27
Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna, przeł. L. Staff, Kraków 2003, księga piąta. 343. W s p r a w i e n a s z e j p o g o d y. Największe z nowych zdarzeń że „Bóg umarł”, że wiara w Boga chrześcijańskiego niewiarogodna się stała poczyna już na Europę swe pierwsze rzucać cienie. Nielicznym przynajmniej, których spojrzenie, których p o d e j r z l i w e spojrzenie jest dość silne i bystre na to widowisko, zdaje się, że właśnie zaszło jakieś słońce, że jakaś stara głęboka ufność zmieniła się w wątpliwość: stary nasz świat musi zdać się im z dnia na dzień bardziej wieczorny, nieufniejszy, bardziej obcy, „starszy”. W istocie jednak rzec można: zdarzenie samo zbyt jest wielkie, zbyt dalekie, zbyt odległe od zdolności pojmowania wielu, by można powiedzieć, że choćby tylko wieść o nim już d o s z ł a; nie mówiąc już, by wielu wiedziało, co się właściwie przez to wydarzyło — i ile wszystkiego, po podkopaniu tej wiary, zapaść się musi, jako na niej zbudowane, na niej oparte, w nią wrosłe: na przykład cała nasza europejska moralność. Któż odgadnie dziś już na tyle ową nadchodzącą pełnię i łańcuch strat, zniszczenia, upadku, przewrotu, które nadciągają, by musiał stać się nauczycielem i zwiastunem tej potwornej logiki strachu, prorokiem sposępnienia i zaćmienia słońca, jakim równych nie było prawdopodobnie dotychczas na ziemi?... Nawet my, urodzeni odgadywacze zagadek, którzy jakby na górach czekamy, postawieni między „wczoraj” i jutrem i wprzęgnięci w sprzeczność między „dzisiaj” a jutrem, my pierworodni i za wcześnie urodzeni synowie nadchodzącego stulecia, którym właściwie cienie mające wkrótce spowić Europę już dziś w i n n y b y ł y stać się widoczne: czym to się dzieje, że nawet my wybiegamy wzrokiem na spotkanie tego nadciągającego sposępnienia bez należytego przejęcia się nim, przede wszystkim bez troski i obawy o s i e b i e? Czy może zbyt jeszcze stoimy pośród najbliższych skutków tego zdarzenia a te skutki najbliższe, skutki dla n a s, nie są przeciwnie, niżby może oczekiwać można — wcale smutne i zasępiające, są raczej nowym, niewysłownym rodzajem światła, szczęścia, ulgi, rozradowania, otuchy, brzasku... Rzeczywiście, my filozofowie i „duchy wolne” czujemy się na wieść, że „Bóg umarł”, jakby opromienieni nową jutrzenką; serce nasze przelewa się wdzięcznością, zdumieniem, przeczuciem, oczekiwaniem w końcu ukazuje się nam widnokrąg znów wolny, chociażby nawet nie był jasny, wreszcie znów mogą wybiegać okręty nasze, naprzeciw niebezpieczeństwu każdemu wybiegać, każdy hazard poznającego jest znów dozwolony, morze, n a s z e morze znów stoi otworem, nigdy może nie było jeszcze tak „otwartego morza”. 344. O ile i my jeszcze bogobojni jesteśmy.—W nauce nie mają przekonania prawa obywatelstwa, tak mówi się słusznie: dopiero gdy zdecydują się one zniżyć się do skromności hipotezy, tymczasowego stanowiska doświadczalnego, regulatywnej fikcji, można im przyznać dostęp do królestwa poznania, a nawet pewną wartość w jego obrębie co prawda z tym ograniczeniem, że muszą pozostać pod dozorem policyjnym, pod władzą policji nieufności. Lecz, przyjrzawszy się dokładnie, nie znaczyż to: że przekonanie dopiero wtedy osiągnąć może wstęp w obręb wiedzy, gdy p r z e s t a n i e być przekonaniem? Czyż karność naukowego ducha nie zaczyna się zabronieniem sobie wszelkich przekonań?... Tak jest prawdopodobnie: pozostaje tylko pytanie, czy, aby karność ta zacząć się mogła, nie musi istnieć już przekonanie i to tak despotyczne i bezwzględne, że składa sobie w ofierze wszystkie inne przekonania. Widzimy, że i wiedza spoczywa na wierze, nie ma wcale żadnej wiedzy „nie uprzedzonej”. Pytanie, czy p r a w d a jest potrzebna, musi być już nie tylko z góry potwierdzone, lecz potwierdzone do tego stopnia, że twierdzenie, wiara, przekonanie dochodzą do wyrazu w tym: „n i c z e g o w i ę c e j nie potrzeba prócz prawdy i w stosunku do niej wszystko pozostałe ma wartość niższego rzędu”. Ta bezwzględna żądza prawdy: czymże jest ona? Jestże to postanowienie: b y n i e d a ć s i ę ł u d z i ć? Jestże to postanowienie, by n i e ł u d z i ć? Bo i w ten ostatni sposób da się interpretować żądza prawdy: pod warunkiem, że się pod uogólnienie „nie chcę łudzić” podciąga też poszczególny wypadek: „nie chcę s i e b i e łudzić”. Lecz dlaczego nie łudzić? Lecz dlaczego nie dać się łudzić? Zauważmy, że powody pierwszego leżą w zupełnie innej dziedzinie niż drugiego: nie chcemy dać się łudzić, ponieważ uważamy, że podleganie złudzeniu jest szkodliwe, niebezpieczne, fatalne w tym znaczeniu

Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna, przeł. L. Staff, Kraków 2003, księga piąta.

343.W s p r a w i e n a s z e j p o g o d y. — Największe z nowych zdarzeń — że „Bóg umarł”,

że wiara w Boga chrześcijańskiego niewiarogodna się stała — poczyna już na Europę swepierwsze rzucać cienie. Nielicznym przynajmniej, których spojrzenie, których p o d e j r z l i w espojrzenie jest dość silne i bystre na to widowisko, zdaje się, że właśnie zaszło jakieś słońce, żejakaś stara głęboka ufność zmieniła się w wątpliwość: stary nasz świat musi zdać się im z dniana dzień bardziej wieczorny, nieufniejszy, bardziej obcy, „starszy”. W istocie jednak rzecmożna: zdarzenie samo zbyt jest wielkie, zbyt dalekie, zbyt odległe od zdolności pojmowaniawielu, by można powiedzieć, że choćby tylko wieść o nim już d o s z ł a; nie mówiąc już, bywielu wiedziało, co się właściwie przez to wydarzyło — i ile wszystkiego, po podkopaniu tejwiary, zapaść się musi, jako na niej zbudowane, na niej oparte, w nią wrosłe: na przykład całanasza europejska moralność. Któż odgadnie dziś już na tyle ową nadchodzącą pełnię i łańcuchstrat, zniszczenia, upadku, przewrotu, które nadciągają, by musiał stać się nauczycielem izwiastunem tej potwornej logiki strachu, prorokiem sposępnienia i zaćmienia słońca, jakimrównych nie było prawdopodobnie dotychczas na ziemi?... Nawet my, urodzeni odgadywaczezagadek, którzy jakby na górach czekamy, postawieni między „wczoraj” i jutrem i wprzęgnięciw sprzeczność między „dzisiaj” a jutrem, my pierworodni i za wcześnie urodzeni synowienadchodzącego stulecia, którym właściwie cienie mające wkrótce spowić Europę już dziś w i nn y b y ł y stać się widoczne: czym to się dzieje, że nawet my wybiegamy wzrokiem naspotkanie tego nadciągającego sposępnienia bez należytego przejęcia się nim, przede wszystkimbez troski i obawy o s i e b i e? Czy może zbyt jeszcze stoimy pośród najbliższych skutkówtego zdarzenia — a te skutki najbliższe, skutki dla n a s, nie są przeciwnie, niżby możeoczekiwać można — wcale smutne i zasępiające, są raczej nowym, niewysłownym rodzajemświatła, szczęścia, ulgi, rozradowania, otuchy, brzasku... Rzeczywiście, my filozofowie i„duchy wolne” czujemy się na wieść, że „Bóg umarł”, jakby opromienieni nową jutrzenką;serce nasze przelewa się wdzięcznością, zdumieniem, przeczuciem, oczekiwaniem — w końcuukazuje się nam widnokrąg znów wolny, chociażby nawet nie był jasny, wreszcie znów mogąwybiegać okręty nasze, naprzeciw niebezpieczeństwu każdemu wybiegać, każdy hazardpoznającego jest znów dozwolony, morze, n a s z e morze znów stoi otworem, nigdy może niebyło jeszcze tak „otwartego morza”.

344. O i l e i m y j e s z c z e b o g o b o j n i j e s t e ś m y .—W nauce nie mają przekonania

prawa obywatelstwa, tak mówi się słusznie: dopiero gdy zdecydują się one zniżyć się doskromności hipotezy, tymczasowego stanowiska doświadczalnego, regulatywnej fikcji, możnaim przyznać dostęp do królestwa poznania, a nawet pewną wartość w jego obrębie co prawda ztym ograniczeniem, że muszą pozostać pod dozorem policyjnym, pod władzą policji nieufności.— Lecz, przyjrzawszy się dokładnie, nie znaczyż to: że przekonanie dopiero wtedy osiągnąćmoże wstęp w obręb wiedzy, gdy p r z e s t a n i e być przekonaniem? Czyż karnośćnaukowego ducha nie zaczyna się zabronieniem sobie wszelkich przekonań?... Tak jestprawdopodobnie: pozostaje tylko pytanie, czy, aby karność ta zacząć się mogła, nie musi istniećjuż przekonanie i to tak despotyczne i bezwzględne, że składa sobie w ofierze wszystkie inneprzekonania. Widzimy, że i wiedza spoczywa na wierze, nie ma wcale żadnej wiedzy „nieuprzedzonej”. Pytanie, czy p r a w d a jest potrzebna, musi być już nie tylko z górypotwierdzone, lecz potwierdzone do tego stopnia, że twierdzenie, wiara, przekonanie dochodządo wyrazu w tym: „n i c z e g o w i ę c e j nie potrzeba prócz prawdy i w stosunku do niejwszystko pozostałe ma wartość niższego rzędu”. — Ta bezwzględna żądza prawdy: czymże jestona? Jestże to postanowienie: b y n i e d a ć s i ę ł u d z i ć? Jestże to postanowienie, by n i eł u d z i ć? Bo i w ten ostatni sposób da się interpretować żądza prawdy: pod warunkiem, że siępod uogólnienie „nie chcę łudzić” podciąga też poszczególny wypadek: „nie chcę s i e b i ełudzić”. Lecz dlaczego nie łudzić? Lecz dlaczego nie dać się łudzić? — Zauważmy, że powodypierwszego leżą w zupełnie innej dziedzinie niż drugiego: nie chcemy dać się łudzić, ponieważuważamy, że podleganie złudzeniu jest szkodliwe, niebezpieczne, fatalne — w tym znaczeniu

Page 2: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

byłaby wiedza długą roztropnością ostrożnością pożyteczności której by jednak można słuszniezarzucić: jak to, jestże postanowienie, by nie dać się łudzić, mniej szkodliwe, mniejniebezpieczne, mniej złowrogie? Cóż wiecie z góry o charakterze istnienia, by mócrozstrzygnąć, czy większa korzyść jest po stronie bezwzględnej nieufności, czy bezwzględnejufności? W razie jednak, gdyby jednej i drugiej miała być potrzeba, dużo ufności i dużonieufności: skąd by wówczas wzięła wiedza swą bezwzględną wiarę, swe przekonanie, naktórym spoczywa, że prawda ważniejsza jest niż jakakolwiek rzecz inna, a także niż każde inneprzekonanie? Właśnie to przekonanie nie mogłoby było powstać, gdyby prawda i nieprawdaokazywały się obie ustawicznie pożytecznymi: jak w tym wypadku. Więc — niezaprzeczalnieistniejąca już dziś wiara w wiedzę nie mogła urodzić się z takiego wyrachowania pożyteczności,lecz raczej m i m o to, że ustawicznie wykazuje się jej bezpożyteczność i niebezpieczeństwo„żądzy prawdy”, „prawdy za wszelką cenę”. „Za wszelką cenę”: o, rozumiemy to dość dobrzedopiero, gdyśmy jedną wiarę po drugiej na tym ołtarzu złożyli i zarżnęli! — Przeto „żądzaprawdy” nie oznacza „nie chcę się dać łudzić”, jeno — nie pozostaje nic do wyboru — „niechcę łudzić, także samego siebie nie chcę” — i oto jesteśmy na gruncie moralności. Bozapytajcie się tylko gruntownie: „dlaczego nie chcesz łudzić?”, mianowicie jeśliby istniałypozory — a istnieją pozory! — że życie zbudowane jest na pozorze, to znaczy na biedzie,oszukaństwie, przebraniu, oślepieniu, samooślepieniu, i gdyby z drugiej strony faktyczniewielka forma życia ukazywała się zawsze po stronie najmniej skrupulatnych πoλύτρoπoιPrzedsięwzięcie takie mogłoby być może, łagodnie mówiąc, donkiszoterią, drobną marzycielskągłupotą; mogłoby jednak być też jeszcze czymś gorszym, to jest wrogą życiu, niszczycielskązasadą… Żądza prawdy” — mogłaby być ukrytą żądzą śmierci. — W ten sposób pytanie: „poco nauka?” prowadzi na powrót do moralnego problematu: „p o c o w o g ó l em o r a l n o ś ć”, jeśli życie, natura, dzieje są „niemoralne”? Nie ulega wątpliwości, żewyznawca prawdy, w owym zuchwałym i ostatecznym znaczeniu, jak go pojmuje wiara wnaukę, potwierdza w ten sposób świat i n n y, nie zaś świat życia, przyrody i dziejów; a jeżeliów „inny świat” potwierdza —jak to? — czyż nie musi właśnie tym samym zaprzeczać jegoprzeciwieństwa, tego świata, n a s z e g o świata?.. Jednak pojęliście już zapewne, do czegodążę, mianowicie, że to, na czym nasza wiara w naukę spoczywa, to wciąż jeszcze wiaram e t a f i z y c z n a — że i my poznający dzisiejsi, my bezbożni i antymetafizycy, także swójogień jeszcze czerpiemy z pożaru, który wznieciła tysiące lat licząca wiara, owa wiarachrześcijańska, która była też wiarą Platona, że Bóg jest prawdą, że prawda jest boska... Leczcóż, jeśli to właśnie coraz mniej wiarogodne się staje, jeśli nic więcej nie okazuje się boskim,oprócz błędu, ślepoty, kłamstwa — jeśli Bóg sam okazuje się naszym najdłużej trwającymkłamstwem?

345.

M o r a I n o ś ć j a k o p r o b 1 e m a t. — Brak osobistości mści się wszędzie:osłabiona, cienka, zgaszona, samej siebie zaprzeczająca i zapierająca się siebie osobistość nieprzyda się już żadnej dobrej rzeczy — najmniej przydaje się filozofii. — „Bezosobistość” niema żadnej wartości w niebie ani na ziemi; wszystkie wielkie problematy wymagają w i e 1 k ie j m i ł o ś c i a zdolne do niej są tylko silne, zaokrąglone, pewne duchy, silnie na samychsobie oparte. Najważniejszą różnicą jest to, czy myśliciel znajduje się do swoich problematóww stosunku osobistym, tak że w nich spoczywa jego przeznaczenie, jego niedola, a takżenajlepsze jego szczęście, czy też w „nieosobistym” to jest, czy urnie ich dotykać i ujmować jetylko mackami swej zimnej ciekawej myśli. W ostatnim wypadku nic z tego nie wyniknie, tylemożna przyrzec: bo wielkie problematy, przypuszczając nawet, że się dadzą ująć, nie dadzą sięu t r z y m a ć żabom i słabeuszom, taki jest smak ich od wieków — smak zresztą, który dzieląz żwawymi samicami. — Jakże się więc dzieje, że nie spotkałem dotychczas nikogo, nawet wksiążkach, kto by do moralności znajdował się w takim stosunku, jako osoba, kto by znałmoralność jako problemat, a ten problemat, jako swoją osobistą potrzebę, udrękę, rozkosz inamiętność? Widocznie moralność nie była dotąd wcale problematem, raczej tym, w czym powszystkich nieufnościach, rozdwojeniach i sprzecznościach zgadzano się z sobą wzajem,uświęconym miejscem pokoju, gdzie myśliciel po sobie samym wypoczywał, oddychał,odżywał. Nie widzę nikogo, kto by ważył się na k r y t y k ę moralnych ocen wartości; nie

Page 3: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

znajduję w dziedzinie tej nawet usiłowań naukowej ciekawości, wybrednej i kusicielskiejwyobraźni psychologów i historyków, która łatwo problemat jakiś antycypuje i w locie chwyta,nie wiedząc dobrze, co chwyciła. Doszukałem się zaledwo kilku skąpych zarodków usiłującychdoprowadzić do historii powstawania tych uczuć i ocen moralnych (co jest czymś innym niż ichkrytyka i jeszcze raz czymś innym niż historia etycznych systematów): w pewnymposzczególnym wypadku uczyniłem wszystko, by otuchy dodać pewnej skłonności i zdolnoścido tego rodzaju historii — daremnie, jak dziś mi się zdaje. Ci historycy moralności (mianowicieAnglicy) niewiele warci: stoją oni zazwyczaj sami jeszcze prostodusznie pod rozkazami pewnejmoralności i, nie wiedząc o tym, służą jej za giermków tarczonośnych i orszak; wyznają naprzykład wciąż jeszcze tak wiernie powtarzany zabobon ludowy chrześcijańskiej Europy, żececha charakterystyczna postępków moralnych leży w bezosobistości, zaparciu się siebie,poświęceniu siebie, lub we współczuciu, w litości. Ich zwyczajnym błędem w tymprzypuszczeniu jest, że stwierdzają jakiś consensus narodów, przynajmniej oswojonychnarodów, co do pewnych zasad moralności i stąd wysnuwają jej moc obowiązującą, tęsamą dla mnie, jak dla ciebie; lub odwrotnie, gdy wzeszła ich oczom prawda, że urozmaitych ludów oceny moralne są z k o n i e c z n o ś c i inne, wyciągają wniosek onieobowiązywaniu żadnej moralności: co w obu razach jest wielkim dzieciństwem.Błędem bystrzejszych pośród nich jest to, że odkrywają i krytykują niemądre możemniemania pewnego ludu o swojej moralności lub ludzi o wszelkiej ludzkiej moralności,więc mniemania o jej pochodzeniu, jej uświęceniu religijnym, o zabobonie wolnej woli itym podobnych, i tym samym sądzą, że skrytykowali samą moralność. Lecz wartośćprzepisu „ p o w i n i e n e ś ” jest jeszcze zasadniczo różna i niezależna od takich mniemańo niej i od zielska błędu, którym zachwaszczony jest może: jak bezsprzecznie wartośćlekarstwa dla chorego nie jest zgoła jeszcze zawisła od tego, czy chory myśli o medycynienaukowo, czy jak stara baba. Jakaś moralność wyróść mogła nawet z błędu: nawet tenwzgląd nie dotknąłby jeszcze problematu jej wartości — Nikt więc dotychczas nie badałjeszcze w a r t o ś c i owego z wszystkich najsławniejszego lekarstwa, zwanego mo-ralnością: do czego przede wszystkim potrzeba, by ją wreszcie — p o d a n o ww ą t p l i w o ś ć . Otóż! To właśnie jest dziełem naszym!

346.

N a s z z n a k p y t a n i a . — Lecz wy nie rozumiecie tego? W rzeczy samej, trudnonas będzie rozumieć. Szukamy słów, szukamy też może uszu. Kimże jesteśmy przecie?Gdybyśmy chcieli po prostu, dawniejszym wyrazem, nazwać się bezbożnymi lubniewierzącymi lub też immoralistami, nie określilibyśmy się, naszym zdaniem, nawet wprzybliżeniu: jesteśmy wszystkimi trzema, w za późnym stadium, aby pojęto, abyście wypojąć mogli, moi panowie ciekawscy, jak nam jest przy tym na sercu. Nie, precz zgoryczą i namiętnością wyzwoleńca, który nawet z niewiary swojej sporządzić sobie musiwiarę, cel, a nawet męczeństwo! Uwarzyliśmy się, a także zzimnieliśmy i stwardnieli wzrozumieniu, że na świecie nie dzieje się wcale po bosku, a nawet nie wedle ludzkiej miaryrozumnie, miłosiernie lub sprawiedliwie: wiemy, że świat, w którym żyjemy, jest nieboski,niemoralny, „nieludzki” — zbyt długo wykładaliśmy go sobie fałszywie i kłamliwie, leczwedle życzenia i woli swego uwielbienia, to znaczy wedle p o t r z e b y . Bo cz łowiekjest wielbiącym zwierzęciem! Lecz jest także nieufnym: a że świat n i e ma tej wartości,jakośmy wierzyli, to jest nieledwie najpewniejszą rzeczą, którą w końcu posiadłanieufność nasza. Ile nieufności, tyle filozofii. Wystrzegamy się mówić, że jest mniej wart:wydaje nam się dziś wprost śmiesznym, gdyby człowiek chciał mieć pretensję dowynalezienia wartości, które by p r z e w y ż s z a ł y wartość rzeczywistego świata —porzuciliśmy to właśnie, jako wybujałe ludzkiej próżności i nierozumu zbłąkanie, któregodługo za takie nie uważano. Miało ono ostatni swój wyraz w nowoczesnym pesymizmie,dawniejszy zaś i silniejszy w nauce Buddy; lecz tkwi też w chrześcijaństwie, oczywiściewątpliwiej i dwuznaczniej, lecz nie mniej przeto zwodniczo. Cała postawa: „człowiekp r z e c i w światu”, człowiek jako zasada „światu zaprzeczająca”, człowiek jako miarawartości rzeczy, jako sędzia światów, który w końcu samo istnienie na szale wagi swejkładzie i zbyt lekkim znajduje — potworna niesmaczność tej postawy doszła nam, jakotaka, do świadomości i obmierzła nam — śmiejemy się już, gdy spotkamy „człowieka i

Page 4: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

świat” zestawionych obok siebie, rozdzielonych wzniosłą zarozumiałością słówka „i”!Jakże jednak? Czyśmy przez to właśnie, jako śmiejący się, nie postąpili jeno o krok dalej wpogardzie człowieka? Więc i w pesymizmie, w pogardzie poznawalnego n a m istnienia?Czy właśnie przez to nie popadliśmy w podejrzenie co do przeciwieństwa,przeciwieństwa świata, w którym dotąd czuliśmy się u siebie ze swymi uwielbieniami(gwoli którym może w y t r z y m y w a l i ś m y życie) i innego świata, k t ó r y m m ys a m i j e s t e ś m y : w nieubłagane, zasadnicze, najgłębsze podejrzenie co do siebiesamych, które nas Europejczyków coraz bardziej, coraz gorzej opanowuje i może łatwopostawić przyszłe pokolenie w obliczu straszliwego albo – albo: „albo pozbądźcie sięswych uwielbień albo - s i e b i e s a m y c h !”. To ostatnie byłoby nihilizmem; leczczyżby i pierwsze nie było nihilizmem? - Oto n a s z znak pytania.

347.

W i e r z ą c y i i c h p o t r z e b a w i a r y. — Jak wiele komuś potrzeba wiary, bymógł się rozwinąć, jak wiele „niewzruszoności, której wstrząsać nie pozwala, bo się jejtrzyma — to jest miarą stopnia jego siły (lub mówiąc dokładniej jego słabości).Chrześcijaństwa potrzebują, jak mi się zdaje, w starej Europie i dziś jeszcze ci, którychnajwięcej: dlatego też znajduje ono jeszcze wiarę. Taki bowiem jest człowiek: jakąś zasadęwiary można mu zbić tysiąckrotnie, on jednak, jeśli mu jest potrzebna, uważać ją będzieciągle za „prawdziwą” — wedle owego sławnego „dowodu mocy”, o którym Bibliaprawi. Metafizyki potrzebuje jeszcze wielu; lecz także owa gwałtowna ż ą d z ap e w n o ś c i , która w sposób naukowo pozytywistyczny wyładowuje się dziś w szerokichmasach, żądza aby c h c i e ć jakiegoś pewnego posiadania (gdy tymczasem z powodugorączki owej żądzy postępuje się z uzasadnieniem tej pewności lżej i opieszałej), otóż i tojest jeszcze pożądaniem oparcia, podpory, słowem i n s t y n k t e m s ł a b o ś c i , któryreligii, metafizyk, przekonań wszelkiego rodzaju wprawdzie nie tworzy, lecz — je zacho-wuje. W samej rzeczy te wszystkie pozytywistyczne systematy okłębia dym pewnegopesymistycznego sposępnienia, coś jak znużenie, fatalizm, zawód, obawa nowychzawodów — lub też wystawiana na pokaz zawziętość, niezadowolenie, oburzający sięanarchizm i jakie tam jeszcze istnieją symptomaty i maskarady uczucia słabości. Nawetzapalczywość, z jaką najroztropniejsi nasi współcześni gubią się w mizernych kątach icieśniach, na przykład w ojczyźniactwie (tak nazywam to, co we Francji chauvinisme, wNiemczech „niemieckością”) lub w pokątnych wyznaniach estetycznych na sposóbparyskiego naturalizmu (wydobywającego i obnażającego t ę tylko przyrody część, którazarazem wstręt i zdumienie budzi - część tę zwą dziś chętnie la verite vraie) lub wnihilizmie wedle petersburskich wzorów (to znaczy w w i e r z e w n i e w i a r ę , aż domęczeństwa za nią), nawet ona wykazuje zawsze przede wszystkim p o t r z e b ę wiary,podpory, kręgosłupa, oparcia... Wiary pożąda się zawsze tam najbardziej, tam potrzebujesię jej najgwałtowniej, gdzie zbywa na woli, bo wola, jako uczucie rozkazu, jest najbardziejrozstrzygającą oznaką własnej wielmożności i siły. To znaczy, im mniej kto rozkazywaćumie, tym usilniej pożąda kogoś, kto rozkazuje, surowo rozkazuje, pożąda Boga, księcia,stanowiska, lekarza, spowiednika, dogmatu, sumienia partii. Skąd można by wysnuć, żeobie wszechświatowe religie, buddyzm i chrześcijaństwo, zawdzięczają może swojepowstanie, a zwłaszcza swą gwałtownie udzielającą się zaraźliwość, ogromnej c h o r o b i ew o l i . I tak było w rzeczywistości: obie religie zostały do niedorzeczności przez chorobęwoli wypiętrzone, do rozpaczy dochodzące pożądanie jakiegoś „powinieneś”, obie religiebyły nauczycielkami fanatyzmu w czasach uśpienia woli i dawały przez to niezliczonymtłumom punkt oparcia, nową możliwość chcenia, rozkosz z chcenia. Fanatyzm jest bowiemjedyną „siłą woli”, do której dojść mogą także słabi i niepewni, jako pewien rodzajzahipnotyzowania całego zmysłowo-intelektualnego systemu na rzecz nadmiernegoodżywienia (hipertrofii) pewnego poszczególnego punktu widzenia i czucia, który odtąddominuje — chrześcijanin nazywa go swą w i a rą. Gdzie człowiek dojdzie dozasadniczego przekonania, że muszą mu rozkazywać, tam staje się „wierzącym”;odwrotnie, można by sobie wyobrazić rozkosz i siłę władania sobą, w o l n o ś ć woli, wktórej duch rozbrat bierze z wszelką wiarą, z wszelkim pożądaniem pewności, wyćwiczon

Page 5: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

tak, że umie się trzymać na lekkich linach i możliwościach i tańczyć nawet nad bezdniami.Taki duch byłby d u c h e m wolnym par excellence.

348.

O p o c h o d z e n i u u c z o n y c h . — Uczony wyrasta w Europie z wszelkiego rodzajustanów i społecznych warunków, jako roślina, która nie wymaga żadnej specyficznej gleby;dlatego należy on, z istoty swej i poniewolnie, do podpór myśli demokratycznej. Leczpochodzenie to zdradza się. Kto wyuczył nieco swój wzrok doszukiwania się (w uczonejksiążce lub naukowej rozprawie) intelektualnej i d i o s y n k r a z j i uczonego — ma jąkażdy uczony — i do chwytania jej na uczynku, ten zobaczy prawie zawsze poza nią„pradzieje” uczonego, jego rodzinę, w szczególności jej rodzaje zajęć i rzemiosła. Gdziedo głosu dochodzi uczucie „to jest odtąd dowiedzione, z tym się załatwiłem”, tam w krwi iinstynkcie uczonego: tkwi zazwyczaj przodek, który ze swego kątka widzenia pochwala„zrobioną robotę” — wiara w dowód jest tylko objawem tego, co w pracowitym rodzie oddawna uważano za „dobrą robotę”. Przykład: synowie wszelkiego rodzaju rejestratorów ibiurowych pisarzy, których głównym zadaniem było zawsze porządkowanie różnorodnegomateriału, rozdzielanie na oddziały, w ogóle schematyzowanie, okazują, gdy uczonymizostaną, szczególną do tego skłonność, iż uważają jakiś problemat za rozwiązanynieledwie tym, że go uschematyzowali. Są filozofowie, którzy w gruncie rzeczy są tylkoschematycznymi głowami — formalność ojcowskiego rzemiosła stała się ich treścią.Talent do klasyfikacji, do tablic kategorii zdradza coś; nie jest się bezkarnie dzieckiemswych rodziców. Syn adwokata będzie też jako badacz musiał być adwokatem; wsprawie swej mieć będzie pierwszy wzgląd, by utrzymać się przy swym zdaniu, drugimoże, by mieć słuszność. Synów protestanckich duchownych i nauczycieli szkolnychpoznaje się po naiwnej pewności, z którą jako uczeni rzecz swą za dowiedzioną jużuważają, kiedy ją właśnie dopiero tylko serdecznie i z ciepłem wygłosili: są bowiemzasadniczo przyzwyczajeni, że się im w i e r z y — to należało u ojców ich do „rzemiosła”!Żyd, przeciwnie, stosownie do zakresu zajęć i przeszłości swego narodu, przywykłwłaśnie najmniej do tego, by mu wierzono: przypatrzmy się pod tym względem uczonymżydowskim — wszyscy oni przywiązują wiele wagi do logiki, to jest do w y m u s z e n i azgody przez uzasadnienia; wiedzą, że nimi zwyciężyć muszą, nawet tam, gdzie istniejeprzeciw nim niechęć rasowa i klasowa, gdzie im się wierzy niechętnie. Nie ma bowiem nicdemokratyczniejszego nad logikę: nie ogląda się ona na osoby, a także krzywe nosy uważasię za proste. (Mimochodem zaznaczmy: Europa właśnie ze względu na ulogicznienie, naczystsze nawyknienia głowy, winna niemało wdzięczności Żydom; najpierw Niemcy, jakoopłakanie bezrozumna rasa, której też dziś wciąż jeszcze nasamprzód „głowę zmywać”trzeba. Wszędzie, gdzie Żydzi doszli do wpływu, nauczyli bardziej drobiazgowoodróżniać, bystrzej wnioskować, jaśniej i przejrzyściej pisać: zadaniem ich było zawszejakiś naród „uczyć rozumu”.)

349.J e s z c z e r a z o p o c h o d z e n i u u c z o n y c h . — Chęć zachowania siebie

samego przy życiu jest wyrazem krytycznego położenia, zacieśnienia właściwegozasadniczego popędu życiowego, który dąży do r o z s z e r z e n i a m o c y i w żądzy tejpodaje dość często w wątpliwość samozachowawczość i poświęca ją. Uważać należy zasymptomat, że poszczególni filozofowie, jak na przykład suchotniczy Spinoza, właśnie takzwany popęd samozachowawczy za rozstrzygający uważali, uważać musieli — byli to właś-nie ludzie w krytycznym położeniu. Że nasze współczesne nauki przyrodnicze do tegostopnia uwikłały się w dogmacie Spinozy (w końcu jeszcze i najgrubiej w darwinizmie zjego nie do pojęcia jednostronną nauką o „walce o byt”), temu winno prawdopodobniepochodzenie przeważnej liczby badaczy przyrody: należą w tym względzie do „ludu”,przodkowie ich byli to ludzie ubodzy i skromni, którzy trudność utrzymania się znalinazbyt z bliska. Cały angielski darwinizm owiewa coś, jakby angielski zaduch z prze-ludnienia, jakby nędzarska woń biedy i ciasnoty. Lecz należałoby badaczom przyrody wyjśćze swego człowieczego kąta: a w naturze p a n u j e nie niedostatek, lecz nadmiar,

Page 6: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

rozrzutność, aż do niedorzeczności nawet. Walka o byt jest tylko w y j ą t k i e m ,tymczasowym ograniczeniem żądzy życia; wielka i mała walka toczy się wszędzie oprzewagę, o rozrost i rozprzestrzenienie, o moc, stosownie do żądzy mocy, którą jestwłaśnie żądza życia.

350.Ku c z c i h o m i n u m r e l i g i o r u m . — Walka przeciw Kościołowi jest z

wszelką pewnością miedzy innymi — bo oznacza różne rzeczy — także walką naturpospolitych, bardziej zadowolonych, ufniejszych, powierzchowniejszych, przeciwpanowaniu bardziej ważkich, głębszych, bardziej kontemplacyjnych, to znaczy gorszych ipodejrzliwszych ludzi, którzy wraz z długotrwałym podejrzeniem co do wartościistnienia, dumali też nad własną wartością: pospolity instynkt ludu, jego wesołośćzmysłów, jego „dobre serce” burzyły się przeciw nim. Cały rzymski Kościół spoczywa napołudniowej względem natury człowieka podejrzliwości, którą Północ zawsze fałszywierozumie: z którą to podejrzliwością europejskie Południe wzięło w spadku głębokiWschód, prastarą tajemniczą Azję i jej kontemplację. Już protestantyzm jest buntem luduna rzecz poczciwców, prostodusznych, powierzchownych (Północ była zawszedobroduszniejsza i bardziej płaska niż Południe); lecz dopiero rewolucja francuska dałaberło zupełnie i uroczyście „dobrym ludziom” (owcy, osłu, gęsi i wszystkiemu, co jestnieuleczalnie płaskie i krzykackie, i dojrzałe do domu wariatów „idei nowoczesnych”).

351.Ku c z c i n a t u r k a p ł a ń s k i c h . — Myślę o wszystkim, co tłum za mądrość uważa

(a któż nie jest dziś „tłumem”?), o owym rozsądnym, krowim spokoju umysłu, opobożności i plebańskiej łagodności, która leży na łące i przeżuwając, poważniep r z y g l ą d a się życiu — że właśnie filozofowie czuli się zawsze najbardziej tegodalekimi, prawdopodobnie przeto, iż nie byli dość tłumem, nie dość proboszczami.Zapewne też oni właśnie najpóźniej nauczą się wierzyć, że tłum m ó g ł b y cośkolwiekzrozumieć z tego, co mu jest najdalsze, wielką namiętność poznającego, któryustawicznie żyje i żyć musi w chmurze brzemiennej burzą najwyższych problematów inajcięższych odpowiedzialności (więc wcale, wcale nie przypatrując się, poza wszystkim,obojętny, bezpieczny, przedmiotowy...). Tłum, wytwarzając sobie ideał „mędrca”, czcizupełnie innego rodzaju człowieka i ma tysiąckrotne do tego prawo, właśnie tego rodzajuczłowiekowi hołd składać w najlepszych słowach i czołobitnościach: są to łagodne,poważnie proste i czyste natury kapłańskie i im pokrewne — im to należy się pochwała,którą ludowa cześć oddaje mądrości. I komuż miałby tłum powód być wdzięczniejszy niżtym mężom, którzy do niego należą i z niego wychodzą, lecz jako poświęceni, wybrani, jegodobru o f i a r o w a n i — oni sami uważają się za ofiarowanych Bogu — mężom, przedktórymi on, tłum, bezkarnie serce swe otworzyć może, przed którymi może się wyzbyćswoich tąjemności, trosk i gorszych jeszcze rzeczy (bo człowiek, który się zwierza i„siebie udziela”, pozbywa się siebie; a kto „wyznał”, zapomina). Tu włada wielkapotrzeba: albowiem i duchowemu plugastwu trzeba odpływowych rowów, a w nichczystych, czyszczących wód, trzeba bystrych strumieni miłości i silnych, pokornych,czystych serc, które gotowe są i ofiarują się takiej służbie niepublicznej ochrony zdrowia— bo to j e s t ofiara, kapłan jest i pozostanie ofiarą ludzi... W takich ofiarowanych,uciszonych, poważnych ludziach „wiary” lud odczuwa mędrców, to znaczy tych, którzywiedzącymi się stali, odczuwa w nich ludzi „pewnych” w stosunku do własnejniepewności: któż by mógł mu odebrać to słowo i tę cześć? — Lecz, jak na odwrót jestsłuszne, wśród filozofów uchodzi i kapłan zawsze jeszcze za „tłum” a nie za wiedzącego,przede wszystkim dlatego, że oni sami w „wiedzących” nie wierzą i że właśnie już w tejwierze i zabobonie węszą tłum. Skromność to wynalazła w Grecji słowo „filozof” i pysznązuchwałość nazywania się mądrym zostawiała aktorom ducha — skromność takich potworówdumy i wielmożności, jak Pitagoras, jak Platon.

352.

Page 7: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

J a k d a l e c e b y ł o b y t r u d n o o b e j ś ć s i ę b e z m o r a l n o ś c i. — Człowieknagi jest w ogóle haniebnym widokiem — mówię o nas Europejczykach (nawet nie oEuropejkach). Przypuśćmy, że najweselsze u stołu towarzystwo ujrzałoby się nagle, dziękizłośliwości jakiego czarodzieja, obnażonym i rozebranym, a sądzę, że nie tylko znikłabywesołość, lecz zniechęciłby się i najsilniejszy apetyt — zdaje się, że my Europejczycy niemoglibyśmy się zgoła obejść bez owej maskarady, która się zwie odzieniem. Lecz czyż niemiałoby mieć swoich tak samo słusznych powodów odzienie „ludzi moralnych”, ichukrycie pod moralnymi formami i pojęciami przystojności, całe to uprzejme chowanieswych postępków pod pojęciami obowiązku, cnoty, ducha obywatelskiego, uczciwości,zaparcia się siebie? Nie abym sądził jakoby tu maskować się miała ludzka złość inikczemność, słowem złe, dzikie w nas zwierzę: myśl moja jest odwrotna, że właśnie, jakoo s w o j o n e z w i e r z ę t a jesteśmy haniebnym widokiem i potrzebujemy moralnego prze-brania — że europejski „człowiek wewnętrzny” właśnie od dawna już przestał być na tylezły, żeby mógł „dać się oglądać” (by z tym był p i ę k n y ) . Europejczyk przebiera się wmoralność, ponieważ stał się chorym, chorowitym, kalekim zwierzęciem, które ma słusznepowody być „łagodne”, ponieważ jest prawie poronionym płodem, czymś połowicznym,słabym, niezdarnym... Nie straszliwość drapieżcy potrzebuje moralnego przebrania, leczzwierzę stadne ze swą głęboką miernotą, trwogą i znudzeniem się sobą. Mor a l n o ś ćp r z y s t r a j a c z ł o w i e k a — wyznajmy to — na coś dostojniejszego, znaczniejszego,okazalszego, na coś „boskiego”.

353.

O ź r ó d l e r e l i g i i . — Właściwym wynalazkiem założycieli religii jest najpierw:nakaz określonego sposobu życia i codzienności obyczaju, który działa jako disciplinavoluntatis i usuwa zarazem nudę; następnie: nadanie temu właśnie życiui n t e r p r e t a c j i , dzięki której wydaje się ono opromienione najwyższą wartością tak, żestaje się odtąd dobrem, za które się walczy, a w danym razie oddaje się życie. Wrzeczywistości z tych dwu wynalazków ten drugi jest istotniejszy: pierwszy, sposób życia,istniał już zazwyczaj, lecz obok innych sposobów życia i bez świadomości tego, co zawartość w nim tkwi. Znaczenie, oryginalność założyciela religii objawia się zazwyczaj wtym, że go w i d z i , że go w y b i e r a , że po raz pierwszy zgaduje, jak użyć go można,jak interpretować. Jezus (czy Paweł) zastał już w prowincji rzymskiej ludzi prowadzącychbiedne, skromne, cnotliwe, uciśnione życie; wyłożył je, włożył w nie najwyższą myśl iwartość — a przez te odwagę pogardzania wszelkim innym życiem, cichy fanatyzmHerenhutów tajemną podziemną ufność w siebie, która rośnie i rośnie i w końcu gotowajest „świat przezwyciężyć” (to jest: Rzym i wyższe stany w całym państwie) Budda taksamo zastał ów rodzaj ludzi, i to rozsiany wśród wszystkich stanów i stopni społecznychswojego narodu, ludzi, którzy z lenistwa są dobrzy i dobrotliwi (przede wszystkimniezaczepni), którzy również z lenistwa żyją wstrzemięźliwie, nieledwie bez potrzeb:zrozumiał, jak taki rodzaj ludzi nieuchronnie, z całą vis inertiae, wpaść musi w wiarę, któraobiecuje z a p o b i e c powrotowi ziemskiego mozołu (to znaczy pracy, działania w ogóle)— to „zrozumienie” było jego geniuszem. Na założyciela religii potrzeba psychologicznejnieomylności w znajomości pewnego średniego rodzaju dusz. które nie poznały jeszcze,że należą do siebie. On to je zgromadza; założenie religii staje się o tyle zawsze długimświętem poznania się.

354.

O „ g e n i u s z u g a t u n k u ”.— Problemat świadomości (właściwiej: uświadomieniasię sobie) występuje wówczas dopiero przed naszymi oczami, gdy zaczynamy pojmować,jak dalece moglibyśmy się bez niej obejść: a u tego początku pojmowania stawia nas terazfizjologia i historia zwierząt (która więc potrzebowała dwóch stuleci, by doścignąćwyprzedzające podejrzenie Lebniza). Moglibyśmy bowiem myśleć, czuć, chcieć,przypominać sobie, moglibyśmy również „działać” w każdym tego słowa znaczeniu: amimo to nie potrzebowałoby to wszystko nam „dochodzić do świadomości” (jak mówi się

Page 8: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

obrazowo). Całe życie byłoby możliwe bez widzenia się niejako w zwierciadle: jak teżistotnie i teraz jeszcze odgrywa się w nas bez tego odzwierciedlania znacznie przeważającaczęść tego życia — a nawet naszego myślącego, czującego, chcącego życia, jakkolwiek byto dawniejszemu filozofowi obrażająco brzmieć mogło. Po co w ogóle świadomość,jeśli w gruncie rzeczy jest z b y t e c z n a ? — Otóż zdaje mi się — jeśli zechcecie daćposłuch mej odpowiedzi na to pytanie i jej wybujałemu może domysłowi — że bystrość isiła świadomości stoją zawsze w stosunku do z d o l n o ś c i p o w i a d a m i a n i a s i ępewnego człowieka (lub zwierzęcia), zdolność powiadamiania się zaś w stosunku dop o t r z e b y p o w i a d a m i a n i a s i ę : to ostatnie nie w tym znaczeniu, jakoby właśniesam poszczególny człowiek, który jest właśnie mistrzem w powiadamianiu się i dawaniudo zrozumienia swych potrzeb, musiał też być zarazem zdany potrzebami swymiprzeważnie na innych. Zdaje mi się jednak, że tak się rzecz ma z całymi rasami iłańcuchami pokoleń: gdzie potrzeba i niedola długo zmuszały ludzi do powiadamiania się,porozumiewania się wzajemnego szybko i bystro, tam zjawia się w końcu nadmiar tej siły isztuki powiadamiania się, niejako bogactwo, gromadzące się stopniowo i czekające terazspadkobiercy, który je rozrzutnie wyda (tak zwani artyści są tymi spadkobiercami, taksamo mówcy, kaznodzieje, pisarze: wszystko to ludzie, którzy zawsze zjawiają się u kresudługiego łańcucha, „późno urodzeni” każdym razem, w najlepszym tego słowarozumieniu i, jak się rzekło, z natury swej rozrzutnicy). Jeśli przypuścimy, że spostrzeżenieto jest prawdziwe, więc mogę wyrazić domysł, że ś w i a d o m o ś ć r o z w i n ę ł a s i ę wo g ó l e t y l k o p o d n a c i s k i e m p o t r z e b y p o w i a d a m i a n i a s i ę — żepierwotnie tylko między człowiekiem i człowiekiem (między rozkazującym i słuchającymw szczególności) była potrzebna, pożyteczna i rozwinęła się także tylko w stosunku dostopnia tej pożyteczności. Świadomość jest właściwie tylko siecią, łączącą człowieka zczłowiekiem — tylko jako taka musiała się rozwijać: pustelniczy i drapieżny człowiek niebyłby jej potrzebował. Że nasze postępki, myśli, uczucia, poruszenia same dochodzą nam doświadomości — przynajmniej ich część — to skutek straszliwego, długiego „musu”władnącego nad człowiekiem: p o t r z e b o w a ł on, jako najbardziej zagrożone zwierzę,pomocy, obrony, p o t r z e b o w a ł równego sobie, musiał wyrazić swą potrzebę, umieć sięwytłumaczyć — a na to wszystko potrzebował przede wszystkim „świadomości”, więc sam„wiedzieć”, czego mu brak, „wiedzieć”, jak mu jest na duchu, „wiedzieć”, co myśli. Bo abyrzec raz jeszcze: człowiek, jak każde żyjące stworzenie, myśli ustawicznie, lecz o tym niewie; ś w i a d o m e myślenie jest tylko najmniejszą tego częścią, powiedzmy:najpowierzchowniejszą, najlichszą częścią — bo jedynie to myślenie świadome odbywas i ę w s ł o w a c h , to z n a c z y w z n a k a c h p o w i a d a m i a n i a s i ę , przez cozdradza się samo świadomości pochodzenie. Słowem, rozwój mowy i rozwój świadomości(n i e rozumu, lecz jedynie uświadamiania się rozumu sobie) idą ręka w rękę. Dodajmy, żenie tylko mowa służy za most między człowiekiem i człowiekiem, lecz i spojrzenie, uścisk,gest; uświadamianie naszych wrażeń zmysłowych w nas samych, siła utrwalania ich iniejako stawiania poza obrębem siebie, wzrastała w miarę, jak rósł mus powiadamiania onich i n n y c h przez znaki. Wynajdujący znaki człowiek jest zarazem zawsze bystrzejsiebie samego świadomym człowiekiem; dopiero jako zwierzę społeczne nauczył sięczłowiek uświadamiać się sobie — czyni to jeszcze, czyni to coraz więcej. Myślą moją,jak widać, jest to: że świadomość nie przynależy właściwie do indywidualnej egzystencjiczłowieka, raczej do tego, co w nim jest naturą gromadną i stadną; że, jak z tego wynika,rozwinęła się ona subtelnie także tylko ze względu na gromadny i stadny pożytek i że wnastępstwie tego, każdy z nas, przy najlepszej woli r o z u m i e n i a siebie samegonajmożliwiej indywidualnie, „poznania siebie samego”, będzie uświadamiał sobie jednakwłaśnie tylko to, co w nim jest nieindywidualnego, swoją „średniość” — że charakternaszej świadomości, władnący w niej „geniusz gatunku”, nawet myśl naszą ustawicznieniejako m a j o r y z u j e i cofa na powrót do perspektywy stadnej. Nie ulega wątpliwości, żepostępki nasze są w gruncie rzeczy wszystkie razem w sposób nieporównany osobiste,jedyne, nieograniczenie indywidualne; lecz skoro przetłumaczymy je na świadomość,z d a j ą s i ę p r z e s t a w a ć b y ć n i m i... Oto właściwy fenomenalizm iperspektywizm, jak ja go rozumiem: tak chce natura ś w i a d o m o ś c i z w i e r z ę c e j , żeświat, który możemy sobie uświadomić, jest tylko światem powierzchni i znaków, światemuogólnionym, spospolitowanym — że wszystko, co się uświadamia, tym samym s t a j e

Page 9: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

s i ę płaskie, rozcieńczone, względnie głupie, ogólne, znakiem, pamięciowym znakiemstada, że z wszelkim uświadomieniem związane jest wielkie gruntowne spaczenie,sfałszowanie, upowierzchnienie, uogólnienie. Ostatecznie rosnąca świadomość jestniebezpieczeństwem; a kto wśród najświadomszych żyje Europejczyków, wie nawet, że jestona chorobą. Zgadniecie, że chodzi mi tu nie o przeciwieństwo podmiotu i przedmiotu;rozróżnienie to pozostawiam teoretykom poznania, którzy utknęli w sidłach gramatyki(metafizyki ludowej). A zgoła już nie o przeciwieństwo „rzeczy samej w sobie” izjawiska: bo „poznajemy” nazbyt mało, by choć tak tylko móc r o z r ó ż n i a ć . Nie mamywłaśnie zgoła żadnego organu do poznawan i a , do „prawdy”: „wiemy” (lub wierzymylub wyobrażamy to sobie) właśnie tak wiele, jak to w interesie człowieczego stada, gatunkumoże być pożyteczne: a nawet to, co tu „pożytecznością” się zowie, jest ostatecznie takżetylko wiarą, wyobrażeniem i może właśnie ową najfatalniejszą głupotą, z której kiedyśzginiemy.

355.

Ź r ó d ł o n a s z e g o p o j ę c i a „ p o z n a n i e ” . — Biorę to wyjaśnienie z ulicy:słyszałem jak ktoś z tłumu rzekł „poznał mnie” — przy tym zapytałem: co rozumiewłaściwie tłum przez poznanie? Czego chce, jeśli chce „poznania”? Niczego więcej nadto: by coś obcego sprowadzić do czegoś znajomego. A my filozofowie —zrozumieliżeśmy właściwie więcej przez poznanie? Znajome, to znaczy: to, do czegośmynawykli, tak że się już temu nie dziwimy, nasza codzienność, jakieś prawidło, w którymtkwimy, rzecz wszelka i każda, w której się czujemy w domu. — Co? Nie jestże nasza po-trzeba poznawania właśnie tą potrzebą znajomości? Chęcią odkrywania we wszystkim, coobce, niezwykle, wątpliwe, czegoś, co nas już nie niepokoi? Czy to nie i n s t y n k ttrwogi każe nam poznawać? Nie jestże radowanie się poznającego właśnie radowaniemsię z osiągniętego znowu uczucia bezpieczeństwa?... Filozof ten mniemał, że „poznał”świat, gdy go sprowadził do idei: ach, czyż nie dlatego, że „idea” była mu tak znajoma, takzwyczajna, że się już tak mało bał „idei”? — Och, ta niewymagalność poznających!Przypatrzcie się przecie pod tym względem ich zasadom i rozwiązaniom zagadki świata!Gdy odnajdą w rzeczach, nad rzeczami, za rzeczami coś, co nam niestety jest bardzodobrze znane, na przykład naszą tabliczkę mnożenia lub naszą logikę, lub nasze chcenie ipożądanie, jakże wnet są szczęśliwi! Bo „co znane, to poznane”: w tym się zgadzają. Nawetnajostrożniejsi wśród nich mniemają co najmniej, że rzecz znajoma jest ł a t w i e j s z a dop o z n a n i a niż obca; że byłoby nam na przykład dla metody do zalecenia, wychodzić „zeświata wewnętrznego”, z „faktów świadomości”, ponieważ to świat l e p i ej n a mz n a n y ! Błąd nad błędami! Znajome to to, do czego się nawykło; a to nawykłe jestnajtrudniejsze do „poznania”, to znaczy do spostrzegania, że tkwi w nim zagadnienie, czylicoś obcego, dalekiego, „zewnątrz nas”... Wielka pewność nauk przyrodniczych wstosunku do psychologii i krytyki elementów świadomości — nauk n i e n a t u r a l n y c h ,jak by prawie można powiedzieć — polega na tym, że biorą za przedmiot to, co o b c e :gdy tymczasem jest czymś prawie sprzecznym w sobie i niedorzecznym c h c i e ć wogóle brać za przedmiot to, co nie obce.

356.

J a k d a l e c e d z i a ć s i ę b ę d z i e w E u r o p i e c o r a z a r t y s t y c z n i e j . — Troskao życie zmusza i dziś jeszcze — w naszym czasie przejściowym, gdzie już tyle przestajezmuszać — prawie wszystkich Europejczyków mężczyzn do oznaczonej roli, do ich takzwanego powołania; niektórym pozostaje przy tym wolność, pozorna wolność wyboru tejroli, dla przeważnej liczby jest ona określona. Rzecz dziwna przy tym; prawie wszyscyEuropejczycy utożsamiają siebie w pewnym późniejszym wieku ze swymi rolami, onisami są ofiarami swej „dobrej gry” i oni sami zapomnieli, jak bardzo przypadek, humor,dowolność rządziły nimi wówczas, gdy się rozstrzygało ich „powołanie” — i jak wieleinnych ról m o g l i b y byli może odgrywać: bo teraz już za późno! Patrząc głębiejwidzimy, że rola s t a ł a s i ę rzeczywiście charakterem, sztuka naturą. Istniały stulecia,

Page 10: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

kiedy ze sztywną ufnością, nawet z bogobojnością wierzono w swoje przeznaczeniewłaśnie do tego zajęcia, właśnie do tego zarabiania na chleb i nie chciano wcale uznać wtym przypadku, roli, dowolności: stany, cechy, dziedziczne przywileje rzemieślniczedokonały, z pomocą tej wiary, budowy owych olbrzymich szerokich wieżyc społecznych,które wyróżniają wieki średnie i którym w każdym razie jedno na chwałę przyznać można:trwałość (a trwałość jest na ziemi wartością najcenniejszą!)! Lecz istnieją odmiennestulecia, właściwie demokratyczne, gdzie się wiary tej coraz bardziej zapomina i gdzie naczoło występuje pewna zuchwała wiara i kąt widzenia przeciwny, owa wiara Ateńczyków,którą spostrzega się po raz pierwszy w epoce Peryklesa, owa wiara dzisiejszychAmerykanów, która coraz bardziej usiłuje stać się też wiarą Europejczyków: wiara, wktórej jednostka jest przekonana, że umie nieledwie wszystko, nieledwie do każdejd o r a s t a r o l i , gdzie każdy siebie próbuje, improwizuje, na nowo próbuje, z rozkosząpróbuje, gdzie wszystko przestaje być naturą, a staje się sztuką... Grecy wszedłszy dopiero wtę w i a r ę w r o l ę — wiarę artystów jeśli chcecie — przeszli, jak wiadomo, krok zakrokiem przedziwną i nie pod każdym względem naśladowania godną przemianę: stali sięrzeczywiście aktorami; jako tacy oczarowali, przezwyciężyli cały świat — i w końcu samą„zwyciężczynię świata” (bo Graeculus histrio zwyciężył Romę, a n i e, jak naiwni mówićzwykli, kultura grecka). Lecz czego się boję, co dziś już staje się dotykalne, gdyby ochotęmiano tknąć się tego — boję się, że my ludzie nowocześni jesteśmy całkiem już na takiejsamej drodze: i każdym razem, gdy człowiek zacznie odkrywać, jak dalece gra jakąś rolę io ile może być aktorem, s t a j e się aktorem... Razem z tym wzrasta wtedy nowa flora ifauna ludzi, którzy w silniejszych, bardziej ograniczonych stuleciach wzrastać nie mogą —lub ostają się „w dole” pod klątwą i podejrzeniem bezcześci — wraz z tym wynurzają siękażdym razem najbardziej zajmujące i najszaleńsze stulecia dziejów, w których „aktorzy”,wszelkiego rodzaju aktorzy, są właściwymi panami. Właśnie przez to doznają coraz więcejkrzywdy, w końcu niemożliwymi się stają innego rodzaju ludzie, przede wszystkim wielcy„budowniczowie”; sztuka budownicza teraz chroma; otucha, planowanie na długie dale,zniechęca się; poczyna braknąć organizatorskich geniuszów: któż waży się teraz jeszczeprzedsiębrać dzieła, których dokończenie trzeba by l i c z y ć na tysiąclecia? Wymierawłaśnie owa zasadnicza wiara, na której podstawie ktoś może liczyć, obiecywać, antycy-pować w planie przyszłość, składać ją swemu planowi w ofierze, wiara, że człowiek o tyletylko ma wartość, znaczenie, o ile jest k a m i e n i e m w w i e l k i e j budowie: doczego nasamprzód s i l n y m być musi, „kamieniem” być musi... Przede wszystkim nieaktorem! Krótko mówiąc — ach, dość długo jeszcze będą to przemilczać! — to czego sięodtąd nie buduje, co zbudowanym być nie może — to społeczność w dawnym rozumieniutego słowa: do budowania tej budowy brak wszystkiego, najpierw materiału. M yw s z y s c y n i e j e s t e ś m y j u ż w c a l e m a t e r i a ł e m do s p o ł e c z n o ś c i : otoprawda, którą czas wyrzec! Zda mi się obojętne, że obecnie jeszcze ludzienajkrótkowzroczniejsi, może najuczciwsi, w każdym razie najhałaśliwsi ludzie, jacy dziśistnieją, nasi panowie socjaliści, nieomal w przeciwieństwo wierzą, pokładają w nimnadzieję, marzą o nim, przede wszystkim piszą i piszą: nawet czytać już można ich słowoprzyszłości: „wolna społeczność” na wszystkich stołach i ścianach. Wolna społeczność?Tak! Tak! Lecz czyż wiecie, panowie, z czego się ją buduje? Z drewnianego żelaza! Zesławnego drewnianego żelaza! I nawet jeszcze nie z drewnianego...

357.

W s p r a w i e s t a r e g o p r o b l e m a t u : „co j e s t n i e m i e c k i e ? ” . — Policzciew sobie właściwe zdobycze myśli filozoficznej, które zawdzięcza się głowomniemieckim: czy w jakimkolwiek dozwolonym znaczeniu można je też zaliczyć narachunek całej rasy? Czy możemy powiedzieć: są one zarazem dziełem „duszyniemieckiej”, a przynajmniej jej symptomatem, w znaczeniu, w jakiem ideomanię Platona,jego religijny prawie obłęd form zwykliśmy uważać zarazem za wytwór i świadectwo„duszy greckiej”? Lub czy odwrotnie byłoby prawdą? Czy też są one właśnie takindywidualne, tak bardzo wyjątkowe w duchu rasy, jak było na przykład Goethegopogaństwo z czystym sumieniem? Lub jak nim jest wśród Niemców Bismarckowymakiawelizm z czystym sumieniem, tak zwana „polityka realna”? Czy może filozofowie

Page 11: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

nasi nawet przeczą p o t r z e b i e „duszy niemieckiej”? Słowem, czy filozofowie niemieccybyli rzeczywiście Niemcami filozofującymi? — Przypominam trzy wypadki. Przedewszystkim nieporównaną myśl L e i b n i z a , z którą utrzymał się nie tylko wobecKartezjusza, lecz w ogóle wobec wszystkiego, co dotąd wyfilozofowano — że świadomośćjest tylko accidens wyobrażenia, a n i e jego koniecznym i istotnym atrybutem, że więc to,co nazywamy świadomością, jest tylko stanem naszego duchowego i dusznego świata(może stanem chorobliwym), a w c a l e j e s z c z e n i e n i m s a mym — jestże w tejmyśli, której głąb i dziś jeszcze nie jest wyczerpana, coś niemieckiego? Czy istnieje powóddo przypuszczenia, że Łacinnik nie mógłby wpaść łatwo na to samo odwrócenieoczywistości? — bo jest to odwrócenie. Przypomnijmy sobie po wtóre K a n t a i ogromnyznak zapytania, który wypisał przy pojęciu „przyczynowości” — nie żeby jak Hume wogóle podał w wątpliwość jego słuszność: począł raczej ostrożnie zakreślać granice kró-lestwa, w którego obrębie pojęcie to w ogóle ma sens (do dziś jeszcze nie uporano się z tymwytykaniem granic). Weźmy po trzecie zdumiewające ujęcie rzeczy Hegla, któryprzetrząsnął nim wszystkie logiczne nawyknienia i nałogi, gdy odważył się nauczać, żepojęcia rodzajów rozwijają się j e d n e z d r u g i c h : które to twierdzenie przysposobiłoducha Europy do ostatniego wielkiego ruchu naukowego, do darwinizmu — bo bez Heglanie ma Darwina. Czy jest w tej Heglowskiej nowości, która pierwsza wprowadziła donauki pojęcie „rozwoju”, coś niemieckiego? — Tak, bez żadnej wątpliwości: w tychwszystkich trzech wypadkach czujemy jakąś część siebie samych „odkrytą”, odgadnioną iwdzięczni jesteśmy za to, i zaskoczeni zarazem; każde z tych trzech twierdzeń jest uwagigodną częścią niemieckiego poznania siebie, doświadczenia na sobie, ujęcia siebie. „Naszświat wnętrzny jest o wiele bogatszy, obszerniejszy, skrytszy”, tak czujemy jak Leibniz, ijako Niemcy wątpimy jak Kant o ostatecznej wartościowej wadze przyrodniczych poznań io wszystkim w ogóle, co się causaliter poznać d a j e : p o z n a w a l n e wydaje się nam jużjako takie m n i e j w a r t o ś c i o w y m . My Niemcy bylibyśmy heglistami, nawetchoćby żaden Hegel nie był istnia ł, o ile (w przeciwieństwie do Łacinników)przypisujemy stawaniu się, rozwojowi instynktownie głębsze znaczenie i bogatsząwartość niż temu, co „jest” — ledwie wierzymy w uprawnienie pojęcia „być”; również, oile nie jesteśmy skłonni przyznać swej ludzkiej logice, jakoby była logiką samą w sobie, je-dynym rodzajem logiki (chcielibyśmy raczej wmówić w siebie, że jest tylko przypadkiemspecjalnym, i może jednym z najdziwaczniejszych i najgłupszych). Czwartym pytaniembyłoby, czy i Schopenhauer ze swym pesymizmem, to znaczy z problematem w a r t o ś c ii s t n i e n i a , także Niemcem być musiał. Sądzę, że nie. Wydarzenie, po którymproblematu tego z całą pewnością można było oczekiwać, tak że astronom duszy mógłbybył obliczyć dlań dzień i godzinę, upadek wiary w Boga chrześcijańskiego, zwycięstwonaukowego ateizmu jest powszechnym wydarzeniem europejskim, w którym wszystkierasy winny mieć swój udział zasługi i chwały. Przeciwnie, właśnie Niemcom należałobyprzypisać — owym Niemcom, z którymi Schopenhauer żył współcześnie — że tozwycięstwo ateizmu najdłużej i najniebezpieczniej o d w l e k a l i ; Hegel mianowicie byłjego odwłóczycielem par excellence, zgodnie ze swym wspania łym usiłowaniemwmówienia w nas ostatecznie jeszcze z pomocą naszego szóstego zmysłu, „zmysłu histo-rycznego”, boskości istnienia. Schopenhauer był jako filozof p i e r w s z y m przyznającymsię i nieugiętym ateuszem, jakiegośmy Niemcy mieli: jego wrogość względem Hegla na tymtle powstała. Nieboskość istnienia była dla niego czymś danym, uchwytnym,nieroztrząsalnym; tracił za każdym razem swój spokój filozoficzny i wpadał w gniew, gdywidział, że ktoś tu ociąga się i kołuje. W tym tkwi cała jego rzetelność: bezwzględnyuczciwy ateizm jest właśnie z a ł o ż e n i e m jego postawienia problematu, jako nareszcieciężko osiągnięte zwycięstwo europejskiego sumienia, jako najbogatszy w skutki aktdwutysiącletniego wychowania do prawdy, które w końcu zabrania sobie kłamstwa wiaryw Boga... Widać, co właściwie odniosło nad Bogiem chrześcijańskim zwycięstwo: samamoralność chrześcijańska, coraz surowiej brane pojecie prawdziwości, spowiedniczadrobiazgowość sumienia chrześcijańskiego, przeniesiona i wyniesiona do godnościsumienia naukowego, do czystości intelektualnej za wszelką cenę. Patrzenie na naturę, jakgdyby była dowodem dobroci i opieki jakiegoś boga; tłumaczenie dziejów ku czci rozumuboskiego, jako ustawiczne świadectwo moralnego porządku świata i moralnych celówostatecznych; wykładanie własnych wydarzeń przeżytych, jak je bogobojni ludzie dość

Page 12: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

długo wykładali, jak gdyby wszystko było zrządzeniem, wszystko znakiem, wszystko kuzbawieniu duszy wymyślone i zesłane: to już teraz m i n ę ł o , to ma sumienie p r z e c i wsobie, to wydaje się każdemu wytworniejszemu sumieniu nieprzyzwoitością,nieuczciwością, łgarstwem, zniewieściałością, słabością, tchórzostwem — jeśli przez co, todzięki tej surowości jesteśmy d o b r y m i Europejczykami i spadkobiercami najdłuższegoi najdzielniejszego samoprzezwyciężenia Europy. Odtrącając od siebie w ten sposóbinterpretację chrześcijańską i osądzając jej „sens” jako „fa łszowanie monet”, potrącamynatychmiast w sposób straszliwy o S c h o p e n h a u e r o w s k i e pytanie: c z y żi s t n i e n i e ma w o g ó l e s e n s ? — owo pytanie, które potrzebować będzie kilkustuleci, by być zupełnie i z wszystkich swych głębi słyszanym. Co Schopenhauer sam napytanie to odpowiedział, było — wybaczcie mi to — czymś przedwczesnym,młodzieńczym, odprawą tylko, utknięciem i ugrzeźnięciem właśnie w chrześcijańsko-ascetycznych moralnych perspektywach, którym wraz z wiarą w Boga o d m ó w i ł o s i ęw i a r y . . . Lecz p o s t a w i ł pytanie — jako dobry Europejczyk, jak się rzekło, a nieNiemiec. Lub czy też Niemcy przynajmniej w sposobie, w jaki jęli sięSchopenhauerowskiego pytania, dowiedli swej wnętrznej przynależności i pokrewieństwa,swego przygotowania, iż p o t r z e b u j ą jego problematu? Że po Schopenhauerze także wNiemczech — zresztą dość późno! — o postawionym przezeń problemacie myślano idrukowano, to nie wystarcza z pewnością do rozstrzygnięcia na rzecz tej bliższejprzynależności: można by nawet powołać się przeciw temu na osobliwą n i e z r ę c z n o ś ćtego postschopenhauerowskiego pesymizmu. — Najwidoczniej, że Niemcy nie zachowywalisię tu jak w swoim żywiole. Nie piję tutaj wcale a wcale do Edwarda von Hartmanna;przeciwnie, nie cofnąłem i dziś jeszcze swego podejrzenia, że jest dla nas za zręczny,chcę powiedzieć, że jako chytry frant nie tylko od początku drwił sobie może z nie-mieckiego pesymizmu — że nawet może w końcu mógłby Niemcom testamentemprzekazać, jak dalece można było ich samych, w wieku uzasadnień, za nos wodzić. Leczpytam: czy można może Niemcom za chlubę poczytać starego bąka Bahnsena, który przezcałe swoje życie kręcił się z rozkoszą około swej realno-dialektycznej biedy i „osobistegonieszczęścia” — czyżby to właśnie było niemieckie (polecam przy tym jego pisma jakoanty-pesymistyczny pokarm, jako którego ich sam używałem, a to gwoli jego eleganciaepsychologicae, którymi, jak mi się zdaje, pomóc można nawet najbardziej zatkanemu ciałui umysłowi)? Lub czy należy zaliczyć do prawdziwych Niemców takich dyletantów i takiestare panny, jak słodkawego apostoła dziewiczości Mainlandera? W końcu musiał to byćŻyd (wszyscy Żydzi stają się słodkawi, kiedy moralizują). Ani Bahnsen ani Mainlander, aninawet Edward von Hartmann nie dają pewnej rękojmi co do pytania, czy pesymizmSchopenhauera, jego przerażone spojrzenie w odarty z Boga, głupi, ślepy, obłąkany iwątpliwy świat, jego r z e t e l n e przerażenie... nie było tylko wyjątkowym wypadkiemwśród Niemców, lecz n i e m i e c k i m wydarzeniem: gdy tymczasem wszystko, co zresztąna pierwszym stoi planie, nasza dzielna polityka, nasze ojczyźniactwo, które dośćstanowczo zapatruje się na wszystkie rzeczy ze stanowiska mało filozoficznej zasady(Deutschland, Deutschland aber alles), więc sub specie speciei, to jest niemieckiej species,wszystko to wykazuje z wielką wyrazistością coś przeciwnego. Nie! Niemcy dzisiejsi n i e s ą w c a l e pesymistami! A Schopenhauer był pesymistą, jeszcze raz mówię, jakodobry Europejczyk, a n i e jako Niemiec.

358.

C h ł o p s k i b u n t d u c h a. — My Europejczycy znajdujemy się w obliczuolbrzymiego świata zwalisk, gdzie niejedno jeszcze w górę strzela, niejedno stoi zbutwiałe inieprzytulne, największa część jednak już leży na ziemi, dość malowniczo — gdzieżistniały kiedy piękniejsze ruiny? — i obrosłe wielkim i małym chwastem. Kościół jest tymmiastem w upadku: widzimy, że społeczność religijną chrześcijaństwa wstrząśnięto donajgłębszych posad — wiara w Boga obalona, wiara w chrześcijańsko-ascetyczny ideałtoczy właśnie jeszcze swój bój ostatni. Takie długo i gruntownie budowane dzieło, jakchrześcijaństwo — była to ostatnia budowa Rzymian! — nie mogło oczywiście paść wgruzy od jednego ciosu; rozmaitego rodzaju trzęsienie ziemi musiało tu wstrząsać;rozmaitego rodzaju duchy, które wiercą, grzebią, toczą, wilgocą, musiały tu pomagać. Lecz

Page 13: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

co najdziwniejsze: ci, którzy najbardziej trudzili się nad tym, by chrześcijaństwopodtrzymać, utrzymać, stali się właśnie najlepszymi jego burzycielami — Niemcy. Zda się,że Niemcy nie rozumieją istoty Kościoła. Czy są na to nie dość uduchowieni? Nie dośćnieufni? Budowa Kościoła spoczywa w każdym razie na p o ł u d n i o w e j wolności iwolnomyślności ducha i tak samo pewnej południowej podejrzliwości względem natury,człowieka i ducha — spoczywa na zupełnie innej znajomości człowieka, doświadczalnejznajomości człowieka, innej jak miała Północ. Lutrowa reformacja była w całej swejrozciągłości oburzeniem prostoty na coś „różnorodnego”, by rzec ostrożnie, grubym,poczciwym niezrozumieniem, któremu wiele można wybaczyć — nie pojmowano wyrazuz w y c i ę s k i e g o Kościoła i widziano tylko zepsucie, nie rozumiano dostojnegosceptycyzmu, owego z b y t k u sceptycyzmu i tolerancji, na który pozwala sobie każdazwycięska, pewna siebie potęga... Widać dziś dosyć dobrze, jak Luter we wszystkichgłównych zagadnieniach mocy był z natury krótkowzroczny, powierzchowny, nieostrożny,przede wszystkim jako człowiek z ludu, któremu zbywało na wszelkim dziedzictwie kastypanującej, na wielkim popędzie mocy: tak że dzieło jego, jego żądza przywrócenia owegodzieła Rzymian, była, mimo woli jego i wiedzy, tylko początkiem dzieła zniszczenia.Targał i burzył, z uczciwą namiętnością, wszędzie, gdzie stary pająk tkał najpilniej inajdłużej. Wydał księgi święte w ręce wszystkich — przeto wpadły w końcu w ręcefilologów, to znaczy niszczycieli wiary, która spoczywa na księgach. Zburzył pojęcie„Kościoła”, odrzucając wiarę w natchnienie soborów. Bo tylko dzięki przekonaniu, żeduch darzący natchnieniem, który założył K o ś c i ó ł , jeszcze w nim żyje, jeszcze buduje,nie ustaje domu swego budować, tylko dzięki temu pojęcie „Kościoła” zachowuje moc.Przywrócił kapłanowi obcowanie płciowe z kobietą: lecz trzy ćwierci czci, do którejzdolny jest lud, przede wszystkim kobiety z ludu, spoczywa na wierze, że wyjątkowy podtym względem człowiek będzie i pod innym względem człowiekiem wyjątkowym — wiaraludu w coś nadludzkiego w człowieku, w cud, w zbawiającego Boga w człowieku, ma tuwłaśnie swego najsprytniejszego, najchytrzejszego rzecznika. Dawszy kapłanowi kobietę,musiał mu Luter o d e b r a ć spowiedź uszną, to było psychologicznie trafne: lecz tymsamym został w gruncie rzeczy usunięty sam kapłan chrześcijański, którego najgłębsząpożytecznością było t o, że był uchem świętym, studnią milczącą, grobem tajemnic. „Każdyswym własnym kapłanem” — za takimi formułami i ich chłopską chytrością kryła się uLutra bezdenna nienawiść do „ludzi wyższych” i do panowania „człowieka wyższego”jak go w pojęciu swym stworzył Kościół — rozbił on ideał, którego nie umiał osiągnąć,gdy tymczasem zdawał się zwalczać i zohydzać zwyrodnienie tego ideału. W samej rzeczyniemożliwy ten mnich odtrącił od siebie p a n o w a n i e hominum religiosorum; czyniłwięc sam to samo w obrębie kościelnego porządku społecznego, co tak nietolerancyjniezwalczał, o ile to dotyczyło porządku obywatelskiego —„bunt chłopski”. Cokolwiek potemz reformacji jego wyrosło, dobrego i złego, i dziś prawie obliczone być może — któż byłbytak naiwny, by Lutra dla wszystkich tych skutków po prostu chwalić lub ganić? On niewinien niczemu, nie wiedział, co czynił. Spłycenie ducha europejskiego, mianowicie naPółnocy, jego u d o b r o d u s z n i e n i e , jeśli się woli określenie słowem moralnym,postąpiło z Lutrową reformacją o tęgi krok naprzód, nie ma wątpliwości; i tak samo urosłaprzez nią ruchliwość i niespokojność ducha, jego pragnienie niezawisłości, jego wiara wprawo do wolności, jego „naturalność”. Jeśli w ostatnim względzie pragnie się przyznać jejtę wartość, że przygotowała i przysposobiła to, co dziś czcimy jako „wiedzę nowoczesną”,to trzeba oczywiście dodać, że jest współwinna zwyrodnieniu nowoczesnego uczonego,jego braku czci, wstydu i głębi, całej naiwnej serdeczności i poczciwości w rzeczachpoznania, słowem winna plebeizmowi ducha, który cechuje ostatnie dwa stulecia i odktórego też dotychczasowy pesymizm jeszcze nas wcale nie wyzwolił — także „ideenowoczesne” należą jeszcze do tego chłopskiego buntu Północy przeciw zimniejszemu,dwuznaczniejszemu, nieufniejszemu duchowi Południa, który Kościołem chrześcijańskimnajwiększy wzniósł sobie pomnik. Nie zapomnijmy też w końcu, czym jest Kościół, azwłaszcza w przeciwieństwie do każdego „państwa”: Kościół jest przede wszystkimutworem władczym, który ludziom b a r d z i e j u d u c h o w i o n y m zapewnia najwyższystopień i tak dalece w potęgę duchowości wierzy, że wzbrania sobie wszystkich grubszychśrodków władzy — tym tylko jest Kościół w każdym razie d o s t o j n i e j s z ą instytucją niżpaństwo.

Page 14: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

359.Z e m s t a na d u c h u i i n n e t ł a m o r a l n o ś c i . — Jak myślicie, gdzie ma

najniebezpieczniejszych, najupartszych swych rzeczników — moralność?... Oto człowieknieudany, który nie dość ma ducha, by móc się nim cieszyć, a właśnie dość wykształcenia,by to wiedzieć; znudzony, markotny, gardzący sobą; przez odrobinę odziedziczonegomienia ograbiony niestety z ostatniej jeszcze pociechy, z „błogosławieństwa pracy”, zzapomnienia o sobie wśród „roboty codziennej”; taki, który w gruncie wstydzi się swegoistnienia — może mieści w sobie nadto kilka małych występków — a nie może z drugiejstrony nie rozpieszczać się coraz gorzej i stawać się próżno-drażliwym, przez złe książki,do których żadnego nie ma prawa i towarzystwa bardziej uduchowione, niż to strawićmoże: taki na wskroś zatruty człowiek— bo duch staje się trucizną, wykształcenie trucizną, posiadanie trucizną, samotnośćtrucizną u takich nieudanych — popada ostatecznie z przyzwyczajenia w stan zemsty,żądzy zemsty... czegóż, jak wam się zdaje, potrzebuje on, bezwarunkowo potrzebuje, bysobie w oczach własnych nadać pozór wyższości nad bardziej duchowymi ludźmi, bystworzyć sobie rozkosz dokon a n e j z e m s t y , przynajmniej w wyobraźni? Zawszem o r a l n o ś c i , założyć się można, zawsze wielkich słów moralnych, zawsze bum-bumsprawiedliwości, mądrości, świętości, cnoty, zawsze stoicyzmu gestu (jak dobrze ukrywastoicyzm to, czego ktoś n i e m a!...), zawsze płaszcza mądrego milczenia, życzliwości dlaludzi, łagodności i jak też tam zwą się te wszystkie idealistów płaszczyki, w którychchadzają ludzie nieuleczalnie gardzący sobą, a także nieuleczalnie próżni. Nie rozumiejciemnie fałszywie: z takich urodzonych wrogów d u c h a powstaje czasem ów rzadkiokaz ludzkości, który lud czci pod nazwą świętego, mędrca; z takich ludzi pochodząowe potwory moralności, które zgiełk czynią, historię czynią — święty Augustyn do nichnależy. Strach przed duchem, zemsta na duchu — o, jak często stają się te siłorodnewystępki już korzeniami cnót! Nawet c n o t ą ! A pytając między nami, nie byłaż nawetowa pretensja filozofów do mądrości, którą roszczono sobie tu i ówdzie na ziemi,najgłupsza i najnieskromniejsza pretensja — nie byłaż ona zawsze dotąd, w Indiachczy Grecji, p r z e d e w s z y s t k i m kryjówką? Czasem może z punktu widzeniawychowawczego, uświęcającego tak wiele kłamstw, jako delikatny wzgląd na stawaniesię, na wzrost, na uczniów, których często trzeba wiarą w osobę (błędem) bronićprzeciw nim samym... W częstszych wypadkach jednak kryjówką filozofa, do której chronisię przed znużeniem, starością, ostudzeniem, stwardnieniem, jako uczucie bliskiego końca,jako roztropność owego instynktu, który zwierzęta mają przed śmiercią — idą w ustronie,stają się ciche, wybierają samotność, chowają się w nory, stają się mądre... Jak to?Mądrość kryjówką filozofa przed — duchem?

360.D w a r o d z a j e p r z y c z y n , k t ó r e s i ę m i e s z a. — Wydaje mi się to jednym

z najistotniejszych moich kroków i postępów: nauczyłem się odróżniać przyczynępostępowania od przyczyny postępowania tak i tak, postępowania w tym kierunku, zewzględu na ten cel. Pierwszy rodzaj przyczyn jest pewnym quantum natłoczonej siły, któraczeka, by jakkolwiek, na cokolwiek została użyta; drugi rodzaj jest natomiast w porównaniuz tą siłą czymś nieznacznym, najczęściej drobnym przypadkiem, wedle którego owoquantum „wydziela” się odtąd w jeden i oznaczony sposób: jest zapałką w stosunku dobeczki prochu. Do tych przypadków i zapałek zaliczam wszystkie tak zwane „cele”, zarównoowe jeszcze bardziej tak zwane „powołania życiowe”: są one względnie dowolne,upodobane, prawie obojętne w stosunku do owego ogromnego quantum siły, które sięnapiera, jak się rzekło, by zostać w jakikolwiek sposób zużyte. Pospolicie zapatrują się nato inaczej: zwykło się właśnie w c e l u (powołaniu, przeznaczeniu itd.) widzieć siłępędzącą, wedle starego błędu — lecz jest to tylko siła k i e r u j ą c a , pomieniano przytym sternika i parę. A nawet nie zawsze jeszcze sternika, siłę kierującą... Nie jestże „cel”,„przeznaczenie” dość często tylko upiększającym pozorem, dodatkowym samoolśnieniemsię próżności, która nie chce przyznać się, że okręt idzie z prądem, w który wpadłprzypadkowo? Że dokądś „chce”, p o n i e w a ż tam iść — musi? Że wprawdzie ma

Page 15: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

kierunek, lecz nie ma wcale a wcale — sternika? — Potrzebna jest jeszcze krytyka pojęcia„cel”.

361.

O p r o b l e m a c i e a k t o r a . — Problemat aktora niepokoił mnie najdłużej ipozostawałem w niepewności co do tego (i tkwię w niej czasem teraz jeszcze), czy niezdołamy, wychodząc z tego punktu, poradzić sobie z niebezpiecznym pojęciem „artysta”— pojęciem traktowanym dotąd z dobrodusznością nie do darowania. Fałsz z czystymsumieniem, rozkosz maskowania się, wybuchająca jako siła, usuwająca na bok tak zwany„charakter”, zatapiająca go, czasem gasząca; wnętrzne pożądanie wejścia w rolę i maskę, wzłudę; nadwyżka zdolności przystosowawczych wszelkiego rodzaju, które już nie umiejąsię zadowolić w służbie najbliższego, najdawniejszego pożytku: wszystko to jest może niet y l k o istotą aktora?... Taki instynkt wytworzy się zapewne najłatwiej w rodzinach zniższych warstw ludowych, które musiały wieść życie w kolejnej zmianie ucisku i musu,w głębokiej zależności, które musiały zawsze nakłaniać się do swych warunków, coraz donowych stosować okoliczności, coraz inaczej naginać się i układać, pozyskując stopniowozdolność wieszania płaszcza wedle k a ż d e g o wiatru i stając się same prawie przez topłaszczem, mistrzami owej wcielonej i w krew wsiąkłej sztuki wiecznej gry w chowanego,która u zwierząt zowie się mimicry: aż w końcu cała ta z pokolenia w pokoleniegromadzona zdolność staje się władcza, nierozumna, niepowściągniona, jako instynkt uczysię rządzić innymi instynktami i wytwarza aktora, „artystę” (najpierw błazna, opowiadaczakłamstw, pajaca, trefnisia, klowna, także klasycznego sługę, Gila Blasa: bo w takich typachtkwią pradzieje artysty, dość często nawet „geniusza”). I w wyższych towarzyskichwarunkach wyrasta też pod podobnym uciskiem podobny rodzaj ludzi: lecz wtedyprzeważnie właśnie jakiś inny instynkt dzierży w karbach instynkt aktorski, na przykład u„dyplomatów” — wierzę zresztą, że dobry dyplomata mógłby każdej chwili do woli byćdobrym aktorem scenicznym, pod warunkiem właśnie, gdyby mu to było pozostawione „dowoli”. Co się tyczy Żydów, owego narodu sztuki przystosowawczej par excellence, to bymożna, idąc za tokiem tej myśli, upatrywać w nich niejako rozpowszechnioną w dziejachcałego świata instytucję do wychowywania aktorów, właściwą wylęgarnię aktorów; i wsamej rzeczy czas jest postawić pytanie: któryż dobry aktor n i e jest dziś Żydem? TakżeŻyd jako urodzony literat, jako faktycznie ten, który opanował prasę europejską, wywiera tęmoc swoją na podstawie swej zdolności aktorskiej, bo literat jest w gruncie rzeczy aktorem— odgrywa „rzeczoznawcę”, „zawodowca”. — W końcu k o b i e t y : zastanówmy się nadcałą historią kobiet — nie m u s z ą ż one przede wszystkim i ponad wszystkim byćaktorkami? Posłuchajmy lekarzy, którzy hipnotyzowali kobiety, wreszcie kochajmy je —dajmy się im „hipnotyzować”! Cóż okazuje się zawsze przy tym? Że „udają”, nawetwówczas, gdy się oddają... Kobieta jest tak bardzo artystką...

362.

N a s z a w i a r a w z m ę ż n i e n i e E u r o p y .— Zawdzięcza się Napoleonowi(a wcale nie francuskiej rewolucji, która dążyła do „braterstwa” ludów i ogólnej wymianyserc, niby kwiatów), że będzie teraz mogło nastąpić po sobie kilka wojennych stuleci,którym nic podobnego nie było w dziejach, słowem, że wstąpiliśmy w k l a s y c z n yo k r e s wojny, uczonej a razem narodowej wojny na największą miarę (środków,uzdolnień, karności), na którą przyszłe stulecia spoglądać będą, jako na okazdoskonałości, z zazdrością i czcią — bo ruch narodowy, z którego ta chwała wojennawyrośnie, jest tylko reakcją przeciw Napoleonowi i nie istniałby bez Napoleona. Jemu więckiedyś można będzie przypisać, że mąż w Europie znów zapanuje nad kupcem i filistrem;może nawet nad „kobietą”, którą rozwątliło chrześcijaństwo i marzycielski duchosiemnastego wieku, jeszcze bardziej „idee nowoczesne”. Napoleon, który w ideachnowoczesnych i wprost w cywilizacji widział jakby osobistą nieprzyjaciółkę, okazał się tąwrogością jednym z największych kontynuatorów odrodzenia: wydźwignął w górę całyodłam antycznej istoty, odłam granitu, rozstrzygający może. I kto wie, czy ten odłam

Page 16: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

antycznej istoty nie zapanuje też w końcu znowu nad ruchem narodowym i nie stanie sięw znaczeniu p o t w i e r d z a j ą c y m spadkobiercą i kontynuatorem Napoleona — którychciał jednej Europy, jak wiadomo, a tej jako p a n i z i e mi .

363.

J a k k a ż d a p ł e ć m a s w ó j p r z e s ą d co do m i ł o ś c i . —Mimo wszystko,co gotów jestem przyznać przesądowi monogamicznemu, nie zgodzę się jednak na tonigdy, żeby mówiono o j e d n a k i c h prawach w miłości mężczyzn i kobiet: tych nie ma.To znaczy, że mężczyzna i kobieta rozumieją miłość każde po swojemu — i należy todo warunków miłości u obu płci, że jedna płeć n i e przypuszcza u drugiej płci jednakiegouczucia, jednakiego pojęcia „miłości”. Co kobieta rozumie przez miłość, jest jasne: zupełnezdanie się (nie tylko oddanie) duszą i ciałem, bez żadnego względu, żadnego zastrzeżenia, zwstydem i strachem raczej przed myślą o uwarunkowanym, z zastrzeżeniami związanymoddaniu. W tym braku zawarowań jest właśnie jej miłość w i a r ą : kobieta nie ma innej.— Mężczyzna, kochając kobietę, żąda od niej właśnie takiej miłości, jest przeto co dowłasnej osoby jak najbardziej daleki od założenia miłości kobiecej; gdybyśmy przypuścilijednak, że istnieją mężczyźni, którym by z ich strony nie było obce pożądanie zupełnegooddania się, to nie są to właśnie mężczyźni. Mężczyzna, który kocha jak kobieta, staje sięprzez to niewolnikiem; kobieta zaś, która kocha jak kobieta, staje się tymd o s k o n a l s z ą kobietą... Namiętność kobiety, w swym bezwzględnym zrzeczeniu siępraw własnych, przyjmuje właśnie w założeniu, że po drugiej stronie nie ma takiego samegopatosu, takiej samej chęci zrzeczenia się siebie: bo gdyby oboje zrzekali się siebie zmiłości, to powstałoby z tego — otóż nie wiem co, może pusta przestrzeń? Kobieta chcebyć wzięta, przyjęta jako posiadanie, chce zaniknąć w pojęciu „posiadania”, „własności”;przeto pragnie kogoś, kto b i e r z e , który samego siebie nie daje, nie rozdaje, któryprzeciwnie raczej winien stać się właśnie bogatszy w „siebie” — przez przyrost siły,szczęścia, wiary, jako który kobieta daje mu samą siebie. Kobieta darowuje się, mężczyznaprzyjmuje — sądzę, że żadne społeczne umowy, ani też najlepsza wola na punkcie spra-wiedliwości nie pokonają tego przeciwieństwa natury: jakkolwiekby też życzyć sobiemożna, by nie stawiano sobie ustawicznie przed oczami srogości, straszliwości,zagadkowości, niemoralności tego antagonizmu. Bo miłość, cała, wielka, w pełnipomyślana, jest naturą, a jako natura po wieki wieków czymś „niemoralnym”. — Wiernośćodpowiednio do tego włącza się w miłość kobiety, wypływa z jej definicji; u mężczyznymoże ona łatwo powstać w orszaku jego miłości, może jako wdzięczność lub jakoidiosynkrazja smaku i tak zwanego pokrewieństwa z wyboru, lecz nie jest ona właściwai s t o c i e jego miłości — tak że można prawie mówić z pewną słusznością o naturalnymprzeciwnictwie między miłością i wiernością u mężczyzny: która to miłość jest właśniechęcią mienia, a nie zrzekaniem się i wydawaniem; zaś chęć mienia kończy się zawsze zchwilą, gdy się ma... Rzeczywiście subtelniejsze i podejrzliwsze pragnienie posiadania wmężczyźnie rzadko i późno przyznaje się przed sobą do tego posiadania, co sprawia, iżmiłość jego trwa dalej; o tyle jest nawet możliwe, że rośnie ona jeszcze po oddaniu się, —nie przypuszcza on łatwo, że kobieta nie ma mu już nic więcej do „oddania”...

364.P u s t e l n i k m ó w i . — Sztuka postępowania z ludźmi polega w gruncie rzeczy na

zręczności (której warunkiem jest długie ćwiczenie) przyjmowania, spożywania jadła, doktórego przyrządzenia nie ma się zaufania. Przypuszczając, że się przychodzi do stołu zwilczym apetytem, wszystko jest łatwe („najgorsze towarzystwo pozwala ci c z u ć”, jakmówi Mefistofeles); lecz nie ma się go, tego wilczego głodu, gdy się go potrzebuje! Ach,jak ciężcy są bliźni do strawienia! Pierwsza zasada: jak w nieszczęściu dodać sobie serca,sięgać dzielnie, samego siebie przy tym podziwiać, odrazę swą wziąć między zęby,przełknąć swój wstręt. Druga zasada: współbrata swego „polepszyć”, na przykładpochwałą, tak że zaczyna wypacać swe szczęście z samego siebie; lub chwycić koniuszekjego dobrych lub „zajmujących” właściwości i ciągnąć zań, aż się całą wydobędzie cnotęi można bliźniego wetknąć w jej fałdy. Trzecia zasada: autohipnoza. Wlepić wzrok w

Page 17: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

przedmiot swego obcowania, jak w guzik szklany, aż się przestanie przy tym odczuwaćrozkosz i przykrość i zaśnie się niepostrzeżenie, stężeje się, nabierze postawy niechwiejnej:środek domowy z zakresu małżeństwa i przyjaźni, wypróbowany obficie, wychwalanyjako niezbędny, lecz naukowo jeszcze niesformułowany. Popularna nazwa jego —cierpliwość.

365.P u s t e l n i k m ó w i r a z j e s z c z e . — I my obcujemy z ludźmi i my wdziewamy

skromnie suknię, w której ( j a k o którą) nas znają, poważają, szukają, i udajemy się w niejdo towarzystwa, to znaczy między przebranych, którzy tak zwać się nie chcą; i mypostępujemy jak wszystkie roztropne maski i każdą ciekawość, która nie „sukni” naszejdotyczy, wypraszamy w sposób uprzejmy za drzwi. Są jednak jeszcze inne sposoby isztuczki, by z ludźmi, wśród ludzi „obcować”: na przykład jako upiór — co pożytecznejest bardzo, jeśli chce się ich pozbyć prędko i przejąć strachem. Próba: chwytają nas i niemogą nas ująć. To przestrasza. Lub: wchodzimy przez zamknięte drzwi. Lub: gdy wszystkieświatła zgaszone. Lub: gdyśmy już umarli. To ostatnie jest sztuczką ludzip o ś m i e r t n y c h par excellence. („Cóż myślicie, rzekł raz taki człowiek niecierpliwie, żemielibyśmy byli ochotę wytrzymywać tę obcość, ziąb, ciszę grobową wkoło siebie, tę całąpodziemną, utajoną, niemą, niewykrytą samotność, która u nas zwie się życiem, a równiedobrze zwać by się mogła śmiercią, gdybyśmy nie wiedzieli, co z nas b ę d z i e — i że pośmierci dopiero dojdziemy do swego życia i żywi będziemy. Och! Jak żywi! My ludziepośmiertni!”)

366.

W o b l i c z u u c z o n e j k s i ą ż k i . — Nie należymy do tych, którzy dopiero wśródksiążek, pod bodźcem książek do myśli swych dochodzą — zwyczajem naszym jest myślećna wolnym powietrzu, idąc, skacząc, wspinając się, tańcząc, najchętniej na górachsamotnych lub w pobliżu morza, tu gdzie nawet drogi rozmyślają. Nasze pierwsze pytaniaco do wartości, pod względem książki, człowieka, muzyki, brzmią: „Umie o n chodzić? Cowięcej, umie on tańczyć?”... Czytamy rzadko, czytamy przeto niezgorzej — och, jakszybko odgadujemy, jak ktoś do myśli swych doszedł, czy siedząc przed kałamarzem, zezgniecionym brzuchem, z głową schyloną nad papierem: och, jak szybko też załatwiamy sięz jego książką! Zgniecione wnętrzności zdradzą się, można iść o zakład, tak samo zdradzisię powietrze pokoju, pułap pokoju, ciasnota pokoju. — Takie były me myśli, gdyzamknąłem właśnie rzetelnie uczoną książkę, wdzięczny, bardzo wdzięczny, lecz też zulgą... W książce uczonego jest prawie zawsze też coś tłoczącego, przytłoczonego: zawszegdzieś wyłazi „specjalista”, jego gorliwość, jego powaga, jego zawziętość, jegoprzecenienie kąta, w którym siedzi i tka, jego garb — każdy specjalista ma swój garb.Książka uczonego odzwierciedla też zawsze wykrzywioną duszę: wszelkie rzemiosłowykrzywia. Zobaczcie swych przyjaciół, z którymi byliście młodzi, odkąd umiejętność swąwzięli w posiadanie: ach, jak też zawsze przeciwnie się dzieje, ach, jakże ona teraz nazawsze ich posiadła i obsiadła! W swój kąt wrośnięci, zgniecieni do niepoznania, bezwolni,pozbawieni równowagi, wychudli i kanciaści wszędzie, tylko w jednym punkcie wybornieokrągli — czuje się wzruszenie i milczy się, gdy ich się odnajdzie takimi. Każderzemiosło, choćby nawet złotą miało podłogę, ma nad sobą też ołowiany pułap, któryduszę tłoczy i tłoczy, aż ją wycudaczy i pokrzywi. Nic tu nie da się zmienić. Nie sądźcieteż, że można uniknąć tego wypaczenia przez jakieś sztuki wychowania. Każdy rodzajm i s t r z o s t w a trzeba drogo opłacić na ziemi, gdzie może wszystko opłaca się za drogo;jest się mężem swego zawodu za cenę, że się jest też zawodu swego ofiarą. Lecz wychcecie, by inaczej było — „taniej”, przede wszystkim wygodniej — nieprawdaż, moipanowie współcześni? Dobrze więc! Lecz otóż i macie natychmiast coś innego, mianowiciemiast rzemieślnika i majstra — literata, obrotnego, „wielozwrotnego” literata, któremuoczywiście brak garbu — nie licząc owego, w który przed wami się zgina jako kramarzducha i „dźwigar” wykształcenia — literata, który właściwie nie j e s t niczym, lecz prawiewszystko „reprezentuje”, który rzeczoznawcę odgrywa i „zastępuje”, który też z całą

Page 18: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

skromnością podejmuje się w y r o b i ć sobie w jego zastępstwie zapłatę, cześć i hołdy. —Nie, moi uczeni przyjaciele! Błogosławię was nawet jeszcze za wasz garb! I za to, żerównie, jak ja, darzycie pogardą literatów i pasożytów wykształcenia! I że nie umieciekupczyć duchem! I macie same takie mniemania, których nie można wyrazić wartościąpieniężną! I że nie przedstawiacie niczego, czym nie j e s t e ś c i e! A waszą jedyną żądząjest stać się mistrzami i rzemieślnikami, w czci dla wszelkiego rodzaju mistrzostwa idzielności, i z najbezwzględniejszym odparciem wszystkiego, co pozorne, na pół rzetelne,wystrojone, wirtuozowskie, demagogiczne, aktorskie in litteris et artibus — wszystkiego,co nie może się przed wami wykazać bezwzględną u c z c i w o ś c i ą karności iprzygotowania! (Nawet geniusz nie pomoże na takie braki, chociażby nie wiem jak umiałje zamydlić: pojmuje się to, jeśli się kiedy z bliska przyglądało naszym najbardziejuposażonym malarzom i muzykom — którzy wszyscy, prawie bez wyjątku, dzięki pewnej chytrejwynalazczości sposobów i środków pomocnych w potrzebie, nawet zasad, umieli sobie sztucznie idodatkowo przyswoić pozór owej uczciwości, owej spoistości wyszkolenia i kultury, oczywiścienie oszukawszy co do tego siebie samych, nie zmusiwszy do trwałego milczenia własnegonieczystego sumienia. Bo — czy wiecie o tym? — wszyscy wielcy artyści nowocześni cierpią nanieczyste sumienie...)

367.Co t r z e b a p r z e d e w s z y s t k i m r o z r ó ż n i a ć w d z i e ł a c h s z t u k i . —

Wszystko, co się myśli, tworzy w poezji, maluje, komponuje, nawet buduje i rzeźbi, należy albo dosztuki monologowej, albo do sztuki wobec świadków. Do ostatniej zaliczyć też jeszcze należy owąpozorną monologową sztukę, która zamyka w sobie wiarę w Boga, całą lirykę modlitwy: bo dlapobożnego nie ma jeszcze samotności — ten wynalazek uczyniliśmy dopiero my, bezbożni. Nieznam żadnej głębszej różnicy w dziedzinie całej optyki artysty nad tę: czy patrzy ku swemustającemu się dziełu sztuki (ku „sobie”) ze stanowiska oka świadka, czy też „zapomniał o świecie”:jest to istota każdej sztuki monologowej — polega ona na zapomnieniu, jest muzykązapomnienia.

368.

C y n i k m ó w i . — Zarzuty moje przeciw muzyce Wagnera są zarzutami fizjologicznymi:po cóż je wpierw jeszcze w estetyczne przebierać formuły? Moim „faktem” jest, że przestajęoddychać lekko, gdy tylko muzyka ta na mnie działać zaczyna: że wnet noga moja gniewa się nanią i buntuje się — odczuwa ona potrzebę taktu, tańca, pochodu, wymaga od muzyki przedewszystkim zachwytów, które polegają na dobrym chodzie, stąpaniu, skakaniu, tańcu. — Czyż nieprotestuje jednak i mój żołądek? Moje serce? Mój obieg krwi? Moje wnętrzności? Czyż nie chrypnęprzy tym niepostrzeżenie? — I oto pytam się: czego żąda całe moje ciało od muzyki w ogóle?Sądzę, że ulgi: tak jakby lekkie, śmiałe, swawolne, pewne siebie rytmy miały przyspieszaćwszystkie funkcje zwierzęce: tak jakby złote, dobre, łagodne harmonie pozłacać miały spiżowe,ołowiane życie. Melancholia moja pragnie wypocząć w kryjówkach i otchłaniachd o s k o n a ł o ś c i : na to mi trzeba muzyki. Co mnie obchodzi dramat! Co spazmy jegomoralnych ekstaz, w których tłum znajduje sobie zadośćuczynienie! Co to całe hokus-pokusgestów aktora!... Zgadniecie, że jestem usposobiony z gruntu antyteatralnie — lecz Wagner byłprzeciwnie z gruntu teatralny i aktor, najbardziej zapalony mimoman, jaki istnia ł, nawetjeszcze jako muzyk!... I mówiąc nawiasem: jeśli teorią Wagnera było, że „dramat jestcelem, muzyka zawsze tylko jego środkiem” — to praktyką jego natomiast było, odpoczątku aż do końca, że „postawa jest celem, dramat, także muzyka, jest zawsze tylko j ejśrodkiem”. Muzyka jako środek uwyraźnienia, wzmocnienia, uwewnętrznienia drama-tycznego gestu i aktorskiej naoczności; a dramat Wagnerowski tylko sposobnością do wieludramatycznych postaw! Miał on obok wszystkich innych instynktów rozkazodawczeinstynkty wielkiego aktora, w ogóle i w każdym szczególe; i jak się rzekło także jakomuzyk. — Wyłuszczyłem to niegdyś pewnemu uczciwemu wagnerzyście, z niemałymtrudem; a miałem powody dodać jeszcze: „Bądź pan przecie nieco uczciwszy względemsamego siebie: nie jesteśmy przecie w teatrze! W teatrze jest się uczciwym tylko jako tłum;jako jednostka kłamie się, okłamuje się siebie. Zostawia się siebie w domu, idąc do teatru,

Page 19: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

zrzeka się prawa do własnego języka i wyboru, do swego smaku, nawet do swejdzielności, jaką się ma i z jaką się postępuje wśród własnych czterech ścian wobec Boga iczłowieka. Do teatru nie przynosi nikt swoich najwytworniejszych zmysłów, nawet artysta,który pracuje w teatrze: tam jest się tłumem, publicznością, trzodą, kobietą, faryzeuszem,bydłem wyborczym, demokratą, bliźnim, współbratem, tu nawet najosobistsze sumienieulega niwelującemu czarowi »większości«, tu działa głupota jako lubieżność i zaraźliwość,tu rządzi »sąsiad«, tu człowiek s t a j e s i ę sąsiadem...”. (Zapomniałem opowiedzieć, co mimój światły wagnerzysta odrzekł na fizjologiczne zarzuty: „Więc jesteś pan właściwietylko nie dość zdrowy do naszej muzyki?”.)

369.J e d n o o b o k d r u g i e g o . — Czyż nie musimy, my artyści, przyznać się przed sobą,

że jest w nas niesamowita rozmaitość, że nasz smak, a z drugiej strony nasza siła twórcza,istnieją od siebie niezależnie, zatrzymują się na pewnym punkcie niezależnie i niezależniewzrastają — mam na myśli rozmaite stopnie i tempa starości, młodości, dojrzałości,prześcigłości, zgniłości? Tak że na przykład muzyk mógłby przez całe życie tworzyć rzeczy,które s p r z e c i w i a j ą s i ę temu, co jego rozpieszczone ucho słuchacza, serce słuchaczaceni, w czym smakuje, co woli — mógłby nawet nie wiedzieć o tej sprzeczności!Można, jak to prawie męcząco —prawidłowe doświadczenie wykazuje, łatwo wyróśćsmakiem swoim ponad smak swej siły, nie obezwładniając przeto tej ostatniej i bezprzeszkody dla jej wydajności; może się jednak zdarzyć też coś odwrotnego — i oto na towłaśnie chciałbym zwrócić uwagę artystów. Ustawicznie tworzący, człowiek „matka” wwysokim tego słowa znaczeniu, który o niczym nie wie i nie słyszy, tylko o ciążach ipołogach swego ducha, który nie ma czasu siebie i dzieła swego rozważyć i porównać,który też nie ma już ochoty posługiwać się smakiem, lecz o nim po prostu zapomina, tojest nie troszczy się on wcale — może taki wyda w końcu dzieła, do k t ó r y c hs ą d e m s w o i m od dawna j u ż n i e dorasta: tak że o nich i o sobie głupstwa mówi,mówi i myśli. To zda mi się u płodnych artystów prawie normalnym stanem rzeczy —nikt nie zna gorzej dziecka niż rodzice — a stosuje się to nawet, by olbrzymi wziąć przy-kład, do całego greckiego świata poetów i artystów: nie „wiedział” nigdy, co czynił.

370.

Co to j e s t romantyka.— Może żyje pamięć, przynajmniej wśród przyjaciółmoich, że w stosunku moim do tego całego świata nowoczesnego było kilka grubychbłędów i przecenień, że w każdym razie odnosiłem się doń jako ktoś, który sięs p o d z i e w a . Rozumiałem — kto wie, z powodu jakich doświadczeń osobistych —pesymizm filozoficzny dziewiętnastego stulecia, jako symptomat wyższej siły myśli,zuchwalszej dzielności, tryumfalniejszej p e ł n i życia, niż to właściwe było wiekowiosiemnastemu, stuleciu Hume’a, Kanta, Condillaca i sensualistów: tak że tragicznepoznanie wydawało mi się właściwym z b y t k i e m naszej kultury, jej najcenniejszym,najdostojniejszym, najniebezpieczniejszym rodzajem marnotrawstwa, lecz zawsze napodstawie nadmiaru bogactwa, jej zbytkiem d o z w o l o n y m . Podobnie tłumaczyłemsobie muzykę niemiecką, jako wyraz dionizyjskiej tężyzny duszy niemieckiej. Zdawało misię, że słyszę w niej trzęsienie ziemi, w którym z dawien dawna natłoczona prasiła wydzierasię na wolność — obojętna natomiast rzecz, czy wszystko, co się zresztą zwie kulturą,drży przy tym. Widzicie, że nie rozumiałem wówczas, tak samo w pesymizmie filozo-ficznym, jak w muzyce niemieckiej, tego, co stanowi jej właściwy charakter — jejr o m a n t y k i . Co to jest romantyka? Każda sztuka, każda filozofia może być uważanajako środek leczniczy i pomocny w służbie rosnącego, walczącego życia: przypuszczająone zawsze z góry cierpienie i cierpiących. Lecz są dwojakiego rodzaju cierpiący, naprzódci, którzy cierpią na n a d miar ż y c i a , którzy pragną sztuki dionizyjskiej i tak samotragicznego poglądu i rozumienia życia — a potem ci, którzy cierpią na z u b o ż e n i eż y c i a , którzy szukają spokoju, ciszy, gładkiego morza, wyzwolenia się od siebie przezsztukę i poznanie lub też przez oszołomienie, spazm, ogłuszenie, obłęd. Podwójnejpotrzebie o s t a t n i c h odpowiada wszelka romantyka w sztukach i naukach, im

Page 20: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

odpowiadał (i odpowiada) tak samo Schopenhauer jak i Ryszard Wagner, by wymienićowych najsławniejszych i najwyraźniejszych romantyków, których wówczas ź l er o z u m i a ł e m — zresztą n i e z ich szkodą, jak mi każdy z wszelką słusznością przyznaćmoże. Najbogatszy w pełnię życia, dionizyjski bóg i człowiek, może sobie pozwolić nietylko na widok tego, co straszliwe i niebezpieczne, lecz nawet na straszliwy czyn i wszelkizbytek zniszczenia, rozkładu, zaprzeczenia; u niego zda się zło, niedorzeczność, brzydotaniejako dozwoloną, wskutek pewnej nadwyżki płodzących, zapładniających sił, nadwyżkizdolnej z każdej pustyni stworzyć jeszcze bujną, urodzajną krainę. Odwrotnie najbardziejcierpiący, najuboższy w życie, potrzebowałby najbardziej łagodności, spokoju, dobroci, wmyśleniu i działaniu, potrzebowałby wszędzie, gdzie to tylko możliwe, Boga, który by byłwłaściwie Bogiem chorych, wybawcą; tak samo też logiki pojęciowej zrozumiałościistnienia — bo logika uspakaja, darzy zaufaniem — słowem pewnej ciepłej, odpędzającejtrwogę cieśni i zamknięcia w optymistycznych widnokręgach. W ten sposób nauczyłem sięstopniowo pojmować Epikura, przeciwstawienie dionizyjskiego pesymisty, zarówno„chrześcijanina”, który w sednie rzeczy jest tylko rodzajem epikurejczyka i, podobniejemu, w istocie swej romantykiem — a spojrzenie moje zaostrzało się coraz bardziej na owenajtrudniejsze i najzdradliwsze formy w s t e c z nego wnioskowania, w którym popełniasię największą ilość b łędów — wstecznego wnioskowania z dzieła o twórcy, z czynu osprawcy, z ideału o tym, który go p o t r z e b u j e , z każdego sposobu myślenia i oceny okierowniczej poza nimi p o t r z e b i e . — W stosunku do wszystkich estetycznychwartości posługuję się teraz tym zasadniczym rozróżnieniem: pytam w każdymposzczególnym wypadku „czy twórczy jest tu głód czy nadmiar?”. Z góry zdawałoby sięzalecać bardziej inne rozróżnienie — jest ono o wiele naoczniejsze — to jest wzgląd na to,czy przyczyną tworzenia jest pożądanie stężenia, uwiecznienia, bytu, czy też pożądanietworzenia, zmiany, nowości, przyszłości, s t a w a n i a s ię . Lecz oba te rodzaje pożądania,po głębszym przypatrzeniu się im, okazują się jeszcze dwuznaczne, natomiast wytłumaczalnewedle owego właśnie na pierwszym miejscu postawionego i słusznie, jak mi się zdaje,przekładanego nad inne schematu. Żądza z n i s z c z e n i a , zmiany, stawania się może byćwyrazem przepełnej, brzemiennej przyszłością siły (mym terminem na to, jak wiadomo,jest słowo „dionizyjski”), lecz może to być także nienawiść nieudaności, niedostatku,upośledzenia, nienawiść, która niszczy, niszczyć musi, bo to, co trwa, wszelkie trwanie,nawet wszelkie istnienie oburza ją i drażni — by uczucie to rozumieć, należy sięprzypatrzyć z bliska naszym anarchistom. Żądza u w i e c z n i a n i a wymaga równieżpodwójnej interpretacji. Może ona pochodzić najprzód z wdzięczności i miłości — sztuka ztego źródła będzie zawsze sztuką apoteozową, dytyrambiczną może u Rubensa, pogodniedrwiącą u Hafisa, jasną i dobrotliwą u Goethego, i będzie rozpościerać na wszystkichrzeczach homeryczny blask światła i glorii. Może też jednak być ową tyrańską żądzą ciężkocierpiącego, walczącego, torturowanego, który by chciał to, co najosobistsze, najbardziejjednostkowe, najciaśniejsze, właściwą idiosynkrazję swego cierpienia nacechowaćpieczęcią obowiązującego prawa i przymusu i który na wszystkich rzeczach mści sięniejako tym, że wyciska na nich, wmusza w nie, wpala swój obraz, obraz s w o j e jtortury. To ostatnie to pesymizm romantyczny w swej najpełniejszej wyrazu formie, czyto jako Schopenhauerowska filozofia woli, czy jako Wagnerowska muzyka — pesymizmromantyczny, ostatnie w i e l k i e wydarzenie w losach naszej kultury. (Że istnieć możejeszcze zupełnie inny pesymizm, klasyczny — przeczucie i wizja tego należą domnie, jako nieodłączne ode mnie, jako moje proprium i ipsissimum. jeno że uszom moimwstrętne jest słowo „klasyczny”, stało się nazbyt zużyte, za okrągłe i odmienione nie dopoznania. Nazywam ten pesymizm przyszłości — bo przyjdzie, widzę, że już nadchodzi!— pesymizmem d i o n i z y j s k i m.)

371.M y n i e z r o z u m i a n i . — Czyśmy się kiedykolwiek skarżyli na to, że nas się nie

rozumie, nie uznaje, bierze za coś innego, oczernia, nie słucha i słuchem omija? Towłaśnie jest nasz los — och, na długo jeszcze! — powiedzmy, by być skromnym, do roku1901. Jest to też nasze wyszczególnienie; mielibyśmy sami mniej czci dla siebie,gdybyśmy czego innego pragnęli. Biorą nas za co innego — to znaczy, że my sami

Page 21: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

rośniemy, zmieniamy się ustawicznie, odrzucamy stare kory, linimy się jeszcze z każdąwiosną, stajemy się coraz młodsi, bardziej przyszli, wyżsi, silniejsi, zapuszczamy korzeniecoraz bardziej w głąb — w zło — obejmując tymczasem ramionami niebiosa corazmiłośniej, coraz szerzej i ssąc światłość ich coraz chciwiej wszystkimi gałęźmi i liśćmi.Rośniemy jak drzewa — trudno to zrozumieć, jak wszelkie życie! — nie na jednymmiejscu, lecz wszędzie, nie w jednym kierunku, lecz w górę, na zewnątrz, jak nawewnątrz i w dół — siła nasza strzela od razu pniem, gałęźmi i korzeniami, już nie jest wnaszej mocy, czynić coś prostego, być czymś prostym... Taki jest nasz los, jak się rzekło;rośniemy wzwyż; a choćby to nawet było naszym fatalizmem — bo coraz bliżejmieszkamy błyskawic! — dobrze, czcimy to przeto niemniej, pozostanie to tym, czego niechcemy dzielić, udzielać, fatalizmem wyży, n a s z y m fatalizmem...

372.

C z e m u n i e j e s t e ś m y i d e a l i s t a m i . — Niegdyś bali się zmysłówfilozofowie: czyśmy może — nazbyt tej oduczyli się trwogi? Jesteśmy dziś wszyscy razemsensualistami, my teraźniejsi i przyszli w filozofii, n i e z teorii, lecz z praktyki... Tamcinatomiast mniemali, że zmysły wywabiają ich z i c h świata, z zimnego królestwa „idei” naniebezpieczną południową wyspę: gdzie, jak się lękali, ich filozoficzne cnoty stopniałybyna nic, jak śnieg w słońcu. „Wosk w uszach” był wówczas prawie warunkiem filozofo-wania; prawdziwy filozof nie słyszał już życia, o ile życie jest muzyką, z a p r z e c z a łmuzyce życia — jest to stary zabobon filozofów, że wszelka muzyka jest muzyką syrenią.— Dziś byśmy byli skłonni wyrokować właśnie przeciwnie (co mogłoby w sobie tak samobyć jeszcze fałszywe): to jest, że idee są gorszymi zwodzicielkami niż zmysły, mimo całyswój zimny, anemiczny wygląd i nawet nie mimo ten wygląd — karmiły się one zawsze„krwią” filozofa, wycieńczały zawsze jego zmysły, a nawet, jeśli nam wierzyć chcecie, jego„serce”. Ci starzy filozofowie byli bez serca: filozofowanie było zawsze rodzajemwampiryzmu. Czy nie czujecie w takich postaciach, jak jeszcze postać Spinozy, czegośgłęboko zagadkowego i niesamowitego? Czy nie widzicie tego widowiska, które się tuodgrywa, ustawicznego b i e d n i ę c i a — coraz idealniej wykładanego odzmysłowienia?Nie przeczuwacie poza tym jakiejś od dawna ukrytej wysączycielki krwi, która, zacząwszyod zmysłów, pozostawia w końcu i ostawia kości i klekot? Mam na myśli kategorie,formuły, s ł o w a (bo, wybaczcie mi, co p o z o s t a ł o po Spinozie, amor intelectualis deijest klekotem, niczym więcej! Czym jest amor, czym deus, jeśli brak im nawet kroplikrwi?...). In summa: wszelki idealizm filozoficzny był dotychczas czymś jakby chorobą,wszędzie, gdzie nie był, jak w wypadku Platona, ostrożnością przebogatego iniebezpiecznego zdrowia, obawą przed p r z e m o ż n y m i zmysłami, mądrością mądregoSokratyka. — Może my współcześni nie jesteśmy jeno dość zdrowi, by p o t r z e b o w a ćidealizmu Platona? A nie boimy się zmysłów, bo —

373.

„Wi e d z a ” j a k o p r z e s ą d . — Wynika z praw hierarchii, że uczonym, o ile należądo duchowego stanu średniego, nie może być dane widzenie właściwych wielkichproblematów i znaków zapytania; nie sięga tak daleko ich odwaga ni ich spojrzenie —przede wszystkim ich potrzeba, która do badań ich skłania, ich wewnętrzne uprzedzenie ipragnienie, by tak a tak rzeczy się miały, ich obawa i nadzieja osiąga zbyt prędko spokój izadowolenie. To, co na przykład pedantycznego Anglika Herberta Spencera do marzeniana jego sposób pobudza i każe mu zakreślać linię nadziei, widnokrąg pożądaności, owokońcowe pojednanie „egoizmu i altruizmu”, o którym baje, to budzi w każdym z nasnieomal wstręt — ludzkość o takich spencerowskich perspektywach, jako perspektywachostatecznych, zdawałaby się nam godna pogardy i zagłady. Lecz już to, ż e dla jego uczucianajwyższą nadzieją musi być coś, co inni jedynie za wstrętną możliwość uznają i uznawaćmogą, jest już znakiem zapytania, którego by Spencer nie był mógł przewidzieć... Tak samoma się rzecz z ową wiarą, którą zadowala się teraz tak wielu materialistycznych badaczyprzyrody, z wiarą w świat, który ma posiadać równoważnik i miarę w ludzkim myśleniu,

Page 22: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

w ludzkich pojęciach wartości, w „świat prawdy”, do której ostatecznie zbliżyć się można zpomocą naszego kanciastego małego ludzkiego rozumu — jak to? — chcemyżrzeczywiście pozwolić, by nam w ten sposób zniżono w godności istnienie do ćwiczeniapomocników rachunkowych i piecuchostwa matematyków? Nie powinno się przede wszyst-kim chcieć zdzierać z niego jego wieloznacznego charakteru: tego żąda dobry smak, moipanowie, smak czci dla wszystkiego, co poza widnokrąg nasz sięga! Że uprawniona jestjedynie interpretacja świata, przy której wy siebie uprawniacie, przy której możnanaukowo po waszej myśli (macie na myśli właściwie m e c h a n i c z n i e ? ) badać i dalejpracować, taka, która prócz liczenia, rachowania, ważenia, patrzenia i dotykania nic więcejnie dopuszcza, to niezgrabność i naiwność, przypuściwszy, że nie choroba umysłowa niidiotyzm. Czy nie byłoby przeciwnie bardzo prawdopodobne, że właśnie to, conajpowierzchowniejsze i najzewnętrzniejsze w istnieniu — jego największa pozorność,naskórek i uzmysłowienie — najprędzej da się ująć? „Naukowa” interpretacja świata, jakwy ją rozumiecie, mogłaby skutkiem tego być zawsze jeszcze jedną z n a j g ł u p s z y c h , toznaczy najmniej znaczenia mających z wszystkich możliwych interpretacji świata: tomówiąc w ucho i sumienie panom mechanikom, którzy dzisiaj chętnie zachodzą miedzyfilozofów i zgoła mniemają, że mechanika jest nauką o pierwszych i ostatecznychprawach, na których, jak na słupach, zbudowane być musi wszelkie istnienie. Leczesencjonalnie mechaniczny świat byłby esencjonalnie b e z m y ś l n y m światem!Przypuściwszy, że oceniano by wartość jakiejś muzyki wedle tego, ile z niej możnaobliczyć, porachować, ująć w formułki — jakże niedorzeczna byłaby taka „naukowa”ocena muzyki! Cóż by z niej pojęto, zrozumiano, poznano! Nic, właśnie nic z tego, co wniej właściwie jest „muzyką”!...

374.

N a s z a n o w a n i e s k o ń c z o n o ś ć . — Jak daleko sięga perspektywicznycharakter istnienia lub czy posiada ono jeszcze jakiś inny charakter, czy też istnienie bezwyłożenia, bez „sensu” nie staje się właśnie „nonsensem”, czy, z drugiej strony, wszelkieistnienie nie jest esencjonalnie istnieniem t ł u m a c z ą c y m — tego, jak słuszna, nierozwiąże nawet najpilniejsza i męcząco-sumienna analiza i samobadanie intelektu:ponieważ intelekt ludzki przy analizie tej nie jest zdolny widzieć samego siebie w swychperspektywicznych formach i t y l k o w nich się widzieć. Nie możemy wyjrzeć poza swójkąt: jest to beznadziejna ciekawość chcieć wiedzieć, co za inne rodzaje intelektu iperspektywy istnieć by mogły: na przykład czy jakieś istoty mogą odczuwać czas wkierunku wstecznym lub na przemian w kierunku naprzód i wstecz (czym byłby dany innykierunek życia i inne pojęcie przyczyny i skutku). Lecz zdaje mi się, że dziś przynajmniejjesteśmy dalecy od śmiesznej nieskromności wyrokowania z naszego kąta, że tylko z tegokąta można mieć perspektywy. Świat stał nam się raczej raz jeszcze „nieskończony”: o ilenie możemy odeprzeć możliwości, że zawiera w sobie nieskończone interpretacje. Razjeszcze zdejmuje nas wielki dreszcz grozy — lecz któż miałby ochotę t ę potwornośćnieznanego świata natychmiast znów wedle starej ubóstwić modły? I może nieznaneuwielbić jeszcze jako „Nieznanego”? Ach, zbyt wiele n i e b o s k i c h możliwościinterpretacji mieści to nieznane, zbyt wiele diabelstwa, głupoty, błazeństwa interpretacji —nawet naszą własną ludzką, nazbyt ludzką, którą znamy...

375.

C z e m u w y d a j e m y s i ę e p i k u r e j c z y k a m i . — My ludzie nowocześnijesteśmy ostrożni względem ostatecznych przekonań: nasza nieufność stoi na czatachprzeciw czarowaniu i podchodzeniu sumienia, tkwiącym w każdej silnej wierze, w każdymbezwarunkowym tak lub nie: czym to się tłumaczy? Może tym, że wolno w tym widzieć wwielkiej części przezorność „poparzonego dziecka”, rozczarowanego idealisty, w innejjednak i jeszcze większej części także radosną ciekawość dawnego pokątnika, którykątem swym do rozpaczy doprowadzony pławi się teraz w przeciwieństwie kąta i marzy, wbezgraniczności, w „wolności w sobie”. Wytwarza się przez to pewien nieomal epikurejski

Page 23: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

pociąg do poznania, który nie wypuści z rąk za byle co zagadkowego charakteru rzeczy;zarazem pewna odraza do wielkich słów i gestów moralnych, smak, który odpierawszystkie niezgrabne i niezdarne przeciwieństwa i z dumą świadom jest swejumiejętności i zastrzeżeń. Bo t o stanowi dumę naszą, to lekkie zawściąganie cugli wnaszym grzmiącym ku pewności pędzie, to panowanie nad sobą jeźdźca wśród jego jazdnajdzikszych: bo ciągle mamy ogniste pod sobą rumaki, a jeśli się ociągamy, to doociągania się skłania nas najmniej niebezpieczeństwo.

376.

Nasze powolne czasy. — Tak odczuwają wszyscy artyści i ludzie „dzieł”,macierzyński rodzaj ludzi: wierzą oni zawsze, w każdym swego życia okresie — któregozamknięciem jest zawsze dzieło, że są już u samego celu, zawsze przyjęliby cierpliwieśmierć, z uczuciem: „dojrzeliśmy już do niej”. Nie jest to wyraz znużenia, raczej pewnejjesiennej słoneczności i łagodności, którą każdym razem w twórcy zostawia samo dzieło,dojrzenie dzieła. Wtedy zwalnia się tempo życia i staje się gęste i miodopłynne —wolnieje aż do długich fermat, aż do wiary w długą Fermatę.

377.

M y b e z o j c z y z n y . — Nie zbywa wśród dzisiejszych Europejczyków natakich, którzy mają prawo zwać się w pewnym wyszczególniającym i zaszczytnymznaczeniu bezojczystymi — tym właśnie niech wyraźnie do serca przemówi moja tajnamądrość i gaya scienza. Bo los ich jest twardy, nadzieja niepewna, sztuką jest wynaleźć dlanich pociechę — lecz cóż to pomoże! My dzieci przyszłości, jakże moglibyśmy w tym„dziś” czuć się u siebie! Jesteśmy niechętni wszystkim ideałom, gwoli którym niejedennawet w tym kruchym pokruszonym czasie przejściowym mógłby się swojsko czuć jeszcze;co jednak ich „realności” dotyczy, to nie wierzymy, aby miały t r w a ł o ś ć . Lód, który nasdziś dźwiga jeszcze, stał się już bardzo cienki: odwilż zawiewa, my sami, my bez ojczyzny,jesteśmy czymś, co łamie lód i zbyt cienkie „realności”. Nie „zachowujemy” niczego, niechcemy też powrotu w żadną przeszłość, nie jesteśmy wcale a wcale „liberalni”, niepracujemy dla „postępu”, nie musimy dopiero ucha swego zatykać wobec jarmarcznych syrenprzyszłości — to, co śpiewają, „równość praw”, „wolna społeczność”, „żadnych już panówi żadnych sług”, to nas nie wabi! — nie uważamy wprost za życzenia godne, by założonona ziemi królestwo sprawiedliwości i jednomyślności (bo stałoby się w każdym raziekrólestwem najgłębszej średniości i chińszczyzny), cieszymy się wszystkimi, którzypodobnie nam kochają nie bezpieczeństwo, wojnę i przygodę, którzy nie dają się odprawić,ująć, pojednać i przykroić, zaliczamy samych siebie do zdobywców, rozmyślamy o koniecz-ności nowego ładu, nowego też niewolnictwa — bo do każdego wzmocnienia ipodwyższenia typu człowieka potrzeba też pewnego rodzaju uniewolnienia —nieprawdaż? — z tym wszystkim nie musi nam być swojo w stuleciu, które lubi rościćsobie prawo do chwały zwania się najbardziej ludzkim, najłagodniejszym,najsprawiedliwszym stuleciem, jakie istniało dotychczas pod słońcem? Dość źle, żewłaśnie przy tych pięknych słowach nachodzą nas tym brzydsze myśli uboczne! Żewidzimy w tym tylko wyraz — i maskaradę —głębokiego osłabienia, znużenia, starości,upadającej siły! Cóż nam zależeć może na tym, w jakie piórka chory stroi słabość swoją!Niech ją jako c n o t ę wystawia na pokaz — nie ulega żadnej wątpliwości, że słabośćczyni łagodnym, ach, tak łagodnym, tak sprawiedliwym, tak niezaczepnym, tak ludzkim!— „Religia litości”, do której chciano by nas namówić — och, znamy dość tychhisterycznych samców i samice, którzy dziś tej właśnie religii potrzebują dla zasłony iozdoby! Nie jesteśmy humanitariuszami; nie ważylibyśmy się nigdy pozwolić sobie mówićo swej „miłości dla ludzkości” — na to żaden z nas nie jest dosyć aktorem! Lub nie dośćsensymonistą, nie dość Francuzem! Trzeba już być obarczonym g a 1 i c k i m nadmiaremerotycznej pobudliwości i zakochanej niecierpliwości, by się nawet jeszcze do ludzkości wsposób rzetelny z żarem swym zbliżyć... Do ludzkości! Istniałaż kiedykolwiek obrzydliwszajeszcze stara baba wśród wszystkich starych bab? (Musi nią chyba być „prawda”: pytanie

Page 24: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

dla filozofów.) Nie, my nie kochamy ludzkości; z drugiej strony jednak jesteśmy też owiele za mało „Niemcami”, jak dziś to słowo „niemiecki” w powszechnym jest użyciu,by przemawiać za nacjonalizmem i nienawiścią rasową, by móc się radować z tych narodo-wych dźgań w serce i zatrucia krwi, z powodu których teraz w Europie odgranicza sięnaród od narodu i zamyka kwarantannami. Na to mamy za mało uprzedzeń, jesteśmy zbytzłośliwi, zbyt rozpieszczeni w smaku, także za dobrze wyuczeni i w podróżach „bywali”:dlatego wolimy o wiele bardziej żyć w górach, na uboczu, „niewcześnie”, w minionych lubprzyszłych stuleciach, by przez to oszczędzić sobie cichej wściekłości, na którą byśmy byliskazani, jako naoczni świadkowie polityki wyjaławiającej ducha niemieckiego, czyniącejgo próżnym i będącej nadto małą polityką — nie musiż ona, by twór własny uchronić odnatychmiastowego rozsypania się, sadzać go między dwie śmiertelne nienawiści? Czy niemusi chcieć uwiecznienia drobnopaństewkowości Europy?... My bez ojczyzny, jesteśmy zrasy i pochodzenia zbyt wieloracy i mieszani, jako „ludzie nowocześni”, i skutkiem tegomało nas kusi uczestnictwo w tym łgarskim rasowym samopodziwie i chamstwie, któredziś wystawia się w Niemczech na pokaz, jako oznakę niemieckich zasad i które u ludu„zmysłu historycznego” wygląda podwójnie fałszywie i nieprzystojnie. Jesteśmy słowem— a niech to będzie chlubą naszą! — d o b r y mi Europejczykami, spadkobiercamiEuropy, bogatymi, zbytkownie wyposażonymi, lecz i nadmiernie zobowiązanymispadkobiercami stuleci europejskiego ducha i jako tacy też wyrośliśmy już zchrześcijaństwa, nieprzyjaźni jemu, a to właśnie ponieważ wzrośliśmy z niego, ponieważnasi przodkowie byli chrześcijanami o bezwzględnej rzetelności chrześcijaństwa, którzyswej wierze chętnie na ofiarę składali swe mienie i krew, stan i ojczyznę. My — czynimy tosamo. Za co jednak? Za swą niewiarę? Za wszelkiego rodzaju niewiarę? Nie, wiecie tolepiej, przyjaciele moi! Ukryte w was „Tak” silniejsze jest nad wszystkie „nie” i „może”,na które wraz z czasem swoim chorujecie; a jeśli coś gna was na morze, wy wychodźcy, tozmusza i was do tego — w i a r a !. . .

378.„I z n ó w s i ę r o z j a ś n i a m y ”. — My hojni i bogacze ducha, którzy podobni

otwartym krynicom stoimy przy drodze i nikomu wzbraniać nie chcemy, aby z nas czerpał:nie umiemy się bronić, niestety, gdzie byśmy bronić się chcieli, nie możemy niczymprzeszkodzić temu, że nas mącą, zaciemniają — że czas, w którym żyjemy, rzuca w nasswoje aktualności, jego brudne ptaki swą niechlujność, chłopaki swe rupiecie, awyczerpani, wypoczywający przy nas wędrowcy swą małą i wielką nędzę. Lecz czynimy,jakeśmy zawsze czynili: przyjmujemy, co tylko w nas rzucają, w głąb naszą — bo jesteśmygłębocy, nie zapominamy — i z n ó w s i ę r o z j a ś n i a m y .

379.

B ł a z e n w t r ą c a s w e z d a n i e. — To nie mizantrop pisał tę książkę: nienawiśćludzi opłaca się dziś zbyt drogo. By nienawidzić, jak niegdyś nienawidzono człowieka,tymonicznie, w całości, bez ujmowania, z pełnego serca, z całej m i ł o ś c i nienawiści —na to by trzeba wyrzec się pogardy — a ileż przedniej radości, ileż cierpliwości, ileż nawetdobroci zawdzięczamy właśnie swej pogardzie! Nadto jesteśmy w tym „wybrańcamiBoga”: wytworna pogarda jest naszym smakiem i przywilejem, naszą sztuką, naszą cnotąmoże, najnowocześniejszych wśród nowoczesnych!... Nienawiść natomiast stawia narówni, stawia naprzeciw, w nienawiści tkwi cześć, w końcu: w nienawiści tkwi s t r a c h ,wielka, porządna porcja strachu. My nieustraszeni jednak, my bardziej duchowi ludziestulecia, dość dobrze znamy swoje korzystne położenie, by właśnie jako bardziej duchowiżyć w stosunku do tego czasu bez trwogi. Nie skażą nas na ścięcie, ni na więzienie, ni nawygnanie; książek naszych nie zabronią nawet, ani nie spalą. Stulecie to kocha ducha,kocha nas i potrzebuje, nawet gdybyśmy dać mu mieli do zrozumienia, że jesteśmyartystami w pogardzie; że każde obcowanie z człowiekiem dreszczem nas lekkimprzejmuje; że mimo całą swą łagodność, cierpliwość, życzliwość i uprzejmość nie możemyprzekonać swego nosa, by pozbył się przesądu, który żywi względem bliskości człowieka;że kochamy naturę im mniej się po ludzku w niej dzieje i sztukę, jeśli jest ucieczką artysty

Page 25: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

przed człowiekiem lub szyderstwem artysty z człowieka, lub szyderstwem artysty z samegosiebie...

380.„W ę d r o w i e c” m ó w i. — By przypatrzyć się raz z oddali naszej europejskiej

moralności, by ją zmierzyć wedle innych, dawniejszych lub przyszłych moralności, na topostąpić trzeba, jak postępuje wędrowiec, który chce wiedzieć, jak wysokie są wieżejakiegoś miasta: w tym celu o p u s z c z a miasto. „Myśli o przesądach moralnych”, jeślinie mają być „przesądami o przesądach”, wymagają stanowiska p o z a o b r ę b e mmoralności, jakiegoś poza dobrem i złem, ku któremu trzeba się dźwigać, wspinać, lecieć— i w danym wypadku, zawsze jakiegoś poza n a s z y m dobrem i złem, wyzwolenia odcałej „Europy”, rozumianej jako suma rządzących ocen wartości, które nam w krewprzeszły i w ciało. Że się właśnie c h c e dojść tam na zewnątrz, tam w górę, jest to możemałym szaleństwem, dziwacznym, nierozsądnym „musisz” — bo i my poznający mamyswoje idiosynkrazje „niewolnej woli” — pytanie czy rzeczywiście dojść tam można. Tomoże zależeć od wielu warunków; w gruncie rzeczy jest to pytanie, dotyczące tego, jaklekcy jesteśmy lub jak ważcy, problemat naszego „ciężaru gatunkowego”. Trzeba byćb a r d z o l e k k i m , by swą żądzę poznania wzbić aż w taką dal i zarazem ponad swójczas, by stworzyć sobie oczy do patrzenia poprzez wieki, a do tego jeszcze czyste w tychoczach niebo! Trzeba się wyzwolić od niejednego, co właśnie nas Europejczykówdzisiejszych uciska, pęta, przytrzymuje i obciąża. Człowiek takiego pozaobrębu, którychce dostrzec najwyższe nawet mierniki wartości swego czasu, musi przede wszystkimczas ten w sobie samym „przezwyciężyć” — jest to próba jego siły — a dalej nie tylkoswój czas, lecz i swój dotychczasowy wstręt i sprzeczność z tym czasem, swojecierpienie z powodu niego, swoją „niewczesność”, swoją r o m a n t y c z n o ś ć ...

381.

Z z a g a d n i e n i a n i e z r o z u m i a ł o ś c i . — Chce się nie tylko być rozumianym,gdy się pisze, lecz z pewnością tak samo także nierozumianym. Nie jest to jeszcze zgołazarzutem przeciw książce, jeśli ją ktoś niezrozumiałą znajduje: może to było w zamyśle jejpisarza — nie chciał być przez „kogo bądź” rozumiany. Każdy dostojniejszy duch i smak,jeśli się chce udzielić, wybiera sobie swych słuchaczy; a wybierając ich, zakreśla zarazemgranice „innym”. Wszystkie subtelniejsze prawa stylu z tego wywodzą się źródła; trzymajązarazem z dala, stwarzają odległość, wzbraniają „wstępu”, zrozumienia, jak się rzekło —otwierając tymczasem uszy tym, którzy są nam uszami pokrewni. I mówiąc między nami i wmoim wypadku — nie chcę ani niewiadomości swej, ani żwawości temperamentu swegopozwolić, by mi przeszkadzały być dla was zrozumiałym, przyjaciele moi: żwawości,jakkolwiek też bardzo mnie zmusza, chyżo jakiejś rzeczy nadołać, by jej w ogóle podołać.Bo z głębokimi problematami postępuję, jak z zimną kąpielą — szybko wejść, szybkowyjść. Że w ten sposób nie dochodzi się w głąb, nie dość głęboko w dół, to przesądbojących się wody, nieprzyjaciół zimnej wody: mówią bez doświadczenia. Och! Wielkiezimno dodaje chyżości! — I pytam mimochodem: czy rzeczywiście dlatego niezrozumieliśmy, nie poznaliśmy jakiejś rzeczy, żeśmy ją tylko w locie tknęli, musnęlispojrzeniem, oczu błyskawicą? Trzebaż koniecznie dopiero mocno jej przysiąść?Wysiadywać ją jak jaja? Diu noctuque incubando, jak rzekł o sobie samym Newton? Conajmniej istnieją prawdy o szczególnej płochliwości i łaskotliwości, których nie pochwycićinaczej jak nagle — które trzeba z a s k o c z y ć lub ostawić... Ostatecznie krótkość moja mainną jeszcze wartość: w zakresie takich pytań, które mnie zajmują, muszę niejedno mówićkrótko, by było jeszcze krócej słyszane. Jako immoraliście bowiem trzeba mi się strzec, bynie psuć niewinności, mam na myśli osłów i stare panny obojga płci, którym życie nie dałonic kromia niewinności; więcej jeszcze, pisma me winny je zapalać, podnosić, zachęcać docnoty. Nie znam nic na ziemi, co by ucieszniejsze było, niż widzieć stare osły i panny, którewzrusza słodkie uczucie cnoty: a „to widziałem” — tak rzekł Zaratustra. Tyle co dokrótkości: gorzej ma się rzecz z mą niewiadomością, z której sam przed sobą nie czynię

Page 26: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

tajemnicy. Są godziny, w których się jej wstydzę; oczywiście tak samo godziny, w którychsię wstydzę tego wstydu. Może jesteśmy dziś, wszyscy filozofowie razem, na złej zwiedzą stopie: wiedza rośnie, najuczeńsi z nas bliscy są odkrycia, że wiedzą za mało.Lecz zawsze jeszcze byłoby gorzej, gdyby inaczej rzecz się miała — gdybyśmy zadużo wiedzieli; zadaniem naszym jest i pozostanie przede wszystkim nie mieszać siebie zdrugimi. My j e s t e ś m y czymś innym jak uczeni: choć nie można tego ominąć, żejesteśmy też, między innymi, uczonymi. Mamy inne potrzeby, inny rozwój, inne trawienie:potrzebujemy więcej, potrzebujemy też mniej. Ile potrzebuje duch jakiś do swego wyży-wienia, na to nie ma żadnej formuły; jeśli jednak smak jego zwraca się ku niezawisłości, kuszybkiemu przychodzeniu i odchodzeniu, ku wędrowaniu, ku przygodom może, do którychnajszybsi jeno dorośli, to żyje on raczej wolny z skąpą karmą niż niewolny a napchany.Nie tłuszczu, lecz gibkości i siły żąda tancerz od swego pokarmu, a nie wiem, czym bybardziej życzył sobie być duch filozofa niż dobrym tancerzem. Taniec bowiem jest jegoideałem, i sztuką jego, ostatecznie też jego jedyną bogobojnością i „służbą bożą”...

382.

W i e l k i e z d r o w i e . — My nowi, bezimienni trudno zrozumiali, myprzedwczesne płody niedowiedzionej jeszcze przyszłości — potrzebujemy do nowego celutakże nowego środka, to jest nowego zdrowia, silniejszego, szczwańszego, giętszego,zuchwalszego, weselszego, niż dotąd wszystkie były zdrowia. Czyja dusza pożąda przeżyćcały obszar dotychczasowych wartości i pożądaności i objechać wszystkie pobrzeża tegoidealnego „morza śródziemnego”; kto wiedzieć chce z przygód własnego doświadczenia,co czuje zwycięzca i odkrywca ideału, tak samo artysta, święty, prawodawca, mędrzec,uczony, pobożny, wróżbita i stroniący od Boga, temu potrzeba na to przede wszystkimwielkiego zdrowia — takiego, które nie tylko się ma, lecz które się nieustannie zdobywa izdobywać może, ponieważ wiecznie sieje poświęca, poświęcać musi!... I oto skorośmydługo w ten sposób wędrowali, my argonauci ideału, odważniejsi może niż to roztropniebyło, i dość często doznając rozbicia i szkody, lecz jak się rzekło zdrowsi, niżby nam na topozwolono, niebezpiecznie zdrowi, ciągle na nowo zdrowi — to zdaje nam się wtedy,jakbyśmy w nagrodę za to mieli przed sobą ląd nieodkryty jeszcze, którego granic niktjeszcze nie przejrzał, jakiś pozaobręb wszystkich dotychczasowych lądów i zakątkówideału, świat tak przebogaty w to, co piękne, obce, pytania godne, straszliwe i boskie, żenasza ciekawość, tak samo jak nasza żądza posiadania, wypadły z równowagi — ach, żenic nas odtąd już nasycić nie może! Jakże moglibyśmy się, po takich widokach i wobectakiej zachłanności w rzeczach sumienia i wiedzy, zadowolić jeszcze c z ł o w i e k i e m t e ra ź n i e j s z y m? To dość źle: lecz nieuniknione jest, że najzacniejszym jego celom inadziejom przyglądamy się tylko ze źle podtrzymywaną powagą i nie przyglądamy się jużnawet. Inny mamy przed sobą ideał, cudowny, kuszący, pełen niebezpieczeństw ideał, doktórego byśmy nie nakłaniali nikogo, ponieważ nie przyznajemy nikomu tak łatwo prawado n i e go: ideał ducha, który naiwnie, to jest mimowolnie i z przelewnej pełni i mocyigra z wszystkim, co dotąd świętym, dobrym, nietykalnym, boskim zwano; dla którego to,co najwyższe, to, w czym tłum słusznie widzi swą wartości miarę, znaczy prawie tyle, coniebezpieczeństwo, upadek, poniżenie, lub co najmniej odpoczynek, ślepota, czasowezapomnienie o sobie; ideał ludzko-nadludzkiego zdrowia i życzliwości, który częston i e l u d z k i m zdawać się może, na przykład gdy stanie obok całej dotychczasowejziemskiej powagi, obok wszelkiego rodzaju uroczystości w ruchu, słowie, dźwięku,spojrzeniu, moralności i żądaniu, jako wcielona mimowolna parodia — i z którym,mimo to wszystko, zaczyna się może właśnie dopiero w i e l k a powaga, staje właściwyznak pytania, odwraca się przeznaczenie duszy, cofa wskazówka, z a c z y n a tragedia...

383.E p i l o g . — Lecz właśnie kiedy jeszcze z wolna, z wolna zdążam do końca tego posępnego

znaku pytania i pragnę przywołać czytelnikom swoim na pamięć cnoty właściwego czytania — ach,jakże zapomniane i nieznane cnoty! — rozlega się nagle wkoło mnie najzłośliwszy, najweselszy,koboldowy śmiech: same duchy mojej książki opadają mnie, ciągną mnie za uszy i przywołują

Page 27: Nietzsche Fryderyk - Wiedza Radosna (Ks. v)

do porządku. „Nie wytrzymamy już dłużej — wołają do mnie — ciągle, ciągle ta kruczo czarnamuzyka. Czyż nie otacza nas jasne przedpołudnie? Zielona, miękka ziemia i murawa, królestwotańca? Czyż była kiedy lepsza godzina, by się weselić? Któż nam zaśpiewa pieśń, pieśń przedpołu-dnia, tak słoneczną, tak lekką, tak polotną, że n i e spłoszy chimer — że raczej zaprosi chimery, byrazem śpiewały, razem tańczyły? Raczej jeszcze prosta chłopska kobza niż taka tajemnicza lutnia,takie ropusze rechoty, głosy grobowe i gwizdy świstacze, którymiś nas pan dotąd w dziczy swej ra-czył, mój panie pustelniku i muzyku przyszłości! Nie! Nie takich dźwięków! Lecz pozwólcie namprzyjemniejsze i radośniejsze zanucić!” - Podoba wam się tak, moi niecierpliwi przyjaciele?Dobrze więc! Któż by wam nie był po woli? Kobza moja już czeka, gardło me także, możedźwięczeć będzie nieco szorstko, nie gardźcie! — za to jesteśmy w górach. Lecz to, co usłyszycie,jest przynajmniej nowe; a jeśli nie zrozumiecie, jeśli źle zrozumiecie śpiewaka, to obojętne! Takajuż „klątwa śpiewaka”. Tym wyraźniej słyszeć możecie jego muzykę i zwrotkę, tym lepiej teżpodług jego piszczałki — tańczyć. C h c e c i e tego?...