344
HANNA OżOGOWSKA UCHO OD ŚLEDZIA Ilustrował GWIDON MIKLASZEWSKI INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988 © Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1964 CIP — Biblioteka Narodowa Ożogowska Hanna Ucho od śledzia / Hanna Ożogowska ; [ii. Gwidon Miklaszewski] — [Wyd. 9]. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988 1 Tu właśnie, pod skarpą, stał kiedyś duży, ładny dom. Ale to było dawno, przed wojną. Po wojnie zostały tylko nędzne resztki, ruina właściwie, i przechodzący Wybrzeżem Gdańskim ludzie nie przypuszczaliby nawet, że dom jest zamieszkany, gdyby nie kilka oszklonych okien na pierwszym piętrze. Ktokolwiek je zauważył, a dojrzał jeszcze w jednym z nich kwitnące obficie różowe pelargonie, wzruszał ramionami i mówił: — Trzeba odwagi, żeby tu mieszkać! Rzeczywiście. To, co zostało po okazałym niegdyś domu, budziło lęk. Strzaskane drugie i trzecie piętro, z wiszącymi wklęsło stropami, nasuwało obawę, że wszystko to runie za chwilę. Wypalony, okopcony parter straszył rozwaloną bramą, ział czarnymi otworami okien.

HANNA OżOGOWSKA UCHO OD ŚLEDZIA Ilustrował ......wtedy za komorne płacili! Darmo nie mieszkał nikt. i niech pani nie wymaga, żeby mi się to podobało! / Pani Aniela poczuła

  • Upload
    others

  • View
    3

  • Download
    0

Embed Size (px)

Citation preview

  • HANNA OżOGOWSKA

    UCHO OD ŚLEDZIA

    Ilustrował GWIDON MIKLASZEWSKI

    INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA

    1988

    © Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1964

    CIP — Biblioteka Narodowa

    Ożogowska Hanna

    Ucho od śledzia / Hanna Ożogowska ; [ii. Gwidon Miklaszewski] —

    [Wyd. 9]. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988

    1

    Tu właśnie, pod skarpą, stał kiedyś duży, ładny dom. Ale to było dawno,

    przed wojną. Po wojnie zostały tylko nędzne resztki, ruina właściwie, i

    przechodzący Wybrzeżem Gdańskim ludzie nie przypuszczaliby nawet, że

    dom jest zamieszkany, gdyby nie kilka oszklonych okien na pierwszym

    piętrze. Ktokolwiek je zauważył, a dojrzał jeszcze w jednym z nich

    kwitnące obficie różowe pelargonie, wzruszał ramionami i mówił:

    — Trzeba odwagi, żeby tu mieszkać!

    Rzeczywiście. To, co zostało po okazałym niegdyś domu, budziło lęk.

    Strzaskane drugie i trzecie piętro, z wiszącymi wklęsło stropami,

    nasuwało obawę, że wszystko to runie za chwilę. Wypalony, okopcony

    parter straszył rozwaloną bramą, ział czarnymi otworami okien.

  • Przed wojną ludzie żyli tu bardzo wygodnie. Duże mieszkanie na

    pierwszym piętrze — cztery pokoje z kuchnią i służbówką zajmowali

    właściciele domu, państwo Szafrańcowie. A czego w tym mieszkaniu nie

    było! Do dziś pani Leontyna z największą przyjemnością opowiada, jakie

    to meble, obrazy i różne drogocenne przedmioty mieli u siebie.

    Tylko opowiadać może, bo po dawnej świetności nie zostało prawie nic,

    jeżeli nie liczyć kilku bardzo znisz-

    czonych mebli i dużego, umieszczonego w przedpokoju lustra, tzw. trema.

    Jak się można domyślić, teraz w tym dużym mieszkaniu ulokowała się

    większa ilość lokatorów. Pomimo odstraszającego wyglądu domu było

    ono — jak to się mówi — zagęszczone, co w zrujnowanej Warszawie nie

    dziwiło nikogo.

    I tylko w miarę upływu lat pięciu, dziesięciu, piętnastu, kiedy na

    Brzozowej i Bugaju ruszyły budowy, a wysoko na skarpie wyrosły

    staromiejskie domy, kiedy na drugim brzegu Wisły stanęły szeregiem

    wysokościowce Pragi II — ten strzaskany dom wydawał się po prostu

    jakimś przeoczeniem.

    — Zamek podobno mają odbudowywać — powiedział któregoś dnia

    Piotrowski, patrząc przez kuchenne okno na dobrze stąd widoczny,

    stromo sterczący kawał zamkowych ruin.

    — A to pięknie! — oświadczyła zgryźliwie Szafrań-cowa. — Zamiast

    żeby o ludziach pomyśleć, to — Zamek! Komu to dziś potrzebne? Ale

    takie już czasy okropne: ty, człowieku, giń, przepadnij! Za to na

    Zamek będziesz sobie mógł popatrzeć! O, mnie się to nie podoba.

  • — Chyba niezupełnie jest tak, jak pani mówi — powiedział ostrożnie

    Piotrowski, który nie lubił się sprzeczać z panią Leontyną. — Czy nie

    pomyślano najpierw

    0 ludziach? Ile to nowych, pięknych domów już stoi, gdzie by się nie

    obejrzeć.

    — A nasz? To już do śmierci mamy w tej ruinie

    1 w tym tłoku mieszkać? — upierała się Szafrańcowa.

    — Dobrze pani wie, że ta ruina na rozbiórkę przeznaczona. Przeniosą nas

    do innego domu prędzej, niż odbudują Zamek. To przecież ogromna i nie

    na jeden rok zaprojektowana robota.

    — Przeniosą — powtórzyła z goryczą w głosie Szaf-

    rańcowa — ale gdzie? O, wcale, wcale mi się to nie podoba! Już nigdy nie

    będę miała tak pięknego mieszkania, jak tu, przed wojną...

    Pewnej niedzieli przed południem pulchna i okrągła pani Aniela rada, że

    nie ma dziś dyżuru w szpitalu, obierała we wspólnej kuchni włoszczyznę

    na obiad i powoli mówiła do Szafrańcowej, pilnującej imbryka z wodą:

    — Spokój dla zdrowia najważniejszy. A tu, widzę, spokoju coraz mniej.

    Chociaż pamięta pani, że na początku...

    — Co tam początek wspominać! — odpowiedziała z przekąsem pani

    Szafrańcowa. — Nawet by mi na myśl wtedy nie przyszło, że we

    własnym domu, we własnym mieszkaniu — sprawę własności

    podkreślała mocno — będę się czuła jak sublokatorka, która przeszkadza,

    zawadza, której by się inni radzi pozbyć...

    — E, to już nieprawda, droga pani Leontyno. Każdy pamięta, że w

    ciężkich chwilach przez państwa został przygarnięty.

  • — A ja pani mówię, że nie pamięta! Nauczycielka na przykład — nie

    pamięta! Zapomniała już, jak ją do nas, ile lat to będzie? Chyba

    szesnaście? Piotrowski przyprowadził zmarzniętą i ledwo żywą.

    Ogrzaliśmy, nakarmili, kąta udzielili, a teraz...

    — Pani Janina do dziś za to wdzięczna i...

    — Do dziś? Dziś właśnie przechodziła przez nasz pokój i jak nie

    zacznie się krztusić! „Ach, ile tu dymu!" — mówi. A cóż to, czy mój mąż

    we własnym mieszkaniu fajki zapalić nie może? A na pursiczan * go nie

    stać. Nie stać i już. Przed wojną, owszem, tylko pursiczan palił-— ale .to

    były inne czasy. Sublokatorzy

    * Pursiczan — drogi gatunek tytoniu.

    wtedy za komorne płacili! Darmo nie mieszkał nikt. i niech pani nie

    wymaga, żeby mi się to podobało!

    /

    Pani Aniela poczuła się ostatnimi słowami dotknięta, chciała coś

    odpowiedzieć, ale zza drzwi korytarzyka, łączącego kuchenkę z pokojem

    Szafrańców, wyjrzała siwa i lekko trzęsąca się głowa.

    — Leoniu, duszko, co ty tak długo? Słońce świeci, jakby to już koniec

    marca. Może wyszlibyśmy po śniadaniu na spacer?

    — Idę, Franiu, idę. Już herbata gotowa. Zaraz siądziemy do śniadania.

    Pielęgniarka odęła wargi, zreflektowała się jednak po chwili. Nikt tu

    przecież darmo nie mieszka. Ile kwaterunek wyznaczył, tyle każdy płaci.

    A że nie Szafrańcom...

    Rozmyślanie pani Anieli przerywa wejście nauczycielki.

  • — Dzień dobry! Czy nie przeszkodzę, jeżeli tupo-prasuję? Nie mogę się

    kaszlu pozbyć. A przyznam się, że w tym mieszkaniu nie tylko kasłać,

    ale obawiam się nawet głośniej oddychać.

    — Moja złociutka, niech się pani tak ciągle nie martwi. Spokój

    człowiekowi do zdrowia potrzebny.

    — Łatwo pani mówić o spokoju: nie musi pani chodzić przez

    pokój Szafrańców.

    — I pani tu przecież u siebie. Lokatorem pani jest, nie żadnym

    sublokatorem.

    — Tak i mnie się zdaje. Ile to lat, ile pieniędzy każdy z nas wkładał: a to

    drzwi, a to podłoga, a to piece. A Szafrańcowa ciągle: własne

    mieszkanie. Co oni mieliby z tego mieszkania, gdyby nie Piotrowski i nie

    pan Michał! Pierwszej zimy, kiedy pani tu jeszcze nie było, to nawet wodę

    trzeba było nosić z Wisły, opał z gruzów wykopywać. A oboje

    Szafrańcowie przecież

    ciężko chorowali. Gotowałam wtedy dla wszystkich, prałam, nie patrząc

    na nic, a teraz...

    — I oni to pamiętają, pani Janino. Pamiętają. Pani Leontyna nie raz,

    nie dwa opowiadała mi, jaki to straszny był ten pierwszy rok. Ale niech

    pani wyrozumie: starzy ludzie, jedynego syna wojna im zabrała, nikogo

    nie mają.

    — Synowa i wnuk żyją.

    — Za morzami, za oceanami!... Szafrańcowa na wątrobę chora,

    dlatego taka gorzka. I wygód na starość nie mają, bo ten przechodni

    pokój...

  • — Przecież sami nie chcieli innego zająć! Nie pamięta pani? Czernik

    proponował kiedyś, że on się do środkowego przeprowadzi. Nie chcieli!

    — Pewnie dlatego, że najcieplejszy i balkon ma na południe. Pan

    Franciszek lubi te swoje doniczki.

    — A mnie, pani Anielo, wydaje się, że ten pokój dlatego wolą, bo z

    niego widzą, co się w całym mieszkaniu dzieje. Pani Leontyna siedzi na

    fotelu tuż przy firance i kto tylko przechodzi do kuchni czy łazienki,

    wygląda zza niej, aż to czasem doprawdy krępuje.

    — Może tak i jest — zastanawiała się pani Aniela — może to ich

    rozrywka? Widzi pani: ja mam swój szpital, pani — szkołę, Piotrowski —

    biuro, a pan Michał swoją fabrykę, nawet chłopcy Piotrowskich mają

    jakieś obowiązki, a oni co? — tylko starość, tylko dolegliwości...

    Tu pani Aniela westchnęła ciężko, ale że to nie pasowało ani do jej

    rumianej twarzy, ani do pogodnego usposobienia, obróciła myśli i

    rozmowę ku weselszym sprawom.

    — Jaką ja dziś kartoflankę na żeberkach gotuję, palce lizać. Zapraszam

    panią na obiad.

    — Nie, nie, dziękuję pani bardzo — wymawiała się nauczycielka. —

    Zaprosiła mnie już koleżanka.

    Wróciła do swojego pokoju, gdzie po słonecznej

    10

    kuchni — wydało się ciemno. Tu zimą słońce zaglądakr tylko z samego

    rana. Stanęła przy oknie i twarz jej rozpogodziła się od pięknego widoku.

    Skuta lodem Wisła migotała srebrem w zimowym słońcu. Na tym tle

    wesoło czerwieniały pędzące autobusy. Chodnikiem Wybrzeża

  • spacerowało wielu dorosłych, dzieci, pchano wózki z niemowlakami, tu i

    ówdzie szedł statecznie lub wyrywał się ze smyczy pies.

    O koleżance — to była tylko wymówka. Nigdzie nie pójdzie, z nikim się

    nie umawiała i nikt na nią nie czeka. Od dawna już przyzwyczaiła się do

    samotnych niedziel i świąt. Lubiła swoją pracę. Z przyjemnością

    codziennie spieszyła do pobliskiej szkoły, ale po lekcjach, w domu,

    najwięcej pragnęła ciszy i spokoju, co właśnie w tym wspólnym

    mieszkaniu zdarzało się rzadko.

    Dwaj synowie Piotrowskich byli zdrowi i dosyć krótko trzymani, ale

    przecież to były dzieci. Słychać było ich obu przez ścianę tak samo

    dobrze, jak i radio, i maszynę do szycia.

    „Ach — myśli pani Janina — gdyby Szafrańców umieścić wjakimś Domu

    Starców, mieliby tam na pewno wygodniej. Piotrowscy przenieśliby się

    wtedy na tamtą stronę. Ich pokój zająłby Czernik. Lubi on, co prawda, od

    czasu do czasu wypić, wraca wtedy bardzo wesoły i późno w nocy. Ot, jak

    i wczoraj, ale to bywa raz na jakiś czas, nie co dzień... Tak, pomimo

    wszystko za ścianą byłoby spokojniej. A Piotrowskim przydałyby się dwie

    izby. Dzieci miałyby lepsze warunki do nauki..."

    W tym momencie pani Tołłoczko przypomina sobie wczorajszą radę

    pedagogiczną. Omawiano na niej postępy uczniów. Obiecała

    matematykowi, że pomówi z ojcem Witka. Nie lubi takich rozmów, ale co

    robić?

    W pokoju Piotrowskich ciasno, lecz czysto i przyjemnie. Łóżka starannie

    zasłane. Świeże firanki w oknie.

  • Pan Feliks odkłada na widok nauczycielki „Życie Warszawy" i podsuwa

    jej krzesło. Pani Piotrowska przeprasza, że stół umączony, ale właśnie robi

    makaron. Heniuś siedzi przy aparacie radiowym, a Witek ogląda swój

    zbiór filumenistyczny, naklejony na... drzwiach

    szafy.

    — Niech pani sobie nie przeszkadza... To ja przepraszam, że przychodzę

    może nie w porę, ale obiecałam koledze. Witku, o ciebie chodzi. Grozi ci

    dwója z matematyki, a z fizyki ledwo, ledwo na trójkę wyciągasz.

    — Dwójka z matematyki! — ze zgrozą złożyła umączone ręce

    pani Irena. — Za co?

    — Niewiele do tego, co powiedziałam, mogę dodać — ciągnie pani

    Tołłoczko. — Matematyk mówi, że Witek ostatnio coraz częściej

    przychodzi do szkoły z nie odrobionymi zadaniami.

    Witek rzuca rozpaczliwe spojrzenia to na okno, to na drzwi, to na makatkę

    z krasnoludkami, zawieszoną nad tapczanem. Znikąd ratunku...

    Cała niedziela zepsuta! Mieli przecież iść po obiedzie na film Disneya, a

    potem na MDM obejrzeć wystawy. Zamiast tego — poważna rozmowa z

    ojcem. Rozmowa, to znaczy: ojciec mówił, mama, jak zawsze,

    zniecierpliwiona długimi przerwami między jednym jego zdaniem a

    drugim, wtrącała swoje, a Witek przez cały czas myślał: „Żeby to się już

    raz skończyło..."

    Oczywiście po południu został sam w domu. Po takiej nowinie nie mógł

    na nic innego liczyć.

    Każdy, każdy w niedzielę ma trochę odpoczynku i rozrywki, a jemu ojciec

    kazał usiąść nad zadaniami. Do samego wieczora obliczać te wstrętne

  • procenty, które go nic a nic nie obchodzą! Nie obchodzą? Obrzydzenie go

    bierze na sam dźwięk: procent. Nie lubi matematyki. A jeszcze bardziej

    nie lubi pani Tołłoczko.

    12

    To prawdziwe nieszczęście mieszkać w jednym mieszkaniu z

    nauczycielką z tej samej szkoły.

    Po kolacji ojciec sprawdził wszystkie zadania. Poprawił błędy, których

    było sporo, i zaraz kazał iść spać. Witek ani spojrzeć nie śmiał na półkę,

    gdzie leżała do połowy dopiero przeczytana fascynująca „Wyspa

    Skarbów".

    Odwrócony do ściany usypiał prawie, kiedy do jego uszu dobiegł szept

    matki:

    — ...ona do nas coś ma... Na Witka się uwzięła...

    — Zdaje ci się, Irenko. I mówiłem: nie broń go, sam widzę, że osioł. To,

    co przerabiają, wcale nietrudne.

    — Może on głowy do matematyki nie ma?

    — Ma, nie bój się. A zresztą, niech pracowitością dołoży.

    — I warunków tu do nauki brak. Stół zawsze zajęty, radio gra, maszyna

    brzęczy. Henio na głos czyta. Ach, gdyby nauczycielka wyprowadziła się!

    Słodka godzino! Mielibyśmy dwa pokoje...

    — Kobieto, zastanów się, gdzie ona może się wyprowadzić?

    — A czy to nie powinni dać mieszkania nauczycielom przy szkole?

    — Mówisz, jakbyś po tym świecie nie chodziła.

  • — Może by do rodziny gdzie pojechała? — nie ustępuje matka. — A

    może Czernik przyżeniłby się do jakiegoś mieszkania i ona zajęłaby jego

    pokój.

    — A może Szafrańców zabrałby ten wnuk z Ameryki? A może przysłałby

    im domek z ogródkiem? — głos ojca jest wyraźnie podenerwowany. —

    Co za głupstwa przychodzą ci do głowy? Należy nam się większe

    mieszkanie i dostaniemy. Nie bój się! Przecież ta rudera

    wiecznie stać nie będzie.

    13

    — Tak? „Nie bój się". Ile już komisji było i co? Czekaj tatka latka. A na

    chłopaku wszystko się skrupia.

    — Żałuj go, żałuj. Aleja go przypilnuję. Jeżeli mu tu za głośno na lekcje,

    to niech w kuchni odrabia. Przecież tam po południu spokój. Nikomu nie

    przeszkodzi.

    — Może nie przeszkodzi, a może i przeszkodzi — mówi filozoficznie

    matka — w takim kołchozie to i kichnąć człowiekowi głośniej nie

    wolno.

    Za firanką u Szafrańców też układają się do snu.

    — Leoniu, duszko, sprawdź no jeszcze, czy gaz w kuchni dobrze

    zamknięty.

    — Zamknięty. Drzwi od kuchennych schodów też, bo Grudzińska

    wcześnie dziś wróciła. Ja to się tylko złodziei boję. Niby nic nie

    mamy, a jednak... I ten przechodni pokój: ani się zamknąć, ani nic.

    Mnie się to nie podoba. We własnym mieszkaniu, a niczym na środku

    ulicy... Sam ajiioł archanioł nie wytrzymałby tu. Żeby tak Piotrowskim

  • dali mieszkanie, jak obiecują, to mechanik przeniósłby się na ich miejsce,

    a my zajęlibyśmy te obydwa...

    Pani Aniela siedzi u siebie z ciepło przytulonym u nóg Pimpusiem i

    przyszywa guziki do świeżo wypranego szpitalnego fartucha. I ona

    wzdycha do własnego oddzielnego mieszkania. I ona przymierza myślą

    różne możliwości: może dobudują skrzydło do szpitala? A może trafiłoby

    się gdzie wynająć? Zgodziłaby się na najmniejszy pokoiczek, byleby

    oddzielnie, byleby nie we własnym mieszkaniu Szafrańców. Nawet taki

    śliczny jamnik, jak Pimpuś, przeszkadza, kiedy sobie szczeknie!...

    Ach, gęsto w tym mieszkaniu. Za gęsto od ludzi, zwierząt i kłopotów. Za

    gęsto.

    Kiedy tak pani Aniela rozmyśla i ściele do spania

    14

    swoje łóżko, o którym, biorąc pod uwagę wiek i wagę właścicielki, można

    by powiedzieć: zbyt spartańskie — nawet nie przypuszcza, że to

    mieszkanie zagęści się jeszcze i jeszcze. I to niedługo.

    Było chyba dobrze po południu, bo pani Szafrań-cpwa zmywała obiadowe

    talerze, kiedy do drzwi przedpokoju zadzwonił ktoś. Raz nieśmiało, a po

    raz drugi energiczniej.

    Pan Franciszek spał po obiedzie i można było wtedy z armat strzelać, nie

    obudziłby się. Piotrowska, jeżeli szyła na maszynie, też dzwonka mogła

    nie dosłyszeć, więc pani Leontyna, która pomimo włażącego na kark

    siódmego krzyżyka słuch miała doskonały, obtarła ręce i poszła otworzyć.

  • Za drzwiami stała drobna i młoda jeszcze, ale zmize-rowana kobieta z

    pękatym koszykiem w ręku. Obok niej kilkunastoletni wyrostek

    przytrzymywał na ramieniu walizkę.

    To była siostra pana Czernika, mieszkająca stale na przedmieściu Łodzi.

    — Proszę, proszę, pani Jadziu! Ale pan Michał jeszcze z roboty nie

    wrócił — informowała Szafrańcowa, przyglądając się chłopcu,

    którego widziała po raz pierwszy.

    — Dzień dobry pani. To mój syn, Michał, przyjechał ze mną, bo... tak się

    nam wszystko nie układa... Miałam wczoraj przyjechać, ale mój mąż

    pochorował się — mówiła matka Michała odwracając oczy. — Na brata

    zaczekamy, pewnie już niedługo przyjdzie.

    Szafrańcowa wróciła do kuchni, kiwając do siebie głową. Domyślała się,

    co to za choroba. Nie, nie, to

    się jej nie podobało. Słyszała od Czernika, jak nieszczęśliwie trafiła jego

    siostra, wychodząc po raz drugi za mąż. Ten chłopak to pewnie po

    pierwszym mężu. Zdrowy, rozrośnięty, niepodobny do zabiedzonej może

    chorobą, a może losem — matki.

    Kończyła wycierać talerze, kiedy do kuchni wsunęła się pani Jadzia.

    — Ja bym trochę zupy ugotowała — prosiła — tylko że garnka nie mam.

    — A niech pani weźmie mój — zapraszała pani Szafrańcowa. — O

    te, co tu stoją, to moje. Te trzy. Trzy garnki! — powiedziała tragicznym

    głosem i powtórzyła raz jeszcze: — Trzy garnki całego kramu! To mi się

    ma podobać? Czyja kiedy mogłam sobie wyobrazić, że w tej kuchni...

    Ach, co to była za piękna kuchnia! Tu w tym miejscu stał kredens z

    porcelaną i szkłem, takim do codziennego użytku, bo cenniejsze stały w

  • jadalni, w tym pokoju, co teraz mieszkamy. W gruzach na podwórzu

    znalazłam kawałek naszego półmiska, w drobne różyczki ze złotym

    paskiem — pokażę pani kiedyś. Ćmielowski serwis na dwanaście osób...

    Ani talerzyka złodzieje nie zostawili.

    — Walki tu były straszne. Całe domy, a nie dopiero talerze rozniosło —

    wtrąciła pani Jadzia.

    — Niech pani lepiej powie: wyniosło! — oburzyła się pani Szafrańcowa.

    — Na przykład garnki: nawet śladu po nich nie zostało! A miałam jeden

    komplet emaliowanych, takich miodowego koloru z brązowym brzegiem,

    a drugi — aluminiowych, od takiego do takiego — rozwiodła rękami. —

    A patelni, a rynek różnych! Do konfitur był specjalny miedziany

    rondel z długą, drewnianą rączką. Ale co to mówić — machnęła ręką i

    odwróciła temat rozmowy. — Nie wygląda pani na takiego dużego syna.

    Zdrowy chłopak. Ile ma lat?

    — Na czternasty mu idzie, ale w nieboszczyka ojca

    kl

    się wdał. Będzie pewnie, jak on, wysoki i mocny. Do jedzenia też ma

    spust, o ma!

    — A w pracy pani pomaga?

    — To cały gospodarz! I wszystko mu tak zgrabnie idzie, czy na gruncie,

    czy dach zreperować, czy z koniem, czy drzewa urąbać! Jak stary, tak

    wszystko zrobi.

    — Ma pani pociechę — przyświadczyła pani Leon-tyna, rada rzadkiej

    okazji do pogawędki.

  • — Ano, pociecha — przytaknęła pani Jadzia, w której zręcznych rękach

    kartofle obracały się jak w precyzyjnej maszynce, sypiąc w koszyk długie

    cienkie łupiny — ale i zmartwienie. Robotny chłopak i rządzić chce. A za

    młody przecież... i mój drugi nie lubi tego. — Westchnęła i zamilkła,

    chociaż pani Leontyna ciekawie nastawiła uszu.

    Nie dowiedziała się jednak już niczego więcej na ten temat. Do kuchni,

    pomimo że pierwszy raz w tym mieszkaniu, znalazł drogę Michał.

    — Mama wie — mówił prędko — za oknem u wujka gołębie z ręki jedzą.

    Nie boją się nic a nic — uśmiechnął się.

    — Ależ ty masz tych zębów! — dziwiła się pani Szafrańcowa —

    chyba więcej niż każdy człowiek.

    Rzeczywiście, w pospolitej, niczym nie odznaczającej się twarzy chłopca

    uśmiech przykuć musiał uwagę każdego. Równe i gęste zęby świeciły

    reklamową białością. Wzroku od nich nie można było oderwać.

    — Mój syn też... — zaczęła pani Szafrańcowa, ale nagle obróciła się do

    drzwi i szybko, dziwnie szybko opuściła kuchnię.

    — Co? Co ona? — zapytał szeptem Michał spoglądając na matkę.

    — Cii — położyła palec na ustach — ich syn zginął w powstaniu. Tu, na

    Starówce — wskazała głową w stronę widoku zza okna. — Jedynak.

    16

    17

    O tym, że Michał zostanie u wujka, czyli u pana Czernika, na stałe,

    dowiedzieli się mieszkańcy domu dopiero wieczorem.

    Można się było, co prawda, czegoś niecodziennego domyślać z odgłosów,

    jakie dochodziły z pokoju pana Michała. Siostra do niego przyjeżdżała już

  • nieraz, ale nigdy nie słyszano takiej — powiedzmy delikatnie — głośnej

    rozmowy.

    — Chrzestny chłopakowi jesteś! ¦— wołała wśród płaczu kobieta. —

    Może nie?

    — Jestem, ale zastanów się, jak ja sobie z tym kłopotem poradzę?

    — odpowiadał zły i trochę przestraszony głos Czernika.

    — A co ja mam zrobić? Co? To już cię nie obchodzi? — szlochała pani

    Jadzia. — Brat jesteś? Brat! Innego wyjścia nie mam! Chyba koniec ze

    sobą zrobię.

    — Jadziu, uspokój się! — wołał jeszcze bardziej przestraszony pan

    Michał. — Żebym chociaż kobietę miał, ale tak? Przecież to dziecko!

    — Jakby wujek miał żonę, to ja bym tu wcale nie przyjechał —

    oświadczył beztrosko Michał. — Już by mnie ona przywitała! Mama, nie

    trzeba się martwić. Jak wujek nie chce, to nie. Niech tylko da

    przenocować. Jutro coś znajdę. Świat nie torba.

    Po tym oświadczeniu rozmowa potoczyła się spokojniej, wreszcie pan

    Michał wyszedł i zapukał do drzwi nauczycielki.

    Heniuś, który ze wszystkich lokatorów był z panią Janiną w najlepszej

    komitywie, siedział właśnie u niej przy niskim stoliku i z wysuniętym

    językiem gorliwie odrabiał lekcje. Zapisując całą stronę wyczytaną z

    elementarza nowiną, że „Ala ma kota" — był niemym świadkiem

    rozmowy pana Michała z nauczycielką. I —jak mógł i umiał — powtórzył

    zaraz Witkowi.

    18

  • — Ten duży chłopak będzie tu mieszkać. Pan Michał prosił panią

    nauczycielkę, żeby go wpisała do szkoły.

    — Do której klasy? — pytał zaciekawiony Witek.

    — Do szóstej.

    — Do szóstej? — zdziwiła się pani Piotrowska. — Taki duży do szóstej?

    Pewnie się przesłyszałeś.

    — Do szóstej — upierał się Henio. — Pani powiedziała, że pomówi z

    panem kierownikiem. Bo pan Michał mówił, że ten chłopak się

    zepsuje, nie, nie zepsuje, tylko zmarnuje, bo się ze swoim ojcem bije.

    — Heniu, nie pleć głupstw — podniósł głowę znad gazety ojciec. —

    To nieładnie podsłuchiwać, kiedy

    starsi mówią.

    — Nie podsłuchiwałem, tylko słyszałem. I jeszcze pan Michał mówił, że

    ta matka płacze, a oni się zabijają. Ale się przecież nie zabili...

    Witek, co? Jakby się zabili, toby przecież tego chłopaka tu nie było?

    Ale ta pani płakała naprawdę. Wszystko było słychać.

    Piotrowscy przerzucili się wzrokiem. Byli trochę zaniepokojeni.

    — Będę miał kolegę! — ucieszył się Witek.

    — No, z tym koleżeństwem to się zanadto nie spiesz —

    powiedziała matka. — Jeszcze nie wiadomo...

    — Nie wiadomo... — powtórzył rozgoryczony chłopiec. — Jak chcę

    gdzie dalej iść: „nie wolno", bo też „nie wiadomo"... A tu każdy będzie

    wiedział...

    — Zobaczy się... — ciągnęła matka.

  • — Nieraz to mi aż zazdrość — nie ustępował Witek. — Inne

    chłopaki chodzą, kolegują. Nawet te

    chuligany...

    — Co się nie wyrabia na tym świecie! .— pani Irena rękami klasnęła. —

    Feliks, ty nic nie słyszysz? Rodzone dziecko chuliganom zazdrości!

    — Cicho, dajcie mi poczytać! — opędzał się pan Feliks. — Witek, nie

    denerwuj matki. Irenko, na oczach

    19

    tu będą, racja. Chłopak rzeczywiście musi mieć jakieś towarzystwo.

    — Brata ma.

    — Brata, brata! — Witek czuł, że ma ojca za sobą. — Co taki

    brat? Czy ja mogę z nim o czym porozmawiać? No choćby o lekcjach?

    — Możesz — zapewnił Henio z całą powagą. — Patrz, jak ładnie

    napisałem „Ala ma kota". Pani mnie pochwaliła.

    Rodzice znowu wymienili spojrzenia. Tym razem we wzroku ojca widać

    było rozbawienie. Matka westchnęła ustępliwie.

    Nauczycielka pomyślnie załatwiła sprawę szkoły. Pochwaliła się tym pani

    Anieli, która przyniosła jej nową receptę na ziółka od kaszlu.

    — Chłopak trochę kanciasty — mówiła — ale wydaje się rozgarnięty...

    Tak więc Michał pierwsze wrażenie wywarł dobre. Jedynie u Szafrańców

    słychać było pełen pretensji głos pani Leontyny:

    — Takie to teraz porządki. W twoim własnym mieszkaniu każdy się

    rządzi, jak chce. Ani nie zapyta, czy mi się spodoba, ani nie poprosi. Ja ci

  • mówię, Franiu, ludzie się teraz zrobili straszni. Żadnej kultury, żadnej

    przyzwoitości ani śladu. Nie podoba mi się to, o nie!

    Witkowi nowy kolega zaimponował. I to, że taki duży, mocny, i to, że tak

    sobie śmiało poczynał w domu i w klasie z kolegami. Żadnego

    skrępowania nie było w nim ani krzty. Na trzeciej pauzie rozmawiał już

    jak ze starymi znajomymi.

    — Ale masz graby! — podziwiał Jędrek Przeździecki, najwyższy w

    klasie chłopiec, duże, leżące na ławce dłonie Michała.

    - Od roboty — wyjaśnił Michał. — Orać, kosić,

    20

    wszystko potrafię. Rękę mam wyrobioną. No, kto się ze mną

    spróbuje?

    Wystąpił osiłek klasowy, Jurek Wieczorek. Usiedli naprzeciw siebie,

    łokcie oparli o ławkę i chwycili się dłońmi. Po niedługiej chwili zwyciężył

    Michał.

    — To nam przybył już drugi mocny w garści! — zawołała kpiąco Grażyna

    Suzikówna, niezadowolona, że Michał do tej pory nie zauważył jej,

    najładniejszej dziewczyny w klasie. — Waligóra! Ale w tabliczce

    mnożenia pewnie słabszy, co?

    Ton był wyraźnie zaczepny. Michał wstał, odsunął któregoś z chłopców,

    by mu nie zasłaniał widoku, i przyjrzał się Grażynie uważnie, jakby

    ją dopiero teraz

    zobaczył.

    — Jak bozie-kozie! Takiego rudzielca w całej naszej szkole nie było. I

    do tego w czerwonych pończochach? Coś pięknego!

  • W ostatnim wykrzykniku było tyle drwiny, że i Grażyna, i jej przyjaciółka

    Danka zapłonęły gniewem. W tej chwili do klasy wszedł matematyk.

    — Proszę pana, mamy nowego kolegę! Nowy dziś przyszedł, nowy

    uczeń! — padały okrzyki.

    — I od razu zaczyna z dziewczynami. Wsiowy!... — informowała

    pośpiesznie Danka Majewska.

    — Skarżypyta! — zasyczało z kilku miejsc.

    — Nowy? Który to nowy? — zainteresował się nauczyciel.

    Michał wstał.

    — Jak się nazywasz?

    — Michał Kowalski.

    — Gdzie chodziłeś do szkoły?

    — W Łodzi.

    — Dlaczego mówisz „wsiowy"? — zwrócił się do

    Danki nauczyciel.

    — Słyszała, że u matki orałem i kosiłem — tłumaczył

    21

    pobłażliwie Michał. — A zaczynać to ona sama zaczęła. Ja się do nich nie

    odzywałem, a kiedy zaczęła, powiedziałem o tej rudej, że ruda. Przecież to

    prawda, nie?

    Dziewczęta patrzyły na Michała ze zgrozą, chłopcy śmiali się otwarcie.

    Nauczyciel powiedział pogodnie:

    — Prawda — piękna rzecz. I zawsze cię będę namawiał do mówienia

    prawdy. Z jednym wyjątkiem: miej względy dla wyglądu płci pięknej.

    Okraś czymś swoje w tej mierze uwagi, tego wymaga tak zwane dobre

  • wychowanie... A teraz — skoroś taki zwolennik prawdy — proszę, wyjdź

    do tablicy i powiedz nam prawdę o swojej znajomości z matematyką,

    nauką mądrą i wspaniałą.

    Pan Grzybowski był bardzo wymagającym nauczycielem. Nie można się

    było u niego wykręcać sianem. Albo się umiało, albo nie. W tym drugim

    wypadku nie pomagały żadne tłumaczenia. Słuchał, owszem, ale dwójkę

    stawiał nieodmiennie.

    Toteż klasa z zaciekawieniem obserwowała nowego kolegę. Jak sobie

    poradzi? Chłopcy współczuli mu na zapas. Wiadomo: nowemu uczniowi

    trudno od razu przystosować się do wymagań nowej szkoły.

    — Podyktuję zadanie. Ty, Kowalski, zapisz je na tablicy, reszta — w

    zeszytach. Rozwiązujcie wszyscy. Kto skończy, niech się zgłosi.

    Trzeba było obliczyć koszt cegły, której cena za 100 sztuk między

    zamówieniem a odbiorem spadła, oraz wyrazić obniżkę kosztów w

    procentach.

    Michał pierwszy powiedział „już". Matematyk podszedł do tablicy,

    sprawdził i orzekł:

    — Nieźle!

    Michał nie wiedział, że „nieźle" w ustach pana Grzybowskiego znaczyło

    to samo, co „całkiem dobrze". Rozwiązał równie szybko i bez błędu

    jeszcze kilka przykładów, a wracając od tablicy poszukał wzrokiem Danki

    22

    Majewskiej. Spuściła szybko oczy, ale zdążył zobaczyć w nich błysk

    niechęci.

  • Po lekcjach w szatni szósta klasa tłoczyła się przy wieszakach. Michał

    sięgając po swoją ciepłą kurtkę natknął się na obie przyjaciółki. Grażyna

    spojrzała na niego podnosząc głowę i prychnęła pogardliwie.

    — Nie złość się, nie złość — powiedział pojednawczo Michał. — Po

    mojemu to tak: żadne takie „cud-miód--ryba-kit" nie jesteś. Co to, to nie. I

    do Bardotki też ci daleko. Nawet z ulgową taryfą — ucho od śledzia! Ale

    jak się dobrze przyjrzeć, dziewczyna z ciebie niczego.

    — Co? Co za jakiś „cud-miód"? — rzuciła się Danka, ale pociągnięta

    przez przyjaciółkę, wyminęła Michała z wysoko zadartym nosem.

    Powiedzonko chwyciło. Krztusząc się od śmiechu, klaszcząc z uciechy w

    dłonie, chłopcy długo wołali w szatni: „Cud-miód-ryba-kit!!!"

    Witek wracał z nowym kolegą dumny, jakby do jego powodzenia w klasie

    przyczynił się osobiście.

    — Aleś im pokazał! — mówił. — Te dwie jadą na samych piątkach i już

    im się całkiem w głowie przewróciło. Każdego chłopaka mają za byle co,

    nawet tych bardzo zdolnych, a takich... — chciał powiedzieć „jak ja", ale

    się powstrzymał i zakończył — średnich, to nawet za psi pazur nie

    uważają. Dostały dziś po nosie.

    — No! — powiedział krótko Michał, wyrażając tym jednym

    wykrzyknikiem swoje zdanie o sytuacji.

    — Co to właściwie miało znaczyć? — siląc się na obojętność pytała

    Grażyna w drodze do domu. —Cud-miód to chyba... nic takiego...

    — Nie wiem. Ale, zobaczysz, to będzie okropny chłopak. Ja ci

    mówię — taki jest... jakiś...no, brutalny po prostu.

    ¦H

  • — Uhm — potaknęła Grażyna. — On jest zupełnie inny niż nasi chłopcy.

    A jakie ma zęby, widziałaś?

    Danka milczeniem zbyła pytanie przyjaciółki.

    „Czego on chciał od moich pończoch? — myślała tymczasem Grażyna. —

    Co go obchodzi, czerwone czy inne...?"

    Jednak nazajutrz przyszła w czarnych i ogromnie ją obeszło, że Michał

    tego nie zauważył. Za to Danka spostrzegła odmianę natychmiast.

    Uważniej przyjrzała się nowemu koledze. Tak! Coś w nim zwracało

    uwagę.

    — ...A kreda to mu tylko latała w ręku — opowiadał matce przy obiedzie

    Witek. — Wszystko umiał. Tam i z powrotem. Matematyk włosy głaskał,

    to znaczy, że zadowolony. A Michał jakby nigdy nic.

    — Skromny, to dobrze. I nieźle mu z oczu patrzy. Ucz się z nim razem,

    na pewno ci pomoże i wytłumaczy, czego nie rozumiesz. Starszy od

    ciebie, to i mądrzejszy — stwierdziła matka, pocieszając samą siebie.

    Michał nie pochwalił się wujkowi matematycznymi sukcesami. To pani

    Piotrowska powiedziała o nich, prosząc jednocześnie, żeby chłopcy razem

    odrabiali lekcje. Pan Czernik, któremu pochlebiało uznanie dla

    siostrzeńca, chętnie się zgodził. Zreperował nawet stojący pod oknem

    duży kuchenny stół, który utykał na jedną nogę.

    Po południu chłopcy zasiedli w kuchni.

    — Teraz nawet przez tych parę godzin spokoju nie będzie — zrzędziła

    pani Szafrańcowa, robiąc pończochy na drutach. — Będą się kręcić w obie

    strony. I naśmie-

    24

  • cą. I krzyku narobią! Ja ci mówię! Na stare lata żeby ciszy upragnąć! Nie

    podoba mi się to. O, nie!...

    Witek i Michał siedzieli przy stole i rozmawiali. O czym, tego słychać nie

    było, bo drzwi jedne i drugie za sobą zamknęli. Aż zniecierpliwiona i

    zaciekawiona Szafrańcowa zaglądała tam kilka razy.

    Michał uporał się bardzo szybko z matematyką.

    — No, wyszło ci? — zwrócił się do Witka.

    — Jeszcze nie — jęknął, gryząc na próżno koniec długopisu. — Nie

    wiem, jak zacząć.

    — Popatrz, jak u mnie — podsunął zeszyty. — O, najpierw trzeba ten

    procent pomnożyć i dodać, a potem odjąć od całości gruntów, wtedy

    będziesz miał nieużytki. Rozumiesz?

    — Nie — przyznał uczciwie Witek. — Nie rozumiem. Dlaczego

    pomnożyć?

    — No, bo wtedy ci wypadnie, ile będzie ornego pola. Rozumiesz?

    — Nie — powtórzył Witek. — Wytłumacz jaśniej. Michał przyjrzał mu

    się z uwagą.

    — Ja nie jestem lampa, wiesz? Nic ci tu jaśniej nie zrobię. Masz

    tępą głowę.

    — Tępą, tępą — Witek poczuł się dotknięty. — Jesteś ode mnie starszy,

    to ci łatwiej.

    — Gadanie! Kiedy powtarzałem piątą klasę, też mi mówili: „Mądryś,

    już to robiłeś". A nieprawda, od pierwszego razu wszystko

    rozumiałem. Bo mam tu pomyślunek!... — stuknął się ołówkiem.

    — To dwa lata siedziałeś?

  • — Czego tak oczy wytrzeszczasz? Siedziałem, owszem, dwa lata w

    piątej. No to co? W szóstej bym też siedział. Dyrektor już matce mówił.

    Dlatego mnie tu do wujka...

    — Ale dlaczego?... — zaczął Witek.

    — Dlaczego? Głupie pytanie. Spróbowałbyś. Ze

    26

    szkoły przyszedłem: zabieraj się do roboty. Ugotuj, daj małym jeść.

    Pozmywaj. A rąbanie drzewa, a świniak? W zagrodzie — zawsze robota, a

    to płot się zawalił, a to w dachu dziura. Wszystko było na mojej głowie.

    — A mama, ojciec?

    — Mama do fabryki szła. Kiedy wróciła, też roboty miała dosyć: pięcioro

    ludzi. A on, ojczym, nie ojciec — leń i pijus. Co zarobił, wszystko

    przepił. Jak mama coś mówiła, to krzyczał: „Za swoje piję". I do bicia

    się brał. A ja mamy bić nie dam. Raz wziąłem na niego pogrzebacza.

    Silniejszy ode mnie — Michał się zasępił — tak mnie wtedy sprał, że dwa

    dni leżałem jak nieżywy. Uczyłbyś się, co?

    Witek siedział oniemiały. Więc ten Michał... Prawdę Heniuś wtedy

    słyszał: bil się z ojczymem, nie uczył się...

    — A ja myślałem, że ty jesteś mocny we wszystkim — powiedział.

    — Zupełnie mocny jeszcze nie jestem — stwierdził otwarcie Michał —

    ale mama powiedziała, że wdałem się w ojca. Ojciec był siłacz! I jak

    tylko urosnę... to on zobaczy. Niech spróbuje mamę tknąć!...

    — Ja myślałem: w nauce — sprostował Witek.

  • — W nauce — to przeważnie z matmy. Wszystko od razu kapuję. I nikt

    mi nie potrzebuje wyjaśniać — spojrzał na Witka z góry — ale z czego

    innego to... tak sobie.

    — Tu będziesz miał na naukę cały czas...

    — Coś ty? Cały czas? Po co mi to?

    — Jak to po co? Przecież — trzeba się uczyć... — Witek nigdy się nie

    zastanawiał nad takimi sprawami i aż mu słów brakło. — Wszyscy

    się przecież uczą. Trzeba zdobyć wykształcenie...

    — Owszem, powszechniaka skończę. A że po dwa lata w klasie? Dziura

    się w niebie nie zrobi. Potem do robo-

    27

    ty gdzieś pójdę, pieniądze będę zarabiać. Ojczym żadnej szkoły nie

    kończył, a żebyś ty wiedział, ile nieraz forsy miał! Tyle, że łobuz, na dom

    nic nie chce dać!

    — Michał, jak ty tak możesz! — Witek ze zgrozą słuchał i aż obejrzał się

    na drzwi.

    — A co? Może nieprawda? Co byś powiedział, gdyby twój ojciec...

    — Tatuś mamie wszystko co do grosza oddaje — mówił z dumą Witek.

    — Mama wszystkimi pieniędzmi rządzi.

    — On nie dawał nic. Czasem byle co małym kupił, i tyle. Ale do

    rozkazywania się rwał: „To zrób tak, a to tak". A figa! Mojego ojca dom.

    Żeby mną kto rządził? O, co to, to nie!...

    Widząc, że Michał składa książki, Witek spytał zaskoczony:

    — A reszta lekcji? Jeszcze przecież polski i geografia. Myślałem, że

    razem wszystko...

  • — Ucho od śledzia widziałeś? No to i mnie tu dłużej nie

    zobaczysz. Dla świętego spokoju odrabiam pisemne. Z resztą dam sobie

    radę i tak.

    Witek na wpół z podziwem, na wpół z powątpiewaniem kręcił głową.

    — A co, w waszej szkole nie podpowiadają? — uśmiechnął się

    szeroko Michał. — Nie pomożesz w razie czego?

    — Podpowiadają, owszem. Pomogę... — Witek znowu obejrzał się

    na drzwi. — Ale jak nauczyciel zauważy, to marny los.

    — Nauczę cię podpowiadać na medal. Znam sposób. Sam go

    wymyśliłem. No, cześć pracy, kujonie! Zeszyt do rachunków zostawiam

    ci, zadanie możesz odwalić. Ale nie za darmo: ty mi w polaku pomożesz,

    bo te... wypracowania — śmierć moja! Nie lubię wymyślać żadnych

    bzdur z głowy.

    28

    — A... a co teraz będziesz robić? — zapytał nieśmiało Witek.

    — Teraz? Głupie pytanie. Cała Warszawa moja. Muszę się ze stolicą

    zapoznać, nie? Cześć, pracusiu!

    Nie, pracusiem Witek nie był. Co to jest podpowiadanie i ściąganie, i

    wagary — wiedział nie od dzisiaj.

    0 wagarach, co prawda, tylko w teorii.

    A Michał!... Witek dopiero teraz głęboko zaczerpnął powietrza. Bo

    przed chwilą aż mu dech zapierało.

    1 na ojca, czy na ojczyma, rękę podnosi, i na drugi rok nie wstydzi się

    zostać, i lekcji nie będzie odrabiać... Wcale, niczego się nie boi!... I

    mocny! I na pewno nie jest zły. O tej nauce chyba tylko tak gada. Uczyć

  • się będzie. Będzie musiał przecież dziennik ze stopniami pokazywać

    wujkowi.

    Z matematyką co prawda paskudnie wyszło! „Odwal z zeszytu i cześć!" I

    jeszcze: „tępy jesteś". Sam dwa lata w jednej klasie — i nietępy!... O, nie,

    bratku! Kto tępy, to się na ostatku okaże.

    I Witek bohatersko bierze się znów do zadań. Próbuje tak i tak. Nie

    rozumie, zgaduje. Nie wychodzi...

    Zrezygnowany, otwiera zeszyt Michała i uważnie, działanie po działaniu,

    przepisuje do swojego domowego zeszytu.

    Nagle do kuchni wchodzi nauczycielka. Na złodzieju czapka gore. I Witek

    drętwieje na chwilę.

    Pani Tołłoczko nie zwraca jednak żadnej uwagi na chłopaka. Jest

    roztargniona i niespokojna. Stawia ron-delek na fajerce, czeka i dopiero po

    chwili spostrzega, że trzeba zapalić gaz. Dotyka ręką skroni, patrzy na

    Witka, otwiera usta, jakby chciała coś do niego powiedzieć, i nagle bez

    słowa opuszcza kuchnię.

    Dopiero kipiące mleko wyrywa Witka ze zdumienia. Szybko zakręca

    gazowy kurek, ale przykry swąd już na-

    29

    pełnia kuchnię i korytarzyk, od którego nauczycielka nie zamknęła drzwi.

    — Skaranie boskie! — wsuwa się do kuchni pani Leontyna i zaczyna

    tyradę, którą jednak przerywa chrobot w zatrzasku kuchennych drzwi i

    wejście pani Anieli.

  • — Fe! fe! Okno trzeba otworzyć. Żywo, prędko! — krzywi się

    pielęgniarka od progu. — Już na schodach poczułam przypalone mleko.

    Któż taki nieuważny?

    — Pani Tołłoczko! Pani Tołłoczko, która jest taka delikatna, tak ją

    wszystko razi, dym od fajki przeszkadza — wyjaśnia ze źle

    ukrywaną uciechą pani Leontyna.

    — Pani Tołłoczko? Właśnie ją spotkałam biegnącą pod górę. Chciałam

    nawet zatrzymać. Nie powinna tak się męczyć. Z tym kaszlem?... Ale ona

    machnęła ręką i tylko zdążyłam usłyszeć: „Do telefonu! Żeby jakiego

    nieszczęścia"... No, i patrzcie, państwo! Coś w tym wszystkim jest!...

    — Oj, jest, jest coś, co mi się nie podoba! — pani Szafrańcowa była

    zaintrygowana w najwyższym stopniu. Zatrzymała w korytarzyku panią

    Anielę i nie dając jej wejść do siebie, informowała półgłosem:

    — Jakieś pół godziny temu przyszedł listonosz. Zawsze po dzwonku

    poznaję. Myślę sobie, może paczka do nas, może chociaż list, bo już

    dawno nie było... A to był list do nauczycielki. Cienki, w niebieskiej

    kopercie, zwyczajny, tyle że bez znaczka, i nauczycielka musiała zapłacić.

    Zaraz mnie tknęło. No, i proszę: mleko zostawiła na ogniu, a sama na

    pocztę poleciała. Do czegóż to podobne? To mi się zaczyna nie podobać...

    — Jak pani Janina wróci, krople na uspokojenie zaniosę. I malin

    na noc zaparzę, bo pogoda taka, że tylko grypę złapać.

    — Tak, tak, ja w maliny też wierzę — przytakiwała Szafrańcowa. — Ale

    co za nieszczęście?

    30

  • — Mało to nieszczęść po ludziach chodzi? — westchnęła pani Aniela.

    — Ile ja się co dzień w szpitalu napatrzę... Powiem pani, jeżeli od niej

    coś usłyszę. I jeżeli nie sekret.

    Pani Aniela chociaż lubiła pogadać i posłuchać, co się wśród ludzi dzieje,

    sekretu nie zdradziłaby za nic na świecie. Jeżeli ktoś ją prosił o dyskrecję,

    mówiła tylko: „Studnia, grób i święta ziemia". Starczało to za

    najmocniejszą przysięgę.

    Michał po obejrzeniu Krakowskiego Przedmieścia zdążył ruchomymi

    schodami zjechać w dół i wrócił Wybrzeżem do domu.

    — Na dziś dosyć! — powiedział krótko i zaraz byle jak przepisał od

    Witka ćwiczenia gramatyczne.

    — Jak tam z matematyką? — zapytała zajrzawszy do chłopców

    Piotrowska.

    — Witek jest do matmy tępy — odpowiedział z całą bezwzględnością

    Michał.

    — I co? Nie zrobił zadań? — przestraszyła się matka.

    — Może pani sprawdzić, wszystko zrobione — odpowiedział.

    — Będziemy trzymać sztamę, Witek? Ty mnie, ja tobie, co? Inaczej

    człowiek zginąłby jak mydło w praniu. Nie?

    — Widać, że to porządny chłopak — mówiła później pani Piotrowska —

    chociaż na mój gust zanadto wyszczekany.

    „Jeżeli to dla mamy jest za dużo — pomyślał sobie Witek — co byłoby,

    gdyby..." Nagle usłyszał dzwonek, więc pobiegł otworzyć drzwi.

    — Klucza od zatrzasku zapomniałam. Dziękuję ci — mówiła

    nauczycielka. Wyglądała już zupełnie zwyczajnie

  • i nawet uśmiechnęła się lekko, pytając się z udanym strachem: — A co

    było z mlekiem? Wykipiało? Witek kiwnął głową.

    — Ale zgasiłem gaz i odstawiłem rondelek na okno.

    — Dziękuję ci — powtórzyła i zamknęła drzwi do swojego pokoju.

    Żadnego sekretu nie było. A gdyby nawet był, toby się i tak wydał: do

    pani Tołłoczko przyjedzie kuzynka, córka po ciotecznej siostrze. Z

    Rzeszowa.

    — Taka tam dziesiąta woda po kisielu — opowiadała na drugi dzień rano

    pani Aniela — ale zawsze krew-niaczka i nieszczęśliwe dziecko, bo bez

    matki i bez ojca.

    — To już nikogo nie miała w tym Rzeszowie, tylko tu u nas musi być? —

    pytała z przekąsem pani Szafrań-cowa.

    — Ano, miała, owszem, ale tak jej tam podobno źle było, że nie

    do wytrzymania. I taki list do ciotki, do pani Janiny znaczy,

    napisała, że ta aż się wystraszyła i żywo, prędko zatelefonowała do

    Rzeszowa. I zaraz się z tą małą rozmówiła. W piątek rano

    przyjedzie. Pociąg przychodzi na szóstą.

    — Tam było „nie do wytrzymania" — zrzędziła pani Szafrańcowa

    — ale my musimy wytrzymać, tak? I nikt się nas o nic nie zapyta, tak?

    Przecież tu się już prawdziwy sierociniec zrobił. Pan Michał wziął

    chłopaka, teraz nauczycielka — dziewczynę. Sam anioł archanioł

    miałby dosyć. To mi się wcale nie podoba. Jeszcze tylko brakuje, żeby

    pani jakieś dziecko sobie upatrzyła.

  • — Oj, upatrzyłabym, upatrzyła — powiedziała zgaszonym głosem pani

    Aniela ¦— tylko że w moim po-koiczku nie zmieściłoby się, sama pani

    wie. Ale jeżeli dostanę jakiś większy...

    32

    — A na co pani ten kłopot — zdziwiła się pani Leontyna — zamiast

    sobie wygodnie życie ułożyć?

    — Kłopot, pani mówi... Pewnie, że kłopot. Widzę przecież, że wszędzie z

    dziećmi większe obowiązki. Ale i radość. Na oczach coś młodego

    rośnie, pięknieje, mądrzeje. To przecież więcej niż pies czy doniczki

    na oknie...

    I Witek, i Michał wyłazili wprost ze skóry, tak byli ciekawi, jaka to

    dziewczyna przybędzie do ich mieszkania. Witek z wysokości swoich

    dwunastu lat zastanawiał się:

    — Może to będzie jakaś smarkula?

    — Skąd znowu! — zaprotestował żywo Michał. — Będzie pewnie z

    naszej klasy.

    — Kto ci mówił?

    — Kto mi mówił? Głupie pytanie! Nikt mi nie potrzebował

    mówić. Główka pracuje. Napisała do ciotki list, tak? Rozmówiła się

    przez telefon, tak? I sama przyjedzie. Nauczycielka po nią tylko na stację

    wyjdzie.

    — No, to może być i zupełnie starsza od nas.

    — Wolałbym nie: zanadto by się mądrzyła — myślał na głos Michał. —

    A jeśli ona z naszej klasy — będziemy ją kołować, co, Witek? I będzie

  • musiała nas słuchać, bo jak nie, to jej taki wycisk damy, że

    popamięta, co?

    Witek wierzył w to bez trudu. Przecież od pierwszego dnia Michał potrafił

    robić wszystko, na co miał ochotę.

    Nowa osoba przyjechała rano, kiedy jeszcze wszyscy spali. Później jej ani

    było słychać, ani widać. Nauczycielka wyszła sama, jak zwykle, do

    szkoły. Po południu

    33

    Witek z trudem wypchnął Heniusia, który dopiero za przyobiecany lizak

    zdecydował się iść do pokoju pani Tołłoczko. Wrócił po niedługim czasie,

    a nie zastawszy brata w pokoju, odnalazł go w kuchni razem z Michałem.

    — No co? Widziałeś ją? Duża? — pytali niecierpliwie.

    — Duża i tu ma takie te — pokazywał Heniuś przykładając ręce koło

    uszu.

    Nie rozumieli, co chciał przez to powiedzieć, ale zanim zdążył

    wytłumaczyć, do kuchni weszła nauczycielka.

    — Patrz, Agnieszko, tu jest gaz. Tu — nasza półka w szafce. Na tym

    bocznym stoliku można prasować, o tu jest kontakt.

    — A jak coś przeprać, to w czym, ciociu?

    — W łazience za wanną stoi biała, duża miska. No, Witek, Michał,

    poznajcie się. Koleżanka wam przybyła.

    Chłopcy do tej pory udawali, że są ogromnie zajęci książkami. Teraz

    zerwali się obaj i, wymieniając uścisk ręki, z zainteresowaniem patrzyli na

    dziewczynę. Wcale nie była duża. Szczupła, niewiele, ale trochę chyba

    niższa od Witka, przyglądała się chłopcom ciemnymi oczami, które

  • zdawały się wypełniać drobną twarzyczkę. „Takie te" —jak określał

    Heniuś — to były zebrane w dwa pędzelki nad uszami czarne włosy.

    Czoło zakrywała gęsta, chociaż nierówna grzywka.

    — Ciociu, ja tu trochę zostanę, można? — zapytała z prośbą w głosie.

    — Dobrze, ale o siódmej postaw wodę na herbatę i przynieś z

    czajnikiem do mojego... do naszego pokoju.

    Agnieszka siadła na taboreciku i widać było, że jest trochę onieśmielona,

    co się podobało obydwu chłopcom. Witkowi, bo on też był

    zaambarasowany, Michałowi — bo od razu dawało przewagę jemu,

    śmiałemu.

    — Odrabiacie lekcje? — rzuciła wzrokiem po zeszy-

    34

    tach. — Matmę? Może w czymś pomóc? — zaproponowała życzliwie.

    — Właśnie skończyliśmy — zaczął Witold, ale Michał postanowił od

    razu właściwie ustawić sytuację i zabarwił swą odpowiedź lekkim

    przekąsem:

    — I cóż ty mogłabyś nam pomóc?

    — Nie... ja tylko tak... — wycofywała się szybko dziewczynka i widząc,

    że jej dobre chęci zostały źle zrozumiane, chciała czym prędzej zatrzeć

    niemiłe, jak przypuszczała, wrażenie. — Podoba mi się tu, u cioci... u was.

    Taki dziwny dom. Wygląda, jakby nie zamieszkany, a w środku tyle ludzi!

    W każdym pokoju kto inny. Ciocia mi już mówiła, ale jeszcze nie

    wszystkich znam. Jak tu jest?

    — Jak tu jest? — powtórzył Michał, który nie bardzo wiedział, co

    odpowiedzieć. Witek czuł, że Michał zaraz doda swoje: „Głupie

  • pytanie". Żal mu się zrobiło dziewczyny, speszy się jeszcze więcej,

    zaczął więc szybko:

    — Ja ci opowiem, bo Michał jest tu od niedawna. Więc tak: pani

    Szafrańcowa robi na drutach i ciągle

    mówi: „Mnie się to wcale nie podoba", pan Szafraniec karty układa i

    kwiatki hoduje, pani Aniela kocha nad życie swego Pimpusia i mówi do

    niego: „Pimpuchna, złotko moje, pewnie jesteś głodny". A Pimpusiowi

    spasiony brzuch do ziemi wisi. Twoja ciocia, no to wiesz, ale może

    jeszcze nie widziałaś, jak za głowę się łapie, o tak, i mówi: „Boże, Boże,

    żeby chociaż godzinę ciszy!", bo o ciszę tu trudno. Moja mama na

    maszynie szyje, jego wujek lubi głośne radio, u Szafrańców kanarek się

    drze. Najspokojniej w kuchni. Tu lekcje odrabiamy. Michał sobie kolacje

    gotuje. O, patrz, cały ten sagan za jednym posiedzeniem wtrząchnie. Taki

    ma spust!

    Agnieszka śmiała się w głos.

    35

    — Nie, doprawdy, jak ty śmiesznie opowiadasz! Teraz już o każdym

    coś wiem.

    — No, jeszcze o sobie, Witek, powiedz — wtrącił Michał, zły z powodu

    ostatniego zdania kolegi.

    — O sobie... cóż ja o sobie? — speszył się Witek.

    — No, choćby o tym, żeś taki... tępy do matmy.

    — E tam, tępy, tępy... —bronił się Witek, w popłochu szukając

    nadaremnie sposobu odwrócenia uwagi od swej osoby.

  • — Gdybyś nie był tępy... — zaczął Michał i Witek nagle przestraszył się

    nie na żarty. W mgnieniu oka zobaczył szereg następstw: Michał powie o

    odpisywaniu zadań. Agnieszka powtórzy ciotce, nauczycielka ojcu, a dalej

    — wiadomo.

    Ale zanim Michał zdążył argumentami poprzeć swoje słowa, od strony

    korytarza rozległo się cienkie i piskliwe, chociaż przytłumione przez

    drzwi szczekanie Pimpusia.

    — Pani Aniela wraca — wyjaśnił Witek, zadowolony z odsieczy. —

    Pimpuś zawsze pierwszy ją usłyszy.

    Pani Grudzińska weszła do kuchni i zatrzymała wzrok na Agnieszce.

    Dziewczyna dygnęła uprzejmie.

    — Dobry wieczór pani, jestem Agnieszka Panasewicz, będę tu mieszkać

    u cioci.

    — Dobry wieczór, Agnieszko — powiedziała pani Aniela serdecznie. —

    Dobrze, że już tu jesteś. Cioci się przydasz. Życzę ci pod tym dachem

    zdrowia i powodzenia. Chodź, zobaczysz mojego Pimpusia. Taki miły

    pies! O, jak to już mnie doczekać się nie może... Pewnie głodny.

    Biedaczek!

    — Ja ci daję matmę odpisywać jak człowiekowi, a ty zaraz, że ja „cały

    sagan" — obruszył się Michał, kiedy zostali sami. — Tak cię to wzrusza?

    Ty jesteś przyzwyczajony inaczej. I co? Chuchro jesteś! Jednym

    36

    palcem cię położę, wiesz? Popatrz — tu Michał podciągnął rękaw koszuli

    i zgiąwszy rękę, pokazał mocny, gruby mięsień. — Dotknij, spróbuj!

  • — Nie chcę — Witek był też zły. — Ja powiedziałem tak dla zgrywy,

    przecież nic takiego. A ty pierwszy raz na oczy dziewczynę widzisz i

    od razu o mnie: „tępy". Czy to takie ciekawe? I do tego — nieprawda,

    nie jestem tępy.

    — Jesteś. Przecież nie możesz zrozumieć, nie?

    — Ale po dwa lata w klasie nie siedzę. Ani razu nie siedziałem!

    — Ja też tylko raz. I tylko dlatego, że chciałem zostać. Rozumiesz? To

    różnica!

    — Ja też tylko dlatego nie rozumiem matmy, że nie chcę — prychnął

    kpiąco Witek.

    — Dobrze. Od jutra zechciej. Od jutra nie daję ci zeszytu do spisywania.

    — I nie trzeba — uciął krótko Witek. — Obejdę się. Nie wiadomo, do

    czego dogadaliby się chłopcy, gdyby

    nie powrót Agnieszki.

    — No, chyba już woda na herbatę zagotowana. Już siódma — spojrzała

    na zegarek, odchylając mankiet czarnego fartuszka.

    — A zegarek jakiej marki? — zapytał Michał.

    — Start.

    — Dobrze chodzi?

    — Bardzo dobrze. Ani się nie spóźnia, ani nie spieszy. Mam go już drugi

    rok. Dostałam za świadectwo do szóstej klasy.

    — To teraz w której jesteś? — zapytał Witek, myśląc, że się przesłyszał.

    — Nie mówiłam wam? W siódmej. Chodzić będę do tej samej szkoły co i

    wy.

  • — W siódmej? — powtórzył z powątpiewaniem Michał. — Może

    się tylko tak chwalisz?

    37

    — A czym się tu chwalić? — roześmiała się Agnieszka. —

    Przecież ja w tym roku czternaście lat skończę. I od jesieni pójdę do

    liceum pedagogicznego. Jeżeli zdam... Ale chyba zdam — i odpukawszy

    trzy razy w stół, roześmiała się znowu.

    Kiedy opuściła kuchnię, chłopcy milczeli przez dłuższą chwilę.

    — No tak — odezwał się Witek. — Zegarek ma prawdziwy i na

    nauczycielkę będzie się uczyć...

    — Najgorsze, że w siódmej klasie — rozpatrywał sytuację Michał. —

    A przecież ja, gdybym chciał, to... I, wiesz, ona tak na oko niby nic.

    Ale coś mi się zdaje, że potrafi zamieszanie zrobić.

    — Eee... — powątpiewał Witek.

    — Ja ci mówię! Raz spojrzę i widzę na wylot. Zauważyłeś, jak tymi

    firanami łypała?

    — Firanami? Jakie znowu Tirany? — Witek oglądał okno, na którym

    nic nigdy, odkąd je pamiętał, nie wisiało.

    — Co ty? Takiej rzeczy nie wiesz? Rzęsy, no, rzęsy ma takie o, chyba na

    pół palca. Nie zauważyłeś?

    — Nie. I nadziwić się nie mogę, że ty od razu, od jednego razu, takie

    rzeczy widzisz! Ja dopiero, kiedy powiedziałeś, zobaczyłem, że Grażyna

    jest ruda. A ty i pończochy, że czerwone, i teraz u tej... firany.

  • — Już takie oko mam — Michałowi pochlebiłpodziw kolegi. — I

    mówię ci jeszcze raz: nosa będzie darła i w ogóle. Ale my się nie dajmy,

    Witek. Patrz, ledwo przyjechała, a już się tak... przemówiliśmy. Całkiem

    zbytecznie. Zeszyt ci dam. Spisuj, ile ci się podoba...

    Witek milczał. Michał spojrzał na niego podejrzliwie.

    — Co, nie chcesz?

    — Nieee... Ale... jak się wyda?

    — Co?

    38

    — No, z tym spisywaniem.

    — Oj, słuchaj: najgorzej się martwić na zapas. Nie wiesz? Od tego się

    obcasy wykrzywiają. Jak bozie-kozie! Teraz rozumiem, dlaczego twoje

    buty takie...

    — Kpisz sobie, a ja naprawdę...

    — Kpij i ty, Witek. I przestań być takim kujonem. Jak będziesz stale

    nad książką siedzieć, zgarbaciejesz, nic więcej. Już takiego jednego

    znałem w łódzkiej szkole. Jak bozie-kozie! O, taki był, o! Chcesz i ty taki

    być?

    — Przecież stale nad lekcjami nie siedzę. Nalepki zbieram. Czytam

    książki. Mogę ci pożyczyć „Robinsona", znasz?...

    — Dawno! Jeden kawałek nawet bardzo mi się podobał: jak Robinson

    przewoził rzeczy z rozbitego okrętu. Aż szkoda, że więcej nie zdążył

    zabrać. Reszta — nic takiego.

    — Nie lubisz czytać?

  • — Lubię kryminałki. To są fajne książki. Na końcu zawsze zbrodniarz

    złapany i wszystko w porządku. Sprawiedliwie! A sprawiedliwość — po

    mojemu najważniejsza. Takie filmy też lubię. Słuchaj, chodźmy do

    kina!

    Witek przestraszony obejrzał się na drzwi.

    — Coś ty? Ani pieniędzy nie mam, ani mnie nie puszczą.

    — Ja ci zafunduję. A że nie puszczą? Kurza oferma jesteś. Jutro na

    pierwszy seans idziemy. Już ja to załatwię.

    Nazajutrz przed czwartą Michał zastukał do pokoju Piotrowskich i

    zawołał przez drzwi:

    — Witek? Idziesz na to zebranie? Jak się chcesz spóźnić, to cześć! Ja

    już idę.

    — Cóż to za zebranie? — podniosła znad maszyny głowę matka.

    39

    — To... kółko przyrodnicze. Muszę się spieszyć, bo pan nie lubi, jak się

    spóźniać. Będą przezrocza.

    — Tylko wracaj prosto do domu — przypomniała matka i pochyliła się

    znowu nad robotą.

    — Udało się, udało! — powtarzał uradowany Witek spiesząc obok

    Michała ulicą pod górę.

    — A widzisz? Zawsze się uda, tylko trzeba mieć głowę na karku —

    pysznił się Michał.

  • Wrócili po dwóch godzinach. Witek był czerwony, zgrzany. Strach gnał

    go do domu. Kowbojski film, w którym trup padał gęsto, rozpalił jego

    wyobraźnię. Oczy mu się świeciły.

    — Coś ty taki zziajany? — niepokoiła się matka.

    — A bo... bo tak się spieszyłem. Lekcji mam tyle! Chłopcy szybko

    odrabiają to, co zadane na jutro, ale

    trudno im się skupić nad książką. Ciągle jeszcze wracają do filmu.

    — Najlepsze było, kiedy szeryf udał zabitego, a jak ten bandzior podszedł

    do niego, to on: Trach! Trach! Trach! — strzelał w zapale Michał wprost

    w Agnieszkę, która właśnie wchodziła do kuchni.

    — A co, podobał się wam film? — zapytała.

    — Cii! — syknął przestraszony Witek.

    — Co ci się przyśniło? Jaki film? — próbował zażegnać

    niebezpieczeństwo Michał.

    — Widziałam, jak wchodziliście do kina — powiedziała zdziwiona

    dziewczyna.

    — Agnieszka, słuchaj, nie mów nikomu. Co ja bym miał, gdyby się

    mama dowiedziała!

    — O, już cię strach obleciał — drwił Michał. — Czego się tak wijesz?

    Nie bój się, nie powie. Niechby tylko spróbowała. No!

    — Nie powiem, ale wcale nie dlatego, że się ciebie obawiam, wiesz?

    — ostro odpowiedziała dotknięta Agnieszka.

    ¦

    — No, no! Tylko nie skacz jak wieloryb na agrafce — nadrabiał miną

    Michał.

  • — Wieloryb?... Na agrafce?... — powtórzyła zaskoczona Agnieszka.

    Widocznie próbowała sobie wyobrazić taką sytuację, bo nagle

    wybuchnęła śmiechem.

    — Oj, Michał, to ci się udało! Tego jeszcze nie słyszałam! Sam

    wymyśliłeś?

    Zły, nie wiadomo czego, Michał nie raczył odpowiedzieć. Podsunął

    Witkowi zeszyt pod nos i burknął:

    — Bazgrzesz jak nie wiadomo co, przeczytać nie można. Co to:

    rzeczownik czy czasownik?

    Agnieszka zbliżyła się do stołu. Rzuciła okiem na rozłożone zeszyty. Nie

    trzeba było długo zgadywać, że Michał przepisuje od Witka.

    — Aha — powiedziała — sam nie potrafisz?

    — Ja? — skoczył Michał.

    — Przecież przepisujesz.

    — No to co? Po pierwsze, tak mi się podoba, a po drugie, to jest metoda.

    Nie wiesz o tym? Nie szkodzi.

    0 wielu rzeczach jeszcze nie wiesz. Każdą robotę można tak ułożyć, że

    człowiek się mniej zmęczy. Więc ja właśnie stosuję tę... to się nazywa:

    organizacja pracy. Słyszałaś o czymś takim?

    — Coś niecoś — powiedziała wolno Agnieszka, przyglądając się

    Michałowi, i już bez słowa wyszła z kuchni.

    — No, teraz ma nas w garści — jęknął Witek. —

    1 kino, i spisywanie! Co ja będę miał!...

    — Nie bądź taka galareta! Możesz spać spokojnie. Dziewczynę trzeba

    przykręcić. O jedną klasę podskoczyła i mądrzy się...

  • Witek nie spał spokojnie. Matematyk gonił go z pistoletem w ręku, chcąc

    odebrać zeszyt Michała. „Trach! Trach! Tarach!" — słyszał za plecami.

    Skoczył w jakąś bramę, zatrzasnął ją za sobą. „Nareszcie!" — usłyszał

    zbawczy głos.

    40

    41

    — Nareszcie! — powtórzyła matka, stojąc nad jego łóżkiem. — Nie

    mogłam się ciebie dobudzić. Wstawaj, bo się spóźnisz do szkoły.

    Stół w kuchni pokrywał taki brud, że po prostu wstyd. Ale kto się miał

    wstydzić? Stół był p.zecież wspólny: tu się obierało i płukało jarzyny, tu

    było najbliżej do odstawienia gorącego garnka z kuchni, tu się zmywało

    naczynia.

    Dawno, bardzo już dawno ustalono co prawda kolejkę szorowania stołu. Z

    czasem kolejka się poplątała i oto stary sprzęt stał się przysłowiową kością

    niezgody.

    W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie zlitowała się nad nim pani

    Aniela. Korzystała ze stołu rzadko, tylko w te niedziele, kiedy nie miała w

    szpitalu dyżuru, ale przykro było spotykać święta z takim brudasem pod

    bokiem.

    Od tego czasu — znów stał nie umyty. Nauczycielka uważała, że teraz

    kolej na Piotrowską. Piotrowska sądziła, że pielęgniarka właśnie jej

    zrewanżowała się szorowaniem za wszycie nowych rękawów do białego

    fartucha. A pani Leontyna w ogóle nie kwapiła się do robienia porządku w

    kuchni. Mieszkanie było jej, stół należał do niej, więc niech go z samej

    przyzwoitości i szacunku dla jej wieku szorują inni.

  • Kiedy Michał i Witek zaczęli w kuchni odrabiać lekcje, pani Piotrowska o

    mało nie doprowadziła stołu do porządku. Ale mnóstwo, jak zwykle,

    czekającej domowej roboty podsunęło inne wyjście: niech do nauki

    rozkładają na stole gazety.

    Pewnego dnia chłopcy zastali czysty, wyszorowany

    42

    blat. Ani ich to ziębiło, ani grzało. Więcej zainteresowania okazywali

    wysokiej stojącej lampie, którą zmajstrowały, a właściwie doprowadziły

    do użytku złote ręce pana Czernika. Mocna żarówka dawała dobre światło

    nie tylko na stół, ale na całą izbę. Igłę można było znaleźć.

    Pani Szafrańcowa zajrzawszy do kuchni, aż rękami klasnęła.

    — Ile ten smok elektryczności nabije na liczniku! — zawołała, ale

    zaraz jej uwagę zwróciła czysta powierzchnia stołu. — A co,

    przypomniałeś mamusi? — powiedziała patrząc na Witka.

    — Jakby to była nasza kolej, to mamusia bez przypominania zrobiłaby,

    co trzeba — ujął się za matką Witek.

    — Więc to panią Tołłoczko sumienie ruszyło, bo chyba... nie ty? —

    zwróciła się do Michała.

    — Ja? Głupie pytanie. Czy to mój stół? Czy ja brudziłem?! Mnie tu cały

    zeszyt wczoraj się zatłuścił od tego boczku, co go pani do jajecznicy

    kroiła. Kto brudzi, niech szoruje — podniesionemu głosowi towarzyszył

    wzgardliwy ruch ramion.

    Pani Leontyna wrosła w ziemię.

  • — Jak ty śmiesz! Jak śmiesz do mnie tak mówić? — zaczęła, ale nagle

    zbladła, chwyciła za serce i czym prędzej wycofała się z kuchni, do

    której wchodziła właśnie z książkami Agnieszka.

    Słyszała ostatnie słowa.

    — Co?... Co wyście powiedzieli pani Szafrańcowej? — zaczęła z

    wyrzutem, ale Michał nie dał jej dokończyć.

    — O! Jeszcze jedna się znalazła! Nikt nic takiego nie mówił. Parę słów

    usłyszała ode mnie: niech szoruje stół, kiedy go ubrudzi. Co, może

    nieprawda?

    — Ja ci też powiem prawdę — odpowiedziała Agnieszka siląc się

    na spokój. — Postąpiłeś po... po...

    43

    po... no, ordynarnie! Chyba nie rozumiesz, że tak się do starszej

    osoby odzywać nie wolno!... Michał mienił się na twarzy.

    — Ja wiem, coś ty chciała powiedzieć: jestem cham, tak? Postąpiłem po

    chamsku, tak? Nie ty mnie będziesz uczyć! Sam wiem, jak się zachować!

    Że nie z Warszawy jestem? Nie szkodzi. Łódź też wielkie miasto, nie jakiś

    tam Rzeszów. I o co tyle krzyku? O ten brudny stół?

    — Brudny? — zdziwiła się Agnieszka. — Przecież go dziś sama

    wyszorowałam.

    — Ty? Za ciotkę — zawołali prawie jednocześnie chłopcy.

    — Za nikogo! Po prostu widzę brudny stół, więc wyszorowałam.

    Zawsze to zrobię. Przyjemniej nam będzie odrabiać lekcje na

    czystym.

  • — Nam? — zapytał przeciągle Michał. — Ty też będziesz tu lekcje

    odrabiać?

    — Tak. U cioci stolik niewielki. I tak mi się wydaje... ciocia lubi

    pobyć sama. Ale... — Agnieszka podchwyciła niedobre spojrzenie

    Michała. — Może wy nie chcecie, żebym ja tu?... Może przeszkadzam?...

    — Nie, nie! Przecież miejsca starczy dla wszystkich. Siadaj — zawołał

    szybko Witek i odsunął się na drugi koniec, zostawiając cały środek

    Agnieszce.

    — Uhm — mruknął hamując złość Michał. — I niech każdy myśli o

    sobie.

    Witek zauważył wściekłość kolegi. Rozumiał, że chodzi o zajście z

    Szafrańcową, ale nagle zaświtało mu, że słowa „każdy o sobie" mogą

    dotyczyć odrabiania matmy.

    Na próżno usiłował skupić się nad wypracowaniem domowym. Zwykle

    nie sprawiało mu to żadnej trudności. Lubił wypracowania, szczególnie na

    wolne tematy. Pozwalając bujać fantazji, szybko przenosił myśl na papier

    zeszytu. Wszystko układało się według jego woli.

    44

    Tu żadne żelazne reguły nie powstrzymywały wyobraźni, jak na przykład

    w matematyce, gdzie pominięcie czy zapomnienie jednej z nich —

    obracało wniwecz cały wysiłek.

    Dziś szło mu jak z kamienia. Co chwila rzucał spojrzenie na książki i

    zeszyty Michała, który powinien już zająć się matmą, żeby mu potem dać

    odpisać. Za to w wypracowaniu — jak się umówili — pomoże mu Witek.

    A co on robi? Liczy w książce kartki?

  • Michał niedbale przerzucał podręcznik, nie zatrzymując się na żadnej

    stronie. Łatwo było odgadnąć, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.

    — No to cześć! — porwał się nagle od stołu. Zgarnął zeszyty i książki do

    teczki, zatrzasnął zamek.

    — Już? — zawołał Witek. — I matmę już zrozumiałeś?

    — Albo tak, albo nie — odpowiedział zagadkowo Michał. — A ty —

    zwrócił się do Agnieszki — nie wyobrażaj sobie, że jestem taki żłób,

    wiesz? Niech ci Witek opowie, jak dziewczyny się za mną oglądają.

    Agnieszka podniosła znad książki głowę i zamrugała długimi rzęsami.

    — Dziewczyny?... — pokiwała głową. — Rozumiem, pewnie się dziwią,

    że nie masz oślich uszu. Pasowałyby.

    Michała wymiotło z kuchni.

    Mechanik na próżno dziś czekał na pana Szafrańca. Zwykle o tej porze

    staruszek przychodził do niego na partyjkę szachów. Czasami kibicował

    im pan Piotrow-ski, który także nieźle grywał. Dziś ani jeden, ani drugi

    nie pokazał się jeszcze. Za ścianą u Szafrańców słychać było niezwykły

    ruch. Czyżby ktoś do nich z wizytą przyszedł? Aby to sprawdzić, pan

    Czernik stanął za firanką. Usłyszał głos pani Anieli. Domyślił się od razu,

    że to jej wina: zagadała sąsiada szpitalnymi plotkami.

    45

    — Panie Franciszku! Można? — spytał i wetknął głowę za firankę.

    Zobaczył Szafrańcową w łóżku z przymkniętymi oczami, mąż stał

    przy nogach. Obrócił się w stronę pytającego i spojrzał tak smutnymi i

    bezbronnymi oczami, że już samo to mogło zaniepokoić sąsiada. Pani

  • Aniela zamachała energicznie, żeby się zaraz wynosił. Wkładała igłę do

    strzykawki.

    Czefnik wycofał się czym prędzej i zajrzał do kuchni.

    — Michała tu nie ma?

    — Wyszedł, żeby się trochę przelecieć — tłumaczył szybko Witek. —

    On nie może długo usiedzieć na miejscu.

    — W domu u matki miał zawsze ruch przy robocie. A tu: w szkole siedź,

    w domu — siedź. Trudno mu się przyzwyczaić. Niech polata, aby się

    tylko w nauce nie zaniedbywał.

    W tym miejscu pan Czernik uczuł, że go ktoś chwycił za rękaw i ciągnie

    do tyłu. Obrócił się. W korytarzyku stała pani Aniela i gestem

    nakazującym ciszę, poleciła wrócić do siebie. Na palcach przeszli przez

    środkowy pokój.

    — No! Tego bym się po Michale nigdy nie spodziewał. Owszem,

    chłopak w słowach nie przebiera, ale żeby do starszej osoby? Do pani

    Szafrańcowej w ten sposób?... Przez te ciągłe awantury z ojczymem taki

    pyskaty się zrobił — odpowiedział mechanik na relację pani Anieli — ale

    żeby aż tak! Już ja mu powiem do słuchu! Ja mam się za niego wstydzić

    przed sąsiadami? Za co? Za to, że jego matce chciałem pomóc? Niech

    tylko, gałgan, wróci!...

    Michała nie ma. Mija pół godziny, godzina. Pana Czernika ogarnia coraz

    bardziej ponury nastrój. Nie

    ma z kim pogadać. A tak by chciał się podzielić swoim zmartwieniem!

    Może i rady zasięgnąć?...

  • Do nauczycielki nie pójdzie. Wie, że wieczorami siedzi przy swoich

    książkach i nie lubi, aby jej przeszkadzać. Do Piotrowskich — też nie.

    Pani Irena robiłaby wymówki, że Henio słucha rzeczy nie przeznaczonych

    dla jego uszu. I o Witka zaraz by się zlękła, a może nawet zabroniła mu

    kolegować z Michałem. To byłoby już całkiem źle.

    Gniew przeminął, na to miejsce wkradł się niepokój: gdzie chłopak

    przepadł? Może mu się co przytrafiło?

    Mechanik wkłada kożuszek i wychodzi na ulicę. Idzie pod górę,

    wypatruje. Michała nie widać. Mróz szczypie w policzki, zimne, ostre

    powietrze zapiera dech. Nie daj Boże przeziębienie złapać!... I — jakby w

    odpowiedzi na tę myśl — tuż obok zachęcająco świecą okna baru na

    Starym Rynku.

    Od czasu kiedy z nim mieszka siostrzeniec, pan Czernik mężnie unika

    pokusy. Nie może przecież chłopcu dawać złego przykładu. Ale dziś, na

    taki ziąb, dobrze byłoby łyknąć kufelek grzanego piwa. Tylko jeden! I

    może znajomek się trafi... Kiedy się człowiek kłopotem podzieli, jest mu o

    wiele lżej.

    Michał wraca późno. Złość na Witka, na Agnieszkę i na siebie samego

    pognała go aż na MDM.

    „Głupia Agnieszka!... Sama oślica!... Już ja ją rozumu nauczę. Trzeba

    tylko spokojnie pomyśleć i tak jej dopiec, aż wróci, skąd przyjechała.

    Popędzi, aż się będzie kurzyć!...

    A drugi osioł — Witek. Po co ją zapraszał do stołu? Trzeba było od razu

    rąbnąć »przeszkadzasz« i cześć! A ten zaraz usunął się i miejsce zrobił.

    Idiota! Nie

  • 46

    47

    m

    widzi, że pod jej nosem będą musieli zeszyty sobie pokazywać? Żeby o

    wszystkim wiedziała? I wcześniej czy później wypaple ciotce, jak dwa

    razy dwa — cztery. I dobrze! Niech się Witkowi dostanie. Jeszcze pyta:

    »Zadanie zrobiłeś?« Rób sam, kiedyś taki mądry! A wypracowanie mam

    w nosie! Nie potrzebuję, żeby znowu ta zgaga powiedziała słodziutko:

    »Sam nie potrafisz?« O, żmijo, jeszcze ty zobaczysz, co ja potrafię!..."

    Wraca spokojniejszym krokiem. Już wie, co zrobi. Żeby tylko Witek nie

    był taki tchórz. Ostatecznie poradzi sobie i bez niego. Jeść się chce! Ale

    co na kolację? Chyba wujek coś przyniósł?

    Wujka w domu nie ma. Michał wyciąga chleb, masło, kawałek kiełbasy.

    Bardzo mu to wszystko smakuje. Zjada, chodząc po pokoju.

    W kuchni, widzi to ze swojego okna, ciemno, a więc i pusto. Witek już u

    siebie, trzeba go będzie wywołać. Michał puka śmiało do Piotrowskich,

    ale pani Irena odprawia go bez ceregieli od drzwi:

    — Witek idzie spać.

    Pozostaje ostateczność: łazienka. To sobie chłopcy już dawniej umówili.

    W razie czego — wejść tam nikomu nie można zabronić.

    I oto za chwilę Michał dowiaduje się, co zaszło w czasie jego

    nieobecności.

    — Pani Aniela wyszła od twojego wujka i wstąpiła do nas — informuje

    Witek. — Mówiła, że bardzo się zgryzł. Oj, Michał! Narobiło się, aż

  • strach. Ja nawet wypracowania nie mogłem dobrze napisać, a zadań to w

    ogóle ani, ani...

    Robi pauzę, czeka, może Michał przypomni sobie o zeszycie?... Nic z

    tego, więc ciągnie dalej: — Pani Szafrańcowa zasłabła. Wiesz, ja ją jutro

    przeproszę.

    — Matka ci kazała?

    — Nie, nikt nie kazał, ale tak wyszło... nieładnie.

    48

    — A ja nie!

    — Mama mówi, że wujek powinien ci smarowanie wyprawić.

    — No, no! — warknął Michał.

    — Jutro pewno z matmy będę odpowiadać — martwi się znowu swoimi

    sprawami Witek.

    — Ta mądrala ci nie pomogła?

    — Nieeee... coś ty? Nawet mi do głowy nie przyszło prosić ją.

    — No to raz kozie śmierć — kpi Michał. — Zresztą, mogłeś jej do stołu

    nie zapraszać.

    — Dlaczego?... Przecież kuchnia jest dla wszystkich... I stół

    wyszorowała, słyszałeś?

    — Właśnie! Jeszcze nie rozumiesz, że wszystko przez nią? Przez to

    szorowanie? Ona, ona wszystkiemu winna! Po co się wtrącała? Kto ją

    prosił? Ale zobaczymy jeszcze, kto mądrzejszy! Mnie do wiatru

    wystawiać? Ucho od śledzia!

  • — Długo wy tak będziecie jeszcze rajcować? — w szparę wionął

    zagniewany szept pielęgniarki. — Żeby nie chora pani Leontyna, dałabym

    wam pieprzu z papryką!... Wychodźcie! Żywo, prędko!...

    Było już dobrze po północy, kiedy Michała obudziło dalekie i dziwnie

    przerywane śpiewanie. Szybko domyślił się, kto tak koncertuje, i wybiegł

    do drzwi. Były otwarte. Stała tam już pani Aniela, a na schodach mocował

    się z mechanikiem Piotrowski. Wciągnęli pijanego i pomimo

    gwałtownych protestów ułożyli na łóżku.

    — Cicho! Cicho! — pielęgniarka zatykała mu usta Jaśkiem, polecając

    jednocześnie Michałowi, aby zmoczył ręcznik w zimnej wodzie.

    Rano o zwykłej godzinie zadzwonił budzik. Pan Czernik wstał z

    uczuciem, że mu głowa pęka na ka-

    49

    wałki. Rozejrzał się po pokoju, ledwo odróżniając przedmioty w nikłym

    jeszcze brzasku dnia, i zatrzymał wzrok na rozkładanym łóżku, gdzie z

    rękami pod głową, smacznie i głęboko spał Michał.

    Mechanik potarł czoło, podrapał się po głowie. Co to było wczoraj? O

    czym to miał z siostrzeńcem porozmawiać? Michał coś przeskrobał?... Oj,

    jak trudno przy takim potwornym bólu głowy przypomnieć sobie

    cośkolwiek!

    Nagle błądzące po ścianie spojrzenie napotyka plakat zawieszony kiedyś

    przez panią Anielę na wprost łóżka. Alkohol twój wróg — głosi napis.

    Zna go dobrze, co dzień przecież, chce czy nie chce, trafia nań oczami.

    Ale dziś wydaje mu się odmieniony. Czyżby nie ten sam?... Ten sam,

    tylko u spodu grubą czarną kreską dodane słowa: Wujek wroga się nie

  • boi... . Cicho, ciszej niż zwykle, zbiera się pan Czernik do pracy. Z pokoju

    wychodzi na palcach, ostrożnie przymyka drzwi i za nic nie spojrzy na

    siostrzeńca, chociaż wie dobrze: o tej godzinie Michał nie budzi się nigdy.

    Witka nie na próżno dręczyło złe przeczucie. Matematyk od razu wyrwał

    go do tablicy. Nie udało się „zapomnieć" pokazania zadań. Okrutna w

    skutkach prawda ziała z nie zapisanych stron.

    — Nie odrobiłeś?

    — Tak... nie... bo nasza gospodyni zachorowała i...

    — Znamy, znamy: po całej Warszawie szukałeś lekarstwa itd., itd. A

    na wczoraj? Widzę, że na wczoraj zadania odrobiłeś. Samodzielnie?...

    Witek zapewnił o tym z pośpiechem i gorliwością godną lepszej sprawy, a

    nauczyciel łatwo dowiódł mu kłamstwa podyktowawszy na tablicy takie

    samo zadanie.

    — A więc przepisałeś? Od kogo? — pan Grzybowski

    50

    chciał wiedzieć całą prawdę. Ale Witek stał milczący, czerwony jak

    ugotowany rak, z oczami utkwionymi w deski podłogi.

    — Kto dawał Piotrowskiemu zeszyt do odpisania? Klasa milczała

    solidarnie.

    — Tak się tylko zapytałem, pro forma — pokiwał głową matematyk. —

    Nie liczę, oczywiście, żeby mi o tym powiedział ktoś postronny, ktoś, że

    tak powiem, niezaangażowany osobiście, ale sam sprawca mógłby

    przecież okazać się odważny, prawda?... — ironizował. — Mógłby,

    powtarzam, gdyby nim był. Niestety — westchnął — widocznie odwagą

  • nie grzeszy... Wobec tego musimy Piotrowskiemu pomóc inaczej. Kto

    najbliżej niego mieszka?

    — Najbliżej? Michał Kowalski — powiedział szybko Wieczorek.

    — Tak ? No to, Kowalski! Akurat dobrze się składa, bo jesteś mocny w

    matematyce, nauce mądrej i wspaniałej. Więc proszę cię, pomóż trochę

    koledze. Chyba ci to nie sprawi wielkiego kłopotu?

    Michał zakaszlał się tak okropnie, że trudno było usłyszeć odpowiedź, ale

    pan Grzybowski nie wątpił, że była to odpowiedź pozytywna, i nawet za

    nią podziękował.

    Danka i Grażyna co chwilę wymieniały na ucho jakieś uwagi i dusiły się

    po prostu śmiechem do samego końca lekcji, aż im nauczyciel zwrócił

    uwagę. Jedna z nich na pewno była autorką podsuniętej Michałowi kartki:

    Cud+miód+ryba+kit=ucho od śledzia.

    Michał usiłował robić minę człowieka, który nie rozumie, o co chodzi. Ale

    cała klasa nie miała najmniejszej wątpliwości, kto pomógł Witkowi w

    ściąganiu.

    Witek posępny, z nosem zwieszonym na kwintę, i Michał wściekły, że

    znalazł się w głupiej sytuacji, nie zamienili ani słowa w drodze do domu.

    51

    Otworzył im spuchnięty od płaczu, ryczący Heniuś:

    — Myszki zginęły! Jedna i druga!... Nie wiadomo, gdzie się podziały!...

    — Nie wiadomo? — zapytał głośno Michał. — Wiadomo: Kisunia się po

    nich oblizuje! Nie widzisz? — i wskazał syjamską kotkę nauczycielki,

    która siedząc pod drzwiami jej pokoju raz po raz oblizywała mordkę

    różowym językiem.

  • Takiego piekła jeszcze nie było!

    Zmordowany głośnym płaczem Henio ustawał na parę minut, aby potem

    wybuchnąć z nową siłą, a szlochał tak serdecznie, „że kamień wzruszyłby

    się na pewno".

    Pani Piotrowska za każdym szmerem przy drzwiach wejściowych

    wyglądała na korytarz. Czekała na panią Tołłoczko, aby poinformować ją

    o zbrodniczym fakcie, gdyż ani przez chwilę nie wątpiła, że białe myszki

    padły ofiarą apetytu kotki.

    Kiedy pani Janina, zmęczona po sześciu godzinach lekcji, otworzyła

    zatrzask, Piotrowska natychmiast wyładowała na niej swoje

    zdenerwowanie, spowodowane i stratą myszek, i płaczem Henia, i dwóją

    przyniesioną ze szkoły przez Witka.

    — ... a jeszcze to pani powiem — kończyła, energicznie gestykulując

    przed twarzą oszołomionej i zaskoczonej nauczycielki — że jeżeli się

    trzyma kota, to się go karmi! To mu się daje tyle jeść, żeby po cudzych

    pokojach nie bobrował i nie żarł, co mu w łapy wpadnie!

    Pani Tołłoczko drżącymi palcami ledwo zdołała odpiąć guziki zimowego

    płaszcza i wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć.

    Tak ją zastała Agnieszka, która ostatnich słów

    52

    Piotrowskiej wysłuchała na schodach, bojąc się wejść do przedpokoju.

    — Ciociu! Co tu się stało? — pytała biegnąc z pomocą. Posadziła

    ciotkę na kanapce, zdjęła jej boty, odwiązała wełnianą chusteczkę z

    głowy i czym prędzej odmierzała na łyżeczkę walerianowe krople.

  • — Nie trzeba, daj spokój — słabo broniła się ciotka. — Mnie się

    już żyć nie chce. Widzisz sama: co to za życie? Wracam zmordowana,

    myślę: w domu odpocznę. A tu masz! Dom i spokój. To ponad ludzkie

    siły... — podniosła obie ręce do skroni i obróciła twarz do okna,

    wstydząc się łez.

    Agnieszka krzątała się cichutko. Wybiegła nastawić herbatę, przygotowała

    tapczan, ułożyła troskliwie ciotkę, wsunęła jej pod nogi gumowy worek

    napełniony gorącą wodą i podała szklankę herbaty z cytryną, potem

    wysunęła się na korytarz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

    „Gdzie iść? Co robić?" — myślała przytomnie, chociaż i dla niej

    dzisiejszy powrót do domu był mocnym przeżyciem.

    Henio wypłakał się już widocznie do końca, bo od dłuższej chwili nie było

    go słychać. Ale z tej strony zagrażało chyba największe

    niebezpieczeństwo, więc Agnieszka zastukała cichutko do Piotrowskich.

    — Proszę! — odpowiedziała szorstko Piotrowska, patrząc z urazą i

    zdziwieniem na młodą sąsiadkę.

    — Ja... ja przyszłam przeprosić za naszą Kisunię. Heniu, nie martw się,

    będą nowe myszki, obiecuję ci, tylko proszę, nie płacz. Ciocię strasznie

    głowa rozbolała — dodała usprawiedliwiająco.

    — Żadnych nowych myszek! — ucięła pani Irena. — Ja też mam już tego

    wszystkiego dosyć. Mnie też głowa boli! A nie mogę sobie pozwolić na

    odpoczynek.

    — Może ja Henia zabiorę do kuchni i poczytam mu trochę — nie zrażała

    się Agnieszka.

    53

  • Henio okazał zainteresowanie propozycją, ale pani Piotrowska, już

    łagodniejszym co prawda tonem, nie pozwoliła i na to.

    Mechanik słyszał całą awanturę zza swoich drzwi. Michał chciał je nawet

    uchylić, ale go wujek w porę powstrzymał. Więc chłopak garścią usta

    sobie zatykał, żeby nie parsknąć śmiechem, a oburzonych gestów wujka

    nie mógł zrozumieć ani rusz.

    — I czego się cieszysz, wariacie? — pytał Czernik, kiedy za drzwiami

    zapanował spokój. — Kobiety się przemówiły. No to co? Najlepiej wtedy

    nie wtrącać się. A śmiać się nie ma z czego. Ciasno tu, co chwilę ktoś

    komuś w drogę wchodzi i przeszkadza. Myszy, rzeczywiście, potrzebne

    jak dziura w moście. Kocica je zeżarła, jasne, inaczej być nie może. .Żal

    mi nauczycielki. Nasłucha się teraz do końca świata.

    — Bo cała ta Agnieszka powinna kota pilnować! Kiedy ciotka jej

    utrzymanie daje i dach nad głową, to niech się poczuwa, nie?

    Pan Czernik uważnie spojrzał na siostrzeńca. Chciał coś powiedzieć,

    szukał odpowiedniego słowa, nie spuszczając wzroku z chłopca, ale ten,

    taki pewny siebie przed chwilą, nagle obrócił się, podszedł do szafki i

    zaczął z niej coś wyjmować.

    — A może to nie kocica? — zac