odgrażała się, że pójdzie go opierdolić), teraz niczego nie pamięta. Bo w tutej­szej wsi prawda nie jest tak ważna, jak ważne jest to, co ludzie mówią. Więc żeby nie mówili źle, siostra nie od­powiada Alinie na dzień dobry.

Ale tak naprawdę to Alina P. nie kłania się młodszej siostrze. Siostra wystąpiła przeciwko niej wtedy, gdy Alina bała się, że za zeznania przeciwko księdzu przyj­dzie jej stracić dzieci. Siostra w prokuraturze nie tylko wyparła się tego, co wie, ale i zeznała, że Alina „nie wy­chowuje swoich dzieci w sposób należyty". Dodała, że t rudno jej „zgodzić się z twierdzeniem siostry, że naj­wyższym dla niej dobrem jest dobro dzieci". Dobrze wiedziała, że prokuratura prowadziła wtedy docho­dzenie w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się Aliny P. nad dziećmi.

O tym, że Alina się znęca, prokurator dowiedział się od ojca dzieci: że zostawia je bez opieki, że nie kar­mi ich wystarczająco, a także „używa wobec nich si­ły fizycznej i słów obelżywych". Informacje o zacho­waniu byłej żony ojciec dzieci miał od znajomych, bo sam u dzieci nie bywa, choć nikt mu nie zabrania. Tyl­ko dwa kilometry piechotą, ale nie: nie odwiedza ich, bo to, co dotyczy dzieci w tutejszej wsi, jest sprawą ko­biet, a nie mężczyzn. Kiedy kilka lat temu Alinie P. jed­no z dzieci umierało w szpitalu (wada serca), mąż na­wet jej nie odwiedził, nie zobaczył syna, choć syn żył całe trzy miesiące. Kiedy miała rodzić następne, on le­żał pijany na wersalce, a ona już po terminie siano gra­biła na polu, stamtąd ją zabrała karetka.

Prokurator przesłuchał świadków. Wszyscy, wśród nich nawet gorliwi obrońcy księdza, stwierdzili, że ni-

Page 45: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

gdy nie widzieli, by dzieci Aliny P. chodziły zaniedbane, głodne albo pobite. Ich opinie potwierdzili lekarz, pe­dagog i psycholog. Prokurator doszedł do wniosku, że ojciec opowiada bzdury, i dochodzenie umorzył.

I dzisiaj, choć minęło już trochę czasu, dyrektor tu­tejszej szkoły potwierdza, że dzieci Aliny P. są zadba­ne, a matka często bywa w szkole. Widać, że dba o ich zdrowie i naukę.

Ale ojciec dzieci swoje wie: teraz Alina trochę się uspokoiła, bo wszyscy na nią patrzą, i teraz bić dzieci nie może. Ale słownie je rani bez przerwy, taka to jest matka i taka kobieta. I męża upokarzała, kiedy byli ra­zem. Sam pamięta, jak na oczach całego pegeeru mu­siał przed blokiem pieluchy na sznurku wieszać. A ona w pegeerze puszczała się z robotnikami, kilkunastu ich miała miesięcznie. Z tego jego picie się wzięło, jego nerwy, dygot ciała i duszy. Nic dzisiaj robić nie ma siły, starej matce w polu nie pomoże, choć u niej mieszka i je. Głupi był, tak mówi, bo kiedy Alina pakowała mu rzeczy, żeby go z domu usunąć, on o niczym nie wie­dział, tylko jej drewno rąbał. Tyle pracy na darmo, na dwa lata grzania. A trzeba było inaczej z Aliną grę mał­żeńską prowadzić, były mąż doszedł do tego jakiś czas po rozwodzie i dziś wie: wpierdol trzeba było jej spusz­czać regularnie, toby ich małżeństwo trwało do dzisiaj. A i ksiądz proboszcz miałby święty spokój.

W gazetach napisano, że ksiądz proboszcz idzie na urlop. Jego obowiązki przejmuje wikary. Ale na­prawdę niewiele się zmieniło. Proboszcz odprawia mszę, spowiada. Teraz stoi przed plebanią i mówi, ja­ki ma żal:

Page 46: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Ja bym się usunął, ale gdzie, jak wszędzie obrzyga-ne? Wszędzie wiedzą, że proboszcz z tej parafii dzieci molestuje, to gdzie ja pójdę? Tu jestem u siebie. A po­za tym tu nie o mnie chodzi. Choćbym ja się usunął, to nic się nie zmieni, bo tu chodzi o kościół. To greko­katolicy chcą tego kościoła. Taką wojnę rozpętali, żeby zniszczyć parafię. Są ludzie podstawieni, przekupie­ni, złożyli fałszywe zeznania. Tu mieszka jedna, Alina, ona mnie najbardziej oskarża. Mówiła do innych: a żeś ty głupia, zrób tak jak ja, to będziesz miała pie­niądze. Ja wszystko wiem. To ja na starość tak bym zgłupiał, jak żem na młodość jakoś się trzymał? Teraz już wiecie, jak było.

Page 47: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Więzień

Cerata jest biała w niebieską kratkę, wylana herbata, lepi się rozsypany cukier. Na tym elektryczny czajnik, metalowy kubek, łyżeczki. I podłoga się klei. Przyjdzie matka - posprząta jak zawsze każdego popołudnia (je­śli akurat nie ma dyżuru w szpitalu, jest lekarzem). Bę­dzie zmęczona, ale lubi porządek, więc zetrze stół i bez słowa zmyje podłogę.

Nad stołem, w delikatnych ramach, wisi wielka czar­no-biała fotografia. Patrzy z niej nieduży chłopiec. Ma bujną czuprynę, niepokój w spojrzeniu i zaciśnięte us­ta. Jest jedynym ukochanym synkiem swoich rodziców. Nazwali go Jakub. Ma siedem, może osiem lat i kłopo­ty ze zdrowiem. Ale jeszcze nie wie, że dwadzieścia lat później będzie całymi dniami leżał na łóżku obok sto­łu z lepiącą się ceratą.

Twarz będzie miał w strupach i w świeżych ra­nach. Będzie się drapał, uderzał głową o kanty, walił pięściami we własny kark albo palce sobie wkładał do oczu. Dwa naraz. Z wielką siłą będzie kopał w mate­rac, w ramę łóżka, w szafkę. A kiedy wstanie - w szy­bę w drzwiach albo w oknie. Albo w licznik gazu. Kie­dy ktoś koło niego usiądzie, kopnie nagle i jego. Albo

Page 48: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

zamachnie się, żeby mu przyłożyć w głowę. Tak znie­nacka, że nie sposób się uchylić. Będzie niecierpliwy, porywczy. Niczego nie przeczyta, bo kiedy weźmie do ręki gazetę, zaraz podrze ją w strzępy. Nie obejrzy te­lewizji, bo świat nie będzie go już interesował. Będzie wydawał mu się zły, wrogi, obcy. I będzie to prawda, bo świat nie toleruje kogoś, kto nagle i bez powodu krzy­czy tak głośno, jak chyba żaden inny człowiek nie po­trafi krzyczeć. Świat nie lubi kogoś, kto szczeka, ryczy. Będzie to ryk (co pół minuty, co minutę, co dwie), któ­ry trzęsie szybami w oknach i budzi sąsiadów. Świat nie rozumie, że ktoś kopie, choć wcale tego nie chce.

Jakub będzie klął, obrażał: - Kurwa! Wypierdalaj stąd, chuju!

Jego mózg będzie generował komunikaty i wysyłał je do reszty ciała z nieludzką szybkością: ciągły pożar, rozszalały huragan, szaleńczy bieg myśli. Co pomyśli, natychmiast musi powiedzieć, zrobić. Nic go nie po­wstrzyma, nic nie poskromi, niczego sam nie pohamu­je. Jego ciało miotane jakąś dziką energią odbijać się będzie od łóżka jak od trampoliny. Wystrzeli w kierun­ku sufitu i natychmiast spadnie jak worek. Nie raz, nie dwa z tego powodu zarwie się łóżko. Trzeba je będzie naprawiać. Ojciec Jakuba codziennie będzie naprawiał coś, co jego dorosły syn zniszczy.

Kiedy rano otwierał oczy, śmiał się do mamy i taty. Taki był początek. Jakub spokojny, zdrowy. Miał pół­tora roku, kiedy rodzice musieli go zawieźć do szpitala na operację przepukliny. Mama towarzyszyła mu przez cały czas: i przed, i po operacji. Byli tam tylko trzy dni. Kto by się spodziewał tego, czego do dzisiaj nikt nie

Page 49: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

potrafi wyjaśnić: po zabiegu, tak twierdzi matka, od­dano jej innego Jakuba. Krzyczał, miał złe spojrzenie i za dużo energii. Nie mógł się uspokoić, nie spał przez kolejne trzy dni i trzy noce. Nie wiadomo, co było tego powodem: złe znieczulenie? ból? strach?

Mama z tatą przez trzy doby na zmianę nosili Ja­kuba w objęciach. Był agresywny: zwalił wielki wazon, ugryzł ojca w ucho. Dopiero wtedy zasnął.

Obudził się szybko: z zaciśniętymi ustami. I tak już zostało: bez uśmiechu, spokoju, ciszy. Zawsze w ruchu, szybko, głośno.

Miał pięć lat, kiedy z dziadkiem pojechał do Zako­panego. Może te wakacje miały jakieś znaczenie dla te­go, co z Jakubem działo się później, kto to wie? Tam zachorował na zapalenie oskrzeli. Ale taka infekcja zdarza się wielu dzieciom. Dostał lekarstwo, gorącz­ka spadła. Niedługo potem rodzice zauważyli, że syn rusza głową inaczej, niż wszyscy ruszają: ciągle odrzu­cał włosy.

Poszli do fryzjera skrócić mu grzywkę. Fryzjer nie pomógł. Jakub ruszał głową tak, jakby

głowa mu przeszkadzała. Mijały miesiące: on mrugał oczami częściej, niż lu­

dzie normalnie mrugają. Jakby ktoś pod powieki nasy­pał mu piachu.

Matka i ojciec są w pracy. Tam mają więcej spoko­ju niż w domu.

Jakub (blady, drobny, ubrany w trykotową koszulkę i dresowe spodnie) podnosi się z łóżka. Krzyczy. Sta­je przed fotografią małego chłopca. Na stole ma włas­ny czajnik, metalowy kubek i herbatę. Nie korzysta

Page 50: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

z kuchni, żeby nie robić tam bałaganu. Czasem pój­dzie do lodówki po mleko, ale woli nie. Bo mlekiem zaleje wszystko, co jest w lodówce. Mama będzie mia­ła pretensje.

Robi sobie herbatę, rozlewa na ceratę, rozsypuje cukier.

Teraz idzie do łazienki. Tam zamiast deski klo­zetowej ma na muszli specjalną gumową poduszkę w kształcie podkowy. Bo nie potrafi usiąść normal­nie na sedesie. Musi na niego skoczyć. Niejedną deskę w życiu w ten sposób połamał, nieraz pokaleczył so­bie pośladki.

Teraz myje zęby. Chciałby zakręcić tubkę tak, jak lu­dzie zakręcają. Ogolić się nożykiem i nie pociąć twarzy. Pobiec po bułki na śniadanie i nie wysypać ich w dro­dze powrotnej. Kupić gazetę, zapłacić drobnymi, za­parzyć kawę, poczytać przy śniadaniu. Zjeść jajko na miękko i nie zrobić z niego kogla-mogla. Pójść na mia­sto, pojeździć miejskim autobusem, nie zwracać niczy­jej uwagi, nie przyciągać spojrzeń. Na poczcie postać w kolejce, zapłacić rachunki. Pójść do urzędu pozała­twiać sprawy. Pójść do kina, do teatru. Wypić coca-colę w wysokiej szklance i nie wylać jej. Zaprosić kobietę do restauracji. Zjeść z nią kolację na delikatnej porcelanie. Wypić wino z najcieńszego szkła. Być z nią.

Skończył siedem lat. Poszedł do szkoły: rano chodził do zwykłej, po południu do muzycznej. Uczył się gry na skrzypcach. Miał iść w ślady dziadka - skrzypka w wiel­kiej orkiestrze. Tylko, że to coś, co w Jakubie mieszka­ło, nie pozwoliło mu grać. Nie mógł utrzymać smyczka. O te skrzypce Jakub do rodziców ma teraz pretensję.

Page 51: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Może ja miałem przerost ambicji - mówi dzisiaj ojciec. - Może za wiele chciałem.

Może popołudniowe lekcje były zbyt wielkim ob­ciążeniem dla małego chłopca?

Bo to coś powoli, ale nieubłaganie schodziło z gło­wy coraz niżej: dziwne ruchy ramion, niekontrolowa­ne machanie rękami. Chłopiec nie mógł tego zatrzy­mać, a bardzo chciał.

Pani profesor neurolog - pojechali do niej całą ro­dziną aż do Krakowa - obejrzała Jakuba i nazwała cho­robę: zespół Tourette'a. Mruganie, wzruszanie ramio­nami, grymasy twarzy - to klasyczne objawy. Powie­działa, że z tym można żyć, że nigdy wszystkie objawy nie występują razem, że mimowolne ruchy (tiki) po okresie dojrzewania powinny przejść.

Ale tourette, który mieszkał w Jakubie, wciąż scho­dził niżej: chłopiec zaczął podskakiwać, kopać.

Patrzył na rodziców, którzy nie potrafili mu pomóc. Profesorowie medycyny (w Katowicach, w Warsza­

wie) uspokajali, że tak w tej chorobie bywa: podskaki­wanie, kucanie, oblizywanie lub wąchanie to klasyczne objawy, choć nie wszystkie występują u każdego ture-tyka. Bywają chorzy, którzy mają jeden mały tik (mru­ganie albo „poprawianie" ramion) i nigdy nie przycho­dzą z nim do lekarza.

Jakub musiał przychodzić. Lekarze wciąż kazali m u czekać na dojrzewanie. Bo u większości znanych me­dycynie turetyków tiki uspokoiły się lub nawet zupeł­nie zniknęły, kiedy weszli w biologiczną dorosłość. Ci, u których tiki nie zniknęły zupełnie, i tak żyją normal­nie. Zakładają rodziny, pracują: są urzędnikami, na­uczycielami, lekarzami.

Page 52: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Jakub, kiedy był chłopcem, mówił, że będzie leka­rzem jak mama. Docentem najlepiej, bo często z do­centami przebywał. Lubił ich, choć nie potrafili mu pomóc. Potrafili jedynie wyjaśnić, że tourette to szereg zaburzeń procesów biochemicznych w mózgu spowo­dowanych prawdopodobnie nadmiarem przekaźników: neurotransmiterów pobudzających, przede wszystkim dopaminy. Przepisywali więc lek o nazwie haloperidol, który wprawdzie nie leczył, ale miał obniżać poziom dopaminy i w ten sposób ograniczać tiki. Dla Jaku­ba (i dla wielu innych turetyków) nie był to żaden ra­tunek: powodował sztywnienie mięśni, jeszcze większe zaburzenia koncentracji i depresję, bo przy okazji ob­niżał poziom innego neuroprzekaźnika - serotoniny odpowiedzialnej za nastrój.

Matka jeździła po klasztorach i od braci kupowała Jakubowi zioła. Nie pomagały.

Profesorowie i doktorzy czytali książki, wiedzieli co­raz więcej: na każde dziesięć tysięcy ludzi na tourette Ja choruje pięć osób. Mężczyźni prawdopodobnie cztery razy częściej niż kobiety. Ale przyczyna choroby wciąż nie jest znana.

Nauczyciele Jakuba niczego nie rozumieli. Byli bez­litośni: - Opanuj się! - krzyczeli.

Rówieśnicy (ośmio-, dziewięciolatkowie) mieli wię­cej zrozumienia, rozmawiali z Jakubem, jakby jego ti­ków nie widzieli.

Nauczyciele zażądali, by rodzice zabrali Jakuba do szkoły specjalnej: - On dekoncentruje klasę - mówili. Rodzice nie spełnili prośby: syn rozwijał się, uczył, był inteligentny, czytał.

Miał czternaście lat, gdy przestał panować nad okrzykami. Neurologia nazywa je tikami wokalnymi

Page 53: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

albo wokalizacjami: chrząkanie albo szczekanie, mru­czenie albo prychanie, huczenie, stękanie, krzyk. Nie było wyjścia: przestał chodzić do liceum, nauczyciele uczyli go w domu. Ale jeszcze potrafił zjeść normalnie. To znaczy: w restauracji nie roztrzaskać talerza.

Nauczyciele nie mieli racji. Jakub dojrzał, zdał ma­turę, ma dzisiaj dwadzieścia osiem lat i musi jeść z me­talowej miski. Prawdopodobnie niewielu turetyków na świecie ma tak silne tiki i natręctwa: nie kontrolu­je odruchów, kaleczy się, nie potrafi się skoncentrować, jest impulsywny, głośny, wulgarny. Przymus wykrzyki­wania wulgarnych słów medycyna nazywa koprolalią. Przymus powtarzania własnych słów lub całych zdań -bo i to Jakub ma - nazywa się palilalią.

- Myślę czasem - mówi, podrzucając do góry butel­kę z wodą - że opętał mnie szatan.

Próbował lekarstw, ziół, próbował i egzorcyzmów. Egzorcysta kazał mu uklęknąć i nałożyć różaniec na szyję. Kropił go wodą święconą, wygłaszał stosowne for­muły. Pobożna ciotka, która Jakubowi towarzyszyła, by­ła podobno przerażona. On krzyczał jak zwykle. Potem poczuł senność. Zawsze, kiedy śpi - tak jest w tej choro­bie - przestaje tikać. Śpi spokojnie, cicho. Tourette śpi razem z nim, daje mu odpocząć. Rano (zwykle przed świtem) budzą się razem, tak są do siebie przywiązani.

Leży. Jak wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu i pięć lat temu. Na materac matka nałożyła prześcieradło z gumką dookoła. Żeby tak łatwo nie skopał łóżka, nie zrobił zaraz barłogu, żeby leżał jak człowiek.

Jakub zasypia, choć słońce świeci wysoko. Znowu się budzi. Czeka na ojca, który przyjdzie z pracy po drugiej. Chciałby z nim porozmawiać, bo ile można milczeć.

Page 54: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Kurwa! Waaa! Uś! Uś! - Jakub nigdy nie milczy. Krzyczy nawet, kiedy jest sam. I leci pod sufit, spada.

- Spierdalaj stąd, chuju! - ryczy, gdy ojciec staje w drzwiach.

- Wypierdalaj, suko! - to do matki. Pytanie, które zadają sobie rodzice, jest takie: czy

agresja syna jest objawem choroby, czy raczej jej skut­kiem? Tourette Jakuba to tiki, natręctwa, przymus wy­krzykiwania wulgarnych słów. Ale słów pojedynczych, a nie całych zdań.

To gniew? Z uwiązania? Z klatki? Rodzice to wie­dzą. Nie może z niej wyjść, choć drzwi są otwarte. Boi się ludzi, woli leżeć. Nie jest upośledzony, nie jest na­wet głupi. Bóg nie odebrał mu rozumu. Jakub myśli, wszystko pojmuje, nazywa. Rozumie, że niszczy, i zwy­kle tego żałuje, przeprasza nawet. Ale co miał zrobić, skoro musiał? Bo jest genetycznym śmieciem. Tak sie­bie nazywa. Pyta, każdy by tak pytał, dlaczego ja? Za co tak jestem skrzywdzony? Tyle życia bez normalnej roz­mowy z innym obcym człowiekiem, bez uścisku dłoni, bez dzień dobry i bez do widzenia, bez życzliwej wy­miany zdań, chwilowego zainteresowania, krótkiego uśmiechu, jakiejś małej pochwały. Bez żadnego osiąg­nięcia, drobnego sukcesu, nagrody. Bez celu.

Człowiek skrzywdzony wyrównuje ze światem ra­chunki. Wyjaśniłby to Jakubowi każdy psycholog. Ale Jakub nie chce psychoterapii, która może przyniosłaby mu jakieś uwolnienie. Terapia oznacza wysiłek, pracę, próbę odpowiedzi na pytania: kim jestem? jaki mam obraz samego siebie? kim chciałbym być? do czego dą­żę? czy chcę i potrafię być z kimś?

Świat Jakuba to ojciec i matka: milczący, niewyspa­ni, źli. Nie śpią od lat. Jakub budzi się o trzeciej w nocy,

Page 55: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

bo wysypia się w dzień. Razem z nim budzi się i jego tourette. Rodzice wstają, ścierają lepką podłogę, choć Jakub pewnie mógłby to zrobić sam.

Gdyby bardzo chciał. Bo kiedy czegoś chce - potrafi na kilka chwil opa­

nować tiki. Tę umiejętność lekarze zaobserwowali także u innych turetyków - niektórzy w kinie umie­ją powstrzymać chrząkanie. Bywają i tacy, którzy na kilka chwil potrafią zupełnie ukryć chorobę. Na przy­kład w czasie rozmowy kwalifikacyjnej, gdy starają się o pracę.

Kiedy Jakub nocą szuka telefonu komórkowego (zwykłego telefonu w domu nie ma), robi to bezszelest­nie. Potrafi wejść do pokoju rodziców i tam w ciem­ności rozglądać się bez najmniejszego krzyku, bez podskoku. Bo chce zadzwonić na sekslinię. Kiedy chce napić się wódki, przegląda szafki bez szmeru. Ma mo­tywację, która zwycięża tourette'a.

Do wymycia podłogi motywacji brakuje. Nim Jakub zacznie, wyleje wiadro z wodą i narobi większego ba­łaganu. Rodzice sami wolą posprzątać. Wolą go ubrać, żeby nie podarł suwaka w spodniach. Zrobić mu kawę, choć nie powinni, bo kawa go pobudza. Ale kiedy jej nie zrobią, znowu usłyszą, co o nich myśli.

Wolno mu wylać wodę - wytrą, połamać krzesło -kupią nowe, obrazić - za to nie ma żadnej kary, bo ja­ka ma być?

Wracają z pracy, dają mu jeść, znowu sprzątają, re­perują. Czasem ponarzekają. Nie pójdą do kina, jak kiedyś chodzili. Jakub boi się o nich, chce ich mieć cały czas przy sobie. Toleruje jedynie ich nieobecność spo­wodowaną pracą. Histeryzuje, gdy spóźniają się kilka minut. Wyzywa, gdy wchodzą.

Page 56: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Nienawidzę go i kocham w tej samej chwili - mó­wi matka.

- Nie mogę mu wybaczyć, że obraża matkę - mó­wi ojciec.

- Ja go takiego urodziłam - płacze matka. - Żeby on nie miał nóg - płacze ojciec. - Żeby nie wi­

dział, nie słyszał. Wszystko byłoby lepsze od tego. Lu­dzie by mu chociaż współczuli.

- Mąż jest coraz słabszy - mówi ona. - Ja nie mogę zostać sama z Jakubem. Ja nie dam rady.

Tego przy Jakubie mówić nie wolno. Tego boi się najbardziej. Obraz, który wraca do niego natrętnie, to cmentarz: widzi siebie nad ich grobem. Skąd tutaj przyszedł? Kto go tu przyprowadził? Kto nim się opie­kuje? Kto go znosi? Kto myje podłogę?

- Nie! Kurwa! Nie chcę! Nie! Nie! Mamo! Wie, że rodzicom jest ciężko. Chciałby to zmienić,

zobaczyć, jak się śmieją. Ma i takie pragnienie.

Jakub czasem wychodzi z domu. Do niedawna, kie­dy mieszkali w wieżowcu, wychodził częściej. Ukrad­kiem brał matce pieniądze i przed południem szedł do baru. Tam stawiał piwo osiedlowym pijakom. Lubili go za to. I Jakub się cieszył, że ktoś go lubi.

Skończyło się: od roku mieszkają w odziedziczo­nym domu. Nikt już nie wali im w rury, nie przedrzeź­nia, nie obraża. A robił tak pewien profesor uniwersy­tetu, sąsiad z wieżowca, bo nie mógł znieść wiecznych krzyków za ścianą.

- Skurwysyn - Jakub uśmiecha się krótko. - Nie miał ze mną łatwego życia, to fakt.

Teraz wychodzi tylko z ojcem albo z matką. Rzad­ko: cztery, może siedem razy w roku. Każde wyjście za

Page 57: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

płot to strach: podskakuje, krzyczy, przeklina. Ludzie patrzą, dziwią się, wytykają palcami. Ale Jakub nie wy­gląda na wariata, wariat zresztą już nikogo nie dziwi. Jakub wygląda tylko na takiego, który za nic ma nor­my ustalone przez ludzi. Więc ludzie go upominają al­bo proszą, by się uspokoił. Albo obrażają: cham, pro­stak, prymityw.

- Mamo! Mamo! - tak informuje ulicę, że nie idzie sam. Mama jest koło niego, mama go obroni, tylko mama daje mu bezpieczeństwo. Ludzie patrzą na mat­kę ze współczuciem albo z pogardą. Dziwią się, szep­czą: kulturalna, porządnie ubrana, z zadbaną fryzurą, a syna nie potrafiła wychować.

Czasem (dwa razy w roku, trzy?) jadą razem za mia­sto: do lasu, nad rzekę. Kiedy Jakub wsiada do samo­chodu, musi z całej siły walnąć pięścią w przednią szy­bę. Wszystko, co w samochodzie było do urwania, chy­ba już urwał. A ojciec naprawił.

Matka i ojciec nigdy nie zaakceptowali choroby sy­na. Ciągle szukają dla niego ratunku. Nie raz, nie dwa leżał na psychiatrii albo na neurologii. Niejedną deskę klozetową tam połamał. Lekarze dawali mu lekarstwa, zmniejszali albo zwiększali dawki. Zestawiali jedne le­ki z innymi. Czasem były efekty: tiki Jakuba malały. Na pół roku, na rok. Bo tourette jest sprytny: do leków szybko się przyzwyczaja. Tiki wracają z podwójną siłą.

Na tourette'a lekarstwa nie ma. Rodzice usłyszeli kiedyś, że pewien profesor neuro­

chirurgii operuje chorych na parkinsona. W ich móz­gach - w przeciwieństwie do tourette'a - brakuje neu-roprzekaźnika zwanego dopaminą. Skoro tamte ope­racje się udają, być może udałaby się i operacja Jakuba.

Page 58: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Matka pojechała do wybitnego neurochirurga. Spyta­ła, czy nie mógłby uratować jej syna. Profesor odmówił: to byłaby ryzykowna operacja, bo polegałaby na prze­cięciu dróg, którymi w mózgu biegną impulsy. Byłoby to kaleczenie mózgu bez gwarancji, że kaleczy się we właściwym miejscu. Bo nie do końca wiadomo, gdzie tourette w mózgu mieszka.

Ale rodzice wciąż próbują ratować syna. I teraz Ja­kub jedzie do szpitala.

W samochodzie - to mu się zdarza coraz częściej -wali ojca albo matkę po głowie. Bije. Potem tego żałuje, myśli o sobie coraz gorzej, znowu przesadził.

W szpitalu od wejścia uprzedza wszystkich, że jest chory, i prosi, by się go nie bali. Jest uprzejmy i grzecz­ny, stara się. Ale nic z tego - stres potęguje tiki. Pielęg­niarki, które sporo widziały, nie potrafią ukryć obu­rzenia: - Co pan wyprawia? Kto to widział! Proszę się opanować!

- Tylko proszę mnie nie wiązać pasami - mówi Ja­kub do lekarzy na pierwszym obchodzie.

Lekarze patrzą, są mili, obiecują, że nigdy tego nie zrobią. Wiąże się ludzi, którzy chcą sobie lub innym zrobić krzywdę. A Jakub krzywdzić nikogo nie chce.

Rodzice są teraz w domu - męczy ich cisza, brakuje im krzyku. Dzwonią do syna codziennie. On się cieszy.

Lekarze w szpitalu debatują nad tourette'em. Czy­tają literaturę, doniesienia w internecie. Zmieniają Ja­kubowi lekarstwa, zmniejszają albo zwiększają dawki. Czekają na efekty tydzień, dwa, trzy.

Jakub wciąż wierzy, że może tym razem ktoś go od tourette'a uwolni. Kiedy o tym myśli, oczy mu się we­selą. Uśmiechnięty wyjdzie wtedy ze szpitala. Pójdzie

Page 59: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

w miasto, pojeździ miejskim autobusem, nikt nie bę­dzie mu się przyglądał. Na poczcie postoi w kolejce, pierwszy raz w życiu zapłaci rachunki. Pójdzie do kina albo do teatru. Zaprosi kobietę do restauracji. Zje z nią kolację na delikatnej porcelanie, wypije wino z najcień­szego szkła.

A potem? Co miałby zrobić potem zdrowy mały chłopiec, który ma prawie trzydzieści lat? Wrócić do swojego pokoju, do lepkiej ceraty? Do matki, która w milczeniu zmywa podłogę? Do ojca, który jest coraz słabszy? - Spierdalaj stąd - zawsze może mu tak po­wiedzieć. Ojciec go nie ukarze, bo jak?

Tak, wrócić tam, gdzie wszystko mu wolno i gdzie nic nie musi. Wyspać się. Żyć, póki oni żyją. Umrzeć, nim oni umrą. Niczego więcej nie chce.

Page 60: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Zażalenie

To, co przezywa Krystyna Jałowiczor, nie budzi dziś w nikim emocji. Mało kto już w Simoradzu pamięta, jak to się stało. Osiem lat, sporo czasu: starzy sąsiedzi ode­szli na cmentarz, na świat przyszli nowi, a ci w średnim wieku potracili pracę i siedzą teraz po domach (kobiety) albo w barze nieopodal kościoła (ich mężowie). Ci, któ­rzy jeszcze pracę gdzieś mają, narzekają na kapitalizm, wracają do domów na wieczór, są zmęczeni, nie mają si­ły pamiętać o przykrych rzeczach.

Styczeń był wtedy ciepły, nie padało, to wiemy z akt, ale na stawach lód wciąż trzymał się mocno. Widać gru­dzień tamtej zimy musiał być mroźny. Albo nawet i li­stopad, choć raczej nie. Bogusia, dziś już dorosła, do­brze pamięta koniec tamtego listopada: wracały z Anią ze szkoły z zabawy andrzejkowej. Razem szły, bo obok siebie mieszkały. Nie było zimno. Było ciemno. Bogu­sia pamięta, jak Ania, dziecko z miasta, bała się ciem­ności nad stawami: - Tuliła się do mnie tak mocno, tak na mnie wisiała, że aż t rudno nam się szło.

Trzy miesiące wcześniej, we wrześniu, w tutejszej podstawówce Ania zaczęła czwartą klasę. Jej młodszy

Page 61: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

brat Dominik - trzecią. To była ich nowa szkoła. Mie­li dziesięć minut drogi, jeśli przez stawy, a piętnaście, jeśli szosą. Zamieszkali u dziadków, bo ich mama mu­siała wyjechać do Francji. Tam tata od pięciu lat zara­biał na mieszkanie, ale to, co zarobił, szło na wynajmo­wanie dwóch pokoi tutaj w mieście, w Andrychowie. Więc mama pojechała mu pomóc, by wreszcie mieć na własne. Miała tam pracować pół roku. Wróciła nagle, po pięciu miesiącach. I tata z nią wtedy wrócił, jak za­dzwonili z Polski i powiedzieli, co się stało. Powiedzie­li właściwie, że nie wiadomo, co się stało.

Było tak: w poniedziałek dzieci dowiedziały się, że następnego dnia w szkole będzie dyskoteka. Ania chcia­ła iść potańczyć, babcia była przeciw: to zabawa dla starszych uczniów, a nie dla dziesięciolatków. Wnucz­ka ją w końcu przekonała i wyszła z domu przed pią­tą. Nie wiadomo, jak się bawiła w szkole, bo relacje są sprzeczne.

Stała przy oknie, chodziła w kółko po korytarzu, jakby czymś zdenerwowana. Często zaglądała do po­koju nauczycielskiego i pytała opiekuna, która godzi­na. To jedna wersja. Druga jest inna: Ania tańczyła z kolegą z klasy, uśmiechała się, potem razem z inny­mi młodszymi dziećmi w jednej z sal oglądała telewi­zję. Żadnego niepokoju u Ani nie zauważono.

Nauczyciel zakończył dyskotekę punktualnie, jak było zapowiedziane: o ósmej wieczorem. Dzieci wło­żyły kurtki i wyszły przed szkołę. Tu czekali rodzice, dzieci wsiadły do samochodów. Te, po które nikt nie przyszedł, rozeszły się w różne strony. Grupami albo w pojedynkę. Dotarły do domów, tylko Ania nie.

Page 62: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

To, co dziś mówi Krystyna Jałowiczor (drobna, koło czterdziestki), wzrusza już mało kogo. Wiele widzieli­śmy takich matek w telewizji, o wielu czytaliśmy w ga­zetach. Ocierają oczy, ciągną nosem, przeglądają albu­my z fotografiami, patrzą w okno. Ich cierpienie spro­wadza się zawsze do tego samego: chciałabym, mówi każda taka matka, już tylko dowiedzieć się, że moje dziecko nie żyje. Mieć grób, świeczkę zapalić, uklęk­nąć. Grób jest konkretny, grobu można dotknąć, mat­ka potrzebuje dotknąć swoje dziecko, grób jest lepszy niż nic.

I Krystyna Jałowiczor tak mówi, kiedy kończy swo­ją opowieść. Wcześniej opowiada o utraconej córce: że była ładna, mądra, grzeczna, ufna. Porządnie pro­wadziła zeszyty i szła przygotowana na lekcje. Każda matka tak mówi o zaginionym dziecku. Każda mó­wi i o swojej winie, chce się usprawiedliwiać. - Czu­ję się winna - powtarza po nich Krystyna Jałowiczor. - Chciałam stworzyć lepszy dom moim dzieciom. By­ło nam ciężko, znikąd nie mieliśmy pomocy. Tutaj na mieszkanie nie dalibyśmy rady zarobić. Pojechałam za mężem do Francji. Czułam spokój, kiedy wyjeżdżałam. Byłam pewna, że dzieci mają najlepszą opiekę. Szkoła blisko, babcia pracowała w szkole, ciocia też. Pół roku, myślałam, szybko przeleci. Córka mówiła do mnie: da­my radę, mamusiu, jedź. Na Boże Narodzenie nie przy­jechałam do dzieci, bo bałam się, że już drugi raz roz­stania z nimi nie zniosę. Wytrzymam jeszcze te dwa miesiące, tak siebie przekonywałam. Wróciłam mie­siąc później. Płakałam, lamentowałam, wyłam. Myślę, że jak ktoś porywa dziecko, to dla siebie, bo mu się po­doba. Nie po to, by mu zrobić krzywdę. Dziesięciolet-

Page 63: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nia dziewczynka jest zbyt duża, by tak sobie ją adop­tować. Po co komuś dziesięcioletnia dziewczynka? Do czego potrzebna?

Tamtego popołudnia babcia Ani skończyła pracę w szkole (była woźną). Poszła w odwiedziny do teściów swojego drugiego syna. Wracała do domu przed siód­mą, odwoził ją syn. Przejeżdżali koło szkoły. Przysta­nęli. Babcia nie weszła do środka. Stwierdziła, że dy­skoteka jeszcze trwa, kazała się wieźć dalej.

Około dziesiątej zapukała do sąsiadów (do domu Bogusi, do której dwa miesiące wcześniej Ania tuliła się ze strachu, kiedy przez stawy wracały z andrzejko­wej zabawy). Tym razem Bogusia wracała ze starszym bratem. Ania nie chciała iść z nimi. Mówiła, że czeka na babcię. Została przed szkołą.

Babcia powiedziana sąsiadom, że wnuczka miała wrócić z koleżankami.

Wezwano policję. Policjanci, babcia, dziadek i są­siedzi zgromadzili się nad stawem - tym najbliż­szym od szkoły. Tuż obok mieszka pani sołtys. Właś­nie skończyła oglądać film po dzienniku, wyjrza­ła przez okno, zobaczyła ludzi i światła. Zaciekawio­na wyszła przed dom. Powiedziano jej o zaginięciu dziewczynki. Wtedy przypomniała sobie, że kiedy dwie godziny temu, około ósmej, wracała do domu nad stawem - tu, gdzie do asfaltu dochodzi żwirów-ka (która prowadzi nad następne stawy), pod ostat­nią we wsi latarnią stał samochód. Był jasny, beżo­wy chyba, duży fiat, może łada. Tylne drzwi miał ot­warte. Pani sołtys usłyszała krzyk dziecka, ale dziecka nie widziała. Gdy była już blisko samochodu, drzwi

Page 64: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nagle się zamknęły. Samochód ruszył gwałtownie, aż za­piszczały opony. Pani sołtys poszła oglądać telewizję.

Wcześniej, kilka minut po ósmej, przed szkołą -wiemy to z akt - koleżanka zaproponowała Ani, że jej rodzice mogą ją podwieźć do domu, mają po drodze. Ania podziękowała: - Czekam na babcię.

Kolega Ani (ten, z którym wcześniej tańczyła) zapro­ponował, że ją odprowadzi, choć jego dom stoi na prze­ciwległym końcu wsi, w zupełnie innym kierunku. Ania zgodziła się, ale szli razem najwyżej minutę. - Już wracaj

- powiedziała. Być może była zawstydzona, że odprowa­dza ją chłopak, dziesięcioletnią dziewczynkę taka sytua­cja mogła zawstydzić. - Nie boisz się iść sama przez sta­wy? - zapytał. - Boję się, ale pójdę. Wracaj.

Wrócił przed szkołę, dogonił dzieci, które szły w stro­nę jego domu. Tyle jego relacja.

- Ania - tak po latach mówi jej sąsiadka Bogusia -sama nigdy nie odważyłaby się iść przez ciemne stawy. Nie uwierzę.

W ciągu kilku dni policjanci przeszukali łąki, po­la, lasy, opuszczone gospodarstwa i stawy. W wodzie odnaleziono zwłoki kobiety. Z łatwością ustalono jej imię i nazwisko. Pochodziła stąd, ale mieszkała pięć­dziesiąt kilometrów dalej. Ze swojego domu wyszła dzień przed zaginięciem Ani. Z pewnością chciała od­wiedzić starą matkę i brata - nauczyciela rysunków w tutejszej szkole. Nie dotarła. W jej krwi było wy­sokie stężenie alkoholu. Musiała się napić gdzieś po drodze. Nie stwierdzono cech przestępstwa, lecz jedy­nie utonięcie. Bez związku z zaginięciem dziesięcio­letniej dziewczynki.

Page 65: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Jedni policjanci penetrowali okolicę, inni przesłu­chiwali świadków, choć tak naprawdę mało kto był tu świadkiem czegokolwiek, co mogło mieć znaczenie dla sprawy. Być może z wyjątkiem jednej informacji. Dwie uczennice powiedziały policjantom: tydzień i dwa ty­godnie wcześniej zaczepili je dwaj nieznajomi mężczyź­ni. Podjechali beżowym fiatem i zaproponowali dziew­czynkom podwiezienie do domu. Fiat był charaktery­styczny: na przednim lusterku wisiała maskotka, a na tylnej szybie - dwie przeciwsłoneczne pionowe czarne rolety. Na podstawie zeznań nastolatek policja przygo­towała portrety pamięciowe mężczyzn.

Beżowego fiata (z maskotką i czarnymi roletami) zauważono w najbliższym miasteczku nazajutrz po zaginięciu Ani.

Trzy miesiące później dochodzenie w sprawie upro­wadzenia małoletniej Anny Jałowiczor zostało umo­rzone. Powód: niewykrycie sprawcy. Wniosek aspiranta Bogusława Dziedzica z Komendy Rejonowej w Cieszy­nie poparł nadzorujący sprawę prokurator Mirosław Wojciech Baron. W ciągu siedmiu dni rodzice mogli wnieść zażalenie, ale tego nie zrobili. - Nie mieliśmy głowy - mówi dzisiaj matka. - Jeździliśmy po całej Pol­sce. Po jasnowidzach, bioterapeutach, wróżkach. Róż­ne rzeczy nam opowiadali, ale nic się nie sprawdziło.

Dwie teczki akt wrzucono do archiwum. - Trzeba było wnieść to zażalenie? - pyta dzisiaj

Krystyna Jałowiczor. Trzeba było. Policjanci przesłuchali pół setki świad­

ków: babcię i dziadka Ani, jej koleżanki i kolegów, ich rodziców, panią sołtys, niektórych sąsiadów, nauczy­ciela, który opiekował się dziećmi w czasie dyskoteki.

Page 66: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nie przesłuchali wszystkich, którzy o dyskotece wie­dzieli. A wiedziało niewielu. Nie wywieszono we wsi plakatów, nie mówiono o tym z ambony, wstęp na za­bawę mieli tylko uczniowie. Oprócz uczniów i ich ro­dziców o imprezie wiedział jedynie dyrektor szkoły i nauczyciele. Ich nie spytano, gdzie wtedy byli i co ro­bili. Nie żeby od razu kogoś podejrzewać, ale żeby po latach nie narazić się na zarzut zaniechania.

Szkoła stoi wprawdzie przy drodze asfaltowej, ale jest to droga boczna. Daleko od głównej szosy przelo­towej. Ktoś, kto podjechał tu beżowym fiatem, podje­chał specjalnie. Musiał wiedzieć, że dzieci będą wracały do domu nocą i to właśnie o tej godzinie. Musiał wie­dzieć, które dzieci którędy będą szły: które w grupie, szosą, a które pojedynczo, w stronę stawów.

Jeśli na Anię czekał beżowy fíat i był to ten fíat z czar­nymi roletami, należało zapytać prokuratora, co sądzi o przesłuchaniu jego kierowcy, którego zatrzymano na­zajutrz w miasteczku obok. Kierowca powiedział, że nie porwał dziewczynki. Mamy to w aktach. Policjanci nie dokonali jednak „okazania": nie pokazali twarzy kie­rowcy fiata z roletami tym nastolatkom, które tydzień wcześniej były zaczepiane przez nieznajomych męż­czyzn. Nie dokonali też oględzin samochodu. Zapo­mnieli o tym, co jest policyjnym abecadłem: nie spraw­dzili, czy w samochodzie jest krew, włosy albo inne śla­dy zaginionej Ani. Stwierdzili, że beżowy fiat z czarnymi roletami nie ma nic wspólnego ze sprawą. Tak przynaj­mniej wynika z akt. Czy mogło być inaczej? Czy były ja­kieś działania operacyjne, o których w aktach nie ma mowy? Nie wiadomo. W cieszyńskiej policji już mało co pamiętają, a sprawdzać tego w archiwum nikomu się

Page 67: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nie chce. Prokurator, który nadzorował dochodzenie, jest dziś na wielomiesięcznym zwolnieniu.

Wiadomo z akt, że policjanci sprawdzali inne beżo­we fiaty, zarejestrowane w dawnym województwie biel­skim. Dotarli chyba do wszystkich właścicieli takich samochodów. Wszystkich zapytali, czy tamtego wie­czoru byli w Simoradzu i czy może porwali dziesięcio­letnią Anię.

Trzeba było zapytać prokuratora, co sądzi o takiej pracy policjantów.

Trzeba było zapytać, dlaczego nie sprawdzali beżo­wych ład. Pani sołtys nie była pewna, czy widziała fia­ta, czy ładę.

Trzeba było zapytać, dlaczego jedni widzieli beżo­wego fiata albo ładę, inni mówili o czerwonym malu­chu, jeszcze inni, że nie było żadnego samochodu, kie­dy szli tamtędy minutę przed Anią. Oględziny miejsca, skąd samochód miał ruszyć z piskiem opon, nie wy­kazały żadnych śladów ani na żwirowce, ani na asfal­cie. Oględzin dokonywano nazajutrz, w świetle dnia. Wyraźnie w aktach zapisano, że nie ma śniegu, nie pa­da i od wczoraj nie padało, wieje tylko lekki wiatr, jest plus trzy stopnie. Ślady takiego gwałtownego startu musiałyby zostać. A nie zostały.

Trzeba było zapytać, dlaczego uczennice tutejszej podstawówki nikomu nie wspomniały, że tydzień wcześniej zaczepiali je obcy mężczyźni. Powiedziały o tym dopiero wtedy, gdy przez wieś przeszła wiado­mość o beżowym fiacie widzianym przez panią sołtys. Trzeba było zapytać, dlaczego pani sołtys, kiedy usły­szała krzyk dziecka w samochodzie, który tak gwał­townie odjechał, doszła spokojnym krokiem do domu

Page 68: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

i przez dwie godziny spokojnie oglądała film w tele­wizji.

Trzeba było zapytać, czy beżowy samochód w ogó­le nad stawem był.

Takie pytanie stawia sobie Krystyna Jałowiczor. I odpowiada: jeśli tamtego wieczoru nie było tu żad­nego beżowego fiata, żadnego obcego samochodu, to oznacza, że Ani zrobił krzywdę ktoś stąd.

- Przestań - upomina ją teściowa. - Tutaj wszyscy są porządni, tutaj nie ma złych ludzi. Ty jesteś nie stąd, ty nie wiesz, że tu nigdy nic złego się nie stało. Czasem tylko Bóg ludzi doświadcza złym losem, karze za grze­chy. Trzeba się modlić, słabo się widać modlicie. Nie trzeba się buntować.

Krystyna Jałowiczor nie buntuje się. Nie jest stąd, mało kogo tu zna. Do Simoradza sprowadzili się do­piero po zaginięciu Ani. Tutaj matka postanowiła na córkę poczekać. Albo na tę najgorszą wiadomość, któ­ra jest lepsza od braku jakiejkolwiek wiadomości.

Zamieszkali u teściowej, dostali od niej kawałek ziemi, zbudowali nieduży dom. Patrzą sobie z teścio­wą w okna i obie nie lubią tego widoku.

Nie pyta teściowej, dlaczego wtedy nie poszła po Anię. Teściowa nigdy nie powiedziała synowej, że i ona cierpi, tęskni, wini się.

Nie pyta męża, dlaczego nigdy nie miał do swojej matki żadnych pretensji, cienia żalu, jednego złego słowa. W ogóle już mało z mężem rozmawia. I on się niewiele odzywa.

Nie pyta, dlaczego nikt ze szkoły nigdy po zaginię­ciu Ani do niej nie przyszedł, nie porozmawiał. Ani ów­czesny dyrektor (nazywa się Stanisław Trzciński), ani

Page 69: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

wychowawczyni córki (nazywa się Janina Kajzer), ani nauczyciel, który wtedy opiekował się dziećmi, a od ro­ku jest nowym dyrektorem szkoły (nazywa się Krzysz­tof Błaszczak).

- Nie przyszło mi to do głowy - mówi dzisiaj nowy dyrektor. - Nie czułem się wtedy na siłach.

Do dzisiaj nikt we wsi nie czuje się na siłach, by przyjść do matki dziewczynki zaginionej osiem lat te­mu i wypić z nią herbatę. Dać jej jakieś wsparcie, po­rozmawiać, choćby o chmurach na niebie. Albo tyl­ko być razem, pomilczeć przez godzinę, dopić herba­tę i wyjść. To jest ważne, człowiek w cierpieniu tego potrzebuje. Ale nie wiadomo, czy Krystyna Jałowiczor tego sobie życzy. Nie spaceruje dużo po wsi, nie daje wielu okazji, by ją zaczepić. Ludzie tu się znają z po­dwórek, ze szkoły, ona jest obca, nieznana. I nie daje się poznać. Nigdy nie była na wywiadówkach w spra­wie syna, nie chciała przekroczyć progu szkoły. Wysy­łała tam męża. Codziennie dojeżdża do pracy w Biel­sku, gdzie rysuje - klatka po klatce - filmy dla dzieci. Kiedy wraca autobusem do Simoradza, patrzy w szybę, jakby nie chciała, by ktokolwiek ją zaczepiał.

Nie chodzi do tutejszego kościoła. Boi się, że usią­dzie obok mordercy. Powie mu: dzień dobry, na znak pokoju uściśnie mu dłoń.

Page 70: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Człowiek, który powstał z torów

Jedziemy z Janem nad morze. Chcemy, by ucieszył się jego widokiem, stanął stopą na rozgrzanej plaży, posłuchał fal, posmakował wody. Morza nie sposób zapomnieć, na to po cichu liczymy, morze każdy pa­mięta. Mijamy przedmieścia Warszawy, potem Mławę, Olsztynek. Janek nie odrywa nosa od szyby, tak cieka­wią go mazurskie lasy, jeziora, inne domy, ludzie, kraj­obrazy. Mówimy mu trochę o historii: pierwsza woj­na, druga, Hitler, Stalin, komunizm, ale Janek słyszy te słowa po raz pierwszy. Rozmawiamy o samochodach. Janek sądzi, że jeżdżą po drogach od zawsze. I że drogi są od zawsze, mosty, słupy elektryczne, latarnie w mia­steczkach. W głowie mu się nie mieści, kiedy opowia­damy, że dawniej ludzie jeździli furmankami po błot­nistych gościńcach, a te furmanki miały drewniane ko­ła. A jeszcze dawniej - teraz Janek łapie się już za głowę

- ludzie wcale koła nie znali. Na stacji benzynowej bierzemy paliwo i pieniądze

z bankomatu. Janek myśli, że i bankomaty istnieją od początku ludzkości. I pieniądze. I samoobsługowy ekspres do kawy, który stoi w barze. Trzeba nacisnąć odpowiednie guziki, by dostać kawę, taką, jaką się lu-

Page 71: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

bi. Janek rwie się do kolorowej maszyny, nigdy czegoś takiego nie widział. Ostrożnie naciska espresso, po­tem rrlały cukier. Leci kawa. Uśmiech na twarzy Janka (a nieczęsto się uśmiecha) to dla nas wielka radość. Bo Janek jest naszym dzieckiem, choć to już nie maleń­stwo, blisko metr osiemdziesiąt wzrostu. Prawdę mó­wiąc: jest starszy od większości z nas.

Zadzwonił do nas, do Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych ITAKA, półtora roku temu, w marcu. Nu­mer dostał od szefa. Szef gdzieś przeczytał, że ITAKA poszukuje zaginionych i przywraca tożsamość tym, którzy nie pamiętają, kim są i skąd pochodzą. - Tam ci pomogą - powiedział do Janka.

Jan i z cyframi ma czasem kłopot, naciskał więc kla­wisze powoli: 022 654 70 70. Przy telefonie dyżurował Michał Czyżewski, wtedy jeszcze student psychologii, dziś już absolwent. Michał potrafi cierpliwie rozma­wiać z tymi, którzy ze strachu albo z innych powodów mają problem z ułożeniem całego zdania. Janek po­wiedział, że nie wie, kim jest, i poprosił Michała o po­moc. Umówili się przed Halą Banacha. To miejsce na warszawskiej Ochocie Janek zna dobrze, tu czuje się bezpiecznie.

Relacja Michała z pierwszego spotkania z Janem i z wielu późniejszych.

Pamięta, że ocknął się na żwirze, obok torów. - O Boże - powiedział do siebie. Wstał z trudem. Bola­ła go głowa, krwawiła z lewej strony (okolica skronio-wo-ciemieniowo-potyliczna). Do dzisiaj ma tam pio­nową bliznę, długą na dziesięć centymetrów. Bolało go również w piersiach, szczególnie kiedy oddychał, miał

Page 72: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

chyba połamane żebra. Ruszył jakoś z miejsca, szedł prosto przed siebie, nie pamięta jak długo. Doszedł na dworzec (wtedy jeszcze nie wiedział, że jest to Dworzec Centralny w Warszawie). Spostrzegł punkt medycz­ny, pomyślał, że tutaj ktoś mu pomoże, ale się pomy­lił. Przepędzono go. Chciał zmyć krew z twarzy, z rąk, z ubrania. Wszedł do łazienki, spojrzał w lustro, zdzi­wił się. Nie znał człowieka w lustrze.

Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić pieniędzmi, które ludzie wyjmują z toreb, tore­bek, aktówek albo z kieszeni. Miał kieszenie, więc sięg­nął do nich, ale pieniędzy tam nie znalazł. Tylko za­palniczka była i metalowy aniołek. Tyle zostało z jego poprzedniego życia, od którego w jakiś niezrozumia­ły sposób jakaś okrutna siła postanowiła go odgro­dzić, odizolować, odciąć. Nie miał dokumentów. Nie pamiętał niczego: ani swojej twarzy, koloru oczu, ani imienia, nazwiska, wieku, ani zawodu, adresu, wyglą­du domu, ani twarzy matki, ojca, żony, dzieci (jeśli żo­nę i dzieci miał). Żadnych faktów z przeszłości, cienia jednego wspomnienia. Nie wiedział, gdzie jest, po co jest i dokąd ma iść. Widelec, kubek, grzebień - musiał sobie przypomnieć, do czego to wszystko służy. Jadł to, co podróżni zostawiali w barze na talerzach. Spał w poczekalniach, jeśli dworcowi policjanci mieli dobry humor. Bo kiedy mieli zły - wylatywał na mróz.

Kiedy to było? Kiedy Janek wstał z torów? Sześć, mo­że osiem lat temu? Tego nie wiemy, bo z trudem pamię­ta i to, co działo się po przebudzeniu na żwirze.

Człowiek ma wiele rodzajów pamięci: jest pamięć świeża i pamięć dawna, długotrwała i krótkotrwała; de­klaratywna (autobiograficzna i semantyczna) i proce-

Page 73: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

duralna. Można mówić o pamięci operacyjnej, emocjo­nalnej. Jankowi wysiadły niemal wszystkie. Amputacja. Pamięta jedynie jakieś urywki, fragmenty, ścinki. Ale ma kłopoty z umiejscowieniem ich w czasie, przestrze­ni. Nie zawsze wie, co było przed, a co było po. Czy by­ło to blisko dworca, czy daleko. Bywają w pamięci Jan­ka fragmenty dłuższe, nasycone nawet barwami, sma­kami, zapachami, w których jest upał albo jest ostry mróz. I są emocje. Janek pamięta jedynie te kawałki ży­cia po przebudzeniu, które wiążą się z mocnymi uczu­ciami: strachem, niepokojem, lękiem, napięciem, upo­korzeniem, brakiem nadziei, brakiem drugiego czło­wieka. Nie z radością, w życiu Janka nie było radości.

Na Dworzec Centralny przyjechali jacyś górale w po­szukiwaniu pomocników na budowę. Spytali Janka, jak ma na imię, ale on wtedy jeszcze nie miał imienia: - Nie wiem - odpowiedział. - Nie wiesz? - zdziwił się któryś. - To niech ci będzie Jan.

Tamtą chwilę dobrze pamięta. Poczuł, że wreszcie coś ma: imię. Trzy litery, niby niewiele, a pozwalają człowiekowi poczuć się kimś. Za to Janek jest wdzięcz­ny nieznajomym góralom.

Górale wyjaśnili Jankowi (a może już dowiedział się o tym wcześniej), że za pracę człowiek dostaje pienią­dze. Chętnie się zgodził, kiedy mu ją zaproponowali. Wsiedli do samochodu, pojechali gdzieś pod Warsza­wę. Nosił tam cegły, siał piasek, mieszał cement, wię­cej nie potrafił. Po dwóch miesiącach (może po mie­siącu, może po pięciu - tego nie jest pewny) budowa się skończyła.

Wrócił na dworzec. Niewiele z tamtego czasu może sobie przypomnieć, znowu jakieś strzępy, fragmenty.

Page 74: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Na niedalekim placu (może dalekim - tego nie pamię­ta) właściciele sadów patrzyli na bezdomnych męż­czyzn, wskazywali palcem: ty, ty i ty. Nie sprawdzali dowodów osobistych, nie pytali o nazwiska. Ładowali ludzi na żuka i do roboty.

Zrywał jabłka, spał gdzieś pod drzewem. Ale miał co jeść. Pieniędzy nie dostawał, widać, pracodawca zo­rientował się, że z Jankiem jest coś nie tak: jąkał się, mówił cicho, nieskładnie, patrzył w ziemię. I nie pa­miętał, kim jest. A takiemu można nie płacić. Wiele ra­zy, kiedy prosił o zarobione pieniądze, szczuli go psa­mi, grozili policją (wiedział z dworca, że policja to nic dobrego), kopali w tyłek: - Wypierdalaj! Te urywki Ja­nek dobrze pamięta: narobił się w sadzie, na jednej bu­dowie, drugiej, czwartej. Czasem tydzień, czasem mie­siąc, półtora. Spał na podwórku bez dachu nad gło­wą albo na skrawku betonu w jakiejś ciemnej komórce. Albo na dykcie, styropianie - to już wielki luksus. Koca nikt mu nigdy nie dał - byłby to dowód wielkiej ludz­kiej dobroci, takie wzruszenie Janek by zapamiętał.

Pamięta co innego: - Weź wiadro i przynieś prądu -robotnicy na budowie wydawali mu takie polecenia. Ja­nek brał wiadro, wychodził za płot, pytał ludzi we wsi, gdzie może prąd znaleźć, bo kazali mu przynieść całe wiadro. Ludzie śmiali się, aż przewracali się z tego śmie­chu, nie wiedział dlaczego. Szedł dalej i dalej pytał. Czuł coraz większą rozpacz, tak to wspomina, coraz większe cierpienie duszy. Tak wielkie, jakiego dotąd nie znał: nie dało się go porównać z żadnym cierpieniem fizycznym. Według Janka był to dowód na to, że dusza istnieje.

Człowiek z amputowaną pamięcią nie należy do społeczeństwa, więc kiedy brakowało pracy i kiedy nie

Page 75: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

było mrozu, Janek mieszkał w lesie. Robił sobie lego­wisko z gałęzi, przykrywał ogrodniczą folią znalezio­ną gdzieś na śmietniku. Taka folia nie jest zła: dobrze chroni przed zimnym wiatrem i gęstym deszczem.

Wiedział, gdzie może spać, a skąd powinien szyb­ko odejść, bo Janek czuje miejsca. Nie wie, skąd ma tę umiejętność, ale jest przekonany, że są miejsca dobre i są miejsca złe: lasy, ale także mieszkania, domy. Miej­sca dobre nie różnią się niczym szczególnym od miejsc, które Jan odczuwa jako złe. W lesie dobrym i w lesie złym tak samo rosną drzewa, krzaki, trawa, nie widać żadnej różnicy. Tylko Janek ją czuje i nigdy nie wcho­dzi na negatywny teren. I nigdy o tym z ludźmi nie rozmawia - boi się, że uznają go za zupełnego wariata.

Jadł jagody, które rosły w dobrych miejscach, ma­liny, grzyby pieczone na ognisku. Wiedza, które są ja­dalne, a których jeść nie wolno, została mu z poprzed­niego życia. Tak jak znajomość kolorów i pewność, że Bóg istnieje. Ale do tego, które zioła są dobre na rany, które odstraszają komary, a które powodują, że czło­wiek mniej śmierdzi - doszedł już sam.

Chodził po wioskach i prosił o możliwość skorzy­stania z hydrantu: umyje się na podwórku, ogoli, nie będzie przeszkadzał, przepierze rzeczy, włoży mo­kre, poczuje się dobrze. Według Janka nic nie jest tak straszne, ani głód, ani zimno, jak własny zapach, któ­rego nie możesz znieść. Trzeba dbać o siebie, nawet gdy jest już z tobą całkiem źle. Im bardziej się zanie­dbujesz, tym bliżej ci do śmierci.

Pytał po wsiach, czy może porąbać drewno, sko­sić trawę, coś przynieść, zanieść. Nie chciał pieniędzy, chciał jedzenia. Zycie nauczyło go w tych sprawach

Page 76: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ograniczonego zaufania: lepiej zjeść od razu, niż cze­kać na wynagrodzenie. Radził sobie także wtedy, gdy nikt nie chciał dać talerza zupy. Przetrwanie dawał las, a kiedy przyszła zima - śmietniki. Nie raz, nie dwa Ja­nek wyciągał ze śmietnika suchy nadpleśniały chleb, maczał go w kałuży i jadł. Wolał tak, niż kraść.

Nie pamięta, kiedy znowu trafił na budowę. Znowu nosił cement, cegły, siał piasek. Przyglądał mu się właś­ciciel firmy budowlanej. Spostrzegł, że Janek jest punk­tualny, sumienny, solidny, pracowity i - w przeciwień­stwie do wielu innych robotników - nie pije. Ani łyka piwka, wódki, nic. Postanowił Janka przyuczyć do bar­dziej skomplikowanych prac. Postawił go przy mura­rzu i pod jego okiem kazał murować. Przy glazurniku

- kłaść glazurę. Ciężko szło. Wyszło źle, nierówno, mu­siał wszystko rozwalać i jeszcze raz stawiać. Dziś po­trafi murować jak mało kto. Bo u Jana, cokolwiek się stało z jego głową, zachowana została zdolność ucze­nia się. Dlatego dziś całkiem nieźle czyta (a miał z tym kłopoty), z pisaniem wciąż nie najlepiej, za to dobrze mu idzie z liczeniem.

Właściciel firmy załatwił Jankowi mieszkanie pod Warszawą - pokój u samotnej starszej pani. Dał stałą pracę. Na czarno, no bo jak zatrudnić kogoś, kto ma tylko imię (nadane przez jakichś nieznajomych górali), nie ma nazwiska, adresu, PESEL-u, NIP-u i wszystkich innych numerów, które czynią człowieka kimś.

Poza szefem, jego żoną i kilkoma pracownikami firmy budowlanej Janek nie miał żadnych znajomych.

Szef podał Jankowi numer telefonu do ITAKI. Mi­chał zrobił Jankowi zdjęcie. Sprawdziliśmy, czy nie jest jednym z tych, których poszukujemy. Nie był.

Page 77: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Sprawdziliśmy, czy poszukuje go policja jako zagi­nionego. Nie.

Jako przestępcę? Nie, w rejestrach linii papilarnych nie ma odcisków jego palców (ucieszył się, odetchnął).

Policjanci zarejestrowali Janka jako mężczyznę N.N. Włosy krótkie, proste; sylwetka szczupła, wysmukła; nos duży; uszy duże, przylegające itd. Obiecali wyjaś­nić, kim jest.

I my się staramy. Pokazaliśmy Janka w „Gazecie Wyborczej", w telewizji, na naszej stronie internetowej www.zaginieni.pl. Byliśmy przekonani, że szybko roz­wiążemy sprawę: zgłoszą się jacyś bliscy, dalsi krewni, sąsiedzi. Tak zwykle bywa z ludźmi o nieznanej tożsa­mości: ktoś ich szuka, ktoś się o nich martwi, ktoś na nich czeka.

Tymczasem Michał postanowił pomęczyć Jana kil­kugodzinnym badaniem neuropsychologicznym. Za­dawał mu wiele pytań, robił rozmaite testy, kazał ukła­dać klocki, powtarzać cyfry, porządkować obrazki. Li­czył Jankowi sekundy, poprawne odpowiedzi, błędy. Postawił wnioski, które w skrócie brzmiały tak: uraz głowy mógł doprowadzić do lewostronnego lub obu­stronnego uszkodzenia przyśrodkowych części płatów skroniowych i wzgórza. Prawdopodobne uszkodzenie struktur hipokampa. Prawdopodobne uszkodzenie bocznej kory skroniowej. Wszystko to, zdaniem Mi­chała, powinien zweryfikować neurolog po specjali­stycznych badaniach.

Chcieliśmy o tym wszystkim powiedzieć rodzinie Janka, ale nikt się po niego nie zgłosił.

Pojawiła się ważna informacja: Janek mógł być kie­rowcą Miejskich Zakładów Autobusowych w War­szawie. Tak się wydaje człowiekowi, który kiedyś był

Page 78: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

instruktorem jazdy w MZA. Instruktor - nazywa się Adam Piekarski - dostał od nas zdjęcie Janka, sam obiecał je zeskanować i przygotować plakaty. Powiesił je w zajezdniach, w dyspozytorniach, w biurach.

Poprosiliśmy o zgodę na przejrzenie archiwów MZA, do pomocy zgłosili się chętni wolontariusze. Ale szyb­ko musieliśmy zrezygnować z naszych zamiarów: ar­chiwum jest niekompletne, częściowo zalane, w aktach osobowych zwykle brakuje zdjęć.

Kierowcy autobusów pozwolili Jankowi usiąść za kierownicą ikarusa. Usiadł, odpalił, ruszył. I to jak! Prowadził przegubowego kolosa bez żadnego prob­lemu, zatrzymał go, zaparkował, zaciągnął hamu­lec. Wiedział, że w ikarusie dźwignia hamulca ręcz­nego jest za fotelem z lewej strony, a nie - jak zwy­kle - po stronie prawej. Zrobił to odruchowo, nikogo nie pytał.

Ważny ślad, który zaprowadził nas donikąd. Ślepa uliczka - nikt w MZA Janka nie poznaje.

Jan bardzo chce wiedzieć, kim jest, mieć na krzy­żu nazwisko, kiedy przyjdzie jego czas. Ale nie boi się śmierci. Sądzi, że śmierci nie ma. Ciało, które ginie, jest jedynie opakowaniem dla duszy. Jan stanie przed Bo­giem i będzie musiał świadomie odpowiedzieć za całe życie, cokolwiek w tym poprzednim się wydarzyło.

I na ziemi trzeba pozałatwiać wszystkie swoje spra­wy: z tego życia i z tamtego. Umierać, zdaniem Janka, należy bez żadnych zaległości.

Już raz chciał umierać, miał dość życia w lesie. Wszedł do letniego domku, gdzieś na działkach pra­cowniczych. Domek (altanka raczej) był otwarty, Janek

Page 79: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nigdy by się do zamkniętego nie włamał. Ludzie na zi­mę zostawiają otwarte domy, żeby złodzieje nie nisz­czyli drzwi, nie wybijali szyb. Wszedł poszukać jedze­nia.. Uznał, że jeśli ktoś zostawił coś, co się do jedzenia nadaje (makaron, ryż, kasza), to nic się nie stanie, kie­dy on się posili, a nie polne myszy.

Otworzył szufladę, zobaczył pistolet. Ten frag­ment życia Janek pamięta dokładnie: chwycił go w rę­kę, przyłożył do głowy, strzelił. Nic się nie stało. Wy­skoczył z domu na zewnątrz, biegł przed siebie pędem, czuł, że próbował zrobić coś, czego człowiekowi ro­bić nie wolno. To są podszepty diabła, który żywi się ludzkimi emocjami: strachem, złością, zawiścią, nie­nawiścią. Tak myśli Janek, ale diabeł tego nie wie, bo nie zna ludzkich myśli. Zdaniem Janka szatan tylko udaje, że wie o nas wszystko. Nie trzeba go słuchać. Nigdy, nawet gdy brakuje nadziei. Janek zatrzymał się gdzieś na skraju lasu. Pojął, że przed chwilą zdarzyło się coś ważnego. Michał mówi, że wtedy Janek zoba­czył życie.

Następnego dnia wyszedł z lasu, poszedł do wsi po­szukać pracy. Już się nie jąkał, gdy o nią prosił. Nie pa­trzył w ziemię, głos miał mocny i pewny. Dostał pra­cę i dostał za nią zapłatę. Chyba niedługo potem, tego dokładnie nie pamięta, spotkał swojego późniejszego szefa. Szef załatwił mu przyzwoity pokój, pracę i dał telefon do ITAKI.

Dzięki szefowi idziemy teraz sosnowym lasem i sły­szymy szum. Szefa nie możemy poznać. Szef widzi w nas nie organizację pozarządową, lecz instytucję, przed którą lepiej się nie ujawniać - zatrudnia człowieka

Page 80: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

na czarno, więc lepiej nie. Janek nie chce na szefa na­ciskać - i my nie naciskamy. Choć chcielibyśmy po­znać człowieka, który tak wiele dla Jana zrobił. Szum jest coraz bardziej wyraźny, głośny. Janek nasłuchuje, wchodzimy na ostatnią wydmę, zdejmujemy buty. Ja­nek już widzi fragment niebieskiej płaszczyzny, lekko spienionej. Stawia jeszcze kilka kroków. Teraz otwiera się przed nim wielka przestrzeń. Tego się nie spodzie­wał. Staje bez ruchu, patrzy, ociera oko: - Wiedziałem, że morze ma dużo wody, ale nie, że aż tak.

Idziemy brzegiem, woda obmywa nam stopy. Janek cieszy się, wysoka fala moczy mu nogawki. Idziemy co­raz dalej, coraz dłużej. Janek pochyla się nagle, pod­nosi pomarańczowe kamyki, trochę przezroczyste: je­den, drugi, dziesiąty. Tłumaczymy: bursztyny. Mówimy, skąd się wzięły. Mówimy, po co są kutry rybackie, któ­rym tak się przygląda. Do czego służą sieci. Latarnia morska. Pokazujemy statek, chyba pasażerski, na ho­ryzoncie. Horyzont. Co to jest? Tłumaczymy. Ziemia -okrągła. Bieguny, kontynenty, oceany. Siadamy na pniu, który wyrzuciła woda. Pijemy z Michałem piwo z pu­szek, Janek piwa nie chce. Patrzy przed siebie: - Morza nie da się zapomnieć, nigdy nad morzem nie byłem.

Wracamy do Warszawy, przy drodze stoją prostytut­ki. Janek wie, czym się zajmują, wytłumaczył mu szef, kiedy jechali do pracy, a one machały do kierowców, jak teraz do nas machają. I koledzy w pracy opowiada­li o nich różne historie. Janek sądzi, że dziewczyny przy jezdni są bardzo głupie albo bardzo biedne, ubogie.

Janek czasem, we śnie, jest z nieznaną mu kobietą. A może zapomnianą? Kobieta nie ma wyraźnej twarzy,

Page 81: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

takie sny pojawiają się rzadko, Janek nie przywiązuje do nich wagi. Raczej w ogóle nie myśli o seksie, a roz­mowa o tym wcale go nie zawstydza. Nie ucieka od od­powiedzi, które innym wydawałyby się krępujące. Ko­bieta, z którą mógłby być, nie musi być ładna. Musi być dobra i nie dwudziestolatka. - O czym ja bym z ta­kim dzieckiem rozmawiał? - pyta Janek. - Co z tego, że będzie młoda i ładna, jak mało będzie w głowie?

Janek lubi dzieci. Dorosły, cokolwiek mu się złego przydarzy, jakoś sobie poradzi. A dziecko nie. Dziecko trzeba chronić.

Jan chce zostać bratem zakonnym, ale nie w zamk­niętym zakonie. Chce służyć Bogu, służąc ludziom.

Michał martwi się, bo Janka ciągle boli głowa. Tak jakby mu ktoś na skroniach zaciskał stalową obręcz. Boli go wtedy, gdy się zdenerwuje albo wzruszy. Al­bo kiedy nam opowiada o tym, co działo się zaraz po przebudzeniu na torach. Woli, żeby z nim rozmawiać o tym, co się dzieje teraz.

Teraz idziemy do sądu. Janek nigdy nie był w sądzie, przynajmniej tego nie pamięta. Musimy tam iść, bo wszelkie próby ustalenia prawdziwego imienia i nazwi­ska nie przyniosły dotychczas rezultatu. A Janek chce mieć dowód osobisty, zarabiać legalnie, płacić podatki, mieć konto w banku. Musi mieć nazwisko. Nowe nada mu sąd. Janek musi tylko powiedzieć, jak chce się na­zywać, jak mieli na imię jego rodzice, kiedy i gdzie się urodził. Wszystko to może sobie wymyślić:

Jan, lubi to imię. Man, nazwisko proste, krótkie, wygodne do zapi­

sania i zapamiętania. I europejskie: bez żadnego ś, ć, ż.

Page 82: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Syn Jana i Marii, całkiem ładnie. Urodzony w Warszawie, kiedy? Dobrze byłoby mieć okrągły rok urodzenia, prosty,

żeby nie zapomnieć. 1950? Miałby dzisiaj pięćdziesiąt trzy lata, trochę dużo. Wolałby być młodszy, nie ma co się dziwić, każdy

by wolał. Skoro tak rzadko człowiek może decydować o ro­

ku swego urodzenia, więc dlaczego przy tej okazji nie odmłodzić Janka? Janek chce jak najdłużej pracować, a nie siedzieć na emeryturze.

Ma rację, prosimy sąd o datę urodzenia: 1 stycznia 1960.

I sąd się zgadza. Dostajemy postanowienie sądu, idziemy do urzędu

stanu cywilnego, gdzie w pokoju z tabliczką „Rejestra­cja narodzin" Janek otrzymuje akt urodzenia. Dziew­czyny w ITACE stawiają tort. Teraz urząd miasta, ewi­dencja ludności. Urzędnicy się dziwią, ale są mili, nie robią problemów.

Jan Man otrzyma dowód osobisty za miesiąc.

Opowiedziałem o Janku profesorowi Januszowi Ry-bakowskiemu, psychiatrze z Akademii Medycznej w Po­znaniu, z którym - kiedyś i na inny temat - robiłem wy­wiad dla „Gazety Wyborczej". Profesor powiedział, że może uda się Jankowi pomóc, chciał go zobaczyć. Najle­piej w klinice w Bydgoszczy, gdzie raz w tygodniu przyj­muje pacjentów. Tam pracuje także docent Alina Bor­kowska, neuropsycholog, która wie, jak działa pamięć, czym jest uwaga, odbiór i przetwarzanie informacji, i dlaczego to wszystko czasem przestaje działać.

Page 83: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Jedziemy więc z Jankiem do Bydgoszczy. Tym ra­zem pociągiem. Janek cieszy się: nie pamięta, by kie­dykolwiek jechał czymś takim. Zachwyt i dziwienie się światem, który szybko miga za szybą, zajmuje Janko­wi całą podróż.

Profesor Rybakowski zadaje szereg pytań: o bóle i zawroty głowy, o lęki, o poczucie braku sensu życia, 0 myśli samobójcze. Janek odpowiada, że odkąd ma nas, złych myśli jest coraz mniej. Zamiast tego jest ja­kaś pewność, oparcie, bezpieczeństwo.

Docent Borkowska razem ze swoją asystentką Mo­niką Wiłkość proszą Janka, by usiadł przy komputerze 1 wykonał kilka testów. Sprawdzają czas reakcji, różni­cowanie i ignorowanie bodźców, zdolność kojarzenia, zaburzenia uwagi. Komputer bezlitośnie zlicza błędy Janka - jest ich wiele.

Teraz jedziemy do szpitala wojskowego, gdzie - dzię­ki staraniom docent Borkowskiej i profesora Rybakow-skiego - Jankiem zaopiekuje się profesor Marek Harat, neurochirurg. Janek spędza tu kilka dni, cały czas jeste­śmy przy nim. Nikt nas nie wyrzuca, pielęgniarki, salo­we i lekarze są mili i ciepli - Janek czuje się bezpiecznie. Jest poruszony, gdy widzi cierpienie innych: opatrunki i siateczki na ogolonych głowach, wenflony w dłoniach, kroplówki. Chorzy siedzą na wózkach albo drepczą kro­czek po kroczku, uczą się chodzić prowadzeni przez re­habilitanta. Unoszą na siłę kolana. Inni leżą plackiem, żadnego ruchu. - Czy oni wstaną? - dopytuje się Janek.

Przechodzi podstawowe badania (morfologia krwi, rentgen płuc, EKG), ale także badania specjalistycz­ne: EEG, rezonans magnetyczny, PET. Nigdzie indziej w Polsce nie ma takiej maszyny jak PET. Tylko na byd-

Page 84: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

goskiej onkologii - to Pozytonowa Emisyjna Tomo­grafia, prawdziwe cudo, najbardziej zaawansowana technologicznie metoda medycyny nuklearnej, najno­wocześniejszy i najdokładniejszy sposób diagnozowa­nia wczesnych stanów nowotworowych. Perfekcyjnie lokalizuje ogniska patologiczne. Świetnie! Nasz kie­dyś bezdomny Janek leży w maszynie za pięć milionów dolarów. Trochę się denerwuje, jest już zmęczony, ale nie narzeka.

Rozpoznanie: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych. I uszkodzony układ hipokampa. Stąd u Janka całkowity deficyt pamięci autobiograficznej. Pamięć semantyczna działa częściowo: Janek mówi, zna słowa, choć niektórych mu czasem brakuje. Pojęcie Hit­ler jest mu obce, ale potrafi się uczyć. Kładzie wzoro­wo glazurę, bo się tego nauczył. Pamięć proceduralna odpowiedzialna za odruchy ma się całkiem nieźle, po­wraca: nie wiedział, do czego służy widelec, ale potrafił to sobie przypomnieć. Pamiętał doskonale, gdzie w au­tobusie jest hamulec ręczny. Gorzej z pamięcią opera­cyjną - to pamięć krótkotrwała, odpowiada za szybkie włączanie informacji, które pozwalają nam orientować się w sytuacji: kiedy prowadzimy samochód, potrafimy kontrolować wszystko, co się dzieje wewnątrz i na ze­wnątrz, a jednocześnie możemy uważnie słuchać audy­cji w radiu. Kiedy jednak na drodze dzieje się coś nie­spodziewanego, natychmiast na to reagujemy. Hamu­jemy albo przyspieszamy, kręcimy kierownicą, a radia wtedy nie słyszymy. Reagujemy adekwatnie do sytuacji, a Janek nie. Bo ma uszkodzone okolice czołowe mózgu, które za ten rodzaj pamięci odpowiadają. Wszystko to lekarze o Janku już wiedzą, ale nie wiedzą, jak do tego

Page 85: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

doszło. Nie ma dowodu na mechaniczny uraz mózgu. Rana, z którą Janek wstał z torów, była prawdopodob­nie niegroźnym skaleczeniem. W mózgu nie ma po niej śladu ani nawet na kościach czaszki. Nie są to kłopoty z pamięcią spowodowane piciem alkoholu (jeśli Janek pił), ich objawy są inne. Docent Alina Borkowska ma dwie hipotezy. Pierwsza: są to uszkodzenia toksyczne, skutek działania jakiejś silnej trucizny. Czy ktoś chciał Janka otruć? A druga: może Janek ma kłopoty z pamię­cią w wyniku długotrwałego stresu? Taki stres zmniej­sza objętość hipokampa i powoduje zaburzenia lękowe. Może być i trzecia przyczyna - jakaś choroba mózgu uwarunkowana genetycznie. Trudno nam to wszyst­ko pojąć, ale wspólnie z lekarzami będziemy się stara­li ułatwić Janowi życie - poradzimy sobie może z bó­lami głowy, z lękami, z poczuciem bezsensu. Janek do­staje od profesora Rybakowskiego recepty, a od docent Borkowskiej testy do ćwiczenia pamięci. Będzie je robił pod opieką Michała.

Michał jest psychologiem, ale i magistrem filozofii. Pisze mi w mailu:

„Mam wrażenie, że tragizm historii Janka może nas łatwo zwieść. Gdy go spotkamy, zadamy mu parę py­tań, poobserwujemy, to możemy stwierdzić, że Jan jest dobrym, skrzywdzonym przez los człowiekiem. Zalęk­nionym z powodu tego, co przeszedł. Jan nie wie, kim jest, nie pamięta twarzy rodziców, tak samo nie wie, że są kontynenty i był Napoleon. Nie ma pojęcia o sta­rożytnej Grecji ani o filozofii. Wielu rzeczy nie wie nasz Jan. Ale widzi sens życia i śmierci, jest życzliwy lu­dziom i rozumie ich".

Page 86: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Młodzi lubiq szybko

Mirosława Traczyk (matka Dominika): Boję się na przystanku stać. Gdzieś pod ścianą sto­

ję. Podbiegam szybko dopiero wtedy, gdy widzę, że 524 nadjeżdża. A do 508 nawet nie wsiadam, bo on po dro­dze wjeżdża na wąską i wysoką estakadę. Estakada jest łukiem, autobus jedzie nachylony i mnie się wtedy wy­daje, że spada w dół. Ostatnio mi się ludzie w auto­busie przyglądali, bo usiadłam na podłodze i głośno krzyczałam.

Nie mogę go przeklinać, tego Bartka, nie potrafię, nie chcę. Ale i przebaczenia dla niego nie mam. I nie będę miała. Wiedziałam, że go zobaczę w sądzie, byłam gotowa na jego widok. Nic nie czułam, gdy go wpro­wadzali. Ale nie przewidziałam, że podejdą do mnie je­go rodzice.

Podeszli jeszcze przed rozprawą. Ona powiedziała: - Jestem jego matką. Rozpłakałam się. I ona płakała. Ojciec cofnął się

o krok, a my stałyśmy przytulone. Myślę, że to wiel­ka odwaga z ich strony. Chociaż - czyja wiem? Jestem tylko sprzedawczynią, ale myślę tak: oni mają swoją tragedię, my swoją. Chętnie bym się z nimi zamieni-

Page 87: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ła. Ich syn kiedyś do nich wróci, a mój do mnie nie zapuka nigdy.

Wiele przeżyliśmy. W dzieciństwie cierpiał na mar­twicę kości, obie nogi miał długo w gipsie, w piaskow­nicy dzieci wołały na niego: kulos! kulos! Ciężka reha­bilitacja, uczył się drugi raz chodzić. Dobrze się skoń­czyło, chodził na równych nogach, nie utykał.

Mógłby wpaść przynajmniej na chwilę. Chciałabym się z moim synem pożegnać.

Tamtej soboty była już noc. Pomyślałam, że późno wróci z imprezy, więc poście­

liłam mu łóżko. Niech mi już nie hałasuje, kiedy bę­dę spała. Stary koń. Mógłby sam to zrobić, zanim wy­szedł. Tak wtedy sobie narzekałam. Przed północą za­dzwonił telefon.

Sławek Głowacki (kolega Sławka Otłoga, gospoda­rza imprezy):

Z tamtej nocy pamiętam zimno. Niewiele więcej. Rok później zobaczyłem go w sądzie i uwierzyć nie mogłem. Taki wypieszczony laluś, nieduży synuś, a ty­le nam kłopotu narobił. Żeby i on tak poleżał ze czte­ry miesiące bez ruchu jak ja. Bez pewności, co dalej ze złamanym udem, z otwartym złamaniem podudzia, z palcami stóp, w których nie ma czucia. Chciałbym, by miał tyle gwoździ i śrub co ja. I takie obręcze doo­koła łydek. Nielekkie są. Jakby złapał w szpitalu gron-kowca jak ja - też nie byłoby źle. Chciałbym tego, na­prawdę chciałbym.

Ja bym się z nim zamienił. On siedzi i ja siedzę, ja mam tu domowy areszt, sufit, okno, telewizor. On ma tam to samo, ale ma i pewność, że za trzy lata wyjdzie.

Page 88: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Może nawet wcześniej. Ja - nie wiadomo. Już na rower nie wsiądę, w góry nie pójdę, to wiem. Na plaży spodni nie zdejmę, bo na moje nogi ciężko się patrzy.

On podobno lubi jeździć na rowerze. Marzyłem, by pojechać kiedyś do Egiptu. Teraz ma­

rzę, bym mógł samodzielnie wyjść do kiosku po gaze­tę. Chciałbym wrócić na studia. On sobie życie pewnie ułoży, a ja? Dałbym mu w pysk, ale nie chcę go już wi­dzieć.

Jacek Łączyński (kolega Sławka Otłoga, gospoda­rza imprezy):

W gazecie był o Bartku reportaż. Przeczytałem, że to chłopak inteligentny, ułożony, trochę egoista, zdol­ny student architektury, zna języki, dobry synek ma­musi i tatusia, zamiast alkoholu pije wodę z cytryną. I że teraz cierpi. Ale czy tylko dlatego, że sam znalazł się w kłopocie, czy również i z naszego powodu?

Nie chcę o nim czytać w gazetach, chcę z nim po­rozmawiać. Chcę wiedzieć, jaki jest. Byłem pod jego domem, choć wiedziałem, że go tam nie ma. Chcia­łem odwiedzić go w areszcie, ale tam mnie nie wpusz­czą. Byłem ciekawy, jak wygląda, jak mówi, jak cho­dzi. Czuję z nim więź, której nie potrafię wytłumaczyć. Chcę wiedzieć, czy on naprawdę żałuje.

Chyba potrzebuję podać mu rękę, spojrzeć w twarz.

Pierwszy raz zobaczyłem go w sądzie. Powiedział, że chciałby, by rodziny zabitych i ranni znaleźli w so­bie dość siły, by mu przebaczyć. Ale sam nie znalazł dość siły, by na nas spojrzeć. Powinien spojrzeć. Chcia­łem do niego podejść po rozprawie, ale on nawet nie

Page 89: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

zatrzymał na mnie wzroku. Podszedłbym i co? Co bym powiedział? Nie wiem.

Jeszcze kiedyś porozmawiamy, może starczy nam sił. Chciałbym, żeby zapytał, jak moje zdrowie. Opo­

wiedziałbym mu. Lepiej już, choć lekarze mówią, że z prawą nogą nigdy dobrze nie będzie. Rozerwana ży­ła biodrowa, dziś jest nie do końca drożna, krew słabo odpływa i noga szybko się męczy. Groźnie to wszystko wyglądało, choć tego najgroźniejszego nie pamiętam. Czarna dziura. Żadnej myśli, żadnych świateł zza ple­ców, żadnego bólu, przerażenia.

Obudził mnie czyjś krzyk: O! Tam jeszcze jeden le­ży! Ktoś na nas napadł, pomyślałem, i dalej nas bije. Spostrzegłem, że leżę na noszach, wkładali mnie właś­nie do karetki. Powiedzieli, co się stało, uspokoiłem się, ale na moment.

Zapytałem, dlaczego nie czuję prawej nogi, a raczej czuję, że nie ma jej tam, gdzie powinna być. Chciałem na nią spojrzeć, ale mi nie pozwolili. A ta druga wyglą­dała chyba paskudniej: otwarte wieloodłamowe złama­nie podudzia lewego. Krzyczałem coś, szamotałem się w tej karetce. - Zamknij się - przytrzymał mnie któryś z sanitariuszy. - Bo zaraz zejdziesz z tego świata.

Zdążyłem jeszcze powiedzieć, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Co było potem - nie pamiętam. Obudziłem się po dwóch dniach na intensywnej tera­pii, podałem rękę mamie. Następnego dnia poprosi­łem, żeby mi wyjęli rurę z buzi, bo się zrzygam. Była to rura od respiratora, wyjęli. Mogłem ruszyć głową, więc sprawdziłem natychmiast, czy mam nogi. Były obie.

Przez tydzień nie mówili mi nic o Dominiku i Ka­milu. Więc się domyślałem. W końcu mi ktoś powie-

Page 90: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

dział: oni zginęli na miejscu. O Sławku Otłogu też mil­czeli. I wreszcie ktoś mi powiedział: na początku był przytomny, na miejsce przyjechała Lidka, nawet z nim rozmawiała, była przy nim w szpitalu, patrzyła, jak go reanimują i jak nic z tego nie wychodzi. Umarł. Super-kolega, przyjaciel, znaliśmy się z pracy w PolCardzie.

Drugi Sławek, Czarek i Mariusz przeżyli. Leżeli w szpitalu jak ja. Przenieśli mnie po trzech dniach do innej sali. Opowiedziałbym Bartkowi o tym, jak cięż­ko zrobić kupę, kiedy inni chorzy leżą obok. Komplet­na blokada. Nie raz, nie dwa czekałem do późnej no­cy, aż wszyscy zasną. Czopek, wejście na ten basen - to nie są proste sprawy, kiedy się nie możesz ruszyć. Ja tych kup nie robiłem, ja je rodziłem! Czekałem potem, aż salowa zabierze basen. Leżałem godzinę z brudnym tyłkiem wypiętym na kolegów. Czekałem, aż wróci i ze­chce mnie umyć. Opowiedziałbym, jak czuje się facet, gdy obca kobieta myje mu dupę. Nawet jak robi to własna mama, wcale nie jest lepiej.

Po siedemnastu dniach przywieziono mnie do do­mu. Na tym łóżku leżałem w gipsie przez trzy miesią­ce. Leżysz i rozmyślasz, czy jest niebo. Gdzie są teraz ci, których z nami nie ma.

Adwokaci Bartka zaproponowali nam ugodę: jeśli się dogadamy, nie będzie procesu, a Bartek sam podda się karze. Prawo na takie rzeczy pozwala, jeśli zgodzą się wszystkie strony, prokurator, potem sąd. Adwokaci mó­wili nam najpierw o pieniądzach. Jak to? Za śmierć na­szych kolegów mamy wziąć jakąś kasę? Mamy sprzedać ich życie? Jakieś żarty! Chcą wykupić go od więzienia!

Potem mówili o karze. Bartek prosi o trzy i pół ro­ku. Zaproponowali również zabranie mu prawa jaz-

Page 91: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

dy na pięć lat. Nasz adwokat przekonywał, że to sen­sowna propozycja. Bartek ma świetnych obrońców, bę­dą o niego walczyć, dostanie niski wyrok. Raczej nie wyższy od tego, który teraz proponują i na który zga­dza się sprawca. Proces będzie długi i będzie nas kosz­tował wiele emocji. Lepiej się zgodzić na te trzy i pół roku. I wziąć pieniądze, bo nam się należą. Tak zro­biliśmy, choć z tymi pieniędzmi ja się nie czuję naj­lepiej. Prokurator podwyższył Bartkowi karę do czte­rech lat, a sąd się na to zgodził. I dobrze. Niech posie­dzi za to, co nam zrobił. Ale czy to ja powinienem go sądzić? Niech posiedzi, jak ma później wyjść i o nas za­pomnieć. A jak wyjdzie i o nas wcale nie zapomni? Czy ja tego chcę? Czy chcę, by dręczył się nami już zawsze? Po co? Czy to, że się zgodziłem na taką karę dla Bart­ka, jest fair wobec moich kolegów, których zabił? Py­tam sam siebie i nie znam odpowiedzi. Ugoda, wyrok -to niczego we mnie nie zamknęło. Przeciwnie - jestem coraz bardziej Bartka ciekaw. Jest mi go żal. Jednego dnia nie chcę go więcej widzieć, drugiego myślę, że gdy go poznam, poczuję ulgę.

Lidka Otłog (żona Sławka): Bardzo chcieliśmy zamieszkać w nowym domu

oboje. Będę tam szczęśliwa nawet sama. Mimo wszyst­ko. Jak mogłabym sprzedać dom, który zbudował mój mąż? Położyłam już podłogi, pomalowałam ściany, wstawiłam umywalki.

Czy pan wie, jak głośno pracuje respirator? Śni mi się czasem, dudni w uszach.

Sławek mi się nie śni. Tęsknię za nim. Wiem, że mu­szę żyć. Pracuję.

Page 92: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nieraz myślę i o Bartku. Moje cierpienie jest łat­wiejsze do zniesienia od jego cierpienia. On zabił trzech ludzi. Zycie z taką świadomością to dla człowie­ka chyba najwyższa kara. Nie wiem, jaki jest Bartek, ja­ki był, jaki będzie. Całą rozprawę patrzyłam na niego, szukałam jego wzroku. Chciałam się upewnić, że nie jest wcale taki zły, spojrzenie prosto w jego oczy dało­by mi tę pewność. Ale nie patrzył na mnie, nie spojrzał ani na moment, nie miał chyba siły. Rozumiem. Zakła­dam więc, że jest dobrym człowiekiem. Kiedy tak my­ślę, jest mi łatwiej. Ze złością byłoby mi trudniej. Nie rozmyślam o tym, czy mu przebaczę, czy nie. Nie nad­szedł jeszcze ten czas. Dziś mi go żal.

Apolonia Otłog (matka Sławka): Jestem emerytowaną nauczycielką. Uczyłam trzy­

dzieści trzy lata historii i języka rosyjskiego w podsta­wówce. I w technikum elektrycznym. Tam moi ucz­niowie mieli po dwadzieścia lat, chłopaczyska wysokie, duże. Żadne dziecko przeze mnie nie płakało. Nigdy na nich nie krzyczałam. Jak któryś coś złego zrobił, umiałam go zawsze wytłumaczyć. Pan widział, jak mój syn wygląda?

Proszę spojrzeć na zdjęcia. Tu Sławek w czwartej klasie. Tu komunia, tu szkoła, tu ślub. Oni się z Lidką uwielbiali. On gotował obiady, bo ona późno wracała do domu. Był troskliwy dla niej, dla sióstr i dla mnie. Jeździł po wodę oligoceńską, kran naprawił. Ledwo wrócił po południu z pracy - już musiał coś robić, nie usiedział ani chwili. Jechał na budowę, cieszył się, że ściany domu już stoją, że kupił ładną podłogę.

Krzywdy nikomu nie zrobił, nikomu nie ubliżył.

Page 93: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

A tu w wojsku, w mundurze. Zawsze się uśmiecha, prawda? Nawet jak do wojska szedł, to się uśmiechał. Zakwalifikowali go do kompanii honorowej, bo wy­soki, przystojny, sprawny. Pływał, trenował na siłow­ni, grał w piłkę. Ale nie chciał całymi dniami ćwiczyć musztry i jakoś się z tej kompanii honorowej wymi­gał. Poszedł do innej jednostki, zrobił tam wszystkie kategorie prawa jazdy. Lubił jeździć - czasem szybko. Wiem.

Ja wolałabym, żeby on się upił, wsiadł do samocho­du i pijany walnął w drzewo. Jeśli już musiałby zgi­nąć, to właśnie tak. Wtedy wiedziałabym, że sam sobie jest winny. Jakoś rozłożyłabym mój ból. A tak to kogo mam winić? Bartka?

Ja rozumiem Bartka. Młody chłopak, młodzi lu­bią szybko jeździć. I mój syn mógł jechać szybko. Nie mam w sobie nienawiści. Choć on jest butny, pewny siebie. Spojrzał mi w sądzie prosto w oczy i nawet po­wieka m u nie drgnęła. Ale nie czuję do niego żadnej złości i nie mam mu czego przebaczać. Choć zrobił mi najgorsze, co mógł zrobić: zabił mi syna.

Będę mu to zawsze pamiętała. Mam jeszcze dwie córki, ale on był jeden, ukochany.

I dlatego rozumiem matkę Bartka. Siedziałam w są­dzie przed salą, patrzyłam na nią i rozmyślałam, co ona mogłaby jeszcze zrobić, żeby obniżyć wyrok dla sy­na. Jak mogłaby ocalić go przed więzieniem? Gdybym miała jakiś pomysł, pewnie bym jej podpowiedziała.

Bo nie ma dla niego adekwatnej kary. Żaden wy­rok by mnie nie ucieszył. Ani kara śmierci, ani te czte­ry lata, które dostał. Od razu oświadczyłam, że nie bę­dę oskarżycielem posiłkowym, bo ja bym na niego nic

Page 94: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

złego nie potrafiła powiedzieć. Tylko bym płakała. Dla mnie on już dziś mógłby wyjść do domu. Więzienie go nie naprawi, raczej popsuje.

Tamtego dnia spędziłam z synem całe przedpołu­dnie. Była sobota. Szykowałyśmy z Lidką jedzenie dla jego gości na wieczór. Zabrał i pojechał. Było po szes­nastej.

Była dwudziesta trzecia czterdzieści pięć, kiedy za­pukali do mnie rodzice Lidki i powiedzieli: Sławek w szpitalu, ona jest przy nim. Prosiła, żebym nie przy­jeżdżała. Ale to mój syn, nie mogłam czekać w domu. Ubrałam się, zeszliśmy przed blok. Nie zdążyliśmy wsiąść do samochodu. Zadzwoniła Lidka: skonał.

Wybrałyśmy mu z Lidką t rumnę w kolorze ecru. Zegnał go proboszcz, ten, który kilka miesięcy wcześ­niej dawał im ślub. Powiedziałam proboszczowi w kon­fesjonale, że Boga nie ma. Dał mi rozgrzeszenie.

Gdybym to ja zabiła, chciałabym odsiedzieć całą karę. Nie starałabym się o wcześniejsze wyjście. A wy­rzuty sumienia miałabym do końca życia. Nie wiem, czy po więzieniu umiałabym sobie życie ułożyć. Jeśli on jest normalnym człowiekiem, jeśli ma sumienie, to nigdy nie zazna spokoju. A przecież ja mu go życzę. Je­śli zechce, niech mnie kiedyś odwiedzi. Ja go za drzwi nie wyrzucę. Porozmawiamy. Może będzie mu lżej.

Tamtego dnia Sławek chciał pokazać kolegom, jak i co zbudował własnymi rękami i do czego, pewnie już za miesiąc, miał wprowadzić się z żoną. Dom był jeszcze nieukończony, brakowało podłóg, łazienki, kuchni.

Page 95: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Tu zaprosił kolegów na swoje dwudzieste dziewią­te urodziny. Mama z Lidką na ten męski wieczór pół dnia przygotowywały jedzenie: pieczony schab, pieczo­ne ziemniaki, desery.

Na betonie w największym pokoju Sławek ustawił stół do jedzenia, a na parapecie - telewizor. Przyka­zał chłopakom, by nie ważyli się spóźnić: o siedemna­stej piętnaście będzie skakał Małysz. Przyszli. Koledzy z podwórka, z pracy. Oglądali skoki, jedli (mówili, że pyszne), pili piwo. Małysz znowu wygrał, cieszyli się. Rozmawiali o wojnie w Iraku (właśnie się zaczynała), potem oglądali poddasze.

Koledzy nie kryli podziwu, a gospodarz dumy. Spojrzał na zegarek. Obiecał żonie, że nie będą dłu­

go siedzieć. Dziewczyna jednego z chłopaków (miesz­kała niedaleko) obiecała, że po nich przyjedzie, kiedy zadzwonią. A że było ich siedmiu, miała obrócić dwa razy.

Zadzwonili z komórki przed jedenastą. Powiedzie­li, żeby nie wjeżdżała dziurawą drogą pod dom, że wyj­dą na szosę.

Wyszli. Stanęli na szerokim chodniku, jeden obok drugiego:

Sławek Otłog (lat 29), Dominik Traczyk (lat 27), Kamil Wierzbowski (21), Mariusz Kubiak (25), Sławek Głowacki (27), Czarek Pniewski (25) i Jacek Łączyński (25). Któryś zapalił papierosa, schował zapalniczkę, któ­

ryś pokazał palcem w stronę Warszawy, że renault

Page 96: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Patrycji już nadjeżdża, któryś jej pomachał. Żaden nie patrzył za siebie. Nie widzieli tego, co widziała Patry­cja: dwa światła samochodu, jechał łukiem z naprze­ciwka. Zatrzymała się, włączyła lewy kierunkowskaz, czekała, aż ją minie. Spojrzała w lewo, na kolegów. Światła zbliżały się błyskawicznie, ale coś było z nimi nie tak, ruszały się dziwnie, miotało nimi to w lewo, to w prawo. Wszystko działo się w ciszy, żadnego klak­sonu, pisku opon, hamowania. Światła nie zwalniały, rosły raczej, coraz większe były, ogromne, coraz bliżej, tuż-tuż. Nagle rzuciło nimi na prawą stronę. Już wie­działa, że w nią uderzą, już prawie czuła siłę tego ude­rzenia. Spojrzała jeszcze w lewo, na kolegów, jakby oni mieli jej przyjść z ratunkiem. A oni do niej się uśmie­chali. Nie było dla chłopców ratunku. Samochód z na­przeciwka wrócił na swój pas, minął ją i wtargnął na szeroki chodnik.

Page 97: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Leży we mnie martwy anioł

Jest noc. Pierwsze minuty grudniowej niedzieli, gra radio. Znamy tę muzykę z najpiękniejszego melodra­matu: płyta niewielkiego lotniska, skrzydło samolotu, mgła, łzy, ona i on, pożegnanie na zawsze.

- Wskazówki nieubłaganie odmierzają czas - słyszy­my ciepły głos z radia. - Do umownego końca stulecia -i tysiąclecia - pozostały niespełna trzy tygodnie. Za ty­dzień program poprowadzi Piotr Kosiński, za dwa ty­godnie mamy święta, a za trzy będzie już rok 2000. Czy zdają sobie państwo sprawę, że dziś spotykamy się po raz ostatni w latach dziewięćdziesiątych dwudzieste­go stulecia? I w ogóle to być może nasze ostatnie spot­kanie. Nasza ostatnia noc. Pamiętają państwo tę scenę z „Casablanki"? Kiedy w Paryżu Ingrid Bergman mó­wi do Bogarta: pocałuj mnie, Rick, pocałuj mnie, jak­by to był ostatni raz. Ręka potrąca kieliszek, wino roz­lewa się po stole... Spróbujmy przeżyć tę scenę przez najbliższe cztery godziny w programie trzecim. Dobry wieczór. Wita państwa Tomek Beksiński.

Muzyka gra coraz mocniej i głośniej, narasta. W studiu przy Myśliwieckiej - Tomasz. Jego histo­

ria rzadko toczyła się przed mikrofonem. Tylko raz

Page 98: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

na dwa tygodnie, zawsze w nocy z soboty na niedzie­lę. Audycje jak teatralne spektakle: scenariusz, reżyse­ria, gra nastrojów, jak najmniej improwizacji. Zawsze trochę grozy, czasem trochę kiczu.

Często, znacznie częściej, historia działa się na po­łudniowych krańcach miasta, na Służewie. W krypcie: ciemnej, dusznej i dziwnej. Dojazd windą aż dziesięć pięter w górę, bo to wielkopłytowy wieżowiec. Drzwi po prawej stronie: biegały za nimi szczury, pełzały wę­że, wyły wilki, fruwały nietoperze. Ale nie każdy, kto tam wchodził, dostrzegał demony. Widział je tylko To­masz, a i to zależało od dnia. Tutaj mieszkał przy wiecz­nie zasłoniętych oknach. - Słońce jest zgubne - powta­rzał, choć lubił ciepło. Zimą nie otwierał okien, chodził w trykotowej koszulce i dresowych spodniach. Kawaler, czterdzieści jeden lat, często bolała go głowa: na zmia­nę ciśnienia, na zbyt wczesną albo zbyt późną pobudkę, na zbyt wczesny (zbyt późny) posiłek. Pił dużo coca-coli, całymi dniami oglądał filmy, zwykle w domu, metr od telewizora. Chodzenie do kina - pisał niedawno w fe­lietonie - oznacza bezpośredni kontakt z hołotą żrącą popcorn. Filmy to jego praca. Praca, tak sądził, jest jedy­nym zajęciem, które sensownie wypełnia życie. Przetłu­maczył „Draculę" Coppoli i wszystkie odcinki Jamesa Bonda. - Bond sobie radzi w każdej sytuacji - opowia­dał. - Podrywa najpiękniejsze kobiety bez najmniejsze­go trudu. Każdy mężczyzna chciałby być Bondem.

Przed 1 stycznia 2000 roku w prasie pisano, że To­masz to skandalista i ekscentryk. Nieprawda, raczej ko­chanek z melodramatu. Żył w świecie muzyki, filmu, fikcji, miłości i nienawiści, absolutnego dobra i abso­lutnego zła.

Page 99: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

„Opowieści z krypty" - tak zatytułował cykl swo­ich felietonów, które drukował w miesięczniku „Tylko Rock". Z krypty na miasto wychodził rzadko i niechęt­nie. - Lubię miasto, ale nocą - mówił w wywiadzie te­lewizyjnym. Przedstawiał się niby żartem jako postać z horroru: wampir, Nosferatu, Dracula.

Dracula: ten, który za życia utracił wielką miłość i wyrzekł się Boga, teraz jest żywym trupem. Potępio­ny śpi w krypcie, błąka się po ziemi tylko nocą i łak­nie świeżej kobiecej krwi. Wampir przyjmuje różne po­stacie: nietoperza, wilka, mężczyzny albo jego cienia.

- Bardzo chciałbym spotkać prawdziwego wampira -powtarzał Tomasz. W jego szafie wisiała czarno-czer-wona peleryna, na półce wampirze kły zrobione u pro­tetyka.

Muzyka z melodramatu dawno skończona. W stu­diu przy Myśliwieckiej trwa seans grozy: „Dies Irae" zespołu Devil Doll. Na okładce płyty - według tego, co opowiada prowadzący - widać ludzkie zwłoki, czaszki, zakapturzone postacie i ręce wystające ze ścian. Czy­li nic nowego.

Wigilia za dwa tygodnie.

W Wigilię po południu do Zdzisława Beksińskiego dzwoni przyjaciółka syna. Składa mu świąteczne ży­czenia i przechodzi do rzeczy: - Rozmawiałam z Tom­kiem. Proszę tam pójść. To chyba dzisiaj.

Zdzisław Beksiński wstaje sprzed komputera (te­raz częściej tworzy na komputerze niż pędzlem) i sięga po doniczkę pełną różnych drobiazgów. Szuka kluczy do mieszkania syna: zawsze tam były, teraz ich nie ma. Ale wkłada kurtkę i wychodzi. Tomasz mieszka kilka

Page 100: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

bloków dalej. Ojciec wjeżdża windą na dziesiąte piętro. Puka. syn mu nie otwiera. Ojciec wraca do siebie. Wi­gilię spędza samotnie. Syn zapowiedział, że nie czuje się najlepiej, jest chory i zmęczony, więc przez najbliż­sze dni będzie spał. Czy to możliwe, aby miało to stać się akurat dzisiaj? Raczej nie. Przed południem Tomek wpadł i jak zawsze w piątek sięgnął po „Gazetę Telewi­zyjną". Jak zawsze zakreślił filmy, które ojciec miał na­grać na wideo: te ciebie będą interesowały, te mnie. Po­tem wysłał maila do Amsterdamu. Zdzisław Beksiński właśnie go znajduje w swoim komputerze: Tomasz za­mówił płyty. Po co miałby je zamawiać, gdyby to miało się stać akurat dzisiaj?

Boże Narodzenie, rano. Przyjaciele przez telefon radzą ojcu: - Idź i wywal drzwi. - Zdzisław Beksiński jeszcze raz sięga po doniczkę pełną różnych drobiaz­gów i znajduje klucze.

Zdzisław Beksiński, miły pan, prędzej lekarz z wy­glądu niż artysta. Nie widać, by cierpiał: - Jestem chłod­ny na zewnątrz. Tak mnie wychowano. Tomek był inny. Rozmazywał się, choć był dorosły.

Gdy Tomasz: miał kilka lat, rzadko płakał. Kiedy coś go wkurzyło, zwykle brał stołek, szedł do ogrodu i na pięć godzin znikał w pergoli szczelnie obrośnię­tej pnączem.

- Zamykał się przed światem - mówi ojciec. - Świat dookoła mu nie odpowiadał. Chciał zostać kanala­rzem, żyć pod ziemią.

Potem się zmieniło. Często wpadał w furię, tłukł przedmioty. Miał sześć lat, gdy dostał od ojca pienią­dze na plastikowe misie. Sprzedawano je w najbliż-

Page 101: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

szym kiosku po złotówce za sztukę. Kupił ich cały wo­rek. - Kiedy się wściekasz - usłyszał w domu - bierz młotek i tłucz misia.

- Ja - mówi teraz ojciec - dostrzegałem w sobie skłonności sadomasochistyczne. Nigdy nie dałem Tomkowi nawet klapsa. Nie chciałem, by sprawiło mi to jakąkolwiek przyjemność. Kiedy coś nabroił, za ka­rę najwyżej nie jadł obiadu.

- Ja w ogóle syna nie dotykałem - przyznaje. - Ra­czej żona. Ja chciałem mieć kumpla, a on długo był małym śliniącym się pulpetem. Nie przytulałem go, nie potrafiłem. Później oskarżałem się o brak ojcow­skiego instynktu.

- Ojciec brzydził się mnie - Tomasz powiedział swo­jej przyjaciółce.

Kiedy podrósł, hodował papużki faliste. Ojciec są­dził, że ptaki w klatce nie rozwijają intelektualnie, więc kupił magnetofon, taśmy z muzyką pop i kursem ję­zyka angielskiego. - Słuchaj tego - powiedział do sy­na. Synowi się spodobało, choć zwykle nie wykonywał żadnych poleceń rodziców: nie poszedł po chleb, nie wyrzucił śmieci. Gdy był już dorosły, to on wydawał ojcu dyspozycje. Na przykład: - Nadaj mi ten list na poczcie, ja nie będę stał w żadnej kolejce.

Lubił rządzić. W dzieciństwie koledzy z podwór­ka i siostry (tak nazywał koleżanki) grali role Indian i kowbojów w opowieściach przez niego wymyślonych. On ich fotografował, a potem z wywołanych zdjęć układał komiksy. Z czasem koledzy nie chcieli już wy­konywać poleceń apodyktycznego reżysera, dorośleli. A i scenariusze Tomasza coraz częściej były nie z tego świata. Rodzice przyszli z kina - wspominał tamten

Page 102: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

czas. - Opowiadali o filmie, w którym roiło się od nie­boszczyków dopiero co wykopanych z grobów. Był tam jakiś mroczny zamek, jakaś kobieta wcieliła się w kota, jakiś facet chciał kota udusić. Zwierzę wydrapało mu oczy, przewróciło świeczniki, zamek płonął.

- O rany! Jakie to fajne! - cieszył się Tomek. - Zaczę­ły mi biegać przyjemne dreszcze po krzyżu - nawet po latach pamiętał tamte emocje.

Potem, a może wcześniej, mały Tomek przyniósł do pracowni ojca książeczkę o skrzydlatym potworze. Na kolorowej ilustracji widać było, jaki jest straszny: długi i gruby dziób, ogromne zęby, potężne pazury i przeszy­wające spojrzenie. - Namaluj mi go! Namaluj - zawo­łał chłopiec. Artysta wziął dużą deskę, pędzle, jaskrawe farby i spełnił prośbę dziecka. - Ten obraz był dla nie­go magiczny, to początek wszystkiego - mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński. Tomek od razu zaniósł mokrą de­skę do swojego pokoju. Ale nigdy obrazka nie powie­sił, postawił tylko pod ścianą. Co wieczór (przez wiele lat, aż do wyjazdu na studia), nim zgasił światło, obra­cał potwora dziobem do ściany.

Miał jedenaście, może dwanaście lat, gdy w kinie zobaczył „Kobietę węża". Bohaterka - długowłosa bla-dolica brunetka - zmieniała się w węża, który kąsał na śmierć. Ja zawsze lubiłem się bać - napisał w krypcie. -Od tamtej pory - powiedział w wywiadzie - mam sym­patię do brunetek, do wampirów, do gryzienia w szyję.

Kiedy był nastolatkiem, gryzł naprawdę. W kark. Zwykle krewnych, którzy odwiedzali Beksińskich. Ką­sał z zaskoczenia, najlepiej wtedy, kiedy gość przy stole pił gorącą herbatę. Ojciec irytował się, matka nazywa­ła syna najlepszym aktorem.

Page 103: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy -pisał w krypcie z okazji swej czterdziestki. - Krzyże mu­zyków Black Sabbath w kontekście tytułów ich utworów („Black Sabbath", „Children of the Grave" czy „Electric Funeral") wydawały mi się świętokradczo intrygujące.

Miał piętnaście, może siedemnaście lat, gdy w sta­rym piecyku odkręcił gaz i najadł się proszków na sen. Znalazł go ojciec.

Miał osiemnaście, kiedy w lokalnej drukarni zamó­wił klepsydry ze swoim imieniem, nazwiskiem, datą śmierci i pogrzebu. Rozwiesił je w całym miasteczku i patrzył, co się dzieje: do domu przyszła szkolna de­legacja, by złożyć kondolencje; do ojca, nieobecnego akurat w Sanoku, posłano telegram z tragiczną wiado­mością; drukarnia miała kłopoty z milicją. Tomasz był zachwycony. Dziwił się tylko, że nikogo jego żart nie rozbawił. Być może właśnie wtedy zauważył to, o czym w dorosłym życiu mówił wielokrotnie: ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne kawały, inne żarty. Coś, co według mnie jest nudne i wcale nieśmieszne.

Lubił humor z „Latającego Cyrku Monty Pythona". Tłumaczył go na polski.

Boże Narodzenie 1999: Zdzisław Beksiński widzi zwłoki syna i czuje ulgę. Tyle lat z żoną czekali w stra­chu, aż to się wreszcie wydarzy. - Idź do niego - na­legała, kiedy nachodził ją dziwny niepokój. - Znowu mnie, kurwa, sprawdzacie! - krzyczał Tomasz, gdy na­krył ojca przed drzwiami swej krypty. - Bywał potwo­rem - mówi ojciec. - Potrafił dołożyć i mnie, i matce. Cierpiała przez brak synowskiej czułości. Traktował ją jak szefową kuchni. Jak sprzątaczkę, praczkę jakąś. No, chyba że miał kobietę. Wtedy i dla matki był czuły.

Page 104: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Zofia Beksińska (cicha, spokojna żona) troszczy­ła się o syna także wtedy, gdy dorósł. Kiedy pod ko­niec lat siedemdziesiątych z Sanoka sprowadzili się do Warszawy, Tomasz przyjechał za nimi z Katowic, gdzie od niedawna studiował anglistykę (ale jej nie skoń­czył). Oni zamieszkali w jednym wieżowcu, on w in­nym - niedaleko. Nigdy nie rozstali się tak, jak zwykle dzieci rozstają się z rodzicami. Kiedy czasem syn wy­jeżdżał, matka biegła do jego mieszkania: prała firanki, wycierała kurze, pastowała podłogi. On wracał i krzy­czał: - Dość niańczenia!

Kiedy matkę nachodził dziwny niepokój, ojciec brał z półki lornetkę i wdrapywał się na dach któregoś z sąsiednich wieżowców (ze swych okien nie widzieli mieszkania syna). Z dachu obserwował zasłonięte ok­na krypty. Czy pali się światło.

Tomasz miał dwadzieścia lat, gdy w zeszycie forma­tu A4 prowadził zapiski. Notował flamastrami różne­go koloru.

Czerwonym: Nie powinieneś był się urodzić, dla­czego nie umarłeś dwadzieścia lat temu?

Zielonym: We mnie leży martwy anioł, jedynie dia­beł zna moje myśli.

Niebieskim: Wie, że jestem w jej niewoli. Wie, że mój pokój to moja krypta. Klepsydra wisi na drzwiach.

Fioletowym: Tak! Ta nicość mnie pociąga. Starych biorę pod uwagę. Jestem świnia, dokuczam starym.

Zachodził do nich codziennie. Co kilka dni przy­nosił matce brudne ciuchy do prania, codziennie jadł tam obiad. Ale rzadko z nimi. Oni jedli około połu­dnia, on wtedy dopiero się budził. Zanim przyszedł -była druga. Dostawał odgrzewane. Zjadał i wychodził.

Page 105: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Niebieskim: Hodowanie (wychowanie) mamy. W ma­mach też widzę człowieka!

Czerwonym: Jestem królem samotności. Moje kró­lestwo potrzebuje królowej.

Czarnym: Próby samobójcze. Podręczniki do ciup-ciania - usunięcie z domu (paranoja). Dobrze rozegra­na batalia ze starymi. Szantaż - że lektor umrze etc. Sy­tuacja nie jest wesoła. Kurwa, lepiej trochę przeczekać.

Miał dwadzieścia jeden lat, gdy przybiegł cały za­krwawiony i krzyczał do matki: - Wybuch! Tam był wybuch! Tam się pali! Odkręciłem gaz!

Zdzisław Beksiński zawiózł syna najpierw na chirur­gię (tam go pozszywali), później na psychiatrię (tam zo­stał na jakiś czas). Na oddziale nerwic poznał Irenę (imię zmienione). Irena, sporo starsza od niego, wcześniej to­piła się z nieszczęśliwej miłości, miała dorastającą cór­kę, pisała kiepskie wiersze. Zamieszkali całą trójką w je­go krypcie, po wybuchu już odremontowanej. Tomasz wymyślił sobie, że będzie ojcem dla dziewczynki. Chciał chodzić na wywiadówki. Irena przedstawiała go znajo­mym poetom: - To syn Zdzisława Beksińskiego.

Nienawidził tego. Zielonym: Przeczekanie, kurwa, środki nasenne. Wspólne życie z Ireną trwało może ze trzy tygodnie.

Tomasz przybiegł do rodziców i - bezradny - krzyczał od drzwi: - Zamknęła się w łazience! Nie odzywa się! Nie otwiera!

Zofia Beksińska poszła tam sama. Przekonała Ire­nę, by wyszła.

Czarnym: Śmierć jest królową.

Zdzisław Beksiński ze ścian krypty zdejmuje swo­je obrazy.

Page 106: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Mój ojciec jest wesoły - mówił Tomasz. - Ja jestem bardziej ponury może dlatego, że się na tych obrazach wychowałem.

Kiedy Tomek miał osiem lat, ojciec narysował seks postaci z wodogłowiem (piórko, tusz w albumie „Zdzi­sław Beksiński" wydanym przez „Arkady" - strona 36). Kiedy Tomek miał jedenaście lat, ojciec na płycie pil­śniowej namalował resztki łysej kobiety, rozpadniętą żylastą piękność, którą zarastają glony (tamże - stro­na 49). Kiedy miał trzynaście lat, ojciec namalował ka­skady otwartych trumien. W trumnach - niektóre są dwuosobowe - ciała, szkielety, szczątki. Trumny wzno­szą się w górę (osuwają się z góry) aż po horyzont, za którym wstaje świt (tamże - strona 53). - Czy to mo­gło mieć w jego życiu jakieś znaczenie? - artysta pytał sam siebie. - Nie sądzę.

W miesięczniku „Literatura" spytano kiedyś Zdzi­sława Beksińskiego, czy śmierć na jego płótnach bierze się z lęku. - Nie wiem - odpowiedział. - Świadomie nie mam zamiaru malować śmierci. Gadanie o tańcach śmierci, szukanie na moich obrazach czaszek i kości jest zawracaniem głowy. Z czego bierze się to, że ludzie w moich obrazach widzą czaszki i kości? Może stąd, że maluję głowy bez włosów, ale robię to dlatego, że wy­stępują tu pewne problemy techniczne. Włosy maluje się bardzo łatwo, ale z zastosowaniem innej formy kła­dzenia farby, niż ja stosuję. Dlatego najczęściej malu­ję głowy rzeźbiarskie. Teraz widzę, że wszyscy ogolili głowy na zero: Bruce Willis i mój syn, a nawet niektó­re żeńskie prezenterki MTV, więc może w końcu czasz­ki będą na tyle powszechnie widoczne, że głowy nama­lowane na moich obrazach przestaną być postrzegane jak kuriozum.

Page 107: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Tomasz wybrał kiedyś trzynaście obrazów ojca i po­wiesił je w krypcie (teraz zostaną przekazane do mu­zeum w Sanoku). Nazywał je pejzażami. Na pejzażach żadnych tańczących szkieletów, prawie żadnych cza­szek i kości. Pierwszy pejzaż to spienione morze nocą: na ziemisty brzeg woda wyrzuciła martwego czerwo­nego ptaka. Ptak ma otwarte zdziwione oczy. Wokół niego mnóstwo bliżej nieokreślonych śmieci, odpady cywilizacji. Na innym obrazie - burym i mrocznym -z wysokiego wzgórza płynie cmentarz. Błotna powódź bez litości wypłukuje groby, wyrzuca szkielety, resztki szkieletów, pojedyncze kości. Potężna energia, tempo, huk: grobowce niczym wielkie granitowe wanny płyną prosto na nas, nic już ich nie powstrzyma. Ale na ko­lejnym obrazie (Zdzisław Beksiński właśnie zdejmuje go ze ściany) nie ma żadnego hałasu, żadnej energii. Jest cisza i wielka przestrzeń. Krwawym niebem (żad­nego błękitu) leniwie leci balon z napisem: never more. W dole - na topniejącym śniegu, spod którego wyzie­ra jałowa ziemia - stoją dwa chude wilki. Z pewnością są głodne. Stoją bez ruchu, chyba patrzą na odlatują­cy balon. Nie mają na co polować, zginą. Żadnego ży­cia dookoła, stworzenia, rośliny nawet. Wszystko mi­nęło: cywilizacji nie ma, ludzi nie ma, grobów nie ma, Boga nie ma. Pusto i zimno aż po horyzont. I tylko ba­lon. Ktoś, kto się nim zabrał, już nigdy tutaj nie wróci. Never more. Nie chce wrócić, bo nic nie tłumaczy sen­su życia na ziemi.

- Nigdy więcej! - Tomasz zdecydował tak w roku 1985, miał wtedy dwadzieścia siedem lat. Była to trze­cia próba samobójstwa. Kochał się najpierw w pięk­nej pielęgniarce z prawobrzeżnej Warszawy, a potem

Page 108: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

w pewnej pannie ze Szczecina, chyba nie całkiem szczęś­liwie. Szczegółów ojciec już nie pamięta, widać wtedy nie wydawały mu się ważne. Pamięta natomiast dosko­nale tamten dzień, kiedy żona znowu poczuła dziwny niepokój i kazała mu iść do syna.

Poszedł, wezwał karetkę. Na intensywnej terapii Tomasz walczył raczej

o śmierć, nie o życie. Lekarze nie wiedzieli, czy cały mózg wróci do życia, czy tylko kawałek mózgu. Ojciec mówił do zaprzyjaźnionego profesora medycyny: - Sa­mobójstwo nie jest tchórzostwem ani ucieczką. Prze­ciwnie. Kiedy człowiekowi świat wydaje się piekłem, samobójstwo to akt odwagi i męstwa. Więc skoro To­mek tego dokonał, czy musimy go budzić?

- Trzeba - odpowiedział profesor. Tomasz wrócił do krypty. Niedługo potem poznał

Katarzynę (imię zmienione). Katarzyna miała bladą demoniczną twarz, długie czarne włosy, zimne zielo­ne oczy i niewiele do powiedzenia. Kobieta wąż! Ode­szła po kilku miesiącach, z czym nigdy nie umiał so­bie poradzić. Nie chciał żadnej innej, tylko ona mu by­ła przeznaczona. Przez kilka następnych lat żadnego krótkiego romansu, flirtu, szybkiego seksu. Aż trafiła się Sąsiadeczka, tak ją nazywał, i takie między nimi by­ły relacje: szybki seks i do zobaczenia.

Wreszcie przyszły wielkie miłości: Mariola, Ela, He­lena (imiona fikcyjne). Wszystkie jednakowo wam­piryczne: bladolice, kruczoczarne i - zdaniem ojca -nie za mądre. Jedna z czytelniczek - tak Tomasz pisał w krypcie - zarzuciła mi, że widzę w kobiecie tylko ty­łek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości.

Page 109: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Wtedy jeszcze chyba tak nie myślał, tylko kochał je po kolei: do szaleństwa, na całego. Ogłaszał wszystkim, że jego wybranka jest najpiękniejsza, najseksowniejsza, najmądrzejsza. Kochał tak, jak się kocha w filmach, w melodramatach: czas miał tylko dla ukochanej, co­dziennie czerwone róże, drogie prezenty, nieustanne pocałunki, najchętniej w kark.

Kiedyś pewne dziewczę - pisał - umotywowało mi swoje odejście słowami: dawałeś za dużo. Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę. Był monogamistą, mówił o tym wszystkim dookoła. Zdrada nie mieściła mu się w głowie. Kiedy odchodzi­ła kobieta, on się ciężko podnosił. Pojawiała się dru­ga, potem trzecia. Któraś z nich raz nawet do niego zadzwoniła, a zawsze było odwrotnie: to on telefono­wał. Natychmiast pobiegł do ojca, by mu opowiedzieć o tym niezwykle radosnym zdarzeniu: - Zadzwoniła! -krzyczał. - Ona do mnie zadzwoniła!

Bał się być sam, pragnął wielkiej miłości. Miała to być miłość bez żadnego planu, strategii, taktyki. Miało być jak w filmie. Film był dowodem, że wielka miłość istnie­je. Tomasz lubił filmy, które źle się kończą. Nie zawsze świadomie pakował się w układy na trzeciego - z czy­jąś nie do końca porzuconą narzeczoną albo ze smutną bladolicą mężatką. One odchodziły, potem wracały.

Odkąd obejrzałem w dzieciństwie - pisał w felieto­nie - „Kobietę węża", miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści femmes fa­tales, żerujące na moich uczuciach i przede wszystkim na portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwra­cam uwagę wyłącznie na tak zwany typ kurewski, nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy o charakterze.

Page 110: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Kiedy coś się zaczynało układać na poważnie (z trze­cią albo piątą kobietą - nikt już nie pamięta dokład­nie), do drzwi krypty zapukała Katarzyna - wielka mi­łość sprzed lat.

Humanoidy rodzaju żeńskiego - pisał zirytowany - uważają po prostu, że ich płeć daje im prawo dep­tania mężczyzn okazujących im uczucia. Wbrew utar­tym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobieta­mi, ale odwrotnie! A nie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy twierdzą, że kobie­ta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Lepiej nie przyznać się do uczucia, bo zacznie traktować człowie­ka jak szmatę, a potem zostawi. I tak było: Katarzy­na pomieszkała przez chwilę, poszła i opowiadała zna­jomym: - Chciałam, naprawdę chciałam. Ale nie mo­głam się przełamać.

Wiemy to wszystko od dwóch przyjaciółek To­masza. Nazywał je siostrami jak przed laty koleżan­ki z podwórka w Sanoku. Siostry - według dorosłe­go Tomasza - to te, z którymi nie uprawia się seksu, tylko się z nimi przyjaźni. To znaczy: rozmawia, pła­cze do słuchawki. Są piosenkarkami, mają (lub mia­ły) męża, urodziły dzieci i wiele wiedzą o Tomaszu. Mówią otwartym tekstem. Są przekonane, że Tomasz chciałby, by poważna gazeta zamieściła o nim duże story.

- On poniekąd był kobietą - mówi pierwsza sio­stra. - Przyznawał się otwarcie do emocji. Rzadko któ­ry mężczyzna tak ma.

- Był dużym wrażliwym chłopcem - mówi druga. -Złościł się jak dziecko, tupał nogą, tłukł przedmioty. Łatwo go było zranić.

Page 111: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Lubił opowiadać siostrom o swoich uczuciach: chciał­by położyć głowę na czyichś kolanach i dać się głaskać.

- Ale wszystkim dookoła pokazywał, że niczego takie­go nie chce - mówi pierwsza siostra. - Żadnego doty­ku, zero bliskości, sztywna ręka na powitanie.

A także z uśmiechem opowiadał o seksualnych fantazjach: chciałby na przykład kochać się w trum­nie z wampirzycą, która skułaby go kajdankami i ssała z niego krew. Powoli, delikatnie, do końca.

O samobójstwie: kiedyś w końcu to zrobi. Zapowia­dał, że daje sobie czas do końca stulecia. Albo znajdzie kobietę, albo odejdzie na zawsze. Temat śmierci poja­wiał się w ich rozmowach tak często, że nie traktowały już tego poważnie. Nie wierzyły, że to się stanie. Nikt nie wierzył, bo Tomasz bał się śmierci.

Kiedyś (w roku 1988) leciał z Warszawy do Rzeszo­wa. Antonów (made in Soviet Union) spadł na pola pod Łańcutem. Zginęła jedna osoba. Tomasz nigdy później nie wsiadł do samolotu. W krypcie, na drzwiach małe­go pokoju, powiesił kilka wycinków prasowych na ten temat. Nie zdjął ich do końca.

W telewizyjnym talk-show opowiadał: - Kiedy by­łem w psychicznym dole, wiele razy mówiłem o tym ludziom, ale oni mnie nie rozumieli. Masz mieszkanie, świetną pracę, masz pieniądze.

Jedna z sióstr mówiła inaczej: - Poczekaj! Musisz mieć dziecko, poznać miłość do dziecka. Dziecko wszystko odmienia.

Czasami wierzył, że tak się stanie. I wymyślił, jak to życie będzie wyglądać: razem z ukochaną całymi dnia­mi będą w krypcie oglądać filmy. Nie będą wychodzić na świat, na światło, do ludzi. Ale nie wyobrażał sobie, by kobieta grzebała w jego kasetach albo wchodziła

Page 112: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

do łazienki, kiedy on tam się myje. Kupił więc dla niej mieszkanie na tym samym piętrze. Wyremontował je, umeblował. Krypta miała zostać dla niego. Kobieta mogłaby do niej przychodzić jak gość, nie jak gospo­dyni. Mieli się spotykać w krypcie przed jego wielkim telewizorem i w nowym mieszkaniu, w łóżku.

Takie były plany, czekał na ich realizację. Nie wol­no kupić drugiego mieszkania - pisał. - Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów: Powinieneś je wyna­jąć. Moi znajomi szukają mieszkania. Jak wynajmiesz, to zwróci ci się za czynsz. A może byś tam wpuścił ko­legę? I tak dalej. Nie wolno sobie znaleźć dziewczy­ny, bo jurny przyjaciel będzie drążył temat: Nie roz­stajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę. Na­tomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą się mogli nażreć i nachlać na twoim we­selu, na twój koszt, of course. Nietrudno przewidzieć, co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wy­pytywać o potomstwo, tak jakby to był ich zasrany interes.

Wreszcie ją znalazł, tak mu się przynajmniej wyda­wało. Nazywał ją Nadkobietą. Była piękna, miała du­ży jędrny biust, tytuł doktora na uniwersytecie i lubi­ła seks, jaki on lubił. Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna maska - w felietonach przy­znawał się i do tego. - Odpowiem w stylu K.I. Gałczyń­skiego: załącz do listu swoje zdjęcie od pasa i do pasa, a wówczas wraz z moją Nadkobietą - yes! yes! istnieje taka - może pozwolimy Ci się przekonać.

Znowu był miły dla matki. Matka była szczęśliwa. Niedługo, bo zachorowała i umarła. Swoim siostrom powiedział wtedy, że mu jest żal, bo nigdy nie pokazał mamie, jak naprawdę ją kocha.

Page 113: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nadkobieta nie chciała całymi dniami oglądać z nim filmów. Nie rozumiała oczekiwań Tomasza. Odeszła z jego przyjacielem. Wpuścisz do domu kumpla - pi­sał wściekły - to najpierw zacznie żerować na twojej kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyje­my w dżungli. Nikomu nie wolno ufać.

- Normalny facet - mówi jedna z sióstr - powie­działby do niej: spierdalaj, pieprz się. Ale nie Tomek. Tomek zaczął się zastanawiać, czy jest jeszcze mężczy­zną. Czuł się upokorzony, niepotrzebny.

Nie wystarczą sztuczne cycki - publicznie atakował swą Nadkobietę - tytuł naukowy na uniwersytecie i ko­szulka z napisem: Tm not a piece of ass, Fm a doctor.

Wierzył, że Nadkobieta wróci. Napisał scenariusz krótkiego filmu, w którym jego nielojalny przyjaciel ginie w zamachu bombowym, zostawiając Nadkobie­tę w spokoju.

W sierpniu 1999 roku Tomasz zapowiedział w li­ście do ojca: wkrótce to się wydarzy. Dodał, że zawsze chciał z nim porozmawiać naprawdę, ale ściskało mu gardło. - I ja bałem się pytać - mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński. - Rozmawialiśmy o filmach, o muzyce, ale o prawdziwym życiu nigdy. On zawsze patrzył na mnie jak na gówno w hamburgerze.

Od śmierci żony Zdzisław Beksiński nie wspinał się na dach sąsiedniego wieżowca, by przez lornetkę oglą­dać okna syna. - Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat.

Ale w liście poprosił syna, by tego nie robił. Jestem stary, opiekuj się mną - napisał, choć wcale takiej opie­ki nie oczekiwał.

Page 114: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Jesienią Tomasz, jak co miesiąc, poprosił ojca, by do „Opowieści z krypty" - drukowanych w „Tylko Rocku" - przygotował mu odpowiedni collage jako ilustrację tekstu. Tym razem syn wymyślił, by jego sylwetkę sfo­tografowaną z tyłu postawić na dołożonym z kompu­tera tle, najlepiej na tle słońca: - Niech odchodzę jak szeryf - powiedział.

Ojciec przeczytał felieton: „Opowieści z krypty" prze­stały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trud­no być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plaka­cie pt. „Poranek naszej ojczyzny" (vide „Piękni dwudzie­stoletni" Marka Hłaski). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu „Carrie 2". To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich krety­nów nie stać już na wymyślenie niczego nowego. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi „Hamleta 2" (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga.

Dalej: Tymczasem XX wiek dogorywa, nawet nie skomląc.

Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się ki­no (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nie-nażarta). W dodatku następny Bond ma być podob­no Murzynem! Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzy­ty, bełkot).

I dalej: Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokry­

zja i zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne „odpieprz się" niż pokrętne teksty w rodzaju: „kocha­nie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju i został tam, bo pokój nie lubi być pusty".

Na koniec powody, dla których warto było żyć: „Kruk" Edgara Allana Poe, siedemnasta minuta

„Ech" Pink Floyd, James Bond, „Nights in White Satin"

Page 115: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

The Moody Blues, „Adagio" Albinioniego, „Kobie­ta wąż" („The Reptile") w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. I jeszcze: „O Fortuna" - pierw­sza pieśń z „Carmina Burana" Carla Orffa, Clint Ea-stwood i scena z rondlem w westernie ,Joe Kidd", coca-cola i ketchup, „Czas Apokalipsy", „Twin Peaks", rzy­gający grubas w „Sensie życia według Monty Pythona",

„Miłość w czasach zarazy" Marąueza, wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wszyst­kie te chwile przepadną w czasie jak łzy w deszczu. Po­ra umierać. Tomasz Beksiński (1958-1999).

Ojciec wręczył synowi dyskietkę z ilustracją. Felieton został wydrukowany. Tomasz powiedział do jednej z sióstr: - Teraz było­

by głupio się wycofać. - Wysoko latał - mówi siostra. - Za wysoko i się nie

zorientował.

Wigilia 1999. Po telefonie od przyjaciółki syna Zdzi­sław Beksiński rozmyśla, czy to możliwe, aby miało się to stać akurat dzisiaj. Raczej nie. Dzisiaj przed połu­dniem Tomek wpadł tutaj i jak zawsze w piątek sięg­nął po „Gazetę Telewizyjną".

Tuż przed drugą wysłał maila do swojego przyjacie­la, który mieszka w Krakowie. Pisał dużo o Nadkobie-cie. Pod koniec dodał: Zrób dla mnie jedną rzecz. Po­wiedz wszystkim, że po prostu nie widziałem siebie w XXI wieku i czułem, że urodziłem się sto lat za póź­no, więc po prostu postanowiłem wyrównać rachun­ki. To dziwne, ale naprawdę czuję, jakby nie było ju­tra. Tak jakby droga tutaj się kończyła. Boję się, bar­dzo się boję.

Page 116: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Napisał także list do ojca. Zdzisław Beksiński zna­lazł go nazajutrz:

Nie wiem, jak zacząć. Od przeprosin nie wypada, bo zabrzmiałoby to idiotycznie. Choć właściwie chcę Cię przeprosić za wszystko. A już w szczególności za swój parszywy egoizm i brak zrozumienia dla Ciebie. Twój list z sierpnia wisi w tej chwili nad moim sumie­niem jak topór... ale, niestety, jestem zbyt słaby, aby po­radzić sobie z nim i ze sobą.

Nie jestem niczyją maskotką ani własnością, ani klownem. Dlatego naprawdę nie czuję się do końca odpowiedzialny za nikogo. Musisz zrozumieć, że mo­je życie jest MOIM życiem i tylko ja mam prawo zdecy­dować, czy chcę je kontynuować.

Nie będę też w dalszym ciągu mesjaszem dla dur­nych radiosłuchaczy ani autorytetem dla telewidzów i czytelników. Ja już jestem martwy, Tato. To, co zrobię i do czego przygotowuję się spokojnie od paru miesię­cy, będzie tylko postawieniem kropki nad i.

Nie szukaj w koszu ani w zsypie opakowań po le­kach. Wszystkie dawno wyrzuciłem, żebyście nie wie­dzieli (Ty i „dobrzy" doktorzy), czego się najadłem. Ży­wię głęboką nadzieję, że już się nie zbudzę. Wierzę, że nie ma życia po śmierci. Wierzę, że to naprawdę ko­niec. Tego właśnie pragnę. Tomek.

Pięć lat po śmierci Tomasza jego ojciec Zdzisław Beksiń­ski został zamordowany w swoim mieszkaniu na warszaw­skim Służewie.

Page 117: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Wściekły pies

Dzisiaj, drodzy bracia i siostry, obchodzimy świa­towy dzień chorego. W siedemdziesiątą piątą rocznicę objawień fatimskich i w jedenastą rocznicę zamachu na swoje życie dzień ten ustanowił nasz umiłowany Jan Paweł II. Nasz wielki Papież Polak, który wiedział, co to ból.

Dziś myślimy o człowieku, który cierpi. Być może macie wokół siebie kogoś, kto ciężko choruje; kto nie może tu być dzisiaj z nami. Ale są przy nim teraz wasze myśli. Może jest i pytanie, wyrzut sumienia: czy przy moim cierpiącym jestem tak często, jak on tego po­trzebuje? Czy jestem na co dzień? Czy mu pomagam? Wspieram go? Czy mu towarzyszę? A może o nim za­pominam? Może go unikam? Może jego rany, owrzo­dzenia, guzy są zbyt odrażające? Może zbyt brzydko pachną? Może nasz chory śmierdzi ropą? Wymioci­nami? Uryną? Kałem? A może zwykłą starością? Jego cierpienie jest dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia? Odwracam głowę?

Dzisiejsza moja homilia będzie z pewnością dla wielu nie do udźwignięcia. A już na pewno nie dla dzieci. To jest homilia tylko dla dorosłych. Proszę, że-

Page 118: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

by dzieci teraz wyszły. Moi uczniowie również. Cokol­wiek o mnie później usłyszycie, spróbujcie w ciszy się pomodlić za mnie. Ale teraz idźcie.

Ciężko mi dzisiaj stać przed wami. Znacie mnie ja­ko otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana. Nie chodzę z wysoko podniesioną głową. Nie budu­ję wokół siebie żadnych barier. Nie noszę sutanny, kie­dy to nie jest potrzebne, ani koloratki. Dobrze się czu­ję w dżinsach, w koszulce, w czapce z daszkiem. Jeżdżę na górskim rowerze, tańczyłem z wami na niejednym weselu. Razem z wami organizuję pomoc dla potrze­bujących. Staram się służyć bliźnim, jak tylko potra­fię. Bo tak widzę rolę kapłana: być z ludźmi i dla ludzi. Wiem, że wszystko jest między nami w porządku.

Poza jednym. I dlatego tak ciężko mi dzisiaj patrzeć wam w oczy. Ale cóż to za ciężar wobec ciężaru hostii! Muszę ją

dźwigać razem z tamtymi obrazami. One wracają do mnie jak film, przewijają się. Widzę je szczególnie wte­dy, gdy biorę ciało Chrystusa w dłonie, kiedy je pod­noszę, kiedy mówię: bierzcie i jedzcie. Hostia jest co­raz cięższa, a obrazy nie chcą mnie opuścić. Przeciwnie, nasilają się, widzę je: spocone torsy, bicepsy, płaskie brzuchy, mocne uda, ale mówię dalej: to jest ciało mo­je, które za was i za wielu będzie wydane.

Chcę wam powiedzieć prawdę i tylko prawdę: zbłą­dziłem. Ale nie jestem gejem, który uważa, że trzeba or­ganizować te wszystkie parady, nosić tęczowe chorągwie, pozwalać dwóm mężczyznom na małżeństwo i na adop­cję dzieci. Nie zgadzam się z tym. Zgadzam się raczej

Page 119: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

z tymi, którzy twierdzą, że walka przeciwko tak zwanej dyskryminacji mniejszości seksualnych jest ukrytą, ale jakże nachalną promocją homoseksualizmu. Promo­cją zaburzenia. To podstępne kontestowanie wartości, z których wyrasta nasza cywilizacja. A wyrasta z chrześ­cijaństwa i z prawa naturalnego. Natura wyraźnie uczy nas, że tylko związek pomiędzy kobietą i mężczyzną ma sens. Homoseksualizm jest pomyłką natury, wybry­kiem, może błędem w ewolucji. Choć nie znaleziono ge­nu, który za homoseksualizm odpowiada.

Tych, którzy krzyczą o homofobii, prawda w oczy kole.

Kole i mnie. I ja jestem zaburzony. Niektórzy mówią, że od homoseksualizmu do pe­

dofilii droga niedaleka. Nie wydaje mi się. Ja na chłop­ców nie patrzę. Mnie chłopcy nie interesują.

Mnie się podobają dojrzali mężczyźni, śniadzi, wy­socy, mocni. Ich szukam, ich potrzebuję.

I to jest mała część prawdy, na początek. Rozumiem, że dla niektórych zbyt przerażająca. Kapłan mówi od ołtarza o torsach, bicepsach, udach. A dlaczego ma nie mówić? One nie istnieją?! Nie ma ich? Są! Nawet tutaj, drodzy bracia i siostry, w świątyni,

przed tabernakulum. Spójrzcie po sobie i po obrazach tu na ścianach. Chyba żadne odzienie nie sprawi, że będziemy wątpić w to, co stworzył nasz Bóg Ojciec.

A te szmery, które słyszę, to chyba nie żarty? To zło­rzeczenia? Przekleństwa? Dlaczego mówicie je po ci­chu? Bo powierzyliście mi wasze winy? Wasze wstydli­we słabości, zdrady, świństwa, podłości, złodziejstwa? Nie, ja nikomu o nich nie powiem. Nie tylko dlatego,

Page 120: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

że chroni was tajemnica spowiedzi. Nie macie powodu do żadnych obaw. Ani o to, co tutaj, ani o to, co tam -w Królestwie Niebieskim. Jeśli za swe grzechy szczerze żałujecie, jeśli chcecie się poprawić, Bóg wam wszystko odpuszcza. Bóg jest dobry, jest miłosierny.

Odkąd pamiętam, zawsze byłem w kościele. Nie na podwórku, boisku, basenie, nie. Tylko w szkole i w koś­ciele. Lubiłem zapach kadzidła i zapach wody koloń-skiej, którą spryskiwali się młodzi księża. Mój ojciec żadnych zapachów nie używał, kąpał się nie za często i nie za często zwracał na mnie uwagę. Nie pił, nie bił, nie dotykał. Pracował i dawał mi kieszonkowe. Matka też pracowała, ale za oceanem. Wyjechała, kiedy mia­łem pięć lat, skończyła się jej wiza, została nielegalnie i jest tam do dzisiaj. Nie widziałem jej od dwudziestu ośmiu lat. Ona nie może stamtąd wyjechać, bo drugi raz jej nie wpuszczą. Ja nie mogę dostać wizy, by ją od­wiedzić. Zresztą nie wiem, czy chcę. Ona dzwoni cza­sem, mówi do mnie: I love you. I każe sobie przysłać aktualne zdjęcia. Wysyłam. Wtedy dzwoni z płaczem, że jestem stili beautiful.

Po raz pierwszy poczułem, że pragnę bliskości mężczyzny, kiedy miałem dwanaście, może trzyna­ście lat. Zrozumiałem, kim jestem, gdy miałem szes­naście. Byłem wystraszony, ale nie było z kim o tym porozmawiać.

Z ojcem? On miał nową kobietę, nowe dzieci. Zresz­tą kto by z ojcem o tym mówił? Żeby mnie zabił?

Z matką? Przez ocean? Z nauczycielką? W tym kraju? Z kolegą? Jeszcze gorzej.

Page 121: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Z moim ulubionym księdzem? Był wysoki, szczupły, nosił krótkie, po żołniersku obcięte blond włosy, mówił niespiesznie, niskim głosem. A kiedy się ze mną witał, mocno ściskał mi dłoń. Grał na gitarze, chodził z nami w lecie po górach, organizował pomoc dla jakichś pogo­rzelców i ja mu w tym pomagałem. Nie mogłem go za­wieść. Powiedziałem mu, że szczerze kocham Chrystu­sa i chcę iść do seminarium. Tak się ucieszył, że aż mnie przytulił. Zesztywniałem cały jak deska, jakbym się bał poczuć jego ciepło. Pamiętam tamtą chwilę do dziś.

Jego oddech. Odsunął swoją głowę od mojej, opuszkiem palców

przejechał mi nad górną wargą, delikatnie, powoli, i powiedział: jeszcze rok i prawdziwy mężczyzna nam urośnie.

Potem złapał mnie za ramiona, odwrócił tyłem do siebie, delikatnie klepnął po plecach i zaśmiał się: no, do ojca biegnij, bo już późno!

Gdybym poszedł na psychoterapię, może przez dwa lata doszlibyśmy z terapeutą do wniosków, które nie przynoszą ulgi, ale są ważne: a więc nie byłem męż­czyzną. Miałem nim się stać dopiero za rok. Jeszcze nie atrakcyjny, jeszcze nie mężczyzna.

Odsunął mnie od siebie. Rok dla chłopaka to era. Po roku nie było go już w naszej parafii. Pojechał

do Afryki pracować z chorymi na AIDS. Byłem zupełnie sam z moim pragnieniem męskie­

go dotyku. Ale nie pamiętam pierwszego seksu. To znaczy nie

wiem, który był pierwszy. Chyba kiedy byłem już w se­minarium.

Page 122: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nie wiem, czy czułem powołanie. Nie wiem, co to jest powołanie. Że Pan Bóg przychodzi do młodego człowieka i mówi mu: pójdź za mną? Niektórzy po­dobno słyszą Jego głos. Ja żadnego głosu nie słysza­łem, ale byłem pewny, że tak ma wyglądać moja droga. W ten sposób pragnąłem służyć Jezusowi. Pragnąłem być jak najbliżej Niego.

Można znaleźć setkę cytatów z Pisma, które wprost będą mówiły, jak należy kochać Jezusa.

Ja kocham Go jak mamę i tatę. Wiem, że jest zawsze przy mnie i nie da mi zrobić

krzywdy. Że się mną opiekuje, jak każdy rodzic powinien się

dzieckiem opiekować. Jestem dzieckiem Jezusa. Ale tak jak nie zawsze słuchałem mamy i taty, tak

i nie zawsze robię to, co się podoba Jezusowi. Czasami myślę, że wykreowaliśmy nieludzki obraz

Stwórcy. Daleki od życia, od człowieka. Na szczęście w ostatnich latach inaczej zaczynamy w Niego wierzyć. Wierzymy w Boga miłosiernego. Tego, który wybacza.

Sprawia mi to radość nie dlatego, że mogę teraz śmiało grzeszyć w nadziei, iż Pan Bóg i tak mi wszyst­ko daruje. Raczej cieszę się, że w swej tajemnicy sta­je się On bardziej ojcowski czy matczyny. Ciepły, bli­ski, kochający.

W seminarium nikt tak o Bogu nie mówi. W seminarium opiekunowie formują osobowość

przyszłych kapłanów. Tak to się nazywa. Ale jest od­wrotnie - oni osobowość młodych mężczyzn defor­mują. Uczą wyrzekania się przyjemności. Powołują się przy tym na Jezusa, który powiedział, że kto chce iść za

Page 123: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nim, musi się zaprzeć samego siebie. Ale czy to znaczy, że trzeba pozbyć się samego siebie. Wyrzec? Nigdy nikt nie udzielił mi sensownej odpowiedzi. Po co takie rze­czy klerykowi wyjaśniać?

Co wieczór, po dziesiątej, księża opiekunowie wcho­dzili do kleryków bez żadnego pukania i kazali nam ga­sić światło. Lulu, paciorek i spać, oczywiście z rączka­mi na kołderce. Miałem dwadzieścia jeden lat i ktoś mi mówił, kiedy mam zamykać oczy, kiedy otwierać. Kie­dy wstawać, golić się, myć, jeść, pić (i co), kiedy uczyć się, wychodzić do miasta (i w czym - jedynie w czar­nym lub granatowym!), kiedy mam zamknąć dziób i do końca dnia już go nie otworzyć. Silentium sacrum - za­wsze po dwudziestej pierwszej czas skupienia. W semi­narium nie ma kreatywności, twórczego myślenia, roz­woju. Żadnych rozmów o tym, co wśród wiernych budzi kontrowersje: aborcja, eutanazja, homoseksualizm, klo­nowanie. A skąd! Nie wolno mieć nawet komórki, nie wolno komputera. Jest trening przystosowania. Udawa­nia. Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki jak reszta księży. Jakimi chcą nas widzieć wierni.

Któregoś razu zamiast w odwiedziny do ojca poje­chałem do Berlina. Wcześniej odnalazłem adresy odpo­wiednich klubów. To było odkrycie, to był kosmos, ty­le męskich ciał nagich zupełnie. Byłem ładnym chłop­cem, still beautiful, immer noch schón, więc miałem powodzenie. Może raczej powinienem nazywać spra­wy po imieniu: miałem super branie!

I wróciłem do seminarium, gdzie chłód, zimno, od­trącenie.

Dlaczego? Czy w naszym Kościele brakuje miłości bliźniego?

Page 124: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Młody człowiek, wbity w twardy system reguł, idzie z seminarium do parafii i widzi, że wszystko, czego go uczono, jest dalekie od życia. Jakie silentium sacrum? Komputer, interia.pl, czateria, gay. Tysiąc gejów online.

Jak wyglądasz? Ile masz lat? 24/188/80/19. Całkiem nieźle. Ja 26/180/78/17, szatyn, owłosiony.

A Ty? Ja gładki, tylko nogi trochę. Co lubisz? Różne rzeczy. Jesteś pasywny czy aktywny? Lubisz real czy walisz konia? Daj mi foto i tel. Młody ksiądz jest podekscytowany, ale i zalękniony.

Szybko wylogowuje się z czata, ucieka przed żądaniem wirtualnego rozmówcy. Bo jest mu wstyd.

Moi koledzy też lubią rozmowy online: interia.pl, czateria, randki.

Kochanie, myszkę masz wygoloną? Oczywiście, ale zostawiłam wąski paseczek. Cudownie! A czy jest już wilgotna? Oczywiście, czeka na ciebie, Kocurku. No to włącz kamerkę i pośliń paluszek. Teraz nie mogę, bo mąż siedzi niedaleko. Oj, to niedobrze. Moja żonka w pracy. Więc mam luz. Niedobry Kocurek! Bawisz się już swoją armatą? Ale są i tacy księża, którzy w ogóle nie mają w poko­

ju komputera i tylko się modlą. Takich jest większość, drodzy bracia i siostry, bez wątpienia.

Na początku młody ksiądz boi się nocą wyjść z ple­banii. Wdrukowano mu w głowę obraz Boga, który za dobre wynagradza, a za złe karze. A złem jest pusz­ka piwa. I Bóg ją widzi. Babcia mi zawsze powtarzała: bądź grzeczny, bo Pan Bóg cię widzi.

Page 125: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Wielki Brat, podglądacz, policjant, lustrator, sędzia. Taki obraz Boga jest katastrofalny dla rozwoju czło­

wieka, dla jego wolności. Wolność zresztą - to też wy­nosimy z seminarium - jest czymś podejrzanym.

Wierzyłem, że kapłaństwo ochroni mnie przed mo­im homoseksualizmem.

Ale pomyliłem się, moi bracia i siostry. Jeśli jeszcze mogę tak do was mówić. Interia.pl, czateria, gay. Tysiąc stu gejów online. Będę czekał przy stacji benzynowej za pół godziny. Super. Będziesz wykąpany czy weźmiemy prysznic

razem? Lubię zabawę pod prysznicem. OK, zrobię ci to pod prysznicem. Czekam w czar­

nym saabie. OK, zaraz wychodzę.

Wielu księży wierzyło, że kapłaństwo ochroni ich przed pragnieniami. Wielu się pomyliło.

Wystarczy obserwować konfesjonały. My, księża ho­moseksualni, mężczyzn spowiadamy dłużej.

To, co mówią kobiety, nie jest tak interesujące. Chy­ba, że mówią o swoich erotycznych snach z mężami na pierwszym planie. Pytał święty Augustyn: „Czyż ręka Twoja, Boże wszechmogący, nie jest dostatecznie po­tężna, aby uleczyć wszystkie słabości mojej duszy? Aby obfitszym darem łaski zgasić zmysłowe skłonności, także w moich snach?". Żaden sen - moi kochani - na­wet najbardziej wstydliwy, grzechem być nie może. Sny są poza naszą wolą, zawsze niewinne. Bóg nie będzie z nich nikogo rozliczał. Snów nam nie będzie pamiętał, tak jak i my ich nie pamiętamy. Nie spowiadajcie się ze

Page 126: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

swych marzeń sennych, bo szkoda czasu. Tylko pobu­dzacie seksualne fantazje spowiedników, zresztą także tych heteroseksualnych.

W telewizji mówili o biskupie, który molestował kleryków, ale to w telewizji, gdzieś daleko. Zresztą mo­że przesadzali, jak to dziennikarze.

Lepiej nie zadawać sobie pytania, czy i wokół nas jest homoseksualny ksiądz.

Jest! Interia.pl, czateria, gay, tysiąc dwustu gejów online. 29/178/76/20, brunet. Czekam pod bankiem PKO. Ciekawość narasta, jest podniecenie, lęk. Jest seks. A potem przychodzi pustka. Smutek. Mówicie: dość? Po co w sprawę tak głęboko wni­

kać? Czemu miałoby to służyć? Prawdzie! Wy wolicie z pedałów szydzić, żartować z nich. Sam

czasem żartowałem, żeby nikt nie pomyślał, że i ja je­stem.

Często śni mi się pies, jest agresywny, pianę toczy z pyska, warczy. Ale mnie nie gryzie. Rzuci się na mnie, kiedy zrobię krok. Więc stoję bez ruchu, bez oddechu. Udaję, że mnie nie ma, że nie istnieję. Nie przełykam śliny. A pies patrzy na mnie. I czeka.

Dziś obchodzimy światowy dzień chorego. Mówi­my o cierpieniu, o odchodzeniu do domu Ojca. Czy wiecie, że umrzecie? Mam trzydzieści trzy lata i wiem: umrę. Ale pojąłem to całkiem niedawno. Bo kiedy zda­wałem maturę, o tym nie wiedziałem. Kiedy kończy­łem seminarium - nie wiedziałem. Odprawiłem po raz

Page 127: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

pierwszy eucharystię i po raz setny - nie wiedziałem. Choć Chrystus umarł na krzyżu i za mnie, choć głębo­ko w to wierzę - nie wiedziałem. Śmierć, która jest ele­mentem życia, w moim życiu nie istniała.

Człowiek młody, dziecko nawet, zdaje sobie sprawę, że każde życie ma kres. Ale jego - nie. Śmierć dotyczy innych, jakichś chorych, starych. Ale jego - nie. On na tym świecie będzie żył wiecznie.

Starsi spośród nas wiedzą, że to nie jest pycha. Świadomość zbliżającej się śmierci przychodzi w róż­nym wieku. Dopóki człowiek jest zdrowy, dopóki ży­ją wszyscy ci, których kocha - tej świadomości nie ma. I dobrze. To pozwala nam dojrzewać, uczyć się, praco­wać, rodzić dzieci, pokonywać trudności i cieszyć się tym, co jest wokół.

Świadomość śmierci w nas, chrześcijanach, nie po­winna budzić żadnej trwogi. Śmierć jest jedynie przej­ściem przez bramę, za którą czeka radosne spotkanie z Bogiem Ojcem. Radosne, bo wierzymy, że miłosierny Pan wybaczy nam wszystkie winy.

To dlaczego śmierć budzi w nas strach? Mam trzydzieści trzy lata i dopiero teraz pojąłem,

że umrę. Nie patrzcie tak, jeszcze nie umieram. Mo­że dożyję sędziwego wieku, choć wątpię. Chciałem jak najdłużej służyć Bogu jako kapłan. I wam, drodzy bra­cia i siostry. Ale po tym, co wam powiedziałem, już nie mogę. Tym bardziej że muszę wam powiedzieć więcej. Jaka cisza, żadnego kaszlu, szmeru. A kościół pełny. Je­zu, zmiłuj się nade mną.

Bóg zsyła mi zadanie, sprawdzian, trudny egzamin. Jestem zakażony wirusem HIV.

Page 128: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Kiedy człowiek odbiera pozytywny wynik testu -wszystko się zatrzymuje. Nie ma żadnego jutra, żad­nego za tydzień, życie staje bez ruchu, jest koniec. Ale myśli pod czaszką szaleją: jaki koniec? kiedy? gdzie? kogo o końcu należy uprzedzić? komu o TYM powie­dzieć? kto o TYM się dowie? TO jest we mnie, rozmna­ża się jak robactwo, pleni, pożera od środka.

Człowiek bierze prysznic. Woda leje się silnym stru­mieniem, parzy skórę, ale TEGO nie zmywa. Strach miesza się w głowie z żalem, potem z wściekłością, od­biera rozum: pewnie witaminy, które co rano łykam przy śniadaniu, zafałszowały wynik testu. Witaminy mogą zmienić wyniki, to oczywiste. Test trzeba powtó­rzyć!

Ale, po co? Resztki świadomości zabierają nadzieję: test, zanim

zakażony otrzymuje wynik, jest powtarzany co naj­mniej dwa razy. Z dwóch próbek krwi. Nie ma szansy na pomyłkę, nie ma szansy na nic. Spokój bezpowrot­nie odchodzi do przeszłości. Uśmiech również. Nieba­wem przyjdzie uśmiech wyreżyserowany, żeby nikt się nie domyślił, dopóki ciało nie zdradzi objawów. Poja­wia się napięcie, sadowi się gdzieś za mostkiem i stam­tąd będzie, nie raz nie dwa, telepać całym ciałem. Albo delikatnie kłuć. Albo zabierać ślinę z gardła. Albo tyl­ko zmiękczać nogi. Wtedy trzeba będzie usiąść gdzieś na ławce w parku, otrzeć pot z czoła i czekać, aż przej­dzie. Nie przejdzie. Napięcie staje się przyszłością, bę­dzie non stop, do końca. Ale pierwszego dnia czło­wiek o tym nie myśli. Chce zasnąć od razu, na wieki wieków.

A On każe mi żyć!

Page 129: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Bo na TO się już nie umiera. Z TYM się teraz żyje. Dwadzieścia lat, czterdzieści, do starości, jak dobrze pój­dzie. Są tabletki, coraz nowocześniejsze, bardziej sku­teczne. Dziś lekarze mówią, że zakażenie to przewlekła choroba. Jak wiele innych. Nie leczysz się - umierasz. Le­czysz się - żyjesz. Ale wy swoje wiecie. Wy mnie już w my­ślach wsadzacie do trumny, już chowacie. Łopaty, zie­mia. Pchają się wam do głów stereotypy, gotowe schema­ty, matryce, już zajmują ustalone z góry pozycje, już są gotowymi argumentami do oceny, sądu, skazania.

Pedał - wiadomo - to AIDS. Zasłużył - to ma. Kara boska! Od Jezusa? Którego kocham jak mamę i tatę? Któ­

ry się mną opiekuje? Wy znacie odpowiedź! Nie trzeba się nad nim litować! Ale palcem pokazać -

czemu nie? Napluć w twarz - bardzo chętnie. Zamknąć przed nim drzwi - jakże by inaczej. Bo HIV jest w na­szym kraju piętnem, niewidzialną szkarłatną literą, do­wodem rozwiązłego życia, dowodem zła. Bo jest choro­bą złapaną przez seks. A seks jest czymś podejrzanym.

A temu, co podejrzane, warto się z uwagą przyglądać. Seks innych to przecież moja sprawa. Będę oceniał, są­dził, brzydził się. Brzydzisz się, to dlaczego dupy innych tak cię obchodzą? Jakże skwapliwie ludzie badają cu­dze życie - pisze święty Augustyn - a jak opieszale zabie­rają się do naprawiania swojego". Dlaczego ocenianie in­nych, sądzenie ich tak ci jest, człowieku, potrzebne? Cóż warte byłoby twoje życie, gdybyś nie osądzał innych?

Wy, dobrzy katolicy, patrząc na człowieka z pięt­nem, myślicie o sobie: jesteśmy od niego lepsi, poukła­dani, moralni, uczciwi, czyści. My, dobre żony, kocha-

Page 130: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

jacy mężowie, troskliwe matki, ojcowie - wszyscy goto­wi jesteśmy na zbawienie. Panie Jezu, bierz nas prosto do nieba! Hurtem nas weź!

A tamten jest ubrudzony, zbrukany, potępiony. Je­go strąć do piekieł!

Może i tak. Trzeba stanąć po stronie dobra. Trzeba mnie osądzić. Może według najłatwiejszego kodeksu: to białe, to

czarne, to dobre, to złe, to moralne, a to grzech śmier­telny! Najłatwiej byłoby tak: znaleźć na dziedzińcu kościoła kamień i czekać tam na mnie. To byłoby mo­ralne. I ja bym to zniósł. Bo zasłużyłem.

Ale nie kamienia w waszych dłoniach się lękam. Wstydzę się, że was gorszę. I boję się tego. Ze mnie słu­chacie i myślicie: wszystko, w co wierzyliśmy, nie ma żadnego sensu. Kościół jest bez sensu i Pan Bóg jest bez sensu. A przecież tak nie jest. I grzesznik w Koście­le, nawet jeśli jest księdzem, swój wielki sens ma. I mo­je cierpienie też.

Pytam Boga: dlaczego mnie powołałeś? Wiedziałeś, że nie wytrzymam, że będę jeździł do

Berlina, do Londynu, Paryża. Będę uciekał przed pust­ką, w której Ciebie nie ma, Boże. Ze tam za pieniądze z intencji mszalnych kupię bilet do pedalskiej sau­ny, raz, drugi, pięćdziesiąty, że podniecony rozbiorę się w szatni, że spojrzę na eleganckiego biznesmena w garniturze, który być może wpadł tu między pracą a żoną, czekającą z obiadem, że wezmę szybko prysz­nic, tam przyjrzę się szczupłemu studentowi o skan­dynawskich włosach i niebieskich oczętach, że owinię­ty ręcznikiem pobiegnę między kabiny. Bo w saunie

Page 131: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

jest nie tylko sauna. Są tam licho oświetlone wąskie korytarze, labirynty, zamykane kabinki wielkości metr na dwa i są pokoje zbiorowego seksu, jaśniejsze i zu­pełnie ciemne - darkroomy, gdzie gromadzą się brzu­chaci faceci po pięćdziesiątce w nadziei, że zapłacze się między nich jakieś delikatne dwudziestoletnie ciałko i da im to, na co oni w świetle dnia liczyć już nie mo­gą. Zewsząd słychać postękiwania, jęki, westchnienia: och, ach, jeszcze, już, mocniej, dość. Czuć zapach po­tu, spermy i krocza. Wszędzie jest ślisko, trzeba uwa­żać, żeby się nie zabić. Kabiny się otwierają, faceci wy­chodzą, mokrzy, zrelaksowani, każdy w swoją stronę, dłużej znać się nie potrzebują, teraz idą sprzątacze, z latarkami, w gumowych butach i w lateksowych rę­kawiczkach, ścierają szmatą materace obłożone ska-jem i kabina gotowa do następnych obfitych orga­zmów. Królestwo rozkoszy, perwersji, wyuzdania. Każ­da niemal dzielnica w każdej europejskiej metropolii ma swoją gejowską saunę, czasem opodal strzelistych gotyckich świątyń, nikt się temu nie dziwi, nikt nie przeszkadza, nikt tego nie zabrania. Wszystko legal­nie, wstęp kilkanaście euro plus YAT i masz, co chcesz. Znam je chyba wszystkie.

Wiedziałeś, Panie, że nie dam rady. Że braknie mi sił. Że sauny staną się moją obsesją, że tylko dla tych chwil będę chciał żyć. Bo tam dostaję to, czego nie do­staję nigdzie indziej. I od nikogo.

Wiedziałeś! I wiesz, że cały czas noszę Cię, Boże, w sercu. Także tam, w darkroomie, w kabince ze skajo-wym materacykiem. Tam cierpię najbardziej. Bo kiedy on mnie wypełnia swoim wielkim czarnym żylastym penisem, kiedy napełnia we mnie to, co puste, kiedy

Page 132: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

jest głęboko, kiedy posuwa mnie z siłą elektrycznej maszyny, kiedy dobija mocno i bez litości, kiedy już prawie wpada we mnie cały, myślę wtedy: co ja robię?! Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa!

Nie uciekajcie! W Berlinie, Paryżu i Londynie, a może i w War­

szawie są też inne kluby: dla heteroseksualnych ko­biet i mężczyzn. Są tam licho oświetlone korytarze, są kabiny i pokoje na zbiorowy seks, zbiorowe wyuz­danie, zbiorowy grzech. Wiem to od moich kolegów, którzy - jak ja - sutanny noszą tylko wtedy, kiedy to konieczne.

Wiem, że większość księży nie łamie ślubów i żyje w celibacie. Także większość homoseksualnych księży. Nie wszyscy spośród nich i zapewne nie wszyscy geje brudzą się wzajemnie w tych berlińskich ściekach i pa­ryskich rynsztokach. Większość tego nie robi. Więk­szość gejów żyje w stałych związkach. Wiem, bo cho­dzę po kolędzie. Niektóre takie pary przyjmują mnie. Mówię im wtedy, że źle robią, żyjąc razem, że to prze­ciw Pismu Świętemu. Ze powinni się rozstać i żyć we wstrzemięźliwości. Oni przekonują mnie, że są dobry­mi synami, praworządnymi obywatelami, sumiennymi pracownikami, życzliwymi sąsiadami i wiernymi part­nerami. Ich związek jest pełen miłości.

Wystarczy przejrzeć ogłoszenia na gejowskich por­talach: wielu mężczyzn szuka stałego partnera, szuka miłości. Tak jak i większość heteroseksualistów: ko­biet i mężczyzn. Wszyscy szukamy miłości. My - kapła­ni - również. Kiedy nie znajdujemy jej w Kościele, w na­szej wspólnocie, wkraczamy w obszar grzechu, z które­go ciężko się wraca.

Page 133: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa! Mówię wam prawdę i tylko prawdę.

W saunie nie wystarcza mi jeden, zmieniam kabi­nę, zmieniam mężczyznę, znów jakiś nieznajomy, śnia­dy, czarny albo Norweg, przez następne kilka minut będzie blisko mnie tak bardzo, że już bliżej nie moż­na. A Jezus wtedy wisi na krzyżu, krwawi za mnie, ko­na. A mnie używa jakiś samiec w jakimś śmierdzącym kurwidole! Czy we mnie jest Diabeł?

Wypełnia mnie całego! Gdybym mógł z tym zerwać. Ale jestem bezsilny.

Smutny, zły, wściekły. Bo nie żyję tak, jak bym chciał żyć. Zabierz mnie stąd! Skończ moją udrękę! Odpra­wianie eucharystii jest dla mnie golgotą. Nie chcę! Nie będę!

Kiedy wsiadam do samolotu i wracam do do­mu, myślę sobie, że może tym razem nie wylądujemy szczęśliwie. Ze może to się skończy, z hukiem, raz-dwa. Ale nie! Muszę żyć, muszę tęsknić za tym, co w saunie. Nienawidzę tego, ale już kombinuję, dokąd by polecieć następnym razem.

Samobójstwo? Rozwiązałoby wszystkie problemy. Jezus nic o samobójstwie nie mówił, samobójców ni­gdzie nie potępiał. Może to jest wyjście? Ale wyjście dokąd? Do Ciebie, Boże? Nie! Ty chcesz mnie tutaj sprawdzać, wystawiać na kolejne próby, testować mo­je siły.

Mieszka we mnie Szatan. I ja mam dać mu radę?! Spowiadam się, kolega mnie spowiada. Szczerze ża­

łuję tego, co zrobiłem, i szczerze chcę się poprawić. Ale niedługo potem zamawiam w internecie bilet do Am­sterdamu czy do Kolonii.

Page 134: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Powinienem wybrać życie w czystości albo odejść z Kościoła.

Jak odejść? Do kogo? Z czym? Z moim teologicznym wykształceniem? Poza Kościołem jestem nikim. I w Kościele też. Święty Paweł powiedział, że mężczyźni, którzy

współżyją z innymi mężczyznami, nie wejdą do Kró­lestwa Niebieskiego. Co zrobisz ze mną, Boże? Z moją hańbą? I z moją szczerą miłością do Ciebie? Co uczy­nisz, kiedy stanę wreszcie przed Tobą? Czy Twoje miło­sierdzie jest silniejsze od mojego grzechu? Wierzę, Bo­że, że dostrzeżesz we mnie więcej niż tylko zalęknione­go pedała.

Gdyby Pan zapytał mnie jak Piotra nad Jeziorem Galilejskim: „Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?", odpowiedziałbym bez wahania: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham".

Nie wolno mi kochać Pana? Bo jestem skalany? Wy znacie odpowiedź? Znacie boskie wyroki? Gdyby

Bóg miał jakieś wątpliwości, co zrobić z takim grzesz­nikiem jak ja, wy usłużnie przybieglibyście z podpo­wiedzią?

Czy ja czuję do was złość? Mam jakieś pretensje, żal? Krzyczę na was? Jakbyście mi coś złego uczynili?

A przecież nic takiego się nie stało. Wybaczcie mi, bracia i siostry.

I dbajcie o siebie. Strzeżcie się. Czy nikt w tym koś­ciele nie uprawiał seksu przedmałżeńskiego? Czy nikt nie zdradził swojej żony, męża? Nie macie kochanek? Kochanków? HIV można złapać nie tylko przez tyłek. Ktoś, kto dziś tak myśli, a zwłaszcza ten, kto uprawia

Page 135: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

heteroseksualny seks pozamałżeński, jest kompletnym głupcem. W poradni dla zakażonych widuję piękne młode kobiety, dobrze ubrane, wyperfumowane. Skąd one się tam biorą? Nie wszystkie zakaziły się przecież od jednego złego czarnego Kameruńczyka. Skąd one to mają? Przecież nie z powietrza. I nie z pocałunku.

Widuję w poradni różnych mężczyzn. Skąd oni to mają? Przecież nie z tego, że podali jakiemuś zaka­żonemu rękę, nie z tego, że usiedli po zakażonym na muszli klozetowej.

Kiedy zdradzacie swoje żony i swoich mężów, kiedy łamiecie małżeńską przysięgę złożoną przed Bogiem, róbcie to przynajmniej bezpiecznie. Używajcie kondo­mów!

Ja nie użyłem raz. I mam. Co powinienem teraz zro­bić? Co Bóg chce mi w ten sposób powiedzieć?

Nie wiem. Kupuję bilet do Paryża i biegnę do sauny. Tam, w każdej kabinie, na wyciągnięcie ręki są kondo­my. Tam wszystkich uczą - seks przygodny uprawiasz na własną odpowiedzialność. Każdego - z kim to ro­bisz - traktuj jak zakażonego. Bez wyjątku. Wtedy masz szansę uniknąć choroby. Stosuję się do tych zasad i wie­rzę, że nikomu krzywdy nie robię. Jestem o tym przeko­nany. Czasem tylko nachodzą mnie myśli, że może jed­nak chciałbym, by wszyscy inni też byli zakażeni, by też codziennie rano budzili się z myślą, co jest tam. Co jest po śmierci? Czy jest tam życie wieczne? Czy będzie Sąd? A jak tam nic nie ma? Jak Boga nie ma, to co? Wszystko jest jedynie drogą do kresu, końca, ciemności?

Nie mam z kim o tym porozmawiać. Następni wychodzą? Ze strachu? Słowa nie zakaża­

ją. Nic wam nie grozi. Stójcie! Mam pytanie: czy każdy

Page 136: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

z waszych bliskich mógłby przyjść do was i powiedzieć o swojej największej tajemnicy?

O swoim AIDS? Czy go zrozumiecie? Dacie mu wsparcie? Czy on, może ona, wie, że może do was z tym

przyjść? Ja nikogo takiego nie mam. Ja do was przychodzę. Czasem się boję. Śni mi się pies, warczy, pianę toczy

z pyska. A ja bez ruchu. Zbity. Nie potrzebuję waszej litości. Ani waszego zrozu­

mienia. Chciałbym tylko, żebyście pozwolili mi być między wami.

Jestem sam. Pies patrzy i czeka. Szkoda mi czasu na sen. Bo chcę coś robić, żyć. A muszę siedzieć na kiblu. Przez pierwszy okres po zakażeniu nie bierze się

żadnych leków. Powoli, miesiąc po miesiącu, spada liczba komórek odpowiedzialnych za odporność orga­nizmu. To spadanie może trwać dwa lata, a może pięt­naście, nie ma reguły. W tym czasie zakażony czuje się dobrze.

Lekarze kontrolują, czy w krwi pacjenta wciąż jest wystarczająca liczba komórek odpornościowych. Kie­dy jest ich zbyt mało, zapada decyzja: tabletki. Do koń­ca życia. One są szkodliwe, toksyczne. Wierzę, że nie bardziej niż papierosy, wódka.

Ale pierwszy okres leczenia bywa trudny. Czy wie­cie, jak czuje się dorosły facet, który przez kilka tygo­dni nie może odejść od klozetu dalej niż na kilka me­trów? Są leki zapierające, ale ile można tabletek brać? Sześć rano, sześć wieczorem, rzygam nimi.

Page 137: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

A czasem trzeba wyjść. Czy wiecie, jak czuje się mło­dy kapłan, który jest zakażonym pedałem? Który nie ma pewności, że jest życie po śmierci? Który stoi za oł­tarzem, przed t łumem wiernych, w liturgicznych sza­tach, w pampersie, i czuje, że z niego się leje?

Powinienem odejść. Bo Kościół mnie nie chce, od­rzuca mnie.

Powinienem zostać, żyć w czystości. Pokazać Bogu, że zrozumiałem, co On do mnie mówi.

Nie umiem. Może HIV to dla mnie mało? Trzeba odrąbać mi

nogi? Może wtedy pojmę?! Nie mam z kim o tym porozmawiać. Boję się, strach

ściska mi głowę niczym imadło. Was się boję, waszych języków, sądów, wyroków. Bo to wy zdecydujecie, kim będę, zanim umrę! Nikim? Bez zawodu, domu, toż­samości, bez imienia? Bo moje imię jest pohańbione, a wy macie nade mną władzę.

Chciałbym być taki, jak wy. Mieć żonę, kilkoro dzie­ci. Byłbym może lekarzem, może nauczycielem. Był­bym dobrym ojcem, dzieciom poświęcałbym sporo czasu, troszczyłbym się o nie, kształcił je i był z nich dumny. Zonę też bym kochał. Po kilku latach móg­łbym mieć nawet kochankę, jestem mistrzem w klu­czeniu, żona nie zorientowałaby się. To nawet jakoś przystoi. Bo być gejem w wiernym uczciwym związku

- to raczej już nie. Więc spowiadałbym się z mojej ko­chanki, a jakiś młody miły ksiądz - w dowód wdzięcz­ności za pikantne szczegóły - dawałby mi rozgrzesze­nie z uśmiechem. Bardzo tak chciałbym, moi bracia i siostry. Być jak wy!

Page 138: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Albo jak te dzieci, które wyszły. Mieć ojca, który pachnie wodą kolońską i głaszcze po głowie.

Nikogo nie ma? Pusty kościół?

Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam

trzydzieści trzy lata, mieszkam w Polsce, jestem księ­dzem, jestem homoseksualistą, jestem zakażony. Po­winienem rzucić sutannę i odejść. Ale nigdy nie odejdę. I tej homilii nigdy nie wygłoszę, choć myślę o niej co­dziennie. Biegunka mija, moje komórki odpornościo­we odbudowują się, wszystko jest w porządku.

Niektórzy z was mnie znają. Jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego ka­

płana w czapce z daszkiem. Bilet do Londynu kosztuje trzysta złotych. Do Ber­

lina jeszcze mniej. W następnym kazaniu nawiążę -jak mnie uczono w seminarium - do czytanej chwilę wcześniej Ewangelii. I niech tak zostanie.

Page 139: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Amen

Stało się to rok po tamtym: znaleziono kość. Ma­leńką kosteczkę - mówi matka umarłej, jakby machała ręką, jakby kością nie trzeba sobie głowy zawracać. Al­bo jakby był powód do wstydu.

Niektórym - tamtego ranka - świat się skończył. Ale innym nie: biegną miesiące, pory roku, śnieg pada, topnieje, robi się błoto dookoła Chrystusa. Orne pole wokół, na położenie chodnika przyjdzie jeszcze pocze­kać. Chrystus siedzi tu nagi, za szybą, ma frasobliwą twarz, patrzy na drogę: samochody pędzą, wyprzedza­ją, trąbią. Wygląda na to, że każdy chce jak najszybciej dotrzeć do celu.

Świat istnieje, co niektórych irytuje, budzi w nich złość.

W tutejszych gazetach napisano, że to kapliczka pa­mięci. Z tyłu monumentu, tego z szosy już nie widać, pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej umiesz­czono tablicę z nazwiskami ofiar. Dziennikarze pod­kreślili, że było uroczyste odsłonięcie, msza święta (pi­sali, wbrew ortografii, z wielkich liter: Msza Święta), biskup z Łomży, rodziny w żałobie, koleżanki i kole­dzy tragicznie zmarłych.

Page 140: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Wszyscy modlili się pod słowami wykutymi w czar­nym kamieniu: „Stańcie się nieustraszonymi świadka­mi miłości silniejszej od śmierci. Jan Paweł II". Ale jak zebrani rozumieją papieskie przykazanie - o to dzien­nikarze nie zapytali. Tego, że nazwisk na tablicy jest dziesięć, choć ofiar było trzynaście - nie odnotowali. Tego, że niektórych rodzin na uroczystości zabrakło -nie zauważyli. A to, że za obiekt kultu religijnego (wiel­kości dwa na dwa metry) władze Białegostoku zapłaci­ły ponad osiemdziesiąt tysięcy złotych - pominęli.

Nic dziwnego. To typowy problem mediów w śred­nich i małych miastach, gdzie środowiska inteligencji są niewielkie: lokalny dziennikarz jest tam czyimś są­siadem albo pacjentem, ktoś uczy jego dzieci, ktoś kon­troluje jego podatki, ktoś rządzi jego powiatem. Ktoś go spowiada, daje mu ślub, chrzci dzieci, grzebie umar­łych. Lepiej się nie narażać. Więc ani słowa o kości.

Ciężko w Białymstoku być tym, który przeżył. - Tamto życie skończyło się, kiedy znaleźli mnie

w kapuście - mówi Kuba. W tamtym życiu - ono powraca czasem we śnie -

jest uśmiech, ruch, energia, czas płynie. Kuba dorasta, biegnie co rano do szkoły, wraca do mamy na obiad (jest jedynym dzieckiem samotnej matki), pędzi na ba­sen, czyta gazety, interesuje się polityką, chce zdawać na ekonomię do Warszawy. Myśli o sobie, że jest do­brym człowiekiem. A dobrych ludzi spotykają w życiu jedynie dobre rzeczy. Więc spokojnie patrzy w przy­szłość. Aż do rana, kiedy otwiera oczy: czas stoi, jest w tym samym miejscu, w którym był wczoraj i w któ­rym był tydzień temu, są te same blizny, te same lęki,

Page 141: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

tak samo nie sposób się podnieść, pójść się wysikać, stanąć pod prysznicem, wybiec z domu.

Woli sny, w których wszystko jest jasne: tamten świt, tamten autokar, tamta droga, tamte twarze.

Tamtego dnia - 30 września 2005 roku - białostoc­cy maturzyści pielgrzymowali do Matki Boskiej Czę­stochowskiej. Kuba wszedł do autokaru przed szóstą rano i usiadł po lewej stronie, w piątym rzędzie chyba, koło okna. Obok niego - Karolina. Umówili się wcześ­niej, że usiądą razem. Za Kubą - Asia, sąsiadka, z którą chwilę wcześniej przyjechał przed szkołę taksówką.

Ruszyli. Obok kierowcy - katechetka, na fotelu prze­znaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik. Za­brakło dla niego miejsca, usiadł na schodkach, pod no­gami nauczycielek wychowania fizycznego. Nauczyciel­ki - na pielgrzymkę jechały jako opiekunki - usiadły przy drzwiach, w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.

Katechetka głośno pomodliła się do Anioła Stróża, potem zasnęła, nic nie pamięta. Za to nauczycielka wy­chowania fizycznego - ta bliżej kierowcy - wszystko. Wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje. - Co pan robi? - krzyknęła. - Niech pan nie wyprzedza!

I jeszcze: - To koniec! Kuba pamięta: nadjechał tir. Tyle. Uderzenie rzuci­

ło nim o szybę, chyba roztrzaskał szkło własnym cia­łem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, już go miał, ale Ku­ba leciał wysoko, daleko, w kapustę. Tam się ocknął, do piekącej twarzy przyłożył zimne błoto.

Autobus płonął. Zablokowały się środkowe drzwi. Z przodu - całkiem cicho. Z tyłu - przeciwnie - krzyk. Komuś po kilku chwi­

lach udało się wybić szybę. Większość ocalała.

Page 142: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Z przodu niektórzy wypadli na zewnątrz, niektórzy z nich przeżyli. Dziewięcioro zginęło. Również kierow­ca i jego zmiennik. Także kierowca ciężarówki, z którą czołowo się zderzyli. Jakiś czas potem, z powodu popa­rzeń, w szpitalu zmarła dziesiąta maturzystka. W su­mie trzynaście śmierci.

- Na początku żałowałem, że żyję - mówi dzisiaj Kuba.

- Twoje żyje - powiedziała kilka dni po wypadku mama koleżanki z sąsiedztwa do matki Kuby.

- N o żyje - odpowiedziała, bo co miała odpowie­dzieć? Miała się skarżyć? Na te wszystkie jego popa­rzenia? Ze jego lewa ręka to żywe mięso, krew? Ze zła­mania co dziesięć centymetrów? Ze niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany? Ze pręty w nogach, śruby, obręcze? Ze operacje, przeszczepy, strach?

-Jestem wyróżniona - mama Kuby mówiła dwa miesiące po wypadku - nie dostałam syna w worku.

- Tyle bólu szkoda by było zmarnować, więc żyję - mó­wi Kuba dzisiaj. - Chcę wyzdrowieć, ale nie wiem po co.

No bo po co chłopak na wózku wciąż żyje? W całym Białymstoku nie ma nikogo, kto pomógłby mu uporać się z odpowiedzią na to pytanie.

Przychodzą do niego nauczyciele, uczą go do matu­ry. Przychodzi rehabilitant, pomaga doprowadzić cia­ło do jako takiej formy. Katechetka raz przyszła. Mó­wiła o swoich problemach ze zdrowiem.

Raz czy dwa przyszły do niego tamte matki. Pyta­ły, czy śnią się mu ich córki. Pytały, czy coś do niego mówią.

On wciąż w swojej komórce ma do umarłych nume­ry, nie chce ich wykasować.

Page 143: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Tamte matki przestały przychodzić. Kuba je ro­zumie: chciałyby opiekować się swymi okaleczonymi dziećmi, zamiast palić im znicze.

Wolą nie widzieć, że żyję. I koledzy z klasy - ci, którzy przeżyli - przestali

u Kuby bywać. Bo on należy do przeszłości, podczas gdy oni są już dalej. Chciałby być na ich miejscu. Było­by cudownie, gdyby to któryś z kolegów usiadł w auto­busie na jego fotelu. W piątym rzędzie, po lewej. - Ku­ba nie chce tak myśleć, ale te myśli są i ciężko je odgo-nić. Wolałby siedzieć na końcu autobusu. I stamtąd widzieć, jak kolega z piątego rzędu płonie, jak wyla­tuje za szybę. A potem dowiedziałby się, że on przeżył. Ucieszyłby się.

I mama cieszyłaby się. Może powiedziałaby: - Syn­ku, jak dobrze, że nie nam to się przytrafiło.

Kuba odwiedzałby rannego, współczułby mu. Po­tem pomyślałby, że okaleczony kolega zbyt mocno przypomina mu tamten ogień. Tamten smród pa­lonego białka. Uścisnąłby koledze dłoń, jeśli którąś miałby sprawną, zamknąłby drzwi, odjechał windą i nigdy nie wrócił. Cudownie byłoby o takim koledze zapomnieć.

Inni - ci, którzy wtedy nie pielgrzymowali - czasem do Kuby wpadają, rzadko. Są już studentami, mają za­jęcia, kolokwia, ważne sprawy. Przychodzą tutaj, kiedy idą święta, bo w święta myśli się o chorych.

I Kuba do nikogo nie dzwoni, nikogo nie zaprasza. Bo zaproszony, choć nie będzie miał ochoty, zawsze do chorego przyjdzie. Choremu nie wolno odmówić.

Nie wychodzi z domu. W spojrzeniach ludzi wi­dzi tylko litość. Więc i on ludziom w oczy nie zagląda.

Page 144: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

I nie chce, by na niego patrzyli, by go wytykali palcami: to jest ofiara tamtej katastrofy. Ocalały pielgrzym. Je­go twarz jest znana, bo nie raz, nie dwa pokazywali Kubę w tutejszych gazetach, kiedy organizowano tur­nieje sportowe i zbierano pieniądze na jego leczenie. Zresztą tu wszyscy się znają, bo tu jest Białystok, a Ku­ba jest dyżurnym białostockim inwalidą. Został nim w drodze do Matki Boskiej (dziennikarze piszą także: w drodze do Pani Jasnogórskiej, do Królowej Polski, do Czarnej Madonny, do Narodowego Sanktuarium). Na takiego warto zbierać pieniądze. Dać złotówkę al­bo stówę, dobrze o sobie pomyśleć. Takiego ludzie lu­bią sobie pokazywać szczególnie wtedy, gdy się Chry­stus rodzi albo gdy umiera.

Ludzie, zdaniem Kuby, mogliby nie istnieć. Nic go nie obchodzą. Bo mają więcej, niż on ma? Biegają, tań­czą, zwiedzają świat? On nie chce na to patrzeć? I świat

- mówi - mógłby nie istnieć. A Bóg? Zdaniem Kuby Bóg istnieje. Ale na Boga nie ma co liczyć, bo można się przeliczyć. Można liczyć tylko na mamę.

Spotykają się w każdy wtorek wieczorem, piją her­batę, jedzą ciastka. Padają pytania, hipotezy, domy­sły. Są podejmowane decyzje, są pisane listy, ktoś rzu­ca jakiś pomysł, jest działanie. Idą naprzód. Tak im się przynajmniej wydaje. Ale stoją w miejscu, nie mogą się ruszyć, kroku zrobić. Są źli na świat, bo świat jest zły. Zabrał im to, co mieli najdroższe. Świat tańczy teraz na studniówkach, zdaje maturę, studiuje. Świat jest przeciw nim, więc oni są przeciw światu: razem, spój­ni, solidarni, żadnych różnic między nimi nie ma. Kie­dy komunikują się ze złym światem, jest jednomyśl-

Page 145: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ność, jest jeden głos, jeden gniew rodziców umarłych pielgrzymów.

Cały czas protestują. Brak działania oznaczałby bezradność. Zgodę na

fakt, że ich dzieci nie ma. Na smutek, który nigdy się nie skończy. Bo prawdziwy smutek wciąż jest jeszcze przed nimi. Przyjdzie, kiedy zrezygnują z wtorkowych spotkań, kiedy przestaną być grupą. Smutek pojedyn­czy, osobny, indywidualny. Przyjdzie do każdego, kie­dy każdy po swojemu pojmie, jaki sens ma sprzeciwia­nie się śmierci.

Oni nie są bezradni. Chcieli rozmawiać z tymi, którzy ocaleli. Chcie­

li pytać kolegów swych dzieci, dziś już studentów, jak tam w środku było. Dochodzić, kto gdzie siedział, kto wstał, kto upadł, kto pierwszy uciekł do tyłu. Chcieli wiedzieć, by zbliżyć się - przynajmniej tak - do swych płonących dzieci.

Wiadomo, że wśród znalezionych ciał dwa były ze sobą splecione. Jakby, w chwili śmierci, trzymały się w objęciach. Kto to był? Tego się nie dowiemy. Bo ciała najpierw rozłączono, a dopiero potem opisano.

Rodzice maturzystki, która miała siedzieć w środ­ku, próbują zrozumieć, dlaczego ich córka spłonęła. Może nie żyje, bo ratowała koleżankę? Dobrze było­by wiedzieć.

Tylko o to chodzi? Bo pada pytanie: dlaczego niektórym z tych, co sie­

dzieli bliżej przodu, udało się przeżyć? Lub krócej: dlaczego oni żyją? Pada odpowiedź: bo nie ratowali płonących kole­

gów. Uciekali, depcząc ciała naszych dzieci.

Page 146: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Ktoś dodaje, bez żadnej wątpliwości: można było choć jedno więcej uratować.

Ktoś jest pewny: tak, zrobili za mało. Któryś z ojców jednak się waha: poczekajcie, ja sam

nie wiem, jakbym się w ogniu zachował. Do spotkania z ocalonymi nie doszło. Bo rodzice

ocalonych zakazali swym dzieciom spotkań z rodzica­mi spalonych.

I na dodatek uznali, że śmierć kolegów nie jest wy­starczającym powodem, by odwoływać studniówkę cztery miesiące po katastrofie.

Podobno mówili do swoich ocalonych dzieci: ma­cie żyć.

- Było nam przykro - mówi dziś matka spalonej maturzystki. - Nauczycielki tańczyły na tej studniów­ce w czerwonych podwiązkach.

- Tańczyły na grobach naszych dzieci - takie słowa jednego z rodziców słyszała dyrektorka liceum.

Nikt na studniówce nie tańczył. Według relacji jed­nych. Bo według drugich byli tacy, którzy tańczyli.

Przyszły matury. Rodzice umarłych maturzystów starali się w tych dniach nie opuszczać domów. Żeby w mieście nie widzieć garniturów, granatowych spód­nic, białych bluzek.

Rodzice spalonych pielgrzymów - może nie wszyscy - wierzą, że wytropienie i osądzenie winnego przynie­sie im ulgę. W całym mieście nie znalazł się dotąd nikt, kto wyjaśniłby im, że chyba są w błędzie. Że wskazanie palcem na jednego winnego nie zmniejszy ich cierpie­nia, bólu nie ukoi. Że będą potrzebowali następnych

Page 147: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

winnych, że będą nienasyceni, że droga oskarżeń nie ma końca. A jeśli nawet gdzieś jej koniec istnieje, to ulgi tam raczej nie znajdą.

I że, jak na razie, oni tą drogą idą. Każdy musi być po ich stronie, bo oni są rodzicami spalonych pielgrzy­mów. To ich jakoś wyróżnia, stawia ponad innymi? Ko­mu to się nie podoba, kto wejdzie im w tę drogę - do­łącza do grona winnych. Na przykład Grażyna Złocka--Korzeniewska - dyrektorka liceum.

Zaproponowała uczniom i pracownikom, by na budynku szkoły umieścić tablicę ku pamięci maturzy­stów. Zaproponowała, że sami za tablicę zapłacą. Hołd w kamieniu miała podpisać „społeczność I Liceum Ogólnokształcącego". Rodzice ofiar na taki napis nie wyrazili zgody. Wyrazili sprzeciw: jaka społeczność? Jakieś woźne? Tak podobno, według relacji dyrektorki, rodzice mówili. Szkoda, że nie widzieli, jak woźne cier­piały, gdy z szosy nadeszła tamta wiadomość. Szkoda, że ich łzy są nieważne. Według dyrektorki nie o woźne jednak rodzicom chodzi.

A o kogo? O co? Często trzeba się tego domyślać, czytać w podteks­

tach, w półsłówkach, bo rodzice spalonych wiedzą, że pewnych rzeczy nie przystoi mówić głośno. Ich cier­pienie może nie mieć granic w domu, ale już poza do­mem trzeba je kontrolować. Wiedzą - przynajmniej niektórzy z nich - że na przykład głośne oskarżanie dzieci, którym udało się uciec z ognia, o śmierć tych, którym się nie udało, takie granice przekracza. Więc ocalałych winią po cichu, między sobą.

Głośniejsze oskarżenia kierują do nauczycielek i do katechetki. Dlatego nie chcieli, by tablicę na murze

Page 148: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

szkoły podpisała społeczność liceum. Bo w tej społecz­ności są i one.

Te, które zabiły dzieci. - Oni tak mówią. - dyrektorka sama to słyszała.

- Ze nauczycielki cudem ocalały? Ze twarze mają pora­nione? To nic, bez znaczenia, dla nich to mało!

Kiedy na wtorkowe spotkanie rodziców przycho­dzi ktoś z zewnątrz i pyta o nauczycielki, zebrani wa­żą słowa:

- Usiadły we trzy razem, żeby sobie pogadać za­miast patrzeć, jak prowadzi kierowca.

- Gdyby katechetka nie spała, zwróciłaby mu uwa­gę, że za szybko jedzie.

- Katechetka, jako kierowniczka wycieczki, nie sprawdziła, czy przy szybach są młotki konieczne do ewakuacji.

- Pozwoliła, by zmiennik kierowcy usiadł na schod­kach. Gdyby siedział tam, gdzie powinien, może wi­działby więcej i powiedziałby do kolegi: zwolnij.

- Pozwoliła na odjazd, choć mieli o jednego pasa­żera za dużo.

- Była za młoda na kierowanie pielgrzymką. - Nauczycielki za stare. Nie reagowały na brawurę

kierowcy. - Siedziały bezczynnie. - Chcieliśmy się z nimi spotkać. Wyraziliśmy takie

życzenie. - Rodzice - czasem sami o sobie mówią w trzeciej

osobie - oczekiwali, że nauczycielki przyjdą na Wigilię i wszystko zostanie powiedziane.

- Niechby powiedziały, że czują się odpowiedzialne. - Ze są winne.

Page 149: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Niechby stanęły przed nami i przeprosiły nas. - Za śmierć naszych dzieci. - Żądamy, aby one przed nami stanęły - to słowa

jednego z ojców (znamy je z relacji dyrektorki). - Niech spojrzą nam w oczy i powiedzą: zabiłyśmy wasze dzieci.

- Są wściekli, bo one żyją - dyrektorce aż trzęsą się ręce, gdy o tym opowiada. Choć od początku by­ła przeciw takiemu spotkaniu, zapytała nauczycielki, czy chcą się widzieć z rodzicami. Nauczycielki poradzi­ły się swoich psychiatrów (do dziś pozostają pod ich opieką) i odmówiły.

I dyrektorka, zdaniem rodziców, jest winna: gdyby wstała rano z łóżka, przyszła przed szkołę, sprawdzi­ła, czy wszystko w porządku, to zatrzymałaby odjazd pielgrzymki.

Bo nic nie było w porządku. - Oddaliśmy dzieci do najbardziej prestiżowej szkoły

w mieście. Sądziliśmy, że ranga liceum zdejmuje z nas potrzebę kontroli. Ze nie musimy się obawiać o bez­pieczeństwo naszych dzieci - tak mówi jeden z ojców jakby na swoje usprawiedliwienie. Jakby się za coś wi­nił, o coś oskarżał. Może i inni rodzice za coś się winią? Ze nie przewidzieli, nie dopilnowali? A dobry rodzic wszystko powinien przewidzieć. Dobry rodzic zawsze chroni swe dziecko przed niebezpieczeństwem. Może tak myślą? A może któryś ma do siebie pretensję o coś, co zdarzyło się w domu dzień lub dwa przed katastro­fą? O jakąś sprawę, której z dzieckiem nie zdążył za­łatwić? O kłótnię, o złe słowo wypowiedziane w ner­wach pod adresem dziecka, które dzień później spło­nęło? Może ta wina jest zbyt ciężka do udźwignięcia, więc trzeba winy szukać u innych?

Page 150: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Gdyby dyrektorka wtedy przyszła - rodzice spalo­nych wciąż mówią jednym głosem - nasze dzieci były­by dzisiaj z nami.

- Musi być za to kara. Czy będzie? Prokuratura udziela różnych informa­

cji na ten temat. Raz wyklucza postawienie jakichkol­wiek zarzutów katechetce, nauczycielkom i dyrektorce, innym razem ogłasza, że niczego wykluczyć nie można.

- Nie winię nikogo - mówi Kuba, który siedzi na wózku i chce wyzdrowieć, ale nie wie po co. - Choć w każdym mógłbym znaleźć winę. Co mi to da? Co da tym, którzy zginęli? Ale rozumiem ich rodziców, bo t rudno im pogodzić się, że dzieci zginęły. To, co się sta­ło, jest niesprawiedliwe. Rodzice moich spalonych ko­leżanek myślą, że skoro była niesprawiedliwość i skoro było zło, to musi być kara. Tylko o tym mogą mówić, tego się domagać, bo nic więcej zrobić nie mogą.

Prokurator z Łomży zamierzał umorzyć śledztwo, zamknąć sprawę, ponieważ kierowcy nie żyją. Na to matki, całe w czerni, wzięły w dłonie portrety swych nieżywych dzieci i ruszyły do stolicy. Na dworcu foto­reporterzy robili im zdjęcia, nazajutrz opublikowała je prasa. Widzieliśmy już kiedyś takie kobiety w czerni: trzymały fotografie swych zamordowanych dzieci, do­magały się od władz wyjaśnienia okoliczności zbrodni, osądzenia sprawców. Działo się tak w Ameryce Połu­dniowej, w Czeczenii, w Bośni, w rosyjskim Biesłanie.

I tutaj stała się zbrodnia? W Prokuraturze Generalnej białostockie matki tłu­

maczyły wysokim urzędnikom, że trzeba szukać win-

Page 151: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

nych, postawić ich przed sądem, ukarać. Bo nie sposób uznać, że winnych nie ma.

Nie sposób odmówić matkom, których dzieci spło­nęły w drodze do Narodowego Sanktuarium.

Przeniesiono śledztwo z Łomży do Białegostoku i przykazano kontynuować.

Prokurator - jakiś czas potem - wysłał techników na policyjny parking, by dokonali powtórnych oglę­dzin wraku. Poszli z nimi i rodzice, aby w autobusie zebrać popiół.

Niektóre ciała maturzystów pochowano niekom­pletne, dlatego prochom z wraku należy się szacunek. Rodzice postanowili wsypać je do urny i wmurować w kapliczkę pamięci. Niebawem miała być odsłaniana.

W trakcie oględzin we wraku znaleziono kość. By­ła to kość ludzka, udowa, długa na dwadzieścia pięć centymetrów. Znaleziono ją rok po wypadku, kie­dy tragicznie zmarłych dawno już pochowano, zabe­tonowano w grobach ich trumny. Co z taką kością zrobić?

- Nie chcemy wiedzieć, czyja jest - mówili rodzice. -Włożymy kość do urny.

-Jeśli to kość mojego dziecka, chcę wiedzieć - po­wiedziała matka, która nie dostała ciała córki, a jedy­nie plastikową reklamówkę szczątków. W tajemnicy przed innymi rodzicami poprosiła prokuraturę o wy­jaśnienie, czyja to kość.

Prokuratura zleciła badanie DNA. Okazało się, że kość nie jest kością żadnego z ma­

turzystów. - To kość kierowcy! - między rodzicami rozdzwo­

niły się telefony.

Page 152: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- Pokazać pani kość męża? - policjant zapytał żonę kierowcy i wspólnie z nią zastanawiał się, co z tą koś­cią zrobić. Wspomniał o kapliczce, fundowanej przez władze miasta, która lada tydzień miała być odsłania­na, o urnie z prochami ofiar.

- Kość bardzo proszę włożyć do urny i wmurować w kapliczce - powiedziała żona kierowcy. Jej wolę prze­kazano rodzicom maturzystów.

- T o kość tego, który prowadził! - rodzice przeka­zywali sobie wiadomość.

- To kość tego, który zabił nasze dzieci! - Zamordował! - A gdyby nie było takiej zgody? - policjant dopyty­

wał żonę kierowcy. - Kość mordercy! - Barbarzyńcy! Kości do urny nie włożono. Na to, że w prochach maturzystów są być może

i prochy kierowców, nikt głośno nie zwrócił uwagi. - Czy możemy - spytał policjant - kość pani męża

zutylizować? Dziś rodzice maturzystów tłumaczą, że wyniki ba­

dania DNA przyszły dwa tygodnie po odsłonięciu kapliczki, kiedy urnę już dawno zamknęli i wmu­rowali.

Prawda jest w dokumentach: jedna z matek za­dzwoniła do prokuratury tydzień przed odsłonięciem kapliczki i w imieniu wszystkich rodziców złożyła oświadczenie: nie życzymy sobie tej kości.

- Kość mojego męża możecie zutylizować - powie­działa żona kierowcy.

Page 153: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Tutejsi dziennikarze (sąsiedzi, pacjenci, klienci, pe­tenci, penitenci) słowa nie napisali o kości.

A także - zaraz po katastrofie - słowem nie wspo­mnieli o tym, że na płonący autobus patrzyli maturzy­ści z innego autobusu. Mogli o tym przeczytać wszyscy ponad dwa miesiące później w ogólnopolskiej „Gaze­cie Wyborczej", w reportażu „Mojżeszowy krzak". Ale nawet i wtedy nikt w Białymstoku sprawy publicznie nie poruszył. Nikt nie miał ani jednego pytania, nie pojawiła się żadna wątpliwość.

Sprawę postanowiono wymazać z publicznej świa­domości. Takie można odnieść wrażenie, kiedy czyta się książkę „Wyprzedzili nas w drodze", wydaną przez białostocki oddział Towarzystwa Literackiego im. Ada­ma Mickiewicza.

Tom traktuje o „niebiańskiej klasie". Składa się z dziesięciu rozdziałów, każdy poświęcony jednemu tragicznie zmarłemu maturzyście. Nikt - rzecz jasna

- nie wspomina kierowców, ich bliskich o takie wspo­mnienia nie poproszono. Przed pierwszym rozdziałem

- a po „Słowie od redakcji" i po „Wprowadzeniu" - za­mieszczono ów reportaż z „Gazety Wyborczej". W tek­ście dokonano cięć. Usunięto fragment, który zaczy­nał się tak:

„Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to mia­ło jakieś znaczenie, że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny, że to, że tamto.

O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.

Page 154: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, po­myśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, któ­re widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do pol­nej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzie­li ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic ognia im nie zasłaniało, długo pa­trzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal rów­nolegle do szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość po­wtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jecha­li gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jesz­cze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.

Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białym­stoku".

Pielgrzymkę katolickiej szkoły prowadził młody ksiądz (w reportażu „Mojżeszowy krzak" było jego nazwisko).

W ocenzurowanym fragmencie młody kapłan po­wiedział: - Nie było sensu tam iść.

- To była pielgrzymka - dodał kilka linijek niżej. - To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.

Nikt w Białymstoku nie zapytał księdza, co miał na myśli. Nikt nie zadał mu publicznie żadnego pytania. Jakby nikt tu nie czytał opublikowanej w kilkusetty-sięcznym nakładzie opowieści o tym, jak płonęli mło­dzi mieszkańcy miasta.

Rodzice spalonych pielgrzymów czytali „Mojżeszo­wy krzak" w całości. Znają ocenzurowany fragment.

Page 155: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Nie wiemy, czy kiedykolwiek na wtorkowym spotka­niu o tym rozmawiali. Wygląda na to, że nie. Nie zażą­dali od księdza, który patrzył na płonący autobus, aby do nich przyszedł. Niechętnie dziś o tym mówią:

- Może i trzeba było z nim porozmawiać. - Mógłby tam przecież podejść i wieczne odpoczy­

wanie zmówić. - Dajmy spokój księdzu. - Na pewno zmówił. - Za nasze dzieci. - Na pewno.

Jego Świątobliwość Benedykt XVI, kiedy tylko do­wiedział się o śmierci młodych pielgrzymów, wyra­ził swój ból i współczucie. „Ich pielgrzymkowy szlak

- w imieniu Papieża pisał z Watykanu kardynał Ange-lo Sodano - w dramatyczny sposób stał się końcem ziemskiego pielgrzymowania, jednak ufność w miło­sierdzie Boże każe nam wierzyć, że znalazło ono swój cel w chwale Przedwiecznego Ojca".

Czy na wtorkowych spotkaniach rodzice spalonych rozmawiali o Bogu? O swoich pretensjach do Boga? Bo może najpierw do Boga, w którego wierzą, powinni je kierować? Jego winić?

Tego nie wiemy. O Bogu, jeśli rodziców o to zapy­tać, raczej mówić nie chcą. Bo co mieliby powiedzieć: że Boga w autobusie nie było? To gdzie był? Ze co to za Bóg, który zabiera ludziom dzieci? Ze Bóg jest zły? Kto by tak o Bogu śmiał mówić? Z Bogiem lepiej nie za­dzierać, głosu na Boga lepiej nie podnosić. Trzeba się zgodzić, że był jakiś boski plan, którego nie pojmuje­my. Trzeba ufać Bogu Ojcu. Jemu przecież ludzie zabili

Page 156: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

syna. On zna ten ból. Ale czy na pewno? Czy boskie cierpienie po stracie dziecka było podobne do ludz­kiego? Może jednak Bogu było jakoś łatwiej, w końcu jest Bogiem i wiedział, że po trzech dniach wszystko się odmieni i syn powstanie z martwych? Czy to było prawdziwe cierpienie? Czy godzi się takie pytania za­dawać? Dobrze jest nie mieć wątpliwości, dobrze jest wierzyć, ufać w boską dobroć.

Każda matka chce wiedzieć, gdzie teraz jest jej dzie­cko. Kiedy jest małe, kiedy dorasta i kiedy ma czter­dzieści lat - matka o dziecku myśli: co teraz robi, czy gdzieś nie marznie i czy nic złego mu się nie dzieje. Pewnie nie inaczej jest z rodzicami dzieci umarłych.

Dobrze jest wierzyć, że teraz dziecko jest aniołem w niebie. To pozwala zapomnieć, że rozkłada się w zim­nym grobie, w ziemi, na cmentarzu, niedaleko domu.

A w Domu Ojca jest ciepło. Tam umarłe dzieci cze­kają na swe spłakane matki, na zbolałych ojców. Bę­dzie spotkanie, wszyscy mamy to obiecane. Tylko nie trzeba się buntować. Bo Bóg nie jest winny niczemu. Na dowód naszej ufności postawmy Bogu kapliczkę.

Rodzice umarłych poprosili prezydenta Białegosto­ku o sfinansowanie kapliczki pamięci. Rada miasta niezwłocznie uchwaliła poprawkę do miejskiego bu­dżetu i przeznaczyła na ten cel osiemdziesiąt pięć ty­sięcy złotych. Większość tej sumy, jak czytamy w doku­mentach, miała być wydana na tak zwane elementy sa­kralne i na chodniki wokół. Stało się inaczej: rodzice za własne pieniądze kupili rzeźbę Chrystusa Frasobli­wego, a obraz Matki Boskiej podarowali paulini z Jas­nej Góry. Na ornym polu, użyczonym bezpłatnie przez

Page 157: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

właściciela, chodników wciąż nie ma, jest błoto. A ca­łą uchwaloną sumę już dawno wydano. Bo zapłacono rzemieślnikowi, który jako jedyny wziął udział w prze­targu ogłoszonym w biuletynie i w gablotce w urzę­dzie. Wygrał. Nie miał obowiązku wyjaśniać, dlaczego kapliczka z kamienia będzie kosztować tak drogo. Ani urzędujący wtedy prezydent miasta - inżynier Ryszard Tur - ani jego urzędnicy nie widzieli powodu, by o to rzemieślnika zapytać.

Kiedy ktoś się dziwi, dlaczego władze samorządo­we finansują obiekt kultu religijnego, miejscy urzędni­cy są zaskoczeni, zdumieni, nie rozumieją pytania. No, bo jak można pytać o takie rzeczy w ojczyźnie najwięk­szego z papieży, gdzie parlament przeznacza państwo­we pieniądze na budowanie świątyń?

- Budowanie obiektów kultu religijnego należy do obowiązków władz samorządowych - tak uważa urzę­dujący wówczas prezydent miasta, inżynier Ryszard Tur.

- Czy pan jest wierzący? - były prezydent lubi to wie­dzieć o swoim rozmówcy. - Bo ja inaczej rozmawiam z osobą wierzącą, a inaczej z tą, która w Pana Boga nie wierzy.

Na czym ta różnica polega - inżynier Tur nie wy­jaśnia. Na pytanie, dlaczego kapliczka zbudowana za publiczne pieniądze upamiętnia jedynie część ofiar wypadku - nie odpowiada. Uważa, że nie ma obowiąz­ku nikomu się z tego tłumaczyć, zresztą nie on tę de­cyzję podjął.

Więc kto? Kto zdecydował, które ofiary katastrofy zasługują

na wspomnienie za miejskie pieniądze, a które na za­pomnienie?

Page 158: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- To nie my, to rodzice - urzędnicy uchylają się od odpowiedzialności. Ale nie kryją, że w tej sprawie po­stanowili wykonywać polecenia cierpiących matek i oj­ców. Choćby były wbrew prawu i przeciw ludzkiej god­ności. Ostatnie słowo należało do rodziców ofiar.

Rodzice tak tłumaczą brak nazwisk kierowców na samorządowej kapliczce:

- Kierowcy nie pielgrzymowali. Byli w pracy - To są patologiczne rodziny. - Alkohol, nieślubne dzieci. -Jeden był prawosławny A to jest katolicka ka­

pliczka. - My żadnych nazwisk nie wykreślaliśmy - ucina je­

den z ojców. - Powiedzieliśmy urzędnikom: załatwcie to, jak trzeba.

Urzędnicy zrozumieli polecenie rodziców. Nie po­trafili znaleźć ani adresów, ani numerów telefonów ro­dzin kierowców. Choć media kilkakrotnie podały ich nazwiska, sfotografowały ich groby Choć dwaj z nich to mieszkańcy Białegostoku. A ich rodziny, zaraz po wypadku, odwiedzał wiceprezydent miasta.

- Mój tata nie zrobił tego specjalnie - mówi córka tego, który prowadził.

- Chciałabym na kapliczce widzieć nazwisko męża - mówi jego żona.

- Mój ojciec nie jest mordercą - mówi syn tego, któ­ry nie prowadził, tylko siedział na schodkach. - Wolał­bym widzieć na kapliczce nazwisko ojca zamiast sły­szeć, że skurwysyn tyle dzieci zabił. Ludzie w mieście tak opowiadali.

- Mój syn - płacze matka tego, który prowadził -był dobrym człowiekiem. - To, że w miejscu jego śmier-

Page 159: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

ci nie chcieli o nim nawet wspomnieć, nie jest chrześ­cijańskie.

- To ołtarz postawiony diabłu - tak o kapliczce mó­wi kapłan, który zna sprawę.

Wielu białostockich księży sprawę zna. Mówią: to szatański tr iumf zła.

Albo: ta kapliczka osądza ludzi, dzieli na winnych i na niewinnych. Nie temu powinien służyć płacz matek.

Albo trochę inaczej: Bóg jest sędzią sprawiedliwym, ludzie nie powinni Go wyręczać. Szczególnie, gdy sąd ma dotyczyć umarłych. Jeśli nawet umarli kierowcy za­winili, to ich wina nie jest już naszą sprawą. Umarłych zostawmy Bogu. Amen.

Albo jeszcze tak: Może ktoś wreszcie powinien głoś­no powiedzieć: szanujemy wasz ból i waszą żałobę, sta­ramy się wam współczuć i was rozumieć, ale to nie tyl­ko wasza kaplica.

Ktoś tak powinien powiedzieć? Kto? Żaden z księży tego nie zrobił. Żaden nie wygłosił

w tej sprawie homilii. Żaden nie chce podpisać się na­zwiskiem pod tym, co na ten temat myśli. Mówią ano­nimowo: bo kaplicę poświęcał biskup, bo tu jest Pol­ska, bo to, bo tamto.

- Nie wiem, dlaczego brakuje trzech nazwisk - mówi ojciec Edward Konkol, werbista, który bywa na wtorko­wych spotkaniach rodziców i swojego nazwiska wcale nie ukrywa. Bo i po co? Żadnego szatana na ornym po­lu nie widział, kiedy obok biskupa brał udział w poświę­ceniu kapliczki. O brakujących nazwiskach z rodzicami maturzystów nie rozmawiał. Że w ogóle jest taka spra­wa - nie przyszło mu do głowy. Choć - jak dziś oświad­cza - wiele razy myślał o rodzinach zabitych kierowców.

Page 160: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

- 1 tam są pewnie jakieś dzieciaczki - mówi z tro­ską. - One leżą mi na sercu. Tak bym chciał wiedzieć, co się u nich dzieje.

Wystarczy zadzwonić, jest numer telefonu. Ale oj­ciec werbista go nie zapisuje. Gdyby zapisał i zadzwo­nił do rodziny na przykład tego, który prowadził, za­pewne zostałby zaproszony na kawę. Zobaczyłby czysty dom, bez patologii, o której mówią rodzice spalonych (i w domu drugiego kierowcy jej nie ma). Dowiedział­by się, że ten, który prowadził, osierocił czworo nasto­letnich dzieci. Ze miały iść na studia, ale śmierć ojca zniweczyła ich plany. Od żony usłyszałby, że nic nie wie o padaczce męża.

Ojciec Edward Konkol, mężczyzna koło pięćdzie­siątki, rozumie cierpienie rodziców: oni nikogo nie oskarżają, nikogo nie zamierzają wsadzać do więzie­nia. Oni demaskują. Chcą wskazać odpowiedzialnych. Żeby następne dyrektorki, następne nauczycielki, na­stępni kierowcy nie powtórzyli błędów, które skończy­ły się taką katastrofą. Trzeba cierpienie rodziców zro­zumieć. Że ranią przy tym innych? No ranią. Dla niko­go to nie jest przyjemne, a już na pewno nie dla Boga. Ale trzeba ich rozumieć. Bo jeśli ja na szosie zabiłbym komuś dzieciaczka, a jego ojciec spytałby mnie, dlacze­go mi zabiłeś dzieciaczka, czy takie pytanie by mnie nie poraniło?

- Rodzice zabitych kiedyś przebaczą - ojciec Kon­kol uważa, że jest komu przebaczać. Że na przeba­czenie rodziców czekają nie tylko umarli kierowcy, ale i wielu spośród żywych. Może dlatego duchowny nie może być tym, który na wtorkowych spotkaniach

Page 161: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

mówi zebranym, jak ich cierpienie jest widziane z ze­wnątrz. Nie jest lustrem, w którym rodzice spalonych pielgrzymów mogliby się przejrzeć. Zobaczyć samych siebie.

Ojciec Konkol nie jest przy nich, jest z nimi. - Ja im towarzyszę - mówi. - Oni są w drodze. Ja z nimi tą dro­gą idę. Ja im w końcu rozbroję serca. Ale żeby był po­kój, najpierw musi być krew, rany, blizny, potem pojed­nanie. Będą jednać się sami ze sobą, z mężem, z żoną, ze swoimi żyjącymi dziećmi teraz odsuniętymi na bok. Potem trzeba się będzie pojednać z Bogiem. Potem i na kapliczce pojawią się wszystkie nazwiska. Ale nie teraz. Wszystko ma swój czas, teraz byłoby to sztuczne. Teraz oni demaskują. Ze dyrektorka nie dopilnowała, że nauczycielki źle usiadły, że kierowca miał padaczkę, że jechał, a nie powinien.

Rodzice umarłych twierdzą, że ci kierowcy nie po­winni nigdy prowadzić autobusu, bo byli chorzy. Je­den miał mieć padaczkę, drugi cukrzycę. Nie jest jasne, który był alkoholikiem, bo część rodziców uważa, że ten pierwszy, a część, że ten drugi. Prokurator nie wy­powiada się na ten temat, w ogóle niewiele mówi. Po­twierdza jedynie, że kierowcy w chwili wypadku byli trzeźwi. I stawia zarzut właścicielom autokaru, bo do­puścili kierowców do wożenia ludzi bez uprzedniego skierowania ich na badania lekarskie. Prokuratorski zarzut dotyczy również pewnej lekarki. Dwa lata przed katastrofą badała jednego z kierowców (pracował wte­dy w innej firmie) po tym, jak w pracy zasłabł lub za­snął - to nie jest jasne do dzisiaj. Lekarka nie dość, że badała go z pominięciem obowiązujących procedur, to na dodatek nie przewidziała, że jego stan zdrowia może

Page 162: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

być przyczyną katastrofy. A - zdaniem prokuratora -powinna była to przewidzieć.

- Rodziny kierowców są winne - mówi jedna z ma­tek. - Bo wiedziały, że są chorzy, i pozwoliły im ludzi wozić.

- Powinny wziąć na siebie tę winę - mówi któryś z ojców.

-Tak , bo popełniły przestępstwo - dodaje inna matka.

-Jak te rodziny mogą spokojnie żyć? - pyta następna. - Państwo musi wprowadzić rejestr osób, które nie

mogą być kierowcami - postuluje jeden z ojców. - Czuję się jakoś winna - mówi żona tego kierow­

cy, który nie prowadził, tylko siedział na schodkach. -Cukrzycę u męża stwierdzono dwa miesiące przed wy­padkiem. Leki brał krótko. Nic nie wiem o tym, by le­karz mu zabronił jeździć.

- Nic nie wiem o padaczce męża - mówi żona tego, który prowadził. - Nigdy nie miał żadnych ataków, nie brał lekarstw. Gdyby tak było, nie pozwoliłabym mu jeździć naszym samochodem, wozić naszych dzieci.

- Syn miał epizod padaczkowy - mówi matka kie­rowcy - ale ponad dwadzieścia lat temu. Lekarze tłu­maczyli wtedy, że tak ciężko przechodzi okres dojrze­wania, że może przejdzie. Przeszło. I nigdy nie wróciło, nawet synowa o tym nie wiedziała.

W gazetach zaraz po wypadku napisano, że kie­rowcy wieźli w bagażnikach kanistry z benzyną, któ­rą wcześniej przemycili z Rosji. I że zamierzali tym pa­liwem handlować. I że to paliwo było powodem wy­buchu i pożaru. Dlatego zaraz po wypadku w mieście ludzie mówili, że kierowcy to mordercy. Choć potem

Page 163: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

prokurator stwierdził bez żadnych wątpliwości, że benzyny w autokarze napędzanym ropą wcale nie było, w gazetach nigdy tego nie odwołano.

- Był dobrym mężem - mówi żona tego, który pro­wadził. - Dwadzieścia róż, te zasuszone, które stoją na szafie, dał mi na okrągłą rocznicę ślubu. Dwa dni przed śmiercią.

- Tata był nawet w Medjugorie - mówią dzieci. - Był dobrym kierowcą. - Ludzie go lubili, znali, prosili, żeby to on auto­

bus prowadził. - On nie zabił. - To był wypadek. - Tata zginął.

- Gdyby zależało to ode mnie, wolałbym, aby zna­lazła się tam jeszcze jedna tablica, z nazwiskami kie­rowców - uważa Tadeusz Truskolaski, obecny prezy­dent Białegostoku. - Przecież to była tragedia również dla ich rodzin.

Jeśli rodziny kierowców wyrażą taką wolę, prezy­dent postara się, aby na kapliczce umieszczono tabli­cę z ich nazwiskami.

- My nie utylizujemy kości - mówi profesor Jerzy Ja-nica, szef Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Me­dycznej w Białymstoku. - Bo to jest drogie, trzeba by do Gliwic wysłać. Zostawiliśmy sobie kość tego pana, jest w naszych zbiorach muzealnych. Może ktoś będzie jej jeszcze potrzebował.

Page 164: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Spis treści

Mojżeszowy krzak 7

Atmosfera miłości 29

Więzień 47

Zażalenie 60

Człowiek, który powstał z torów 70

Młodzi lubią szybko 86

Leży we mnie martwy anioł 97

Wściekły pies 117

Amen 139

Page 165: Tochman Wojciech - Wsciekly Pies

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2007.

i oprawa: Drukarnia GS Sp. z o.o., ul. Zabłocie 43, Krakó\