33
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ...biblioteka.kijowski.pl/woroszylski wiktor/lustro _dziennik... · Smok mieszkał ze mną Od jego oddechu ... to ta wychudła kobieta

Embed Size (px)

Citation preview

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

2

Wiktor Woroszylski

LUSTRO

DZIENNIKINTERNOWANIA

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

PEWNEJ ZIMY W PEWNYM MIEŚCIE ROBOTNICY OSTRZEGAJĄ PRZECHODNIÓWŻEBY NIE PRZYŁĄCZALI SIĘ DO NICH

Idziemy Nie przyłączajcie się do nasNie przyłączajcie się do nasWy którym jeszcze nie wszystko zabranoNie przyłączajcie się do nasPóki wam starczy chleba i nadzieiNie przyłączajcie się do nasWasz ogień grzeje Nasz gryzie i zżeraNie przyłączajcie się do nasWam kipi kasza Nam rozpacz bulgoceNie przyłączajcie się do nasWasz próg spokojny Nasz krzyczy zgwałconyNie przyłączajcie się do nasWas chronią mury My do nich przyparciNie przyłączajcie się do nasKtórym z ramienia ręki nie wyrwanoNie przyłączajcie się do nasZ ust ostatniego kęsa nie wyrwanoNie przyłączajcie się do nasBrata spomiędzy braci nie wyrwanoNie przyłączajcie się do nasJęzyka krwawo z krtani nie wyrwanoNie przyłączajcie się do nasPóki was boli ale nie tak boliPółki was mierzi ale nie tak mierziPóki was depczą ale nie tak depcząPóki was gnoją ale nie tak gnojąPóki wam starczy piwa i pokoryNie przyłączajcie się do nasNie przyłączajcie się do nas

1970 − 1976

5

LUSTRO

6

LUSTRO

lTen sypiący śnieg mojego starzenia sięzasypywania niepamięcią słów twarzy przypadków życiajest zarazem śniegiem powrotudawnych zim zdumień dźwięcznych zamieciidę białym śladem lekki bez tych lattu gdzie rzeka dzieciństwa stanęłana drugą stronę przechodzę lodowy brzegmiedzy dzwonnicami ośnieżonymidrzewami ulepionymi z bielizasypanym śladem przez ogród aż na sam kraniecrozchylam oblodzone ścieżki lecz tamnieznajomy sen i cofam się w zamieszaniu

2Żeby się zatrzymaćtrzeba być obcym i nie znać drogitrzeba być zabłąkanym i nie widzieć światłatrzeba być niewidomym i przetrzeć oczytrzeba obudzić się ze snutrzeba obudzić się ze snualbo zapaść w senw śniegw światnie poznawać siebiei pyta nie dowierzając

3Widzę to w lustrze ale mnie w tym nie ma

W tej czeluści czułości w tym ciężkim cielewlokącym się włóczonym w tej cierpliwości

7

w tym cierpieniu w tym wyczerpaniuw tej czerni w tej cierniowej koronie

W tym lustrze w tym ludzie

wypatruję pustego miejscato tumiędzy tą kobietą podnoszącą dziecko na rękui tym starym mężczyzną podnoszącym pięśći tym chłopcem podnoszącym krzyk czarnych liter

nie ma mnie

4Trzeba być głodnym ucztując z ucztującymidźwigać w głębi swój głód swój głazTrzeba nie zagrzać miejscaw cieple Przechować mrózw ściętych rzekach żył Po tej krzebiec pysznym miastem być zbiegiemwśród jego świateł niosąc swój mrokjak pochodnię Trzeba być niemymgadając z gadającymiw suchym gardle trzymać swój głosna uwięzi Trzeba być ugodzonymwśród ugody klaszczącej i żyć z tą ranąz hakiem pod żebrem hukiem w skroniŻeby się zatrzymaćtrzeba poczuć to pchnięcie to wprawienie w ruchbyć beznogim i złamać kulei zrobić ten krok

5Mówiłem że chcę pamiętaćale chciałem zapomnieć

Paliłem mostyzostawał popiół

Chciałem być kim innymnie dzieckiem tego krajobrazutych przebudzeń w jasnej kołysce słońcapiaszczystych drógsiwych deszczów mrozówchciałem się począć w miejscu w którym stoję

8

w miejscu w którym zdawało mi się że stojęwolny i nie zraniony

Paliłem snyzostawało przebudzenie

Smok mieszkał ze mną Od jego oddechuwysychała rzekata jedyna w którejgdybym się był zanurzyłodzyskałbym życiezbiegałem po stromym brzeguale już jej nie byłoodpływała wsiąkałaostatnią pianą kłębiła sięwokół śliskich kamienii porastała stepem

Most składał skrzydłai ulatywał

Brzeg sypał się w oczach

6Na skraju lustrawychodzą prosto na mniew podartych bluzach bosi z nieopatrzonymi ranamiw skośnych oczach rozpacz i strach

po tylu latachjestem znowu po ich stroniepo stronie ich potu i głodu i smroduale nie mogę ich uratowaćpo tylu lasachścieżki zarosłychleb spleśniałjestem po stronie ich klęskipo tylu losachgroby zapadły sięprzebrzmiało echozelżał skwarwypadł śniegpo tylu lodach

9

7Dziewczynka w tym śniepodnosząca znad białego śniegu twarzmojego przyjacielai zarazem uśmiechniętą okrągłą buzięjego młodszej siostry

to ta wychudła kobieta z lękiem w oczachma korytarzu szpitalaumarła siostra człowieka który był moim przyjacielemi matka dziewczynek podnoszących do mniepodwojoną buzię z mojego snu

Jednoczesność istnieniaw różnych czasach w różnych ciałach w różnych cierpieniachświadomość tej jednoczesnościistnienia i nieistnieniaprzepływania przez siebie przechodzenia w siebietego co ciepłem i tego co cieniemi nie dziwienie się tym sennym powinowactwomróżnorodnych substancji życiaprzyjmowanie z wdzięcznościątego daru snu

8W tej mgle w tym migotaniu w tym mlekuosaczeni na tej wyspie nie ma wyjściaa dokoła ci z zimowych lożychuchają parą mrużą rzęsy oszronioneprzytupują miękko w śniegukłują bagnetami dziobami soplamimroźnym lasem białym stepem bliskim chrzęstem

otaczają nas miłośnieprzytulają się iglaściez wąskich szparek błyski źrenicz burych płaszczy biały dym

W tym szkle porysowanymbagnetami piorunamiw czarnej kropliw skrzepłej ranie lustraw historycznej ramiew okruchu odpryśniętym w skrzypieniuśniegu w nagłym zastygnięciu

10

9Na skraju zasypianiaw prześwicie dzieciństwao krok od zasypania czarnymipłatkami niepamięci nieczułościpod wysoką jaskółką ostatniego łatana rozstaju mrówekgram w szachy ze starcem który myli figurytwarze imionai mówi błagalnie cofnę ten ruch

Wymykam mu sięw jasność wiatru jaskrawość zbóżunoszę moją niecierpliwośćzostawiam z krzywdą w wyblakłych oczach Już niedługoi tak odejdzie zabierająclot sosny jaskinię mrówek ostatnie źdźbło latai zostawiając mi w spadkutwarz imiębłaganie cofnę ten ruch

10Zaspa jest białym kościołem zimyZiemia wznosi modły wieżami zaspWejdź w ich dzwonienie zaprasza wejdź w ich bieluwierz pokochaj z polem wzniosłym się połącz

W co pole wierzyDo kogo modli się poleWierzy w zimę czy wierzy w dzwoniącą wiosnęczego naucza rozpostarta religia pola

Czy modli się o odczarowanie odtajanieczy z pokorą przyjmuje śniegów obcowaniewypatruje w kurzawie Boga jedynego

a kiedy las−inowierca kłujący świerkamipodchodzi otaczaprzeciw niemu się ścina w swojej płaskiejciężkiejlodowatej wierności

11

11Już tylko o tymco ze mnie upływaco mnie opływaoceanie czasu kropla po kropliCzy to krewczy to ogieńczy to śniegczy to mrokciurkające pluszczące pieniące siędrążące skałę każdego dniapodmywające ląd każdej chwilii raptemzamarzające bezdźwięczniew kościsty uchwyt na gardlepancerz śmierciszklaną miazgę w arteriachbezbrzeżne lustrzane polesybir

12Szkoda czasuupływającego przez szpary latszkoda słówsponiewieranych zbitych na miałszkoda ciepłarozwianego na cztery wiatryszkoda cieniarozchwianego na ścianieszkoda ciasta w dzieżyszkoda cierpkości w ustachszkoda ćmy w płomieniuszkoda kropli żywicyszkoda ziarna śnieguszkoda brzęczenia muchyszkoda brzęku szkła

13Co toWiatrCzy wiatr jest ptakiemtrzepocącym skrzydłem ze szronukującym żelaznym dziobem

12

Czy jest zbiegiemz pobojowiskaz krwawą szmatą na skronibłagającym wpuść

Ramieniem nocysięgającym po mnieJej czarną strażą Niepokojemobchodzącym z kołatką granice ciszy

Znakiem pukającym w szybę

Płachtą szumiącą zarzuconą na czoło

Przypomnieniem

Wezwaniem

Domem

Światłem

14Żadna rzecz nie jest tożsama z sobąWszystko jest zarazem swoim przeciwieństwemSen jest najwyższą świadomościąPamięć jest zapomnieniemCzułość morderstwemUcieczka i pogoń gorącymi kopytami wypalają jeden i ten sam śladKamień do niebios wyciąga głodne ramionaSzept zielony traw kamienieje

A ja który jestem ucieczką i pogoniąciężarem i zgarbionymi plecamikamieniem i trawąmam w sobie czułość i pogardęi obie w każdej chwili obracają się w swoje przeciwieństwodźwigam w sobie pragnienie i odtrąceniejasnowidzenie i ślepotęjestem tutaj ale jestem tamnie przeglądam się w lustrzeale ono ironicznie przegląda się we mniezniekształcającym czysty obraz jego powierzchni

13

15Co dzień budzę się ze snu jak z pożaru

Płomienna ciemność wypycha mniebez imienia bez istnieniaz kurczącym się skrawkiem pamięci

Zdziwiony zwęglonygdzie skąd ktoTrzeba z popiołu ulepić nowego siebiewprawić słuch i wzrokwytrzymać hałas i ciszęutrzymać się na nogachzatrzymać się w tym miejscunabrać tchuobrać imięprawdziweściągnąć rozpełzające się brzegiprzestać się dziwić

Co dzień wstaję z pożaru jak ze snu

16Trzeba czołgać się po tej tafli łamliwejdo środkanie wprostzakolami

ciepłym ciałem żłobiąc w skale wąwozyoddechem wznosząc kwiaty litery gmachyczołgać się po tej tafli snudo środka lustrado czarnego przeręblai zajrzeć mu w oczyw oczy swojego dzieciństwa swojej starościi zamknąć oczyi otworzyć je unieść wzrokznad czarnego przeręblapo środku miastawzniesionego we śnie

14

17Ten szum co nas otacza mówi zapomnijciei te ściany mówią te śmiechy te śpiewyte światła mówią zapomnijcie zapomnienie jest słodkiete śmierci mówią zapomnienie jest życiem

Nic nie wiadomo pamięć nie jest świadkiem nie będziepowołana jej słuch jej szloch oddalony Zapomnijcienie wkradajcie się do tego domu nie węszciepo kątach nie włóczcie się po ścieżkachporosłych zapomnieniem nie wypytujcie nie wypatrujcie zapomnijcieo krwi nie wiadomo czy była krew zapomnijcieo ciosie ręka cofnęła się w mroku w blask nie podobnarozpoznać twarzy skrytobójcy niepodobna do ciebierozpoznać twarzy skrytobójcy niepodobna do siebiepięści żelaznej zapomnijcie ten świst mówigłucho wszędzie ten ślad mówi nie ma śladu ten światmówi zapomnienie jest ocaleniem

Utraćcie pamięć utraćcie miłość utraćcie ból utraćcie siebiePowierzchnia wód nieruchomaUpiory uleciałyRozbójnicy zaszyli się w baśń

18Trzeba biec ulicami miastanie oglądając się w tyłna słupy solijeźdźców dźgających pikamimakiety manekiny żelazne wieżepo środku sennego krzykuszarymi ulicami bezsennościbiałym odludziem prześcieradełsfałdowanymi lodowcami pościelina tamten brzegwspinając się między dzwonnice godzinrozchylając oblodzone latanie zatrzymując się aż do końcado ulgido ludzi wokół białego obrusai odległego zapachu cichego szelestuświęta

15

19Z bezwstydnej szczeliny świtu z rozpłatanego lustra z przepołowionego snuwytryska wylewa się wychlustujeten korowód karnawałświatw rudej peruce z połową twarzy zamalowaną na białopodrygując wykrzywiając się tańczącmaszkarony i baletnicebałwanki na bicyklachmałpy i nosorożceszemrzące listowie i czarny gradtarabany trąby powietrznezimne ognie zimne oczyżelazne fallusy sterczące w niebo

Idą zjawy wołane i niewołanemoi umarlipółżywimordercypożeracze wyschłych traw kochankowie ziemici po których stronie byłem kiedy umieralii którzy nie są po mojej stronie kiedy chcę żyćidą zmartwychwstali triumfującywołający wolnościdla gwałtu i ulegnięcia gwałtowiI wszystko ginie w zadymcemaszkarony balonikiw szramie lustra jak gruba sól życia osadza się śniegi tym śniegiem przewleczonym przez mrok wlecze sięstarzec o wyblakłych oczachkobieta z rozwartymi ustamichłopiec o kulachi otwiera się to puste miejsce pomiędzy namii wchodzi w nie ten na którego czekałemi zatrzymując się podnosi do mnie twarzmniej piękną niż w schronisku pamięci

20To ja jestem tym zaśnieżonym polem to przeze mnieprzeszli ci wszyscy to na mojej bieli ich czarne ślady

To ja czekam to ja oddycham

Zasypiam i budzę się

Jest zima czuję w sobie wiosnę

16

Orany przekrawany gwałcony

Moja gołość moja gołoledź

To przez siebie mroźną bruzdą biegnę siebie depcę

Skrajem pobojowiska oszadziałą ścieżką przez ogród

To we mnie jama wapienna prochy rozsianewieczne odpoczywanie pląs miłosny robaków szary upór kiełków

Rytm rozpadu i stawania się

To jak kiedy odtaję przemówięszmerem zapomnianych języków tumultem bitewnymhieroglifem głodu i pożądaniachorałem

I odbije się we mnie z wysokościpulsująca odpowiedź gwiazd

1980 − 1981, Warszawa − Berlin

17

DZIENNIK

INTERNOWANIA −−−− I

(Białołęka −−−− Jaworze, zima 1981 −−−− 1882)

18

JESZCZE NIEJeszcze nocJeszcze nicJeszcze nie boli nóż dzwonka podważając powieka snuJeszcze nie rozumiem: łomamiw kajdankachojca i synaJeszcze puste słuchawkipuste ulicepuste oczypuste godzinyAle powoli wypełniają siędreptaniem ptasich łapek wojny przez śnieżne arkuszebagnetami na sztorcśpiewem w kościelerozjaśnianiem się i zmierzchaniembłotem spod kółaż ten drugi dzwonektrzej w cywilu

PODSŁUCHANEzdałeś ten łomno zdałemja nie zdałemtrzeba było zdaćco będę zdawał i brałzdawał i brał

BEZPIECZEŃSTWOZdawało ci się Spij Nikt nie dzwoniłTo nie twój dom nie wtargną do niegoDrzwi zamknięte od zewnątrz nie wyłamią ichCzłowiek na korytarzunie przyszedł po ciebieon ciebie pilnuje

NIECH PAN TO PODPISZEPan mnie nie zna ale ja pana znamJa się panem interesujęJak pan nie chce tymi słowami to niech pan własnymiSzkoda że pan tak jakoś

19

Jak pan nie to jaSam pan wybrałTo nie będzie nic przyjemnego

NIE DENERWUJĘ SIĘNie denerwuję się Przyjmuję toze spokojem nawet pogodąTylko mój senw gniewie dusi za gardłoprzyciska do dechy nocyTylko ciśnienie krwizdyszanewtacza swój głaz na szczyt

GŁOŚNIKOni przygotowywali zamachmówią zamachowcyPrzygotowywali przelew krwimówią wycierając ręce w munduryMieli już przygotowanelisty proskrypcyjne mówią trzeszcząw uszy celgdzie skuleni mywzięci o północyodhaczeni na listach proskrypcyjnych

WYCHOWAWCYStarzy chłopcyznów mamy wychowawcówSą wypucowani odprasowaniw lepszym gatunkuZaraz zaczną nas wychowywaćza grzeczność nagrodząza krnąbrność zganiąJuż umiemy pierwszą lekcjędo wychowawcy trzeba zwracać się:Panie Wychowawco

BROMTo chlupiące w kotłach i kubłachnazywa się kawaTo rozpuszczone w kawietwoje szczęście spokój i sento dobry brom

20

Przepłyniesz ten brunatny oceanwypełzniesz na brzegotrząśniesz sięi zatęskniszza uspokojeniemzapomnieniemdniami i nocami łatwego snu

Z CAŁYM SZACUNKIEMNie jesteście więźniami mówi komendantto zupełnie co innegonie czujcie się panowie więźniamiWychodzimy woła dyżurnyszybko równo razem panowieDługorzęsa w mundurzepoprawiając rewolwer na kształtnym pośladkuuprzedza że próba ucieczki tochyba zdajecie sobie sprawę panowie

DOŚWIADCZONY WIĘZIEŃ RADZINIE WYZNACZAĆ DATYNie wyznaczaj daty wyjścia na wolnośćOna minie i ciągle będziesz tuNiespełniona nadzieja jest jak truciznaTen dzień przyjdzie ale nie myśl o nim jak nie myślisz o śmierciPozwól my przyjść niewzywanemu jak śmierci

SPOTKANIEObrośnięci mężczyźnirzucają się sobie w ramionaJak tam nasza celaKto śpi na mojej pryczyRozdarty więzienny życioryszrasta się na chwilępierwsza cela staje sięporzuconą ojczyznąsentymentalnym dzieciństwem więźnia

SPACER WIĘŹNIÓWBiała nierównośćokręcona łańcuchemruchomymjego rwaniem się i zwieraniem

21

zwalnianiem i przyśpieszaniempęcznieniem i rzednięciemtą wędrówką osobnąkażdej cząstki łańcuchawleczeniem się kuśtykaniem biegiemwymijaniem i zawracaniemuporczywym dążeniemciągle w to samo miejscew zamkniętym koledonikąd

GRYPSYKoło kredowe granica strzeżonamiędzy twoją udręką i mojąkrecha oddzielającanędzę i głupstwo mojego dreptania w kółkood nędzy i głupstwa twojego przeciskania się przez autobusprzyciskania do ladyniemożności znalezienia sobie miejsca w tym ściskuchwil niedobrych w uścisku śmiertelnym życia Po obustronach granicypodskakują niezdarnie wzlatują na słabych skrzydłachdziobią w poszukiwaniu szczelinywpadają w sieciszare gołębie naszych grypsówz wiadomością tak żyję tak żyjesz

OBRAZEKMały nadąsany naleśnikz dystynkcjami kapitanasiedzi i strofujestojącego przed nimprofesora filozofiio długiej smutnej twarzyktóry nie zgasił światłao godzinie dwudziestej trzeciej zero zeroKapitan jest niezadowolony z profesorai udziela mu naganyz wpisaniem do akt

22

SEN I JAWANa jawie jestem tuw kolczastych trzewiach tej zimy We śnieodwiedzam inne pory i krajobrazyAle coraz częściej gdy zasypiamciągle jestem tumiędzy ściętym bielą jezioremi nieruchomym lasemi sen prószy zadymkąi rozstawia strażew ośnieżonych kapturach

DZIEŃ POLSKIW naszym wielkim pudlesiedzimy z uchem przytkniętymdo mniejszego pudła Tamchrypi i świszczeprzedziera się przez gwałt zagłuszaczywynurza się z topieli odłamkiem słowa wolnośćmokrą drzazgą słowa Polskasłonymi szczątkami jeszcze paru kalekich słówupragniony głoscałej bezsilności świata

23

DZIENNIK

INTERNOWANIA −−−− II

(Darłówko, wiosna −−−− lato −−−− jesień 1982)

24

KOBIETY INTERNOWANEA więc to są te przestępczyniepielęgniarki prządkidoktorzy filologii i chemiidziewczyny od teleksów i telefonówniebezpiecznie dla państwa wywleczone z łóżekw nocnych koszulach Przybite do krzyżyzdrętwiałych kręgosłupów przywalonetwardym wiekiem s u k Z żółciąw ustach z krwią spływającą po udachz wołaniem w uszach (dziecko na puszczy pokoju)z sercem obsuwającym się jak góra w mroku

Nasze bliskie nieznajomeEwa Elżbieta EmiliaBronisława Halina HelenaZenobia Danuta Gabriela MariaUrszula Renata KrystynaAnna Rozalia Irena BarbaraGrażyna Jolanta Joannakażde imię jak skrzydła trzepotza wysoką szybą

Łkające skamieniałeupokorzone zacięte śmiejące sięzalotne nie dostrzegające nikogowywieszające swoje wieczne praniejak sztandary twierdzy

Zapalonezapalające papierosa za papierosemopalające się w okniespalające się w t y m w s z y s t k i m

Chodzące na przesłuchania krnąbnie odmawiające pójściahaftujące serwety w kolorowy Edenzbierające adresy w książkach do nabożeństwaintonujące o zmierzchu Mury runą runą runą i Serce Jezusa

I ta studentka rumieniąca się i blednącaprzez nocny konwój porwana pod topórprocesu i wyroku

I ta szalona

Bohaterki wielkiego głoduwielkiego głosuwielkiego milczeniawielkiego zmęczenia

25

i naszych zakazanych spotkańw pełnym blasku dniazapędzane za kratę trzaskającym słowem

Raz na miesiąc stające naprzeciwzakłopotanej twarzy mężai zacierających się rysów tamtego życiaktóre było ichi przesyła wiadomość czy znakale odbierze gorozebranym do nagata co z postaci także jest kobietą

Nie dotknęliśmy ich nigdyale kochamy jedziewczęce i dojrzałeurodziwe i takie sobiei zagryzamy wargiz bezsilności i wstyduże nie potrafimy ich obronićprzed tymco nam czasemwydaje się już prawne do zniesienia

MORZEMorze jest jak Bóg

Słyszę jego szumnie widzę za mgłą za lasem

Tak bliskoa nie dojdę

Myślę że jestnie mam pewnościchcę żeby tam było

MOWA KŁÓDKIZbudź się jestem twoim ptakiem porannymmój czuły zgrzyt przeciera ci oczypromień rdzy przyświeca twojej modlitwie

Byłeś grzeczny teraz wolno ci zrobić krokale uważaj w każdej chwili mogę się zaciąćNie utrudniaj mi ciążenia

26

jestem tylko z żelaza i ledwie nadążam

Muszę dziś wysłuchać twojej spowiedzipodyktować ci list do domupoliczyć twoje ruchy i spojrzeniaprzeszukać czy nie zataiłeś którego

Naucz się mnie czytać mój ty uczonyto pomoże ci przeżyć dzień

I niech twój sen nie próbuje ucieczki

POŻEGNANIE GRZEGORZA B.Odchodzi Grzegorztaki mały na tym betoniepod tym blaskiempod tym tobołem

Odprowadzamy Grzegorza do żółtej tablicyściskamy goczłowiek w mundurze stoi z bokunie przeszkadza

No trzymaj się Grzegorz mówimywylecz oczyskończ doktoratucałuj żonę i dziecimojej kup kwiaty

Grzegorz B.przechodzi przez bramęw ostatniej chwili odwraca się do naspodnosi rękęi odchodzijeszcze raz zakosztować wolności

PÓKI MNIE NIE MAPóki mnie nie maziemia drży przesuwa wzburzone warstwy

mój świat zmienia skórężaden kształt nie pozostaje w swym kształcie

jak będę chodził nie witając stopąznajomych spadzistości i wzniesień

27

jak odróżnię ślepą dłoniąminioną gładkość i chropowatość

jak odwinę kwilącą zieleń

Byle tylko drzewa nie uschłybyle starcy wstrzymali ostatni dechbyle młodzi

Starczy że osypie się rdza jesiennaulecą porwane nici

Bylekamień rzucił mi się na pierśz cichym szczekaniem

BRZUCH BARBARY N.W ciemnym ciepłym schroniepieczołowicie sklepionymz ciała i krwi tej młodej kobietyukrywa sięprzed chrapliwym pościgiem kłódkiprzed żółtą tablicą zastępującą drogęprzed wilczym dołem zwątpieniaprzed płonącą górą nienawiścijeszcze nie narodzony więzieńpoczęty między zwolnieniem ojcaa zatrzymaniem matkinie wciągnięty do rejestru internowanychprzyszły obywatel i żołnierz tego kraju

POKORANie ceniłem sobie pokoryNie miałem dla niej uznania

A tuten niezgrabny nieskładnyzawstydzony: mało czytałem książek

służy nam z pokorąofiarowujeswoje dreptanie dźwiganie dobijanie się

28

nadstawianie policzka

Narzędzie Pana Bogaklucz kołatka kubekobuwie na utrudzonych stopachsznur do przepasania kufer podróżny

Szuka nas zaczerwienionymi oczymamyli nazwiskamową nie miodopłynną przemawia do źle słyszących

Pilno mu Pan czeka

Przesadzając wykroty kałużepodciąga zaszarganyrąbek świętości

CO WOLNO WIERSZOWIWierszu bądź ostrożnynie wszystko ci wolno

Możeszskręcać się z bóluzgrzytać zębami z upokorzeniapamiętać zło

Nie wolno ciodnotować dobrociżyczliwościpomocy

Dobroć zostanie napiętnowanażyczliwość ukaranaTen który pomógłzdradzonyzginie bez pomocy

NIEOBECNOŚĆTo nie jest ważneto obsuwanie się i nagły galop tam w środkudrżenie rąkobuchem w tył głowy

Podnoszę się z tegona apel brzasku

29

Ważna jest bezradność kogoś dalekokto codziennie odbudowuje domi codziennie brak mu tego kawałka drewna tej starej cegły

Zawód kogoś kto szuka oparciai chwieje się natrafia na puste miejsce

Czyjś widok z łóżka szpitalnegona wzbieranie zieleni i gołą gałąź

Czyjeś zmęczenietym co mógłbym udźwignąć

Czyjeś w gardle uwięzłe słowo

DYGRESJA O JĘZYKU WĘGIERSKIMBył czas kiedy taki bliskitulił się drżałuwodził swoim szczebiotemi szlochemstruną przeszywającą serceprzenikliwą jak letni deszcz

Dlatego tak się śpieszyłemw inne skrzypce w inne słowiki

Terazdaleko i późnow tym matowym buczeniu mgłymogę tylko wspominać czulewszystkie niespełnione dź ń l sz

BYLE DO WIOSNYZiemiaszary więzień na kosmicznym spacerniakuwydreptała znów kółkoi wróciław ten smutek tę jasieńgdzie dni żółkną i osypują sięwiatr szarpie mokrą bieliznę mgłyi tylko klucz żurawiotwiera szczelinę w niebie

30

18 PAŹDZIERNIKA 1982Starszy kapral Jan Maciejewskitrzymając się ziemi rozkraczonymi nogamipo raz ostatni pełni służbę przy moim ciele

W skupieniuprzetrząsa bieliznę i listyi obmacuje mnie szuflami rąkjakby zgarniał niewidzialny miał mojej egzystencji

Jest w tym coś z oczyszczeniai uświęcenia

W tak uroczystej chwiliwpatruję się w jej kapłana i myślęcóż byłoby warte moje błąkanie sięprzez tyle miesięcy w poświacie tego Elizjumgdybym na koniec zaniedbał zatrzymać w okustarszego kaprala Jana Maciejewskiegojego płowy wąs i jaskółcze gniazdo nad karkiemrumiane policzkaopięte łydkii tłuste zwinne palcektórych dotyk na zawszewypalił na mnie swój znak

TUTAJPatetyczne są tylko drzewaw złotych kolczugachzabiegające drogę pociągowi

Cała reszta jest zwyczajnaudeptuje zbutwiałe liścieotrząsa się z mżawkiprzeciska się wystaje mamroczezbliża się i oddalai mówi do mnie stu ludzkimi głosamidobrze że wróciłeśjak tam było pytażyczliwie ale bez wielkiego zdziwieniabo zwyczajna wszystkiegoi trąby wzywającej i torbyi turmy i traktuwięc niczego się nie zarzekającstaruszka codziennośćdrepce tańczy trąca się ze mną

31

i do serca bijącego nieśpiesznieprzygarnia mniez pobłażliwym uśmiechem

32

SPIS RZECZY

Pewnej zimy w pewnym mieście robotnicy ostrzegają przechodniów żeby nie przyłączali siędo nich(1970 − 1976)

LUSTRO (1980 −−−− 1981)1. Ten sypiący śnieg mojego starzenia się2. Żeby się zatrzymać3. Widzę to w lustrze ale mnie w tym nie ma4. Trzeba być głodnym ucztując z ucztującymi5. Mówiłem że chcę pamiętać6. Na skraju lustra7. Dziewczynka w tym śnie8. W tej mgle w tym migotaniu w tym mleku9. Na skraju zasypiania10. Zaspa jest białym kościołem zimy11. Już tytko o tym12. Szkoda czasu13. Co to14. Żadna rzecz nie jest tożsama z sobą15. Co dzień budzę się ze snu jak z pożaru16. Trzeba czołgać się po tej tafli łamliwej17. Ten szum co nas otacza mówi zapomnijcie18. Trzeba biec ulicami miasta19. Z bezwstydnej szczeliny świtu20. To ja jestem tym zaśnieżonym polem to przez mnie

DZIENNIK INTERNOWANIA −−−− I (Białołęka −−−− Jaworze, zima 1981 −−−− 1982)Jeszcze niePodsłuchaneBezpieczeństwoNiech pan to podpiszeNie denerwuję sięGłośnikWychowawcyBromZ całym szacunkiemDoświadczony więzień radzi nie wyznaczać datySpotkanieSpacer więźniówGrypsyObrazekSen i jawaDzień polski

DZIENNIK INTERNOWANIA −−−− II (Darłówko, wiosna −−−− lato −−−− jesień 1982)Kobiety internowane

33

MorzeMowa kłódkiPożegnanie Grzegorza B.Póki mnie nie maBrzuch Barbary N.PokoraCo wolno wierszowiNieobecnośćDygresja o języku węgierskimByle do wiosny18 października 1982Tutaj