Upload
others
View
2
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
Prezes TMLiKPW w Namysłowie podsumowuje 2017 rok
Rozmowa z Panią Bronisławą Paczkowską
Zapomnieć jest trudno – rozmowa z Bronisławą Paczkowską
99 lat temu Orlęta broniły Lwowa
Światełko Pamięci z Ligoty Książęcej dla Lwowa
Huculszczyzna, czyli w krainie magii i czarów
Huculski świąteczny kalendarz
Dwie agresje. Po 1 września był 17
Marian Hemar był kochany- rozmowa z Krystyną Podleski
Delegacja z Iwano-Frankiwska w Namysłowie
Lwowskie poniki cz. IV. Pomniki powojenne
Wystawa prac malarskich – „Kresy naszych przodków”
Ukazał się X tom „Kresowej Atlantydy” – prof. St. Niciei
Nasz Fotoplasikon – Spacer po Huculszczyźnie
Świąteczny kaban J. Rzepkowski
Bożęciu! co to hecy było tu ud rana
Gdy tatku chciał na święta zaciukać kabana .
Dziadku kabana trzymał był ud zadka
ot za tylną szynkę - jak gada sąsiadka .
Wujku wziął ud przodka złapał go za ucha
I krzyczy do niegu - "Niech paciuk mni słucha !"
Stryku znów za nogi przednie go ułapił
powrósłem ze sznura , mocno jak potrafił.
Tatku wziął sikierkę i schował za plecy
i skrada się do świni , tak niby dla hecy...
Kaban ud początku stał jak na wystawie
z letka tylku chrząkał, ni ruszał si prawie.
Ot tyli łypnął okiem na lewo, na prawo
jak by nic si nie przejął całą tą zabawą. Chłopy akuratnie si uszykowali
Szybku si ubłatwim- bedziem świętowali.
Lecz kiedy tatko blisko u kabana boku
już si miał zamachnąć, dokonać wyroku
Kaban nagle wrzasnął jakby diabłów rzesza
szarpnął w lewo ,w prawo, wszystku chłopom miesza.
Stryku, co to jegu miał trzymać ud przodu
Krzyknął : Jezus Maria i wpadł du ogrodu.
A że miał linkę długą i jej nie wyrzucił
zaszportnął si w nią nogą, aże si wywrócił.
Dziadku, co miał tyłu trzymać należycie WESOŁYCH ŚWIĄT
Też si wykopyrtnął i skończył w korycie.
Paciuk jak zubaczył, że chłopy si kładą
zawył jak dzik leśny i ucik du sadu.
Wujku trzymał ucha , usiadł na kabanie
i pędzi jak kowboj - szybku niesłychanie !
Tatowa sikierka z wielkiegu zamachu
puleciała do góry - zustała na dachu.
Tatku się uczepił sznura z tylnej nogi
i kaban go ciągnął z metrów sto du drogi.
Wujku spada z konia ( znaczy się ze świni)
Tatku si zatrzymał w ogródku na dyni
Kaban wpadł do lasu i tyli go było
I tak si świniobicie u nas zakończyło.
Co wam tylku powim, ciężki byli czasy
bez kiszki byli święta , szynki i kiełbasy.
5/27/2017 Namysłów, grudzień 2017
.
Яремчанська школа nr 1 і вся
молодь міста Яремче щиро вітає
всіх жителів Намислова
з Різдвом та Новим 2018 роком!
Ми бажаємо щоб у Ваших домах
завжди була радість, щастя, мир,
злагода і любов.
Щоб ми могли розвивати здорове
партнерство і їздити
в гості один до одного.
Щоб в нас було взаєморозуміння і
спільні ідеї до нових проектів і їх
звершень
Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia niosą ze sobą wiele radości, uśmiechów
oraz refleksji dotyczących mijających dni i planów na nadchodzący 2018 rok.
W tych wyjątkowych dniach, wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom chcę życzyć wiele zadowolenia
i sukcesów z podjętych wyzwań. Niech ten nadchodzący Nowy Rok będzie dla Was spełnieniem
najskrytszych pragnień.
Prezes TMLiKPW Oddział w Namysłowie
Jarosław Iwanyszczuk
W tym cudownym czasie Bożego Narodzenia, życzę Wam, byście przeżywali te dni zgodnie z polską
tradycją. Życzę chwil pełnych spokoju, ciepła i radości, spędzonych w gronie rodziny i przyjaciół.
Niech radość i pokój Świąt Bożego Narodzenia, poczucie prywatnego i zawodowego spełnienia
towarzyszą Państwu przez cały 2018 rok.
Łamiąc się z Wami opłatkiem, z lwowskim „Daj Boże zdrowi…”
Julian Kruszyński - Burmistrz Namysłowa
Szanowni Państwo, członkowie i sympatycy Towarzystwa Miłośników Lwowa
i Kresów Południowo-Wschodnich w Namysłowie, drodzy Kresowiacy!
W czasie świąt Bożego Narodzenia, wraz z najbliższymi, zasiadamy przy wigilijnym stole. Odżywają wówczas
wszystkie najlepsze wspomnienia, milkną spory, wiele
sobie wybaczamy. W te szczególne, pełne miłości i pokoju, dni życzę
Państwu mnóstwa nadziei na lepsze jutro i wiary w dobro drugiego człowieka.
Niech ten wyjątkowy czas pozwoli nam wszystkim z optymizmem spojrzeć w przyszłość naszych rodzin oraz
wspólnoty, jaką stanowimy.
W imieniu radnych Rady Miejskiej w Namysłowie życzę, aby wspaniała atmosfera Świąt towarzyszyła Państwu
jak najdłużej i dodawała sił każdego kolejnego dnia Nowego Roku 2018.
Sylwester Zabielny Przewodniczący Rady Miejskiej w Namysłowie
Lulajże Jezuniu, snem cichym, szczęśliwym,
Obdarz nas radością i szczęściem prawdziwym!
Radosnych Świąt Bożego Narodzenia
oraz Błogosławieństwa Bożej Dzieciny
Wszystkim namysłowianom w nadchodzącym Nowym Roku
Życzy proboszcz Parafii w Zimnej Wodzie koło Lwowa
Ks. Jan Fafuła
Шановні мешканці гміни Намислув!
Щиро вітаю вас усіх з Різдвом Христовим та Новим
роком!
Бажаю кожній вашій родині добра, тепла, здоров’я,
благополуччя та злагоди!
Нехай Різдвяна зоря запалить у ваших серцях вогонь віри та любові, надії та оптимізму, наснаги та
невичерпної енергії.
З повагою
міський голова м.Яремче
Василь Онутчак
Bітаю з наступаючими святами - Щастя, радості, бажаю!!! - Спортивно танцювальний клуб
"Карменс"
.
Drodzy Rodacy
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy Wam spokoju, radości oraz wszelkiego dobra.
Spędźcie ten wyjątkowy czas w ciepłej i rodzinnej atmosferze.
Niech nadchodzący Nowy Rok będzie pełen nadziei i spełnionych marzeń. Życzymy dużo
zdrowia oraz wytrwałości w realizacji zamierzonych celów.
Starosta Namysłowski Andrzej Michta Wicestarosta Konrad Gęsiarz
Sekretarz Powiatu Namysłowskiego Alina Białas przewodniczący Rady Powiatu Piotr Lechowicz
Kolejny rok naszej działalności przechodzi do historii.
Kończy się ósmy rok naszej działalności. Namysłowski oddział
Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich
powstał 3 listopada 2010 r. Mijający rok obfitował w wiele
przedsięwzięć, które organizowaliśmy dla naszych członków, jak i
mieszkańców Namysłowa. Muszę przyznać, że pod tym względem, był
to rok wyjątkowo udany.
Już w styczniu zorganizowaliśmy tradycyjne spotkanie
noworoczne dla naszych członków. Była to okazja do złożenia sobie
noworocznych życzeń, a także podsumowania naszej pracy w roku 2016.
Wzięło w niej udział ponad sześćdziesięciu naszych członków. Naszymi
gośćmi byli przedstawiciele władz Namysłowa oraz Zarządu Krajowego
TMLiKPW we Wrocławiu.
Wszystkim w Namysłowie Życzymy dobrej bajki na Boże Narodzenie Niech Wam daje ciepło i sympatię Niech gwiazdy światła Bożego Narodzenia Zniszczą wszystkie smutki i żale! Niech Boże Narodzenie przynosi Szczęście, radość i dobroć Wesołych świąt ze Lwowa!
Назар Савко та музична студія ДЖЕРЕЛО
Na początku stycznia, pod patronatem naszego Oddziału oraz Urzędu Miejskiego w Namysłowie, zespół
wokalny „Sunflowes”, działający przy Namysłowskim Ośrodku Kultury, wziął udział w odbywającym się we
Lwowie – „Międzynarodowym Przeglądzie Kolęd i Pastorałek”, zdobywając w nim wyróżnienie oraz cenne
nagrody..
Wiosną ogłosiliśmy konkurs plastyczny – „Kresy naszych przodków”. Byliśmy mile zaskoczeni, kiedy
okazało się, że na konkurs wpłynęło 51 prac, 33 autorów. Konkurs odbył się w czerech kategoriach wiekowych.
Przyznano też specjalną nagrodę burmistrza Namysłowa – Juliana Kruszyńskiego.
W czasie lipcowego pobytu członków naszego Oddziału na Ukrainie, Polakom mieszkającym we
Lwowie przekazano pomoc rzeczową w postaci odzieży, środków czystości oraz słodyczy i zabawek dla dzieci,
które zebrano w ramach zbiórki zorganizowanej przez nasz Oddział. Tradycyjnie 11 lipca, zorganizowaliśmy
obchody Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na
obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. W tym dniu odprawiona została msza święta zamówiona przez nasz
Oddział oraz złożono kwiaty i zapalono znicze pod obeliskiem ofiar zbrodni ukraińskich nacjonalistów..
W uroczystości wzięli udział mieszkańcy Namysłowa, władze gminy z burmistrzem Julianem Kruszyńskim,
powiatu ze starostą Andrzejem Michtą, posłem na sejm RP Bartłomiejem Stawiarskim oraz członkowie
naszego Oddziału..
W sierpniu zorganizowaliśmy kolejny, czwarty już Namysłowski Jarmark Kresowy. W czasie którego
tradycyjnie występowały zespoły taneczne i wokalne z Centrum Twórczości Dzieci i Młodzieży „Haliczyna”
we Lwowie, laureat konkursu telewizyjnego „Głos Ukrainy” – Nazar Savko oraz gość specjalny – prof.
Stanisław Nicieja, który jak co roku promował swoją kolejną książkę z cyklu „Kresowa Atlantyda” i wygłosił
wykład poświęcony Kresom. W trakcie jarmarku odbywały się warsztaty rękodzieła i wycinanki artystycznej,
które dla mieszkańców Namysłowa prowadziły: Narodowa Artystka Ukrainy Zoja Bogdan i Zoriana
Stepanyszyn ze Lwowa. W tym dniu, w ramach jarmarku odbył się I Namysłowski Festiwal Piosenki Kresowej,
który mamy nadzieję wpisze się w jego program już na stałe.
Natomiast we wrześniu, członkowie naszego Oddziału, z prezesem Jarosławem Iwanyszczukiem,
w towarzystwie zaproszonych na siedemdziesięciolecie namysłowskiego Zespołu Szkół Rolniczych
przedstawicieli Koledżu Agrarnego w Zaleszczykach na Ukrainie, wzięli udział w obchodach tego święta.
Koledż z Zaleszczyk, w rokoku 2012, podpisał umowę partnerską z Zespołem Szkół Rolniczych
w Namysłowie, której patronował namysłowski Oddział TMLiKPW.
W październiku zorganizowaliśmy konkurs recytatorski pod nazwą „I Namysłowskie Wieczory
Hemarowskie” o nagrodę Jana Nowickiego. W konkursie wzięli udział uczniowie z gimnazjów i szkół średnich
z terenu naszego powiatu. Po uzgodnieniach z Janem Nowickim podjęto decyzję, że kolejna edycja konkursu
odbędzie się w marcu przyszłego roku, w trakcie festiwalu filmowego „Bliżej gwiazd”. Pod koniec miesiąca,
przyłączyliśmy się do akcji „Światełko Pamięci dla Lwowa”, w trakcie której zbierano znicze, które nasz
Oddział przesłał do organizatorów akcji, a które 1 listopada zapłonęły na lwowskich cmentarzach.
Za aktywną pracę w czasie całego roku, chciałbym w tym miejscu podziękować wszystkim naszym
członkom i sympatykom, którzy swoją pracą przyczynili się do tak bogatego w różne przedsięwzięcia roku.
Dziękuję władzom miasta i powiatu za udzieloną pomoc. A także wszystkim naszym sponsorom - Prezesom
namysłowskich spółek: Krzysztofowi Szyndlarewiczowi – prezesowi spółki EKOWOD, Januszowi Nowakow
– prezesowi spółki ZEC oraz Mirosławowi Lewandowskiemu – prezesowi spółki ZAN i wszystkim, którzy
z przychylnością wspierali naszą działalność. Specjalne podziękowania kieruję w stronę naszego członka, Pana
Dariusza Głąba, który bardzo aktywnie wspiera naszą działalność.
Mijający rok obfitował w dużą ilość przedsięwzięć, które mieliśmy okazję organizować. We wszystkich
wzięło udział wielu mieszkańców Namysłowa. Utwierdza nas to w przekonaniu, że nasza działalność jest
potrzeba i ma sens. W przyszłym roku chcemy ten kierunek kontynuować. Wierzymy, że wypracowany przez
nas model działania spotyka się z żywym zainteresowaniem i życzliwością mieszkańców naszego miasta.
Przyszły rok jest rokiem wyborczym, który kończy kadencję obecnego zarządu. Będzie to okazja do
podsumowania naszej pracy oraz wytyczenia kierunków dla nowego zarządu, w przyszłej czteroletniej
kadencji.
W okresie mijającego roku, do naszego Oddziału wstąpiło siedmiu nowych członków. Niestety nasze
szeregi opuściły dwie osoby – śp. Wiesława Jaźwa i śp. Eugeniusz Wołoszczuk. Obecnie nasz Oddział liczy115
członków i nadal jest jednym z najliczniejszych w ktaju.
Jarosław Iwanyszczuk
Prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa
i Kresów Południowo-Wschodnich
Oddział w Namysłowie
Rozmowa ze Lwowem
Andrzej Waligórski
Bądź zdrowy, Lwowie! Chociaż z
ostatnimi
Opuszczam mury Twoje prawiekowe
i chociaż biorę garść Twej świętej ziemi
Na życie nowe -
Czuję się zdrajcą, żem w ciężkiej
potrzebie
nie zginął raczej, zamiast rzucić Ciebie.
Przebacz mi, Lwowie... W godziny
wieczorne,
gdy słucham, z sercem ciążącym jak
ołów,
czy może dzwony usłyszę nieszporne
Twoich kościołów -
Modlitwy moje w Twoją lecą stronę -
Grodzie mych ojców. Miasto
wymarzone!
W daleką stronę rzuciłeś nas Boże!
Ludzie tu obcy - ich dusze jałowe
nie rozumieją, jak tęsknić może
serce kresowe...
Nie mogą pojąć, że na śląskiej ziemi
Lwów nam się marzy z kościoły swoimi.
Bądź zdrowe, Miasto! Zanim noc
nastanie,
z duszą stęsknioną, ale nieugiętą,
chcę Ci ślubować swe wierne oddanie
przysięgą świętą:
iż krwią wywalczę mury Twoje stare
albo w popioły przemienić się szare!
Krzyż Obrony Lwowa
99 lat temu, Orlęta broniły polskiego Lwowa…
1 listopada 1918 roku, Ukraińcy podstępnie zajęli Lwów. Tego dnia na
lwowskim ratuszu zatrzepotała ukraińska flaga, co zaskoczyło mieszkańców
miasta. We Lwowie nie było polskiego wojska. Na początku samorzutnie, potem
już w sposób coraz bardziej zorganizowany zaczęły formować się oddziały
polskich obrońców, które dążyły do odbicia Lwowa. Jako pierwsi do walki stanęli
uczniowie lwowskich szkól, studenci i lwowska batiarnia. To wtedy zaczęła
rodzić się legenda Orląt Lwowskich i pod taką nazwą przeszli oni do historii
Polski.
Walki o Lwów odbiły się w
kraju szerokim echem. Gazety
opisywały heroiczne czyny
szczególnie najmłodszych
obrońców Lwowa. Domagano się natychmiastowej odsieczy
i pomocy walczącym. Gdy Lwów walczył Józef Piłsudski
przebywał jeszcze w magdeburskiej twierdzy. Państwo polskie
jeszcze nie istniało. Trudno więc było zorganizować jakąkolwiek
pomoc. Dodatkowo w całym kraju, na terenie trzech zaborów,
Polacy walczyli o przejęcie władzy i stworzenie podstaw do
funkcjonowania odradzającego się państwa. Sam Piłsudski, jako
Naczelny Wódz starał się koordynować te działania, ale nie
zawsze były ku temu możliwości. I choć nieraz nie brakowało
chęci to nie wszystko toczyło się tak jak planowano. Był czas,
jak mówił marszałek, że Lwów nie był najważniejszy. W swoich
„Pismach zebranych” pisał – „Lecz, moi panowie i panie, były
w czasie walk o Lwów, przynajmniej dla mnie, a sądzę i dla
innych, duże moralne przeszkody i muszę się przyznać, jak
przyznałem się z początku do błędu, że razu pewnego
w Belwederze, gdy z codziennym rannym raportem wchodził do
mnie adiutant, by mi zameldować o audiencjach powszechnych,
znalazł mnie w niebywałej dotąd postawie. Przy boku leżał
pistolet i powiedziałem adiutantowi, patrząc mu w oczy i grożąc,
słowa: «Lwów, a strzelam!» Adiutant przerażony wyszedł
i skreślił wszystkie audiencje w sprawie Lwowa. Przyznaję się
do tego faktu. Tysiąc trąb jerychońskich brzmiało wówczas po
całej Polsce, ziało oddechem niechęci i nienawiści, nie przeciw
Rusinom, ale przeciw mnie, nie przeciw tym, którzy Lwów chcieli
zabrać, lecz przeciw temu, kto obroną Lwowa kierował. Tysiące
trąb jerychońskich burzyło mury nie wroga, bo tam się «koń
śmiał» z tych trąb jerychońskich, lecz moją duszę, Naczelnego
Wodza, który miał cztery piąte swych sił nie gdzie indziej, jak pod
Lwowem. Trąby jerychońsko-narodowe grzmiały oskarżeniem
o zdradę wszelką, syczały, jak płaz pełzający, by wzbudzić
w obrońcach Lwowa bezsilność, gdyż mieli oni nie wierzyć swemu dowódcy, gdyż mieli oni mieć wątpliwość
w stosunku do jego zamiarów, mieć wątpliwość w stosunku do jego rozkazów”.
Dopiero po zorganizowaniu odsieczy pod dowództwem ppłk. Michała Karaszewicza Tokarzewskiego,
22 listopada ostatecznie odbito miasto. Późniejszy generał, wtedy porucznik Roman Abraham, na czele swoich
straceńców”, wkroczył do centrum miasta. Zdarł z ratusza ukraińską flagę i zawiesił w to miejsce polską
chorągiew, po raz pierwszy po 123 latach rozbiorów. Lwów był wreszcie wolny.
Wielu sławnych Polaków walczyło w obronie Lwowa. Na piersiach wielu z nich zawisły Krzyże
Obrony Lwowa. Ale są też inni, mniej znani obrońcy miasta, o których dzisiaj nie zawsze się pamięta, a którzy
zasługują na to by o ich wspomnieć. Należą do nich - późniejszy ostatni prezydent polskiego Lwowa
i Prezydent RP na uchodźctwie - Stanisław Ostrowski, poeta Julian Przyboś, pilot Stefan Bastyr, który
wykonał pierwszy lot bojowy w historii polskiego lotnictwa, Andrzej Battaglia – pierwszy polski żołnierz
poległy
w obronie Lwowa, urodzony w Oleśnicy, światowej sławy profesor stomatologii, rozstrzelany przez Niemców
w roku 1941 - Antoni Cieszyński, Wacław Kuchar, polski olimpijczyk, laureat pierwszego konkursu Przeglądu
Sportowego na sportowca roku. piłkarz Pogoni Lwów i reprezentacji Polski w piłce nożnej, mistrz naszego
kraju w biegu na 110 metrów przez płotki, 400 i 800 metrów, skoku wzwyż, trójskoku i dziesięcioboju, mjr
Henryk Dobrzański – „Hubal”, późniejszy sławny polski dowódca – gen. Stanisław Maczek, światowej sławy
chirurg, który w roku 1881 przeprowadził pierwszy na świecie zabieg resekcji żołądka – Ludwik Rydygier,
ostatni komendant główny Armii Krajowej – Leopold Okulicki, Mieczysław Gębarowicz – wielki polski
uczony, strażnik zbiorów lwowskiego „Ossolineum” czy wreszcie przyjaciółka Marii Konopnickiej, która
organizowała jej pogrzeb we Lwowie, pisarka i malarka Maria Dulębianka.
Warto też przytoczyć życiorysy obrońców Lwowa, z których każdy jest gotowym scenariuszem na kilka
filmów i może być lekcją historii na której można uczyć miłości do ojczyzny i szkoda, że fakty te są dzisiaj
zupełnie zapomniane.
Najmłodsze Orlę Lwowskie
Stefan Wesołowski urodził się w Warszawie w roku 1909. Wśród członków swojej rodziny nie
brakowało powstańców walczących w polskich zrywach narodowych XIX wieku. Wielu za swoje zasługi
zostało kawalerami Orderu Virtuti Militari. Kilkuletni Stefan wychował się więc w rodzinie o wyjątrkowo
patriotycznej postawie.
W historii wojskowości zapisał się jako jeden z najmłodszych żołnierzy. Mając zaledwie 9 lat, wstąpił
do Legionów Polskich. Gdy we Lwowie wybuchły walki, uciekł z domu i jako żołnierz Huzarów Śmierci
walczył o miasto. Trzy lata później z kilkoma kolegami przedostał się na Śląsk, by wziąć udział w Trzecim
Powstaniu Śląskim. Za wysadzenie niemieckiego pociągu pancernego, został odznaczony Krzyżem
Walecznych i mianowany na stopień kaprala. Miał wtedy 12 lat i stał się najmłodszym podoficerem w historii
Wojska Polskiego. Po zakończeniu walk udał się do Gdańska i pływał na statkach handlowych. Rok później
został wskutek swoich usilnych starań skierowany do szkoły podoficerskiej Marynarki Wojennej. Po
zakończeniu nauki, szkolił się na polskich i francuskich okrętach i służąc w wojsku do roku 1930. Po
przeniesieniu do rezerwy, aż do mobilizacji w 1939 roku pływał na statkach handlowych, dochodząc do stopnia
kapitana floty handlowej. Zaangażował się też w budowę portu we Władysławowie i Gdyni.
Stefan Wesołowski w roku 1918, 1927, 1940 i w roku 1980
Sadistic.pl
Gdy wybuchła II wojna światowa, trafił jako bosman-mat na ORP „Błyskawica”, z pokładu którego
nada 30 sierpnia słynny sygnał „Szczęść Boże, ku chwale ojczyzny!” , który był sygnałem do opuszczenia
Bałtyku przez polskie niszczyciele i udania się do Anglii. W walkach o Narwik, skutecznie ostrzelał niemiecki
bombowiec, za co po raz drugi odznaczono go Krzyżem Walecznych. Pod Narwikiem został jednak ranny, co
uniemożliwiło mu dalszą służbę na okręcie.. Po wyjściu ze szpitala, do roku 1943 pływał na polskich,
francuskich i amerykańskich okrętach w konwojach przez Atlantyk.
W listopadzie 1943 roku dostał propozycję objęcia dowództwa lotniskowca eskortowego USAT
Ganandoc, który dostarczał samoloty bojowe i sprzęt wojskowy ze Stanów Zjednoczonych do Anglii. Jako
dowódca tego okrętu brał udział w desancie na Sycylię i w Normandii.
Po zakończeniu wojny Stefan Wesołowski pozostał w Stanach Zjednoczonych. Rząd amerykański
przyznał jemu i jego rodzinie amerykańskie obywatelstwo, co pozwoliło mu po sześciu latach spotkać się
z żoną i dziećmi. Po przejściu do rezerwy przez dwadzieścia lat pływał na statkach handlowych.
Foto: Wikipedia
Zmarł w roku 1987 w Miami Beach na Florydzie. Za swoją służbę Stefan Wesołowski otrzymał ponad
pięćdziesiąt odznaczeń nadanych mu przez rządy Polski, Francji, Norwegii, Stanów Zjednoczonych, Litwy,
Chin i Związku Sowieckiego, tych ostatnich jednak nie przyjął.
Należy jednak pamiętać, że wszystko zaczęło się we Lwowie, a Krzyż Virtuti Militari był jednym
z pierwszych, którym odznaczono tego bohatera.
Ostatnie Orlę Lwowskie
Zgoła inaczej potoczyły się losy innego Obrońcy Lwowa – Aleksandra
Sałackiego. Urodził się w Peczeniżynie niedaleko Kołomyi, w roku 1904. W roku
1918, mając 14 lat stanął do walki w Obronie Lwowa. Trafił do oddziału legendarnego
dowódcy obrony Lwowa - Zdzisława Tatar - Trześniowskiego i walczył w obronie
reduty Szkoły Sienkiewicza, która jako pierwsza stawiła opór Ukraińcom. Wtedy, gdy
we Lwowie tworzył się mit Orląt, Aleksander Sałacki był wśród tych, którzy jako
pierwsi podjęli walkę.
Rok później w czasie wojny polsko – bolszewickiej brał, już w mundurze
wojska polskiego udział w walkach z konnicą Budionnego. Jego szlak bojowy zawiódł
go aż nad rzekę Zbrucz. Po zakończeniu wojny zdał maturę i odbył służbę wojskową.
Po przejściu do rezerwy ukończył seminarium nauczycielskie we Lwowie i został
nauczycielem w szkołach na Wołyniu. Od roku 1934, jako podporucznik rezerwy pozostawał na ewidencji
Wojskowej Komendy Uzupełnień w Łucku, z przydziałem do 44 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych w
Równem. Jego patent oficerski podpisał marszałek Józef Piłsudski. W roku 1928 ukończył Szkołę
Podchorążych Rezerw w Śremie. Po ponownym powołaniu do służby wojskowej w czerwcu 1939 roku,
przydzielono go do 24 Pułku Piechoty w Łucku. W czasie kampanii wrześniowej, w walkach w Borach
Tucholskich Aleksander Sałacki dowodził kompanią. Po zakończeniu walk trafił do niemieckiej niewoli i do
1945 roku, przebywał w obozach w Itzehoe, Sandbostel, Lubece i Doessel. W Lubece zaprzyjaźnił się z synem
Józefa Stalina, Jakubem Dźugaszwilim, z którym grał w szachy i prowadził długie rozmowy. Po wyzwoleniu
powrócił na rodzinne kresy, skąd w poszukiwaniu pracy wyjechał do Polski. Osiadł w Wałbrzychu. Uczył
w tutejszych szkołach do roku 1960, kiedy to przyjął posadę kierownika w szkole górniczej i zamieszkał
w Tychach.
Po przejściu na emeryturę w roku 1970, ukazały się jego dwie książki "Jeniec wojenny nr 335" oraz "Na
straconych pozycjach". Pierwsze edycje ukazały się w okrojonej przez cenzurę wersji, gdzie wykreślono
fragmenty, w których autor pisał, że w 1939 roku Rosjanie napadli na Polskę. W roku 1973 otrzymał stopień
kapitana, w 1991 majora, a w roku 2004 otrzymał stopień pułkownika.
Zmarł w Tychach w roku 2008 w wieku 104 lat. Pochowany został na miejscowym cmentarzu. Był
ostatnim żyjącym Orlęciem Lwowskim. Obrońcą Lwowa przed Ukraińcami i w roku 1920 przed bolszewikami.
Tragiczna historia legendy obrony Lwowa.
Major Zdzisław Tatar – Trześniowski to legendarna postać z czasów
walki o Lwów w 1918 roku. Już w pierwszych dniach walk dowodząc obroną
Szkoły Sienkiewicza, organizował wypady na stronę ukraińską po broń, którą
rozdawał ochotnikom, którzy ciągnęli do niego z całego Lwowa i formował
oddziały wyruszające do walki. Tak zapoczątkował obronę miasta, w której
sam brał udział do samego końca.
Urodził się w małej wsi koło Żydaczowa pod Lwowem w 1868 roku.
Był synem powstańca styczniowego. Po wybuchu I wojny światowej trafił do
I Brygady Legionów. Od tego czasu do końca wojny polsko – bolszewickiej
był czynnym żołnierzem Walczył na pierwszej linii w oddziale dowodzonym
przez późniejszego marszałka Rydza – Śmigłego. Po zakończeniu walk
powrócił do Lwowa.
Gdy rozpoczęła się bitwa o Lwów, był już w stopniu kapitana. Te
początkowe godziny, gdy Polacy rozpaczliwie próbowali organizować
obronę, pierwsze sukcesy militarne i zdolności organizacyjne które posiadał, stały się początkiem legendy
kapitana Tatar – Trześniowskiego. To on, 1 listopada, już o szóstej rano wysłał dwunastoosobowy patrol
z jednym rewolwerem, do koszar policji po broń, której brakowało. I ci szaleńcy poszli, zdobyli karabiny
Liścik napisany przez Jurka Bitschana
i powrócili do Szkoły Sienkiewicza. Te dwadzieścia karabinów było zaczątkiem uzbrojenia obrońców Lwowa.
Po zakończeniu walk został dowódcą batalionu w I Pułku Strzelców Lwowskich, utworzonym z ochotników
walczący w listopadzie o Lwów. To z nim wyruszył na wojnę polsko – bolszewicką. Wtedy też zdobył awans
na stopień majora. Za odwagę i bohaterskie czyny na polu walki odznaczony został Krzyżem Srebrnym Virtuti
Militari i trzykrotnie Krzyżem Walecznych. 16 czerwca 1921 roku, wskutek nie potwierdzonych nigdy
zarzutów, insynuujących że w pierwszych dniach obrony Lwowa dowodził po pijanemu, został wydalony
z wojska i przeniesiony do rezerwy, co dla człowieka który nie wyobrażał sobie życia bez wojska było
ogromnym cisem. Przeciwko tej decyzji protestowało wielu jego podkomendnych, od oficerów do zwykłych
żołnierzy. Długo nie mógł się odnaleźć. Przez całą służbę wojskową był oficerem i dowódcą „z krwi i kość”,
wśród żołnierzy cieszył się ogromnym autorytetem i zaufaniem. Tego nie mogli znieść przełożeni, którzy
zarzucali mu brak odpowiedniego dystansu służbowego w kontaktach z podwładnymi. Przebywał w koszarach
na Krowodrzu w Krakowie. Widział na co dzień żołnierzy, a był od nich odsunięty. Popadł w depresję. 25
czerwca, w kancelarii dowódcy pułku zastrzelił z pistoletu ppłk. Mandurowicza, pełniącego obowiązki
dowódcy pułku. którego uważał za sprawcę swych nieszczęść i chwilę później popełnił samobójstwo. 28
czerwca jego ciało złożono na cmentarzu Orląt. Ten jeden z najbardziej legendarnych bohaterów obrony
Lwowa został pochowany bez asysty i ceremoniału wojskowego. Spoczął wśród swoich żołnierzy w niesławie
i pohańbieniu, zaledwie w niecałe trzy lata po zakończeniu walk o Lwów. Tajemnica tego tragicznego
samobójcy nigdy nie została wyjaśniona. Pocieszającym jest fakt, iż w 1935 r. z inicjatywy lwowskiego
Związku Legionistów Polskich, po ekshumacji i przeniesieniu szczątków majora, pochowano go w innej części
cmentarz i ustawiono nagrobek. Dzisiaj po odbudowie Cmentarz Orląt, wszyscy polegli uhonorowani są
jednakowymi nagrobkami, bez wyróżniania kogokolwiek. I tak jest chyba najbardziej sprawiedliwie i niech tak
już na zawsze pozostanie.
Lwów jednak nigdy nie zapomniał o swoim obrońcy. W 1937 roku, władze miasta, jednej z ulic nadały
nazwę „Kpt. Tatara – Trześniowskiego”, a „Gazeta Lwowska” pisała wtedy – „Zdzisław Tatar – Trześniowski,
będzie zawsze dla Lwowa tym, kim dla Warszawy był Piotr Wysocki 20 listopada 1930 roku” – i to jest chyba
największa nagroda dla pana majora!
Legendarne Orlątko…
Jest jeszcze inny przykład umiłowania Lwowa. To Jurek Bitschan.
Czternastoletni gimnazjalista, który obok rówieśnika Antosia Petrykiewicza stał się
symbolem i legendą obrońców Lwowa. Dzisiaj obaj przychodzą na myśl, gdy mówimy -
Orlęta Lwowskie. Choć walczył tylko jeden dzień, to jego śmierć stała się symbolem
walki młodych chłopców, którzy obronili Lwów. To o nim pisano piosenki i wiersze,
malowano obrazy, a jego miejsce śmierci było przed wojną miejscem pielgrzymek
uczniów, harcerzy i weteranów walk z 1918 roku. Tu odbywały się uroczystości
patriotyczne. Dziś Jurek został trochę zapomniany, więc warto poznać jego tragiczną
historię.
Czternastoletni Jurek Bitschan urodził się w roku 1904,
był uczniem piątej klasy Gimnazjum min. Jordana. Jego matka
Aleksandra Zagórska była komendantką Ochotniczej Legii
Kobiet, organizacji utworzonej w 1918 roku, we Lwowie przez
kobiety, które chciały bronić Lwowa. Inaczej niż Antoś
Petrykiewicz, który zgłosił się do obrony Lwowa pierwszego
dnia walk, Jurek dopiero 20 listopada wbrew woli ojczyma
dołączył do walczących. Do tego dnia udawało się go skutecznie
powstrzymywać i ojczym, znany lwowski lekarz Roman
Zagórski nie pozwalał, by Jurek zrealizował swoje plany.
Dopiero 20 listopada samowolnie, w tajemnicy przed
najbliższymi wyszedł z domu z zamiarem dołączenia do
walczących w obronie Lwowa. Opuszczając dom, do swojego
ojca napisał krótki liścik, który zachował się do dnia
dzisiejszego i stanowi jedną z najcenniejszych relikwii z tego
czasu. A brzmiał on tak: „Kochany tatusiu! Idę dzisiaj
zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę tyle sił, by
Ballada o Jurku Bitschanie
Anna Fischerowna
Mamo najdroższa, bądź zdrowa.
Do braci idę w bój!
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład twój.
Pisząc to Jurek drżał cały.
Już w mieście walczy wróg,
Huczą armaty, grzmią strzały,
Lecz Jurek nie zna trwóg!
Wymknął się z domu, mknął śmiało,
Gdzie bratni szereg stał,
Chwycił karabin w dłoń małą,
Wymierzył celny strzał.
Toczy się walka zacięta,
Obfity śmierci plon.
Biją się polskie Orlęta
Ze wszystkich Lwowa stron.
Bije się Jurek w szeregu,
Cmentarnych broni wzgórz,
Krew się czerwieni na śniegu
Ach! Cóż tam krew! Ach! Cóż?!
Jurek za chwilę upada,
Lecz wnet podnosi się,
Pędzi gdzie wrogów gromada,
Do swoich znów się rwie.
Rwie się, lecz pada na nowo...
"Ach mamo nie płacz! Nie!...
Niebios Przeczysta Królowo!
Ty dalej prowadź mnie!"
Żywi walczyli do rana,
Do złotych słońca zórz.
Ale- bez Jurka Bitschana,
Bo Jurek nie żył już.
służyć i wytrzymać. Obowiązkiem też moim jest iść, gdy mam dość sił, bo wojska braknie ciągle dla
oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle ile trzeba było. Jerzy”.
Kartka została na biurku, przy książce Juliana Ursyna Niemcewicza – „Śpiewy historyczne”, otwartej na
stronie z wierszem:
Słuchajcie, rycerze młodzi
Żałosnej lutni jęczenia
Niech w was chęć do sławy rodzi
Dawnego męstwa wspomnienia
Słuchajcie, jak sławny wieniec
Walcząc w ojczyźnie obronie
Zyskał odważny młodzieniec
I w szlachetnym poległ zgonie.
Nagrobek w miejscu śmierci Jurka, po lewej zniszczony w czasach sowieckich, po prawej stan obecny
Foto: adonai.pl, Wikipedia, wykop.pl
Jurek trafił do oddziału walczącego na Kulparkowie. Tego
dnia oddział ruszył do ataku na Łyczaków. Jerzy po usilnych
prośbach dołączył do atakujących. Swego dowódcę przekonał
słowami: - „Mój ojczym znalazł już mój liścik. Spaliłbym się ze
wstydu, gdybym teraz wrócił do domu”. Opiekę nad nim
powierzono doświadczonemu żołnierzowi – chorążemu
Śliwińskiemu. Jurek bił się na pierwszej linii. Przyszło mu
walczyć na Cmentarzu Łyczakowskim. W trakcie ataku na
znajdujące się naprzeciw cmentarza koszary Strzelców Siczowych,
Jurek ukryty za jednym z nagrobków prowadził ostrzał. Na
posterunku trwał mimo, że nie nadchodziła zmiana. Strzelam leżąc
na śniegu. W trakcie ukraińskiego ostrzału został trafiony
odłamkiem eksplodującego pocisku w głowę i dwukrotnie w nogi.
Śpieszący mu na ratunek chor. Śliwiński też został śmiertelnie
ranny. Por. Plutecki odciągną go w bezpieczne miejsce za kaplicę
Baczewskich i opatrzył rany. Jednak w wyniku zdecydowanego
ostrzału i ataku Ukraińców, Polacy musieli opuścić cmentarz
pozostawiając rannych i zabitych. Jurek zmarł 21 listopada.
Następnego dnia Lwów był już wolny, ale on tego już nie
doczekał. Nazajutrz jego ojczym zamiast cieszyć się
z oswobodzenia miasta, odnalazł go leżącego w zakrwawionym
śniegu, obok leżało ciało chor. Śliwińskiego. I tym miejscu razem
ich pochował. Już po powstaniu Cmentarza Orląt, ciało Jurka
przeniesiono do cmentarnych katakumb. Wiktor Budzyński, który
był na pogrzebie Jurka, późniejszy twórca Wesołej Lwowskiej
Fali, tak o nim pisał: - „Biedne "Orlątko". Leżał w trumnie
w mundurze piątoklasisty, o dwa lata chodził wyżej ode mnie. Taki
leżał dziś blady... Tyle krwi oddał dla Lwowa”. Pośmiertnie,
w roku 1922, Jerzy Bitschan został odznaczony Krzyżem
Walecznych.
Inskrypcja Jurka Bitschana w katakumbach na Cmentarzu Orląt
Cztery życiorysy obrońców Lwowa. Każdy inny, każdy pełen dramatycznych ludzkich losów.
Połączyła ich miłość do swojego miasta i swojej ojczyzny.
W przyszłym roku będziemy obchodzić setną rocznicę obrony Lwowa. Nie ma już z nami bohaterów
tamtych czasów. Historia, mimo że nie oszczędziła sąsiadów, próbuje pogodzić Polaków i Ukraińców. Dzisiaj
mamy dwa państwa sąsiadujące ze sobą. Przeszłość w dalszym ciągu przesłania przyszłość i kładzie się cieniem
na naszych wspólnych relacjach. XX wiek był pomiędzy naszymi narodami pełen krwawych zdarzeń, które
wykopały pomiędzy Polakami i Ukraińcami głębokie rowy, których nie daje się zasypać. Lwów jest dzisiaj
miastem ukraińskim, ale nie da się wymazać z historii ponad sześćsetletniej obecności w nim Polaków.
Dlatego obchodząc wspomnianą rocznicę obowiązkiem wszystkich jest pamiętać o tamtych
wydarzeniach i o tamtych ludziach Razem powinniśmy przywrócić Orlętom Lwowskim należyte miejsce
w historii Polski. Dziś już troszeczkę zapomniani wołają o naszą pamięć, którą wszyscy Polacy są im winni!
Testament dziadzia
J. Rzepkowski
Kiedy przychodzą długie wieczory,
kiedy w kominku się pali.
Gdy zima ubiera w białe kolory
a słońce świeci z oddali.
Wtedy mój dziadziu w fotel bujany
siada i sadza mnie na kolana.
Kot u nóg mruczy całkiem zaspany
a ja bym tak mogła do rana.
Duszko, Oleńko, gdym lata miał twoji,
tom chodził du szkoły we Lwowi
z domu chodziło nas tam troji
tam się ja uczył - niech babcia powi!
Tam mi mówili, co znaczą Orlęta,
co kiedyś Lwowa bronili.
Tam nauczyli, że Polska rzecz święta
i dla niej harcerze się bili.
A gdy niedziela przyszła kochanie,
to pu kościele szło się na cmentarz.
Świeczkę kupiło si na straganie
Orlętom ją palić ... pamiętam...
Tatko mi prawił o Lwowa obroni,
o Rosji , co zdobyć go chciała,
a ja ściskałem tatowe dłoni
i w oczach mi łza stawała...
Dziadziu tak mówi i drew dokłada
maluji miejsca i ludzi
i coraz bardziej po lwowsku gada
a pamięć wciąż więcej w nim budzi.
A mnie jak w baśni płyną obrazy,
już widzę tam plac , tam ulica.
To z dziadziem byłam tam wiele razy
i Lwów mnie naprawdę zachwyca.
"Słyszę"- Jak pachną tamte pampuchy
i jak smakują precelki
i widzę popis "człowieka muchy"
i bazar lwowski - jest wielki!
Lwów choć daleki, sercu mi bliski
znam te podwórek zakręty.
Słyszę gwar rozmów i dzieci piski
Dla dziadzia Lwów jest jak święty.
Gdybyś tam była wnusiu kochana,
odwiedź i miejsca , ulice.
W Katedrze Lwowskiej zegnij kolana
na Łyczakowskim pal znicze...
Ja , obiecuję zrobić, co da się
dla dziadzia na wszystkom gotowa !
Choć teraz jam dziecko - bo w czwartej klasie
Dorosnę ! Pojadę do Lwowa !
Rys: „Pomnik Adama Mickiewicza we Lwowie” – Edward Marek
…tam gdzie lwowskie śpią Orlęta…
Znicze pamięci od Ligoty Książęcej dla Orląt Lwowskich. 10 dni trwała akcja zbiórki zniczy i świec, zorganizowana przez uczniów i nauczycieli Zespołu Szkolno
- Przedszkolnego w Ligocie Książęcej. Jej celem było zebrania zniczy, które 1 listopada zapłoną na lwowskich
cmentarzach - Cmentarzu Łyczakowskim, Cmentarzu Obrońców Lwowa i Cmentarzu Janowskim. Akcja pod
nazwą „Światełko Pamięci”, zainicjowana 14 lat temu przez Radio Lwów i ośrodek Telewizji Polskiej
w Rzeszowie, z roku na rok zatacza coraz szersze kręgi. Uczniowie z Ligoty w czasie trwania zbiórki, zebrali14
kartonów zniczy, które po spakowaniu zostały przesłane do Kresowego Towarzystwa Turystyczno
– Krajoznawczego w Żarach. To w tym mieście w 105 Szpitalu Wojskowym narodził się pomysł przyłączenia
do ogólnopolskiej zbiórki. Koordynatorem akcji była nauczycielka ze Szkoły w Ligocie Książęcej – Pani
Barbara Zdyb. Wszystkie kartony uczniowie okleili specjalnymi naklejkami o treści – „Światełko dla Lwowa –
pamiętamy”.
Dzięki pamięci o mieście „Semper Fidelis” trwa też pamięć o obrońcach miasta. Lwów przez setki lat
był symbolem walki w obronie ojczyzny. Tradycyjnie już, 1 listopada dzięki ofiarności uczniów i nauczycieli
z ligockiej szkoły, świetlista łuna nad polskimi grobami we Lwowie będzie miała też namysłowski akcent. I za
to należy wszystkim biorącym udział w akcji szczególnie podziękować.
Uczniowie w czasie pakowania zniczy
Lwów. 1 listopada 2017 r. Znicze już na Cmentarzu, gdzieś wśród nich są też te z Ligoty Książęcej.
Foto: Tvp.info, Wietrzne Radio Fm, Polskifm.com
Foto: Konsulat RP we Lwowie
Do akcji przyłączyło się też
Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów
Południowo – Wschodnich
w Namysłowie. Mamy nadzieję, że w
przyszłym roku, do zbiórki, zainicjowanej
przez uczniów z Ligoty Książęcej, z których
wielu mieszkańców pochodzi z Kresów,
przyłączy się wiele osób.
Już dzisiaj zachęcamy do udziału w tej
szczytnej i ważnej dla każdego Polaka akcji.
O podsumowanie akcji poprosiliśmy
jej koordynatorkę Panią Barbarę Zdyb –
„Celem tej szlachetnej inicjatywy jest dbanie o
kresowe cmentarze. Udało się zebrać 14
kartonów światełek pamięci o naszych
Rodakach. Zebrane znicze zapłoną w
listopadzie na cmentarzach na Ukrainie,
gdzie pozostało kilka milionów polskich
grobów. W tym miejscu składam serdeczne
podziękowania uczniom, rodzicom i
nauczycielom zaangażowanym w zbiórkę
zniczy za hojność okazaną w tym szlachetnym
geście”.
Prezes Towarzystwa Miłośników
Lwowa i Kresów Południowo – Wschodnich
Oddział w Namysłowie, zwrócił się do
uczniów Zespołu Szkolno Przedszkolnego w
Ligocie Książęcej ze specjalnymi słowami.
Dziękując im za udział w tej akcji powiedział
min: - „W imieniu Towarzystwa Miłośników
Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich
Oddział w Namysłowie, składam Wam gorące
podziękowania za zorganizowanie akcji
„Światełko Pamięci”, której celem było
zebranie zniczy, mających zapłonąć w Dniu
Wszystkich Świętych na lwowskich cmentarzach. Tym bardziej jesteśmy wdzięczni, że często w bezimiennych
i opuszczonych mogiłach na naszych Kresach, spoczywają nasi najbliżsi, o których musimy zawsze pamiętać.
Szczególnie ważnym dla nas jest, że to właśnie Wy – młodzi ludzie wzięliście w tej akcji udział. Już
w niedalekiej przyszłości będziecie strażnikami pamięci o ziemiach naszych przodków. I to jest dla nas bardzo
ważne” i przekazał na ich ręce dyplom z podziękowaniami.
AO
Huculszczyzna – czyli w krainie magii i czarów, gdzieś na końcu świata
Huculszczyzna, kraina gdzie czas płynie wolniej, w powietrzu roznosi się woń górskich sosen i szum
rwących górskich potoków, „huculski” kilometr nie ma końca, żwawa kołomyjka pozwala zatracić się w tańcu
a pasterska trembita, której głos rozchodzi się po wysokich połoninach wyznacza rytm każdego dnia.
Huculszczyzna to kraina na pograniczu Czarnohory, Gorganów i Beskidów Pokuckich. Z rwącymi
górskimi rzekami – Prutem i Czeremoszem i nieco spokojniejszymi, choć także nieobliczalnymi, spływającym
z gór Łomnicami – Nadwórniańską i Sołtwińską. Zamieszkują tu huculi, dumni karpaccy górale, którzy
zajmuję się głównie pasterstwem oraz wyrobem huculskiego rękodzieła. A że słowo „hucuł” w starodawnej
gwarze miejscowych górali oznaczało zbójnika, a tutaj opryszka, to na trwale wpisało się w regionalne bajdy i
legendy, które można tu spotkać na każdym kroku. W huculskich żyłach płynie rusińska, węgierska, rumuńska,
ormiańska i polska krew. Dlatego hucuł jest do czasu spokojny i cierpliwy, ale potrafi być także nerwowy i
porywczy. Dla przyjaciela zawsze będzie miał serce na dłoni, zawsze mu pomoże i stanie w jego obronie. Ale
jak się do kogoś zrazi, lub co nie daj Boże, ktoś spróbuje go oszukać, to lepiej zejść mu z drogi, nie pokazywać
się na oczy i próbować odzyskać jego zaufania. To i tak nic nie da, a może skończyć się nieprzyjemnie. Trzeba
sobie cenić, że ma się hucuła za przyjaciela, ale do czasu, gdy go się zrazi do siebie to na zawsze.
Przez lata, kraina ta kusiła swoją dzikością, magią i tajemnicami. Tutaj ciągnęli turyści spragnieni
przygody. Góry te były inspiracją dla muzyków, pisarzy i malarzy. Poeci pisali o nich wiersze. Tu powstawały
wsie, których kultowe dziś nazwy jednym tchem wymieniają jeszcze starsi ludzie pamiętający je z dziecinnych
lat. Worochta, Jaremcze, Kosów, Żabie czy też Krzyworównia, przywołują wspomnienia z tamtego świata,
którego dzisiaj już nie ma. Nad widnokręgiem od zawsze królowała dostojna Howerla (2061 m n.p.m.),
najwyższa wśród tutejszych gór. A takie ich nazwy jak Furatyk, Gorgan, Petros, Brebeneskuł, Pop Iwan,
Petros, Gutin Tomnatyk czy Rebra wzbudzał ciekawość i nieodpartą chęć poznania ich tajemnic. To te góry
ukształtowały mieszkających tu ludzi, którzy próbowali okiełznać i dzikość i zdobyć ich przyjaźń.
To wiatr goniący po połoninach wyrzeźbił oblicze hucuła. Smagła cera, orli nos, czarne włosy
i krzaczaste brwi nadają im szczególny, niepowtarzalny wygląd. Hucuł zawsze będzie dumnie stojącym,
z podniesionym czołem góralem, hucułka w brązowej rozciętej spódnicy, urodziwa, mocnej budowy kobieta
z fajeczką w zębach ma w sobie coś kuszącego i tajemniczego. Huculskie zagrody, rozsiane po wysokich
malowniczych połoninach stanowią nierozłączne uzupełnienie huculskiego świata. „Dobra chata to taka,
z której nie widać innej” mawiali huculi, którzy tworzyli tutaj swój świat zamknięty w tym co ich otaczało.
Nigdy nie chcieli wiele, ale nie pozwalali też by ich góry były przez obcych poniewierane.
Mieszkańcy, wyróżniający się kolorowym strojem, uzdolnieniami artystycznymi i oryginalnymi
obyczajami, od zawsze fascynowali ciekawych wszystkiego ludzi z nizin.
Historia nie oszczędziła Huculszczyźnie burz dziejowych. Od czasów Kazimierza Wielkiego,
huculszczyzna znajdowała się w granicach Rzeczypospolitej. Po wojnie trafiła w ręce sowietów, którzy ją
spustoszyli, jak nikt przedtem. Wycięto ogromne ilości często
wielowiekowego lasu, hucułów wysiedlono w inne strony lub
zamknięto w kołchozach. Domy wczasowe i malownicze
pensjonaty zniszczono. Prawie całą krainę ustanowiono ściśle
pilnowaną strefą wojskową i zamknięto dla przyjezdnych.
Wydawało się, że ten magiczny świat został już nieodwracalnie
unicestwiony przez barbarzyńców ze wschodu. A jednak na
szczęście tak się nie stało. Huculi wrócili na swe połoniny.
Odżywa turystyka i następuje renesans kultury huculskie.
Znowu jest w modzie. Te ostatnie „dzikie góry Europy” wołają
spragnionych przygód. Huculszczyzna znowu tętni życiem
i niech tak już pozostanie.
Dla wielu Kresy, a więc i Huculszczyzna to ciągle świat
tęsknoty, który otacza nostalgiczny całun ludzkiej pamięci.
Utracone miejsce na ziemi, tych których, których stamtąd
wygnano. Tylko szum Prutu i Czeremoszu pozostał na straży
tego co pozostało w ludzkich wspomnieniach.
Od chwili, kiedy ludzie zaczęli ponownie poznawać
huculskie legendy i zwyczaje, zaczął powracać dawny nieco
zapomniany, tajemniczy, magiczny świat tych dumnych,
karpackich górali. Poznajmy więc jak Huculi obchodzą swoje
święta Bożego Narodzeni
Obraz JuliuszA Kossaka – „Huculi w drodze” Arkadiusz Oleksak
HUCULSKI ŚWIĄTECZNY KALĘDARZ
Huculskie obyczaje są głęboko zakorzenione w świadomości, legendach i mitach, które przetrwały
w pamięci Hucułów i są przekazywane z pokolenia na pokolenie oraz w zapiskach, obrazach i wspomnieniach
tych, którzy przez lata odwiedzali tę krainę.
Dawne wierzenia i wiara chrześcijańska nierozerwalnie przeplata się na Huculszczyźnie każdego dnia.
Tu święta cerkiewne wyznaczają czas i rytm pracy i odpoczynku, postu i świąt, chrzcin, wesel, zabaw, siewu
upraw i ich zbiorów i przetrwają zimową monotonię.
Gdy do Czarnohory przychodzi zima, życie zamiera pod grubą warstwą białego puchu. Wszędzie panuje
dziwna cisza. Nie słychać śpiewu ptaków, szelestu liści na drzewach, nawet Prut i Czeremosz skute grubą
warstwą lodu płyną jakoś ospale i leniwie, gdzieniegdzie tylko pokazując się w przerwach lodowych tuneli. Po
połoninach roznosi się echo grających trembit. Następuje moment skupienia i oczekiwania na coś, co na pewno
się wydarzy. Zbliża się Boże Narodzenie.
Zima na Huculszczyźnie. Na dole po prawej Howerla w zimowej szacie.
Jak wszędzie najważniejszym elementem świąt Bożego Narodzenia jest wieczerza wigilijna. Słowo
„wigilia” pochodzi od łacińskiego „vigiliare” – „nocne czuwanie”, która kończy adwent - od łacińskiego
„adventus”. Ale jest coś, co odróżnia huculskie Boże Narodzenie od polskiej tradycji obchodzenia świąt.
Wszystko zaczyna się już 28 listopada i trwa do 19 stycznia. To cała sekwencja następujących po sobie świąt.
Na huculszczyźnie mają one inny wymiar. To czas tradycyjnie wypełniony postem, duchowym
przygotowaniem na przyjście Jezusa, dobrą zabawą, świętowaniem rodzinnym i rozkoszowaniem się
niespotykanymi gdzie indziej regionalnymi potrawami, a wszystko to przenika się z obecnymi tu wszędzie
obrzędami religijnymi i ludowymi, a nawet gusłami i przesądami. Boże Narodzenie w Karpatach ma inny
wymiar niż na nizinach. Tutaj już od listopada wszystko otula kołdra pulchnego, białego śniegu. Rozsiane po
połoninach huculskie grażdy, często bardzo oddalone od siebie, zakopane w śniegu sprawiają, że do
najbliższego sąsiada droga jest uciążliwa i długotrwała, dlatego Huculi często świętują ograniczając się do
swojej najbliższej rodziny. Zawieje i srogi mróz powodują, że ciepło bijące z kominka wprowadza
domowników w błogi nastrój i stwarza niepowtarzalną atmosferę, potęgującą oczekiwanie na zbliżający się
czas świąt.
28 listopada, na Filipa zaczyna się przedświąteczny post. Trwać będzie do samej wigilii. To czas
duchowego przygotowania się do świąt, którego dopełnieniem są wróżby i magia. Tylko wtedy zobaczymy
niespotykane gdzie indziej wróżby z ziaren konopi, pierogów czy gałęzi jedliny.
Andrzejki w prawosławnym kalendarzu przypadają na noc z 12 na13 grudnia. Tego dnia dziewczęta
obowiązuje ścisły post. Przed świtem idą do lasu i znalezioną gałąź przywiązują do nogi i wracają do domu.
Czerpią wodę ze studni, uważając by wcześniej nikt tego nie zrobił. Wieczorem z tych gałązek rozpalają ogień
w piecu, z łyżki zaczerpniętej rano wody, soli i mąki zagniatają ciasto. Pieką na blasze, potem zjadają połowę,
a z drugą włożoną pod pachę kładą się spać. Wtedy w nocy na pewno przyśni im się przyszły mąż. Zgodnie
z innym przesądem sypano wokół łózka i do pościeli ziarna lnu i konopi. Zgodnie z tradycją ziarna są
symbolem płodności, zapewniały więc dużo dzieci i miłosne szczęście. Wieczorem, panny i kawalerowie, od
najstarszego do najmłodszego układali buty od jednego do drugiego progu, których w huculskiej chacie zawsze
były dwa i czyj jako pierwszy nie zmieścił się już w izbie, niedługo znajdzie drugą połowę. Potem wszyscy
wychodzą przed dom i rzucają przez chatę swego buta. Jego nosek po upadku na ziemię w skaże kierunek
z którego będzie pochodził małżonek. Już po zmroku panny kradną drwa na opał w zagrodzie sąsiada i w
domu sprawdzają czy każde z nich ma parę. Jeśli ma, ślub będzie w tym toku. Ciekawą wróżbą jest liczenie
kilów(kijków wbijanych parami w ziemię, pomiędzy którymi umieszcza się poziomo kije tworzące płot).
Według tradycji, jeśli panna znajdzie taki płot, rozbiera się do naga, zawiązuje oczy i liczy kile do dziewiątego.
Zawiązuje na nim kokardkę i rano sprawdza na jaki kil trafiła. Chudy, gruby, sękaty, niski, wysoki – taki
właśnie będzie jej mąż. A na sam koniec, późnym wieczorem, dziewczyna udaje się do drewutni czyli
pomieszczenia obok chaty do rąbania i przechowywania drewna na opał, zabiera ze sobą męskie spodnie i po
rozebraniu się do naga, rozrzuca wokół pnia do rąbania drewna ziarna konopi, następnie zamiatając spodniami
ziarna, wypowiada magiczną formułkę:
„Андрiю, Андрiю, я коноплi сію,
Штанами волочу, віддатися хочу,
Скажи ми Андрію за кого ідти маю,
Шмагни мене рaз”
Tej nocy we śnie, panna może poznać już swojego męża. Można w to wszystko wierzyć, albo nie, ale
spróbować nigdy nie zaszkodzi
.
19 grudnia na Huculszczyźnie to tradycyjny Mikołaj. Jak
wszędzie rano, dzieci szukają prezentów pod poduszką. A gospodarze
i pasterze modlą się o pomyślność swoich hodowli i szczęśliwy wypas
zwierząt na połoninach. Palą ognie i składają w cerkwiach ofiary w
postaci miodu, konopi, lnu a nawet drobiu, owiec i baranów. Tego
dnia w czasie służby (mszy św.) w cerkwi, pop ogłasza ile grup
kolędników będzie w tym roku kolędować, błogosławi ich i
przekazuje krzyż, który cały rok był w cerkwi, a który teraz będzie
wędrował od chaty do chaty. W tym też dniu myśliwi nie wyruszają
na polowanie, by zapewnić sobie obfite łowy w całym przyszłym
roku, domownicy modlą się do św. Mikołaja z nadzieją, że obroni ich
domostwa przed plagą gryzoni.
W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia obchodzi się nowy rok. Nie na
hucznych zabawach, raczej w gronie bliskich i znajomych. Na stole
pojawiają się wcale nie postne dania i napiwki, można potańczyć. W
czasie postu
jest to raczej
nie
spotykane,
ale na
Huculszczyźnie to tradycja. W tym dniu ubiera się też
choinkę przyniesioną z lasu. Jest to świerk lub jodła,
która będzie stała do 15 lutego, do „Święta Spotkania”,
czyli dnia w którym zima spotyka się z wiosną,
a w cerkwiach święci się świece, by uchronić się przed
ogniem i pożarami i piorunami.
В неділю рано сонце сходило
*popularna tradycyjna huculska kolęda*
В неділю рано сонце сходило,
Сади вишневі розвеселило.
В саду вишневім цвіток біленький,
Ой народивси Хрестос маленький.
Ой чесні люди, чесна людино,
Хрестос родивси – весела днина.
Хрестос родивси – будем взнавати.
Ісусу Хресту славу давати.
Ми коліднички, чесно вважаймо,
Барточки срібні вгору здіймаймо,
Барточки срібні в руках вбертаймо,
А ноги легкі – легко ступаймо.
Скрипочка грає – Хресту співаймо,
Та й заспіваймо, гори, долини.
Шоб веселися всі полонини,
Всі полонини, широкі поля.
Широкі поля, синії моря,
Шоб веселитса рідна землиця.
Шо пустить колос жито, пшениця,
Шо пустить колос, буде пускати.
А ми будемо колідувати.
Бо колідочка – це Божі слова.
Це українська, рідная мова,
Ми коляднички, чесно вважаймо,
Вкраїнськов мовов Хресту співаймо.
А Ісус Хрестос голос почує,
Щастя, здоров’я нам подарує.
З гори нам дано на світі жити,
Треба нам, браття, цей хрест носити.
Треба нам, браття, цей хрест тримати,
Хоч ми не варті в церкву ступати.
Ці коліднички, що си зібрали,
Їх діди й мами чесно навчали,
Чесно навчали Бога взнавати,
На Різдво рано колядувати.
А Різдво рано – весела днина,
Різдвом ся тішить мала дитина…
…Що си розиллє музика й лине,
Сплете віночок Хресту дівчина,
Ісусу Хресту сплете віночок
Чесна дівчина на даруночок.
Чесна дівчина вінок сплітає,
За ню Пречиста не забуває,
З гори дано їй на світі жити,
Чистим віночком голову покрити.
Ой із-за гори зійшла зірничка,
Винесли з церкви хрест колідницький,
Винесли з церкви, переступають,
Давні звичаї не покидають,
Не покидають, не буд покидати:
Позволь нам, Боже, нарід діждати,
Позволь нам, Боже, волю здобути,
6 stycznia to tradycyjna wigilia ("Swiatyj Weczir"-
Святий Вечір). Bardzo podobna do tej wszystkim znanej.
Tego dnia obowiązuje ścisły post, co jest surowo
przestrzegane. Od rana szykowana jest wieczerza wigilijna.
Zanim jeszcze nakryje się do stołu, oplata się jego nogi
czerwoną nitką, aby zwierzęta domowe (chudoba) była
zawsze w zagrodzie. Sam stół przewiązuje się taką nitką na
krzyż, w intencji by rodzina w przyszłym roku się nie
podzieliła. Gdy krowa będzie się cielić, nitke tę przywiąże się
jej do ogona, aby odpędzić złe moce. Natomiast, aby rodzina
przez cały rok nie kłóciła się, zawiązane nożyczki kładzie się
pod obrus.
Jest pierwsza gwiazdka, dwanaście potraw wśród
których nie może zabraknąć kutii. Tylko tradycyjny opłatek
zastępuje prosfora (tradycyjna cerkiewna bułeczka).
Tradycyjnie na świąteczny stół szykuje się gołąbki z ryżem
i czosnkiem w liściach kiszonej kapusty, pierogi, ale nie
z kapustą i grzybami, a na słono z makiem i ziemniakami i na
słodko tylko z makiem, oczywiście ryby w różnych
postaciach, kisiel owocowy, fasolę z czosnkiem w oliwie,
barszcz z białych kiszonych buraków, wędzone śliwki
z migdałem w miodzie w środku i oczywiście kompot
z suszonych owoców (uzwar).
Po modlitwie przed ikoną, którą prowadzi głowa rodziny,
każdy w cichej modlitwie zaprasza zmarłych na wspólną
wieczerzę. W huculskich rodzinach do dziś przetrwał
zwyczaj, który karze gospodarzowi zaczerpnąć z każdej
potrawy jego krztę, przełożyć do przygotowanego wcześniej
naczynia, z przeznaczenie dla tych którzy odeszli. Misę tę,
wynosi przed dom, stawia na progu chaty lub w izbie,
w której ktoś umarł. Tradycja ta jest do dziś bardzo
skrupulatnie przestrzegana łącząc świat realny z tym
pozaziemskim. Zanim usiądzie się do stołu, domownicy
dmuchają na krzesło lub omiatają ręką, aby nie usiąść
przypadkowo na dusze przybyłych zmarłych. Potem
następuje już składanie życzeń i wspólne spożywanie
wieczerzy.
W jednym kącie chaty gospodyni pozostawia trochę
jedzenia, by zanieść je zwierzętom. Ale nie robi się tego w
wigilię. Wtedy zwierzęta rozmawiają ze sobą, a ten kto
usłyszy ich rozmowy, na pewno umrze w przyszłym roku.
Gdy już Huculi zakończą spożywanie wieczerzy, panna lub
kawaler zbierają ze stołu łyżki i stojąc przy wschodnim rogu
chaty grzechocząc nimi nasłuchują z której strony usłyszą
odpowiedź. Stamtąd mogą spodziewać się swojej drugiej
połowy.
Od tego wieczora w każdej chwili można spodziewać
się zbliżających się odgłosów grającej muzyki. To znak, że
zbliżają się kolędnicy (wertepnicy). Oświetlona, kolorowa,
kręcąca się gwiazda (wertep), do dziś jest symbolem
kolędników podążających od chaty do chaty z donośnym
śpiewem, tańcem i muzyką. Wśród nich są pastuszkowie,
koniecznie z ciupagami (bartkami), królowie oraz żyd.
Tradycyjnie kolędników powinno być dwunastu, tak jak
apostołów. Kolędowanie zaczyna się jeszcze przed chatą.
Dopiero później zapraszani są do środka, by tańczyć
i śpiewać w ciepłej izbie. Być kolędnikiem to zaszczyt
Tradycyjna kolęda, śpiewana do dziś na
Huculszczyźnie
Син Божий від Отця з неба приходить,
Діва Марія нині Ісуса родить.
Ласку приносить, хто Його просить,
Грішним прощає, гріхи змиває, Боже,
Ти незбагненний, Твій труд спасенний.
Преславне Боже чудо світ облетіло,
Христос прийняв на себе людськеє тіло!
Діва носила, Сина вродила,
І сповиває й ніжно вкладає
В яслах на сіні Сина в темній яскині.
Ангели всі співають: слава Творцеві!
І творять Його волю внизу, в вертепі,
Пастирі грають, Христа вітають,
Осел боїться, а віл трясеться,
Три царі привітали – Бога пізнали.
Ірод злий і прелютий так розсердився,
Що володар предвічний тут народився.
Діти карає, кров проливає,
Батьки ридають, ласки благають,
Ірод лихий не чує, в злості лютує
Ірода того злого кара спіткала.
А Божому Дитяті хай буде слава:
Він наш учитель, всім нам спаситель,
Він наша втіха, поміч, опіка, Глянь,
Боже, на наш нарід – дай йому волю!
i powód do dumy. Zebrane datki przekazują na swoją cerkiew.
Każdy gospodarz przygotowuje się by przyjąć ich jak
najgościnniej, inaczej naraża się na wstyd przed całą wioską.
Po wieczerzy jest czas na śpiewanie kolęd (koliadek) i
obowiązkowa wizyta w cerkwi na specjalnym, wielogodzinnym
nabożeństwie (Wełyke Poweczirja). Ze wszystkich stron ciągną
do cerkwi korowody świątecznie i kolorowo odzianych Hucułów.
Często z pochodniami, iskrzącymi się w ciemnościach wysokich
połonin, na drogach słychać donośny głos dzwonków u sań.
Znowu wszystko nabiera tajemniczych, magicznych obrazów,
które wprawiają ludzie w dziwny trans. Jak w żadnym innym
dniu w roku można zobaczyć Hucułów w pełnej krasie ich
barwnych i oryginalnych strojów. Można jeszcze zobaczyć
Hucułki uczesane obowiązkowo w dwa grube, plecione
warkocze. Młode mężatki w starym, rzadko już spotykanym
nakryciu głowy zwanym peremitką, czyli białym czepcu z długim zawojem, czy kwieciste chustki wiązane na
ciemieniu z końcami opuszczonymi na plecy. Każda kobieta w białej koszuli, przyozdobionej kolorowymi
haftami (soroczka), i wełnianych zapaskach, przedniej i tylnej, związanych w pasie kolorowymi krajkami, albo
w wełnianej spódnicy (opince), która nosiły raczej starsze Hucułki. Na koszuli obowiązkowo krótki biały
kożuszek (kepr), zdobione pomponikami z kolorowej wełny , cekinami i koralikami. Stroju dopełniały
zakładane na nogi grube wełniane skarpety i skórzane zimowe kierbce. Każda Hucułka, by podkreślić swoją
urodę, w ten specjalny dzień zakładała na szyję naszyjniki z monet lub krzyżyków (zgardy) lub ozdoby
wykonane przez nanizanie na nitkę kolorowych koralików (krywulki). Hucułów natomiast zobaczymy
w filcowych kapeluszach z podwiniętym rondem (krzesanie), ozdobionych kolorowymi sznurami z wełny.
Białych, haftowanych koszulach wypuszczonych na biodra przepasanej skórzanym, ozdobnym pasem. Spodnie
z czerwonego płótna, zdobione prostym haftem głównie w kolorach pomarańczowym, żółtym i czerwonym.
Hucuł, tak jak i kobiety nosił keptary, a na wierzch zakładał
serdak (sierak) z naturalnej skóry bogato zdobiony ozdobami
z wełny, haftami i nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Na
nogach zakładano wełniane skarpety i skórzane buty, z
cholewami poniżej kolan, układającymi się w harmonijkę
(czoboty). Długo tej nocy obchodzone są narodziny
Chrystusa. Kolędy ochoczo śpiewane przez zebranych niosą
się szerokim echem po górskich szczytach. Gdy powoli
kończy się ta trochę dziwna i tajemnicza noc, powoli wszyscy
wracają do domów, by od rana dalej celebrować świętowanie.
7 stycznia, od samego świtu obchodzi się pierwszy
dzień świąt zwany tu Rizdwem (Різдво), następny swięteczny
dzień zwany „Połohom Bohorodyci” lub „Synaksą”, jest jak
wszędzie okazją do spotkań z bliższą i dalszą rodziną i
znajomymi. Wcześniej jednak należy odwiedzić cerkiew i
ucałować ikonę Narodzenia Chrystusa. Tego dnia przy stole
zastawionym jadłem i napitkami, śpiewając kolędy spędza się
czas do późnej nocy. Radośnie kończąc obchody narodzenia
Pana.
13 stycznia to Wigilia Wasyla. czyli czas
przygotowania do pożegnania starego roku i powitania
nowego(wg kalendarza juliańskiego). To wyjątkowy dzień,
który w dalszym ciągu rządzą wróżby i przesądy. Ten wieczór
kobiety zwą „wieczorem Wasyla” a mężczyźni
„Melankowym”. Po zmroku przygotowuje się pierogi dla
ludzi i przede wszystkim dla kotów z karteczkami imion
panien i kawalerów w środku. Tego dnia koty mają święto,
karmione są do syta. Ale jeśli pomimo to któryś skusi się na
pieroga staje się wróżbitą przepowiadającym przyszłość. Jeśli
kot zje pieroga z karteczką, ta osoba wkrótce wyjdzie za mąż
lub się ożeni, jeśli tylko go napocznie ta dziewczyna
pozostanie panną z dzieckiem, a jeżeli kot porzuci napoczętego pieroga w kącie, chłopak oświadczy się
dziewczynie, ale porzuci ją przed ślubem.
W dalszej części wieczora trwa kolędowanie, młodzi żonaci mężczyźni i starsi kawalerowie
w przebraniach chodzą po wsi z Melanką. W książce “Kолядки та щедрівки” z 1965 r. można przeczytać: - “Wieczór przed Nowym Rokiem na
Huculszczyznie mężczyźni nazywają Melankowym, a kobiety “wieczorem św. Wasyla”. W zależności od rejonu,
a czasem i wsi, figury melankowe trochę się różnią. W okolicy Żabiego w grupie wędrują księżna Melanka
i ksiązę Wasyl, Cygan i Cyganka z niemowlęciem, Żyd z kolczastą brodą, Żandarm, Dziad i Baba, oraz Koza.
Przebierańcy chodzą pod oknami od chaty do chaty i szczedrują. Wpuszczeni zaczynają żarty. Melanka zamiata
śmieci od drzwi pod stół, albo brudną od
błota miotłą maluje ławki , drzwi i okna.
Cygan szpera po chacie i prosi
gospodarzy o słoninę, bo dziecko się
poparzyło i trzeba posmarować ranę.
Cyganka odkłada “niemowlę” i zaczyna
wróżyć. Dziad, który prowadzi kozę,
karmi ją sianem wybranym z sienników,
wypytuje czy w chacie nie ma czegoś na
sprzedaż, stara się ukraść chleb, słoninę
czy co mu podejdzie pod rękę. Żandarm
pilnuje, aby Melanki nie przebrały miary
w swoich żartach i nie narobiły
prawdziwych szkód w chacie. Dla dzieci
ta wizyta wiąże się z wielkimi emocjami,
chowają się pod łóżkami przed strasznym
Dziadem i piszczą ze strachu, kiedy sura
kudłatego Żyda chce je wymieść z ukrycia. Huculscy Kolędnicy
19 stycznia – Święto Jordanu. Wodochreszczie czyli dzień Chrztu Pańskiego. Jest to jedno z 12 największych
świąt. Po mszy św. z cerkwi wyrusza procesja na d najbliższą rzekę lub potok, gdzie pop uroczyście święci
wodę. Wcześniej na skutej pokrywą lodową wodzie, wyrąbuje się przerębel w kształcie krzyża. Lodowy krzyż
stawia się obok. Po skończonej uroczystości każda rzeka, każdy potok zmienia się w źródło święconej wody.
Wtedy ludzie nabierają wodę w przyniesione wcześniej naczynia i zanoszą ją do domu, moczą w nich małe
krzyżyki z wosku i przyklejają u powały, na odrzwiach i oknach, przy
wejściu do stajni, obory. Dzięki temu czarownice, uroki ani żadne inne
złe moce nie będą miały do chudoby dostępu . Obowiązkowo
w uroczystości muszą uczestniczyć wszystkie grupy kolędników, które
uświetniają je swoim strojem i śpiewem. Następnie wszyscy wracają do
cerkwi, gdzie kolędnicy śpiewają kolędy przed stojącym na schodach
cerkwi popem. Zgodnie z tradycją, dwa tygodnie po święcie Jordanu
Huculi nie powinni myć się i nie prać rzeczy, by nie profanować
święconej wody. Kończąc święto, następnego dnia każdy chce być
pierwszy przy studni, gdyż jeśli nabierze pełne wiadro wody, będzie
szczęścić mu się przez cały rok.
Tak kończy się magiczny i tajemniczy czas świąt w krainie
leżącej całkiem blisko, a jednak już na końcu świata. Św. Mikołaj oddaje
klucze św. Jurijemu i powoli zaczyna robić się coraz cieplej. W górach
bardzo powoli zaczyna się wiosna. Dla ludzi i zwierząt zaczyna się
przednówek, cięższy czas w roku, gdy wszyscy oczekują na nowe zbiory
i z nadzieją patrzą na wysokie góry, gdzie śnieżna kołdra staje się coraz
cieńsza. Potoki górskie wzbierają na skutek topniejących śniegów. Na
połoninach nieśmiało pojawiają się pierwsze krokusy, przylaszczki
i coraz bujniejsza zieleń. Z każdą chwilą słychać weselszy śpiew ptaków.
Huculskie święto Jordanu W górach na nowo budzi się życie.
Arkadiusz Oleksak Na podstawie: „Dla Hucuła nie ma życia…” nomada.pl, Pocztówki ze zbiorów A. Oleksaka, Zdjęcia nadesłane przez Urząd Miasta w
Jaremczu
Księżyc ma oczy szmaragdowe – Kolęda lwowska Arkadiusz Kobuz
Rumieńców nabiera noc grudniowa
Do twarzy tuli uliczki Lwowa
A srebrna gwiazdka ma nadzieję
Że na czas zdąży do Betlejem
Na horyzoncie Lwów mi majaczy
Gdzie zostawiłem cienie kolegów
Tam więcej smutku i rozpaczy,
Niż białych płatków śniegu.
Księżyc ma oczy szmaragdowe
Lecz tylko tu, w wilię we Lwowie
Na dachach skrzy się śnieżny welon
Wiatr gwiżdże Gloria ine sensis deo
Jaśnieje powoli noc zimowa
Wrócimy przecież kiedyś do Lwowa
Gdzie w żłóbku czeka Jezus maleńki
Dla wszystkich otwarte są wrota stajenki
Świąteczny lwowski ratusz, świąteczny lwowski diduch, świąteczna lwowska choinka i świąteczny lwowski
jarmark
Imię i nazwisko: Bronisława Paczkowska
Urodzona: 12 lutego 1930
Miejsce urodzenia: wieś Zarubińce, gmina Załuże, powiat Zbaraż,
województwo Tarnopol.
Nazwisko rodowe: Storożuk
Imiona rodziców: Wiktoria, Jan
Miejsce zamieszkania: Smarchowice Wielkie, gmina Namysłów
Wybaczyć zawsze można, ale zapomnieć jest bardzo trudno.
Rozmowa z urodzoną w Zarubińcach koło Zbaraża, na Podolu - Panią Bronisławą Paczkowską.
Pochodzi Pani z Podola.
Tak. Nazywam się Bronisława Paczkowska. Moje panieńskie nazwisko to Storożuk. Urodziłam się w
Zarubińcach koło Zbaraża - 12 lutego 1930 roku. Z moja mamą Wiktorią z domu Nakoneczna, która też tu się
urodziła, tatą Janem i pięć lat starszą siostrą ….. mieszkaliśmy w tej miejscowości do 1944 roku. Tato zmarł
przedwcześnie w roku 1934, miał zaledwie 35 lat. Ja miałam wtedy 3 latka. Dzisiaj nie wiemy, gdzie się
urodził i skąd pochodziła jego
rodzina. Mama ponownie wyszła
za mąż cztery lata później za
Stefana Litwina i wtedy w roku
1940, już w czasie wojny urodził
się jeszcze mój brat Stefan. To
były inne czasy, tato dostał
zakażenie spowodowane
chorobą zęba i to było przyczyną
śmierci. Z opowiadań mamy
wiem, że nie trwała dłużej niż
dwa tygodnie. Pozostałyśmy
wtedy same.
Foto: rzecz-pospolita.com
Zarubińce. Jaka to była wieś?
Okolice Zarubińców. W tle Miodobory. Foto: flog.pl
Zarubińce, to wieś leżąca 7 km, na północny zachód od Zbaraża, znanego wszystkim z barwnych opisów
Henryka Sienkiewicz zamieszczonych w powieści „Ogniem i mieczem”. Razem z Bazarzyńcami,
Hłuboczkiem Małym, Iwaszkowcami, Tarasówką i Załużem należała do gminy Załuże w powiecie Zbaraż, w
województwie tarnopolskim. Wieś należała do parafii w Opryłowcach, gdzie chodziliśmy do kościoła.
Niedaleko było do granicy Wołynia i Podola. W wiosce był piękny staropolski dwór z XVII wieku, który jak
cała wieś był kiedyś własnością rodziny Zbaraskich, a potem Wiśniowieckich. W okresie międzywojennym,
Zarubińce należały do rodziny żydowskiej, która mieszkała w pałacu. Teren wokół wsi był równinny, lekko
pofalowany. Niedaleko widać było łagodne górki Miodoborów. W okolicznych, niedużych ale gęstych lasach
można było zbierać dorodne grzyby, maliny i jagody. Latem, po sam horyzont rozciągnął się barwny
kobierzec różnorodnych kwiatów. Zimy były mroźne i śnieżne. U nas nie było tak ciepło jak na południu
naszego województwa, na przykład w okolicach Zaleszczyk, .
Tutaj urodziła się Pani mama i tu mieszkali i pracowali rodzice po ślubie.
Moi rodzice nie byli zbyt majętni. Nie mieli swojej gospodarki.
Pracowali w miejscowym majątku. W Zarubińcach był bardzo duży
majątek, a w nim piękny pałac, którego właścicielem był Żyd.
Ojciec pracował tam przez 20 lat. Przy folwarku rodzice dostali
mieszkanie służbowe i w nim zamieszkaliśmy. Jakoś nam się żyło,
bo oboje rodzice pracowali i na skromne życie wystarczało. Po
śmierci taty, na nasze utrzymanie musiała zarobić tylko mama. Po
tacie nie było nawet najskromniejszej renty. Żyłyśmy tylko z tego,
co mama zarobiła. Chodziła do pracy w polu, zarabiała 50 groszy za
dniówkę. Co to było dla trzyosobowej rodziny. Latem pracowała
przy żniwach. Ścinała sierpem zboże, co dziesiąty snopek mogła
zabrać do domu, z tego piekłyśmy chleb. Jeszcze jak żył tato
trzymaliśmy krowę, bo służba mogła je sobie hodować, więc
mieliśmy mleko. Kto nie miał krowy dostawał mleko, a kto nie brał
mleka dostawał jakieś pieniążki. Ale po śmierci taty już nie
mogliśmy jej mieć. Właściciel majątku wezwał mamę na rozmowę i
oznajmił, że po śmierci taty krowa jej się już nie należy i musi coś z
nią zrobić. W majątku pracowali dwaj nieżonaci jeszcze bracia
mamy, jeden z nich przepisał tę krowę na siebie. I tak dalej
mogliśmy to mleko pić.
Bronisława Paczkowska z młodszym bratem Kazimierzem oraz rodzicami Wiktorią i Stefanem Litwinem
Ciężko było przeżyć?
Tak. Dzisiaj nie wszyscy zdają sobie sprawę jak to to jest, gdy nie ma co jeść i nie ma pieniędzy na jedzenia.
Jeszcze niedawno, gdy wnuczka przyszła do mnie i powiedziała, że kupiła czarny chleb i mi go przyniosła,
przypomniały mi się tamte czasy i powiedziałam – nie to żebym grzeszyła tym chlebem, bo gdyby nie on, to by
mnie tu dzisiaj nie było, ale w życiu ja się go najadłam tyle, że już mi wystarczy. Oczywiście powiedziałam to
śmiejąc się, ale naprawdę kiedyś tak było.
Gdzie chodziła Pani od szkoły?
Do pierwszej klasy poszłam do naszej szkoły w Zarubińcach. Miałam
wtedy przyjaciółkę z którą spędzałam dużo czasu. Jej ojciec był
Ukraińcem, matka Polką. Były w naszej klasie dzieci z rodzin polskich,
ukraińskich i rodzin mieszanych, w których matka była Polką, a ojciec
Ukraińcem. Albo odwrotnie. Przed wojną, żeniono się tak jak dzisiaj.
Kto się komuś spodobał, to brali ze sobą ślub. Były też małżeństwa z
nakazu rodziców, kiedy córka nie za bardzo mogła wybierać
przyszłego męża. Były też i to nie rzadko małżeństwa mieszane. I mój
mąż pochodził z takiej właśnie rodziny. Jego ojciec też Kazimierz był
Polakiem, zaś mama Antonina z domu Kukuruza była Ukrainką. Na
kresach był taki zwyczaj, że gdy ojciec był Ukraińcem, synowie z tego
związku byli chrzczeni w cerkwi, a córki po matce Polce w kościele i
na odwrót córki po matce Ukraince w cerkwi, a synowie po ojcu
Polaku w kościele. W duchu narodowości ojca i matki byli też
wychowywani. Tak więc w jednaj rodzinie, tak naprawdę były dwie.
Obchodzono święta polskie i święta ukraińskie. Boże Narodzenie
świętowano u nas 25 grudnia i 7 stycznia.
Stara, drewniana cerkiew w Zarubińcach Foto: Kresowe zdjęcia Len Krawchuk
Pamięta Pani swoją pierwszą komunię świętą?
Do pierwszej komunii świętej, przystępowałam w naszym kościele parafialnym w Opryłowcach. Ale nie były
to takie komunie jak teraz. Nie miałam białej sukienki, bo mamy nie było na nią stać. Zresztą inne dzieci też
nie miały komunijnych strojów. Każdy ubierał się w to co miał. Nie było też wielkiego przyjęcia. Pamiętam,
że zebraliśmy się w szkole, z kościoła przyszła po nas procesja i w jej asyście poszliśmy do kościoła. Na czele
szedł ksiądz, my za nim. W czasie mszy świętej było bardzo uroczyście, jak zawsze podczas przyjmowania
pierwszej komunii świętej. Każde dziecko przeżywa to bardzom mocno. Tak było i ze mną.
A jak Pani rodzina obchodziła Święta Bożego Narodzenie czy Wielkanoc?
Dopóki żył z nami tato, wszystkie święta obchodziliśmy w tradycji ukraińskiej. Po jego śmierci, do momentu,
aż mama ponownie nie wyszła za mąż, utrzymywała tradycje Taty. Już po ślubie, ponieważ jej mąż był
Polakiem, obchodziliśmy święta polskie.
Pani rodzice ciężko pracowali, by zapewnić byt rodzinie.
Tak. Nie łatwe to były czasy. Szczególnie po śmierci taty, gdy nie należało
nam się już mieszkanie służbowe w folwarku. Ale ze względu na to, że tato
tam długo pracował, właściciel majątku nie wyrzucił nas stamtąd, ale
dokwaterował nam drugą rodzinę i mieszkaliśmy z nią w jednym
pomieszczeniu, aż do czasu gdy mama powtórnie wyszła za mąż. Jej mąż też tu
pracował, więc zabrano od nas rodzinę tego drugiego pracownika i
mieszkaliśmy już sami.
Babcia Bronisławy Paczkowskiej - Helena Nakoneczna (z domu Kowalska)
Jak przed wojną układały się na Kresach stosunki pomiędzy Polakami i Ukraińcami?
Jeszcze byli Żydzi. To zależało od tego kto mieszkał na danej wiosce. U nas, w Zarubińcach mieszkały
rodziny mieszane polsko – ukraińskie i rodziny ukraińskie. Były tylko cztery rodziny polskie. Pamiętam
nazwiska Kozak i Sąsiadek. I było spokojnie, wszyscy się szanowali, pomagali sobie. W wioskach, w których
Ukraińców i Polaków było po połowie lub większość Ukraińców, tam jeszcze przed wojną dochodziło do
mniejszych lub większych konfliktów. Ale nic nie zapowiadało tego co miało nastąpić. Tak było do 1939 roku.
Wtedy do Polski wkroczyła Armia Czerwona. Polski już nie było?
Stała się rzecz straszna! W 1939 roku, we wrześniu przyszli Sowieci. Wtedy folwark przestał istnieć, został
rozparcelowany. Ziemię rozdano chłopom, tak samo maszyny rolnicze i zwierzęta. Nasza wieś nie należała to
zamożnych. Były tu głównie chaty kryte strzechą, no może z wyjątkiem kilku gospodarstw. Dlatego chętnych,
by wziąć coś dla siebie nie brakowało. Natomiast, już wtedy Ukraińcy zaczęli podnosić głowy. Stawali się
coraz bardziej butni.
Jak żyło się na wsi polskiej pod sowiecką okupacją?
Ciężko. Bardzo ciężko. Oczywiście zniknęły wszystkie polskie symbole, nie mówiąc już o polskich flagach.
Zamknięto szkołę. Dopiero po kilku miesiącach dzieci mogły się znowu uczyć, ale nie uczono już języka
polskiego, tylko rosyjski i ukraiński. Na każdym kroku wisiały czerwone flagi i portrety radzieckich
przywódców. Zaczęła się okupacyjna rzeczywistość. Najgorsza była świadomość, że można być zesłanym na
Sybir. Ludzie żyli w ciągłym strachu, spakowani, w każdej chwili gotowi do wyjazdu. Tak było wszędzie,
gdzie sięgała sowiecka władza, czy to u nas koło Zbaraża czy w wiosce mojego przyszłego męża - Babincach
koło Borszczowa. Ciągle słyszało się, że kogoś wywieźli. Każdy bał się, że jego też to spotka. Trwało to do
czasu, kiedy w czerwcu 1941 roku przyszli z kolei Niemcy.
Co się wtedy zmieniło?
To stało się w czerwcu 1941 roku, gdy wybuchła wojna Niemców z Rosją. Niemcy nakazali zwrócić do
folwarku wszystko, co zostało wcześniej zabrane. Ludzie musieli oddać ziemię, krowy, konie, maszyny.
Majątek zaczął znowu funkcjonować Z tego najbardziej cieszyli się Ukraińcy. Witali Niemców kwiatami.
Liczyli, że Niemcy pomogą im stworzyć niepodległą Ukrainę. Poobsadzali prawie wszystkie stanowiska w
folwarku i na wsi. Utworzono ukraińską policję. Ukraińcy stali się jeszcze bardziej butni i wyniośli,
wyczuwało się u nich jakąś niechęć do Polaków, nawet wrogość. Wcześniej czegoś takiego nie zapamiętałam.
A jak było w waszej wsi?
Jak uciekli Rosjanie, a wojska niemieckie jeszcze nie zajęły naszej wsi, wszędzie zawisły ukraińskie flagi z
tryzubami. Nawet nie wiadomo skąd się tak nagle wzięły. Ale gdy wkroczyli Niemcy nakazali to wszystko
zdjąć i w to miejsce powiesili swoje flagi i portrety Hitlera. Nie wiem czy tak było wszędzie, ale w naszej wsi
polskim dzieciom zabroniono chodzić do szkoły. Więc i ja przestałam się w szkole uczyć. Rodzice pracowali,
gdzie tylko mogli, by wyżywić naszą rodzinę. Nikomu się wtedy nie przelewało.
Jak teraz zachowywali się Ukraińcy?
Przez pierwszych kilka miesięcy było spokojnie. Gdzieś na początku 1943 roku zaczęły do nas dochodzić
wiadomości o tym, co dzieje się na Wołyniu. Przecież do granicy Wołynia, było od nas bardzo blisko.Potem
tych wiadomości było coraz więcej i były coraz tragiczniejsze. Ludzie zaczynali coraz bardziej bać się o swoje
życie. Zapamiętałam takie zdarzenie, że gdy którejś lipcowej niedzieli wstaliśmy rano, zobaczyliśmy, że
dawne stajnie w naszym folwarku, wypełnione są uciekinierami z Wołynia. Na wozach ciągnionych przez
konie siedziały matki z dziećmi i z niewielkim dobytkiem jaki udało im się ocalić. Od nich dowiedzieliśmy
się, co się dzieje na Wołyniu, do jakich okrutnych zbrodni tam dochodzi i co z Polakami robią Ukraińcy.
Kierownikiem w folwarku był taki pan, który stamtąd pochodził i to on robił wszystko, aby tym ludziom w
biedzie pomóc i dać im w miarę bezpieczne schronienie. Tutaj pracowali i tu mieszkali. Ale nie trwało to
długo, bo te tragiczne wydarzenia z każdym dniem zbliżały się do naszej wioski. Wszyscy wiedzieli, że to
samo zacznie dziać się też i u nas.
I niestety obawy te potwierdziły się.
Niestety. Niedaleko nas była kiedyś granica pomiędzy Austrią i Rosją. To tez taka granica pomiędzy Podolem,
na którym była nasza wieś i Wołyniem. Sowieci w 1939 roku zlikwidowali ją, a Niemcy utworzyli ją na
nowo. Była granicą utworzonej przez nich Generalnej Guberni. Pamiętam, że droga ta prowadziła od Zbaraża
ku granicy. Nasza wieś leżała obok niej. Dalej przebiegała przez wieś Nerteba. Z naszej wsi było ją dokładnie
widać. Zamieszkiwali tam prawie sami Polacy. Netreba to po ukraińsku, a po polsku znaczy to - „nie trzeba”.
I Przed wojną Polacy, nie chcieli używać ukraińskiej nazwy i próbowali zmienić ją na Nietrzeba. Ale w radzie
powiatu był tylko jeden Polak i się nie udało. I tę wieś w październiku 1943 roku Ukraińcy podpalili, było to
od nas dobrze widać. Zamordowano 11 mieszkańców Netreby i ok. 17 uciekinierów z Wołynia, którzy
uciekając przed banderowcami tutaj się schronili. Wieś spalono. I już się nie odbudowała. Nawet tamtejszy
kościół, który ocalał rozebrano, i z tych materiałów pobudowano obory i budynki gospodarcze. Nie istnieje też
cmentarz, na którym pochowano ofiary tego mordu. Dzisiaj nie ma już tej wsi. Nie ma nawet drogi, która
biegła przez wieś. Cały teren wsi zaorano. Dziś są to pola uprawne.
W Zarubińcch też miały miejsce napady banderowców?
Na szczęście nie. Od momentu napadu na Netrebę, wszyscy zdawali sobie sprawę, że to najgorsze dotarło i do
nas. Codziennie dochodziły do nas głosy, że tu kogoś zabili, tam zaginęły dwie trzy osoby, które już nie
wróciły do domu. Oczywiści zawsze to byli Polacy. Niektórzy obawiając się o swoje życie wyjeżdżali do
Zbaraż lub Tarnopola. Gdy ponownie tereny te zajęły wojska radzieckie, obok naszej wsi urządzono lotnisko
polowe. Stacjonowali tu sowieccy żołnierze i oni stanowili jakąś osłonę dla mieszkańców naszej wioski
.Bandy bały się walczyć z wojskiem, woleli napadać na bezbronne wioski. Dopóki Sowieci byli u nas nic
takiego w Zarubińcach nie miało miejsca. Chociaż i tak wszyscy bardzo się bali.
W okolicy napadano jednak na inne wsie.
Oczywiści. W Czumalach i w Opryłowcach miały miejsce napady banderowców. W Opryłowcach nawet kilka
razy, wtedy pobito i okradziono tam miejscowego proboszcza. Z tych wiosek ludzie uciekali do nas do
Zarubiniec. Dopóki stało tu wojsko z ochrony lotniska, było u nas bezpiecznie. Wioska była cała wypełniona
uciekinierami. W każdym domu udzielano schronienia nawet kilku rodzinom. Każdy spał gdzie tylko było
można. Na ławach, stołach i na podłodze, którą wyścielano słomą. W pewnym momencie na naszą wioskę
zaczęto mówić - ”getto”. Zapamiętałam to, bo mój wtedy 3-letni brat, któregoś ranka stojąc w oknie, gdy
zobaczył ludzi idących, by się u nas schronić krzyknął: - „mamo już idą do getta”.
Więc, póki co Wasza rodzina była bezpieczna?
My mieszkaliśmy trochę tak za wsią. Odgradzał nas od niej najpierw mały lasek, potem jeszcze większy. Gdy
już wokół nas rozpoczęły się banderowskie napady na wsie, tato nie spał już z nami w domu. Szukał
bezpiecznego schronienia w stajni, w stogach siana nawet w gorzelni na folwarku. Ale ponieważ w folwarku
wartę pełnili Ukraińcy, niechętnie tam chodził. Nie ufał im i przeczuwał, że może stać mu się krzywda. Kiedyś
rozmawiając z mamą powiedział jej że, przyszedł do nich jeden z mieszkańców, z niedaleko od nas położonej
wioski Ihrowica, i mówił o tym jak w wigilię napadli na nich Ukraińcy.
To wydarzenie znane jest pod jako „Krwawa podolska wigilia w Ihrowicy”.
Tak. Było to w wigilię 1944 roku. Ihrowica to była duża wieś, mieszkali tam Polacy i
Ukraińcy, prawie pół na pół. Na wieś napadła sotnia UPA „Burłaky, którą dowodził
„Czorny” – Iwan Semczyszyn. Pomagali im miejscowi Ukraińcy, którzy wskazywali
w których domach mieszkają Polacy. Zresztą już wcześniej wiedzieli w których
domach mieszkają polskie rodziny. Upowcy najpierw mordowali domowników,
często dosłownie spożywających wieczerzę wigilijną, a potem miejscowi Ukraińcy
rabowali dobytek i podpalali domy, Części mieszkańców udało się uciec dzięki
temu, że ks. Szczepankiewicz biciem kościelnych dzwonów ostrzegł wieś przed
nadciągającym niebezpieczeństwem. Sam niestety nie zdążył uciec i nie przeżył tego
napadu. Zamęczono go razem z matką i bratem. Zginęli zarąbani siekierami. Podaje
się, że tej nocy w Ihrowicy zginęło 70,osób, ja pamiętam, że u nas zawsze mówiło
się że 75. Ale jakie to ma dzisiaj znaczenie. Tych ludzi okrutnie zamordowano. I za
co?. Tak. To były straszne czasy.
Ks, Stanisław Szczepankiewicz. Foto: Cracovia Leopolis
Zdarzały się też inne takie przypadki?
Zdarzały się. Na przykład niedaleko nas w Berezowicy Małej. Jeszcze przed I wojną, chłopi z tej wsi, ze
swoich pieniędzy postawili tam pomnik Tadeusz Kościuszki. We wsi mieszkali Polacy, Ukraińcy i jedna
rodzina żydowska. Przed wojną, nie dochodził we wsi do żadnych konfliktów. Można powiedzieć, że
pomiędzy mieszkańcami panowała przyjaźń. A jednak i tu stała się rzecz straszna. Tragedia rozegrała się w
nocy z 22 na 23 lutego 1944 roku. We wsi, na wieść o tym co dzieje się na Wołyniu, utworzono samoobronę,
która w nocy wystawiała warty, obawiając się ataku UPA. Zimą 1944 roku, w styczniu i lutym, Niemcy
nakazali mieszkańcom budować okopy w pobliżu wsi. Zmęczeni pracą członkowie samoobrony nie pilnowali
nocą wsi, licząc, że banderowcy nie napadną na wieś, bo w pobliżu kwateruje niemieckie wojsko. Ale pomylili
się. Nocą z 22 na 23 lutego, właśnie od strony granicy z Wołyniem, na wozach i saniach nadjechali
banderowcy i zaczęła się rzeź. Ludzi zabijano siekierami, widłami, wszystkim co mieli pod ręką. Nie
oszczędzali nikogo. Nie darowali błagającym o litość. Łatwo przychodziło im mordować, bo wsi nikt nie
bronił. Zagrody plądrowano i grabiono cenniejsze rzeczy. ponad dwadzieścia gospodarstw spalono. Gdy
odjechali, pozostało po nich 131 trupów. W jednym tylko obejściu zginęła matka i jej siedmioro dzieci.
Bardzo smutne jest to o czym Pani mówi.
Tym bardziej, że nie był to odosobniony przypadek. W Opryłowcach mieszkała polska rodzina. Ojciec, matka,
syn z żoną i dwiema córkami. Ich syn wcześniej pełnił jakąś funkcję w Opryłowcach. Gdy powtórnie weszli
sowieci, uparli się, by go zbić. Wiedział o tym, razem z żoną i córkami schronił się w Zbarażu. Rodzice w
starszym już wieku nie wierzyli, że coś im grozi i pozostali we wsi. Któregoś dnia zdecydował, że pójdzie
zobaczyć, co stało się z rodzicami. Nie musiał tego robić, ale jak to syn, martwił się o rodziców i był ciekawy
co się z nimi dzieje. Gdy przyszedł do wsi, od razu go zauważono. W obejściu zjawił się sowiecki żołnierz i
przekazał wiadomość, że w szkole odbędzie się zebranie i wszyscy muszą się tam udać. Poszedł więc. Gdy
wszedł na salę, okazało się, że jest tam już sporo osób. Zamknięto drzwi. Do środka pozwalano wejść
każdemu, ale wyjść nie wolno już było nikomu. Za stołem siedział enkawudzista, który wszystkim dyrygował.
Wnet okazało się, że jest to przebrany banderowiec. Po jakimś czasie, nakazał wszystkim iść do domu, a tylko
jednemu właśnie temu synowi polecił, aby w obstawie poszedł do domu, zaprzągł konia i odwiózł ich do
domu.
I poszedł z nimi?
A jakie miał wyjście?. Tylko, że ślad już po nim zaginął. Rodzice wypytywali wszystkich dookoła, co się z
nim stało. Nikt nic nie wiedział. Albo nie chciał powiedzieć Po tygodniu, w Opryłowcach odbywał się odpust.
Po kościele, Ukraińcy świętowali przy wódce, i jeden z nich wygadał się co się wtedy wydarzyło. Niedaleko
za wsią znajdował się staw. Tam udano się by go szukać .I znaleziono. Był opleciony drutem kolczastym i
utopiony. Tego Ukraińca co o tym wspomniał, wezwano do tej samej sali, w której było tamto zebranie i za to
strasznie go bito. Mieszkająca w szkole pani, opowiadała, że krzyczał tak strasznie, że nie mogła tego słuchać.
Później jego żona opowiadała, że tego dnia gdy o tym jej mąż mówił, w jej domu była sama rodzina, a mimo
to ktoś doniósł o tym banderowcom.
Jak później potoczyły się losy tej rodziny z Opryłowiec?
Co stało się z rodzicami, niestety nie wiem. Do Namysłowa razem z nami przyjechała wdowa po tym
zamordowanym, z dwójką dzieci. Wie, że mieszkała w Głuszynie.
Banderowcy napadali na wszystkie wsie, bez wyjątku?
Nie darowali nikomu, Wszystko mieli zaplanowane. Innym razem, to było w Iwaszkowcach, gdzie mieszkała
nasza dalsza rodzina. To byli Polacy. Gdy ponownie przyszli Sowieci, syna wzięli do polskiego wojska. Bo
tak było. Młodych Polaków brano do polskiego wojska, Ukraińców do ruskiego. W domu pozostali rodzice i
synowa z dwoma synami, jednym jeszcze bardzo malutkim. Gdy stało się już bardzo niebezpiecznie, wszyscy
wyjechali do Tarnopola. Mieli jeszcze córkę, która ożeniła się z Ukraińcem. Banderowcy namówili ją, aby
pojechała do nich i skłoniła do powrotu zapewniając, że nic im nie grozi i mogą w Iwaszkowcach czuć się
bezpiecznie. Uwierzyła im. I to jej się udało. Przekonała ojca. Przyjął zapewnienia córki. Trudno się też
dziwić. Kto chciałby, by jego opuszczona gospodarka, owoc całego życia niszczała. Wrócili więc do domu,
przespali tylko jedną noc. A następnego dnia, w czasie obrządku zwierząt, banderowcy pojawili się w
obejściu. Ojciec z matką i starszym wnukiem w stodole, przy sieczkarni szykowali karmę. Synowa z tym
malutkim dzieckiem na ręku była w izbie. Banderowcy zabili najpierw dziadków w stodole, potem ich
starszego wnuka, który próbował uciec, ale mu się nie udało i wreszcie synową z tym dzieciątkiem na ręku.
Wszystkich, którzy tam byli. Jak musiała czuć się córka, która sprowadziła swoich rodziców na pewną śmierć
w męczarniach. Chcąc dobrze. Czy mogła przewidzieć co się stanie? Ciężko powiedzieć. Trudno kogoś
oceniać, jak się nie było w takiej sytuacji. W każdym razie tyle było warte słowo Ukraińców. Jakie to
wszystko było poplątane.
Czy ktoś z waszej rodziny też ucierpiał w tym napadzie?
Na wigilię z Ihrowicy przyjechała do nas siostra naszego taty. Przenocował u nas i rano wzięła konia i
pojechała do domu. Zostawiła tam swoją córkę, i córkę siostry, która wcześniej zmarła, a którą wychowywała.
Wtedy, jeszcze nikt nie wiedział co się tam stało. Ponieważ była Ukrainką, jej dzieciom nic się nie stało.
Części osób w Ihrowicy udało się ocaleć?
Ci którzy przeżyli napad, lub uciekli ostrzeżeni biciem dzwonów, zawdzięczają życie ks. Szczepankiewiczowi.
Schronili się w Tarnopolu lub w Zbarażu. Często uciekając ze swoich gospodarstw, widzieli je po raz ostatni i
nigdy do nich już nie wrócili. Pożegnali je na zawsze. Wkrótce potem, uciekinierzy z Wołynia, którzy
mieszkali w folwarku, też tam pojechali, bo u nas też przestało być już bezpiecznie.
Wy jednak dalej mieszkaliście w folwarku?
Tak. Ale na noc chodziliśmy już spać do babci, która mieszkał z naszą ciocią, siostrą mamy. Babcia razem z
naszą ciocią mieszkała bliżej lotniska i to sprawiało, że tam byliśmy bezpieczni. Pamiętam, że były wtedy
wielkie śniegi i tęgie mrozy, jak to u nas na Podolu. A mama wysyłała nas pod wieczór do babci. I szliśmy z
bratem. On taki mały, ja też byłam raczej drobnej postaci. Często całą drogę przepłakaliśmy. Kazik płakał z
zimna, a ja bo nie mogłam go już nieść. Tak przechodziliśmy całą zimę, aż do wiosny. Co prawda ciocia miała
męża Ukraińca, ale mogliśmy tam chodzić, by bezpiecznie przenocować. Bardzo szkoda było nam tej naszej
dobrej cioci, gdy któregoś dnia została pobita przez banderowców i to tak mocno, że była cała sina. Nie
pomógł nawet mąż Ukrainiec. Ona była Polką i to wystarczyło.
Przez ten czas ciągle trwały napady Ukraińców na okoliczne wsie?
Ciągle docierały do nas słuchy że gdzieś w okolicy płoną wsie i giną ludzie. Nikt nie był pewny czy kładąc się
spać dożyje jutra. Naszego folwarku pilnował oddział radzickich żołnierzy. Przed samą Wielkanocą, jak
później opowiadał nasz tato, ich komendant wezwał wszystkich mężczyzn i powiedział im – jutro jest
Wielkanoc, pamiętacie co stało się w wigilię w Ihrowicy? , Ukraińcy lubią takie daty. Pilnujcie się –
powiedział, i wyszedł.
To było ostrzeżenie?
Chyba tak. Rosjanie, jak zajęli ponownie ten teren w zimie 1944 roku, nie pozwalali banderowcom jawnie
działać i ścigali ich. Często pozwalało to ocalić życie wielu Polakom. Tego wieczora, gdy na warcie stał jeden
z Polaków, zauważył że ktoś podchodzi pod budynki folwarku i wystrzelił z karabinu. Na odgłos strzału
zbiegli się głównie Ukraińcy z pytaniem - co się stało? Gdy im powiedział o wszystkim, odrzekli że na pewno
mu się przewidziało, i żeby nie robić alarmu. Powoli wszyscy rozeszli się do swoich domów. Żołnierze poszli
na kwatery, ich komendant też, więc poszedł i tato. Położył się pod schodami w gorzelni, w takim schowku i
zasnął. Nagle w nocy obudził go krzyk – „ruki wwerch”! Poderwał się, zobaczył że stoi przed nim dwóch
ludzi w wojskowych płaszczach i z pepeszmi w ręku. Okazało się, że szukają ukrywających się przed pójściem
do wojska. Często zdarzało się na froncie, że Ukraińcy podkładali swoje dokumenty zabitym aby zostać
uznanym za poległego. Powiadamiano o tym rodzinę. A naprawdę ten osobnik wracał do swoich i wstępował
do bandy. I takich ludzi też szukano. Ten żołnierz mówił po rosyjsku, ale drugi rzucił kilka słów po ukraińsku.
Tata wyczuł, że coś tu jest nie tak i w zamieszaniu w jakiś sposób udało mu się zjechać po poręczy i ukryć w
piwnicy. A ci dwaj zabrali ze sobą tego komendanta, który tu kwaterował.
I co było dalej?
Przez tydzień nie wiadomo było co się z nim stało. Ludzie tłumaczyli sobie, że choć służył w Armii
Czerwonej, to pochodził spod Żytomierza, i na pewno przystał do bandy. W niedzielę, pamiętam to dokładnie,
tato z innymi pracownikami pracował przy koniach w gorzelni. Nagle usłyszeli głośne szczekanie psów, które
warcząc skoczyły na siebie i na podwórzu zaczęła się kotłowanina walczących ze sobą zwierząt. Jeden z
chłopaków, Polak, poszedł by je rozgonić, rzucił nawet pomiędzy nie jakąś belkę. I gdy podszedł bliżej, ku
swojemu przerażeniu zobaczył, że z ziemi wystaje ludzka dłoń. Przyszedł do taty i o wszystkim mu
opowiedział. Tato od razu poszedł do nowego komendanta, którego przysłano do folwarku i razem udali się na
to miejsce. Gdy rozkopano ziemię, ich oczom ukazał się makabryczny widok. Zamordowany miał na szyi
zaciśniętą pętlę ze sznurka, a z całej twarzy zdjętą skórę. Zanim umarł musiał niewyobrażalnie cierpieć. Nawet
trudno sobie wyobrazić, że człowiek może do czegoś takiego może być zdolny. A jednak.
Pani rodzinę taki przypadek też spotkał?
Taki na szczęście nie. Ale pewnej nocy, gdy tato jeszcze nocował w domu, ktoś zapukał do naszego okna.
Zawsze takie pukanie do okna w nocy wzbudzało strach wśród domowników. My też się wystraszyliśmy. Tato
zdecydował, że otworzy drzwi. Zbliżył się do niech i zapytał - kto tam? Usłyszał rozmowy po ukraińsku i w
końcu tych drzwi nie otworzył. Ci ludzie odstąpili i na szczęście na tym się skończyło. Tata później opowiadał
mamie, że gdyby tak się stało, że po niego przyjdą, to zacznie uciekać. Wtedy zastrzelą go, ale nie będzie
cierpiał w czasie tortur. Wiedział, że będzie to lżejsza śmierć. Ukraińskiego okrucieństwa i tortur wszyscy
najbardziej się bali. Zewsząd dochodziły do nas opowiadania tych co przeżyli banderowskie pogromy, że
ludzie ginęli od siekier, wideł czy kos. Na szczęście tym razem skończyło się tylko na strachu.
Na szczęście. Ale, gdy ta banda już odjechała, jeden Ukrainiec chodził i szukał Polaków, którzy poukrywali
się w różnych skrytkach. I natknął się na tatę. Tato go znał i poprosił by ten go nie wydał. Na szczęście trafił
na dobrego Ukraińca, bo przecież ludzie są różni i tacy też tam byli i on odpowiedział tacie – byli tu, pytali za
Polakami ale ja im nic nie powiedziałem – i dodał - nie bój się ja o tobie nikomu nie powiem. Tak też się stało.
Ale na wszelki wypadek tato stał się jeszcze bardziej ostrożny.
Takie wypadki zdarzały się częściej?
Prawie codziennie. Innym razem, gdy spaliśmy u cioci, usłyszeliśmy z podwórka głośne ujadanie psa, a ciocia
miała takiego dużego wilczura. Mama wyjrzała prze okno i zawołała do cioci – Zosiu zobacz, jadą furmanki z
gorzelni - a tam przecież pracował tato i często jeździł po okolicznych wioskach skupować ziemniaki. Mama
powiedziała jeszcze – to konie którymi jeździ Stefan. Ale nie dokończyła. Spostrzegła, że konie są te same, ale
zaprzęgnięte inaczej niż robił to nasz tata. Po cichu, jakby do siebie powiedziała – to nie jedzie Stefan.
Furmanki pojechały dalej. To na pewno banerowcy jechali na kolejną akcję. Jakie to szczęście, że mama nie
wyszła wtedy z domu i oni koło nas się nie zatrzymali. Często o życiu ludzkim decydowały takie właśnie
przypadki.
Z każdym dniem stawało się więc coraz bardziej niebezpiecznie?
Tym bardziej, że nie było już w Zarubińcach lotniska, przeniesiono je gdzieś na zachód, bliżej frontu.
Skończyła się zbawienna dla nas ochrona. Jeszcze przed wyjazdem żołnierzy z lotniska, ten ich komendant
powiedział do nas: - uważajcie, bo my wyjeżdżamy i oni teraz do was na pewno przyjdą. I tak się też stało.
Więc, gdy te furmanki przejechały przez wieś, cały czas cicho siedzieliśmy w domu. Przez okno
zobaczyliśmy, że idzie do nas tato. Gdy wszedł do izby i nas zobaczył, powiedział z ulgą – żyjecie, u nas też
byli, wzięli konie i pojechali w waszą stronę. Dzięki Bogu!.
Tato z mamą nie myśleli, by wyjechać do miasta, gdzie był bardziej bezpiecznie?
Wszyscy wiedzieli, że ten moment nieodwołalnie nadchodzi i taka myśl przewijała się w rozmowach rodziców
coraz częściej. Szczególnie po wyjeździe żołnierzy z lotniska. I zdarzyło się coś, co o tym zadecydowało.
Pewnego dnia tatę wezwał jeden z Ukraińców, który też pracował w gorzelni na jakimś ważnym stanowisku i
nakazał mu, by wziął jeden z gorszych wozów, dwa liche konie i pojechał na Wołyń zawieść do innej
gorzelni jakieś dokumenty. Tato jednak zorientował się o co chodzi i powiedział do niego – panie Kapłun – bo
tak się nazywał – jeśli chcecie mnie zabić, to zróbcie to tutaj, przynajmniej żona i dzieci będą wiedziały, co się
ze mną stało. Przecież pan wie, że tam gdzie mnie pan posyła nie ma żadnej gorzelni i jak ja tam pojadę, to
stamtąd już nie wrócę. Na to on odpowiedział tacie – skoro nie chcesz jechać, to nie ma tu już dla ciebie
pracy! I tak też się stało.
Tato przewidział co może go spotkać?
Przeczuwał to. Gdy wrócił do domu, powiedział o wszystkim mamie i podjął decyzję, że pojedzie do Zbaraża
– tam jest dużo ludzi, którzy uciekli przed banderowcami i tam znaleźli schronienie. Może znajdę jakieś
pomieszczenie, choćby najskromniejszy chlewik i tam pojedziemy. Tutaj jest już zbyt niebezpiecznie i nie
możemy dalej ryzykować – namawiał mamę. Ale tak naprawdę do wyjazdu z Zarubiniec nie trzeba było nikogo
przekonywać.
Tym razem tato trafił na niedobrego Ukraińca?
Dokładnie. Ale nasze losy jeszcze raz się splotły. Później, już po wojnie moja siostra nie przyjechała z nami do
Polski. Została w Zarubińcach i wyszła za mąż za Ukraińca i właśnie ten Ukrainiec, który wysyłał tatę na
Wołyń, był wujkiem jej męża. Tak się dziwnie plotły losy ludzi, którzy od wieków mieszkali tam obok siebie,
a potem stali się dla siebie śmiertelnymi wrogami. Dzisiaj trudno to jakoś wytłumaczyć, a tym bardziej
zrozumieć.
I w końcu wyjechaliście do Zbaraża?
Tato poszedł tam. Znalazł skromne mieszkanie i zamieszkaliśmy w Zbarażu. A stał się to tak. Kiedyś spotkał
jedną panią, niestety nie pamiętam już jej nazwiska, która powiedziała mu, że niedługo wyjeżdża do Polski.
Mimo, że trwała jeszcze wojna, można było już zapisywać się na wyjazd na ziemie odzyskane. Tato też
postanowił, że tak zrobi. Gdy się zgłosił do wyjazdu, poszedł powiedzieć o tym tej pani, a ona powiedziała
mu, że w zasadzie to jest już spakowana i gotowa do wyjazdu, który nastąpi lada dzień. Może więc
zamieszkać z rodziną u niej w domu. Co prawda w drugiej izbie mieszka już jedna pani z trójką dzieci, która
uciekła z Dobrowodów, ale w drugiej izbie, którą ona zajmuje, jest trochę miejsca, wszyscy się zmieszczą i te
kilka dni możemy mieszkać z nią. Tato poszedł do znajomego, takiego starszego Ukraińca i poprosił, by
swoimi końmi pojechał po nas do Zarubiniec i przewiózł nas do Zbaraża. Ten zgodził się i gdy już dotarliśmy
na miejsce, ta pani właśnie opuszczała swój dom i szła na stację kolejową, gdzie formowano transport do
Polski. Pożegnała się jeszcze z nami i powiedziała do taty – teraz ma pan już wolne mieszkanie.
Więc jakoś wam się udało?
Też tak myśleliśmy. Ale trwał to krótką chwilę. Przenocowaliśmy w tym pokoju z kuchenką, nawet w
znośnych warunkach, ale z samego rana zjawił się jakiś Ukrainiec, który nakazał nam wprowadzić się do tej
rodziny z Dobrowodów, a sam zajął naszą izbę. Mieszkaliśmy teraz w jednej izbie dwa na trzy metry w osiem
osób. Tamta czteroosobowa rodzina i my we czwórkę. I tak mieszkaliśmy od kwietnia do 13 czerwca, do
czasu wyjazdu do Polski.
W jakich warunkach mieszkaliście w Zbarażu?
O ciasnocie już mówiłam. Wszędzie było dużo ludzi. Trudno było się umyć, zrobić pranie. Ale było już w
miarę bezpiecznie. W mieście stacjonowało wojsko, pracowały już jakieś komisje urzędnicze zarządzające
miastem i organizujące wyjazdy do Polski. Ale największym problemem był zdobywanie jedzenia. Dobrze, że
mieliśmy krowę, która dawała mleko. Gdy wyjeżdżaliśmy z Zarubieniec mama wzięła trochę mąki i kartofli.
Ale ile mogło zmieścić się na tym małym wozie, na którym jeszcze mu jechaliśmy. Zapasy szybko się
kończyły. Nie można było nic kupić, bo przecież nie było pieniędzy. A nawet jeśli były by to i tak nikt nic nie
sprzedawał. Nie było wyjścia, trzeba było pójść do naszego domu w Zarubińcach i przynieść coś do jedzenia.
Nie mogła tam iść mama ani tato, bo dużo osób ich znało. A droga była niebezpieczna. Wszędzie czatowali
banderowcy, którzy chowali się po krzakach czy w polach, bo zboża były już wysokie i wyłapywali Polaków.
A kto wpadł w ich ręce to już nie wracał. Musiałam więc ja chodzić do Zarubiniec. Liczyliśmy, że jako mała
dziewczynka nie będę rzucać się w oczy. I tak było,. Chodziłam do naszej wioski i zawsze coś do jedzenia
przynosiłam. Po drodze często płakałam ze strachu, ale dzięki Bogu jakoś to mi się udawało.
Zbaraż w czasie wojny Foto: NAC
Wśród Pani bliskich, też były osoby które zginęły z rąk banderowców?
Dopóki byliśmy w Zarubińcach, w naszej wsi nikt nie został zamordowany, o tym wspomina łam wcześniej.
Już po wyjeździe dowiedzieliśmy się, że niestety ale takie zdarzenie miało miejsce. Najstarszy brat mamy miał
córkę, która wyszła za Polaka. Był bardzo cięty na Ukraińców za to co robili, jak mordowali Polaków. Ale za
dużo mówił. Powiedział kiedyś, że gdyby przyszli do jego córki, zabić jej
dziecko, to sam by ich pozabijał. Musiał
ktoś o tym donieść Ukraińcom i zabili mu
syna. Miał ledwie 17 lat. Gdy kuzynka
przyjeżdżała do nas, opowiadała, że w
czasie, gdy przyjechało do wsi kino i
wyświetlali film, ktoś psuł prąd i seans
przerywano. Wołano go wtedy, by
naprawił awarię, bo znał się na elektryce. I
tak robił. Zawsze zabierał ze sobą swoją
dziewczynę, by mu towarzyszyła. Stało się
tak raz, drugi, a potem trzeci. Za każdym
razem chodził i naprawiał prąd, ale za
trzecim razem, gdy zawołano, zabroniono
mu, by jego dziewczyna z nim poszła. I już
do domu nie wrócił.
Brat mamy Michał Nakoneczny i jego syn Eugeniusz Nakoneczny, zamordowany przez Ukraińców
Jak już Pani już powiedziała, do Polski wyjechaliście 13 czerwca.
Tak. Po wiadomości, że transport wkrótce odjedzie, zaczęliśmy pakować nasz skromny dobytek, trochę
żywności na drogę, której zresztą niewiele nam pozostało i jakieś ciepłe ubrania. Musieliśmy zostawić naszą
krowę, która tyle nam pomogła. Przekazaliśmy ją naszej cioci. Gotowi do podróży udaliśmy się na stację w
Zbarażu, gdzie przydzielono nas do wagonu, w którym mieliśmy jechać. Niedługo pociąg ruszył.
Opuszczaliśmy nasze rodzinne strony. Jechaliśmy w nieznane, ale szczęśliwi, że nam wszystkim udało się
przeżyć.. Był to drugi transport, który wyjechał ze Zbaraża.
Jak przebiegała podroż?
Przydzielono nas do takiego wagonu bez dachu, było w nim kilka rodzin. Każda zajęła swój kąt w wagonie. i
starała się zrobić choćby prowizoryczny daszek, by deszcz nie kapał na głowę. Jechaliśmy trzy tygodnie. W
czasie krótkich postojów zaopatrywaliśmy się w wodę do picia i przygotowywaliśmy skromne posiłki.
Pierwsze godziny podróży przebiegały w ciszy i skupieniu. Każdy żegnał się z ojczystymi stronami i myślał o
tym co go tam gdzieś czeka. No i jeszcze ten ciągły strach, który nam jeszcze towarzyszył. Docierały
wcześniej do nas wiadomości o tym, że banerowcy napadają na jadące transporty i mordują ludzi. Gdy z
wagonów widzieliśmy jadące wozami uzbrojone bandy, których było pełno szczególnie w pobliżu lasów,
ludzie wpadali w panikę, że oni zaraz wysadzą tory i zaczną mordować ludzi. Nic się jednak takiego nie stało.
Szczęśliwie, przez Tarnopol i Lwów dojechaliśmy do Przemyśla. A tu była już Polska. Z każdym kilometrem
pozostawialiśmy za sobą strach i tragiczne wspomnienia.
Od razu przyjechaliście do Namysłowa?
Najpierw zatrzymaliśmy się w Bytomiu. Staliśmy tam cały tydzień wiodąc życie na bocznicy kolejowej.
Potem przywieziono nas do Oleśnicy. Dopiero co skończyła się wojna. W mieście nikogo jeszcze nie było.
Ludzie bali się wysiadać, bo jak by pociąg ruszył, musieli by tam zostać. Przewieźli więc nas do Namysłowa,
powiedzieli że pociąg dalej ni pojedzie i wysadzili wszystkich na stacji. Tu na bocznicy kolejowej, w
naprawdę skromnych warunkach koczowaliśmy znowu cały tydzień. Akurat padał deszcz. Było mokro. Nikt
daleko nie odchodził i pilnował swojego niewielkiego dobytku. Żyliśmy jak „cyganie”. Brudni i głodni. Po
niedługim czasie dojechał kolejny transport z Brzeżan i na bocznicy zaroiło się od ludzi.
Jak znaleźliście dom w którym moglibyście zamieszkać?
Gdy na stacji było już sporo ludzi, trzeba było zacząć szukać sobie mieszkania. W mieście nie było jeszcze
zbyt wielu nowych mieszkańców. Powiedziano nam, że będą nas rozwozić na nowe kwatery, ale nikt po nas
nie przyjeżdżał. Tato sam zdecydował się szukać. Znalazł dla nas mieszkanie na dzisiejszej ul. Grunwaldzkiej.
Ale z naszej wioski przyjechały z nami jeszcze dwie rodziny. Więc jeszcze raz tato poszedł z jednym
znajomym, by mu pokazać co znalazł. Tamten zdecydował się, że jego rodzina dołączy do naszej i
zamieszkamy tam wspólnie. Dom był dość spory. Przez środek biegł korytarz, a po jego obu stronach były po
trzy pomieszczenia. Do obejścia należała jeszcze niewielka obórka i stodółka. Dwie rodziny mogły wygodnie
tam zamieszkać. Ale była jeszcze trzecia rodzina. Byli to starsi ludzie z synem. Mieli w sumie pięciu synów,
ale jeden był księdzem gdzieś w centralnej Polsce, drugi nie wrócił jeszcze z wojny, dwóch przed wojną było
zawodowymi oficerami. Jeden z nich mieszkał już we Wrocławiu, a drugi był w Anglii. I ten starszy człowiek,
powiedział do nas – wy jesteście młodzi, poradzicie sobie, chcecie nas tu zostawić samych? Weźcie nas ze
sobą. Ten znajomy taty odpowiedział – ja was do swego mieszkania nie przyjmę, Stefan jak chce, to niech was
zabierze do siebie. Na to odezwała się mama mówiąc – dopiero co uciekaliście przed banderowcami i już nie
możecie się dogadać?. I zabrała ich do nas. Mieszkaliśmy tam w trzy rodziny. Wszyscy z Zarubiniec.
Mam pomogła tym starszym ludziom z dobrego serca?
Tak, zawsze pomagała innym i za to ludzie ją szanowali. A z tą rodziną była bardzo ciekawa historia. On był
Polakiem, ona Ukrainką. Wspominałam już, że mieli pięciu synów. Ale także trzy córki, które po mamie czuły
się Ukrainkami. I ta mama opowiadała mi, że w domu, z tego powodu dochodziło nieraz do różnych
zatargów. Ukraińcy mieli zwyczaj dekorowania ikon zawieszonych na ścianach, takimi haftowanymi
„ruszniczkami” – lnianymi ręczniczkami ozdobionymi kolorowymi, tradycyjnymi haftami. Te siostry,
wyhaftowały takie „ruszniczki” i powiesiły wokół ikon. Gdy ojciec wrócił do domu, zdarł je mówiąc – że w
domu nie chce nic ukraińskiego! Ale nadszedł czas wyjazdu, i trzeba było zadecydować - wyjeżdżać czy
zostać. Matka nie mogła się zdecydować. Jechać do Polski z mężem i synami, czy zostać z córkami, które
postanowiły, że nie jadą i pozostaną w Zarubińcach. Poszła więc do cerkwi do spowiedzi i zapytała księdza co
ma zrobić. Pop odpowiedział jej, że mąż jest Polakiem, to niech sobie z synami jadzie. Ona jest Ukrainką,
córki czują się Ukrainkami, wszyscy popierają Ukrainę, to powinna tu z nimi zostać, bo tu jest ich miejsce!
To były bardzo trudne wybory, które decydowały o całym dalszym życiu. Co więc zdecydowała?
Każda decyzję, którą musiała podjąć rozbijała rodzinę. Dzieliła ją na pół. Wyobrażam sobie co wtedy musiała
czuć, bo przecież jednakowo kochała swoje dzieci. Po powrocie do domu, powiedziała córkom, że
zdecydowała się jednak pozostać. Na to najstarsza córka zapytała ją – mamo, a z kim ty tu zostaniesz? –
odpowiedziała jej – przecież ty nie jedziesz, zostaje Julka i Basia, będę z wami żyła. Córka jednak nie
ustępowała – nie mamo, ja nie będę z tobą. Z tatą tyle przeżyłaś. To jest tak samo mój tato, jak ty jesteś moją
mamą. I teraz chcesz, aby z naszym bratem sam pojechał w nieznane? Chcesz na to pozwolić? Ja w każdym
razie nie przyjmę cię do siebie. Młodsza córka, powiedziała jej to samo, najmłodsza stanęła za siostrami.
Przed ołtarzem przysięgałaś na dobre i na złe. Więc teraz nie zostawiaj go samego i jedź tam gdzie on –
przekonywały ją. Zmuszona przez córki podjęła decyzję, że jednak pojedzie. Często je wspominała.. Jak to
matka, martwiła się jak sobie dają radę? Co teraz robią? Zawsze, gdy z nią tu rozmawiałam mówiła - gdyby nie
moja Ania, to bym tu nie przyjechał. To ona mnie tu wysłała. Każdy z nas w takiej sytuacji miałby rozdarte
serce – ale co było robić?
Mieszaliście więc w tym domu w trzy rodziny. Nie było zbyt ciasno?
Było. Chociaż nikt wtedy nie wymagał jakiś super warunków. Każdy cieszył się, że ma dach nad głową i może
mieszkać w domu. Któregoś dnia, miejscowa Niemka, która szykowała się do wyjazdu do Niemiec,
powiedziała ojcu, że tu obok jest gospodarka, w której mieszka jej brat, też niedługo wyjedzie. Co prawda wisi
tam kartka z napisem – „”zajęte – powiesił ją ktoś z centralnej Polski, ale od ponad dwóch tygodni się nie
pojawia, więc można tam zamieszkać. Tak w ten czas robiono. Ludzie przyjeżdżali z centralnej Polski,
oglądali gospodarstwa i które się podobało to wieszali na nim taką kartkę, wyjeżdżali po rodziny i po powrocie
zajmowali je. Tato poszedł obejrzeć te zabudowanie i zadecydował, że się tam przeniesiemy. Napisał podanie
o przydział tej parceli i poszedł do urzędu. Ale poszedł tam razem z tym starszym panem, który z rodziną u
nas mieszkał, bo oni też mieli z nami tam się przenieść. Urzędnik, gdy tylko zobaczył to pismo powiedział im
– panowie, to jest małe gospodarstwo, wy razem tam się nie zgodzicie, nie róbcie tak. Ale nie dali się
przekonać i potem wynikły z tego tylko kłopoty. Tamta rodzina przeprowadziła się od razu. My
postanowiliśmy czekać, aż ta niemiecka rodzina, która tam mieszkała wyjedzie do Niemiec. I gdy już
wyjechali, a my chcieliśmy się tam wprowadzić, to ci którym mama wcześniej pomogła, już nas tam nie
wpuścili. Od tego momentu pomiędzy naszymi rodzinami nie działo się najlepiej. Rok później ten nasz
znajomy zmarł. Zaraz potem jego żona i w końcu tam zamieszkaliśmy. Teraz mieszka tam mój brat Kazimierz.
Długo mieszkała tam Pani mieszkała?
Do 1954 roku. W tedy wyszłam za mąż za Bolesława Paczkowskiego, który razem z rodzicami mieszkał w
Głogowie. Tam wzięliśmy ślub i przeprowadziłam się do męża. Mieszkałam tam osiem lat. Na początku lat
sześćdziesiątych, pojawiły się możliwości zakupu gospodarstw w okolicach Namysłowa. Mąż przyjechał tutaj
i znalazł jedno na ul. Podleśnej, Ale jego rodzicom nie podobało się. Więc szukał dalej i tak trafił do
Smarchowic Wielkich. Kupiliśmy tutaj dom z zabudowaniami gospodarczymi i razem z rodzicami męża
zamieszkaliśmy w nim.
14 lutego 1954 rok, Ślub Bronisławy Storożuk z Bolesławem Paczkowskim. Po prawej - z mężem i z córkami
Janiną i Jolantą oraz synem Kazimierzem. Dzień pierwszej komunii świętej Jolanty.
Skąd pochodził Pani mąż?
Też z tamtych stron. Urodził się w roku 1930 w Babińcach koło Borszczowa. Sowieci wywieźli go na Sybir
razem z mamą, bratem i siostrą, która zmarła tam z głodu. Miała 9 lat. Jego brata zabrano do wojska, gdy w
Rosji tworzyło się polskie wojsko. Zginął na wojnie i dzisiaj jest pochowany na warszawskich powązkach. Do
Polski wrócił tylko mój mąż i jego mama. Już po wojnie ojciec męża odnalazł się w Anglii, gdzie przez
Francję trafił po wrześniu 1939 roku, gdy żołnierzom polskim przez granicę rumuńską przyszło opuścić kraj.
Po wojnie wrócił z Anglii i mieszkał z rodziną w Głogowie. Jednak zanim rodzina męża tam zamieszkała, to z
Syberii, gdy ze zsyłki można już było wracać do Polski, mąż z mamą przyjechali do Namysłowa, bo tu na ul
Okrzei mieszkała jej siostra i siostra jej męża, która z kolei mieszkała w Dziedzicach. Po przyjeździe do
Namysłowa, gościli trochę u jednej siostry, potem u drugiej i w końcu wyjechali do ich kuzynów, do wsi
Grodziec koło Głogowa. Tak stało się za namową ich kuzynki, która przyjechała tu w odwiedziny i wracając
zabrała ich ze sobą przekonując, że u nich są wolne mieszkania i mogą tam się przenieść.
Dlatego po ślubie tam z mężem mieszkaliście?
Tak. Przeniosłam się do Grodźca.. Mieszkania były na terenie przedwojennego majątku, który teraz
zamieniono na kołchoz. Był tam piękny pałac, który zajmowała duża rodzina, dwie córki, syn i ich ojciec..
Natomiast w naszym budynku, tuż obok, mieszkaliśmy my i jeszcze trzy rodziny. Tam przebywaliśmy do
czasu naszego powrotu do Namysłowa.
Jak patrzy Pani na dzisiejszą Ukrainę?
Słyszę jak teraz wszędzie tę Ukrainę chwalą. A mi się to nie podoba. Mówią, że już nie żyją te osoby, które
mordowały Polaków. Może grzeszę, ale tak jest. Wybaczyć to wszystko jest bardzo ciężko. Ale można.
Natomiast zapomnieć się nie da! Nie podoba mi się też, że Ukraińcy na siłę szukają w sobie polskiej krwi, by
udowodnić polskie pochodzenie i otrzymać Kartę Polaka by u nas legalnie pracować. Wystarczy, że mają
polską krew na rękach, Niech dadzą na spokój.
Po wojnie Odwiedzaliście wasze rodzinne strony?
Tak. Mama i Tato pojechali w odwiedziny do córki, mojej starszej siostry, która wyszła za Ukraińca i
pozostała w Zarubińcach. Jechali autobusem z Tarnopola do Zbaraża. Wśród pasażerów spostrzegli taty
kuzyna szwagra, który też ich poznał. Zbliżył się do nich i z przekąsem wyśpiewał im prosto w oczy piosenkę
– Jeszcze Polska nie zginęła, ale zginąć musi, czego Niemiec nie dobił, to Ruski dodusi. Tato nie mógł tego
przeżyć. Już na miejscu powiedział do zięcia, że idzie na NKWD i o wszystkim zamelduje, ale ten uprosił go,
by tego nie robił. Powiedział – tato, ty odjedziesz, a my tu pomiędzy nimi zostaniemy. I tato tego nie zrobił.
Dzisiaj siostra już nie żyje. Jej mąż tez.
Siostra Bronisławy Paczkowskiej – Józefa ze swym mężem
Janem i ich wnuczka (córką syna Piotra)
A pani kiedyś tam pojechała?
Tak. Byłam w Zarubińcach z mężem i synem Kaziem, gdy był
jeszcze mały. Miałam tam być dwa tygodnie, ale nie
wytrzymałam. Cały czas się bałam. Nie wierzyłam, że tych
banderowców już tam nie ma. Sistra mówiła do mnie – czego
ty się boisz? Tu ich nie ma, ikt ci tu krzywdy nie zrobi. Ale ja
jej nie wierzyłam. Pies zaszczekał, a ja nie mogłam spać. Ktoś
na wsi krzyczał, a ja myślałam że idą banderowcy. Ciągle
wracały najgorsze wspomnienia.
Kiedy odwiedziła Pani Zarubińce?
To było w roku 1975. Dwa lata wcześniej byli tam moi
rodzice.
Dzisiaj mieszka Pani w Smarchowicach wielkich?
Tak. Mąż zmarł w roku 2005. Mam troje dzieci córki Janinę i Jolantę, oraz syka Kazimierza.
Kto z pani rodziny mieszka jeszcze w Zarubińcach?
Mieszkała tam moja siostra Józefa z mężem. Dziś już nie żyją. Mieli córki Lubę i Olgę oraz syna Piotra. Luba
była nauczycielką, a potem dyrektorką szkoły w Dobrowodach. Dziś jest już na emeryturze i mieszka w
Zarubińcach. Olga mieszka w Zbarażu, a Piotr w Tarnopolu. W Zarubińcach mieszka też taty brata syn –
Stefan.
Często wspomina pani tamte tragiczne czasy i wydarzenia, które Pani przeżyła?
Od tego nie da się uciec. Jeszcze teraz wszystko to wraca w strasznych snach. Nieraz śni mi się po nocach, że
jestem w domu i boję się, że na podwórzu są banerowcy. Albo, że jestem przed naszym domem i boję się
wejść do środka bo oni już tam są. Może komuś wydawać się to dziwne. Ale ludzie tak byli wtedy
poprzestraszani. Dzisiaj cieszę się szczęściem mojej rodziny. Pamiętam, ale radość przynosi mi każdy
przeżyty dzień. Teraz już tak pozostanie i to jest nagroda za to co mnie w życiu spotkało.
Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia z albumu rodzinnego Bronisławy Paczkowskiej
Kartki świąteczne wysłane do Lwowa na ul. Tarnowskiego 26 - 24 grudnia 1932 r, ze Lwowa
do Krakowa – 23 grudnia 1942 r. z Warszawy do Lwowa na ul. Tarnowskiego 26/8
- 1 stycznia 1925 r. i na ul. Potockiego 75 – 22 grudnia 1933 r.
Kutia – rozkoszna królowa kresowej wigilii
„Ci co nie znają i nigdy nie jedli kutii, nie wiedzą ile tracą.
Kluski przy kutii, to jak świeżo mianowany baron przy
Radziwiłłach. Kutia – Nadpotrawa, Obyczaj i Obrządek,
niemal Sprawa Święta, jeśli nie narodowa.
Bo nasze Kresy całe –
w tej kutii. Kresy południowo-wschodnie, najbujniejsze.”
– Andrzej Kuśniewicz
Kuchnie całego świata posiadają charakterystyczne dla siebie dania, przyrządzane z produktów
uprawianych bądź pozyskiwanych na ich terenie. Tajemnice takich dań są przekazywane z
pokolenia na pokolenie. Przetrwały do dnia dzisiejszego, chociaż przez wieki przechodziły
różne modyfikacje i wraz z przenikaniem się różnych kultur, krzyżowały się ze sobą czerpiąc z
nich to co najlepsze.
Czy można wyobrazić sobie wieczerzę wigilijną bez kutii. Można bo na wigilijnych stołach w
całej Polsce znajdujemy „łamańce”, „makiełki”, „makówki” czy też właśnie kutię. Wszystkie
te potrawy łączy ze sobą jeden składnik, mianowicie – mak. Wiele elementów dzisiejszej
wigilii wywodzi się jeszcze z obrzędów pogańskich, kiedy potrawy przyrządzano z ziaren
zbóż, głównie maku.
W zależności od regionu, pochodzenia rodziców oraz tradycji, na wigilijnym stole pojawiają
się dzisiaj różne potrawy, zawsze musi być ich 12, zawsze trzeba wszystkich spróbować, by
zapewnić sobie szczęście i pomyślność przez cały rok.
Potrawy wigilijne mają swój stary, głęboki rodowód. Czerpały one z elementów polskich
kuchni regionalnych, ale także z kuchni, białoruskiej, litewskiej, ukraińskiej, tatarskiej czy też
rosyjskiej. Można w nich odnaleźć także akcenty węgierskie, austriackie oraz czeskie.
Okolice Namysłowa zamieszkują ludzie, którzy w okresie powojennym przyjechali tutaj
głównie z Polski centralnej oraz z terenów przedwojennych II RP, czyli z Kresów
Wschodnich. Stąd na wigilijnym stole wielkopolskie „makiełki”, śląskie „makówki” i
oczywiście wschodnia kutia. Każdą z tych potraw łączy jeden składnik – mak. Na wigilijnym
stole nie może zabraknąć choć jednej potrawy z makiem. Może nią być na przykład strucla
makowa lub pierogi z makiem na słodko. Tradycja głosi, że mak zapewni domownikom
dostatek i pomyślność a jego brak ściągnie nieszczęście. Chrześcijanie uznają mak za symbol
chrześcijaństwa i płodności, a także łączności ze światem zmarłych i magii. Orzechy natomiast
są symbolem krzepy i zdrowia. Miód z kolei, od wieków uznawany była za napój bogów i
chronić miał przed demonami i złymi mocami. Od zawsze był symbolem dostatku, szczęścia i
zdrowia. Te wszystkie symbole łączą się w kutii.
Dlatego właśnie kutii poświęcimy dzisiaj trochę więcej miejsca.
Na kresowym stole znajdziemy zawsze: czerwony barszcz z uszkami, „suszeninę” z gruszek,
jabłek, wiśni i śliwek czyli kompot z suszu, karpia smażonego i w galarecie, pierogi z
grzybami, kapustę z grochem, gołąbki czy też zupę migdałową z ryżem. Ale przede wszystkim
musi być kutia. Baz niej żaden Kresowiak nie wyobraża sobie tego wieczoru. Smak kutii,
zapamiętany jeszcze z dzieciństwa, w ten jedyny wieczór w roku pozwala przenieść się daleko
w rodzinne strony.
Kutię przyrządzają Kresowianie przybyli z terenów dzisiejszej Białorusi, Litwy czy też
Ukrainy, choć jest też spożywana także na białostocczyźnie i podkarpaciu. Jej nazwa
tłumaczona jest na kilka sposobów. Od greckiego słowa „kokkos” oznaczającego ziarno lub
też od ukraińskiego słowa „kut” czyli kąt. Choć jest jedną z 12 dań wigilijnych, to o czym
niewiele osób wie, podaje się ją też w czasie stypy.
Kutię można przyrządzać na wiele sposobów, w zależności od pomysłu, proporcji składników
oraz smaku. Można dodawać do niej wszelakie bakalie, różne gatunki miodu czy maku. Można
podawać ją na ciepło i na zimno, w formie deseru. Ale tajemnica przyrządzenia smacznej kutii
tkwi w odpowiednim przygotowaniu pszenicy. Musimy ją pozbawić twardej łuski, co jest
czynnością trudną i czasochłonną, następnie sprawić by była odpowiednio miękka.
Zwyczajowo dodajemy do niej mak, miód, posiekane orzechy, rodzynki, kandyzowaną skórkę
z pomarańczy, figi czy migdały. W starych przepisach zalecano, aby dodawać trochę śmietany
lub mleka. W oryginalnej kutii było to mleczko z tartego maku. ]
My proponujemy dzisiaj przepis, który zakorzeniony jest na dawnych polskich Kresach.
Pochodzi z miasteczka pomiędzy Stanisławowem a Kołomyją na Pokuciu – czyli z Otyni.
Przez lata przekazywany z pokolenia na pokolenie, wraz z przesiedleńcami „zza Buga” dotarł
do Namysłowa.
Kutia Pani Loni
Składniki
0,5 kg pszenicy (obtłuczonej, bez łusek)
1.5 l wody
0,5 kg maku
0,5 l miodu
0.5 kg rodzynek
10 dag migdałów
10 dag suszonych moreli
10 dag fig
25 dag orzechów
łyżeczka śmietany
Pszenicę zalewamy wodą i gotujemy do miękkości. Mak należy sparzyć, następnie trzykrotnie
przemielić w maszynce do mielenia mięsa, choć lepiej byłoby utrzeć go w makutrze (we
Lwowie powiedzieliby - w donicy lub makohonie) i połączyć z ugotowaną pszenicą. Dodajemy
miód rozprowadzony przegotowaną wcześniej ciepłą wodą i po kolei resztę bakalii (morele i
figi sparzyć a migdały i orzechy rozdrobnić). Wszystko dokładnie należy wymieszać i odstawić
w chłodne miejsce. Tradycyjnie na wigilijny stół powinno się podać ją w glinianej misce.
Tak przyrządzone danie z opłatkiem koniecznie posmarowanym miodem ( tak jak we Lwowie),
na pewno będzie smakować wszystkim i pozwoli choć na chwilę przenieść się w magiczny
świat kresowych świąt Bożego Narodzenia.
Arkadiusz Oleksak
Foto: Grzegorz Kardaś
Kartka świąteczna wysłana do żołnierza 26 Pułku Piechoty w Gródku Jagiellońskim
21 grudnia 1938 r.
Kolęda Orląt Lwowskich
Artur Schroader
Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj,
A Ty Go, Matulu, w płaczu utulaj.
Nic już nie przerwie snu Najświętszego,
Nic już nie grozi głowinie Jego,
Bowiem o wrota stajni oparta
Polskich żołnierzy niezłomna warta.
Zaszczyt największy przypadł jej ninie:
Straż honorowa przy tej Dziecinie.
Więc na baczność prężą się chłopcy,
Nie znają naszych królowie obcy,
Nie dojdzie tutaj noga niczyja,
Kto nie zna hasła: Jezus – Maryja!
Możesz spokojna być, Matko Święta,
Nad Wami polska straż rozciągnięta,
Jest w niej legunów brać wyborowa
I ci najmłodsi obrońcy Lwowa.
Więc lulaj, Jezu, nad Tobą oto
Roje aniołów tęczą się plotą.
To ci, co wczoraj karni i śmieli
W drobnych rączynach karabin mieli.
Gdy potem zoczym Twój wzrok otwarty,
Zaśpiewam jeszcze przez zmianą warty:
„Nie damy ziemi”, co krwią spłynęła,
Lub to najświętsze: że „Nie zginęła!”.
A Ty w podzięce dasz na zachętę
Nam ucałować Twe nóżki święte.
Więc teraz lulaj… Gra pieśń eolska:
Zmartwychwstająca wita Cię Polska.
Kolęda powstała w czasie walk o Lwów w grudniu 1918 roku. Obraz Wojciech Kossaka - „Orlęta Lwowskie”
Dwie agresje – po pierwszym września był siedemnasty.
Ostatnie dni polskich Kresów.
Na temat agresji niemieckiej wiemy bardzo dużo. Potrafimy powiedzieć kiedy się rozpoczęła, wymienimy
najważniejsze bitwy, znamy takie nazwy jak Westerplatte, Szlezwig – Holstein, bitwa nad Bzurą, obrona
Warszawy itd. O agresji sowieckiej wiemy niewiele lub zgoła nic, może poza jej datą – 17 września. Wciąż
potrzeba nam wiedzy na jej temat.
Genezy obu agresji trzeba szukać w traktatach, jakie zawarły oba totalitarne mocarstwa. Choć mogłoby się
wydawać, że dzieli je wszystko, to przecież oba reżimy były niemal identyczne, różniła je tylko retoryka, bo już
sposoby propagandy były identyczne. Wspólnota interesów okazała się ważniejsza od różnic ideologicznych.
A celem ich działań stała się Polska, która przecież z oboma państwami miała zawarte odpowiednie traktaty
pokojowe.
Podstawą międzywojennych stosunków polsko-sowieckich był pakt o nieagresji podpisany 25 lipca 1932 roku.
Wyznaczony został początkowo na pięć lat, ale przedłużono go do 31 grudnia 1945 roku. Polska i ZSRR
zobowiązywały się wówczas do niepodejmowania żadnych agresywnych działań wobec drugiego kraju,
zarówno samodzielnie, jak i wraz z innymi państwami. Poza tym uzgodniły, że nie wezmą udziału
w porozumieniach wrogich drugiej stronie.
Półtora roku później, 26 stycznia 1934 roku, Polska zawarła także pakt o niestosowaniu siły w stosunkach
wzajemnych z III Rzeszą. Pomimo, że Hitler niespełna dwa tygodnie po przejęciu władzy w 1933 roku
stanowczo skrytykował ówczesną granicę niemiecko-polską jako krzywdzącą dla jego państwa, zadeklarowano
niestosowanie przemocy pomiędzy obydwoma krajami przez dziesięć lat.
Rozgrywka między mocarstwami przybrała na sile od jesieni 1938 r. Wydarzenia takie, jak oddanie przez
państwa zachodnie 20 procent terytorium Czechosłowacji we władanie III Rzeszy bez wiedzy i zgody Ligi
Narodów, oraz przyłączenie się /pośrednio/ do tych działań Polski (przejęcie części Zaolzia), spowodowały
niepokój Stalina. Działania Hitlera w Europie w 1938 r. i na początku 1939 r. niepokoiły nie tylko Zachód,
który nie bardzo potrafił zapanować nad ekspansją III Rzeszy, ale też Związek Radziecki. Niepokój w Moskwie
był – można powiedzieć – jeszcze bardziej oczywisty, gdyż od czasu przejęcia władzy przez Hitlera obydwa
państwa traktowały siebie jako największych wrogów. Hitler budował swoją polityczną pozycję na
antybolszewizmie, a Stalin na antyfaszyzmie. Rok 1939 (do września) był więc ze strony Stalina czasem gry
dyplomatycznej – prowadzone były rozmowy zarówno z Wielką Brytanią oraz Francją, jak i Niemcami.
Przywódca ZSRR starał się wybadać, po której stronie w przypadku wojny lepiej byłoby się opowiedzieć. Dbał
także o pozory w kontaktach z Polską.
Jednak po konferencji monachijskiej (1938 r.), na którą delegacji radzieckiej w ogóle nie zaproszono, i po
zajęciu Czechosłowacji dla Stalina stało się jasne, że trzeba było szukać innej drogi. Dotychczasowego
ministra spraw zagranicznych ZSRR Maksyma Litwinowa zastąpił Wiaczesław Mołotow i Sowieci zaczęli
prowadzić dość sprytną grę – utrzymywali dialog z Francją i Anglią, ale rozpoczęli w wielkiej tajemnicy
rozmowy z Niemcami. Chcieli ustawić się w komfortowej sytuacji wyboru w ostatniej chwili korzystniejszego
dla siebie wariantu. Dlaczego im się udało?
Hitler początkowo niechętny dialogowi z Sowietami spostrzegł, że pakt ze Stalinem rozwiązuje mu problem
bezpiecznego ataku na Polskę. Założył, że Zachód nie udzieli Polsce pomocy, jeśli on będzie miał układ ze
Związkiem Radzieckim. Spieszyło mu się, gdyż ze względu na warunki pogodowe musiał rozpocząć kampanię
w końcu sierpnia 1939 r. Zaczął więc nalegać, by pakt ze Stalinem podpisać jak najszybciej. Z kolei Stalin,
widząc, że w rokowaniach z Zachodem nie uzyska zbyt wiele, uznał, iż trafia mu się okazja odsunięcia
niebezpieczeństwa ze strony Niemiec i zdobycia niewielkim kosztem dużego terytorium w strefie interesów
jego imperium. Wobec tego obaj dyktatorzy zobowiązali szefów dyplomacji, aby ci szybko uzgodnili treść
porozumienia. 23 sierpnia 1939 r. Ribbentrop poleciał do Moskwy.
Niemiecki samolot wylądował na moskiewskim lotnisku o godzinie 13.00. To co się wydarzyło od tego
momentu, było swoistym rekordem świata, gdyż wizyta Ribbentropa w Moskwie, licząc od przylotu do
zakończenia bankietu po uroczystym podpisaniu dokumentów, trwała zaledwie 13 godzin. Pakt o nieagresji
wraz z tajnym protokołem odnoszącym się do podziału Polski wzdłuż rzek Pisa, Narew, Wisła i San, stał się
faktem. Słowo agresja zastąpiono eufemizmem „Na wypadek terytorialno-politycznego przekształcenia
terytoriów należących do państwa polskiego..”
Pierwszy dokument zawierał powszechne w latach międzywojennych zapewnienia o powstrzymaniu się od
działań wrogich drugiej stronie oraz niepopieraniu państw trzecich. I chociaż było zjawiskiem dziwnym, aby
nieposiadające w tamtym momencie wspólnej granicy państwa bez wspólnej granicy podpisywały pakt o
nieagresji, rząd polski wydawał się nim zbytnio nie przejmować.
Kluczowe znaczenie miał dołączony do paktu tajny protokół. Został on opublikowany w Stanach
Zjednoczonych w 1948 roku (tekst poznano wskutek przejęcia archiwów niemieckiego MSZ w 1945 roku), ale
już dużo wcześniej pojawiły się przesłanki świadczące o jego istnieniu. Prawdopodobnie rządy francuski oraz
amerykański dowiedziały się o nim już kilkanaście godzin po jego zawarciu. Natomiast brytyjski „Times”
w wydaniu z 19 września 1939 roku twierdził, że ZSRR atak na Polskę uzgodnił już 23 sierpnia w Moskwie.
Tajny protokół dotyczył przede wszystkim „przemian terytorialnych”. Polską miały się podzielić ZSRR oraz III
Rzesza. Granica przebiegałaby „przez linię rzek Pisa, Narew, Wisła i San”. Przedmiotem podziału oprócz
Polski stały się również Finlandia, państwa bałtyckie oraz Besarabia. Po powrocie Ribbentropa do Berlina
Hitler natychmiast wydał rozkaz wymarszu wojsk. Natomiast jeszcze dzień przed zawarciem porozumienia,
wygłosił przemówienie do grupy wyższych oficerów niemieckich, w którym stwierdził, że „Polska znalazła się
w sytuacji, w jakiej chciałem ją widzieć. [...] Skutek [dla niej] będzie straszliwy”. Kilka dni później,
1 września, rozpoczęła się niemiecka inwazja na Polskę.
Wojska niemieckie zaatakowały Polskę z trzech stron. Natomiast po drugiej stronie, 2 września, Nikołaj
Szaronow (ambasador ZSRR w Polsce) zapytał Józefa Becka, dlaczego Polska nie stara się o dostarczenie
sprzętu wojskowego od Związku Sowieckiego. Było to jednak pytanie wyłącznie retoryczne. Mimo wszystko
rząd polski zwrócił się do Moskwy z pytaniem, czy jest możliwa dostawa materiału wojennego. Mołotow
stwierdził, że takiej możliwości nie ma.
Trzeciego września wojnę Francja oraz Wielka Brytania wypowiedziały Niemcom (początkowo tylko na
papierze). W tej sytuacji Hitler zaczął naciskać na Kreml, aby rychło podjęto decyzję o wkroczeniu Armii
Czerwonej do Polski. Jednak Mołotow, oczywiście instruowany przez Stalina, albo mówił, że jeszcze nie
nadszedł właściwy moment, albo dawał wymijające odpowiedzi. Dlaczego tak się działo? Po pierwsze na
Kremlu zdawano sobie sprawę, że słabo wyposażona i dotkliwie osłabiona czystkami Armia Czerwona nie
nadaje się do operacji na większą skalę. Po drugie – Sowieci nie mieli jeszcze pełnego zaufania do Niemców
i nie wierzyli do końca, czy ich armie zatrzymają się na ustalonej linii, czy też pójdą dalej. Po trzecie czekali
również na jakiś zdecydowany ruch na Zachodzie. W wypadku otwarcia zachodniego frontu i załamania się
niemieckich planów wojennych byli gotowi bez żadnego rozczulania odciąć się od nowego sojusznika. Ale
Stalin szybko dowiedział się o wynikach tajnej narady premierów i dowódców wojskowych Anglii i Francji, do
której doszło 12 września we francuskim miasteczku Abbeville. Zdecydowano na niej, że nie zostaną podjęte
żadne poważniejsze działania w celu odciążenia samotnie walczącej Polski.
Bardzo ważnym czynnikiem była też sytuacja na Dalekim Wschodzie - po 20 sierpnia Rosjanie przerzucili
znaczne siły na front dalekowschodni i przypuścili atak na Japończyków. Przyniósł on przewagę operacyjną
wojsk radzieckich i chwałę gen. Żukowowi. 15 września podpisano rozejm z Japonią, który wszedł w życie
dzień później i zapewnił spokój na radzieckich tyłach. Było to 16 września!
Ponadto rząd sowiecki chciał, przy jak najmniejszym zaangażowaniu. przede wszystkim zgarnąć jak
największe łupy, ale wina miała spaść wyłącznie na stronę niemiecką.
Takiej taktyki nie można było jednak przedłużać w nieskończoność. III Rzesza w końcu zawiadomiła ZSRR, że
jeśli druga strona nie włączy się w porę do działań wojennych, już niedługo będzie trzeba zadecydować w jakiś
sposób o losie wschodnich terenów Rzeczypospolitej, do których zbliżają się wojska niemieckie. Straszoono
Kreml nawet założeniem państewek buforowych – polskiego, białoruskiego i przede wszystkim ukraińskiego.
Zresztą Ribbentrop nie tylko straszył słownie, ale i podjął konkretne działania. Uzyskał zgodę Hitlera, by
zachęcić do działań ukraińskich nacjonalistów na wschodnich terenach Polski. Wśród nich Abwehra miała
swoich agentów i Ribbentrop poinstruował szefa wywiadu Wilhelma Canarisa, że należy dać sygnał do
rewolty. Dodał przy tym, że „Ukraińcy powinni postępować bezwzględnie – palić polskie gospodarstwa
i mordować Żydów”. Słowa te zanotował adiutant Canarisa, Austriak Lahousen. Jaki był efekt tych wezwań
doskonale wiemy. Dodać jednak trzeba, że wielu Ukraińców walczyło w szeregach wojska polskiego
dochowując lojalności Rzeczypospolitej.
Stalin czekał już tylko na zdobycie przez Niemców Warszawy. Gdy to nie następowało zwlekał i czekał aż do
drugiej połowy września.
Szesnastego września cała Europa przygotowywała się już do ataku Armii Czerwonej na Polskę, uzgadniano
komunikat Francji oraz Wielkiej Brytanii w przypadku urzeczywistnienia się planów ZSRR, które Zachód
/przynajmniej w zarysie/ znał. Siedemnastego września rosyjskie MSZ wezwało polskiego ambasadora w
Moskwie i oświadczyło, że „skoro Rzeczpospolita Polska przestała istnieć” to wszystkie umowy między
obydwoma krajami wygasły, a ZSRR podjął środki zmierzające do ochrony mieszkańców zachodniej Białorusi
i Ukrainy. 17 września Armia Czerwona uderzyła
Celem operacji było błyskawiczne uderzenie zmierzające do rozbicia Wojska Polskiego i zajęcia terenów na
wschód od linii rzek: Pisy, Narwi, Wisły i Sanu. Wojska sowieckie w dniu 17 września liczyły ok. 467
tys. żołnierzy i ok. 5,5 tys. pancernych wozów bojowych wspartych silną artylerią i lotnictwem. A z każdym
następnym dniem siły ZSRR zmobilizowane do walki z Polską wzrastały. Całość wojsk polskich liczyła tego
dnia jeszcze ok. 650 tys. żołnierzy, ale większość z nich toczyła wówczas walki z Niemcami (prawdopodobnie
ok. 450 tys.). Pozostali znajdowali się w ośrodkach zapasowych lub szpitalach, a dla większości z nich
brakowało broni i ogólnego wyposażenia. Polski plan wojenny nie przewidywał walk na froncie wschodnim.
Pierwszym zadaniem Sowietów, pograniczników i pododdziałów Armii Czerwonej, było zniszczenie polskich
strażnic Korpusu Ochrony Pogranicza. Zaczęły one płonąć jeszcze przed świtem 17 września. I chociaż
pojedyncze przykłady obrony granic polskich świadczą o zaciętości walk, to w większości przypadków zdołano
stawić wyłącznie krótkotrwały opór. Siły nieprzyjaciela znacznie bowiem przewyższały możliwości obrońców,
których liczba nie przekraczała w sumie 30 tys.
Armia Czerwona uderzyła z dwóch stron, tworząc Front Białoruski oraz Front Ukraiński. Od samego początku
starano się stworzyć wrażenie, że to nie jest agresja, ale gest przyjaźni. W ulotkach rozrzucanych na granicy
podkreślano, że wojsko radzieckie niesie masom pracującym braterstwo i szczęśliwe życie. O ile wojska
sowieckie walczące na Froncie Białoruskim od początku nie kamuflowały swoich działań, tj. wystąpienia
przeciwko Polsce, o tyle z Frontu Ukraińskiego dochodziły meldunki o unikaniu walki z oddziałami polskimi
i wręcz przyjacielskim zachowaniu – „czołgiści jechali przy otwartych włazach, uśmiechali się, a oficerowie
niejednokrotnie stwierdzali, że idą na Germańca!”. Sprzeczne sygnały z frontów utrudniały sytuację polskiego
dowództwa. Agresja sowiecka na Polskę nastąpiła w chwili, gdy toczyła się bitwa nad Bzurą, broniły się
Warszawa, Lwów, Modlin oraz Hel, a dowództwo wojsk polskich podejmowało próby organizacji obrony na
tzw. przedmościu rumuńskim. Wobec szybkich postępów wojsk sowieckich organizacja obrony stała się
niemożliwa.
Podczas pierwszych trzech dni agresji ZSRR zdobyło m.in. Wilno, przemierzyło północno-wschodnie Polesie,
dotarło do Tarnopola i Lwowa. W tym ostatnim mieście doszło nawet do incydentalnej walki niemiecko-
sowieckiej (wojska III Rzeszy wkroczyły do Lwowa nieco wcześniej), za co później strona niemiecka
przeprosiła swojego wschodniego sojusznika. Rosjanom udało się także częściowo odciąć Polaków od granicy
z Rumunią i Węgrami. Pomimo tego, że Armii Czerwonej dokuczał brak zaopatrzenia w paliwo, transportu,
słabe środki łączności oraz błędy w dowodzeniu, to udało im się posunąć w głąb terytorium Polski o ok. 170
km w linii prostej.
Chlubną sławą zasłynęło w tamtych dniach Grodno. Miasto to broniło się zaciekle w dniach 20–22 września.
Żołnierze Armii Czerwonej napotkali tam niespotykany wówczas opór wojsk polskich oraz mieszkańców.
Kiedy w końcu udało im się przełamać linię obrony, brutalnie zemścili się na przeciwnikach – rozstrzelali ok.
300 mieszkańców i obrońców miasta. Tymczasem we wsi Kodziowce rozegrał się bój między ułanami polskimi
a regularnym oddziałem Armii Czerwonej, tzn. konie walczyły z czołgami. Była to jedna z największych tego
typu bitew polskich ułanów podczas ówczesnej wojny, co ważniejsze – została wygrana. Można sobie w tym
miejscu postawić pytanie o zasadność kreowanie ponurej legendy o bezmyślnych atakach zdesperowanych
polskich ułanów „ z szabelką na czołgi”. Co niektórzy historycy czy reżyserzy musieliby mocno uderzyć się
w pierś!
Tak jak i inne taktyczne zwycięstwa, jak np. pod Szackiem, Wytycznem, Jabłonią czy Milanowem nie
zmieniało to faktu, że oddziały polskie nie miały najmniejszych szans. Przewaga Sowietów była ogromna,
bronić się było coraz trudniej, czerwonoarmistów z dnia na dzień przybywało. Dodatkowo wzmocniła się
operacyjna i taktyczna współpraca wojsk sowieckich i niemieckich. Natomiast do granicy z Węgrami
i Rumunią zmierzało w celu ewakuacji tysiące polskich żołnierzy. Po 27 września tylko nielicznym oddziałom
udało się przetrwać i dalej stawiać opór Armii Czerwonej. W nocy z 28 na 29 września III Rzesza oraz Związek
Radziecki uzupełniły tajny protokół z 23 sierpnia. Dokument nazwany „Niemiecko-sowiecki układ o granicy
i przyjaźni” zawierał zadanie „przywrócenia pokoju i porządku” na obszarze „byłego państwa polskiego”.
Dołączono także mapę z nową linią graniczną, tzw. linią demarkacyjną. Następnie 4 października sporządzono
jej dokładny opis. Protokoły podpisali Ribbentrop i Mołotow, zaś mapę – Ribbentrop i Stalin.
Ulotki propagandowe ZSRR i linia spotkania wojsk niemieckich i rosyjskich. Foto: Wikipedia
W wyniku działań wojennych we wrześniu 1939 roku Niemcy uzyskały 189 tys. km2, czyli 48,45 proc.
terytorium II RP zamieszkanego przez ok. 22 mln obywateli (w większości Polaków), zaś Rosjanie 201 tys.
km2, co daje 51,55 proc. całości przedwojennych ziem polskich, wraz z ludnością sięgającą ok. 13,5 mln
(głównie narodowości polskiej, ukraińskiej, żydowskiej oraz białoruskiej). Związkowi Radzieckiemu jako łup
przypadły przedwojenne polskie województwa: wileńskie, nowogródzkie, białostockie, poleskie, wołyńskie,
tarnopolskie, stanisławowskie oraz lwowskie. Obiecaną wcześniej Lubelszczyznę Stalin postanowił wymienić
na Litwę. Tragiczny był los wziętych do niewoli żołnierzy, a szczególnie oficerów, którzy trafili w krwawe
łapy siepaczy z NKWD.
W październiku 1939 r. dokonał się ostatni akt tragedii Rzeczypospolitej. Trzecia Rzesza nie siliła się na
jakiekolwiek pozory. Północne i zachodnie tereny Polski zostały decyzją Führera wcielone do państwa
niemieckiego. Z terenów południowych i centralnych powstał dziwaczny twór – Generalne Gubernatorstwo.
Stalin nie odmówił sobie kolejnej mistyfikacji. W atmosferze zastraszenia i nachalnej propagandy urządził na
zajętych terenach parodię wyborów. Wyłonione 22 października Zgromadzenia Ludowe Zachodniej Białorusi
i Zachodniej Ukrainy podjęły decyzję o przyłączeniu ich do ZSRR.
Włodzimierz Putowski
LITERATURA:
1. Davies N., Boże igrzysko, Znak, Kraków 2006.
2. Documents on German Foreign Policy, vol. 7, s. 204 [przemówienie Hitlera do oficerów niemieckich z
dn. 22.08.1939]. cyt za: http://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/wojna-obronna-wkroczenie-sowietow-do-
polski-17-wrzesnia-1939-roku/ /dostęp: 20.11.2017 r. godz. 22.12/
3. Grzelak C., Kresy w czerwieni, Neriton, Warszawa 1998.
4. Łojek J., Agresja 17 września 1939, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1990.
5. Zmowa. IV rozbiór Polski, oprac. A.L. Szcześniak, ALFA, Warszawa 1990.
„I Namysłowskie Wieczory Hemarowskie”
20 października, w Namysłowskiej Izbie Regionalnej odbyła się pierwsza edycja „Namysłowskich Wieczorów
Hemarowskich” o nagrodę Jana Nowickiego.” Pomysł konkursu zrodził się latem, po spektaklu „Lwowska
tęsknota”, który w Namysłowie odniósł ogromny sukces, a którego autorem był właśnie Jan Nowicki. Spektakl
ten powstał na podstawie prozy i wierszy lwowskiego poety, satyryka, dramaturga i autora tekstów piosenek -
Mariana Hemara. Organizatorem Konkursu był namysłowski Oddział Towarzystwa Miłośników Lwowa
i Kresów Południowo - Wschodnich.
Nagrody konkursu – dyplom i statuetki dla laureatów
Patronat nad konkursem objął Jan Nowicki, który do jego uczestników zwrócił się słowami – „Kochani!
Jestem szczęśliwy, że będziecie poznawać wspaniałego Mariana Hemara. Drodzy Uczestnicy Pierwszych
Namysłowskich Wieczorów Hemarowskich o Nagrodę imienia Jana Nowickiego! Czyli moją! Drodzy Uczniowie
i Nauczyciele! Jestem niezmiernie szczęśliwy, że mogę patronować temu pięknemu artystycznemu wydarzeniu.
Dziękuję Towarzystwu Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich w Namysłowie za podjętą
inicjatywę. Bardzo się cieszę, że Wasze miasto organizuje turniej recytatorski, poświęcony urodzonemu we
Lwowie wybitnemu Polakowi i wspaniałemu twórcy – Marianowi Hemarowi. To niezwykła postać. Warto
pielęgnować pamięć o nim i warto popularyzować jego dorobek literacki. Wszyscy wiemy jednak, że tak
naprawdę głównym bohaterem Waszych spotkań będą Kresy, ta kraina, o której Hemar pisał, że jest tylko
najlepszą, najszlachetniejszą, najuczciwszą w świecie. Zachowuję w pamięci moje wszystkie wizyty
w Namysłowie, ale ostatnia, w marcu 2017 r., była nadzwyczajna. To wtedy gościłem u Was ze spektaklem
„Lwowska tęsknota”, opartym właśnie na tekstach Mariana Hemara. Namysłowskie Wieczory Hemarowskie
traktuję jako kontynuację tamtego przedsięwzięcia. Czytajcie i mówcie na głos poezję! Kochajcie Słowo! Tego
Wam z całego serca życzę! Ściskam Was gorąco i trzymam za Was kciuki! Jan Nowicki”.
Konkurs odbył się w dwóch kategoriach – szkół podstawowych i średnich. Wzięło w nim udział 15
uczestników ze Szkoły Podstawowej nr 2 w Namysłowie, Szkoły Podstawowej w Wilkowie oraz z Liceum
Ogólnokształcącego im. J. Iwaszkiewicza i Zespołu Szkół Rolniczych w Namysłowie.
Komisja konkursowa w składzie: Sylwester Zabielny – przewodniczący oraz członkowie – Maria
Teodorczyk, Jadwiga Kawecka i Arkadiusz Oleksak, po przesłuchaniu wszystkich uczestników, postanowiła
nagrodzić następujące osoby: w kategorii szkół podstawowych – pierwszą nagrodę zdobyła Dobrosława
Krupińska, drugą Oliwia Chowanek, obie ze Szkoły Podstawowej nr 2, a trzecią Weronika Warcholińska ze
Szkoły Podstawowej w Wilkowie.
W kategorii Szkół średnich pierwszą nagrodą wyróżniono Julię Jazłowiecką z I Liceum
Ogólnokształcącego im. J. Iwaszkiewicza, drugą Karola Marczewskiego a trzecią Aleksandra Białego , obaj
z Zespołu Szkół Rolniczych w Namysłowie.
Przesłanie Jana Nowickiego dla uczestników konkursu.
Laureaci konkursu nagrodzeni zostali pamiątkowymi dyplomami z podpisem Jana Nowickiego,
statuetką jego imienia oraz nagrodą książkową. Natomiast wszyscy uczestnicy otrzymali pamiątkowe dyplomy.
Nagrody wręczył Prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich Oddział
w Namysłowie Jarosław Iwanyszczuk i burmistrz Julian Kruszyński.
Specjalną nagrodę Przewodniczącej Komisji Edukacji, Kultury i Sportu, którą ufundowała Maria
Teodorczyk, trafiła do rąk Weroniki Pieruckiej ze Szkoły Podstawowej nr 2 w Namysłowie.
Specjalne podziękowania organizatorzy konkursu kierują do Pani Małgorzaty Górniak, za pomoc
w organizacji konkursu, którego drugą edycję zaplanowano na kwiecień przyszłego roku, w czasie trwania
kolejnej edycji Festiwali Aktorskiego „Bliżej Gwiazd”.
Ten wyjątkowo udany konkurs utwierdził nas, że warto dziś kultywować pamięć o Kresach, krainy która
na zawsze pozostanie w pamięci naszych przodków i którą z nostalgią wspominają przy każdej okazji. Dlatego
mamy nadzieję, że wydarzenie to na trwałe już wpisze się w kalendarz kulturalny naszego miasta.
„I Namysłowskie Wieczory Hemarowskie” otworzył Prezes TMLiKPW Odział w Namysłowie Jarosław
Iwanyszczuk, regulamin konkursu przedstawił przewodniczący jury Sylwester Zabielny. W srodku list Jana
Nowickiego do uczestników konkursu.
Laureatka w kategorii szkół średnich Julia Jazłowiecka i komisja konkursu. Niżej: laureatka konkursu
w kategorii szkół podstawowych Dobrosława Krupińska, Karol Malczewski, Oliwia Chowanek i Kacper
Sumiński w czasie recytacji swoich wierszy.
Laureatka Nagrody Specjalnej Pani Marii Teodorczyk – Weronika Pierucka i fundatorka
nagrody.
Wręczenie nagród i zakończenie „I Namysłowskich Wieczorów Hemarowskich”. Nagrody wręczali
burmistrz Julian Kruszyński i prezes TMLiKPW Oddział w Namysłowie Jarosław Iwanyszcuk, który oficjalnie
zakończył konkurs.
O kilka słów na temat „I Namysłowskich Wieczorów Hemarowskich” poprosiliśmy osoby, które
wypowiedziały się na ich temat.
Maria Teodorczyk:
„Po pierwszej edycji Namysłowskich Wieczorów Hemarowskich”, które odbyły się w naszym mieście,
nasuwają się konkluzje i uwagi co do kontynuacji tego przedsięwzięcia. Oczywiście za…
- kultura żywego słowa, piękno wymowy, recytacji, kształcenia głosu i pamięci
- poznanie dorobku artystycznego bohatera – kierunków poezji tworzonej na obczyźnie, przejawiającej się
w tęsknocie za utraconą ojczyzną, latami młodości przeżytej w ukochanym mieście – Lwowie
- w dzisiejszym kanonie lektur nie ma nawet wspomnień o twórczości Mariana Hemara i jego podobnym –
Lechoniu, Tuwimie i ich twórczości na obczyźnie
- historia i patriotyzm w działaniu namysłowskiego Oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa
i Kresów Południowo – Wschodnich przekazywane młodym pokoleniom
Moim zdaniem poziom pierwszej edycji konkursu był wysoki, dało się odczuć radość młodych ludzi
i zaangażowanie w doborze wierszy i ich interpretację. Odbyło się to przy znacznym zaangażowaniu
nauczycieli języka polskiego i historii. Z niecierpliwością będę czekała na ciąg dalszy w przyszłym roku|”.
Sylwester Zabielny:
„Turniej recytatorski, poświęcony Hemarowi, to znakomita inicjatywa o dużej wartości kulturalnej
i edukacyjnej. Po pierwsze, popularyzuje twórczość tego wspaniałego, choć nieco zapomnianego, pisarza; po
drugie, pozwala młodym ludziom odkrywać i publicznie dzielić się swoimi pasjami i talentami. Sam przez
wiele lat uczestniczyłem w konkursach recytatorskich i przeglądach teatralnych, więc mam szczególny
sentyment do tego rodzaju przedsięwzięć. Zawsze gorąco wspieram i zachęcam młodych ludzi do aktywnego
obcowania ze sztuką”.
A. Oleksak
Całą noc padał śnieg Marian Hemar, pastorałka
Całą noc padał śnieg cichy, cichy, cichuteńki.
Przyszedł świt, a tu świat cały biały, bielusieńki,
jakby kto świata skroń gładził chłodem białej ręki
i powiedział szeptem doń: Nic się nie bój mój maleńki
Niech cię głowa już nie boli, niech cię smutna myśl nie trapi,
bo od dziś, bo od dziś – pokój ludziom dobrej woli.
Otwórz oczy, znów się zbudź z mroków czarnej melancholii
i ptaszęcym głosem nuć – pokój ludziom dobrej woli.
W słońcu – patrz – skrzy się śnieg, szron na drzewach jak koronki.
Spoza gór, spoza rzek, spoza łąki i rozłąki,
spoza leśnych srebrnych cisz, jakby dzwony skądś dzwoniły
i mówiły światu: „Słysz! Nic się nie bój świecie miły.
Niech cię głowa już nie boli, wszystkim żalom połóż kres,
dosyć trosk i dosyć łez – pokój ludziom dobrej woli…
Nową drogę zacznij stąd, już za tobą dni niedoli
Dzisiaj w dzień Wesołych Świąt – pokój ludziom dobrej woli
Tak po cichu i powoli
białym śniegiem nuci mu…
choćby dziś, w tym jednym dniu
Pokój ludziom dobrej woli…
„Wigilia we Lwowie 1914” – obraz Tadeusza Rybkowskiego
Marian Hemar był kochanym człowiekiem…
z aktorką Krystyną Podleską, „Dziewczyną Misia”, rozmawia Arkadiusz Oleksak
Foto: Mateusz Magda
Arkadiusz Oleksak: Porozmawiajmy dzisiaj nie o aktorstwie i filmie, a o Pani związkach z Kresami.
Chętnie, chyba wszyscy mamy jakieś wspomnienia i powiązania rodzinne z Kresami. Więc rozmawiajmy.
Pani rodzina pochodzi z Wołynia.
No tak.
Więc jakieś kresowe ślady już mamy?
No mamy. Właśnie tam Podlescy mieli swój majątek, obok majątku Obidzińskich. Moja babcia Karola –
właśnie Obidzińska z domu, opowiadała mi, że jej starsza kuzynka Gabrysia była zaręczona z Ottonem
Podleskim. Kiedyś pojechali do Kijowa, by kupić jej wyprawkę. Gabrysia, dziewczyna z prowincji, pozostała
w Kijowie i zachłysnęła się tym wielkim miastem. Wszystko jej imponowało. Babcia była bardzo zmartwiona
faktem, że przestała pisać listy do pana Podleskiego, zwróciła jej na to uwagę. I Gabrysia poprosiła ją, by, w jej
imieniu, pisała do niego listy. I babcia się zgodziła. Była wtedy zakochana w takim Stasiu, ale ze względu na to,
że nie był zamożny i „groszem nie śmierdział”, wiedziała że i tak nie będzie mogła za niego wyjść za mąż.
I dlatego całe swoje gorące uczucia i tęsknotę do niego przelewała w tych listach na pana Podleskiego. Gdy
Gabrysia wróciła do domu na Wołyń, zerwała zaręczyny z panem Podleskim. Babci było strasznie przykro
z tego powodu i w czasie okazjonalnych spotkań z rodziną Podleskich obdarzała go wielką serdecznością. Bo
przez te listy było jej bardzo głupio i przykro, że się do tego przyczyniła.
A jak babcia została panią Podleską?
Gdy miała 19 lat, podczas jednego z takich spotkań, pan Podleski, choć był starszy od niej o jakieś dziesięć lat,
niespodziewanie powiedział – „pani Lolu - bo tak zdrobniale zwracano się do niej – ja panią kocham”. To było
trochę tak, jak w sztuce teatralnej. Babcia była bardzo zaskoczona, czemu zresztą trudno się dziwić. A kiedy
jeszcze poprosił ją o rękę, to była w ogromnym szoku. Oczywiście powiedziała, że musi się zastanowić.
Po jakimś czasie, gdy to wszystko przemyślała, powiadomiła go, by przyjechał do jej rodziców i już oficjalnie
poprosił o jej rękę. I tak się też stało. Zrobił to w tak w oryginalny sposób, że wywołał wśród rodziny swojej
wybranki ogromne zdumienie. Otóż, prosić o rękę swojej Loli przyjechał nie powozem, a na koniu, informując
wszystkich, że musiał tak zrobić, bo stangret był pijany. Rodzice Loli długo nie mogli się z tego otrząsnąć, ale
wyrazili zgodę. Cel swój osiągnął, a to było najważniejsze. Teraz wystąpił kolejny problem. Na ślub trzeba było
czekać dziewięć miesięcy, by odbył się w taki sposób, aby nie było podejrzeń, że coś zmusza młodych do
szybkiego pobrania się, a on nie mógł czekać, bo, jako inżynier z zawodu, musiał wyjechać do pracy na Ural,
gdzie pracował we francuskiej firmie pieców i bessamerów, będąc jej dyrektorem. Młodzi chcieli bardzo wziąć
ślub jeszcze przed wyjazdem, by tam babcia mogła pojechać już jako pani Podleska. Mama stanowczo
odmówiła, twierdząc, że jest to wykluczone. I wtedy dziadek, który dla swojej ukochanej wnuczki zrobiłby
wszystko, na łożu śmierci, jako swoją ostatnią wolę, przekazał swojej córce życzenie, że chce, aby Lola i Otuś
wzięli ślub w tym samym miesiącu, w którym umrze. I choć trudno sobie to wyobrazić, tak się stało. Ślub
odbył się w cichy i skromny sposób, bez kwiatów i hucznych uroczystości. Potem nowo poślubieni pojechali na
Ural już jako państwo Podlescy. I tam w Paszyji, w guberni permskiej na Uralu, urodził się mój tato – Czesław
Podleski.
Jak dalej potoczyły się losy rodziny Podleskich?
Dziadek umarł bardzo wcześniej, mając raptem 55 lat. Gdy w Rosji wybuchała rewolucja, dziadek był na
Uralu. Któregoś dnia bolszewicy przyszli po niego i, jako burżuja i wyzyskiwacza, aresztowali, chcąc go
rozstrzelać. Jednak jego robotnicy wstawili się za nim i przekonali, że był dla nich dobry i nikomu nigdy nie
zrobił krzywdy. Dziadka, o dziwo, wypuszczono. Gdy wrócił do domu, babcia z przerażeniem zobaczyła, że
całkowicie osiwiał. Jeszcze tej samej nocy, ci sami jego robotnicy, którzy ocalili mu życie, przyszli do niego do
domu i powiedzieli, że cała rodzina musi natychmiast uciekać, bo przyjdą po niego ponownie, by go
aresztować, a wtedy nie wiadomo, czy uda się go znowu uratować. Tak się też stało. Na saniach, w pośpiechu,
babcia z dziadkiem opuścili swój dom i po drodze dołączyli do kolumny podobnych im Polaków, którzy
uciekali z Rosji i próbowali przedostać się do Polski. Droga była bardzo niebezpieczna. Grasowały różne bandy
chłopów i bolszewików, którzy tylko czekali, aby obrabować, a nawet zabić uciekających „panów”. Na Wołyń
nie mieli już po co wracać. Dziadek bardzo to przeżył i gdy po wielu dramatycznych przeżyciach udało im się
wreszcie dotrzeć do Warszawy, był już chory na anginę pektoris. I niedługo potem jej ukochany Otuś zmarł na
serce. I ta biedna babunia potem dłużej żyła bez niego, jak z nim. Zamieszkała w Warszawie. Po niej mam na
drugie imię Karola. Tato przed wojną studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej.
Jak to się stało, że urodziła się Pani w Londynie?
We wrześniu 1939 roku, jak wszyscy, ojciec został zmobilizowany do wojska i jako artylerzysta poszedł na
wojnę. Po kapitulacji jego jednostka przedostała się na Węgry, gdzie została internowana. Ojciec z grupą
żołnierzy uciekł z obozu, jak wspominał - „węgierscy strażnicy patrzyli wtedy w inną stronę”. Przedostał się
do Jugosławii. Ze Splitu, statkiem, dopłynął do Francji i wstąpił do polskiego wojska. Po kapitulacji Francji
ewakuował się do Anglii. W Szkocji został żołnierzem 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. Brał
udział w lądowaniu aliantów w Normandii i z gen. Maczkiem przeszedł cały szlak bojowy przez Francję,
Belgię, Holandię i Niemcy. Z wojny wrócił z Orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, kilkoma ranami
i kontuzjami.
Jak i gdzie poznali się Pani rodzice?
Z moją mamą Urszulą poznali się w czasie wojny w Londynie.
Mama miała obywatelstwo polskie i pracowała w Ministerstwie
Informacji i Dokumentacji rządu na uchodźstwie w Londynie. Tato,
jako oficer, został skierowany do Szkocji, by przygotować wystawę
o Polsce. Mama z ekipą filmową kręciła o tym film. Tam się poznali
i tak się zaczęło. Pobrali się w roku 1943. Po ślubie tato powrócił do
swojej jednostki. W międzyczasie urodziła się Irenka, moja starsza
siostra, której tato nie mógł zobaczyć. Cały czas brał udział w
walkach na froncie. Mama pozostała w Anglii. Pisali wtedy do siebie
czułe i bardzo wzruszające listy. Mam je do dzisiaj i są dla mnie
bezcenną pamiątką po rodzicach. Jest też w nich wiele ważnych dla
mnie informacji o mojej rodzinie. W jednym z listów, gdy wszyscy
wiedzieli już, że Polskę oddano Stalinowi, w sposób wzruszający i
niezwykle dramatyczny pytał – „a co będzie z nami, Polakami?”.
Bardzo to przeżywał i nigdy się z tym do końca nie pogodził.
Chociaż akurat on miał dokąd wrócić. W Anglii miał małą córeczkę,
której jeszcze nie widział. Inni mieli o wiele gorzej. W Polsce nie
czekano na nich z otwartymi ramionami. Inni stracili na Kresach
swoją ojcowiznę i zostali stamtąd wygnani. Natomiast mama pisała
mu, w sposób bardzo czuły, o ich córeczce i o tym, jak za nim
tęskni.. Ślub rodziców. Londyn 2 luty 1943r.
To były już ostatnie miesiące wojny.
Tak. I co na mnie wywarło ogromne wrażenie, to jego opisy toczonych walk, w których brał udział. Pisał
w listach, że spotykają się z bardzo silnym oporem Niemców. Ale muszą walczyć również z bardzo młodymi
ludźmi z Hitlerjugend, jeszcze praktycznie dziećmi. Opisywał też, jak oni fanatycznie walczą i gotowi są
oddać życie za swojego Führera. I giną w tak młodym wieku. Bardzo źle się z tym czuł, jak pisał, nie wierzy
w zemstę, woli przekonywać, namawiać do rzeczy dobrych, a wielu jego kompanów Polaków szuka odwetu
i zemsty za to, co Niemcy im zrobili. Każdy z nich miał w Polsce matkę, siostrę, żonę czy córkę, które nie
przeżyły wojny, i teraz mają okazję, by to wszystko pomścić. Jak podkreślał - nie jest to mądre ani rozsądne
i nie może przynieść nic dobrego w przyszłości.
Wiemy już, że zawierucha wojenna sprawiła, że urodziła się Pani w Londynie, w roku 1948. I tam już,
jako debiutantka na scenach londyńskich teatrów, poznała Pani takie legendy przedwojennego Lwowa,
jak: Zofię Terne, Władę Majewską, Irenę Bogdańska-Anders czy wreszcie Henryka Vogelfängera,
słynnego „Tońka” z niezapomnianej „Wesołej Lwowskiej Fali”, a przede wszystkim Mariana Hemara,
poetę, satyryka, autora tekstów niezapomnianych szlagierów polskiej piosenki, takich jak np. „Czy pani
Marta jest grzechu warta”, „Ten wąsik”, „Może kiedyś innym razem”, czy też „Upić się warto”.
Tak. Miałam szczęście poznać i występować na scenie z nimi wszystkimi. Poznałam też gen. Władysława
Andersa. Później o tym opowiem.
Jacy to byli ludzie?
Świetni, mili, uczynni, towarzyscy, pogodni, zawsze uśmiechnięci, szczerzy, oddani, przyjacielscy, kochani
i tacy, od których biło jakieś ciepło i pogoda ducha. Teraz już wiem, że to cechowało ludzi stamtąd. Że tacy
byli ludzie z Kresów.
A jak zapamiętała Pani spotkanych lwowian?
Och. „Tońcio” na przykład był niesamowity. Henryk Vogelfänger nieustannie bardzo tęsknił za Lwowem.
Ciągle mówił, że chce tam wrócić, ale równocześnie boi się zobaczyć Lwów innym, niż go zapamiętał.
W Londynie uczył w dobrych, renomowanych szkołach prawa i łaciny. We wrześniu 1939 roku, po
opuszczeniu Lwowa przez zespół Polskiego Radia i przekroczeniu węgierskiej granicy na Przełęczy
Jabłonickiej koło Jaremcza, przedostał się na Zachód. Później został żołnierzem słynnej I Dywizji Pancernej
gen. Maczka. Po wojnie osiadł w Anglii. Potem wyjechał do Afryki Północnej i w końcu powrócił na Wyspy.
Nie dane mu było zobaczyć swojego Lwowa. Do Polski wrócił w 1989 roku. Zmarł w Warszawie rok później.
Jego prochy pochowano w Londynie.
Ale wcześniej występowaliście razem na scenie.
No tak. Pamiętam, że wzruszała mnie jego postawa, dojrzałego, dobrodusznego pana. Był jednocześnie trudny
i łagodny w bezpośrednim kontakcie. Graliśmy wspólnie w „Pięknej Lucyndzie”, której autorem był Marian
Hemar. On był tak śmieszny, że trudno było zachować powagę, gdy razem byliśmy na scenie. Pamiętam taką
jego scenę z Władą Majewską, która była niesamowita, i ja, młoda aktorka, stojąc za kulisami i obserwując to,
co robi, nie mogłam oderwać od niej wzroku i patrzyłam na nią zawsze z wypiekami na twarzy. Razem grali
taką scenę „Namiętna wdówka”. To pamiętam do dziś. W każdej chwili mogę ją przypomnieć. Było to tak
realistyczne i tak śmieszne, że chyba lepiej tego nie można było zagrać. Dzisiaj to już klasyka gatunku.
A jaki był Marian Hemar?
Marian Hemar był kochanym człowiekiem. To był mistrz, w pełnym tego słowa znaczeniu! Na próbach potrafił
być bardzo wymagający i złośliwy, potrafił przedrzeźniać aktorów, aby wytknąć im jakieś niedociągnięcia
i niedoskonałości. Ale mnie traktował trochę inaczej. Był taki miły i kochany. Mówiłam do niego na „Pan”, on
traktował mnie jak taką maskotkę teatru i chyba w ogóle był wdzięczny, że chcę u niego grać. Zawsze wolno
mi było więcej niż innym. Wiedziałam oczywiście, kim jest i co pisze, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że
podstawą jego twórczości jest tęsknota za utraconą przeszłością. Dla mnie nie znaczyło wiele, że to legenda,
wielki Marian Hemar, o tym dowiedziałam się po latach.
Czy to prawda, że Marian Hemar, specjalnie dla Pani
napisał rolę?
To jest prawda, tak, tak. Miałam wtedy dziewiętnaście
lat. Napisał dla mnie rolę Wawrzonka, nieznośnego i
bezczelnego sługi w „Pięknej Lucyndzie”. Tak w
skrócie - młoda wdowa Lucynda ma dwóch adoratorów,
którzy, prześcigając się w jej uwodzeniu, starają się o jej
rękę. Wynika z tego wiele prześmiesznych sytuacji. A ja,
jako Wawrzonek, byłam sługą w domu hrabiego Adama
i, jak już powiedziałam, byłam bardzo bezczelna.
Krystyna Podleski (w środku) w „Pięknej Lucyndzie”
W rzeczywistości czy na scenie?
Nieee. Jako Wawrzonek, bo to Wawrzonek był takim łobuzem. Pamiętam taki tekst, który recytowałam i który
zawsze się wszystkim podobał i wzbudzał aplauz. Brzmiał tak – „pan z panem się dogada, a na moją dupę
spada”.
Bardzo ciepło wypowiada się Pani o tym spektaklu.
Bo była to bardzo dowcipna, tryskająca humorem, pełna komedia muzyczna autorstwa samego Mariana
Hemara. Błyskotliwe piosenki, wyrazistość postaci, nowoczesna oprawa muzyczna, no i wreszcie Wawrzonek
sprawiały, że wszyscy, widzowie i aktorzy, świetnie w czasie jego grania się bawili. Dzisiaj bardzo proszę
mojego męża, który jest dyrektorem teatru w Krakowie, wręcz suszę mu głowę, aby „Piękną Lucyndę”
ponownie w swoim teatrze wystawił. Dzisiaj to jest tajemnica, bo nie podjął jeszcze decyzji, ale bardzo mi na
tym zależy, może więc moje marzenie się spełni?
Znowu z Panią w roli Wawrzonka?
Niestety nie, czego bardzo żałuję. Wtedy byłam młodą dziewczynką o dziecięcym wyglądzie i dzisiaj nie
pasowałabym do tej roli.
A jak zapamiętała Pani Irenę Bogdańską – Anders?
Ooo, to osoba, którą trudno przecenić. Bardzo
ją lubiłam i była dla mnie bardzo łaskawa.
Zawsze służyła dobrą radą. Dość często razem
występowałyśmy na scenie. A była przecież
żoną gen. Władysława Andersa. To wtedy,
bywając w Ognisku Polskim w Londynie,
miałam okazję poznać Generała, gdy przy
lampce wina spotykał się z Polakami, którzy
pozostali po wojnie w Anglii.
Z gen. Andersem w Ognisku Polski w Londynie
(Krystyna Podleski stoi za generałem}
Wiedziała Pani, że oprócz tego, że jest żoną
sławnego generała, ma bardzo ciekawą
przeszłość?
O tym dowiedziałam się później. Dla mnie była wtedy mistrzynią aktorstwa, od której chciałam się jak
najwięcej nauczyć. Dopiero po latach dowiedziałam się, że występowała na scenie jeszcze we Lwowie. Że po
ataku Niemiec na ZSRR wstąpiła do tworzącej się Armii Polskiej w ZSRR. Przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt
i Włochy przeszła cały szlak bojowy z armią, którą dowodził jej przyszły mąż, gen. Anders. Że ze swoją grupą
występowała dla żołnierzy 2 Korpusu Polskiego. A dwa dni po bitwie pod Monte Cassino, jako pierwsza
wykonała piosenkę „Czerwone maki”. Po śmierci została pochowana na cmentarzu pod Monte Cassino, obok
swojego męża. To trzeba pamiętać.
A Włada Majewska?
Włada była kochana. Tyle mnie nauczyła. To była bardzo ciepła, miła
i serdeczna osoba. Wiedziałam, że była lwowianką i występowała
w „Wesołej Lwowskiej Fali”, bo często rozmawiała o tym
z „Tońciem”.
Po opuszczeniu Polski, przez Rumunię, Jugosławię i Włochy, trafiła
do Armii Polskiej we Francji, a potem do Anglii. W składzie brygady
gen Maczka występowała dla polskich żołnierzy na szlaku bojowym
2 Korpusu. Zmarła, mając sto lat. Przed śmiercią, po 55 latach,
odwiedziła jeszcze swój Lwów.
Krystyna Podleski i Włada Majewska w „Pięknej Lucyndzie”
A kiedy po raz pierwszy przyjechała Pani do Polski?
Miałam wtedy dziesięć lat. Tatuś chciał po dziewiętnastu latach zobaczyć wreszcie swoją mamę, a moją babcię.
A ja z siostrą byłyśmy w polskim harcerstwie, wokół, co dzień, na każdym kroku otaczało nas wszystko, co
polskie. O Polsce i o tym, jak za nią tęsknią Polacy, którzy pozostali na emigracji, słuchaliśmy codziennie.
Myśmy byli chyba bardziej wychowane po polsku niż dzieci w Polsce. Ale dla nas Polska było to coś nie do
wyobrażenia, już przestawałyśmy jako małe dziewczynki wierzyć, że coś takiego jak Polska w ogóle istnieje.
I wreszcie! W roku 1958 tatuś wsadził nas do swego „fordzika” i pojechaliśmy do Polski i zobaczył swoją
ukochaną mamę.
Od tej pory już byliście razem?
Nie do końca, bo babcia przyjeżdżała do nas do Anglii na pół roku, a potem na sześć miesięcy wracała do
Polski. Zawsze podkreślała, że chce umrzeć w Polsce i być pochowana na warszawskich Powązkach obok
swojego męża. I nasza kochana babcia przez 23 lata wracała umrzeć w Polsce. Ale los spłatał jej figla i zmarła
w Anglii. Miała 93 lata. Dziś też spoczywa na Powązkach.
Odwiedzając ich groby, często wspomina Pani tamte czasy?
Oczywiście. Robię to prawie zawsze. Tym bardziej, że po śmierci mój tatuś, co mnie bardzo wzruszyło,
w swoim testamencie zapisał, że po swojej śmierci chce, by jego ciało spopielono i pochowano w rodzinnym
grobie, obok rodziców.
W swojej rodzinie ma Pani wielu ciekawych i zasłużonych dla polski przodków.
Tak. Rodzina mojej mamy jest zupełnie, zupełnie inna niż taty. Ojciec mamy, Mieczysław Lubelski, był
znanym rzeźbiarzem, uczniem Xawerego Dunikowskiego i twórcą takich przedwojennych pomników, jak:
pomnik 15 Pułku Ułanów Poznańskich, pomnik Tadeusza Kościuszki w Łodzi, Pomnik Władysława Jagiełły
w Tuszynie koło Łodzi, pomnik Legionisty w Warszawie i jeszcze kilka innych. Wszystkie jego pomniki
zostały zburzone w czasie wojny. Ale jeden jego pomnik dzisiaj istnieje. Po wydarzeniach poznańskiego
czerwca 1956 roku władze Łodzi zaproponowały dziadkowi odtworzenie przedwojennego pomnika Kościuszki.
Pomimo podeszłego wieku i tego, że dziadek mieszkał już wtedy z nami w Londynie, zgodził się i w roku 1960
pomnik ponownie odsłonięto. Dzisiaj jest jednym z symboli tego miasta na miarę warszawskiej syrenki.
W Londynie jest natomiast inny pomnik jego autorstwa, poświęcony Lotnikom Polskim. Pomnik odsłonięto
w 1948 roku niedaleko Northolt, głównej bazy polskich lotników walczących w Anglii. Wiąże się z nim
jeszcze jedna ciekawa historia. Od początku II wojny światowej ze względu na to, że był pochodzenia
żydowskiego i przewidywał, jak zachowają się Niemcy względem Żydów, gdy wkroczą do Polski, ukrywał się
w Kielcach, w czym skutecznie pomagał mu biskup kielecki Czesław Kaczmarek, z którym się zaprzyjaźnił
i z którym utrzymywał kontakty do końca życia. Nawet nie wiem, kiedy się ochrzcił, ale to chyba pod
wpływem biskupa Kaczmarka stał się bardzo religijny. Wyrzeźbił mu nawet nagrobek, który znajduje się
w Kielcach. Kiedyś tam byłam, chciałam tę rzeźbę zobaczyć, lecz nie wpuszczono mnie do krypty, w której się
znajduje. Ale mam w swoim domu jego odlew i wiem, jak wygląda. Jego bratem był Alfred Lubelski, jeden
z najpopularniejszych piosenkarzy w Warszawie początku XX wieku. Jako pierwszy w Polsce śpiewał
piosenkę „Dymek z papierosa”. Dlatego, jako kabareciarz i piosenkarz, świetnie znał Mariana Hemara. I chyba
dzięki temu, gdy grałam u Hemara w Londynie, byłam jego ulubienicą i, tak myślę, faworyzował mnie.
Myślała Pani, aby kiedyś pojechać w swoje rodzinne strony na Wołyń ?
Był taki pomysł, że z siostrą pojedziemy zobaczyć te strony.
Ale nie pamiętam już, gdzie Podlescy mieli swój majątek.
Pewnie już go nie zobaczymy, a szkoda, bo byłaby to dla nas
taka podróż w czasie. No trudno, pozostaje tylko żałować.
W Namysłowie mieszka wielu ludzi, którzy tak jak Pani
mają kresowe korzenie.
Wiem, nawet spotkałam ich dzisiaj, dlatego, przy tej okazji
chciałabym
złożyć wszystkim namysłowskim kresowiakom życzenia
wszystkiego najlepszego i dziękuję za to, że miałam zaszczyt
odwiedzić Wasze piękne miasto.
Dziękuję z rozmowę. Fotografie z książki „Dziewczyna Misia” – Klaudia Iwanicka.
Delegacja z Iwano-Frankowska w Namysłowie
W dniach 6-9 listopada, na zaproszenie marszałka województwa Andrzeja Buły, na terenie
województwa opolskiego przebywała
delegacja z partnerskiego regionu
iwanofrankiwskiego, dawnego
Stanisławowa na Ukrainie. Umowa
pomiędzy województwem opolskim
i regionem iwanofrankiwskim, została
zawarta w listopadzie 2000 roku. W
tym czasie goście z Ukrainy
przebywali w Namysłowie, gdzie
w Urzędzie Miejskim spotkali się
z władzami miasta, z burmistrzem
Julianem Kruszyńskim
i przewodniczącym Rady Miejskiej
Sylwestrem Zabielnym na czele.
Spotkanie w Urzędzie Miejskim w Namysłowie
Delegacji ukraińskiej przewodniczył Ołeksandr Sycz, przewodniczący Rady Obwodowej w Iwano-
Frankiwsku. Niedawny wicepremier Ukrainy w rządzie Arsenija Jaceniuka. W trakcie spotkanie rozmawiano o
rozwijającej się współpracy, omówiono też problemy na jakie w trakcie jej trwania natrafiają partnerzy, którzy
ją realizują, oraz o planach współpracy w najbliższym czasie. Gościom pokazano też prezentację
podsumowującą współpracę Gminy Namysłów z partnerami na Ukrainie w latach 2000-2017, która na
gościach wywarła ogromne wrażenie. Po zakończeniu gratulowano jej efektów i stawiano jako przykład.
Spotkanie zakończyła wizyta w firmie Velux, gdzie goście z Ukrainy mogli zapoznać się z historią firmy, jej
produktami oraz planami na przyszłość. W trakcie wizyty padały pytania na temat pracowników z Ukrainy
zatrudnionych w fabryce, ich wynagrodzeń i warunków socjalnychw stosunku do pozostałych pracowników
oraz perspektywy ich rozwoju.
Przy okazji wizyty w Namysłowie, Ołeksandrowi Syczowi - przewodniczącemu Rady Obwodowej
w Iwano-Frankiwsku. zadaliśmy kilka pytań
Panie przewodniczący, jaki jest cel Waszej wizyty na Opolszczyźnie?
Szesnaście lat temu, podpisana została umowa o partnerskiej współpracy pomiędzy
naszymi województwami. Od tego czasu wiele się działo w naszych wspólnych
relacjach. W trakcie tej16-letniej współpracy partnerskiej zrealizowano ponad 220
wspólnych projektów w dziedzinie edukacji, sportu, kultury i turystyki, którą
obecnie realizuje na Opolszczyźnie 16 gmin i powiatów. Cieszę się, że obecnie
przenosi się to też na średni i wielki biznes.
To już kolejne spotkanie władz obu regionów?
Tak. W zeszłym roku, ż okazji 15 rocznicy sformalizowania współpracy gościliśmy
w naszym mieście delegację województwa opolskiego. 10-lecie obchodziliśmy w Opolu. Mam nadzieję, że
dwudziestą rocznicę będziemy znowu świętować u nas w Iwano-Frankiwsku. Każde takie spotkanie to okazja
do podsumowania dotychczasowych wyników, a także wytyczenie planów na przyszłość. Cieszę się, że nasza
współpraca przynosi spodziewane owoce i to co robimy nie idzie na marne. Ale, aby tak było potrzeba nam
wsparcia i pomocy od wielu ludzi min. z takich miast jak Namysłów. Bez nich sami nie dalibyśmy rady. I to się
właśni dzieje, i za to jesteśmy wdzięczni.
Jak przebiegała Wasza wizyta na terenie naszego województwa?
Spotkaliśmy się z marszałkiem, panem Andrzejem Bułą i przewodniczący sejmiku Norbertem Krajczym oraz
z radnymi Komisji Współpracy z Zagranicą i Promocji Regionu. Była to też okazja do przybliżenia opolanom
kultury naszego regionu. Dlatego w opolskiej Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej, zaprezentowaliśmy
wystawę p.t. „Z huculskiej skrzyni”, a w filharmonii odbył się koncert zespołu ludowego z Wierchowiny,
prezentujący huculską muzykę, śpiew i taniec. Dzisiaj byliśmy w Pokoju, teraz jesteśmy w Namysłowie,
a naszą wizytę kończymy wieczorem w Mosznej.
Jak przybliżył by Pan region, który reprezentujecie?
Nasze województwo leży w zachodniej części Ukrainy. Stolicą jest Iwano Frankiwsk. Część naszego
województwa zajmują Karpaty i Huculszczyzna. Dlatego prezentujemy w Opolu jej barwny folklor. Jeżeli
mówi się o wielokulturowości w waszym województwie, to muszę powiedzieć, że u nas jest podobnie, z tym,
że u nas występuje tak zwana wielokulturowość wewnętrzna. Żyją tam cztery grupy etniczne – Bojki, Huculi,
Pokucianie i Opillanie. Każda z nich chroni i pieczołowicie pielęgnuje swoje tradycje i kulturę. Wśród tych
grup występują różnice w tańcu, pieśniach, ubiorze i w końcu w ich sercach. Wczoraj z okazji otwarcia
wystawy powiedziałem, że jeżeli otworzycie tę symboliczną skrzynię, to zobaczycie, że nie ma w niej dna.
Przekonacie się, że Huculi to bardzo oryginalny i twórczy naród, z bardzo bogatą, niekończącą się kulturą.
Może jest tak dlatego, że Huculi mają z gór najbliżej do Pana Boga. Myślę, że gdy Bóg rozdawał ludziom
ziemię, Hucułom przypadła niezbyt urodzajna gleba, bo w skalistych górach o nią trudno. Wynagrodził więc im
to taką właśnie twórczą duszą, by łatwiej im było przezwyciężać codzienne trudy. Bo kiedy Ukraińcowi jest
trudno, to śpiewa, tańczy, rzeźbi lub maluje.
Jak podsumował by Pan te szesnaście lat współpracy?
Właśnie wczoraj rozmawialiśmy na ten temat. Doszliśmy do wniosku, że najdynamiczniej rozwija się
współpraca w dziedzinie kultury, wymiany młodzieży i sportu. Jest to bardzo ważne, bo w dzisiejszych czasach
przyjaźń zależy od wzajemnego poznania się i zrozumienia. Właśnie na współpracę młodego pokolenia
powinny być ukierunkowane nasze działania. Ale bardzo ważna jest też współpraca na szczeblu gmin
i powiatów. Tu muszę powiedzieć, że przykładem harmonijnej i dynamicznie rozwijającej się współpracy jest
to, co robi Namysłów i Jaremcze. Jest to przykład, jak powinna taka współpraca przebiegać.
Czyli warto taką współpracę kontynuować i ją rozwijać?
To jest oczywiste. Im więcej będzie kontaktów pomiędzy naszymi mieszkańcami - dziećmi, młodzieżą,
zwykłymi ludźmi, tym lepiej będą kształtować się relacje pomiędzy naszymi państwami i lepiej będziemy się
rozumieć Często powtarzam, że nasza wspólna tysiącletnia historia i kultura zobowiązuje nas, by szukać tego
co mamy wspólne, co nas jednoczy a nie dzieli.
Co oprócz współpracy samorządów było tematem rozmów?
Istotnym aspektem naszych rozmów, który nas interesował, to funkcjonowanie samorządów lokalnych. Jak w
praktyce funkcjonuje gmina, bo jak to jest w Ustawie o Samorządzie Terytorialnym, to wszyscy wiedzą. Ale
nas interesuje, jak w praktyce realizować potrzeby mieszkańców miasta i jak to robić na wsiach. Przecież po to
jesteśmy, by zaspokajać potrzeby naszych mieszkańców. I z tego punktu widzenia takie rozmowy dla nas są
bardzo ciekawe i niezwykle potrzebne. My znajdujemy się dopiero na etapie reformy samorządowej. Wy ten
proces macie już po za sobą. Chcemy korzystać z waszych doświadczeń, by uniknąć niepotrzebnych błędów.
Przecież i u was i u nas mówi się, że mądry uczy się na cudzych błędach. Dlatego wyrażam ogromną
wdzięczność, że poświęciliście swój czas i chcieliście z nami się spotkać.
Jakie wrażenia wywiezie Pan z Namysłowa?
To bardzo ładne i ciekawe miasteczko. Widać tu rękę gospodarza. Szczególnie zwróciłem uwagę na fakt, że na
każdym kroku historia przenika się tu z nowoczesnością. W Namysłowie wspaniale kontrastują ze sobą zabytki
i nowoczesne fabryki. Wszędzie jest czysto i zielono. Wielkim kapitałem tego miasta są szczerzy i serdeczni
ludzie. Nie wyczułem, aby pomiędzy nami były jakieś różnice i problemy. Ważne, aby pomiędzy nas nie
wciskała się wielka polityka. Wtedy zawsze pojawiają się problemy. Ja przy takich okazjach mówię: - „Jak
grają cymbały, politycy niech zamilkną”.
Czyli możemy spodziewać się kolejnych spotkań w Opolu i Iwano-Frankiwsku?
I w Namysłowie też. Ja pełniąc swoją funkcję mam obowiązek zrobić wszystko, by ludzie spotykali się,
poznawali i współpracowali ze sobą. W mojej pracy kieruję się maksymą – „Wspierajmy to co dobre dla
naszych mieszkańców. Niech więc ta myśl stanie się mottem naszej dalszej współpracy. Myślę, że ta idea nie
będzie trudna do zrealizowania, bo towarzyszyć nam będą dobre intencje”. I tak właśnie staram się postępować.
Na koniec chciałbym życzyć wszystkim namysłowianom, aby żyli w rodzinnej atmosferze, w pokoju, dostatku
i miłości. By na co dzień mieli jak najmniej problemów. I by pamiętali, że mają w nas szczerych i oddanych
przyjaciół, którzy zawsze dobrze im życzą. No i oczywiście zapraszam w nasze gościnne strony.
Dziękujemy za rozmowę.
Arkadiusz Oleksak
Foto: Grzegorz Kardaś
Lwowskie pomniki cz. IV
Powojenne pomniki Lwowa.
W okresie powojennym przez długie lata, we Lwowie nie budowano pomników innych niż te,
związane z bohaterami sowieckiej władzy. Dopiero po utworzeniu niepodległej Ukrainy, możliwym stało
się, by na pomnikach stanęły postaci związane z Ukrainą. Pomniki te, chociaż upamiętniają postaci
i wydarzenia związane z historią tego kraju, to przez sąsiedztwo i wspólną, niekiedy skomplikowaną
historię wiążą się też z historią Polski. Dzięki temu oprócz jednego „polskiego” pomnika czczącego
śmierć polskich profesorów uczelni lwowskich, rozstrzelanych przez hitlerowców w roku 1941 we
Lwowie, na piedestał trafił też Polak Jan Paweł II i artysta-malarz Nikifor i Jerzy Kulczycki. Dlatego
warto poznać historię powstania tych pomników, a także postaci, które je upamiętniają.
Pomnik Jana Pawła II w Wyższym Seminarium Duchownym Archidiecezji Lwowskiej
w Brzuchowicach
27 października 2007 roku, w Brzuchowicach, na przedmieściach Lwowa, na terenie Seminarium
Archidiecezji Lwowskiej odsłonięto pomnik Jana Pawła II. Pomnik wzniesiono z inicjatywy parafii NMP
w Brzuchowicach. Powstał dzięki wsparciu i pomocy władz oraz licznych sponsorów. Datki na jego budowę
płynęły do Lwowa z całego kraju. Jest to pamiątka wizyty papieża we Lwowie w roku 2001, w czasie której
odwiedził miejscowe seminarium.
Pomysł budowy pomnika pojawił się
na początku 2007 roku. Projekt zatwierdził
metropolita lwowski kardynał Marian
Jaworski. Pomnik odlano z brązu. Jego
autorem jest rzeźbiarz Józef Stasiński.
Składa się z trzech elementów. Postaci Jana
Pawła II ze stułą, trzymającego w ręku
biblię, płyty z brązu przypominającej
grecką płytę nagrobną z wizerunkiem
Przenajświętszej Bogurodzicy i krzyża
papieskiego. z Chrystusem Ukrzyżowanym,
z napisem TOTUS TUUS na dole.
Pomnik papieża w Brzuchowicach
Wszyscy darczyńcy, którzy przekazali datki na budowę pomnika, zostali
uhonorowani specjalnym dyplomem.
Kartki pocztowe wydane z okazji odsłonięcia pomnika.
Tablica pamiątkowa Jana Pawła II na ścianie Katedry Łacińskiej we Lwowie.
Papież Jan Paweł II, odwiedził Lwów w czasie swojej pielgrzymki na Ukrainę w dniach 25-27 czerwca
2007 roku. Ks. Kazimierz Sowa tak opisał wizytę papieża we Lwowie: - „Entuzjazm spotęgował się, kiedy
papamobile podjechał pod pierwszą z trzech odwiedzanych dziś katedr katolickich - znajdującą się w centrum
starego Lwowa katedrę łacińską pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. U progu świątyni Ojca
Świętego przywitał proboszcz ks. Wiktor Antoniuk, a następnie Jan Paweł II wraz z towarzyszącymi mu
osobami udał się do Kaplicy Złotej na krótką modlitwę przed wystawionym do adoracji Najświętszmy
Sakramentem. Druga część papieskiej modlitwy miała miejsce przed ołtarzem, gdzie umieszczona jest kopia
obrazu Matki Bożej Łaskawej, patronki miasta Lwowa. Temu niezwykłemu nawiedzeniu głównej świątyni
katolików obrządku łacińskiego towarzyszyła pieśń zgromadzonych w katedrze wiernych "Śliczna Gwiazdo
Miasta Lwowa". O atmosferze i dobrym samopoczuciu Papieża świadczy także niezwykły dialog, który odbył się
między kardynałem Jaworskim i Janem Pawłem II. Kiedy kard. Jaworski zażartował, że wszyscy wierni
chcieliby ucałować pierścień Ojca św., ale nie mogą, gdyż są bardzo zdyscyplinowani, Papież odpowiedział:
"Następnym razem", co wywołało ogólny aplauz. Tam, gdzie pojawiał się Papież, dochodziło czasem do innych
zabawnych, ale i poważnych sytuacji i dialogów. Kiedy stojący na trasie przejazdu Polak zawołał że "nasz,
polski Papież przyjechał do Lwowa", jego sąsiad, Ukrainiec, zaczął go pooprawiać, "jaki wasz, nie mów tak, bo
On jest wszystkich". Najczęściej jednak witający Ojca Świętego mieszkańcy wołali na zmianę: "Lwów cię
kocha", "witajemy", albo "kaj żyje Papa". Najbardziej oryginalne hasło usłyszeliśmy, kiedy Papież wychodził
z katedry: "Ojcze Święty długo żyj, bądź zdrów - życzy ci Radio Lwów".
Na pamiątkę tego wydarzenia, na ścianie w Bazyliki archikatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej
Maryi Panny, zwanej potocznie Katedrą Łacińską we Lwowie, w miejscu w którym kiedyś wisiała tablica
poświęcona zwycięstwu pod Grunwaldem, a którą hitlerowcy zniszczyli w czasie II wojny światowej,
umieszczono tablicę z popiersiem Papieża oraz z napisem w trzech językach: łacińskim, ukraińskim
i polskim w brzmieniu:
Ojciec Święty
Jan Paweł II
odwiedził tę przesławną
Bazylikę Archikatedralną
dnia 25 czerwca 2001 r.
Lwów 25 czerwca 2003r.
W rocznicę wizyty
25 czerwca 2001 roku, papież w czasie wizyty we lwowskiej Katedrze
Pocztówki wydane z okazji wizyty papieża we Lwowie
Pomnik Jana Pawła II W Brzuchowicach
3 lipca 2012, w 11 rocznicę wizyty Jana Pawła II we Lwowie, odsłonięto
drugi na terenie Lwowa pomnik papieża. Wzniesiono go z inicjatywy
brzuchowickiej parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny,
Inicjatywę wsparły władze oraz liczni sponsorzy. Uroczystości odsłonięcia
przewodniczył metropolita Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej Igor Woźniak.
Obecny był też metropolita lwowski obrządku łacińskiego abp Mieczysław
Mokrzycki. Pomnik ustawiono przy wjeździe do Brzuchowic od strony Lwowa,
obok źródełka przy ulicy Lwowskiej.
W trakcie uroczystości, autor pomnika ukraiński rzeźbiarz Lubomyr Kukil
powiedział, że pomnik powstawał przez siedem miesięcy.
Pomnik został wykonany ze sztucznego kamienia, a jego wysokość wynosi
2,5 metra, z czego popiersie 1,2 m.
Moment odsłonięcia pomnika
Pomnik Jana Pawła II na Sichowie we Lwowie
26 czerwca 2001 roku, na placu przed greckokatolicką Cerkwią Narodzenia Przenajświętszej
Bogurodzicy, papież Jan Paweł II spotkał się z młodzieżą. Mimo ulewnego deszczu, na spotkanie z papieżem
przybyło prawie pół miliona osób. Wierni w czasie mszy św, usłyszeli historyczne już słowa papieża, który
widząc rzęsisty deszcz spadający na pielgrzymów zwrócił się ku niebiosom słowami: - „nie lyj dyscu, nie lyj!”
– co miało spowodować zakończenie ulewy. W miejscu tym powstał pierwszy na Ukrainie, po odzyskaniu
niepodległości park miejski. Otwarto go uroczyście 28 września 2007 roku i nadano nazwę Jana Pawła II.
Sama cerkiew została wzniesiona w latach 1997-2001.Nowoczesna bryła, ze zgrabnie
wkomponowanymi elementami architektury bizantyjskiej i pięcioma złotymi kopułami, stanowi symbol
dzielnicy i jej najbardziej znaną wizytówkę.
Właśnie tutaj na pamiątkę wydarzenia z 2001 roku odsłonięto trzeci pomnik Jana Pawła II we Lwowie,
a na murach świątyni umieszczono pamiątkową tablicę.
Pomnik i tablica na lwowskim Sichowie.
Pomnik pomordowanych polskich profesorów lwowskich
W nocy z 3 na 4 lipca 1041 roku, po zajęciu Lwowa przez wojska niemieckie, na Wzgórzach
Wuleckich, hitlerowcy rozstrzelali aresztowanych wcześniej polskich naukowców, profesorów uczelni
lwowskich, wraz z ich bliskimi, często przypadkowo aresztowanymi w ich domach. Mordu dokonała specjalna
jednostka policyjna tuż po zajęciu Lwowa przez III Rzeszę. W tę noc rozstrzelano 37 osób, w tym 21
profesorów, małżonki trzech z nich, dziewięciu synów profesorów w tym trzech synów prof. dr Romana
Longchamps de Bérier, w wieku 25, 23 i 18 lat, jednego wnuka i jeszcze cztery osoby. Jeden z aresztowanych
profesorów zmarł przed egzekucją i pochowany został w zbiorowej mogile wraz z ofiarami egzekucji.
Aresztowania odbyły się za wiedzą gubernatora generalnego Hansa franka, który po podobnej akcji
przeprowadzonej na Uniwersytecie Jagiellońskim i kłopotach jakie spotkały go ze strony środowisk naukowych
na całym świecie po umieszczeniu krakowskich uczonych w obozach koncentracyjnych, w przemówieniu do
kadry oficerskiej 30 maja 19412 roku powiedział: - Nieprzyjemne kłopoty mieliśmy z profesorami krakowskimi.
Gdybyśmy ich sprawę załatwili na miejscu, nie byłoby tego. Dlatego, moi panowie, proszę was stanowczo, nie
wysyłajcie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz sprawę załatwiajcie tutaj na miejscu.(…)
Aresztowań dokonano w nocy z 3 na 4 lipca, według list proskrypcyjnych przygotowanych
prawdopodobnie przez ukraińskich studentów związanych z OUN. Tej tragicznej nocy, brutalnie aresztowano
łącznie 52 osoby.
Z mieszkania prof. Ostrowskiego aresztowano przebywających u niego gości – ks. Komornickiego
i ordynatora szpitala żydowskiego dra Ruffa z całą rodziną. Z jednego z domów wywleczono 82 - letniego
profesora położnictwa Adama Sołowija i jego 19 – letniego wnuka. Z domu prof. Greka zabrano jego żonę
i szwagra psiarza Tadeusza Boya Żeleńskiego, którego nie było na liście przewidzianych do aresztowania.
Wcześniej 2 lipca aresztowano profesora, rektora Politechniki Lwowskiej, posła na sejm, pięciokrotnego
premiera rządu II PR – Kazimierza Bartla, rozstrzelanego dopiero 26 lipca, po ostatecznej odmowie stworzenia
kolaboracyjnego rządu. Zaraz po aresztowaniu prof. Bartla w jego willi zamieszkali gestapowcy. Jego zbiór
antyków został rozgrabiony, część licznego zbioru książek została spalona, inne wywieziono do Niemiec.
Profesora rozstrzelano na dziedzińcu więzienia Brygidki, jako największego polskiego komunistę!
Według alfabetycznej listy aresztowanych profesorów z ich domów zabrano: prof. dr med. Antoniego
Cieszyńskiego, lat 59, kierownika Katedry Dentystyki Uniwersytetu Jana Kazimierza, obrońcę Lwowa w roku
1918 - prof. dra med. Władysława Dobrzanieckiego, lat 54, ordynatora Oddziału Chirurgii Państwowego
Szpitala Powszechnego, obrońcę Lwowa w roku 1918 i dra praw Tadeusza Tapkowskiego, lat 44
i Eugeniusza Kosteckiego, lat 36, mistrza szewskiego, męża gospodyni profesora Dobrzanieckiego, - prof. dra
med. Jana Greka, lat 66, profesora w Klinice Chorób Wewnętrznych UJK i jego żonę Marię lat 57 oraz dra
Tadeusza Boya-Żeleńskiego, lat 66, lekarza, publicystę, krytyka literackiego, tłumacza literatury francuskiej,
podczas okupacji sowieckiej Lwowa, w latach 1939–1941, kierownika Katedry Literatury Francuskiej
Uniwersytetu Lwowskiego - doc. dra med. Jerzego Grzędzielskiego, lat 40., ordynatora Kliniki Okulistycznej
UJK - prof. dra Edwarda Hamerskiego, lat 43, kierownika Katedry Chorób Zakaźnych Zwierząt Domowych
Akademii Medycyny Weterynaryjnej, obrońcę Lwowa w roku 1918, prof. dra med. Henryka Hilarowicza, lat
51, profesora Kliniki Chirurgii UJK, obrońcę Lwowa w roku 1918, prof. dra Włodzimierza Krukowskiego, lat
53, kierownika Katedry Pomiarów Elektrycznych Politechniki Lwowskiej, prof. dra Romana Longchamps de
Bérier, lat 56, kierownika Katedry Prawa Cywilnego UJK, prorektor UJK w latach 1938–1939, obrońcę
Lwowa w roku 1918 i jego trzech synów - Bronisława lat 25, Zygmunta lat 23 absolwentów Politechniki
Lwowskiej oraz Kazimierza lat 18, który zgłosił się sam, by nie opuszczać ojca i braci - prof. dra Antoniego
Łomnickiego lat 60, kierownika Katedry Matematyki Wydziału Mechanicznego Politechniki Lwowskiej -
prof. dra med. Witolda Nowickiego, lat 63, kierownika Katedry Anatomii Patologicznej UJK, dwukrotnego
dziekana Wydziału Lekarskiego, obrońcę Lwowa w roku 1918 - dra med. Jerzego Nowickiego, lat 27,
asystenta Zakładu Higieny UJK, syna profesora - prof. dr Tadeusza Ostrowskiego, lat 60., kierownika Kliniki
Chirurgii, dziekana Wydziału Lekarskiego 1937–1938, obrońcę Lwowa w roku 1918 i jego żonę Jadwigę, lat
59, ks. dr Władysław Komornickiego, lat 29, wykładowcę nauk biblijnych w Wyższym Seminarium
Duchownym we Lwowie i na UJK oraz języka greckiego na UJK i Marię Reymanową, lat 40., pielęgniarkę
Ubezpieczalni Społeczne - prof. dr Stanisława Pilata, lat 60, kierownika Katedry Technologii Nafty i Gazów
Ziemnych Politechniki Lwowskiej - prof. dra Stanisława Progulskiego, lat 67, profesora w Klinice Pediatrii
UJK - inż. Andrzeja Progulskiego, lat 29, syna profesora - prof. dra med. (prof. honor.) Romana Renckiego,
lat 74, byłego kierownika Kliniki Chorób Wewnętrznych UJK - dra med. Stanisława Ruffa, lat 69, ordynatora
Oddziału Chirurgii Szpitala Żydowskiego, i żonę Annę, lat 55 oraz syna Adama, lat 30 - prof. dra
Włodzimierza Sieradzkiego, lat 70., kierownika Katedry Medycyny Sądowej UJK, rektora UJK w latach
1924-1925, obrońcę Lwowa w roku 1918 - Walischa, lat 40–45, właściciela magazynu konfekcyjnego Beier i
S-ka - prof. dra med. Adam Sołowija, lat 82, emerytowanego ordynatora Oddziału Ginekologiczno-
Położniczego Szpitala Powszechnego i dyrektor Szkoły Położnych i jego wnuka Adama Mięsowicza, lat 19 -
prof. dr Włodzimierza Stożeka, lat 57, kierownik Katedry Matematyki Wydziału Inżynierii Lądowej i Wodnej
Politechniki Lwowskiej i jego synów Eustachego, lat 29, asystent Politechniki Lwowskiej i Emanuela, lat 24,
absolwenta Wydziału Chemii Politechniki Lwowskiej - prof. dra Kazimierza Vetulaniego, lat 61, kierownika
Katedry Mechaniki Teoretycznej Politechniki Lwowskiej - prof. dra Kaspra Weigela, kierownika Katedry
Miernictwa Politechniki Lwowskiej i jego syna Józefa, mgra prawa, lat 33 - prof. dr Romana Witkiewicza,
lat 55, kierownika Katedry Pomiarów Maszyn Politechniki Lwowskiej.
5 lipca rozstrzelano: Katarzynę Demko, lat 34, nauczycielkę języka angielskiego, aresztowaną
w mieszkaniu profesora Ostrowskiego i doc. dra med. Stanisława Mączewskiego, lat 49, ordynatora Oddziału
Ginekologiczno-Położniczego Szpitala Powszechnego i dyrektora Państwowej Szkoły Położnych, a 11 lipca
aresztowano dra Władysław Tadeusza Wisłockiego, długoletniego kustosza Zakładu Narodowego im.
Ossolińskich we Lwowie. Okoliczności jego śmierć do dziś nie są znane. Natomiast 12 lipca 1941
zamordowano prof. dra Henryka Korowicza, lat 53, profesora ekonomii Akademii Handlu Zagranicznego i
prof. dra Stanisława Ruziewicza, lat 51, profesora matematyki Akademii Handlu Zagranicznego i je3szcze 26
lipca 1941 rozstrzelano prof. dra Kazimierza Bartela, lat 59, kierownika Katedry Geometrii Wykreślnej
Politechniki Lwowskiej, pięciokrotnego premiera rządu RP.
Do kierowania egzekucją i osobistego w niej udziału przyznał się czasie przesłuchiwania aresztowanej
hrabiny Karoliny Lanckorońskiej urodzony w Poznaniu Hans Kruger, który podobną akcję przeprowadził
później w Stanisławowie. Chociaż Szymon Wisenthal jest zdania, że za lwowski mord odpowiada inny
hitlerowski zbrodniarz wojenny Walter Kutschmann. W październiku 1943 roku ciała odkopano i spalono,
rozsiewając prochy. Za wszelką cenę starano się ukryć zbrodnię.
Już w czasie niemieckiej okupacji Lwowa zaczęto gromadzić relacje świadków mordu. Po zakończeniu
wojny iwyjeździe Polaków ze Lwowa, o tamtych wydarzeniach nowe władze starały się zapomnieć. Po
zabójstwie Stepana Bandery w 1959 roku i akcji dezinformacyjnej prowadzonej przez KGB, jako sprawcę
zbrodni wskazywano ukraiński batalion „Nachtigall”, a jako zleceniodawcę innego hitlerowskiego
zbrodniarza Theodora Oberländera ówczesnego ministra w rządzie RFN.
Ale już w roku 1956, ówczesne władze Lwowa rozpoczęły budowę pomnika, który miał stanąć na
miejscu kaźni. Wykonano trzy fundamenty, na których miały stanąć trzy betonowe bloki, przedstawiające
postacie uczonych. Prac jednak nie dokończono, a w latach siedemdziesiątych elementy pomnika wywieziono a
teren zniwelowano.
Pomnik pomordowanych profesorów polskich na
Wzgórzach Wuleckich we Lwowie z lat 70
XX w. Jeden z trzech betonowych bloków,
nigdy niedokończony i zdemontowany na
początku lat 80. XX w.
Po rozpadzie ZSRR, w wyniku starań
rodzin pomordowanych, w tym miejscu
ustawiono skromny pomnik, z listą ofiar. Napisy
wykonano w języku polskim i ukraińskim. Od
samego początku, pomnik nie przypadł do gustu
miejscowym Ukraińcom. W roku 2009, w nocy z
9 na 10 maja został sprofanowany przez
nieznanych sprawców. Na pomniku, czerwoną
farbą wymalowano swastykę i wykonano napis w
języku ukraińskim - „Smert lacham”. Zniszczenia
usunięto, ale inne przejawy wrogości do pomnika
– większe lub mniejsze w dalszym ciągu się
pojawiały.
Sprofanowany pomnik na Wzgórzach Wóleckich 9-10 maja 2009 r. foto: lwow.com.pl
3 lipca 2011 roku, na Wzgórzach Wóleckich odsłonięto pomnik kolejny pomnik czczący
pomordowanych, który usytuowano w sąsiedztwie pierwszego. W roku 2008, list intencyjny w sprawie
konkursu na projektu pomnika oraz jego budowy ogłosili – prezydent Wrocławia Rafał Dudkiewicz i mer
Lwowa Andrij Sadowy. Rok później, 30 lipca, ogłoszono konkurs. Spośród 28 prac, w tym 4 z Ukrainy,
wybrano projekt prof. Aleksandra Śliwy z Krakowa i przystąpiono do jego wykonania. Po odsłonięciu na
pomniku nie umieszczono żadnej tablicy informującej co uwiecznia.. Symbolika pomnika nawiązuje do
piątego przykazania – „nie zabijaj”. Jednak nie jest to dla wszystkich oczywiste, gdyż w różnych wyznaniach,
dekalog jest interpretowany na kilka sposobów. Przesłanie wymowy pomnika trafia katolików, grekokatolików
i do luteran, ale już nie do wyznawców judaizmu, prawosławnych i protestantów z uwagi na fakt, że „nie
zabijaj” jest w tych wiarach szóstym przykazaniem. Sam monument przedstawia bramę z kamiennych bloków,
symbolizujących przykazania dekalogu, z jednym wysuniętym, tym właśnie mówiącym „nie zabijaj”.
W przypadku, gdyby zabrakło któregokolwiek, rozsypała by się cała brama. Po przejściu bramy znajduje się
wejście w murze z przybitą do niego kartką, ręcznie napisaną po niemiecku – „rozstrzelać”, co ma
jednoznacznie wskazywać sprawców zbrodni.
3 lipca 2011 roku, odsłonięcie nowego pomnika. Na zdjęciu widoczne szarfy na pomniku
– wrocławska czerwono-żółta i ukraińska – niebiesko-żółta.
3 lipca 2011r. Na odsłonięciu pomnika obecni byli członkowie
VI Sztafety Przyjaźni Namysłów – Lwów – Zbaraż – 2011
Na zdjęciu na tle banneru z logo sztafety widoczni namysłowianie: Stanisław Zimoch, Krzysztof Kwietniewski,
Mariusz Boduch, Tomasz Oziębły. Po lewej stronie widoczny Michał Stadniczuk.
Z lewej strony, na zdjęciu stary pomnik pomordowanych profesorów.
Tablica na drodze do pomnika, w głębi po prawej widoczny pierwszy pomnik, na dole po lewej
pomnik odsłonięty 3 lipca 2011 roku. z napisem w trzech językach:
„Pomnik profesorów lwowskich zamordowanych przez nazistów w 1941 roku” Foto: Wikipedia
Historia braku tablicy jest prozaiczna. Jak to często bywa, tam gdzie trudna wspólna historia przeplata się ze
współczesnym politycznym zacietrzewieniem, w noc poprzedzającą odsłonięcie pomnika, tablicę
zdemontowano. Powodem było umieszczenie na niej informacji, że rozstrzelano tu polskich profesorów. Strona
ukraińska zażądała usunięcia słowa „polskich”, co nie spodobało się Polakom. Na wskutek protestów, polskie
MSW, wycofało patronat nad tą uroczystością, co zaskutkowało usunięciem polskich symboli z przed pomnika,
który przepasano szarfą ukraińska i wrocławską, co było niezrozumiałe dla licznie przybyłej z Wrocławia
młodzieży. Do tego faktu nawiązał prezydent Wrocławiu Rafał Dutkiewicz, który zobowiązał się, że za rok
tablica w tym miejscu będzie. Od tego czasu minęło już ponad sześć lat, a napisu jak nie było, tak nie ma. Na
drodze prowadzącej do pomnika umieszczono w prawdzie kamienną tablicę z napisami w języku polskim,
ukraińskim i angielskim - „Pomnik profesorów lwowskich zamordowanych przez nazistów w 1941 roku”, ale
w ten sposób zniekształcono wymowę pomnika. Sama uroczystość też nie przebiegała w sposób w jaki chcieli
by widzieć ją dawni i obecni polscy mieszkańcy Lwowa. Nie obeszło się też bez wezwań ze strony ukraińskich
nacjonalistów do np. rozbiórki pomnika ofiar OUN-UPA znajdującego się we Wrocławiu. Padły tam
skandaliczne słowa wypowiedziane przez jednego z liderów partii „Swoboda” – „Chcę zwrócić się do polskiej
i ukraińskiej elity, do naukowców. Postępujmy tak, abyśmy zrozumieli konieczność demontażu tzw pomnika
Ofiarom UPA we Wrocławiu. Przecież w żadnym ukraińskim mieście nie ma pomnika ofiar Armii Krajowej.
Również w żadnym ukraińskim mieście nie demontowano miejsc pamięci poświęconym poległym Polakom,
a niestety, wiemy, że Polsce na Górze Chryszczatej pomnik Ukraińców został zniszczony. Mam również wielką
nadzieję, że polski parlament nie będzie podejmować uchwały w sprawie uznania UPA za organizację
zbrodniczą. Apeluję do braci – Polaków: pamiętajmy naszą historię i pamiętajmy jej lekcje. Powinniśmy mieć
wspólną przyszłość. Ale to jest możliwe tylko wtedy, jeśli będziemy wzajemnie szanować się nawzajem, jeśli
będziemy szanować prawo do własnej wizji historii, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Szukajmy
porozumienia, nie róbmy z pamięci polityki, której celem jest znalezienie tego, co nas dzieli. Wierzę w jasną
przyszłość narodu ukraińskiego i polskiego”. (cyt: "bibula.com")
Wtedy na znak protestu wielu starszych lwowian opuściło uroczystość przed jej zakończeniem. Jak
sami podkreślali - nie było to dla nich święto na jakie długie lata czekali.
Całkowity koszt budowy pomnika wyniósł ok. 3 000 000 zł. Podzieliły się nim władze Lwowa
przeznaczając na ten cel 800 000 hrywien, władze Wrocławia 2 000 000 zł, 800 000 hrywien przeznaczyła
Politechnika Lwowska oraz prywatni darczyńcy w tym wielu rodowitych lwowian, którzy przekazali
200 000zł.
Prace do czasu odsłonięcia pomnika trwały dwa lata. Jest to pierwszy pomnik we Lwowie wybudowany
po powstaniu niepodległej Ukrainy a nie związany z jej historią
Pomnik Nikifora – niedocenianego malarza - prymitywisty
Tuż obok wejścia do kościoła Dominikanów, na niewielkim placyku można zobaczyć niepozorny
pomnik Nikifora. Najbardziej znanego polskiego prymitywisty. Nikifor Krynicki, a właściwie Epifaniusz
Drowniak, był Łemkiem z urodzenia. Urodził się w Krynicy w roku 1895. Żył w nędzy, samotnie, przez długi
czas uważano go za upośledzonego. Jego światem było mało malarstwo, któremu poświęcał każdą swoją
chwilę. Dopiero pod koniec życia odkryto jego prace i uznano za jednego z najwybitniejszych prymitywistów.
Stało się to za sprawą ukraińskiego malarza Romana Kuryny, który odkrył dla świata twórczość Nikifora.
Wtedy wystawy jego prac zaczęto organizować najpierw w Polsce, a potem na całym świecie min w Brukseli,
Hajfie, Amsterdamie, Frankfurcie nad Menem czy Hanowerze.
Prace Nikifora (ze strony: pinterest.co)
W czasie akcji „Wisła, ” w roku 1947, Nikifora przesiedlono z Krynicy na Ziemie Odzyskane.
Trzykrotnie wracał piechotą do Krynicy, skąd dwukrotnie przewożono go z powrotem. Jednak po trzecim razie,
władze pozwoliły mu zostać w rodzinnym mieście. Zmarł w Foluszu koło Jasła w roku 1968.
Swoje obrazy malował zwykle na kartkach papieru, kartonach, okładkach z zeszytów, uparcie
sprzedawał je kuracjuszom, którzy na początku niechętnie je kupowali. Malował portrety, pejzaże krynickie,
wille, kościoły i cerkwie. Szacuje się, że namalował ok. czterdzieści tysięcy dzieł. Dzisiaj w centrum Krynicy
Zdroju, w willi Romanówka znajduje się jego muzeum, jednak największy zbiór jego prac posiada Muzeum
Okręgowe w Nowym Sączu.
Skąd więc pomnik Nikifora we
Lwowie? Otóż jego ojciec był Polakiem, do
dziś nieznanym z nazwiska, a matka
pochodziła z ubogiej łemkowskiej rodziny.
Na co dzień oprócz żebrania, trudziła się
noszeniem wody do miejscowych
pensjonatów. W 1962 roku, kilka lat przed
śmiercią artysty, gdy okazało się, że Nikifor
ma uczestniczyć w otwarciu swojej wystawy
w Bułgarii, nie może tam pojechać, gdyż nie
ma żadnych dokumentów, na podstawie
których można by wystawić mu paszport.
Wtedy sąd w Muszynie nadał mu imię
i nazwisko – Nikifor Krynicki i wystawił mu
akt urodzenia. W 2003 roku, na wniosek
Zjednoczenia Łemków w Polsce, Sąd Rejonowy w Muszynie unieważnił poprzednią decyzję zmieniając jego
dane na - Epifaniusz Dworniak. Na jego grobie znajduje się dziś napis w języku ukraińskim „Никифор
Єпіфан Дровняк” („Nikifor Epifan Drowniak”) i „Nikifor Krynicki”. Jednak dla wszystkich, po dzień
dzisiejszy ten artysta znany jest jako Nikifor.
Łemkowie, do których należał też po matce Nikifor to grupa etniczna karpackich górali zamieszkująca
kiedyś licznie tereny Karpat Wschodnich, Po stronie polskiej głównie w Beskidzie Niskim, Sądeckim
i w Bieszczadach. W roku m1947, ramach „Akcji Wisła”, razem z Bojkami i Hucułami – Łemków przesiedlono
na tereny zachodniej Polski i na tereny dzisiejszej zachodniej Ukrainy. I w ten sposób tradycje Łemków są tam
do dziś pielęgnowane. Wielu Łemków osiadło w okolicach Lwowa, dodając do tego fakt, że twórczość Nikifora
odkrył ukraiński malarz, to można przyjąć, że zdecydowano się odsłonić pomnik Nikifora, to właśnie we
Lwowie, stolicy zachodniej Ukrainy.
Pomnik ustawiono na placu niedaleko kościoła Dominikanów, w samym sercu lwowskiej starówki.
Odsłonięto go w roku 2006. Jego autorami są Ukraińcy, architekt Mychajło Jaholnyk i rzeźbiarz Serhij
Ołeszko. Wykonano go z patynowanego brązu. Nikifora przedstawiono jako postać z wzniesioną do góry ręką,
jak gdyby chciał coś tłumaczyć ludziom.
Tak więc Nikifor to Polak, czy Ukrainiec? Powiedzmy tak. Nikifor był Łemkiem. Cieszmy się, że i po
śmierci jest artystą docenianym po obu stronach granicy. I wszyscy – Polacy i Ukraińcy podziwiają dzieła,
które nam pozostawił. I niech tak pozostanie.
We Lwowie pod pomnik nie wszyscy trafiają, a szkoda, bo wiąże się z nim kilka przesądów. Na głowie
artysty znajduje się kapelusz z otworem przez który wrzuca się monety, które tocząc się przez całą postać
Nikifora wylatują tuż za butem, należy wtedy wypowiedzieć swoje marzenie. Jak wypadnie, to mamy szczęście
murowane, jeśli nie to może być różnie. Ale, aby zapewnić sobie pełnię szczęścia, spełnienie marzeń
i powrócić kiedyś do Lwowa, trzeba Nikifora pociągnąć za nos. I to jest całe nieszczęście Nikifora, bo przez tę
tradycję nos ma kolor złoty i z daleka się świeci, tak jest wypolerowany. Przez to arytsta kojarzy się z osobą
alkoholika.
Pomnik Jerzego Kulczyckiego, który nauczył Europę pić kawę
Jest we Lwowie pomnik sławnego człowieka, który na trwałe zapisał się w historii Europy. Wszystko
przez to, że nauczył Europejczyków pić kawę. Choć historia tego napoju sięga I w p.n.e. to spożywanie jej w
Europie na dużo krótszą tradycję. Jak głosi legenda wszystko stało się za sprawą Jerzego Franciszka
Kulczyckiego, który jako jeden z pierwszych otwarł w Wiedniu lokal, w którym osobiście serwował kawę
i który odtąd zwano kawiarnią.
Jerzy Kulczycki urodził się w Kulczycach pod Samborem koło Lwowa w roku 1640. W młodości
przebywał w Turcji, gdzie poznał jej kulturę i język, co w przyszłości miało wywrzeć ogromne znaczenie na
całe jego życie i zaznaczyć jego miejsce w historii Europy. Tę zaletę wykorzystał najpierw pracując dla
austriackiej Wschodniej Kampanii Handlowej, handlującej ze Wschodem, a następnie, już jako żołnierz króla
Jana III Sobieskiego stał się bohaterem narodowym, choć dzisiaj już trochę zapomnianym.
Otóż w czasie oblężenia Wiednia w 1683 roku, z towarzyszem którego oswobodził z tureckiej niewoli,
w przebraniu żołnierz osmańskiego i podśpiewując tureckie piosenki, przedarł się przez turecki kordon
oblegający Wiedeń, dotarł do księcia Karola V i powrócił z powrotem do obleganego miasta z informacją, iż na
ratunek obrońcom nadciąga odsiecz. Dla Rady Miejskiej była to decydująca wiadomość, która odwiodła rajców
od decyzji poddania miasta wezyrowi tureckiemu Kara Mustafie. To drugi przypadek po wypadzie Jana
Skrzetuskiego, z obleganego Zbaraża, który zmienił bieg historii i wpłynął na dzieje Rzeczypospolitej. Dziś
łatwo wyobrazić sobie, co stało by się gdyby Kulczycki z tej misji nie powrócił i jak potoczyłaby się historia
Europy.
Już po zwycięstwie, mieszkańcy uznali Jerzego za bohatera całego Wiednia. Rada Miejska nagrodziła
go 100 dukatami w złocie, co było ogromną sumą oraz domem, by mógł tu zamieszkać, a cesarz zwolnił go
z podatków na dwadzieścia lat. Natomiast król Jan III zaproponował mu jako nagrodę, aby wybrał sobie
dowolną rzecz ze zdobytego tureckiego obozu. Ku zdziwieniu wszystkich wybrał trzysta worków zielonych
ziaren, które zostało uznane za karmę dla wielbłądów i miały być wyrzucone. Moment ten miał w przyszłości
zmienić nawyki kulinarne europejczyków.
Kulczycki wykorzystują swoją nagrodę w postaci ziaren kawy, znając jej przeznaczenie i walory
smakowe jeszcze z czasów swego pobytu w Turcji, otworzył tuż obok katedry jedną z pierwszych w Wiedniu,
a zarazem i w Europie kawiarnię. Nazwał ją – „Dom pod Błękitną Butelką”, bo z takiej właśnie butelki, żona
Jerzego miała podawać mu leki w czasie leczenia po odniesionych pod Wiedniem ranach.. Tutaj na pamiątkę
wiktorii wiedeńskiej, podawał parzoną kawę i ciasteczka w kształcie półksiężyca. Cierpka i gorzka kawa nie
miała na początku zbyt wielu zwolenników. Dlatego Kulczycki wpadł na pomysł, aby dosładzać ją miodem,
a potem dokonał następnego epokowego odkrycia dodając do kawy mleka. W swojej kawiarni Kulczycki
obsługiwał gości w tureckim stroju i w takim też stroju trafił na lwowski pomnik, który odsłonięto 22
października 2013 roku, na Placu Daniela Halickiego, dawnym Placu Strzeleckim.
Jerzy Franciszek Kulczycki i jego pomnik we Lwowie.
Foto : lwow.info
Jerzy Kulczycki siedzi więc na nim w szarawarach, długich, szerokich spodniach noszonych przez
Turków i tureckiej czapeczce. Obok stoi imbryk i filiżanka z kawą, z worka wysypują się ziarna kawy, które
zamieniają się w monety. Obok umieszczono tablicę w języku ukraińskim, angielskim i niemieckim z napisek:
- „Jerzy Franciszek Kulczycki, wielki Ukrainiec, Galicjanin bohater obrony Wiednia z 1683 r., który nauczył
Europę pić kawę. Pomnik postawili wdzięczni krajane i firma Hałka”.
Obecny na odsłonięciu pomnika mer Lwowa Andrij Sadowyj w swoim przemówieniu stwierdził –
„Odsłaniając ten pomnik, zrozumiałem, że kawy wystarcza dla wszystkich i na zawsze. Bo kawa w Europie ma
coś szczególne ukraińskiego. To wielki zaszczyt, że nasz rodak nauczył Europę pić ten przepiękny napój.
Jesteśmy dumni, że ten pomnik teraz będzie we Lwowie”.
Tu nasuwa się pytanie: - czy to aby prawda? Sam Kulczycki uważał się za „rodowitego Polaka”,
pochodzącego z „królewskiego miasta Sambora”, poddanego polskiego króla Jana III Sobieskiego.
Prawdopodobnie wywodził się ze spolszczonej, pierwotnie rusińskiej - rzymsko-katolickiej rodziny
Kulczyckich herbu Lis, co potwierdzają noszone przez niego dwa imiona –Jerzy Franciszek. W takiej też
wierze żył do swej śmierci w Wiedniu i w takim obrządku odbył się jego pogrzeb. Ukraińcy natomiast uważają
go za Ukraińca i Kozaka i przypisują mu wiarę prawosławną. O Jerzego upominają się też Serbowie, skąd
przybył do Wiednia i Austriacy, którzy uważają, że był Austriakiem polskiego pochodzenia.
Można przyjąć, że jeden z przodków Kulczyckiego był wyznania prawosławnego, ale nie może być to
powodem, by nazwać go Ukraińcem, gdyż takiej narodowości w ówczesnej Europie po prostu nie było.
By pogodzić obie strony, Jerzego Franciszka Kulczyckiego można by nazwać – obywatelem
Rzeczypospolitej, wyznania rzymsko-katolickiego, uważającego się za Polaka, mającego ruskie korzenie”.
I chyba to było by najwłaściwsze.
Żadne źródła historyczne nie potwierdzają, że Kulczycki przywiózł faktycznie swoją kawę do Lwowa.
Ale fakt faktem, kawiarnie i kawa są jednym z ważniejszych elementów kultury Lwowa, a samo miasto mieni
się mianem - „stolicy kawy” i mało jest miast w Europie, w którym tak mocno rozwinęła się kultura picia
kawy, trwająca nieprzerwanie od XVII wieku. Już na zawsze kawa zrosła się z tym galicyjskim miastem. Dość
powiedzieć, że na samym rynku, w narożniku, przy ulicy Ruskiej można odnaleźć kawiarnię „Pid synioju
plaszkoju”, jedną z pierwszych ekskluzywnych kawiarnie we Lwowie, nawiązującą sposobem podawania kawy
i oczywiście nazwą do wiedeńskiej „Hof zur Blauen Flasche”. Trudno się temu dziwić, wszakże ten, który
przywiózł kawę do Lwowa, pochodził stąd.
I tylko szkoda, że Polacy zapomnieli o swoim ziomku i nie ma w Polsce nawet pamiątkowej tablicy.
Pomnik ofiar Holokaustu
W 1992 władze miejskie Lwowa postanowiły o upamiętnić ofiary getta lwowskiego, i odsłoniły
pomnik, który ma oddawać im cześć i przypominać o nich.
Według spisu powszechnego z roku 1931, Lwów zamieszkiwało ponad 312 tysięcy Żydów. Po
wrześniu 1939 roku, liczba ta znacznie zwiększyła się ze względu, uciekinierów z terenów zajętych przez
Niemców, którzy tutaj znaleźli schronienie. Po zajęciu Lwowa przez wojska niemieckie, latem 1941 roku,
Żydów spotkały pierwsze represje. Już w lipcu władze niemieckie wprowadziły nakaz noszenia przez ludność
żydowską opasek z błękitną gwiazdą Dawida.
Pogromy lwowskich Żydów, poniżej lwowskie getto.
Foto: sfora.pl, Wikipedia
Dążąc do zmuszenia do uległości społeczność żydowską, nakładano na nich wysokie kontrybucje
i organizowano pogromy, które przeprowadzały wojska niemieckie, ukraiński batalion „Nachtigall” i policja
ukraińska. W pogromach tych zamordowano ok. 9 000 osób. We wrześniu 1941 roku zapadła decyzja
o utworzeniu getta we Lwowie. Do grudnia zamknięto w nim ok 150 tys. Żydów. W czasie akcji
przesiedleńczej zabito ok 5 tys. osób. W październiku tego roku dodatkowo utworzono przy ul. Janowskiej
obóz koncentracyjny, do którego oprócz Żydów kierowano też jeńców sowieckich, więźniów politycznych
i Polaków. Z obozu wysyłano transporty do komór gazowych w Bełżcu. W czasie istnienia obozu,
zamordowano w nim ok. 200 tys. osób. Oprócz tego, w czasie niemieckiej okupacji Lwowa, cały czas trwały
akcje eksterminacji Żydów. W marcu 1942 roku, do Bełżca wywieziono 15 tys. Żydów nie nadających się do
pracy, w czerwcu tego roku w ciągu jednego dnia zabito ok. 7000 tys. Żydów, którzy za zgodą władz mieszkali
poza gettem. W sierpniu, po wysłaniu do Bełżca ok. 50 tys. Żydów, w gaettcie pozostało ich już tylko
ok. 50 tysięcy. Getto zlikwidowano w czerwcu 1943 roku. Pozostałych przy życiu Żydów wywieziono do
obozów koncentracyjnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Przez ostatnie dwa tygodnie na terenie getta
trwało powstanie wywołane przez pozostających przy życiu Żydów, co ostatecznie przyczyniło się do brutalnej
akcji wojsk niemieckich i zgładzenie wszystkich żyjących jeszcze ludzi.
Po zakończeniu tej akcji, Lwów
ogłoszono miastem wolnym od Żydów!
To właśnie dla tych ofiar
postanowiono odsłonić pomnik we Lwowie,
by przypominał następnym pokoleniom te
straszliwe czasy.
W roku 1988 staraniem
Towarzystwa Kultury Żydowskiej we
Lwowie, zainicjowano budowę pomnika.
Zaproponowano, by zrealizować istniejący
już projekt lwowianki mieszkającej w
Jerozolimie Luisy Sterenstein. Pomnik miał
wpisywać się w koncepcję władz miasta,
mającą na celu upamiętnienie ofiar
faszyzmu, a przede wszystkim
„zaszczepienia masom idei proletariackiego, socjalistycznego internacjonalizmu i radzieckiego patriotyzmu,
walki z przejawami burżuazyjnego nacjonalizmu, ograniczeń i egoizmu narodowego, szowinizmu…”. W jej
ramach planowano wybudować pomniki rozstrzelanych polskich profesorów autorstwa, pomnik żołnierzy
radzieckich w Lasku Lisinieckim, pomnik zamordowanych w obozach nazistowskich na terenie Cytadeli.
Korzystając z tej okazji Towarzystwo Kultury Żydowskiej we Lwowie, zaproponowało, aby do tego programu
wpisać pomnik ofiar getta, który wcześniej nie był planowany. Do wniosku przychylono się i po negocjacjach
ustalono, że pomnik stanie w pobliżu miejsca, gdzie w tamtych czasach rozgrywały się te tragiczne wydarzenia
czyli obok tzw. „bramy śmierci”. Budżet pomnika miał zamknąć się kwotą 100 tys. karbowańców, taka
obowiązywała wtedy waluta na Ukrainie. Jednak była to kwota o wiele za mała. Znaczną kwotą, budowę
pomnika wsparł izraelski biznesmen, urodzony we Lwowie – Saul Lilien. Ale i to nie wystarczał, by pomnik
dokończyć. W Bostonie zorganizowano więc komitet, który w ciągu dwóch miesięcy przekazał do Lwowa
środki, które pozwoliły zakończyć inwestycję. Całkowity koszt budowy pomnika zamknął się kwotą ponad 500
tys. karbowańców.
W czasie budowy pomnik była obecna jej autorka, która nadzorowała pracę. W ciągu miesiąca
zamontowano miedzianą figurę i wykonano prace w otoczeniu pomnika.
Sam pomnik przedstawia starego człowieka, znieruchomiałego,
jak gdyby zastygł w pozie smutku, zdumienia i modlitwy. Modlący
wznosi oczy do nieba i tak jest w tym przypadku. Nie wiadomo czy jest
to prośba o litość, czy pytanie – „dlaczego?”. Ku górze wznosi też swe
ręce, jedną jest wyciągnięta na znak błagania, nadziei i modlitwy, druga
jest zaciśnięta w kułak, co symbolizuje ból, pragnienie zemsty
i bezsilność w obliczu zbliżającej się tragedii. To zmusza widza do
zatrzymania się, zadumy nad losem człowieka i zdecydowania
wzmacnia wymowę pomnika.
Pomimo swej wielkości i surowości, pomnik sprawia wrażenie
dynamiki i harmonii, co spowodowane jest złożeniem postaci
z niejednolitych, zaowalonych metalowych brył. Postać ma kolor
czarny, co przywołuje na myśl postać spalonego, zwęglonego człowieka.
Przed pomnikiem ustawiony jest rytualny siedmioramienny świecznik żydowski – menora, jeden z najstarszych
symboli judaizmu, symbolizujący też szacunek i wieczną pamięć. Za nim do postaci prowadzi marmurowe
ścieżki, coś na kształt „drogi śmierci” wiodącej ku nieznanemu przeznaczeniu. Po prawej stronie drogi
umieszczono imitacje płyt nagrobnych – macew, żydowskich stel nagrobnych. Samą figurę ustawiono na
kamiennych ruinach miasta i odłamkach płyt nagrobnych symbolizujących zniszczenie i śmierć.
Pomnik odsłonięto 23 sierpnia 1992 roku. W tym dniu za plecami postaci posadzono drzewo, jakie sadzi
się „Sprawiedliwym dla Narodów Świata”, w jerozolimskim ogrodzie Jad Waszem, na znak pojednania
i nowego życia.
Cały zespół pomnikowy, pomnikowy znajduje się na historycznym terenie lwowskiego.
Wszystkie te pomniki, różnorakie w swojej wymowie, choć znajdują się we Lwowie, związane są z
historią naszego kraju. Odwiedzając to piękne miasto warto choć na chwilę zatrzymać się przed nimi.
Żaden z nich nie leży na najpopularniejszych szlakach, którymi ciągną liczne rzesze turystów. Nie łatwo
do nich trafić. Nie wszyscy też przewodnicy zwracają na nie uwagę zwiedzających. A jednak warto
poświęcić czas by je zobaczyć, bo nierozerwalnie wpisują się w naszą historię i świadczą o polskiej
przeszłości Lwowa.
A. Oleksak Na podstawie : Adam Gąsior – „Lwów Polak nauczył Europę, jak kawę pić”
Wiktorija Jakovleva – „Prosp. Czornowoła – pomnik ofiar lwowskiego getta”
Wikipedia
Kresy.pl, Kresy.24.pl
Dwie kolędy zesłańców
Sybirska Kolęda Anna Radawcowa
Na niebie gwiazdka betlejemska świeci
Na ziemi zamieć, srebrny mróz na szybie
Czy znajdzie drogę do nas Boże Dziecię?
Czy znajdzie drogę na daleki Sybir.
W stajence dzisiaj szara pustka płynie,
Niema tam, grania, śpiewu ani tańców,
Malutki Jezus w zgrzebnej koszulinie,
Porzucił żłobek, idzie do wygnańców.
W zmarznięte rączki, Boże Dziecię dmucha,
Przez zaspy brnie, drobniutką bożą nóżką.
Opłatka białe niesie nam okruchy,
Promyczek gwiazdy grzeje na serduszku.
Po drzwi sybirskiej zapomnianej chaty,
Cichutko puka narodzone bóstwo,
Otwórzcie mi! Wszak jestem waszym bratem,
Bom poznał też głód, zimno i ubóstwo.
Nie obce dla mnie serc krwawiące rany.
I łzy, co płyną spod zmęczonych powiek,
Otwórzcie mi! Ja też prześladowany,
Za winy cudzych osądzony człowiek.
W cudowną noc Bożego Narodzenia,
Głoszącą ludziom dobrej woli,
Jam nie z Betlejem przyszedł, lecz z więzienia,
Z samego dna, rozpaczy i niedoli.
Gdy dąży tłum za gwiazdą promienistą,
By czcić mnie, by schylić się przed Panem
Ja biedny mały wypędzony Chrystus,
Ja do was przyszedłem i wśród was pozostanę.
Kolęda 1943 Anna Radawcowa
Śpij Jezusku, śpij malutki, luli, luli, luli.
Matuś kupi nowe butki, Matuś Cię utuli.
Matus szepnie Ci na uszko. Czy Ty wiesz kochanie?
Polskim dzieciom marzną nóżki. W zimnym Kazachstanie.
Śpij Jezusku. Słodka gwiazdko. Kryształowo roso!
Aniołowie słodkie ciastko, wnet tobie przyniosą.
Jeden z nich co gra na lirze, lekko sfrunie z nieba!
Wiesz Jezusku, na Sybirze braknie dzieciom chleba.
Weźmiesz ciastko, weźmiesz butki i ciepłe ubranie,
Pójdziesz by rozpędzisz smutki, w zimnym Kazachstanie.
Srebrny księżyc z mlecznej drogi zbierze mleko słodkie.
Matuś spiecze Ci pierogi. Dla polskiej sierotki.
Miś przyniesie plaster miodu, pójdzie z Jezusikiem,
By nie znały dzieci głodu na Sybirze dzikim.
By w noc Cichą, by w noc świętą, zła niedola prysła.
Żeby każdy dziś pamiętał, że Gwiazda zabłysła.
Wystawa prac malarskich – „Kresy naszych przodków”
w Urzędzie Miejskim w Namysłowie
W listopadzie, w „mini galerii” w holu Urzędu Miejskiego w Namysłowie, prezentowano obrazy
członków Koła Plastycznego „Tęcza”, działającego przy Namysłowskim Ośrodku Kultury, którego opiekunem
jest Edward Marek. Na wystawie zaprezentowano prace uczniów szkół podstawowych i gimnazjów, które brały
udział w konkursie „Kresy naszych przodków”. Organizatorem konkursu był namysłowski Oddział
Towarzystwa miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich
Laureatami konkursu w kategorii Dzieci młodsze, zostali następujący członkowie Koła „Tęcza”:
I miejsce przyznano - Karolinie Jagielskiej za obraz pt. „Chata w Pachówce na Ukrainie”
II miejsce przyznano - Adrianie Sośniak za obraz pt. „Sobór Michałowski w Kijowie”
III miejsce przyznano – Annie Sośniak za obraz pt. „Wieś Dziewanna”
Natomiast wyróżnieniem nagrodzono – Michała Piętkę za obraz pt. „Wieś na Ukrainie” i Madzię
Wróblewska za obraz - „Chata w Popówce na Ukraine”
W konkursie wziął udział także opiekun koła, instruktor NOK Marek Edward, który zgłosił do konkursu
dwie prace. Obraz –„Kresowa wieś w zimowej szacie” oraz rysunek – „Kolumna Adama Mickiewicza we
Lwowie”, który został wyróżniony III nagrodą.
Na wystawie swoje prace
zaprezentowali: Szymon Zakręta – 6 lat,
Ewelina Bożyńska – 12 lat, Ola Chmielewska
– 7 lat, Nikola Szymańska – 9 lat, Julia
Łambucka – 8 lat, Adrianna Sośniak – 15 lat
(Adrianna była autorką dwóch prac), Elwira
Bożyńska 12 – lat, Ania Sośniak – 8 lat, Ola
Piętka – 9 lat, Wiktoria Lenartowicz – 10 lat,
Kalina Jagielkska – 7 lat, Madzia Wróblewska
– 6 lat, Michał Piętka – 7 lat, Martyna Kaczka
– 8 lat(autorka dwóch prac), Hania
Chmielewska – 9 lat), Julia Chmielewska – 9
lat, Julia Lejczak – 6 lat oraz Kaja Majewska –
8 lat.
Edward Marek na tle wystawy obrazów swoich podopiecznych
Jarosław Iwanyszczuk
Ukazał się dziesiąty tom „KRESOWEJ ATLANTYDY”
Do księgarń trafił, oczekiwany przez czytelników kolejny,
dziesiąty już tom, kultowej serii prof. Stanisława Nicei „Kresowa
Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych. W tym tomie, autor
zaprasza czytelnika do historycznej podróży w czasie po takich miejscach
ja\: Złoczów, Zadwórze, Kozaki, Gańczary, Łanowce i Zasmyki.
W Złoczowie poznamy historię Orląt Złoczowskich, w Zadwórzu autor
zapozna czytelnika z legendarnymi obrońcami bohaterami „polskich
Termopil” i ich bohaterskiej śmierci na polu walki, która uchroniła Lwów
przed bolszewicką nawałą i pomogła wygrać Bitwę Warszawską w roku
1920. Dowiemy w jaki sposób Zbigniew Brzeziński doradca prezydenta
USA wpisuje w historie miasta, Dowiemy się jaki los spotkał
w Łanowcach polskich osadników, legionistów marszałka Piłsudskie go,
a w Zasmykach, kolebce powstania 27 Wołyńskiej Dywizji AK, poznamy
historię powstania i dalsze losy Dywizji. A czytając o Gańczarach koło
Lwowa, dowiemy się o bohaterstwie mieszkańców wsi w okresie
międzywojennym i o działalności AK w okręgu Lwowskim. To trzeba
koniecznie przeczytać!
Maria Świeboda
NASZ FOTOPLASTIKON
Spacer po Huculszczyźnie w obiektywie namysłowian – Jaremcze i okolice – sierpień 2017
Widoki Huculszczyzny
Górskie koliby
Na połoninach
Huculski folklor i niepowtarzalne rękodzieło
Muzyka jest drugą duszą Hucuła…
W huculskiej chacie na połoninie.
„Gdzie szum Prutu Czeremoszu, Hucułom przygrywa…” Prut w Jaremczu
Na wysokich połoninach
Gorgany i Czarnohora. Na dole po prawej, widok Jaremcza z wysokich połonin.
Na stokach Howerli
Owoce gór
Jaremcze. Ostatnie przedwojenne wille.
Niepowtarzalne huculskie smaki
Lato na połoninach
Złote kopuły huculskich cerkwi
U W A G A
Zarząd towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich
Oddział w Namysłowie zaprasza członków i sympatyków na tradycyjne
spotkanie noworoczne,
które odbędzie się 12 stycznia 2017 roku, w restauracji „Limba” w
Namysłowie.
Potwierdzeniem udziału w spotkaniu będzie wpłata kwoty 50 zł, w siedzibie
Oddziału do dn. 31 grudnia 2017 roku.
Pomóżmy zbudować kościół w Zimnej Wodzie koło Lwowa
Ks. Jan Fafuła, proboszcz parafii w Zimnej Wodzie koło Lwowa zwraca się do wszystkich ludzi dobrej woli
o pomoc w budowie nowego kościoła w swojej parafii. Dawnego kościoła miejscowa wspólnota religijna
nie odzyskała i obecnie funkcję kaplicy pełni jeden z domów prywatnych. Przed wojną w Zimnej Wodzie
mieszkali głównie sami Polacy. Dzisiaj Zimna Woda liczy ponad dziesięć tysięcy mieszkańców, w tym ok.
100 wiernych kościoła łacińskiego. Leży 15 kilometrów od centrum Lwowa, przy drodze Lwów – Kraków.
Zimna Woda obok Brzuchowic, jest najpopularniejszym letnikiem Lwowa.
************************* Z góry dziękujemy za każdą pomoc *************************
Z przykrością informujemy, iż z w ostatnim czasie szeregi naszego
stowarzyszenia opuścił na zawsze członek TMLiKPW
Odział w Namysłowie
Eugeniusz Wołoszczuk ur. O1.05.1938 w Kosowie, woj. stanisławowskie – zm. 06.11.2017 w Namysłowie
CZEŚĆ JEGO PAMIĘCI !!!
Na pierwszej stronie kartka świąteczna wysłana 24 grudnia 1933 roku z Warszawy do Lwowa,
na ul. Tarnowskiego 26. Wewnątrz numeru wykorzystano kartki świąteczne z kolekcji
A. Oleksaka
O G Ł O S Z E N I A
Wysokość składek członkowskich za okres jednego miesiąca:
1zł – dla młodzieży i studentów, 2zł – dla emerytów i rencistów, 3zł – dla osób
pracujących
Członkowie zarządu pełnią dyżury w każdą środę i piątek w godzinach 10.00-12.00,
w ratuszu – w nowym biurze, na parterze (obok siedziby Vektry)
Telefon kontaktowy Zarządu TMLiKPW – 601 376 630
Strona internetowa – www.namyslow-kresy.pl. Adres e-mail – [email protected]
Numer konta BS Namysłów 89 8890 0001 0008 9685 2000 0001
Przypominamy naszym członkom o terminowym opłacaniu
składek członkowskich.
Czy wiesz, że…
Mychajło Burczyn jest najstarszym żyjącym mężczyzna na Ukrainie. Ma 113 lat
i mieszka we wsi Wiwnia koło Stryja, w województwie lwowskim. Pytany o swój sekret
długowieczności, mówi: - „nie piłem alkoholu, nie paliłem, zawsze z życzliwością odnosiłem
się do innych ludzi, nigdy nie trzymałem zła na innych”. W związku małżeńskim przeżył 74
lata. Jego dziadek zmarł w wieku 116 lat. Syn ma lat 75. Na początku listopada tego roku,
w wieku 116 lat, zmarła najstarsza Ukrainka.
Diduch to w tradycji wschodniosłowiańskiej snop zboża, skoszony w czasie żniw.
Ustawiano go w kącie izby w czasie Świąt Bożego Narodzenia i traktowano jako talizman
chroniący przed złymi mocami i dar dla Bogów, zapewniający w przyszłym roku obfite
zbiory. W chacie trzymano go do święta Trzech Króli, po czym rytualnie palono.
Małanka to obchodzony według kalendarza juliańskiego przez grekokatolików sylwester,
przypadający na 13 dzień stycznia. Nazwa pochodzi od imienia Melania. W Słowniku
Staropolskim – małanka oznaczała błyskawicę bez grzmotu.