72
Nietzsche Seminarium – projekt zrzeszający polskich badaczy filozofii Fryderyka Nietzschego poprzez: powołany przez Cezarego Wodzińskiego, Bogdana Banasiaka i Pawła Pieniążka cykl dorocznych konferencji filozoficznych. stronę internetową nietzsche.org.pl. Na stronie: Bibliografia polskich odniesień do Nietzschego - do 1918 (Marta Kopij) - z lat 1919-1939 (Grzegorz Kowal) - z lat 1939-1989 (Jadwiga Sucharzewska) - po 1989 (Jakub Wroński) e-Mortkowicz - Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego z zachowaniem paginacji i układu graficznego. Teksty archiwalne – baza przedwojennych artykułów polskich na temat Nietzschego Wieści ze świata Nietzschego: konferencje, seminaria, obronione prace Opatrzony komentarzem zestaw linków ... i wiele innych http://nietzsche.org.pl/ e-Mortkowicz Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego z zachowaniem paginacji i układu graficznego. Nietzsche Seminarium, Łódź-Wrocław 2010 Redakcja: Jakub Wroński, Tymoteusz Słowiński Nietzsche Seminarium 2010

Zmierzch bożyszcz, Nietzsche

Embed Size (px)

Citation preview

Nietzsche Seminarium – projekt zrzeszający polskich badaczy filozofii Fryderyka Nietzschego poprzez:

– powołany przez Cezarego Wodzińskiego, Bogdana Banasiaka i Pawła Pieniążka cykl dorocznych konferencji filozoficznych.

– stronę internetową nietzsche.org.pl. Na stronie:

Bibliografia polskich odniesień do Nietzschego

- do 1918 (Marta Kopij)

- z lat 1919-1939 (Grzegorz Kowal)

- z lat 1939-1989 (Jadwiga Sucharzewska)

- po 1989 (Jakub Wroński)

e-Mortkowicz - Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego z zachowaniem paginacji i układu graficznego.

Teksty archiwalne – baza przedwojennych artykułów polskich na temat Nietzschego

Wieści ze świata Nietzschego: konferencje, seminaria, obronione prace

Opatrzony komentarzem zestaw linków

... i wiele innych

http://nietzsche.org.pl/

e-Mortkowicz Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego

z zachowaniem paginacji i układu graficznego.

Nietzsche Seminarium, Łódź-Wrocław 2010

Redakcja: Jakub Wroński, Tymoteusz Słowiński

Nietzsche Seminarium 2010

DZIEŁA FRYD. NIETZSCHEGO

W P R Z E K Ł A D Z I E WACŁAWA B E R E N T A , K O N R A D A D R Z E -Wl ECKI EGO, LEOPOLDA STAFFA 1 STANISŁAWA WYRZYKOWSKIEGO W Y D A Ł J A K Ó B M O R T K O W 1 C Z

WARSZAWA M C M V - M C M V I

FRYDERYK N I E T Z S C H E

Z M I E R Z C H B O Ż Y S Z C Z CZYLI JAK FILOZOFUJE SIĘ M Ł O T E M

PRZEŁOŻYŁ

STANISŁAW WYRZYKOWSKI

N A K Ł A D J A K Ó B A MORTKOWICZA

Ozdoby do książki tej

rysował Fr. Siedlecki.

D R U K W. L . A N C Z Y C A 1 S P Ó Ł K I W K R A K O W I E .

Dzieła tego odbito piętnaście

egzemplarzy numerowanych

na papierze czerpanym. -

ZMIERZCH BOŻYSZCZ.

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. VI I

P R Z E D M O W A .

Zachować wesołość w sprawie posępnej i nad wyraz odpowiedzialnością brzemiennej, sztuka to niepoślednia: a jednak, cóż jest od wesołości po-trzebniejsze? Żadna rzecz się nie wiedzie, w której nie ma udziału zuchwalstwo. Nadmiar siły jest do-piero dowodem siły. P r z e m i a n o w a n i e w s z y s t -k i c h w a r t o ś c i , ten pytajnik taki czarny, taki straszliwy, iż cień rzuca na tego, kto go postawi, to zrządzeniem losu narzucone zadanie zmusza co chwila wybiegać na słońce, otrząsać się z ciężkiej, niewysło-wienie ciężkiej grozy. Każdy środek jest w tym celu dobry, każdy »traf« szczęśliwym trafem. Przede-wszystkiem w o j n a . Wojna była zawsze wielką mą­drością wszystkich zbyt skupionych, zbyt pogłębio­nych duchów; nawet w rozdarciu tają się jeszcze leczące moce. Zdanie, którego pochodzenia niechaj się domyśli ciekawość uczona, było oddawna mojem hasłem:

increscunt animi, virescit volnere virtus.

4

Inne uzdrowienie, zależnie od okoliczności bar-dziej mi nawet pożądane, polega na w y s ł u c h i -w a n i u b o ż y s z c z . . . Więcej jest bożyszcz niż rzeczywistości na świecie: to m ó j »niedobry wzrok« względem tego świata, to także »niedobre me u c h o « . . . Stawiać tu sobie pytania m i o t e m i słyszeć snadź w odpowiedzi ów głuchy ton, czczym właściwy trze­wiom — co za rozkosz dla człowieka, który za uszami ma jeszcze drugie uszy, — dla mnie, starego ł o w c y i psychologa, przed którym to właśnie, co milczeć by chciało, o d e z w a ć s i ę m u s i . . .

Rzecz niniejsza — jak świadczy tytuł — jest przedewszystkiem także odetchnieniem, błyskiem sło­necznym, dygresyą w próżnowaniu psychologa. Snadź także nową wojną? I nowych bożyszcz wysłuchi­waniem ? . . . Niewielka ta książka jest w i e l k i e m w y p o w i e d z e n i e m w o j n y ; c o zaś się tyczy wysłuchiwania bożyszcz, to nie są tym razem bo­żyszcza doczesne, lecz bożyszcza w i e c z n e , w które uderza się tu młotem ni to kamertonem, — wogóle niemasz starszych, niewzruszeńszych, bardziej nadę­tych b o ż y s z c z . . . I bardziej czczych t a k ż e . . . Co nie przeszkadza, i ż w i a r a w n i e j e s t n i e w z r u ­s z o n ą ; nadto, w najgórniejszych zwłaszcza razach nie u ż y w a się bynajmniej słowa bożyszcze . . .

T u r y n , 30 września 1888, w dzień ukończenia pierwszej księgi P r z e m i a n o w a n i a w s z y s t k i c h w a r t o ś c i .

Fryderyk Nietzsche.

ZDANIA i GROTY.

Początkiem wszelkiej psychologii jest próżnowa­nie. Jakto? byłażby psychologia — występkiem?

I najodważniejszy śród nas rzadko kiedy odważa się na to, co właściwie w i e . . .

By żyć samotnie, trzeba być zwierzęciem lub bogiem — powiada Arystoteles. Brak trzeciego: trzeba być jednem i drugim — f i l o z o f e m . . .

»Wszelka prawda jest prosta«. — Nie jest- że to złożonem kłamstwem ? —

I.

2.

3.

4.

6

5.

7

12.

Mając swe d l a c z e g o ? życiowe, godzimy się z każdem niemal j a k ? — Człowiek n i e dąży do szczęścia; czyni to tylko Anglik.

13.

Mężczyzna stworzył kobietę — z czegóż to ? Z żebra swego bóstwa, — swego »ideału« . . .

14.

Cóż to? szukasz? chciałbyś się zdziesięciokrotnić, zestokrotnić ? szukasz zwolenników? — Szukaj-że z e r ! —

15.

Pogrobowcy — ja naprzykład — bywają gorzej rozumiani od pisarzy głośnych za życia, za to lepiej s ł y s z a n i . Dokładniej : nie rozumieją nas nigdy — i s t ą d nasza powaga . . .

16.

M i ę d z y k o b i e t a m i . — »Prawda? Oh, nie znasz ty tej prawdy! Nie jes t-że ona zamachem na wszystkie nasze pudeurs ?« —

17.

Oto artysta w moim smaku, skromny w s w y c h potrzebach: pragnie właściwie dwóch tylko rzeczy, chleba i sztuki, — panem et Circen . . .

Postanawiam sobie raz na zawsze wiele n i e wiedzieć. Mądrość w y t y c z a rubieże także poznaniu.

6.

Dzika nasza natura jest najlepszem odpocznie-niem po wynaturzeniu naszem, naszej duchowości . . .

7.

Jest-że człowiek jeno omyłką Boga? Lub Bóg jeno omyłką człowieka? —

8.

Z e s z k o ł y z a p a ś n i c z e j ż y c i a . — C o mnie nie zabija, to mnie wzmacnia.

9.

Pomagaj sobie samemu: potem dopomoże ci każdy. Zasada miłości bliźniego.

1o.

Niewolno tchórzyć wobec swych c z y n ó w ! nie-wolno zapierać się ich po niewczasie! — Wyrzut su­mienia jest nieprzyzwoitością.

11.

C z y może być tragicznym o s i o ł ? — Gdy się ginie pod brzemieniem, którego ani udźwignąć, ani zrzucić nie można ? . . . Położenie filozofa.

8

18.

Kto nie umie tchnąć swej woli w rzeczy, ten wkłada w nie bodaj jakieś z n a c z e n i e : to znaczy, wierzy, iż wola w nich już istnieje. (Zasada »wiary«).

19.

Jakto? wybraliście cnotę i nieskazitelność prze-konań a zarazem bierze w a s chętka na korzyści ludzi bez przekonań? — Ależ cnota z r z e k a s i ę »ko-rzyści« . . . (antysemicie na drzwiach).

20.

Prawdziwa kobieta »popełnia« literaturę, jak jaki grzeszek: na próbę, mimochodem, oglądając się, czy nikt tego nie zauważył i b y ktoś z a u w a ż y ł . . .

21.

Szukajmy tylko takich warunków, w których cnót pozornych mieć nie można, gdzie owszem, na podobieństwo linoskoka na linie, albo się pada, albo stoi — albo uc ieka . . .

22.

»Źli ludzie nie mają pieśni«. — S k ą d - ż e to po-chodzi, iż mają pieśni Rosyanie?

23.

»Duch niemiecki«: od lat osiemnastu contradi-ctio in adjecto.

9

Szukający początków staje się rakiem. Historyk patrzy wstecz; wkońcu w i e r z y też wstecz.

25.

Zadowolenie chroni nawet przed zaziębieniem. Przeziębiłaż się kiedy kobieta, która wie, iż jest ładnie ubrana? — Przyjmuję wypadek, że jest ledwo ubrana.

26.

Nie ufam systematykom i ustępuję im z drogi. Pożądanie systemu jest brakiem rzetelności.

27.

Kobieta uchodzi za głęboką — dlaczego? gdyż nigdy zgłębić jej nie można. Kobieta nie jest jeszcze nawet płytką.

28.

G d y kobieta ma cnoty męskie, to przychodzi uciekać; gdy zaś nie ma cnót męskich, to ucieka sama.

29.

»Ileź to miało ongi sumienie do gryzienia! i co za zęby miało! — A dziś? cóż mu dolega?« — Pytanie dentysty.

30.

Rzadko błądzimy tylko raz z pośpiechu. W pier­w s z y m pośpiechu czynimy zawsze za wiele. Właśnie

10

dlatego popełniamy zazwyczaj jeszcze drugi — i tym razem czynimy za mało . . .

3I.

Nadeptany robak kurczy się. T a k nakazuje roz-sądek. Zmniejsza tem prawdopodobieństwo, iż zostanie nadeptany powtórnie. W języku morału: p o k o r a . —

32.

B y w a nienawiść kłamstwa i udania, wynikająca z drażliwego pojmowania godności; bywa takaż sama nienawiść z tchórzostwa, gdyż z a b r a n i a kłamstwa przykazanie boże. Za tchórzliwy, by kłamać . . .

33.

Jak mało trzeba do szczęścia! Tonu kobzy. — Bez muzyki byłoby życie błędem. Niemiec wyobraża sobie, iż B ó g nawet śpiewa.

34.

On ne peut penser et écrire qu'assis (G. Flau-bert). — Mam cię, nihiliste! Siedzenie jest właśnie grzechem przeciw duchowi świętemu. Jeno w y c h u -d z o n e myśli są coś warte.

35.

Zdarza się, iż nas psychologów podobnie jak konie ogarnia niepokój : widzimy własny cień przed sobą i poczynamy się chwiać. Psycholog, by wogóle widzieć, musi odwrócić od s i e b i e oczy.

36.

S z k o d z i m y ź cnocie my immoraliści? — Zgoła nie, jak anarchiści nie szkodzą książętom. Ci znów są pewni swoich tronów, odkąd zaczęto do nich strzelać. Morał: n a l e ż y d o m o r a ł u s t r z e l a ć .

37.

Bieżysz p r z o d e m ? — C z y jako pasterz? lub jako wyjątek? W trzecim wypadku jest się zbie­giem . . . P i e r w s z e pytanie sumienia.

38.

C z y ś szczery? czy aktor tylko? Zastępca? czy też sam zastępowany? — W ostateczności jest się tylko naśladowcą aktora . . . D r u g i e pytanie sumienia.

39.

R o z c z a r o w a n y m ó w i . — Szukałem wiel-kich ludzi, a znajdowałem zawsze tylko m a ł p y ich ideału.

40.

C z y się przyglądasz? lub sam ręki przykładasz? lub odwracasz oczy i precz się usuwasz? . . . T r z e ­c i e pytanie sumienia.

41.

Chcesz- l i iść razem? lub iść przodem? lub iść samopas ? . . . Trzeba wiedzieć, c z e g o się chce i ż e się chce. — C z w a r t e pytanie sumienia.

I I

12

42.

P R O B L E M A T S O K R A T E S A .

i.

Mędrcy po wszystkie czasy jednako sądzili o ży-ciu: i ż n i c n i e w a r t e . . . Zawsze i wszędzie roz-legał się z ust ich ten sam okrzyk, — okrzyk pełen wątpienia, pełen melancholii, pełen znużenia życiem, pełen oporu przeciwko życiu. Nawet Sokrates, umie-rając, powiedział: »żyć — znaczy to długo chorować: lekarzowi Asklepiosowi winien jestem koguta«. Na-wet Sokrates miał go do syta. — Czego to d o w o d z i ? Na co to w s k a z u j e? Ongi powiedzianoby (— oh, mówionoż, i to głośno, zaś w pierwszym rzędzie nasi pessymiści!): »A jednak musi być w tem trochę prawdy. Consensus safiientium dowodzi prawdy«. — Powiemyż to samo i dziś jeszcze? m o ż e m y ż to powiedzieć? »A jednak jest w tem coś c h o r o b l i w e g o « — brzmi n a s z a odpowiedź: najpierw trzeba przyjrzeć się im zblizka, tym mędrcom wszystkich czasów! Snadź niezbyt pewnie stali już na nogach? przeżyci?

To były me stopnie, po nich wszedłem, — dla­tego musiałem po nich stąpać. Lecz im się zdawało, że chcę na nich usiąść i odpoczywać . . .

43.

Cóż stąd, że słuszność po m e j stronie! M a m za wiele słuszności. — A kto najgłośniej dziś się śmieje, ten śmieje się też ostatni.

44.

Formuła mego szczęścia: tak, nie, linia prosta, c e l . . .

chwiejni? decadents? Jawiż się mądrość na ziemi krukiem, którego upaja lekki wyziew padl iny?. . .

2.

Mnie samemu ta nieczołobitność, iź wielcy mędrcy s ą t y p a m i s c h y ł k o w y m i , zaświtała najpierw w tym właśnie wypadku, w którym uczony i nieu-czony przesąd najsilniej się jej sprzeciwia: poznałem, źe Sokrates i Plato byli objawami upadku, narzę-dziami rozkładu greckiego, źe byli pseudogreccy, antygreccy (»Narodziny tragedyi« 1872). Ów consensus sapientium — pojmowałem to coraz lepiej — nie do-wodzi bynajmniej, że mieli oni słuszność co do tego, na co się zgadzali: dowodzi on raczej, że między nimi samymi, między tymi mędrcami, istniała jakaś zgodność f i z y o l o g i c z n a , dla której jednako przeczyli ży-ciu, — m u s i e l i mu przeczyć. Ostatecznie sądy, wnioski o wartości życia, wszystkie za lub p r z e -c i w , prawdziwymi nie mogą być nigdy: jedyna ich wartość polega na tem, iź są oznakami, jeno jako oznaki mają znaczenie, — same w sobie sądy takie są głupstwem. Trzeba koniecznie sięgnąć samemu po to ręką i zdobyć się na zrozumienie zdumiewającej tej finesse'y, i ż w a r t o ś ć ż y c i a o c e n i o n a b y ć n i e m o ż e . Ani przez żywego, gdyż jest on stroną, ba nawet przedmiotem sporu, nie sędzią; ani przez umarłego, z innego znów powodu. — To, iź filozof jakiś w a r t o ś ć życia uważa za problemat, jest za-tem przeciw niemu argumentem, pytajnikiem co do jego mądrości, nierozumem. — Jakto? więc wszyscy

15

ci wielcy, ci mędrcy — byliż nietylko decadents, lecz nawet niemądrzy? — Lecz wracam do proble-matu sokratesowego.

3.

Sokrates wyszedł z najniższych warstw gminu: Sokrates był dziecięciem motłochu. Wiemy, widzimy to nawet jeszcze, jak był brzydki. Zaś brzydota, która sama w sobie stanowi zarzut, jest u Greków omal przesądzeniem. Był źe Sokrates wogóle Grekiem? Brzy-dota jest dość często wyrazem pokrzyżowanego, po-krzyżowaniem z a t r z y m a n e g o rozwoju. W prze-ciwnym razie przejawia się nią z a n i k , rozwój wsteczny. Antropologowie kryminalni powiadają nam, iż typowy zbrodzień jest brzydki: monstrum in fronte, monstrum in animo. Atoli zbrodniarz jest dekadentem. B y ł - źe Sokrates typowym zbrodniarzem? — Przynaj-mniej nie przeczy temu owo słynne spostrzeżenie fizyognomiczne, które tak oburzyło przyjaciół Sokra-tesa. Jakiś cudzoziemiec, umiejący czytać z twarzy ludzkich, przejeżdżając przez Ateny, powiedział So-kratesowi w oczy, iź jest monstrum, — źe skrywa w sobie wszystkie złe żądze i występki. Zaś Sokrates odrzekł mu tylko: »Znasz mnie, panie!« —

4.

Decadence Sokratesa przejawia się nietylko stwierdzonem przezeń rozpasaniem i anarchią instyn-

14

16

k t ó w : świadczy o niej również przerost pier-wiastka logicznego oraz znamionująca go z ł o -ś l i w o ś ć r a c h i t y k a . Nie zapominajmy także o owych halucynacyach słuchowych, które, jako »de-monion Sokratesa« nabrały znaczenia religijnego. Wszystko jest u niego przesadzone, skarykaturowane, buffo. Zarazem wszystko jest ukryte, dwuznaczne, podziemne. — Starałem się pojąć, z jakiej idyosyn-krazyi wyniknęło owo sokratyczne zestawienie: ro-zum = cnocie = szczęściu: owo najcudaczniejsze jakie istnieje, zestawienie, zaś w szczególności wszyst-kie instynkty dawniejszych Hellenów mające prze-ciwko sobie.

5.

Od Sokratesa przerzuca się smak grecki na stronę dyalektyki: i cóż właściwie się dzieje? Prze-de wszystkiem smak d o s t o j n y ulega w walce; gmin z pomocą dyalektyki bierze górę. Przed Sokratesem wyświecano ze sfer towarzyskich maniery dyalek-tyczne: uchodziły one za złe maniery, gdyż odsła-niały. Ostrzegano przed niemi młodzież. Nieufano też takiemu wyjawianiu swych powodów. Szlachetne rze-czy, jak szlachetni ludzie nie noszą swych powodów na dłoni. Jest to nieprzyzwoicie pokazywać wszystkie swe palce. Niewiele to warte, co dopiero udowadniać trzeba. Wszędzie, gdzie powaga jest jeszcze rzeczą dobrych obyczajów, gdzie się nie »uzasadnia«, lecz rozkazuje, jest dyalektyk rodzajem sowizdrzała: śmieją się z niego, nie biorą go poważnie. — Sokrates był

17

sowizdrzałem, który z d z i a ł a ł , i ż b r a n o g o p o -w a ż n i e : i cóż właściwie się stało? —

6.

Dyalektykę wybiera się tylko wtedy, gdy niema innego środka do wyboru. Wiadomo, iż budzi ona nieufność, że niezbyt przekonywa. Nic nie zaciera się łacniej od efektu dyalektyka: doświadcza się tego na kaźdem zebraniu, gdzie zabierają głos mówcy. Może być ona tylko b r o n i ą o d p o r n ą w ręku tych, którzy żadnego innego nie mają już oręża. Słuszność w y w a l c z a ć się z w y k ł o : pierwej nie ucieka się nikt do dyalektyki. Dlatego byli dyalektykami Żydzi; był nim lis mykita : jakto? był - że nim Sokrates także? —

7.

Jest-że ironia Sokratesa wyrazem rokoszu? gmin-nego ressentiment'u? czyż, raniąc ostrzem syllogizmu, rozkoszuje się jako uciśniony własną swą zapamię-tałością? m ś c i ż się na wielmożach, których fa-scynuje? — Dyalektyk ma w ręku bezlitosne narzę-dzie; można niem stwarzać tyranów; zwyciężając, rozbraja się. Dyalektyk pozostawia swemu przeciw-nikowi wykazanie, iż tenże nie jest idyotą: doprowa-dza do wściekłości i bezradności razem. Dyalektyk u b e z w ł a d n i a intellekt swego przeciwnika. —

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. V. 2

18

Jakto? jes t-że dyalektyka u Sokratesa jeno formą z e m s t y ?

8.

Dałem do zrozumienia, czem Sokrates mógł od-stręczać: tem bardziej winienem wyjaśnić, iż fascy-nował. — Że wynalazł nowy rodzaj agon'u, iż w wytwornych sferach ateńskich pierwszym był jego mistrzem, to jedno. Fascynował, podżegając popęd agonalny Hellenów, — stworzył odmianę zapasów między młodymi mężczyznami i młodzieńcami. So-krates był także wielkim e r o t y k i e m .

9.

Atoli Sokrates odgadywał coś więcej. P r z -n i k a ł s w y c h wytwornych Ateńczyków, pojmował, iż j e g o wypadek, idyosynkrazya jego wypadku nie jest już niczem wyjątkowem. Ten sam rodzaj z w y -rodnienia szerzył się wszędzie w cichości : dawne Ateny chyliły się do upadku. — Sokrates rozu-miał, iż p o t r z e b u j ą go wszyscy, — jego środka, jego leczenia, jego osobistego mistrzowstwa w sztuce samo-zachowania . . . Instynkty znajdowały się wszę-dzie w rozprzężeniu; wszędzie pięć kroków dzieliło od rozpasania: monstrum in animo ogólnem było niebez-pieczeństwem. »Popędy pragną stać się tyranem; trzeba wynaleźć p r z e c i w - t y r a n a , który jest sil-niejszy « . . . Gdy ów fizyognomik wyjawił Sokrate-

19

sowi, jakim jest, że wszystkich złych żądz jest otchła-nią, dorzucił wielki ironik jeszcze słowa, klucz stano-wiące do niego. »To prawda, powiedział, lecz opano-wałem j e wszystkie«. J a k opanował Sokrates s i e -b i e ? — Przykład jego był w istocie jeno najja-skrawszym, najbardziej w oczy rzucającym się obja-wem tego, co podówczas powszechną jęło stawać się niedolą: że nikt nie panował już nad sobą, że in-stynkty zwróciły się wzajem p r z e c i w k o sobie. Fascynował jako najjaskrawszy przykład tegoż — przeraźliwa jego brzydota zwracała na to oczy wszyst-kich: fascynował zaś, jak się rozumie samo przez się, jeszcze silniej jako odpowiedź, jako rozwiązanie, jako pozorny przykład w y l e c z e n i a . —

10.

G d y czuje się potrzebę obwołania r o z u m u tyranem, jak to uczynił Sokrates, to niemałe musi zagrażać niebezpieczeństwo, iż coś innego stanie się tyranem. W rozsądku widziano podówczas z b a w c ę , ani u Sokratesa ani u jego »chorych« nie był rozum rzeczą wyboru, było to de rigueur, był to o s t a t n i ich środek. Fanatyzm, z jakim całe myślenie greckie garnie się do rozsądku, świadczy o położeniu bez wyjśc ia : znajdowano się w niebezpieczeństwie, wy-bór był tylko jeden: albo zginąć, albo być r o z u m -n y m — do a b s u r d u . . . Moralizm filozofów gre-ckich, od Platona począwszy, jest uwarunkowany pa-tologią; tak samo cenienie przez nich dyalektyki. Rozum = cnocie = szczęściu znaczy ty lko: trzeba

2*

20

w tera naśladować Sokratesa i wbrew niejasnym po żądaniom rozniecić na stale ś w i a t ł o d z i e n n e — światło dzienne rozumu. Za każdą cenę trzeba być jasnym, rozsądnym, trzeźwym: wszelka uległość wzglę-dem instynktu, względem Nieświadomego prowadzi d o z g u b y . . .

I I .

Dałem do zrozumienia, czem fascynował Sokra-tes: w y d a w a ł się lekarzem, zbawcą. Trzebaż jeszcze wytykać błąd, zawarty w jego wierze w »rozsądek za każdą c e n ę « ? — Samo - oszukańczem jest mniema-nie filozofów i moralistów, iż, wszczynając z deca-dence wojnę, otrząsają się z niej tem samem. Otrzą-śnięcie się nie jest w ich m o c y : to, co wybrali jako ratunek, jako środek, jest znów w istocie swej wyra-zem dekadencyi — z m i e n i a j ą jej wyraz, nie wy-korzeniając jej samej. Sokrates był niezrozumieniem; c a ł y m o r a ł p o p r a w c z y , n i e w y ł ą c z a j ą c c h r z e ś c i a ń s k i e g o , b y ł n i e z r o z u m i e n i e m . . . Najjaskrawsze światło dzienne, rozsądek za każdą cenę, życie jasne, chłodne, przezorne, świadome, próżne instynktu, opierające się instynktom było samo tylko chorobą, innym rodzajem choroby — nie zaś po-wrotem do »cnoty«, do »zdrowia«, do szczęścia. . . M u s zwalczania instynktów — oto formuła dekaden-cyi : dopóki życie się w z m a g a , szczęście i instynkt to jedno.

21

12.

Pojmował - że to sam ten najprzenikliwszy śród samo-zwodzicieli? Powiedział-że to sobie wkońcu, z odwagą m ą d r o ś c i szukając śmierci? . . . Sokra-tes c h c i a ł u m r z e ć : - nie Ateny, o n s a m podał sobie truciznę, zmusił Ateny do podania t r u c i z n y . . . »Sokrates nie jest lekarzem, mówił z cicha do siebie: śmierć tylko jest tu lekarzem . . . Sokrates chorzał jeno długo . . . «

»ROZUM« W FILOZOFII.

1.

Pytacie mnie, co jest idyosynkrazyą u filozo-f ó w ? . . . Naprzykład, ich brak historycznego zmysłu, ich nienawiść do wyobrażenia bodaj o stawaniu się, ich egiptycyzm. Zda się im, że czynią z a s z c z y t jakiejś rzeczy, gdy ją enthistoryzują sub specie aeterni, — gdy robią z niej mumię. Wszystko to, czem zajmowali się filozofowie od tysiącleci, było mumiami pojęciowemi; nic rzeczywistego nie wychodziło z rąk ich żywcem. Ubóstwiając, zabijają, wypychają ci słu-żalcy bożyszcz pojęciowych, — ich ubóstwienie jest dla wszystkiego zabójcze. Śmierć, zmiana, wiek równie dobrze jak rodzenie i wzrastanie są dla nich zarzu-tami, — zaprzeczeniami nawet. Co jest, to s i ę n i e s t a j e ; co się staje, to n i e j e s t . . . Więc wierzą wszyscy, rozpaczliwie niemal, w jestestwo. Ująć go wszakże nie mogąc, szukają powodów, dla których jest nieuchwytne: »snadź kryje się w tern jakieś złu-dzenie, jakieś oszustwo, iż jestestwa ogarnąć nie mo-

23

żerny: gdzież jest oszust?« — »Mamy go, wołają uszczęśliwieni, to zmysłowość ! Te zmysły, k t ó r e z r e s z t ę z i n n y c h t a k ż e w z g l ę d ó w s ą w y -s o c e n i e m o r a l n e , łudzą nas c o d o p r a w d z i -w e g o świata. Morał: precz z ułudą zmysłów, ze stawa-niem się, z historyą, z kłamstwem, — historya nie jest niczem innem, jak wiarą w zmysły, wiarą w kłamstwo. Morał: przeczyć wszystkiemu, co dowierza zmysłom, całej pozostałej ludzkości: to »gmin«! B y ć filozofem, być mumią, przedstawiać monotono - teizm mimiką grabarzy! — Zaś przedewszystkiem precz z c i a ł e m , z tą żałosną idée fixe zmysłów! obarczoną wszyst-kimi istniejącymi błędami logicznymi, obaloną, ba, niemożliwą nawet, acz śmie bezczelnie zdawać się rzeczywistą ! « . . .

2.

Z głęboką czcią czynię dla imienia H e r a k 1 i t a wyjątek. Ogół filozofów odrzucał świadectwo zmy-słów, gdyż okazywały wielość i zmienność, on zaś dlatego odrzucał ich świadectwo, iż okazywały tak rzeczy, jakgdyby te posiadały trwałość i jedność. I Hera-klit był niesprawiedliwy względem zmysłów. G d y ż te nie kłamią ani w ten sposób, jak mniemali Eleaci, ani jak on mniemał, — wogóle nie kłamią wcale. To do-piero wnosi kłamstwo, co my r o b i m y z ich świa-dectwa, naprzykład kłamstwo jedności, kłamstwo realności, substancyi, trwania . . . »Rozum« jest przy-czyną, iż fałszujemy świadectwo zmysłów. Zmysły nie kłamią, o ile okazują stawanie się, przemijanie,

24

zmianę . . . Jednakże w tem po wszystkie czasy będzie miał Heraklit słuszność, iż byt jest czczą fikcyą! Świat »pozorny« jest światem jedynym: »świat prawdziwy« d o ł g a n o tylko . . .

3.

I co za subtelnymi narządami obserwacyi są nasze zmysły! Ten nos naprzykład, o którym żaden filozof nie wyrażał się jeszcze z uznaniem i wdzięcz-nością, jest najdelikatniejszem wogóle, jakiem chwi-lowo rozporządzamy, narzędziem: zdolnem zauważyć takie minimalne różnice ruchu, jakich nie stwierdza nawet spektroskop. Posiadamy obecnie wiedzy w sam raz tyle, o ile zgodziliśmy się p r z y j ą ć świadectwo zmysłów, — o ile zaostrzamy je jeszcze, uzbrajamy, w myśleniu docierać kresów uczymy. Reszta jest dzi-wolągiem i nie - do - wiedzą: mam na myśli metafi-zykę, teologię, psychologię, teoryę poznania. A l b o wiedzę formalną, naukę znaków: jak logikę i lo-gikę stosowaną, matematykę. Rzeczywistości niema w nich zgoła, nawet jako problematu; tak samo niema jej w formie pytania, jaką wogóle wartość taka kon-wencya znakowa, jak logika, posiada. —

4.

I n n a idyosynkrazya filozofów niemniej jest nie-bezpieczna : polega ona na tem, iż ostatnie przyjmują za pierwsze. To, co znajduje się na końcu — nie-

25

stety! gdyż nie powinno znajdować się w c a l e ! — »pojęcia najwyższe«, to znaczy najogólniejsze, najbar-dziej czcze pojęcia, ostatnie ulatniającej się realności tchnienie kładną na początku j a k o początek. Prze-jawia się w tem znów jeno ich sposób oddawania czci : wyższe nie m o ż e róść z niższego, w z r o s n ą ć wogóle nie m o g ł o . . . Morał: wszystko pierwszo-rzędne musi być causa sui. Pochodzenie z czegoś in-nego uchodzi za zarzut, za powątpiewanie o wartości. Wszystkie najcelniejsze wartości są pierwszego rzędu, wszystkie najwyższe pojęcia, jestestwo, absolut, do-bro, prawda, doskonałość — wszystko to nie może się stawać, m u s i być zatem causa sui. Aliści to wszystko nie może być też wzajem nierówne sobie, nie może być w sprzeczności ze s o b ą . . . I oto do-tarli do osłupiającego pojęcia »Bóg«. . . Ostatnie, naj-niklejsze, najbardziej czcze kładzie się jako pierwsze, jako przyczynę samą w sobie, jako ens realissimum... Że też ludzkość mogła brać poważnie chorobliwe pajęczych mózgów majaczenia! A przepłaciła je drogo . . .

5.

Wbrew tym poglądom wyłuszczmyż wreszcie, jak wręcz odmiennie zapatrujemy się my (z grzecz-ności mówię m y . . . ) na problemat błędu i pozorności. Niegdyś uważano zmienność, kolejność, stawanie się wogóle za dowód pozorności, za oznakę, iż musi być w tem coś, co nas myli. Dziś naodwrót widzimy właśnie o tyle, o ile jedność, tożsamość, trwanie, substancyę,

26

przyczynę, rzeczowość, byt przyjmować nas zmusza przesąd rozumowy, o ile w błąd nas niejako wpro-wadza, do błędu z n i e w a l a ; acz w głębi duszy na podstawie ścisłego obliczenia mamy najzupełniejszą pewność, iż błąd tu zachodzi. Dzieje się tu podobnie, jak z biegiem wielkich g w i a z d : względem nich oko nasze, tu zaś j ę z y k nasz jest ustawicznym rzeczni-kiem błędu. Ze względu na powstanie należy mowa do okresu najszczątkowszych form psychologicznych: popadamy w gruby fetyszyzm, uświadamiając sobie podstawowe założenia metafizyki językowej , inaczej r o z u m u . T o widzi wszędzie działacza i działa-nie: wierzy w wolę jako w przyczynę wogóle; wie-rzy w «jaźń«, w jaźń jako byt, w jaźń jako substan-cyę i p r z e n o s i wiarę w substancyę jaźni na wszystkie rzeczy — w ten sposób s t w a r z a dopiero pojęcie »rzecz«. . . Domyślną, p o d s u n i ę t ą przyczyną wszędzie jest byt; z koncepcyi »jaźni« wynika dopiero następczo pojęcie »bytu« . . . Na początku jawi się fa-talny błąd, iż wola jest czemś, co d z i a ł a , — że wola jest m o c ą . . . Dziś wiemy, że jest tylko s ł o w e m . . . Znacznie później, w tysiąckroć oświeceńszym świecie, ze zdumieniem uświadamiają sobie filozofowie p r z e -ś w i a d c z e n i e , podmiotową p e w n o ś ć w e włada-niu kategoryami rozumowemi: dochodzą do wniosku, iż z empiryi pochodzić one nie mogą, — toć cała empirya jest z niemi w sprzeczności. S k ą d z a t e m p o c h o d z ą o n e ? — I w Indyach tudzież w Grecyi popełniono tę samą o m y ł k ę : »snadź przebywaliśmy już kiedyś w jakimś wyższym świecie (— zamiast w z n a c z n i e n i ż s z y m : co byłoby prawdą!), snadź jesteśmy boskiego pochodzenia, g d y ż mamy ro­z u m ! * . . . W istocie, nic nie posiadało dotychczas

27

równie naiwnej zdolności przekonywania jak błąd o bycie, sformułowany naprzykład przez E l e a t ó w : toć przemawia za nim każde słowo, każde zdanie przez nas wypowiadane! — Przeciwnicy Eleatów rów-nież nie zdołali się oprzeć ich pojęciu bytu: między innymi Demokryt, wynajdując swój a t o m . . . »Ro-zum« w mowie: oh, jakiż to stara podstępna czaro-wnica! Obawiam się, iż nie otrząśniemy się z pojęcia bóstwa, gdyż wierzym jeszcze w gramatykę . . .

6.

Czytelnik będzie mi wdzięczny, gdy ten tak za-sadniczy, tak nowy pogląd zawrę w czterech te-zach: ułatwiam tem zrozumienie, w y z y w a m zdania sprzeczne.

P i e r w s z e t w i e r d z e n i e . Powody, dla któ-rych określa się świat »ten« jako pozorny, dowodzą raczej realności tegoż, — i n n y rodzaj realności absolutnie wykazać się nie da.

W t ó r e t w i e r d z e n i e . Znamiona, przypisy-wane »prawdziwemu bytowi« rzeczy, są znamionami niebytu, n i c o ś c i , — » świat prawdziwy« dźwignięto z przeciwieństwa do świata rzeczywistego: w istocie świat to pozorny, ile że jest tylko m o r a l n o -o p t y c z n e m złudzeniem.

T r z e c i e t w i e r d z e n i e . Bajanie o jakimś »innym« niż ten świecie niema sensu, o ile nie po-woduje nami instynkt spotwarzania, umniejszania, podejrzywania życia: w ostatnim razie m ś c i m y s i ę

28

na życiu fantasmagoryą jakiegoś »innego«, jakiegoś »lepszego« życia.

C z w a r t e t w i e r d z e n i e . Podział świata n a »prawdziwy« i »pozorny«, bądź to na sposób chrze-ściański, bądź też na sposób Kanta (ostatecznie p r z e -b i e g ł e g o chrześcianina) jest tylko suggestyą deka-dencyi, — oznaką z a n i k a j ą c e g o ż y c i a . . . I ż artysta ceni wyżej pozór od rzeczywistości, nie jest to przeciw twierdzeniu temu zarzutem. G d y ż »pozór« oznacza tu j e s z c z e r a z rzeczywistość, jeno wy-braną, wzmożoną, poprawioną . . . Artysta tragiczny n i e jest pessymistą, toć p r z y ś w i a d c z a nawet wszystkiemu zagadkowemu i straszliwemu, jest d i o -n i z y j s k i m . . .

J A K »ŚWIAT PRAWDZIWY« S T A Ł S I Ę

W K O Ń C U BAŚNIĄ.

DZIEJE B Ł Ę D U .

1. Świat prawdziwy, możebny do osiągnięcia dla mędrca, człowieka zbożnego, człowieka cnotliwego, — on żyje w nim, on j e s t n i m .

(Najdawniejsza forma idei, względnie rozumna, prosta, przekonywająca. Opisanie twierdzenia »ja, Plato, j e s t e m prawdą«.)

2. Świat prawdziwy, niemożebny do osiągnięcia w teraźniejszości, ale przyrzeczony mędrcowi, czło-wiekowi zbożnemu, człowiekowi cnotliwemu (»grzesz-nikowi, czyniącemu pokutę«.)

(Postęp idei: staje się subtelniejszą, zawrotniej-szą, bardziej nieujętą, — s t a j e s i ę k o b i e t ą , chrześcianką . . .)

3. Świat prawdziwy, niemożebny do ujęcia, do udowodnienia, do przyrzeczenia, lecz pomyślany już jako pociecha, jako zobowiązanie, jako imperatyw.

30

(W głębi dawne słońce, atoli przeświecające przez mgłę sceptycyzmu; idea staje się rozpłynną, bladą, północną, królewiecką.)

4. Świat prawdziwy — niemoźebnyź do osiągnię-cia? Bądź co bądź nieosiągnięty. Zaś jako nieosią-gnięty, także n i e z n a n y . Zatem próżen też pociechy, zbawienia, zobowiązania: do czegóż zobowiązywać nas może coś nieznanego ?. . .

(Szary brzask. Pierwsze ziewnięcie rozumu. Ko-gucie pianie pozytywizmu.)

5. »Świat prawdziwy« — idea na nic już nie-przydatna, nie zobowiązująca już nawet, — stała się niepożyteczną, niepotrzebną, z a t e m obaloną ideą: precz z nią !

(Biały dzień; śniadanie; powrót bon sens'xs. i we-sołości; Platon rumieni się ze wstydu; piekielna wrzawa wszystkich wolnych duchów.)

6. Świat prawdziwy obaliliśmy: jakiż świat po-został jeszcze? może p o z o r n y ? . . . L e c z nie! w r a z z e ś w i a t e m p r a w d z i w y m o b a l i l i ś m y t a k ż e p o z o r n y !

(Południe; chwila najkrótszego cienia; koniec najdłuższego błędu; szczyt ludzkości; INCIPIT ZA-RATHUSTRA.)

M O R A Ł J A K O W Y N A T U R Z E N I E .

Wszystkie namiętności mają okres, gdy są tylko zgubne, gdy brzemieniem głupstwa pociągają swe ofiary na dno, — i wtóry późniejszy, o wiele późniejszy, gdy wchodzą w zaślubiny z duchem, »uduchowiają się«. Ongi, dla głupstwa w namiętności, zwalczano namię-tność samą: sprzysięgano się na jej unicestwienie, — wszystkie dawne poczwary moralne utrzymywały jednomyślnie »ilfaut tuer les fiassions«. Najsłynniejsza formuła tegoż znajduje się w Nowym Testamencie, w owem Kazaniu na Górze, gdzie, nawiasem mówiąc, rzeczy bynajmniej z w y s o k a rozpatrywane nie są. W zastosowaniu do płciowości powiedziano tam na-przykład »gdy cię oko twoje gorszy, wyrwij je« : na szczęście żaden chrześcianin nie przestrzega tego przepisu. T ę p i e n i e żądz i namiętności jedynie dla-tego, by zapobiedz ich głupocie i niemiłym głupoty ich następstwom, samo zda się nam dzisiaj tylko ostrą głupoty formą. Przestaliśmy już podziwiać den-

32

tystów, w y r y w a j ą c y c h zęby, b y nie b o l a ł y . . . Z niejaką słusznością godzi się jednakże przyznać, iż na podłożu, na którem wzrosło chrześciaństwo, poję-cie »p r z e d u c h o w i e n i a namiętności« zgoła przy-jąć się nie mogło. Toć kościół z w a l c z a ł w swych początkach, jak wiadomo, »inteligencyę« gwoli »ubo-gim w duchu«: czyż więc można było spodziewać się odeń inteligentnej przeciwko namiętnościom walki ? — Kościół poskramia namiętności rzezaniem w kaźdem znaczeniu: jego »leczenie«, jego praktyka polega na k a s t r o w a n i u . Nie pyta nigdy: jak uduchowić, przejaśnić, przebóstwić żądzę? — nacisk karności jego zmierzał po wszystkie czasy do wytępienia (zmysło-wości, dumy, żądzy władania, skąpstwa, mściwości). — Atoli podrywanie korzeni namiętnościom jest podry-waniem korzeni życiu: praktyka kościoła jest w r o g ą ż y c i u . . .

2.

Ten sam środek, polegający na rzezaniu, na tę-pieniu, wybierają instynktownie w zapasach z żądzą ludzie za słabej woli, za zwyrodniali, by nie przebrać w niej miary: natury takie, którym potrzeba la iraftfte, mówiąc w przenośni (i bez przenośni — ) , jakiegoś niecofnionego wypowiedzenia wojny, jakiejś o t c h ł a n i między niemi a namiętnością. Tylko dla zwyrodniałych są niezbędne radykalne środki; słabość woli, mówiąc wyraźniej, niezdolność do n i e r e a g o w a n i a na jakiś bodziec jest w istocie tylko inną formą zwyrodnienia.

33

Krańcowa wrogość, śmiertelna do zmysłowości nie-nawiść bywa zastanawiającą oznaką: nasuwa przy-puszczenia co do ogólnego stanu takiego zapamię-talca. — Ta wrogość, ta zapamiętałość staje zresztą wtedy u szczytu, gdy natury takie niezdolne już są nawet do radykalnego leczenia, do wyrzeczenia się swego »dyabła«. Dość przejrzeć całą historyę kapła-nów i filozofów, z doliczeniem artystów: najzjadli-wiej występowali przeciwko zmysłom n i e impotenci i n i e asceci, lecz niemożliwi asceci, tacy, którym należałoby snadź zostać ascetami. . .

3.

Przeduchowienie zmysłowości zowie się m i ł o -ś c i ą : jest ona wielkim nad chrześciaństwem tryum-fem. Innym tryumfem jest nasze przeduchowienie w r o g o ś c i . Polega ono na głębokiem pojmowaniu wartości, wynikającej z posiadania wrogów: słowem, postępuje się i wnioskuje odwrotnie, niźli postępo-wano i wnioskowano ongi. Kościół po wszystkie czasy pragnął unicestwienia swych wrogów: my, my immo-raliści i antychryści, widzimy w tem korzyść naszą, że kościół istnieje . . . Także w rzeczach polityki stała się obecnie wrogość bardziej duchową — o wiele roz-sądniejszą, o wiele oględniejszą, o wiele więcej s z c z ę -d z ą c ą . Każde niemal stronnictwo widzi w tem wa-runek własnego istnienia, by stronnictwo przeciwne nie podupadało na siłach; to samo da się powiedzieć o wielkiej polityce. Zwłaszcza nowe ustroje, naprzy-

DZiEŁA NIETZSCHEGO. T. V. 3

34

kład nowe państwa, bardziej potrzebują wrogów aniżeli przyjaciół: przeciwieństwo napawa je dopiero poczu-ciem, że są potrzebne, przeciwieństwo dopiero po-trzebnemi je c z y n i . . . Nie inaczej zachowujemy się względem »wewnętrznego wroga« : i tu przeduchowi-liśmy także naszą wrogość, i tu także pojęliśmy jej w a r t o ś ć . Jest się t w ó r c z y m jeno za cenę mnó-stwa przeciwieństw, zachowuje się swą m ł o d o ś ć jeno pod tym warunkiem, że dusza nie ulega i spo-koju nie łaknie . . . Nic tak bardzo nie stało się nam obcem, jak upragniony ongi »spokój duszy«, cel ży-czeń c h r z e ś c i a ń s k i c h ; nic nam nie jest mniej poźądanem od krowiego morału, od opasłej szczęśli-wości spokojnego sumienia. Zrzekając się walki, zrze-kamy się w i e l k i e g o życia . . . W wielu razach jest co prawda »spokój duszy« jeno nieporozumieniem, — czemś i n n e m , co rzetelniej jeno nazwać się nie umie. Oto kilka przykładów bez ogródek i uprzedzeń. »Spo-kój duszy« może być naprzykład łagodnem promie-niowaniem bujnej animalności w sferę moralną (lub religijną). Albo początkiem znużenia, pierwszym cie­niem, padającym od wieczora, od wszelkiego rodzaju wieczora. Albo oznaką odwilży, nadlegania wichrów od południa. Albo mimowiedną wdzięcznością za po myślne trawienie (zwaną niekiedy »miłością ludzi«). Albo uspokojeniem się człowieka powracającego do zdrowia, dla którego wszystkie rzeczy nabierają no-wego smaku i który czeka . . . Albo stanem, następu­jącym po zupełnem zaspokojeniu przemożnej w nas namiętności, błogiem poczuciem niezwykłej sytości. Albo uwiądem starczym naszej woli, naszych pożą-dań, naszych występków. Albo lenistwem, podmówio-nem przez próżność, by ustroiło się moralnie. Albo

35

przejawem pewności, straszliwej chociażby pewności, po długiem napięciu i udręczeniu niepewnością. Albo wyrazem dojrzałości i mistrzowstwa w czynie-niu, tworzeniu, działaniu, chceniu, spokojnem ode-tchnieniem, o s i ą g n i ę t ą »wolnością w o l i « . . . Z m i e r z c h b o ż y s z c z : kto wie? może także jeno rodzaj »spokoju duszy« . . .

4.

— Ujmuję pewne prawidło w formułę. Wszelki naturalizm w morale, to znaczy, wszelki z d r o w y morał podlega instynktowi życiowemu, — określony kanon »powinien« i »nie powinien« wypełnia każde przykazanie życia, usuwa z drogi życia każdą prze-szkodę i wrogą zaporę. N i e z g o d n y z p r z y r o d ą morał, to znaczy, prawie każdy morał, który dotych-czas głoszono, czczono, którego nauczano, zwraca się natomiast wprost p r z e c i w instynktom życio-wym, — jest bądź to skrytem, bądź też głośnem i bezczelnem p o t ę p i e n i e m tychże instynktów. Powiadając »Bóg patrzy w serce«, przeczy najgłęb-szym i najgórniejszym pożądaniom życiowym i obwo-l y w a Boga w r o g i e m ż y c i a . . . Święty, którego Bóg upodobał sobie, jest idealnym rzezańcem . . . Gdzie się z a c z y n a »królestwo boźe«, tam koniec ż y c i a . . .

36

5.

Jeżeli się pojęło zbrodniczość takiego roko-szu przeciwko życiu, uświęconego niemal w mo-rale chrześciańskim, to się pojęło tem samem, na szczęście, także coś innego: bezużyteczność, pozor-ność, niedorzeczność, k ł a m l i w o ś ć takiego rokoszu. Potępienie życia przez żyjącego jest ostatecznie jeno przejawem określonego sposobu życ ia : pytania, czy to potępienie jest słuszne lub niesłuszne, nie poru-szono tem wcale. By módz wogóle podjąć zagadnie-nie w a r t o ś c i życia, trzebaby stać p o z a życiem, a znać je przytem tak dobrze, jak ktoś, jak wielu, jak wszyscy, którzy je przeżyli: dość powodów, aby zrozumieć, że problemat ten niedostępnym jest dla nas problematem. Mówiąc o wartościach, mówimy pod w p ł y w e m natchnienia, pod w p ł y w e m optyki ży-c iowe j : życie samo zmusza nas oznaczać wartości, życie samo ocenia przez nas, gdy oznaczamy war-t o ś c i . . . Z tego wynika, iż także owo w y n a t u -r z e n i e m o r a ł u , pojmujące Boga jako antytezę i potępienie życia, jest jeno oceną wartości życia — j a k i e g o życia? j a k i e g o rodzaju życia? — Lecz dałem już odpowiedź: zanikającego, wyczerpanego, znużonego, skazanego życia. Morał, jak go dotychczas pojmowano — jak sformułował go naostatek Scho-penhauer, określając jako »zaprzeczenie woli ży-cia« — jest w istocie i n s t y n k t e m d e k a d ę n -c y i , który czyni ze siebie imperatyw: powiada on: » z g i ń ! « — jest sądem skazańca. . .

37

6.

Rozważmy jeszcze na zakończenie, jaką wogóle naiwnością jest utrzymywać: »człowiek p o w i n i e n być takim lub owakim!« Rzeczywistość okazuje nam zachwycające bogactwo typów, nadmiar rozrzu-tnej gry form i igraszki zmian: a lada pokątny mo-ralista oświadcza na t o : »nie! człowiek powinien być i n n y m ! « . . . Ba, wie nawet, j a k i m być powinien, maluje siebie i powiada »ecce homo!« . . . Aliści mo-ralista, nawet gdy zwraca się tylko do jednostki, po-wiadając j e j : »powinieneś być takim lub owakim!« nie przestaje się ośmieszać. Jednostka jest cząstką fatum, przed sobą i za sobą, jednem prawidłem wię-cej, jedną koniecznością więcej dla wszystkiego, co nastaje i będzie. Rzec do niej »zmień się«, znaczy to żądać, by zmieniło się wszystko, nawet wstecz . . . Byli też istotnie konsekwentni moraliści, którzy chcieli, by człowiek był innym, mianowicie cnotliwym, by sta-w a ł się na ich podobieństwo — śledziennikiem : dla-tego p r z e c z y l i światu! Nie byle jakie szaleństwo! Niebywale skromna nieskromność! . . . Morał, o ile po-t ę p i a sam z siebie, n i e zaś z przyczyn, względów, powodów życiowych, jest specyficznym błędem, nad którym można się litować, i d y o s y n k r a z y ą z w y-r o d n i a l c ó w , która niewymownie wiele szkód wy-rządziła ! .. . My inni, my immoraliści, rozwarliśmy odwrotnie na ściężaj serce dla wszelakiego rozumie-nia, pojmowania, p r z y ś w i a d c z a n i a . Nie prze-c z y m y łatwo, uważamy za chlubę naszą p o t w i e r -d z a ć . Coraz szerzej otwierały się nam oczy na owo włodarstwo, które tego nawet potrzebuje, to nawet

38

zużytkować umie, co odrzuca świątobliwy nierozum księży, c h o r y rozum księży, na owo włodarstwo w zasadzie życia, które nawet z obmierzłej species śledziennika, duchownego, cnotliwca korzyść od-nosi, — j a k ą ? — L e c z na to my sami, my immo-raliści jesteśmy o d p o w i e d z i ą . . .

C Z T E R Y W I E L K I E B Ł Ę D Y .

1.

B ł ą d p o m i e s z a n i a p r z y c z y n y z e s k u t -k i e m . — Niemasz szkodliwszego błędu od p o m i e -s z a n i a p r z y c z y n y z e s k u t k i e m : uważam g o za właściwe skażenie rozumu. Mimo to należy błąd ten do najdawniejszych i najnowszych nawyknień ludzkości: uświęcił się śród nas nawet, nosi miana »religii«, »morału«. Zawiera go k a ż d e zdanie, for-mułujące morał i religię; kapłani i prawodawcy mo-ralni są sprawcami tego skażenia rozumu. — Przy-toczę przykład. Wszyscy znamy książkę słynnego Cornara, wedle której skąpe odżywianie się ma być receptą na długie, szczęśliwe, a także cnotliwe życie. Niewiele książek miało tylu czytelników, jeszcze teraz ukazują się rokrocznie w Anglii nowe jej wy-dania. Nie wątpię, iź rzadko która książka (z wyjąt-kiem oczywiście Biblii) wyrządziła tyle szkody, s k r ó -c i ł a tyle żywotów, co to w dobrej wierze curio-sum. P o w ó d : pomieszanie przyczyny ze skutkiem.

40

Włoch poczciwina uważał dyetę z a p r z y c z y n ę swego długiego ż y c i a : w istocie zaś predyspozycya do długiego życia, niezwyczajna powolność prze-miany materyi, niewielki ubytek były przyczyną jego skąpego odżywiania. Nie miał do wyboru jeść mało l u b dużo, wstrzemięźliwość jego n i e była »wolną wolą«: chorował, gdy jadł więcej. Kto wszakże nie jest karpiem, ten idzie za głosem nietylko słuszności, lecz i konieczności, odżywiając się d o b r z e . Uczony nowoczesny, narażony na szybkie zużywanie się energii nerwowej, zabiłby się régimém Gomara. Crede experto. —

2.

Najogólniejszą formułą, na której zasadza się każda religia i morał, brzmi: »Czyń to i owo, zanie-chaj tego i owego — a będziesz szczęśl iwy! W prze-ciwnym razie . . .« Każdy morał, każda religia j e s t tym imperatywem — zwę go wielkim pierworodnym grzechem rozumu, n i e ś m i e r t e l n y m n i e r o z u -m e m . W mych ustach przedzierzga się ta formuła na wywrót — p i e r w s z y przykład mojego »odwró-cenia wszystkich wartości« : człowiek doskonały, »szczęśliwy«, m u s i pewnych czynów dokonywać, przed innymi wzdraga się zaś instynktownie, wnosi lad, którego jest fizyologicznym przedstawicielem, w swe stosunki do ludzi i rzeczy. Formułując: cnota jego jest w y n i k i e m jego szczęśc ia . . . Długie ży-cie, liczne potomstwo n i e jest nagrodą cnoty, owszem cnota sama jest owem zwolnieniem przemiany mate-

41

ryi, którego następstwem jest, między innemi, także długie życie, liczne potomstwo, słowem kornaryzm. — Kościół i morał twierdzą: »Występek i zbytek są przy-czyną upadku rodów i ludów«. Mój u z d r o w i o n y rozum powiada: upadek jakiegoś ludu, fizyologiczne jego zwyrodnienie pociąga za sobą występek i zby-tek (to znaczy, potrzebę coraz to silniejszych i częst-szych podniet, znanych każdej wyczerpanej naturze). T e n młodzieniec schnie i blednie przedwcześnie. Przy-jaciele jego utrzymują: winna temu ta lub owa cho-roba. Ja zaś powiadam: iż zachorował, iż się choro-bie nie oparł, było to następstwem podupadłego życia, dziedzicznego wyczerpania. Czytelnik dzienników twierdzi: to stronnictwo kopie sobie grób takim błę-dem. Moja w y ż s z a polityka powiada: stronnictwo, które takie błędy popełnia, już dogorywa — niepewne jest już swych instynktów. Każdy błąd w jakiemkolwiek znaczeniu jest następstwem zwyrodnienia instynktów, dysgregacyi woli: jest to niemal definicya l i c h e g o . Wszystko d o b r e jest instynktem — a więc lekkiem, koniecznem, swobodnem. Trud jest zarzutem, bóg różni się typowo od bohatera (w moim j ę z y k u : l e k -k i e stopy pierwszy boskości atrybut).

3.

B ł ą d f a ł s z y w e j p r z y c z y n o w o ś c i . — Po wszystkie czasy zdało się rzeczą wiadomą, co to jest przyczyna: aliści skąd pochodziła nasza wiedza, dokładniej, nasza wiara, iż jest to rzeczą wiadomą? Z dziedziny słynnych »faktów wewnętrznych«, z któ-

42

rych faktycznym nie okazał się dotychczas ża-den. Wierzyliśmy, iż w akcie woli sami jesteśmy p r z y c z y n ą ; mniemaliśmy, iż przynajmniej w nim udało się nam p o c h w y c i ć przyczynowość n a u c z y n k u . Nie ulegało również wątpliwości, że wszystkich antecedencyj jakiegoś czynu, przyczyn jego należy szukać w świadomości i że można je tam odnaleźć, szukając ich — jako »motywów«: toć w przeciwnym razie nie byłby on przedmiotem wol-nego wyboru, nie byłoby się odpowiedzialnym za niego. Wreszcie, któżby przeczył, że myśl ma przy-czynę? że jaźń jest przyczyną m y ś l i ? . . . Z tych trzech »wewnętrznych faktów«, które stanowiły rze-komo rękojmię przyczynowości, pierwszym i najbar-dziej przekonywającym jest w o l a j a k o p r z y -c z y n a ; koncepcya świadomości (»ducha«) jako przy-czyny, zaś później koncepcya jaźni (»subjektu«) jako przyczyny zrodziły się następczo, gdy się utarło, iż przyczynowość z woli jest czemś danem, jest e m p i -r y ą . . . Z czasem zmieniły się nasze zapatrywania na lepsze. Dziś w tern wszystkiem niema już dla nas ani słowa prawdy. W »świecie wewnętrznym« pełno mamideł i błędnych ogników: wola jest jednym z nich. Wola nie wprawia już w ruch niczego, a więc nie tlómaczy też już niczego, — towarzyszy jeno proce-som, może nie być wcale. Innym błędem jest tak zwany »motyw«: jeno powierzchowny przejaw świa-domości, uboczny moment czynu, który antecedentia jakiegoś czynu raczej zakrywa, niżeli je przedstawia. A cóż dopiero jaźń! Stała się baśnią, fikcyą, igraszką s ł ó w : przestała całkowicie myśleć, czuć i c h c i e ć ! . . . Cóż z tego wynika? Przyczyn duchowych niema wcale ! Całą rzekomą empiryę wzięli dyabli! O t o co z tego

43

wynika ! — A my tej »empiryi« nadużywaliśmy so-bie; powołując się na nią, s t w o r z y l i ś m y świat jako świat przyczynowy, świat woli, świat duchów. Pracowała nad tem najdawniejsza i najdługowiecz-niejsza psychologia, było to jedynem jej zajęciem: wszelkie zdarzenie było dla niej działaniem, wszelkie działanie następstwem woli, świat stał się dla niej wielością sprawców, za każdem zdarzeniem krył się sprawca (»podmiot«). Człowiek trzy swoje »we-wnętrzne fakty«, to, w co najsilniej wierzył, wolę, ducha, jaźń, przeniósł ze siebie na zewnątrz, — po-jęcie bytu wyłuskał dopiero z pojęcia jaźni, przyjął »rzeczy« jako istniejące na swój obraz, na modłę swego pojęcia jaźni jako przyczyny. Cóż dziwnego, iż odnajdywał później w rzeczach zawsze to tylko, c o s a m w n i e w ł o ż y ł ? — Rzecz sama, powta-rzam raz jeszcze, pojęcie rzeczy, to tylko refleks wiary w jaźń jako przyczynę . . . Nawet ten wasz atom, moi panowie mechaniści i fizycy, ileż to błędu, ileż to szczątkowej psychologii pozostało jeszcze w ato-mie waszym ! — Nie mówiąc już o »rzeczy samej w sobie«, o tem horrendum pudendum metafizyków! Mylne pojmowanie ducha jako przyczyny pomieszane z rzeczywistością! I użyte jako miara rzeczywistości ! I nazwane B o g i e m !

4.

B ł ą d pr z y c z y n u r o j o n y c h. — Punktem wyjścia marzenie senne: jakiemuś określonemu wra-żeniu, wywołanemu naprzykład dalekim wystrzałem

44

działowym, przypisuje się następczo przyczynę (nie-raz całą powieść, w której marzący jest bohaterem). Wrażenie trwa tymczasem dalej gdyby na sposób od-głosu: czeka niejako, aż popęd przyczynowy pozwoli mu wysunąć się na czoło — już nie w roli przy-padku, lecz »sensu«. Wystrzał armatni przejawia się w sposób p r z y c z y n o w y , w pozornem odwróce-niu czasu. Tego, co późniejsze, umotywowania do-znaje się najpierw, często z tysiącem szczegółów, przesuwających się ni to błyskawicą, p o c z e m s t r z a ł . . . Cóż się stało? Wyobrażenia, w y w o -ł a n e pewnym stanem, wytłómaczyliśmy sobie fał-szywie jako przyczynę tegoż. — Na jawie postępu-jemy w istocie tak samo. Większość naszych odczu-wań ogólnych — wszelkiego rodzaju przeszkoda, ucisk, naprężenie, wybuch w działaniu i przeciw-dzia-laniu narządów, w szczególności zaś stan nerwu sym-patycznego — podnieca nasz popęd przyczynowy: chcemy mieć p o w ó d t a k i e g o l u b o w a k i e g o usposobienia — dobrego lub złego usposobienia. Nie wystarcza nam nigdy proste stwierdzenie samego faktu, iż jesteśmy w tem lub innem usposobieniu: dopiero wtedy godzimy się z tym faktem — u ś w i a -d a m i a m y go sobie —, gdy damy mu jakieś umo-tywowanie. — Wspomnienie, które w takich razach bez naszej wiedzy działać zaczyna, wywołuje da-wniejsze stany podobnego rodzaju oraz skojarzone z nimi interpretacye przyczynowe, — n i e ich przy-czynowość. Zarazem wiara, iż wyobrażenia, towa-rzyszące procesy świadomościowe były przyczynami, budzi się także wraz z wspomnieniem. W ten sposób powstaje p r z y z w y c z a j e n i e do określonej inter-

45

pretacyi przyczyn, które z b a d a n i u przyczyny w istocie przeszkadza a nawet je wyklucza.

5.

P s y c h o l o g i c z n e o b j a ś n i e n i e t e g o z j a w i s k a . — Sprowadzając coś nieznanego do cze-goś znanego, doznajemy poczucia ulgi, uspokojenia, zadowolenia, prócz tego poczucia mocy. Z nieznanem łączy się niebezpieczeństwo, niepokój, troska, — in-stynkt zmierza przedewszystkiem do u s u n i ę c i a tych przykrych stanów. Pierwsza zasada: jakiekolwiek objaśnienie lepsze jest od żadnego. Ponieważ w isto-cie rzeczy chodzi jeno o chęć pozbycia się przygnę-biających wyobrażeń, przeto nie przebiera się nazbyt w środkach do ich usunięcia: pierwsze lepsze w y o -brażenie, zapomocą którego nieznane daje się obja-śnić jako coś znanego, napawa taką błogością, iż »przyjmujemy j e z a prawdę«. Dowód r o z k o s z y (»mocy«) występuje jako kryteryum prawdy. — Po-pęd przyczynowy jest zatem uwarunkowany i wy-wołany uczuciem lęku. Pytanie »dlaczego?« winno, o ile możności, podawać nietyle przyczynę dla niej samej, ile raczej pewien r o d z a j p r z y c z y n y — -przyczynę uspokajającą, uwalniającą, połączoną z uczu­ciem ulgi. Pierwszem następstwem tej potrzeby jest to, iż jako przyczynę przyjmuje się coś już z n a -n e g o , doznanego, w e wspomnieniu zapisanego. Wszystko nowe, niedoznane, obce wyklucza się z rzędu przyczyn. — Jako przyczyny szuka się zatem nietylko pewnego rodzaju objaśnień, lecz także w y b r a n e g o

46

i u p o d o b a n e g o rodzaju objaśnień, mianowicie ta-kich, które najprędzej, najczęściej usuwają uczucie wszystkiego nowego, obcego, niedoznanego, — czyli szuka się n a j z w y k l e j s z y c h objaśnień. — Wy-nik : pewien sposób podawania przyczyn przeważa coraz bardziej, ogniskuje się w system i występuje wkońcu g ó r u j ą c o , t o znaczy, i n n e przyczyny i objaśnienia po prostu wyklucza. — Bankier myśli zaraz o »interesie«, chrześcianiń o »grzechu«, dziew-czyna o swej miłości.

6.

C a ł a d z i e d z i n a m o r a ł u i r e l i g i i w c h o d z i w z a k r e s t e g o p o j ę c i a p r z y c z y n u r o j o n y c h . — »Objaśnienie« n i e p r z y j e m n y c h odczuwań ogólnych: Uwarunkowane są one istotami nam wrogiemi (złe duchy: przykład najsłynniejszy —. histeryczki pojmowane fałszywie jako czarownice). Uwarunkowane postępkami, których pochwalać nie można (uczucie »grzechu«, »grzeszności« podłożone pod stan fizyologicznego niezadowolenia — ma się zawsze powody być ze siebie niezadowolonym). U w a -runkowane jako kary, jako odpłata za coś, czego nam czynić, czem nam b y ć nie należało (uogólnił to nie-przyzwoicie Schopenhauer w twierdzeniu, w którem morał okazuje się tern, czem jest w istocie, trucicie-lem i potwarcą życia : »kaźdy wielki ból, bądźto cie-lesny, bądźto duchowy, powiada, na co zasługujemy:

47

gdyż nie mógłby on nas nawiedzić, gdybyśmy nań nie zasłużyli«. Welt als Wille und Vorstellung 2, 666). Uwarunkowane wreszcie jako następstwa nierozwa-żnych, źle się kończących postępków (— afekty, zmy-sły przyjęte jako przyczyna, jako »winne«; dolegli-wości fizyologiczne wyłożone przy pomocy i n n y c h dolegliwości jako coś »zasłuźonego«. — »Objaśnienie« p r z y j e m n y c h odczuwań ogólnych: Uwarunko-wane są one ufnością w Bogu. Uwarunkowane świa-domością dobrych uczynków (tak zwane »spokojne sumienie«, stan fizyologiczny, zdumiewająco niekiedy przypominający pomyślne trawienie). Uwarunkowane szczęśliwym wynikiem przedsięwzięć (— naiwna omyłka: szczęśliwy wynik przedsięwzięcia takiemu Pascal'owi lub innemu hypochondrykowi nie daje by-najmniej przyjemnych odczuwań ogólnych). Uwarun-kowane wiarą, miłością, nadzieją — cnotami chrze-ściańskiemi. — W istocie zaś wszystkie te rzekome ob-jaśnienia są stanami n a s t ę p c z y m i i niejako prze-kładami odczuwań przyjemnych i nieprzyjemnych na fałszywą g w a r ę : człowiek zdolen jest mieć nadzieję, g d y ż zasadnicze jego odczuwania fizyologiczne od-zyskały znów swą moc i bogactwo; ktoś zaufał w Bogu, g d y ż poczucie pełni i siły napawa go spokojem. — Morał i religia należą całkowicie do p s y c h o l o g i i b ł ę d u : w każdym poszczególnym wypadku następuje pomieszanie przyczyny ze skut-kiem; albo pomieszanie prawdy ze skutkiem tego, co się za p r a w d z i w e uznaje; albo pomieszanie stanu świadomości z przyczynowością tegoż stanu. —

48

7.

B ł ą d w o l n e j w o l i . — Obecnie nie mamy już litości dla pojęcia » wolnej woli«: wiemy aż nadto dobrze, czem ono jest — najbezecniejszą, jaka istnieje, sztuczką teologów, zmierzającą do tego, by w ich zna-czeniu uczynić ludzkość »odpowiedzialną«, to znaczy, o d n i c h z a l e ż n ą . . . Podam t u tylko psychologię wszelkiego pociągania do odpowiedzialności; — Wszę-dzie, gdzie się szuka odpowiedzialności, szukającą bywa instynktowa chęć s ą d z e n i a i k a r a n i a . Odzierano stawanie się z niewinności, wywodząc ten lub ów przejaw bytu z woli, z zamiarów, z aktów odpowiedzialności: naukę o woli wynaleziono w isto-cie w celu kary, to znaczy gwoli c h ę c i z n a l e -z i e n i a k o g o ś w i n n y m . Cała dawna psychologia, psychologia woli daje się wyprowadzić z założenia, iż twórcy jej, kapłani stojący na czele starodawnych ustrojów gminnych, chcieli posieść p r a w o nakłada-nia kar — lub prawo to przyznać Bogu . . . Wyobra-żano sobie człowieka »wolnym«, by go było można sądzić, karać, — by mógł być w i n n y m : m u s i a n o przyjąć zatem, iż każdy czyn jest umyślnym, że po-czątek każdego czynu znajduje się w świadomości ( — skutkiem czego n a j g r u n t o w n i e j s z e fałszer-stwo in fisychologicis stało się zasadą samej-że psy-chologii . . .) Dziś, kiedy nastał prąd p r z e c i w n y , gdy zwłaszcza my immoraliści dążymy ze wszech sił do tego, by pojęcie winy i pojęcie kary wyrugować znów ze świata, by wyplenić je z psychologii, histo-ryi, przyrody, urządzeń i sankcyj społecznych, nie-masz w oczach naszych skraj niej szych przeciwników

49

od teologów, którzy na podstawie pojęcia »moral-nego ładu świata« nie przestają kazić niewinności stawania się »karą« i »winą«. Chrześciaństwo jest metafizyką kata . . .

8.

Cóż jedynie może być nauką n a s z ą ? — Iż człowiek nie o t r z y m u j e s w y c h właściwości od ni-kogo, ani od Boga, ani od społeczeństwa, ani od swoich rodziców i przodków, ani od s i e b i e sa-m e g o (— odrzuconego co tylko, niedorzecznego po-jęcia »wolności intelligibilnej« nauczał Kant, a może już nawet Plato). N i k t nie jest odpowiedzialny za to, iż wogóle istnieje, że jest taki lub owaki, że się znaj-duje w danych warunkach, w danem otoczeniu. Fatal-ności jego istoty niepodobna wyłuskać z fatalności wszystkiego tego, co było i co będzie. N i e jest on wynikiem jakowegoś zamiaru, jakiejś woli, jakiegoś celu, n i e stanowi przedmiotu doświadczeń, zmierzają-c y c h do osiągnięcia »ideału człowieka« lub »ideału szczęścia« albo »ideału moralności«, — jest to niedo-rzecznością, chcieć p o p c h n ą ć swą istotę ku ja-kiemuś celowi. To my wynaleźliśmy pojęcie »celu«: w rzeczywistości celu n i e m a . . . Jest się koniecz­nym, jest się cząstką przeznaczenia, należy się do całości, j e s t się w całości, — niemasz niczego, coby mogło nasz byt sądzić, mierzyć, porównywać, potę-piać, gdyż znaczyłoby to całość sądzić, mierzyć, po-równywać, p o t ę p i a ć . . . A n i e m a n i c p o z a c a -ł o ś c i ą ! — Iż nie czyni się już odpowiedzialnym

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T V . 4

nikogo, iż rodzaju bytu do jakiejś causa prima sprowa-dzać nie można, iż świat nie jest jednością ani jako sensoryum, ani jako »duch«, t o d o p i e r o j e s t w i e l k i e m w y s w o b o d z e n i e m , — przez to do-piero odzyskuje stawanie się swą n i e w i n n o ś ć . . . Pojęcie »bóstwa« było dotychczas wielkim przeciw istnieniu z a r z u t e m . . . Przeczymy bóstwu, prze-czymy odpowiedzialności w bóstwie: p r z e z to do-piero wyzwalamy świat. —

» P O P R A W I A C Z E « LUDZKOŚCI.

Jak wiadomo, żądam od filozofów, by stali poza dobrem i złem, by sądu moralnego złudzenie mieli p o d sobą. Żądanie to wynika z poglądu, pierwszy raz przeze mnie sformułowanego: iż z j a w i s k mo-r a l n y c h n i e m a w c a l e . Sąd moralny m a t o wspól-nego z sądem religijnym, iż wierzy w rzeczywistości nie istniejące. Morał jest tylko wykładem pewnych zjawisk, dokładniej zaś mówiąc, wykładem f a ł s z y -w y m . Sąd moralny, podobnie jak religijny, znajduje się na tym stopniu nieuświadomienia, na którym na­wet pojęcia tego, co realne, rozróżnienia między realnem a urojonem jeszcze niema: za »prawdę« uchodzą na tym stopniu li tylko rzeczy, które zo-wiemy dziś »urojeniami«. Z tego względu sądu mo-ralnego nigdy nie można brać dosłownie: jako taki zawiera on zawsze tylko niedorzeczność. Nieocenio-nym jest atoli jako s e m i o t y k a : wyjawia, obezna-nemu przynajmniej, najkosztowniejsze realności kultur

I .

50

52

2.

Oto pierwszy, nawiasowy jeno przykład. Po wszystkie czasy chciano »poprawiać« ludzi: to prze-dewszystkiem zwało się morałem. Aliści pod jedna-kiem słowem kryją się najrozmaitsze tendencye. Za-równo o s w o j e n i e bestyi ludzkiej, jak i h o d o w l ę określonego gatunku człowieczego zwano »poprawą«: dopiero te termini zoologiczne odpowiadają rzeczywi-stościom, — co prawda, rzeczywistościom, o których typowy »poprawiacz«, kapłan, nic nie wie, — nic wiedzieć n i e c h c e . . . Nazwać oswojenie zwierzę-cia »poprawą« jego, wygląda to dla nas niemal na żart. Kto wie, co się dzieje w menażeryach, ten nie daje wiary, by bestya »poprawić się« tam mogła. Słabnie, nie jest już tak szkodliwą, pod wpływem przygnębiającego uczucia trwogi, pod wpływem bólu, ran i głodu staje się bestyą c h o r o b l i w ą . — Nie inaczej ma się z oswojonym, » poprawionym « przez duchownego człowiekiem. W okresie wczesnego śred-niowiecza, gdy kościół był istotnie przedewszystkiem menażeryą, polowano wszędzie na najpiękniejsze okazy »bestyi jasnowłosej«, — »poprawiano« naprzy-kład dostojnych Germanów. Aliści jak wyglądał po-tem taki poprawiony, zwabiony do klasztoru Germa-nin? Jak karykatura człowieka, jak dziwoląg: stawał

53

się »grzesznikiem«, siedział w klatce, śród straszli-w y c h zamknięty pojęć . . . Gryzła go troska, choroba, złość do siebie samego ; nienawidził podniet życio-wych, patrzał podejrzliwie na wszystko, co jeszcze było silne i szczęśliwe. Słowem, »chrześcianin« . . . Mówiąc fizyologicznie: w walce z bestyą, by ją osła-bić, n i e m a innego środka, jak uczynić ją chorą. Znał się na tern kościół: p o p s u ł człowieka, osłabił go, — ale chlubił się, że go » poprawił« . . .

3.

W e ź m y inny wypadek tak zwanego morału, wy-padek h o d o w l i określonej rasy i odmiany. Naj-wiekopomniejszym przykładem jest morał indyjski, podniesiony jako »prawo Manu» do godności religii. Postawiono tu sobie za zadanie wyhodować naraz aż cztery rasy: kapłańską, rycerską, kupiecką, rolni-czą, oraz rasę służebną, sudrów. Snadź nie jesteśmy tu już śród poskramiaczy dzikich zwierząt: sam po-mysł takiej hodowli każe przypuszczać stokroć ła-godniejszą i rozumniejszą odmianę człowieka. Odde-chamy swobodniej, wchodząc z zakażonego, więzien-nego chrześciańskiego powietrza w ten świat zdrow-szy, górniejszy, p r z e s t r z e n n i e j s z y . Jakżeż marnie przedstawia się »Nowy Testament« w poró-wnaniu z księgami Manu, jak trąci niemile! — Jednakże i ten ustrój musiał być s t r a s z l i w y m , — tym ra-zem nie w walce z bestyą, lecz ze s w e m pojęciem sprzecznem, z człowiekiem niehodowanym, człowie-kiem - mieszańcem, z paryą. I znów jedynym środ-

i tajników wnętrznych, które niedość w i e d z i a ł y , by »rozumieć« siebie. Morał jest tylko mową znaków, tylko symptomatologią: trzeba już wiedzieć, o co chodzi, by odnieść z niego pożytek.

54

kiem, by stał się słabym, nieszkodliwym, było, uczy-nić go c h o r y m , — była to walka z »czernią«. Snadź nic tak nie razi uczuć naszych, jak te w ł a ś-n i e przepisy indyjskiego morału. Trzeci, naprzy-kład, edykt o »nieczystych jarzynach« (Avadana Sastra I) postanawia, iż jedynem pożywieniem, do-zwolonem paryom, ma być czosnek i cebula, ponie-w a ż pismo święte zabrania im zboża, owoców ziar-nistych, w o d y i ognia. Tenże sam edykt obwieszcza, że nie wolno im czerpać wody z rzek, źródeł i sta-wów, lecz li tylko z odpływów bagiennych i zagłę-bień, utworzonych przez stopy zwierzęce. Również nie wolno im m y ć s i ę i prać swej bielizny, gdyż wodą, którą przyznano im z łaski, winni zaspaka-jać tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty su drów pomagać kobietom-paryom przy po-łogu, tudzież w szczególności tym ostatnim, p o m a -g a ć s o b i e w z a j e m . . . — Niedługo trzeba było czekać na wyniki takich przepisów sanitarnych: na-stały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe, które w y w o ł a ł y znów »prawo noża«, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i wycinanie mniejszych warg wstydliwych dzieciom płci żeńskiej. — Manu sam powiada: »paryowie są owocem cudzołóztwa, kazi-rodztwa i występku« (— to ostatnie jest k o n i e c z -n e m następstwem pojęcia hodowli). »Odzieniem ich niechaj będą łachmany zwleczone z trupów, naczy-niami skorupy z garnków, ozdobą stare żelaziwo, służbą bożą modlitwa do złych duchów; niechaj błą-kają się nieustannie z miejsca na miejsce. Nie wolno im pisać od strony lewej ku prawej i przy pisaniu posługiwać się prawicą: użycie tejże oraz pisanie od

55

ręki lewej ku prawej przysługuje jeno ludziom c n o t l i w y m , ludziom r a s o w y m « . —

4.

Zarządzenia te są nader pouczające: dają nam sposobność zapoznania się z a r y j s k ą humani-tarnością, całkiem czystą, całkiem pierwotną, — przekonywamy się, iż pojęcie »czysta krew« two-rzy zasadniczą sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy sobie, w k t ó -r y m to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść paryów, do tej »humanitarności«, gdzie przetworzyła się w religię, w g e n i u s z . . . Z tego punktu widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszo-rzędnym; jeszcze więcej Księgi Henoch. — Chrze-ściaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała i jeno na nim zrozumiała latorośl, stanowi r u c h s k i e r o -w a n y p r z e c i w wszelkiemu morałowi hodowli, rasy, przywileju: — jest to religia par excellence a n t y a r y j s k a : chrześciaństwo, t o odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to zwycięstwo war-tości paryów, to ewangelia głoszona ubogim i poni-żonym, to powszechny rokosz wszystkiego zdepta-nego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego przeciwko »rasie«, — to wiekuista nienawiść paryów przedzierz-gnięta w r e l i g i ę m i ł o ś c i . . .

56

5.

Morał h o d o w l i i morał o s w o j e n i a bynaj-mniej nie ustępują sobie w wyborze środków, za-pewniających zwycięs two: możemy przyjąć jako naj-wyższą zasadę, iż, by u p r a w i a ć morał, trzeba dążyć bezwzględnie do czegoś wręcz przeciwnego. Psychologia »poprawiaczy« ludzkości: oto wielki i za-g a d k o w y problemat, który śledziłem najdłużej. Drobny i w istocie niepozorny fakt tak zwanej pia

fraus utorował mi najpierw drogę do problematu tego: pia fraus to dziedziczna włość wszystkich filozo-fów i kapłanów, którzy »poprawiali« ludzkość. Ani Manu, ani Plato, ani Konfucyusz, ani nauczyciele ży-dowscy i chrześciańscy nie wątpili nigdy o swem p r a w i e do kłamstwa. Toć nie wątpili o c a ł k i e m i n n y c h p r a w a c h . . . Formułując to, możnaby rzec: w s z y s t k i e dotychczasowe środki, którymi chciano umoralnić ludzkość, były zasadniczo n i e m o r a l n e . —

NA C Z E M Z B Y W A NIEMCOM.

1.

Śród Niemców dzisiejszych niedość jest mieć du-cha: trzeba go jeszcze wziąć, p o z w o l i ć nań s o b i e . . .

Chyba znam Niemców, chyba wolno mi kilka prawd im powiedzieć. Nowe Niemcy przedstawiają tak wielki zasób odziedziczonej i nabytej dzielności, iż nagromadzonym skarbem sił przez czas jakiś na-wet rozrzutnie szafować można. N i e wysoka to kul-tura, która wraz z niemi doszła do władzy, tem mniej wykwintny smak, dostojna »piękność« instynktów: lecz bardziej m ę s k i e m i cnotami nie może się po-szczycić żaden inny kraj europejski. Wiele ufności i poważania dla siebie samych, wiele pewności w ob-cowaniu, we wzajemności obowiązków, wiele praco-witości, wiele wytrwałości — oraz dziedziczne umiar-kowanie, potrzebujące raczej bodźca niż hamulca. Nadmienię także, iż jest się jeszcze posłusznym i że posłuszeństwo nie u p o k a r z a . . . I nikt swym prze-ciwnikiem nie gardz i . . .

58

Jak z tego widać, pragnę być względem Niem-ców sprawiedliwym i nie chciałbym sprzeniewierzyć się sobie: — muszę więc podnieść także przeciw nim zarzuty. Zdobycie władzy okupuje się drogo: władza o g ł u p i a . . . Niemców zwano ongi narodem myśli-ciel i : myślaż oni dziś jeszcze? Niemcy nudzą się obecnie duchem, Niemcy nie ufają już duchowi, wszelką gorącość dla rzeczy istotnie duchowych pochłania po-lityka — »Deutschland, Deutschland ilber alles«, oba-wiam się, że to kres filozofii niemieckiej . . . »Czy są obecnie filozofi w Niemczech? c z y są poeci? czy są d o b r e książki niemieckie?« słyszę pytania za-granicą. Rumienię się, lecz z rezolutnością, która mnie nie opuszcza nawet w rozpaczliwych chwilach, od-powiadam : »O tak, B i s m a r c k ! « — Miałżebym jeszcze wyznać, jakie książki dziś się c z y t a ? . . . Przeklęty instynkt mierności! —

2.

— Czem m ó g ł b y być duch niemiecki, ko-muż na ten temat nie snuły się już melancholijne myśli po głowie ! Aliści lud ten ogłupiał się dobro-wolnie, niemal od lat tysiąca: nigdzie nie naduży-wano występniej dwóch wielkich narkotyków euro-pejskich, alkoholu i chrześciaństwa. Od niedawna dołączył się jeszcze trzeci, który sam jeden zdolen jest zabić wszelką subtelną i śmiałą ruchliwość du-c h a : muzyka, ta nasza zakuta, zakuwająca muzyka niemiecka. — Ileż to zgryźliwej ociężałości, bezwładu, zaśniedziałości, szlafrokowatości, ileż to p i w a jest

59

w inteligencyi niemieckiej! C z y ż podobna, by mło-dzi ludzie, poświęcający się najbardziej duchowym celom, nie czuli w sobie i n s t y n k t u s a m o z a c h o -w a w c z e g o d u c h a , tego najpierwszego ducho-wości instynktu, — i pili piwo ? . . . Alkoholizm uczo-nej młodzieży nie podaje snadź jeszcze w wątpliwość jej uczoności — toć można być bez ducha nawet wielkim uczonym —, lecz pod każdym innym wzglę-dem jest on zagadnieniem. — Gdzieżbo niema tego potulnego zwyrodnienia, jakie piwo wywołuje w du-c h u ! W pewnym, osławionym niemal wypadku wy-tknąłem już raz zwyrodnienie takie — zwyrodnienie pierwszego niemieckiego wolnego ducha, r o z s ą -d n e g o Dawida Strauss'a, tego twórcy piwiarnianej ewangielii i »nowej wiary« . . . Niedarmoź »uroczej brunetce« poprzysiągł wierszami wierność wier-ność do śmierci. . .

3.

— Mówiłem o duchu niemieckim: że pospoli cieje, że popada w płytkość. Czy to wszystko? — W istocie zatrważa mnie całkiem co innego: iż niemiecka surowość, niemiecka głębokość, niemiecka w rzeczach duchowych g o r ą c o ś ć coraz bardziej zanika. Zmieniła się nietylko umysłowość, zmienił się i patos. — Napomykałem już o uniwersytetach nie-mieckich: co za atmosfera panuje tam śród uczonych, co za czcza, niewybredna, oziębła duchowość! Byłoby to głębokiem niezrozumieniem, gdyby ktoś przytoczył na dowód naukę niemiecką — i razem dowodem, że

6o

nie zna dzieł mych wcale. Od lat siedemnastu wyka-zuję niestrudzenie o d d u c h o w i a j ą c y w p ł y w na-szego obecnego uprawiania wiedzy. T w a r d y helotyzm, na który olbrzymi zakres wiedzy skazuje obecnie każdą jednostkę, jest g ł ó w n y m powodem, że natury 0 pełniejszym, bogatszym i g ł ę b s z y m podkładzie nie znajdują już odpowiedniego wychowania i wy-c h o w a w c ó w . Kulturze naszej nic tak nie szko-dzi, jak nadmiar pretensyonalnych zaściankowiczów i ułamkowych humanitarności; nasze uniwersytety są m i m o woli istnemi cieplarniami dla takiego in-stynktownego karłowacenia ducha. I cała Europa wie już o tem — wielka polityka nie łudzi nikogo . . . Niemcy osławiają się coraz bardziej jako kraina euro-pejskiej p ł a s k o ś c i . — S z u k a m wprost Niemca, z którym potrafiłbym być na swój sposób poważ-nym, — a gdzież jest taki, z którym mógłbym być wesołym! — Z m i e r z c h b o ż y s z c z : ah, któż zdoła zrozumieć dzisiaj, p o jakich p o s ę p n y c h m y ś l a c h szuka w nim filozof odetchnienia! — Naj-niezrozumialszą jest u nas wesołość . . .

4.

Obliczmyż się: nietylko leży jak na dłoni, iż kultura niemiecka podupada, nie brak też dostatecz-nych zjawiska tego powodów. Nikt ostatecznie nie może wydawać więcej, niźli posiada: stosuje się to do jednostek, stosuje się do narodów. Wydatkowanie sił na stanowisko mocarstwowe, na wielką politykę, gospodarstwo, handel wszechświatowy, parlamenta-

61

ryzm, sprawy wojskowe, wyczerpywanie swych za-sobów rozumu, zapału, woli, samo - przezwyciężenia z t e j strony, musi powodować ubytek z innej strony. Kultura i państwo — nie łudźmy się co do tego — są antagonistami: »państwo kulturalne« jest tylko no-woczesną ideą. Jedno żyje z drugiego, jedno rozwija się ze szkodą drugiego. Wszystkie wielkie epoki kultury są okresami politycznego upadku: co jest wielkiem w znaczeniu kulturalnem, to było niepoli-tycznem, nawet a n t y p o l i t y c z n e m . . . Goethemu tajało serce wobec zjawiska Napoleon, — krzepło zaś, gdy nastały niemieckie »wojny o niepodległość« . . . Te j samej chwili, gdy Niemcy przedzierzgają się w mocarstwo, nabiera Francya jako p o t ę g a k u l -t u r a l n a odmiennego znaczenia. Już teraz wiele nowego zapału, wiele nowej n a m i ę t n o ś c i ducha przesiedliło się do P a r y ż a ; sprawę pessymizmu na-przykład, kwestyę wagnerowską, wszystkie niemal zagadnienia psychologiczne i artystyczne roztrząsa się tam nieporównanie subtelniej i gruntowniej niźli w Niemczech, — Niemcy są wprost n i e z d o l n i do takiego zapału. — Wyłonienie się »Rzeszy Niemie-ckiej« oznacza w dziejach kultury europejskiej prze-dewszystkiem jedno: p r z e s u n i ę c i e ś r o d k a c i ę ż k o ś c i . Wiadomo t o już obecnie wszędzie: w rzeczy najważniejszej — a tą jest kultura — Niemcy już nic nie znaczą. Podnoszą się głosy: c z y możecie wskazać bodaj jednego, do Europy z a l i c z a j ą c e g o s i ę ducha? jakim był wasz Goethe, wasz Hegel, wasz Henryk Heine, wasz Schopenhauer? — A że niema już ani jednego niemieckiego filozofa, w y w o -łuje to zdumienia bez końca. —

62

5.

Całemu wyższemu wychowaniu niemieckiemu zabrakło rzeczy g ł ó w n e j : c e l u oraz ś r o d k a d o celu. Zapomniano, i ż wychowanie, w y k s z t a ł c e n i e samo jest celem — nie zaś »państwo« — że do celu tego potrzeba w y c h o w a w c ó w — n i e nauczycieli gimnazyalnych i uczonych u n i w e r s y t e c k i c h . . . Po-trzeba w y c h o w a w c ó w , którzy s a m i s ą w y c h o -w a n i , górnych, dostojnych duchów, zawsze nieza-wodnych, w słowie i czynie niezawodnych, dojrza-łych, s ł o d k i c h j u ż kultur, — n i e uczonych cie-mięgów, którzy »mamczą« dziś młodzież w gimna-zyach i uniwersytetach. Z wyjątkiem wyjątków n i e m a w y c h o w a w c ó w , tego n a j p i e r w s z e g o warunku w y c h o w a n i a : s t ą d kultury niemieckiej upadek. — Jednym z tych najrzadszych wyjątków jest mój czcigodny przyjaciel Jakób Burchhard w Bazyle i : jemu to przedewszystkiem zawdzięcza Bazylea swe przodownictwo kulturalne. — To, co »wyższe szkoły« niemieckie istotnie osiągają, polega na brutalnem okrzesywaniu, by cały bezlik młodych ludzi, z możliwie małą stratą czasu, przygotować, p r z y s t o s o w a ć do służby państwowej. »Wyższe wychowanie« i b e z l i k — rzeczy to zasadniczo sprzeczne. Wszelkie wyższe wychowanie należy się jeno wyjątkom: trzeba być uprzywiliowanym, by do takiego wysokiego przywileju mieć prawo. Wszystkie wielkie, wszystkie piękne rzeczy własnością ogółu nie mogą być nigdy: pulchrum est paucorum homi-num. — Co j e s t p r z y c z y n ą podupadania kultury niemieckiej? To, iż »wychowanie wyższe« nie jest już p r z y w i l e j e m — demokratyzm »powszech -

63

n e g o « , s p o w s z e d n i a ł e g o » w y k s z t a ł c e n i a « . . . Nie zapominajmy przytem, iż ulgi w służbie wojsko-wej p r z e p e ł n i e n i e szkół wyższych, to znaczy ich upadek, po prostu wywołują. — W Niemczech dzisiej szych nie wolno już nikomu dawać swym dzieciom dostojnego wychowania : nasze szkoły »wyższe« urzą-dzone są na modłę najdwuznaczniejszej mierności, wraz z nauczycielami, planami i celami nauki. A wszę-dzie panuje nieprzyzwoity pośpiech, jak gdyby była to rzecz niesłychana, iż młodzieniec w 23 roku życia nie jest jeszcze »gotów«, nie umie jeszcze odpowie-dzieć na »najważniejsze pytanie«: j a k i ma zawód? — W y ż s z a odmiana człowieka, za pozwoleniem, nie lubi »zawodów« właśnie dlatego, iż wie, że jest powo-łaną . . . Ma czas, znajduje sobie czas, nie myśli wcale o tem, by być »gotową«, — w trzydziestym roku życia jest się w znaczeniu wyższej kultury po-czątkującym, dzieckiem. Nasze przepełnione gimna-zya, nasi przeciążeni, stępieni nauczyciele gimna-zyalni, to skandal: by taki stan rzeczy brać w obronę, jak to uczynili w swoim czasie profesorowie heidel-berscy, są snadź p r z y c z y n y , — powodów niema.

6.

By nie odstąpić od mej zasady, która p r z y -ś w i a d c z a , zaś z zaprzeczeniem i krytyką tylko pośrednio, tylko niedobrowolnie ma do czynienia, sta-wiam niezwłocznie trzy zadania, dla których potrzeba wychowawców. Należy się uczyć p a t r z e ć , należy się uczyć m y ś l e ć , należy się uczyć m ó w i ć i pi-

64

s a ć : celem zaś tych trzech rzeczy jest dostojna kultura. — Uczyć się p a t r z e ć — przyzwyczajać oko do spokoju, do cierpliwości, do dopuszczania zjawisk na bliską odległość; uczyć się odkładania sądu, obcho-dzenia i ogarniania szczegółów ze wszystkich stron. P i e r w s z e m wstępnem przygotowaniem do ducho-wości jest: n i e oddziaływać na jakąś podnietę od-razu, lecz instynkty hamujące, poskramiające mieć na usługi. Uczyć się p a t r z e ć , jak to ja rozumiem, równa się niemal temu, co niefilozoficzny sposób mówienia silną zowie wolą : istotną w tem rzeczą jest właśnie n i e »chcieć«, b y ć z d o l n y m d o odroczenia s w y c h rozstrzygnięć. Wszelka bezduszność, wszelkie pospolitactwo polega na niezdolności oparcia się ja-kiejś podniecie :— j e s t s i ę z m u s z o n y m reago-wać, bodźcowi każdemu ulegać. W wielu razach mus taki jest wprost chorobliwością, upadkiem, objawem wy-czerpania, — omal wszystko, co niefilozoficzne prosta-ctwo zwie »występkiem«, jest jeno o w ą fizyologiczną niezdolnością do n i e reagowania. — Pożytek z tej w p r a w y w patrzeniu: u c z ą c s i ę , stajemy się wogóle powolnymi, nieufnymi, opornymi. Wszystko obce, wszel-kiego rodzaju n o w o ś ć dopuszczamy najpierw nie-chętnie do siebie, — cofamy przed niem dłoń. Wszyst-kie dźwierze na ściężaj otwarte, uniżone padanie na twarz przed każdym drobnym faktem, skore zawsze do skoku w p a d a n i e , zagnieżdżanie się w innych rzeczach i innych ludziach, słowem, słynna nowo-czesna »przedmiotowość« jest złym smakiem, jest n i e d o s t o j n o ś c i ą par excellence.

65

7.

U c z y ć się m y ś l e ć : w szkołach naszych nie ma się już o tem pojęcia. Nawet w uniwersytetach, śród właściwych przedstawicieli filozofii, logika jako teorya, jako praktyka, jako r z e m i o s ł o poczyna wygasać. Dość czytać książki niemieckie : we wspo-mnieniu nawet nie marzy się o tem, iż myślenie wy-maga techniki, planu naukowego, woli mistrzowstwa, — że myślenia trzeba się uczyć, jak trzeba się uczyć tańca, j a k o pewnego rodzaju tańca . . . Któż śród Niemców zna jeszcze z własnego doświadczenia ów subtelny dreszcz, który od l e k k i c h w rzeczach du-chowych s t ó p przenika we wszystkie mięśnie! — Sztywna duchowych gestów ociężałość, niezdarna dłoń w ujęciu — jest to tak bardzo niemieckie, iż zagranicą uważa się wogóle za istotę niemieckiego ducha. P a l c e niemieckie niezdolne są do nuances . .. Iż Niemcy zdołali znieść s w y c h filozofów, zaś prze-dewszystkiem owego najpokraczniejszego, jaki kiedy-kolwiek istniał, kalekę pojęciowego, w i e l k i e g o Kanta, daje to nie byle jakie pojęcie o wdzięku nie-mieckim. — O d d o s t o j n e g o w y c h o w a n i a jest bowiem nieodłączny t a n i e c w każdej formie, moż-ność pląsania nogami, pojęciami, s łowami : mam-że jeszcze nadmieniać, iż trzeba umieć pląsać także p i ó -r e m , — że trzeba uczyć się p i s a ć ? — Atoli na tym punkcie stałbym się dla czytelnika całkiem za-gadką . . .

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. V. s

NIEWCZESNE DYWAGACYE.

M o i n i e m o ż l i w i . — S e n e k a : czyli torea-dor cnoty. — R o u s s e a u : czyli powrót do przyrody in impuris naturalibus. — S c h i l l e r : czyli moralny Trompeter von Säckingen. — D a n t e : czyli hyena, t w o r z ą c a w grobach. — K a n t czyli cant jako charakter intelligibilny. -— V i c t o r H u g o : czyli la-tarnia na morzu bredni. — L i s z t : czyli szkoła bie-głości — w pościgu za kobietami. — G e o r g e S a n d : czyli lactea überlas, inaczej : dojna krowa o »pieknym stylu«. — M i c h e l e t : czyli natchnienie, rozbierające się do koszuli. — C a r l y l e : czyli pessymizm jako niestrawiony obiad. — J o h n S t u a r t M i l i : czyli obrażająca jasność. — Les freres de G one ourt: czyli dwaj Ajaksy w walce z Homerem. Muzyka Offenbacha. — Z o l a : czyli »co za rozkosz śmier-dzieć ! « —

67

2.

R e n a n . — Teologia, czyli skażenie rozumu przez »grzech pierworodny« (chrześciaństwo). Przy-kładem Renan, który z niezawodną regularnością chy-bia, ilekroć na jakieś ogólniejsze t a k lub n i e po-rwać mu się zdarzy. Chciałby naprzykład, la science i la noblesse połączyć w jedno: lecz la science jest rzeczą demokratyczną, toć leży to jak na dłoni. Z nie-byłe jaką ambicyą pragnie reprezentować arysto-kratyzm ducha: aliści zarazem pada na kolana i nie-tylko na kolana przed czemś wręcz przeciwnem, przed évangile des humbles. . . Na cóż się zdała wol-nomyślność, nowoczesność, szyderczość i gibka obrot-ność, gdy do głębi swych trzewiów pozostało się chrześcianinem, katolikiem, ba, nawet księdzem! Pomy-słowość Renan'a polega, podobnie jak u jezuitów i spowiedników, na uwodzeniu; duchowości jego nie brak rozlanego popiego uśmiechu, — jak w s z y s c y duchowni staje się niebezpiecznym dopiero wtedy, gdy kocha. Nikt mu nie dorówna w umiejętności za-bójczego ubóstwiania. . . Ten duch, r o z s t r a j a j ą c y duch Renan'a, jest jednem przekleństwem więcej dla biednej, chorej, na zanik woli chorej Francyi. —

3.

S a i n t e - B e u v e . — Mężczyzna żaden; pełen małostkowej zaciekłości względem wszystkich duchów męskich. Snuje się, subtelny, ciekawy, znudzony, pod-słuchujący, — w istocie kobieta, z kobiecą mściwością

68

i kobiecą zmysłowością. Jako psycholog jest geniu-szem médisancéy; niewyczerpanym w środkach; nikt tak nie umie mieszać pochwały z trucizną. W naj-wnętrzniejszych instynktach gminny, pokrewny Rous-seau'wi ressentiment'em: z a t e m romantyk, — gdyż pod całym romantisme chrząka i grucha rousseau'wski instynkt zemsty. Rewolucyonista, lecz trzymany jeszcze strachem jako tako na wodzy. Niewolny wobec wszyst-kiego tego, co ma siłę (opinia, akademia, dwór, na-wet Port Royal). Rozgoryczony do wszystkiego wiel-kiego w rzeczach i ludziach, względem wszystkiego, co wierzy w siebie. Poeta i półkobieta o tyle, iż zdo-len jest jeszcze odczuwać w wielkości potęgę; skur-czony ustawicznie, jak ów słynny robak, gdyż usta-wicznie deptanym się czuje. Jako krytyk, próźen. miary, powściągu i kręgosłupa, o języku kosmopoli-tycznego libertirt-a. dla rzeczy najprzeróżniejszych, acz brak mu nawet odwagi przyznać się do libertinage. Jako historyk, próźen filozofii, próźen m o c y filozoficz-nego spojrzenia,— dlatego unika sądów w rzeczach naj-ważniejszych, zasłania się »przedmiotowością« gdyby maską. Inaczej zachowuje się względem wszystkich tych rzeczy, co do których subtelny, wytrawny smak najwyższą jest instancyą : tam istotnie ma odwagę być sobą, lubi być sobą, — tam jest m i s t r z e m . — Z niejednego względu praforma Baudelaire'a. —

4.

Imitatio Christi należy do tych książek, których bez uczucia fizyologicznego wstrętu nie mogę wziąć

69

do ręk i : dyszy wonią des Ewig - Weiblichen, znośną jedynie dla Francuza lub wagneryanina. . . Ten święty umie tak mówić o miłości, iż zaciekawia nawet pa-ryżanki. - Podobno A. Comte, ów n a j s p r y t -n i e j s z y jezuita, który m a n o w c a m i wiedzy chciał zaprowadzić swych Francuzów do Rzymu, czerpał natchnienie z tej książki. Wierzę : »religia serca« . . .

5.

G. E l i o t . — Wyrzekli się chrześciańskiego Boga, więc zdaje im się, iż tern silniej powinni się trzymać chrześciańskiego morału: jest to a n g i e l s k i sposób wnioskowania i nie mamy go za złe moralistkom a la Eliot. W Anglii, by sobie pozwolić na drobne od-stępstwo od teologii, trzeba się okryć w zamian straszliwą chwałą fanatyka moralnego. Na tem polega tam p o k u t a . — Nam przedstawia się to inaczej. Zrywając z wiarą chrześciańską, traci się tem samem p r a w o do chrześciańskiego morału. Żadną miarą nie jest on zrozumiały sam przez s ię : na ten punkt trzeba raz wraz zwracać uwagę, wbrew angielskim ciemięgom. Chrześciaństwo jest systemem, jest ob-myślanym, c a ł k o w i t y m poglądem na rzeczy. Wy-trącając zeń pojęcie zasadnicze, wiarę w Boga, obala się tem samem c a ł o ś ć : nie pozostaje nic istotnego. Chrześciaństwo wychodzi z założenia, iż człowiek nie wie, wiedzieć nie m o ż e , co jest dlań dobrem, co zaś ziem: wierzy w Boga, który sam jeden to wie. Morał chrześciański jest rozkazem, pochodzenie jego jest trans-

7o

cendentalne; stoi poza wszelką krytyką, poza wszel-kiem do krytyki prawem; zawiera jeno prawdę, o ile B ó g jest prawdą, — opiera się wyłącznie na wierze w Boga. — Jeżeli Angl icy istotnie sądzą, iż wiedzą z siebie samych, »intuicyjnie«, co jest dobrem i złem, jeżeli zatem im się zdaje, iż nie potrzebują już chrze-ściaństwa jako rękojmi morału, to mniemanie takie jest tylko n a s t ę p s t w e m panowania chrześciań-skich ocen wartości oraz przejawem s i ł y i g ł ę b i tegoż panowania: tak iż pochodzenie morału angiel-skiego uległo zapomnieniu a niezmiernej względności jego prawa do bytu nie odczuwa się już wcale. Dla Anglików morał nie jest jeszcze problematem . . .

6.

G e o r g e S a n d . — Czytałem pierwsze lettres d'un voyageur: jak wszystko, co pochodzi od Rous-seau'a, nieszczere, robione, nadęte, przesadne. Nie znoszę tego pstrego tapetowego stylu; tak samo gmin-nego chełpienia się wielkodusznemi uczuciami. Naj-gorszą jest wszakże kobieca kokieterya z męskością, przy manierach źle wychowanego smarkacza. — Jakże zimną musiała być przytem ta nieznośna artystka! Nakręcała się jak zegarek — i pisała . . . Zimną, jak Hugo, jak Balzac, jak wszyscy romantycy, gdy two rzyli! Z jakim-że samo-zachwytem rozkładała się snadź wtedy ta płodna pisząca krowa ! Na podobieństwo jej mistrza, Rousseau'a, było w niej coś w złem zna-czeniu niemieckiego, w każdym zaś razie była moż-

71

l iwą dopiero w okresie upadku francuskiego smaku! — Jednakże Renan czci j ą . . .

7.

M o r a ł d l a p s y c h o l o g ó w . — Nie uprawiać psychologii kolportażowej! Nie robić spostrzeżeń dla spostrzeżeń! Wytwarza to fałszywą optykę, zezowa-nie, coś wymuszonego i przesadnego. Doświadczenia z c h ę c i doświadczania wynikłe — nie płużą. W toku zdarzeń życiowych nie n a l e ż y oglądać się na sie-bie, każde spojrzenie bywa podówczas »złem spoj-rzeniem«. Urodzony psycholog wystrzega się instyn-ktownie patrzenia dla patrzenia; to samo da się po-wiedzieć o urodzonym malarzu. Nie tworzy on nigdy »z natury«, — przesiewanie i wyrażanie »zdarzeń«, »natury«, »doświadczeń życiowych« pozostawia swemu instynktowi, swej camera obscura.. . Dopiero u o g ó l -n i e n i a , ostateczne wyniki uświadamia sobie: do-wolne wykluczanie poszczególnych przejawów jest mu obce. — Cóż się dzieje, gdy postępujemy ina-czej ? Gdy naprzykład wzorem paryskich romanciers poczniemy uprawiać wielką i małą psychologię kol-portażową ? Toć to gdyby czyhanie na rzeczywistość, toć to nic innego, jak przynoszenie co wieczór do domu garstki o s o b l i w o ś c i . . . A ostatecznie osięga się — nagromadzenie plam, w najlepszym razie mo-zaikę, w każdym zaś razie coś pododawanego, nie-spokojnego, hałaśliwego. Do najgorszych wyników dochodzą Goncourt'owie: nie potrafią zestawić trzech zdań, któreby nie raziły po prostu oczu, oczu p s y -

72

c h o l o g a . — Przyroda, z artystycznego stanowiska, nie jest modelem. G d y ż przesadza, paczy, niedopeł-nia. Przyroda jest p r z y p a d k i e m . Studyowanie »z natury« zda mi się złą oznaką: jest przejawem uległości, słabości, fatalizmu, — takie padanie na twarz przed petits faits nie przystoi p r a w d z i w e m u artyście. Widzieć to, co j e s t — przypadło w udziale innemu rodzajowi duchów, duchom a n t y a r t y s t y c z -n y m , rzeczowym. Należy wiedzieć, k i m się je s t . . .

8.

D o p s y c h o l o g i i a r t y s t y . — Istnienie sztuki, istnienie wszelkiego odczuwania i tworzenia estetycznego zależy bezwarunkowo od pewnego uprzedniego stanu f izyologicznego: od u p o j e n i a . Trzeba, by upojenie wzmogło wpierw pobudliwość ca-łej machiny: inaczej o sztuce nie może być mowy. Wszystkie, acz tak rozmaicie uwarunkowane rodzaje upojenia mają tę moc : przedewszystkiem upojenie popędu płciowego, ta najdawniejsza i najpierwotniej-sza forma upojenia. Dalej upojenie, towarzyszące wszystkim wielkim żądzom, wszystkim silnym afek-tom; upojenie godowe, zapaśnicze, zwycięskie; upo-jenie zuchwałym porywem i wszelkim wytężonym ruchem; upojenie okrucieństwem; upojenie zniszcze-niem; upojenie, wywołane pewnymi wpływami me-teorologicznymi, naprzykład upojenie wiosenne; lub spowodowane narkotykami; wreszcie upojenie woli, upojenie nagromadzonej i wezbranej woli. — Istota upojenia polega na uczuciu pełni i wzmożonej siły.

73

Uczucia tego udziela się rzeczom, z m u s z a się je, by od nas brały, narzuca się im swą przemoc — proces ten zwie się i d e a l i z o w a n i e m . Otrząś-nijmy się przytem z pewnego przesądu : idealizowa-nie nie zasadza się, jak to pospolicie się mniema, na odciąganiu czy odliczaniu drobiazgów i rzeczy ubocz-nych. Rozstrzyga tu owszem takie w y o l b r z y m i e -n i e rysów głównych, iż wszystko inne przy nich zanika.

9.

W stanie tym ubogaca się wszystko z własnej swej pełni : wezbranem, zwartem, silnem, tryskają-cem mocą przedstawia się to, czego się pragnie, co się widzi. Człowiek w tym stanie przetwarza rzeczy, by odzwierciadlały jego potęgę, — by doskonałości jego stawały się odbiciem. T e n m u s przetwarzania w doskonałość jest — sztuką. Nawet to wszystko, czem sam nie jest, staje się jednakże dlań z niego samego poczętą rozkoszą; w sztuce napawa się człowiek sobą jako doskonałością. — Możnaby wyobrazić sobie stan wręcz odmienny, jakowąś nieartystyczność instynktu, — która wszystkie rzeczy uboży, rozcieńcza, wycieńcza. Istotnie, w historyi jest mnóstwo takich antyartystów, takich głodomorów życiowych, którzy z konieczności rzeczy w siebie biorą, je wyczerpywać i u s z c z u -p l a ć muszą. Tak bywa z każdym prawowitym chrze-ścianinem, z Pascal'em naprzykład: n i e m a s z chrze-ścianina, któryby był zarazem a r t y s t ą . . . Dzieciństwem byłoby powoływanie się na Rafaela lub któregokol-

74

wiek homeopatycznego chrześcianina z dziewiętna-stego w i e k u : Rafael przyświadczał słowem i c z y -n e m , przeto chrześcianinem nie b y ł . . .

10.

Co oznaczają wniesione przeze mnie do estetyki przeciwieństwa a p o l l i ń i s k i i d i on y z y j s k i , oba na określenie różnych rodzajów upojenia? Upojenie apollińskie pobudza przedewszystkiem oko, darząc je mocą wizyi. Malarz, plastyk, epik są wizyonerami par excellence. Stan dionyzyjski wywołuje natomiast podniecenie i wzmożenie całego ustroju uczucio-w e g o : iż tryska on naraz wszystkimi swymi środ-kami wyrazu i wypotężnia równocześnie zdolność przedstawiania, odtwarzania, transfigurowania, prze-mieniania oraz wszelkiego rodzaju mimikę i aktorstwo. Istotę stanowi łatwość metamorfozy, niezdolność do ni e oddziaływania (— na podobieństwo niektórych histeryków, którzy także na każde skinienie k a ż d ą przejmują się rolą). Dla człowieka dionyzyjskiego jest niepodobieństwem jakiejkolwiek suggestyi nie zrozumieć, nie przeoczy on żadnego przejawu uczucia, posiada w równie niedościgłym stopniu instynkt ro-zumienia i odgadywania, jak sztukę oddziaływania na drugich. Przenika w każdą duszę, w każde uczu-cie : przeistacza się nieustannie. — Muzyka, w dzi-siejszem rozumieniu, jest również zbiorowem podnie-ceniem i wyładowaniem afektów, jednakże jeno szczę-tem o wiele pełniejszego świata wyrażania uczuć, jeno residuum dionyzyjskiego histryonizmu. By

75

muzykę jako odrębną sztukę umożliwić, zastanowiono niektóre zmysły, przedewszystkiem zmysł mięśniowy (przynajmniej względnie : gdyż w pewnym stopniu przymawia wciąż jeszcze wszelki rytm do naszych mięśni): dlatego człowiek nie odtwarza, nie naśladuje już ciałem wszystkich swych wrażeń. Mimo wszystko jest to właściwie normalnym stanem dionyzyjskim, w każdym zaś razie stanem pierwotnym; muzyka rozwinęła się z niego powoli z uszczerbkiem najbliżej spokrewnionych uzdolnień.

11.

Aktor, mimik, tancerz, muzyk, liryk są instyn-ktami zasadniczo sobie pokrewni i w istocie swej jednacy, ale zwolna wyodrębnili się i odszczepili od siebie — nieraz aż do sprzeczności. Liryk z muzy-kiem, zaś aktor z tancerzem najdłużej dochowali łączności. — A r c h i t e k t nie przedstawia stanu dio-nyzyjskiego, ni apollińskiego: wielki akt woli, wola, co przenosi góry, upojenie silnej woli jest dlań pod-nietą do sztuki. Najpotężniejsi ludzie darzyli zawsze architektów natchnieniem; po wszystkie czasy ulegał architekt suggestyi mocy. W budowli winna uwido czniać się duma, tryumf nad ciężkością, wola mocy; architektura jest ni to ujętą w formy w y m o w ą mocy, która bądź to przekonywa, nawet schlebia, bądź też jeno rozkazuje. Najwyższe uczucie pewności i potęgi przejawia się w tem, co w i e l k i s t y l po-siada. Moc, która nie potrzebuje już dowodów; która nie dba o to, by się podobać; która ciężko odpowiada;

76

która obecności świadków wokół siebie nie czuje; która żywię, nie wiedząc wcale, iż ma przeciwni-ków; która spoczywa w s o b i e fatalistycznie i jest prawidłem śród p r a w i d e ł : o n a to mówi wielkim stylem o sobie. —

12.

Czytałem żywot T o m a s z a C a r l y l e ' a , t ę krotochwilę mimo wiedzy i woli, tę heroiczno - moralną dyspeptycznych stanów interpretacyę. — Carlyle, to człowiek wielkich słów i attitudes, retor z p o t r z e b y , targany ustawicznie pożądaniem silnej wiary i po-czuciem swej niezdolności do niej ( — w tem typowy romantyk!). Pożądanie silnej wiary n i e jest dowo-dem silnej wiary, owszem jej przeciwieństwem. K t o ją p o s i a d a , ten może pozwolić sobie na piękny zbytek sceptycyzmu : gdyż jest dość pewien, dość krzepki, dostatecznie ku temu spętany. Carlyle tłumi coś w sobie gromkim fortissimo swego uwiel-bienia dla ludzi silnej wiary oraz swą zaciekłością względem mniej n a i w n y c h : p o t r z e b a mu zgiełku. Nieustanna namiętna n i e r z e t e l n o ś ć względem siebie — oto jego proprium, dlatego jest i będzie zajmu-jącym. — Co prawda, w Anglii podziwia się go właśnie dla jego rzetelności. . . Jakież to angielskie! Zresztą, gdy się uwzględni, że Angl icy są ludem najzupeł-niejszego cant'u, jest to nietylko zrozumiałem, lecz nawet słusznem. W istocie, jest Carlyle angielskim ateistą, który szuka w tem chluby, by nim n i e być.

77

13.

E m e r s o n . — O wiele światlejszy, biedniejszy, złoźeńszy, wykwintniejszy od Carlyle'a, przedewszyst-kiem szczęśliwszy . . . Ż y w i się instynktownie tylko ambrozyą, wszystko niestrawne w rzeczach omija. W porównaniu z Carlyle'm, człowiek smaku. — Car-lyle, który go bardzo lubił, powiadał jednakże o nim: »niedość daje n a m do gryzienia«: powiedzenie snadź słuszne', ale nie na szkodę Emersona. — Emerson posiada ową dobrotliwą i rozumną pogodę, która wszelką surowość rozbraja; nie wie zgoła, jak bardzo jest już stary i jak dalece będzie jeszcze młodym, — mógłby rzec o sobie słowami Lope de V e g i : »yo me sucedo a mi mismo«. Duch jego znajduje wciąż po-wody, by być zadowolonym i nawet wdzięcznym; a niekiedy chyli się ku pogodnemu przeświadczeniu owego poczciwca, który tamquam re bene gęsta z mi-łosnej schadzki powrócił. »Ut desint mres, rzekł z wdzięcznością, tamen est laudanda votuptas«.

14.

A n t y - D a r w i n . — Co się tyczy słynnej »walki o b y t « , to zda mi się ona raczej domniemaną niż udowodnioną. Zdarza się niekiedy, lecz wyjątkowo; całość życia n i e przedstawia obrazu głodu i niedo-statku, owszem bogactwo, bujność, nawet niedo-rzeczne marnotrawstwo, — walkę toczy się zawsze o w ł a d z ę . . . Nie należy Malthus'a uważać za przy-

78

rodę. — Jeżeli przypuścimy atoli, że walka ta istnieje — i rzeczywiście, zdarza się niekiedy - , to, niestety, wynik jej przedstawia się wręcz inaczej, niżeli pra-gnie szkoła darwinowska, aniżeli wraz z nią snadź pragnąć by n a l e ż a ł o : mianowicie niepomyślnie dla silnych, uprzywiliowanych, szczęśliwych wyjątków. Gatunki n i e wzrastają w doskonałości: słabi biorą wciąż górę nad silnymi, — co stąd pochodzi, iż są w wielkiej liczbie, przytem przeważają r o z t r o p -n o ś c i ą . . . Darwin zapomniał o duchu (— znamio-nuje t o Anglika!), s ł a b i m a j ą w i ę c e j d u c h a . . . D u c h dostaje się temu, kto go potrzebuje, — i zanika, gdy potrzebnym już nie jest. Posiadłszy siłę, traci się ducha (— »mniejsza o n i e g o ! — rozumują dzisiejsi Niemcy — p a ń s t w o przecież pozostać nam musi«. . .) Jak z tego widać, rozumiem przez ducha przezor-ność, cierpliwość, chytrość, udanie, moc panowania nad sobą, oraz to wszystko, na czem polega mimicry (a należy do niej wielka część tak zwanej cnoty).

15.

K a z u i s t y k a p s y c h o l o g ó w . — Ten czło-wiek jest znawcą ludzi: pocóź ich studyuje? Chciałby mieć z nich małe lub wielkie korzyści, — to poli-tyk! . . . Ów drugi jest także znawcą ludzi: a jednak powiadacie, że nie żąda nic dla siebie, że jest »nie-samolubny«. Przyjrzyjcież się mu lepie j ! A może chciałby jeszcze czegoś g o r s z e g o : może pragnie czuć swą wyższość nad ludźmi, módz patrzeć na nich z góry, z pośród nich się wyróżniać! Ten »niesamolub«

79

g a r d z i ludźmi: zaś ów pierwszy jest typem huma-nitarniejszym, acz zda się przeczyć temu oczywistość. Przynajmniej stawia siebie na równi, z innymi s i ę w d a j e . . .

16.

Na podstawie mnóstwa faktów, których przyto czyć nie pozwala mi skromność, zda mi się p s y -c h o l o g i c z n y t a k t Niemców rzeczą nader wąt-pliwą. Jeden wszakże przykład nastręcza mi dosko-nałą sposobność, by tezę moją udowodzić : oto nie mogę przebaczyć Niemcom, iż pomylili się co do K a n t a oraz jego »Philosophie der Hinterthuren«, jak ją nazywam, — n i e był to bowiem typ intele-ktualnej rzetelności. — Innem powiedzeniem, którego nie znoszę, jest osławione »i«: Niemcy powiadają »Goethe i Schiller, — ba, obawiam się, czy nie mó-wią »Schiller i G o e t h e « . . . Nie p o z n a n o ż się jeszcze na tym Schillerze? — Zdarza się nawet gor-sze »i«; toć słyszałem na własne uszy, wprawdzie jeno od profesorów uniwersyteckich, »Schopenhauer i Hartmann« . . .

17.

Ludzie szczytnego ducha, o ile są zarazem ludźmi nieustraszonego serca, doznają w życiu naj-

8o

boleśniejszych t ragedyj : ale właśnie dlatego czczą życie, jako swego najmożniejszego przeciwnika.

18.

W s p r a w i e » s u m i e n i a i n t e l e k t u a l -n e g o « . — Zdaniem mojem, nic dziś rzadszem nie jest od szczerej obłudy. Podejrzewam wielce, iż ziel-sko to nie znosi łagodnego kultury naszej powietrza. Obłuda należy do epoki silnej wiary : w ó w c z a s nie odstępowano swej wiary nawet w takich razach, gdy zachodziła k o n i e c z n o ś ć udawania innej wiary. Obecnie wyrzekamy się jej; lub, co jeszcze częściej bywa, mamy w zapasie jeszcze drugą wiarę, — jed-nakże bez uszczerbku u c z c i w o ś c i naszej. Zaprze-czyć się nie da, iż możliwą jest teraz większa ilość przekonań, aniżeli dawniej : możliwą, to znaczy do-zwoloną, to znaczy n i e s z k o d l i w ą . Z tego wynika tolerancya względem siebie samego. — Tolerancya ta pozwala na kilka przekonań, które żyją zgodnie ze sobą i, jak wszystko dzisiejsze, wystrzegają się kompromitacyi. Na czem polega dziś kompromitacya? G d y jest się konsekwentnym. Gdy się chadza pro-stemi drogami. Gdy się przynajmniej pięcioznacznym nie jest. Gdy jest się szczerym . . . Lękam się wielce, iż do niektórych występków człowiek nowoczesny jest po prostu za wygodnick i : i dlatego wygasają one doszczętnie. Wszystko zło, zależne od silnej woli — a snadź niemasz złego bez silnej woli — przeradza się, w naszem mdłem powietrzu, w cnotę . . . Nieliczni obłudnicy, których miałem sposobność po-

81

znać, udawali obłudę: jak niemal co dziesiąty w na-szych czasach człowiek, byli aktorami. —

19.

P i ę k n e i b r z y d k i e . — Nic nie jest względ-niejszem, powiedzmy, bardziej o g r a n i c z o n e m , od naszego poczucia piękna. Kto chciałby je oddzielić od lubowania się człowieka człowiekiem, ten postra-dałby niezwłocznie jedjnay punkt oparcia. »Piękno samo w sobie« jest li tylko słowem, nawet nie poję-ciem. W pięknie przyjmuje człowiek siebie za miarę do-skonałości; w wyjątkowych razach uwielbia w niem siebie. Nie przyświadczać sobie w ten sposób gatu-nek n i e m o ż e . N a j g ł ę b s z y jego instynkt roz-płenności i samo - zachowawczości promienieje nawet w takich subtelnościach. Człowiek mniema, iż świat przepełniony jest krasą, -— z a p o m i n a jednakże, że sam jest jej przyczyną. On to jedynie darzy go pięknością, ach! jakże ludzką, arcyludzką p ięknośc ią . . . W istocie odzwierciedla się człowiek w rzeczach, to wszystko jest dlań pięknem, co obraz jego odbija: sądy o » pięknie« są u niego objawem p r ó ż n o ś c i g a t u n k u . . . Zwłaszcza sceptykowi szepnąć b y mogła nieufność pytanie: przyczyniaż to się do upiększenia świata, iż właśnie człowiekowi wydaje się on pięknym ? U c z ł o w i e c z y ł g o : to pewna. Nie mamy wszakże żadnej, zgoła żadnej rękojmi, iż właśnie człowiek jest wzorem piękna. Kto wie, jak przedstawia się oczom wyższego jakiegoś arbitra w rzeczach smaku ? Może zuchwale ? Może nawet

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. V 6

82

zabawnie? Może nieco a r b i t r a l n i e ? . . . »Oh, boski Dionyzosie, dlaczego targasz mnie za uszy?« w toku jednej z owych słynnych rozmów, prowadzonych na wyspie Naxos, spytała Aryadna swego filozoficznego kochanka. »W twych uszach jest coś krotochwilnego dla mnie, Aryadno : czemu nie są jeszcze dłuższe ?«

20.

Nic nie jest pięknem, tylko człowiek jest piękny: na tej naiwności polega wszelka estetyka, ona to stanowi p i e r w s z ą jej prawdę. Dodajmyż nie­zwłocznie jeszcze drugą: nic nie jest brzydkiem okrom człowieka w y r o d n i e j ą c e g o , — a dziedzinie sądu estetycznego w y t y c z y m rubieże. — Z fizyologicznego stanowiska, wszystko brzydkie osłabia i zasępia czło­wieka. Przypomina mu upadek, niebezpieczeństwo, bezwład; jakoż istotnie traci on przytem na siłach. Oddziaływanie brzydoty da się oznaczyć siłomierzem. Wogóle przygnębienie idzie u człowieka w parze z poczuciem zbliżania się czegoś »brzydkiego«. Jego przeświadczenie o własnej mocy, jego wola mocy, jego duma i odwaga — wszystko to wzbiera pod w p ł y w e m piękna, opada pod naciskiem brzydoty . . . Z jednego i drugiego w y s n u w a m y j e d n a k i w n i o s e k : założenia jego w nieprzebranej obfitości nagromadziły się w instynkcie. Brzydotę pojmuje się jako zapowiedź i oznakę zwyrodnienia: to, co bodaj z daleka trąci degeneracyą, wywołuje w nas sąd »brzydkie«. Wszelki przejaw wyczerpania, ciężkości, starczości, znużenia, każdy rodzaj niewoli, bezwład

83

czy kurczowe drgawki, zaś przedewszystkiem woń, barwa, forma zgnilizny i rozkładu, chociażby na­wet rozcieńczone do nikłości symbolu — wszystko to skłania nas do jednakiego odruchu, do orzeczenia wartości »brzydkie«. Przebija w niem n i e n a w i ś ć : i cóż nienawidzi tak człowiek? Toć to jasne: z a n i k s w e g o t y p u . Nienawiść jego w y p ł y w a z najgłęb­szego instynktu ludzkiego rodzaju, w nienawiści tej jest lęk, czujność, głębia, przenikliwość, — i niemasz zawziętszej nienawiści. Dzięki jej g ł ę b o k ą jest sztuka . . .

21.

S c h o p e n h a u e r . — Schopenhauer, ostatni Nie­miec, z którym liczyć się trzeba ( — który na podo­bieństwo Goethego, Hegla i Henryka Heinego był zdarzeniem e u r o p e j s k i e m , nie tylko lokalnem, nie tylko »nacyonalnem«), jest dla psychologa zagad­nieniem pierwszorzędnem: on to bowiem podjął zło­śliwie genialny wysiłek, by na szalę nihilistycznego wszechobniźenia wartości życ iowych rzucić rzeczy wręcz sprzeczne, mianowicie wielkie samo - stwier­dzenia »woli życiowej«, przejawy szczodrej bujności życia. S z t u k ę , heroizm, geniusz, krasę, górne współ­czucie, poznanie, wolę prawdy, tragedyę przedstawiał on kolejno jako zjawiska następcze »zaprzeczenia« lub potrzeby zaprzeczenia »woli« — największe fał­szerstwo psychologiczne, jakie, krom chrześciaństwa, istnieje w historyi. Przyjrzawszy się mu dokładniej, widzi się w nim pod tym względem jeno spadko-

6*

84

bierce poglądu chrześciańskiego : z tą wszakże róż­nicą, iż zdobywał się w chrześciańskiem, to znaczy nihilistycznem znaczeniu także na u z n a n i e wielkich przejawów kulturalnych ludzkości, przez chrześciań-stwo o d r z u c a n y c h ( — widział w nich bowiem drogi do »zbawienia«, praformy » zbawienia«, bodźce, wywołujące potrzebę » zbawienia« . . .)

22.

Przytoczę jeden szczegół. Z melancholijnym ża­rem mówi Schopenhauer o p i ę k n o ś c i , — czemuż ostatecznej? Gdyż zda się mu ona m o s t e m , który wiedzie dalej, lub budzi pragnienie dalszego p o c h o d u . . . Jest dlań chwilowem zbawieniem od »woli« — nęci do wybawienia na w i e k i . . . Zwłaszcza sławi ją jako wybawicielkę od »ogniska wołi«, od żądzy płciowej, — w piękności widzi z a p r z e c z e n i e popędu płcio­wego . . . Święty dziwaku! Ktoś sprzeciwia się tobie, a jest nim przyroda. P o c ó ż wogóle piękno barw, dźwięków, woni, rytmu istnieje w przyrodzie ? i co w y ł a n i a piękno ? — Sprzeciwia się mu na szczę­ście także pewien filozof. Nie byle jaka powaga, gdyż boski Plato (— tak zwie go sam Schopenhauer) utrzymuje coś innego : iż wszelka piękność pobudza do płodzenia, iż właśnie na tern proprium działanie jej polega, od przejawów najbardziej znrysłowych do porywów najgórniej duchowych . . .

85

23.

24.

L'art pour l'art. — Walka przeciw celowi w sztuce jest zawsze walką przeciw moralizującej

Plato idzie dalej. Z niewinnością, do której zdo-len Grek tylko, nie »chrześcianin«, powiada, iż nie istniałaby filozofia platońska, gdyby nie było w Ate­nach tak pięknych młodzieńców: dopiero na ich wi­dok ogarnia duszę filozofa zachwyt miłosny i nie daje jej spokoju, dopóki w tę przepiękną rolę ziarna wszystkich wzniosłych rzeczy nie wsieje. Także dzi­waczny święty! — Nie dowierza się własnym uszom, nawet gdy dowierza się Platonowi. Odgaduje się jed­nakże, iż w Atenach filozofowano i n a c z e j , prze-dewszystkiem publicznie. Samotnicze snucie paję­czyny pojęciowej, amor intellectualis alei na modłę Spinozy zgoła greckiemi nie są. Filozofia w znacze­niu platońskiem dałaby się określić raczej jako współ­zawodnictwo miłosne, jako rozwinięcie i pogłębienie prastarych zapasów agonalnych i założeń t y c h ź e . . . Cóż wyrosło ostatecznie z tej filozoficznej erotyki platońskiej? Nowa forma artystyczna greckiego agoriu, dyalektyka. — Przypomnę tu jeszcze, w b r e w Scho­penhauerowi a ku czci Platona, iż caía wyższa kul­tura i literatura Francyi k l a s y c z n e j rozwinęła się na podłożu pobudek płciowych. Szukając w niej wszędzie galanteryi, współzawodnictwa płciowego, »kobiety«, - nie szuka się napróźno. . .

86

tendencyi w sztuce, przeciwko zależności jej od mo­rału. L'art pour l'art znaczy : »do dyabła z mora­łem!« —Aliści nawet ta wrogość dowodzi jeszcze potęgi przesądu. Wykluczając ze sztuki cele kaznodziejów moralnych i poprawiaczy ludzkości, bynajmniej nie wyprowadzano wniosku, iż sztuka jest wogóle bez­celową, próżną wszelkiej myśli i zamiaru, słowem l'art pour l'art — że jest wężem, który własny swój ogon gryzie. »Lepiej nie mieć celu, aniżeli mieć cel moralny!« woła zapamiętałość. Psycholog nato­miast pyta : co czyni wszelka sztuka ? czyż nie chwal i? czyż nie uświetnia? czyż nie wybiera i na jaw nie dobywa? Przez to w z m a c n i a lub o s ł a ­b i a jakoweś pojmowanie w a r t o ś c i . . . Jest-że to jeno czemś ubocznem? przypadkowem? Instynktowi artysty najzupełniej obcem? Albo raczej: nie j e s t-że to założeniem m o c y artysty ? . . . Ku czemu zmie­rza najgłębszy jego instynkt? ku sztuce? C z y też ku treści sztuki, ku ż y c i u ? ku pewnym u p r a g n i e -n i o m ż y c i o w y m ? - Sztuka jest wielkim bodź­cem życiowym : czyliź można pojmować ją jako rzecz, pozbawioną zamiaru i celu, jako l'art pour l 'art? — Pozostaje jeszcze jedno pytanie: sztuka odsłania także wiele ohydy, srogości i zagadkowości życiowej, — nie przyczyniaż się tem do zohydzenia życia ? — Istotnie, byli filozofowie, którzy jej to zna­czenie przypisywali : na »wyjarzmieniu się z woli« polega wedle nauki Schopenhauera ogólne dążenie sztuki, sławił on wielki pożytek tragedyi, gdyż » skła­nia do rezygnacyi«. — Aliści — jak już napomkną­łem — jest to optyka pessymistyczna i »złe spojrze­nie« — : trzeba się zwrócić do samego artysty. C ó ż w i e ś c i t r a g i c z n y a r t y s t a o s o b i e ? Nie

87

polegaż stan jego właśnie na nieustraszoności wobec zjawisk straszliwych i zagadkowych? — Już stan ten godzien jest wysokiego pożądania; kto go zna, ten korzy się przed nim z czcią najgłębszą. Wieści go, musi go wieścić, jeżeli jest artystą, geniuszem wiesz­czym. Dzielność i wolność uczucia w obliczu możnego wroga, wobec wzniosłej niedoli, wobec zagadnienia, pełnego grozy — oto z w y c i ę s k i stan ten, który wybiera, który sławi tragiczny artysta. Wojowniczość dusz naszych święci w obliczu tragedyi swe saturna-lie; ten, kto nawykł do cierpienia, kto cierpienia szuka, człowiek h e r o i c z n y wielbi tragedyą swe istnie­nie, — jemu tylko podaje tragik napój tego najsłod­szego okrucieństwa.

25.

Żyć za pan brat z ludźmi, mieć serce otwarte dla wszystk ich: oznaka to dobrotliwości, ale tylko dobrotliwości. Serca, zdolne do d o s t o j n e j gościn­ności, poznaje się po wielu zasłoniętych oknach i za­mkniętych wrótniach: najpiękniejsze ich świetlice stoją pustką. Czemuż to? G d y ż czekają gości, z którymi się »za pan brat« n i e żyje . . .

26.

Przestajemy się cenić, gdy się zwierzamy. Wła­ściwe nasze doświadczenia życiowe bynajmniej ga-

88

datliwemi nie są. Nawet gdyby chciały, nie mogłyby się zwierzyć. Pochodzi to stąd, iż brak im słów. To, na co znajdujemy słowa, przestało już nas obchodzić. We wszelkiem mówieniu kryje się źdźbło pogardy. Mowa, jak się zdaje, wynaleziona jest na wysłowie­nie rzeczy powszednich, miernych, wysłowić się da­jących. P o s p o l i t u j e m s i ę mówieniem. Z mo­rału dla głuchoniemych i innych filozofów.

27-

» Ten portret jest czarodziejsko piękny ! « . . . Kobieta - literatka, niezadowolona, podniecona, czcza w sercu i trzewiach, z bolesną ciekawością nadsłu­chująca wciąż nakazu »azit libri aut liberia, co z głębi jej ustroju odzywa się szeptem : kobieta - literatka, wykształcona o tyle. iź rozumie głos przyrody, nawet gdy ta mówi po łacinie, z drugiej zaś strony próżna i gąskowata w tym stopniu, że nawet w skrytości powiada jeszcze sobie po francusku *je me verrai, je me lirai, je m'extasierai et je dirai: Possible, que j'aie eu tant d' esprit ? « . . .

28.

Mają głos »nieosobiści«. — »Nic nie jest łatwiej-szem dla nas, aniżeli być mądrymi, cierpliwymi, wyż­szymi nade wszystko. Pławimy się po prostu w po­błażliwości i współczuciu, jesteśmy sprawiedliwymi

89

do niedorzeczności, przebaczamy wszystko. Właśnie dlatego winniśmy się trzymać nieco w karbach; wła­śnie dlatego należałoby nam w y h o d o w a ć sobie od czasu do czasu jakiś afekcik, jakiś maluchny występek uczuciowy. Przychodzi nam to ciężko; i śmiejem się snadź sami z urządzonego przez siebie widowiska. L e c z cóż poradzić na to! Nie mamy już innego sposobu przezwyciężenia siebie: to nasz asce­tyzm, to pokuta nasza« . . . Cnotą »nieosobistych« jest -- s t a ć s i ę o s o b i s t y m . . .

29.

Z p r o m o c y i d o k t o r s k i e j . — »Na czem polega zadanie wszelkiego wyższego szkolnictwa?« — Uczynić z człowieka machinę. — »Co jest środ­kiem do t e g o ? « — Winien się uczyć i nudzić. — »Jakże to się os iąga?« -- Za pomocą pojęcia obo­wiązku. »Kto jest jego wzorem?« — Fi lo log: gdyż uczy k u ć . »Kto jest człowiekiem doskona­łym?« -- Urzędnik państwowy. — »Która filozofia za­wiera najwyższą formułę urzędnika państwowego?« Kantowska: urzędnik jako rzecz sama w sobie usta­nowiona sędzią nad urzędnikiem jako zjawiskiem. -

30.

P r a w o d o g ł u p o t y . — Znużony, wolno od­dychający wyrobnik, który dobrodusznie pozwala rze-

90

czom toczyć się swym torem: typowa ta postać, spo­tykana w dzisiejszem stuleciu pracy (i »państwa« —) we wszystkich kręgach społeczeństwa, rości sobie obecnie prawo właśnie do s z t u k i oraz książki, przedewszystkiem zaś do dziennika, — o ileż więcej do pięknej przyrody, W ł o c h . . . Człowiek wieczorny, z »uśpionymi dzikimi popędami«, o których Faust wspomina, potrzebuje wczasów letnich, kąpieli mor­skich, lodowców, Bayreuthu . . . W takich epo­kach m a sztuka prawo d o z u p e ł n e g o s z a l e ń ­s t w a , — ni to rodzaj wypoczynku dla ducha, do­wcipu i umysłu. Rozumiał to Wagner. C z y s t e s z a l e ń s t w o uzdrawia . . .

31.

J e s z c z e j e d n o z a g a d n i e n i e h y g i e n y . — Środki, którymi Juliusz Cezar bronił się przeciw cho-rowitości i bólom g ł o w y : ogromne marsze, najprost­szy sposób życia, ciągły pobyt na wolnem powietrzu, nieustanne trudy — oto, w ogólnym zarysie, wska­zania ochronne i zapobiegawcze przeciwko krańco­wej wątłości owej delikatnej i pod najwyższem par­ciem pracującej machiny, która zwie się geniuszem. —

32.

M ó w i i m m o r a l i s t a . — Nic tak b a r d z o nie razi smaku filozofa, jak człowiek m i o t a n y ż y ­c z e n i a m i . . . Widząc człowieka jeno przy pracy,

91

widząc to najdzielniejsze, najprzebieglejsze, najwy-trwalsze zwierzę, gdy się błąka bodaj w labiryntach niedoli, niema dlań słów podziwu! Jeszcze go za­chęca . . . Ale filozof gardzi człowiekiem pożądającym tudzież »pożądanym* — gardzi wogóle wszystkiemi pragnieniami, wszystkimi i d e a ł a m i człowieka. Gdyby filozof mógł być nihilistą, to stałby się nim, gdyż widzi nicość poza wszystkimi ideałami człowieczymi. Lub nawet nie nicość, — lecz tylko nikczemność, niedo­rzeczność, chorobliwość, tchórzostwo, znużenie, wsze­lakie męty z w y p i t e g o puharu ż y c i a . . . S k ą d - ż e to pochodzi, iż człowiek, który jako rzeczywistość budzi poszanowanie, przestaje zasługiwać na cześć, o ile pragnie? C z y ż pokutuje za to, iż tak dzielnym jest jako rzeczywistość? C z y swą działalność, wytę­żenie myśli i woli we wszelkiej działalności, musi wyrównać odpoczynkiem w urojeniu i niedorzecz­ności? — Dzieje jego upragnień stanowiły dotych­czas partie honteuse ludzkości: nie zagłębiajmyż się w niej za długo! Człowieka usprawiedliwia i zaw­sze usprawiedliwiać będzie — jego rzeczywistość. O ileż więcej wart człowiek rzeczywisty od jakiego­kolwiek człowieka tylko upragnionego, wymarzonego, wypoconego, wykłamanego? od jakiegokolwiek czło­wieka i d e a l n e g o ? . . . A tylko człowiek idealny nie godzi się ze smakiem filozofa.

33.

N a t u r a l n a w a r t o ś ć e g o i z m u . — Samo-lubstwo warte jest tyle, ile fizyologicznie wart jest

92

ten, kto je posiada: może mieć wartość bardzo wielką, może być rzeczą niską i nikczemną. Na każdą jed­nostkę trzeba się zapatrywać z tego względu, czy przedstawia ona linię wstępującą, czy też linię opa­dającą życia. Rozwiązawszy to zagadnienie, ma się zarazem wskazówkę co do wartości jej samolubstwa. Jeżeli jednostka ta przedstawia linię wstępującą, to wartość jej jest istotnie nadzwyczajna, — i gwol wszechżyciu, które wraz z nią zdąża o krok d a l e j , wolno jej troskę o siebie, o stworzenie sobie optimum warunków posunąć do ostateczności. G d y ż jednostka, »osobnik«, jak go pojmował dotychczas lud i filozof, jest błędem: sam przez się jest niczem, nie jest ato­mem, nie jest »ogniwem w łańcuchu«, c z y też jeno puścizną pokoleń minionych, — lecz, i to włącznie ze samym sobą, jest całą jedną linią człowieka . . . Jeżeli zaś przedstawia zanik, upadek, chroniczne zwy­rodnienie, chorobliwe wyczerpanie ( — choroby są naogół przejawami następczymi upadku, n i e zaś przyczynami tegoż), to wartość jego jest nader mała, i prosta słuszność wymaga, by osobnikom doskonal­szym z a b i e r a ł możliwie najmniej. Toć jest jeno ich pasorzytem . . .

34.

C h r z e ś c i a n i n i a n a r c h i s t a . — Anar­chista, występujący w roli rzecznika p o d u p a d a ­j ą c y c h kręgów społecznych, domagając się z e szlachetnem oburzeniem »praw«, »sprawiedliwości«, »równouprawnienia«, ulega jeno parciu swej niekul-

93

turalności, w której żadną miarą pomieścić się nie może, d l a c z e g o on właściwie cierpi, oraz że na n i c z e m mu nie zbywa, krom życia . . . Powoduje nim silny popęd przyczynowy: ktoś musi być winien temu, że go uciska niedola . . . Przytem samo »szla­chetne oburzenie« jest już dlań ulgą, wszyscy bie­dacy lubią kląć -- gdyż upaja to potrosze uczuciem mocy. Nawet skarga, nawet rozczulanie się własnym losem może stać się powabem, dla którego człowiek godzi się z życ iem: każda skarga zawiera subtelniej-szą domieszkę z e m s t y , swe nieszczęście, niekiedy nawet swą nikczemność wypomina się innym gdyby niesprawiedliwość, gdyby n i e d o z w o l o n e upośle­dzenie. »Ponieważ ja jestem canaille, więc i ty nią być powinieneś«: na tej podstawie logicznej wszczyna się rewolucyę. -- Uskarżanie się w żadnym razie nic nie jest w a r t e : gdyż wynika ze słabości. C z y swą niedolę przypisuje się innym, czy też s o b i e sa­m e m u — jak to w pierwszym wypadku czyni so-cyalista, w drugim zaś, naprzykład chrześcianin - , nie stanowi to bynajmniej właściwej różnicy. Wspól­ność, dodajmy i n i e s z l a c h e t n o ś ć zasadza się na tem, iż ktoś miał z a w i n i ć ich cierpieniu — słowem, cierpiący leczy się z cierpienia miodem zem­sty. Przedmiotem tej potrzeby zemsty jako potrzeby r o z k o s z y są przyczyny okolicznościowe: cierpiący wszędzie znajduje przyczyny, by wywrzeć swą ma­łostkową zemstę, — jeżeli, jak już wspomniano, jest chrześcianinem, to znajduje ją w s o b i e . . . Chrze­ścianin i anarchista — obaj są decadents. — Ale też gdy chrześcianin »świat« potępia, spotwarza, oczer­nia, to daje się powodować temu samemu instyn­ktowi, dla którego robotnik socyalistyczny potępia,

94

spotwarza, oczernia s p o ł e c z e ń s t w o : nawet »sąd ostateczny« — ta rewolucya, oczekiwana także przez robotnika socyalistycznego, jeno nieco odsunięta w przyszłość — jest słodką zapowiedzią zemsty . . . Nawet »źycie przyszłe« — i pocóż jest życie przy­szłe, jak nie poto, by oczernić doczesne ? . . .

35.

K r y t y k a m o r a ł u d e k a d e n c k i e g o . — Morał »altruistyczny«, morał, powodujący z a n i k egoizmu —, ze wszystkich względów jest złą oznaką. Stosuje się to do jednostek, przedewszystkiem zaś do narodów. Gdzie niema egoizmu, tam zbywa na tem, co najprzedniejsze. Instynktowe wybieranie rzeczy s z k o d l i w y c h , uleganie p o n ę t o m pobudek »bez-interesownych« stanowi niemal formułę dekadencyi. »Nie szukać korzyści dla s i e b i e « — jest to tylko moralny liść figowy dla całkiem innego, mianowicie fizyologicznego prze jawu: »nie módz już jej z n a -l e ś ć « . . . Rozprzężenie instynktów! — Człowiek gubi się, stając się altruistą. — Miast wyznać naiwnie »nic już wart nie j e s t e m « , kłamie morał przez usta decadenfa.: »wszystko nic nie warte, — ż y c i e nic nie warte« . . . Sąd taki przedstawia ostatecznie wiel­kie niebezpieczeństwo, gdyż zakaża, — na całem przegniłem podłożu społecznem rozplenia się rychło w podzwrotnikową roślinność pojęciową, bądź to jako religia (chrześciaństwo), bądź też jako filozofia (scho-penhaueryanizm). To ze zgnilizny poczęte, jadowite

95

zielsko zatruwa w pewnych okolicznościach na długo, nawet na całe tysiąclecia, wyziewami swymi ż y c i e . . .

36.

M o r a ł d l a l e k a r z y . - Chory jest pasorzy-tem społeczeństwa. W pewnych warunkach żyć dłu­żej wprost nie wypada. Wegetowanie z dnia na dzień w tchórzliwej zależności od lekarzy i zabiegów, gdy już się postradało sens życia, p r a w o do życia, winnoby budzić głęboką pogardę w społeczeństwie. Zaś lekarzom należałoby być pogardy tej pośredni­kami, — nie recepty, lecz codziennie nowa dawka w s t r ę t u do swego pacyenta . . . Trzeba stworzyć nową odpowiedzialność, odpowiedzialność lekarską, któraby zobowiązywała w takich razach, gdy najwyż­sza zasada życia, w s t ę p u j ą c e g o życia, w y m a g a najbezwzględniejszego zdławienia i usunięcia w y-r o d n i e j ą c e g o życia — naprzykład, gdy chodzi o prawo do płodzenia, o prawo do przyjścia na świat, o prawo do życia . . . Trzeba umrzeć dumnie, skoro żyć dumnie dłużej już nie można. Śmierć dobro­wolna, śmierć we właściwej chwili, ze zupełną przyto­mnością i pogodą, w otoczeniu dzieci i świadków: śmierć taka, by rzeczywiste pożegnanie było jeszcze moż­liwe, b y ten, kto się żegna, b y ł j e s z c z e o b e c n y , tudzież istotne obliczenie tego, czego się chciało i co się osiągnęło, z e s u m o w a n i e życia — oto przeci­wieństwo do nędznej i okropnej komedyi, którą przy łożu konającego odgrywało chrześciaństwo. Nie za-pominajmyź mu, iż słabości umierającego naduży-

96

wało gwoli pogwałceniu sumienia, iż nawet na pod­stawie rodzaju śmierci wydawało sądy o człowieku i przeszłości ! — Wyróbmy sobie, wzgardziwszy wszy-stkiemi tchórzliwościami przesądu, przedewszystkiem należyty, to znaczy, fizyologiczny pogląd na tak zwaną śmierć n a t u r a l n ą , która ostatecznie jest także »nienaturalną«, czyli samobójstwem. Nikt nie umiera z cudzej winy, lecz zawsze z własnej. Jeno że jest to śmierć najnikczemniejsza, śmierć niewól na, śmierć w n i e w ł a ś c i w e j chwili, śmierć tchórzliwa. Na­leżałoby, z miłości do ż y c i a —, pragnąć innej śmierci, wolnej, świadomej, przewidzianej, od przy­padku nie zależnej . . . Naostatek rada dla panów pe-ssymistów i innych décadents. Nie leży w naszej mocy nie przyjść na świat : lecz możemy błąd ten — gdyż niekiedy jest to błędem — naprawić. Kto się u s u w a, ten postępuje nader chwalebnie : zasługuje tem nie­mal, by żyć . . . Społeczeństwo, co mówię ! ż y c i e samo odnosi z tego większą korzyść, aniżeli z jakie­gokolwiek »żywota«, oddanego zaparciu się, anemii i innym cnotom —, uwolniło się od swego widoku innych, uwolniło się życie od jednego z a r z u t u . . . Pessymizmu, pur, vert, d o w o d z i s i ę d o p i e r o samo-unicestwieniem panów pessymistów : trzeba w swej logice postąpić o krok dalej, nie przeczyć życiu tylko »wołą i wyobrażeniem«, jak to czynił Schopenhauer — , lecz przedewszystkiem p o d n i e ś ć p r z e c z e n i e p r z e c i w S c h o p e n h a u e r o w i . . . Nawiasem, pessymizm, acz tak zaraźliwy, nie wzmaga jednakże naogół chorobliwości jakiejś epoki, jakiegoś pokolenia : jest ich wyrazem. Zapada się nań, jak się zapada na cholerę : trzeba być już wątłym, do niego skłonnym : pessymizm sam nie stworzy ani jednego

97

décaden t 'a w i ę c e j . P r z y p o m i n a m w y n i k i b a d a ń sta­t y s t y c z n y c h , iź lata, w k t ó r y c h s r o ż y się cholera , by­na jmnie j s ię nie r ó ż n i ą o d lat i n n y c h o g ó l n ą i l o ś c i ą z g o n ó w .

37.

C z y w z r o s ł a m o r a l n o ś ć n a s z a . — Przeciwko mojemu pojęciu »poza dobrem i zlem« podniosła się, jak to było do przewidzenia, cała d z i ­k o ś ć moralnego ogłupienia, które, jak wiadomo, uchodzi w Niemczech za moralność s a m ą : niejedno dałoby się o tem powiedzieć. Przedewszystkiem po­lecono mi się zastanowić nad »niezaprzeczoną wyższo­ścią« naszych czasów w dziedzinie sądów etycznych, nad naszym istotnym na tem polu p o s t ę p e m : nie godzi się takiego Cezara Borgii wynosić nad n a s , przedstawiać go jako »człowieka wyższego«, jako jakiegoś n a d c z ł o w i e k a , jak to uczyniłem. . . Redaktor szwajcarskiego » B u n d ' u « posunął się tak daleko, iż, nie tając uznania dla takiej odwagi, »po-jął« treść mego dzieła w ten sposób, jakobym wzy­w a ł niem do zerwania ze wszystkiemi przyzwoitemi uczuciami. Bardzo dziękuję! — W odpowiedzi pozwa­lam sobie poruszyć pytanie, czy i s t o t n i e s t a l i ś m y s i ę m o r a l n i e j s z y m i . Przeświadczenie ogólne, i ź tak jest istotnie, dowodzi właśnie czegoś i n n e g o . . . My ludzie nowocześni, bardzo wątli, bardzo delikatni, mający na zawołanie setki względów, wyobrażamy sobie rzeczywiście, jakoby to nikłe nasze uczłowie­czenie, ta w y u c z o n a jednomyślność w oszczędza-

DZIEŁA N I E T Z S H E l O . T. V. 7

98

niu, spieszeniu z pomocą, wzajemnej ufności była pozytywnym postępem, jakobyśmy stali pod tym względem nieporównanie wyżej od ludzi z epoki Od­rodzenia. Ale tak mniema każda epoka, mniemać tak m u s i . To pewna, iż nie zdołalibyśmy się przenieść, nawet myślą, w czasy Renesansu : takiej rzeczywi­stości nie zniosłyby nasze nerwy, nie mówiąc już o mięśniach. Ta niezdolność nie dowodzi atoli po­stępu, lecz jeno odmiennego, późniejszego, wątlej-szego, delikatniejszego, wrażliwszego ustroju, który z konieczności wytwarza b o g a t s z y w e w z g l ę d y morał. Gdybyśmy mogli pozbyć się naszej delika­tności i przejrzałości, fizyologicznej naszej starczości, to i morał nasz »uczłowieczenia« postradałby zara­zem całą swą wartość — morał sam w sobie nic wart nie jest — : a nawet budziłby w nas lekcewa­żenie. Z drugiej zaś strony nie ulega wątpliwości, iż nasza grubo w bawełnę spowita humanitarność, przezornie wszelkich kamieni unikająca, stanowiłaby nad wyraz ucieszne widowisko dla rówieśników Ce­zara Borgii. W istocie, jesteśmy mimowolnie arcyko-miczni, gdy chodzi o nasze nowoczesne »cnoty«. . . Zanik wrogich i podejrzanych instynktów — a na tern pono polega nasz »postęp« — przedstawia tylko jedno z następstw ogólnego zaniku ż y w o t n o ś c i : w y m a g a to stokrotnie większego trudu i przezorności, by tak zależnemu i opóźnionemu podołać istnieniu. Zatem wszyscy pomagają sobie wzajemnie, każdy jest do pewnego stopnia chorym i dozorcą chorych. Z czasem nadaje się temu miano »cnoty« — : śród ludzi, którzy żyli jeszcze innem życiem, pełniejszem, rozrzutniejszem, rozlewniejszem, nazwanoby ją snadź »tchórzostwem«, »nędzotą«, »morałem babskim« . . .

99

Nasze złagodzenie obyczajów — oto me twierdzenie, oto, jeśli kto woli, moja n o w i n a — jest następ stwem upadku; surowość i srogość obyczajów może naodwrót wynikać z nadmiaru życia. W takich wa­runkach można na niejedno się odważyć, niejedno w y z w a ć i niejedno r o z t r w o n i ć . Co było ongi ne­ktarem życia, to stałoby się dla nas t r u c i z n ą . . . Do niewzruszoności - która jest także przejawem siły — jesteśmy również za starzy, za późni : nasz morał współczucia, przed którym pierwszy ostrzega­łem, to, co możnaby nazwać l'impressionisme morale, jest jednym więcej wyrazem fizyologicznego prze wrażliwienia, właściwego wszystkim decadents. Prąd ów, który na podstawie schopenhauerowskiego m o ­r a ł u w s p ó ł c z u c i a usiłował nadać sobie pozory naukowe — usiłowanie chybione najzupełniej! — jest właściwą dćcadence w morale, spokrewnioną nader blizko z morałem chrześciańskim. Czasem silnym, kulturom d o s t o j n y m wydaje się współczucie, »mi­łość bliźniego«, brak samoistności i samopoczucia czemś pogardliwem. — Należy mierzyć czasy miarą ich s i ł r z e c z y w i s t y c h — a okaże się, że owa tak rozrzutna i złowroga doba Odrodzenia była osta­tnią epoką w i e l k ą , zaś my, my ludzie nowocześni z naszą lękliwą dbałością o siebie i miłością bliź­niego, z naszemi robotniczemi cnotami, z naszą bez-pretensyonalnością, rzetelnością, naukowością — gro­madzący, szczędzący, machinalni — stanowimy epokę s ł a b ą . Cnoty nasze s ą zależne, s ą w y w o ł a n e słabością naszą . . . »Równość«, jakoweś rzeczywiste upodobnienie, wyrażające się w teoryi o »równych prawach«, jest istotnem znamieniem upadku: prze paść między człowiekiem i człowiekiem, stanem i sta-

100

38.

M o j e p o j ę c i e wo l n o ś c i. — Wartość jakiejś rzeczy polega w pewnych razach nie na tem, co się przez nią osiąga, lecz na tem, co się za nią zapłaciło, — co nas k o s z t u j e . Przytoczę przykład. Instytucye liberalne przestają być liberalnemi, skoro je się osią­gnie: niemasz później gorszych i zawziętszych szkod-

101

ników wolności od instytucyj liberalnych. Toć wia­domo, c o jest ich dziełem: podrywają wolę mocy, wydźwignięte do godności morału równają szczyty z padołami, czynią człowieka małostkowym, tchórzli­wym, żądnym użycia, — wraz z niemi święci za każdym razem tryumf zwierzę stadne. Liberalizm to nic innego jak z e z w i e r z ę c e n i e . . . T e ż same instytucye, dopóki wre o nie walka, wywołują ob­j a w y wręcz odmienne; są wówczas istotnie potężnymi czynnikami wolności. Przyjrzawszy się dokładniej, widzimy, że to walka wywołuje te następstwa, walka o instytucye liberalne, podtrzymująca tem samem trwanie instytucyj n i e l i b e r a l n y c h . Walka jest wychowawczynią wolności. G d y ż co to jest wolność? To pragnienie samo - odpowiedzialności. To przestrze­ganie dzielących nas oddaleń. To zobojętnienie na trudy, niedostatki, srogość, nawet na życie. To goto­wość poświęcenia swej sprawie innych i siebie. Wol­ność : to znaczy, że instynkty tryumfalne, wojowni­cze, męskie zawładnęły innymi, naprzykład instynk­tem »szczęścia«. Człowiek w y z w o l o n y , tem bar­dziej d u c h wyzwolony, gardzi nikczemną błogością, o której marzą przekupnie, chrześcianie, krowy, ko biety, Angl icy oraz inne demokraty. Człowiek wolny jest w o j o w n i k i e m . — Czem-że mierzy się wolność u jednostek i u narodów? Oporem, który pokonać trzeba, trudem, którym okupuje się swą p r z e w a g ę -Najwyższego typu wolnego człowieka należałoby szu­kać tam, gdzie wciąż największe pokonywa się opory: o pięć kroków od tyranii, tuż u progu grożącego nie­wolnictwa. Jest to psychologicznie prawdziwem, o ile przez »tyranów« rozumiemy niezbłagane i okrutne instynkty, najwyższe napięcie powagi i karności wy-

nem, wielość typów, wola samoistności i odrębności, to, c o nazwałem p a t o s e m o d l e g ł o ś c i , znamio­nuje każdą epokę s i l n ą . Dziś rozprężność, rozbież­ność między krańcami staje się coraz mniejszą, — same nawet krańcowości zacierają się wkońcu aż do podobieństwa. . . Wszystkie nasze teorye polityczne i ustroje państwowe, » Rzeszy niemieckiej« bynajmniej nie wyjmując, są wynikami, koniecznem! następ­stwami upadku: nieświadome oddziaływanie rozstroju skaziło nawet ideały poszczególnych umiejętności. Mój zarzut przeciwko całej socyologii angielskiej i francuskiej sprowadza się do tego, iż z doświad­czenia zna ona jeno u s t r ó j s c h y ł k o w y społe­czeństwa i za n o r m ę sądów socyologicznych przyj­muje najzupełniej niewinnie swe własne instynkty rozkładowe. Życie z a n i k a j ą c e , ubytek wszystkich sił organizujących, to znaczy dzielących, rozszcze­piających, nadporządkowujących i podporządkowują­c y c h : oto i d e a ł socyologii dzisiejszej . . . Nasi so-cyaliści są decadents, ale pan Herbert Spencer jest także decadent, — zwycięstwo altruizmu zda mu się pożądanem! . . .

102

zywające przeciwko sobie — przepięknym typem Ju­liusz Cezar - ; jest to też politycznie prawdziwem, dość rozejrzeć się w historyi. Narody, które były coś warte, które s t a ł y s i ę coś warte, nigdy tego libe­ralnym nie zawdzięczały instytucyom : to, co w nich czcigodne, zdobyły dzięki w i e l k i e m u n i e b e z ­p i e c z e ń s t w u , temu niebezpieczeństwu, które na nasze środki pomocnicze, nasze cnoty, nasz oręż i na­szego d u c h a dopiero otwiera nam oczy, — z m u ­s z a człowieka być s i l n y m . . . P i e r w s z a zasada: musi istnieć potrzeba wyrobienia sobie s i ł y : inaczej nie posiędzie się jej nigdy. — Owe wielkie cieplar­nie dla silnych, ba, najsilniejszych, jakie dotychczas istniały, odmian ludzkich, arystokratyczne ustroje gminne w rodzaju Rzymu i Wenecyi, pojmowały wolność jota w jotę tak samo, jak ja ją rozumiem : jako coś, co jest i n i e jest, czego się p r a g n i e , co się w y w a l c z a . . .

39.

K r y t y k a n o w o c z e s n o ś c i . — Instytucye nasze nic już nie są warte: na to godzimy się wszyscy. Atoli zależy to nie od nich, lecz od n a s . Zanik wszystkich instynktów, z których instytucye się po częły, powoduje zanik instytucyj wogóle, gdyż n i e j e s t e ś m y już do nich zdolni. Demokratyzm był po wszystkie czasy formą schyłkową siły organizują­cej : już w »Ludzkie to, arcyludzkie« I, 3I8 wyka­załem, iż demokracya nowoczesna wraz ze swemi połowicznościami, jak naprzykład »Rzeszą Niemiecką«,

103

jest formą schyłkową państwa. By instytucye istniały, musi istnieć pewien rodzaj woli, instynktu, nakazu antyliberalnego aż do złośl iwości : woli, wspartej na t r a d c y i , na powadze, na odpowiedzialności, ogarniają­cej cale wieki, na s o l i d a r n o ś c i łańcuchów po­koleń, sięgającej naprzód i wstecz in infinitum. Gdy ta woja istnieje, tworzy się coś w rodzaju takiego imperium Romanum . . . Na całym Zachodzie niema już instynktów, z których rozwijają się instytucye, z których wszczyna się p r z y s z ł o ś ć : owszem nic nie sprzeciwia się bardziej jego »nowoczesnemu duchowi«. Żyje się dzisiejszością, żyje się pospiesznie, — żyje się bez cienia odpowiedzialności: i to właśnie zowie się »wolnością«. To, co instytucye instytucyami czyni, spotyka się ze wzgardą, oporem, nienawiścią: sam dźwięk słowa »powaga« nieci obawę nowego nie­wolnictwa. U naszych polityków i stronnictw poli­tycznych sięga decadence instynktów tak daleko, iż i n s t y n k t o w n i e p r z e c h y l a j ą s i ę n a s t r o n ę tego, co rozkłada, co koniec przyspiesza. . . Świa­dectwem m a ł ż e ń s t w o n o w o c z e s n e . W mał­żeństwie nowoczesnem wygasła bezsprzecznie ostatnia skra rozumu: nie stanowi to jednakże zarzutu prze­ciw małżeństwu, lecz przeciw nowoczesności. Sens małżeństwa — polegał na wyłącznej odpowiedzial­ności prawnej m ę ż c z y z n y : oto jego punkt ciężkości, gdy dziś kuleje na obie strony. Sens małżeństwa — pole­gał na tem, iż rozwiązanem zasadniczo być nie mogło: oto źródło jego powagi, która wbrew przypadkowemu uczuciu, namiętności czy chwilowemu porywowi umiała n a g i ą ć d o p o s ł u s z e ń s t w a . Polegał o n również na odpowiedzialności rodzin za wybór małżonka. Ze wzrostem pobłażania dla małżeństw z m i ł o ś c i po-

104

40.

K w e s t y a r o b o t n i c z a . — Is tnienie k w e s t y i r o b o t n i c z e j d o w o d z i g ł u p s t w a , w i s tocie z a ś z w y r o ­dnienia i n s t y n k t ó w , k tóre o b e c n i e w s z y s t k i c h g ł u p s t w jes t p r z y c z y n ą . O n i e k t ó r e r z e c z y p y t a ć n i e m o ż n a : p i e r w s z y i m p e r a t y w ins tynktu. — W o g ó l e nie m o g ę z d a ć sobie s p r a w y , c o c h c e się p o c z ą ć z e u r o p e j s k i m robotnikiem, s k o r o s t w o r z y ł o się j u ż z e ń » k w e s t y ę « . P o w o d z i s ię m u z a dobrze, b y n i e ż ą d a ł s t o p n i o w o c o r a z w i ę c e j , b y nie s t a w a ł się co­r a z n a t a r c z y w s z y m . T o ć m a z a s o b ą o g r o m n ą w i ę k -

105

41.

» W o l n o ś ć , n i e po m e j m y ś l i . . . « — W t a k i c h , j a k o b e c n e , c z a s a c h b y ć z d a n y m n a ł a s k ę s w y c h i n s t y n k t ó w , je s t j e d n e m p r z e k l e ń s t w e m w i ę c e j . In­s t y n k t y te r ó ż n i ą się, ściera ją, u n i c e s t w i a j ą w z a j e m ­nie : o k r e ś l i ł e m j u ż i s t o t ę n o w o c z e s n o ś c i j a k o f i z y o l o g i c z n ą s p r z e c z n o ś ć . W y c h o w a n i e r o z u m n e zmie­r z a ł o b y s n a d ź p r z y p o m o c y ż e l a z n e g o u c i s k u d o u b e z -w ł a d n i e n i a p r z y n a j m n i e j j e d n e g o z t y c h sy­s t e m ó w i n s t y n k t o w y c h , b y i n n y m ó g ł n a b r a ć sił, w z m o c n i ć się, z a w ł a d n ą ć . D z i ś , b y i n d y w i d u a l n o ś ć s t a ł a się m o ż l i w ą , t o z n a c z y c a ł ą , n a l e ż a ł o b y j ą w p i e r w o k r o i ć . . . D z i e j e s ię w r ę c z p r z e c i w n i e : p r a w a d o n i e z a l e ż n o ś c i , d o s w o b o d n e g o r o z w o j u , d o

s z o ś ć . N i e m a j u ż nadziei , b y w y t w o r z y ł się z e ń s k r o m n y i ze s iebie z a d o w o l o n y t y p ludzki , c o ś w ro­d z a j u C h i ń c z y k a : a t o w ł a ś n i e b y ł o b y r z e c z ą r o z u m n ą i po p r o s t u k o n i e c z n ą , C ó ż u c z y n i o n o ? — W s z y s t k o , by s p r a w ę s p a c z y ć w s a m y m z a w i ą z k u , — z naj-n i e o g l ę d n i e j s z ą b e z m y ś l n o ś c i ą w y t ę p i o n o d o s z c z ę t n i e ins tynkty, u m o ż l i w i a j ą c e i s tnienie r o b o t n i c z e g o s tanu. P o w o ł a n o robotn ika d o s ł u ż b y w o j s k o w e j , d a n o m u p r a w o s t o w a r z y s z a n i a się i g ł o s o w a n i a : c ó ż dz iw­n e g o , i ż r o b o t n i k o w i w y d a j e się b y t j e g o n i e d o l ą ( w j ę z y k u m o r a l n y m k r z y w d ą — ) ? S p y t a j m y ż je­d n a k ż e p o w t ó r n i e , c z e g o c h c e m y ? Jeże l i c h c e m y celu, t o m u s i m y c h c i e ć ś r o d k ó w d o n i e g o w i o d ą c y c h : k to c h c e m i e ć n i e w o l n i k ó w , ten p o p e ł n i a s z a l e ń s t w o , w y c h o w u j ą c i c h n a p a n ó w . —

d e r w a n o w p r o s t p o s a d y m a ł ż e ń s t w a , to, c o dopiero c z y n i z e ń i n s t y t u c y ę . N i e b u d u j e s ię p r z e n i g d y i n s t y t u c y j n a i d y o s y n k r a z y i , n i e o p i e r a się, j a k po­w i e d z i a n o , m a ł ż e ń s t w a n a »miłości«, — p o d s t a w ę j e g o t w o r z y p o p ę d p ł c i o w y , c h ę ć p o s i a d a n i a (żona i d z i e c i j a k o w ł a s n o ś ć ) , p r a g n i e n i e w ł a d z y , k tóre w c i ą ż o r g a n i z u j e ten n a j d r o b n i e j s z y w y t w ó r w ł a d z y , ro­dzinę, k t ó r e p o t r z e b u j e d z i e c i i s p a d k o b i e r c ó w , b y t a k ż e p o d w z g l ę d e m f i z y o l o g i c z n y m z a c h o w a ć n a b y t y z a s ó b w ł a d z y , w p ł y w u , b o g a c t w a , b y p r z y g o t o w a ć d ł u g i e z a d a n i a t u d z i e ż i n s t y n k t o w ą sol idarność mię­d z y s tu lec iami . M a ł ż e ń s t w o j a k o i n s t y t u c y a mieśc i j u ż w sobie p o t w i e r d z e n i e n a j w i ę k s z e j , n a j t r w a l s z e j formy o r g a n i z a c y j n e j : g d y s p o ł e c z e ń s t w o s a m o nie m o ż e j u ż p r z y j ą ć j a k o c a ł o ś ć r ę k o j m i z a s i e b i e a ż p o n a j d a l s z e pokolenia, t o m a ł ż e ń s t w o w o g ó l e nie m a sensu . — M a ł ż e ń s t w o n o w o c z e s n e p o s t r a d a ł o s w e z n a c z e n i e , — w i ę c s ię je znos i . —

106

42.

D o c z e g o p o t r z e b n ą j e s t w i a r a . — Śród moralistów i świętych nic rzadszem nie jest od rzetelności; snadź powiadają, że jest wręcz przeciw­nie, snadź nawet w to w i e r z ą . Gdy bowiem wiara jest pożyteczniejszą, skuteczniejszą, bardziej przeko­nywającą niźli ś w i a d o m a obłuda, to obłuda prze-dzierzga się instynktownie w n i e w i n n o ś ć : pierw­sza zasada, wiodąca do poznania wielkich świętych. I filozofowie, ta inna odmiana świętych, powodo­wani całem swem rzemiosłem, uznają tylko niektóre prawdy: takie mianowicie, którym ich rzemiosło po­w s z e c h n ą zawdzięcza s a n k c y ę , — czyli, mó­wiąc, językiem Kanta, prawdy p r a k t y c z n e g o ro­zumu. Wiadomo im, czego dowieść m u s z ą , w tem są praktyczni, — poznają się wzajemnie po tem, iż niema między nimi różnicy w poglądach na »prawdy«. — »Nie kłam« — to z n a c z y : w y s t r z e ­g a j s i ę , mój panie filozofie, mówić prawdę . . .

107

43.

K o n s e r w a t y s t o m n a u c h o . — Oto, czego pierwej nie wiedziano, obecnie zaś się wie, lub mo­głoby się wiedzieć — : r o z w ó j w s t e c z n y , na­wrót w jakiemkolwiek znaczeniu i stopniu zgoła jest niemożliwy. Przynajmniej my fizyologowie wiemy o tem. Atoli wszyscy kapłani i moraliści wierzyli w tę możliwość, — c h c i e l i sprowadzić, c o f n ą ć ludzkość do d a w n i e j s z e j miary cnoty. Morał był zawsze łożem Prokrusta. Nawet politycy naśladowali pod tym względem kaznodziejów cnoty: dziś jeszcze istnieją stronnictwa, które marzą o p o c h o d z i e w s t e c z n y m wszech rzeczy. Atoli nikomu nie wolno być rakiem. Niema na to rady: m u s i m y iść naprzód, t o znaczy, p o g r ą ż a ć s ię c o r a z g ł ę b i e j w de­k a d e n c y i ( — t a k opiewa moja definicya nowo­czesnego »postępu« . . .) Można rozwój ten w s t r z y ­m a ć i, wskutek powstrzymania, zwyrodnienie samo odroczyć, skupić, namiętniejszem i n a g i e j s z e m uczynić : więcej nie można. —

44.

M o j e p o j ę c i e g e n i u s z u . — Wielcy lu­dzie są, podobnie jak wielkie epoki, materyałami wybuchowymi, zawierającymi olbrzymią siłę; histo­rycznie i fizyologicznie założenie ich polega zawsze na tem, iż ze względu na nich przez długie czasy zbie­rano, gromadzono, szczędzono i przechowywano, —

laisser aller domagają się najgłośniej właśnie ci, któ­rym n a j s i l n i e j n a l e ż a ł o b y p r z y k r ó c i ć w o d z ó w — stosuje się to do polityki, stosuje do sztuki. Jest to wszakże oznaką dekadencyi : nasze nowoczesne pojęcie »wolności« stanowi jeszcze jeden dowód zwyrodnienia instynktów. —

108

że długo wybuchu nie było. G d y napięcie wzmoże się nadmiernie, dość najzupełniej przypadkowego bodźca, by »geniusz«, »czyn«, wielkie przeznaczenie pojawiło się na świecie. I cóż znaczy w ó w c z a s oto­czenie, epoka, »duch czasu«, »opinia publiczna«! — W e ź m y przykład Napoleona, Francya w dobie Rewo-lucyi, zaś jeszcze bardziej przed Rewolucyą, wyda­łaby wręcz odmienny typ od Napoleona: jakoż go i s t o t n i e wydała. Ponieważ Napoleon był i n n y m , spadkobiercą starszej, dłuższej, dawniejszej cywiliza-cyi od tej, która we Francyi rozsypywała się w gruz i perzynę, przeto został tam władcą, s t a ł s i ę jedy­nowładcą. Wielcy ludzie są koniecznością, epoka, w której się jawią, rzeczą przypadku; iż niemal za­wsze uzyskują nad nią przewagę, pochodzi to stąd, że są silniejsi, starsi, że gwoli im gromadzono dłużej. Między geniuszem a jego epoką zachodzi ten sam stosunek, co między silnym i słabym, jakoteż między starym i m ł o d y m : epoka zawsze jest względnie 0 wiele młodszą, niklejszą, niedojrzalszą, niepewniej-szą, dziecinniejszą. — Że we Francyi mniema się dziś c a ł k i e m i n a c z e j (w Niemczech także: lecz o nie mniejsza), że teorya o milieu, ta istna teorya neura­steników, stała się tam nietykalną, niemal naukową i nawet śród fizyologów znajduje już wiarę, świad­czy to niedobrze, niewesołe nasuwa myśli. — I w An­glii podziela się te poglądy, lecz to nie zmartwi ni­kogo. Anglik ma tylko dwie drogi do wyboru, by zdać sprawę sobie z geniuszu i »wielkiego człowieka«: albo d e m o k r a t y c z n ą wzorem Buckle'a lub r e l i ­g i j n ą wzorem Carlyle'a. — Niebezpieczeństwa, wy­nikające z wielkich ludzi i wielkich czasów, są nad­zwyczajne; wyczerpanie wszelkiego rodzaju, jałowość

109

podąża ich śladem. Wielki człowiek jest kresem; wielka epoka, Odrodzenie naprzykład, jest kresem. Ge­niusz — dzieła, czynu — jest z konieczności marno­trawcą : na tem, że r o z t r w a n i a s i e b i e , polega jego wielkość . . . Instynkt samozachowawczy ulega gdyby zawieszeniu; przepotężny nacisk wydzierają­c y c h się sił nie dozwala mu na taką przezorność i oględność. Zwie się to »poświęceniem«; sławi się jego »bohaterstwo«, jego obojętność na własne do­bro, jego ofiarność dla idei, wielkiej sprawy, ojczyzny: wszystko to nieporozumienia. . . Wybucha, przelewa się, gore, nie szczędzi siebie, — mocą przeznaczenia, złowrogo, niedobrowolnie, podobnie jak niedobrowol­nie występuje ze swych brzegów rzeka. Takim na­turom wybuchowym wiele się zawdzięcza, więc też wiele w zamian im się daje, naprzykład ro­dzaj w y ż s z e g o m o r a ł u . . . T a k a t o wdzię­czność ludzka, i ż n i e r o z u m i e swych dobro­czyńców. —

45.

Z b r o d n i a r z i n a t u r y p o k r e w n e . — T y p zbrodniarza to typ człowieka silnego śród niepomyśl­nych warunków, to człowiek silny, który uległ cho­robie. Brak mu pustkowia, jakowejś wolniejszej i nie­bezpieczniejszej przyrody oraz formy bytu, w której to wszystko, co jest bronią i pawężą w instynkcie silnego człowieka, u ś w i ę c o n e b y w a p r a w e m . C n o t y jego zostały przez społeczeństwo wyklęte;

110

jego najistotniejsze, przyniesione na świat instynkty zrastają się wnet z uczuciami przygnębiającemi, z po­dejrzeniem, lękiem, niesławą. A stanowi to omal re­c e p t ę na fizyologiczne zwyrodnienie. Człowiek staje się anemicznym, gdy to, co umie najlepiej, coby czy­nił najchętniej, musi czynić potajemnie, w ciągłem naprężeniu, z przezornością i chytroscią; a ponieważ plonem jego instynktów jest zawsze jeno niebezpie­czeństwo, prześladowanie i niedola, przeto jego uczu­cie zwraca się także przeciwko tym instynktom — stają się dlań przekleństwem. Jest to dziełem społe­czeństwa, naszego mdłego, miernego, niemęskiego społeczeństwa, iż człowiek pierwotny, przybywający z gór lub bezdroży morskich, wyradza się niezawodnie w zbrodniarza. Lub omal niezawodnie : gdyż by­wają wypadki, że człowiek taki okazuje się silniej­szym od społeczeństwa: Korsykanin Napoleon, oto przy­kład najsłynniejszy. Dla poruszonego tu zagadnienia niepoślednią wagę ma świadectwo Dostojewskiego — nawiasem mówiąc, jedynego psychologa, od któ­rego nieco skorzystałem: należy on do najpiękniejszych zdarzeń mego życia, w w y ż s z y m nawet stopniu niż odkrycie Stendhal'a. G ł ę b o k i ten człowiek, słusznie powierzchownych lekceważący Niemców, spędziwszy długie lata śród sybirskich przestępców, śród zatwar­działych zbrodniarzy, pozbawionych już nadziei po­wrotu do społeczeństwa, odczuł ich całkiem inaczej, aniżeli sam się spodziewał - okazali się ludźmi z najprzedniejszego, najtwardszego, najcenniejszego drzewa, jakie rośnie na rosyjskiej ziemi. Uogólnijmy przykład zbrodniarza : wyobraźmy sobie natury, które z jakiegokolwiek powodu są z opinią publiczną w nie-

111

zgodzie, które wiedzą, iż ogół uważa je za jednostki szkodliwe i nieużyteczne, — i poznały owo uczucie Paryasa, że się nie jest równym, lecz skalanym, nie­godnym, wyrzutkiem. Myśli i czyny takich natur po­wleka barwa podziemia; wszystko staje się u nich bledszem, aniżeli u ludzi, których istnienie upływa w świetle dziennem. Aliści wszystkie niemal, wyróż­niane dziś przez nas formy istnienia ż y ł y ongi napoły w tej stęchliźnie grobu: uczony, artysta, geniusz, wolny duch, aktor, kupiec, wielki odkrywca . . . Dopóki k a-p ł a n uchodził z a typ najwyższy, k a ż d y cenny ro­dzaj człowieka był ze swej wartości w y z u t y . . . Przyj­dzie czas — zaręczam — iż będzie uchodził za n a j-p o ś l e d n i e j s z y , z a n a s z e g o Paryasa, z a naj-kłam li wszą, najniegodziwszą odmianę człowieczą . . . Zwracam uwagę, że dziś jeszcze, śród najłago­dniejszych obyczajów, jakie kiedykolwiek pano­w a ł y na ziemi lub przynajmniej w Europie, wszelkie stanie na uboczu, wszelka długa, przedługa n i ż ­s z o ś ć upodobnia do owego typu, którego ko­roną jest zbrodniarz. Wszyscy nowatorowie ducha noszą przez czas jakiś blade i złowieszcze piętno Paryasa na swem c z o l e : n i e przeto, żeby odczuwali ich tak inni, lecz że oni sami czują straszliwą prze­paść, dzielącą ich od wszystkiego utartego i czcią otaczanego. K a ż d y niemal geniusz ma w swym roz­woju okres »katylinarnej egzystencyi«, okres niena­wiści, zemsty i rokoszu przeciwko temu, co już j e s t , co się już nie s t a j e . . . Katylina — forma preegzy-stencyjna k a ż d e g o Cezara. —

112

46.

T u w i d n o k r ę g i o t w a r t e . — Może t o być wielkością duszy, gdy filozof milczy; może to być obja­wem miłości, gdy się sobie sprzeciwia; u w y z n a w c y poznania możliwą jest grzeczność nie wzdragająca się przed kłamstwem. Nader subtelnie powiedziano : il est indigne des grands coeurs de repandre le trou­ble, qu'ils ressentent: jeno trzeba dodać, iż nieustra-szoność wobec n i e g o d z i w o ś c i również w y p ł y w a ć może ze szczytności duchowej. Kobieta kochająca składa w ofierze swą cześć; wyznawca poznania »kochający« składa snadź w ofierze swe człowie­czeństwo; bóg, który kochał, został Żydem . . .

47.

P i ę k n o ś ć n i e j e s t d z i e ł e m p r z y ­p a d k u . — Piękność jakiejś rasy lub rodziny, wdzięk jej oraz dobroć, przejawiająca się w każdym ge­ście, jest również owocem p r a c y : podobnie jak geniusz stanowi ona ostateczny wynik łącznej pracy pokoleń. Snadź dobremu smakowi wiele składano w ofierze, snadź ze względu nań wiele uczyniono i wiele zaniechano — wiek siedemnasty we Francyi godzien jest podziwu w jednem i drugiem —, snadź powodowano się nim w wyborze towarzystwa, miej­sca, odzienia, zaspokojenia płciowego, snadź piękność ceniono wyże j od zysku, nawyknień, opinij i lenistwa. Najwyższa zasada: nawet wobec siebie samego nie

113

wolno »puścić sobie wodzów«. — Dobre rzeczy są niezmiernie kosztowne : i zawsze stosuje się do nich prawidło, że ten, kto je p o s i a d a , jest innym od tego, kto je n a b y w a . Wszystko dobre jest spu­ścizną: to, czego się nie odziedziczyło, jest niedosko-nałem, jest początkiem . . . W Atenach, ku zdumieniu Cicerona, który o tern wspomina, mężczyźni i mło­dzieńcy byli nieporównanie piękniejsi od kobiet: lecz iluż to wysiłków i pracy wymagała tam od siebie przez całe stulecia pleć męska w służbie piękności! — Nie trzeba bowiem się mylić co do metodyki: samo kształcenie uczuć i myśli jest omal niczem (— na tem polega wielka pomyłka niemieckiego wykształ-cenią, które jest najzupełniej urojonem): należy wpierw przekonać c i a ł o . Ścisłe przestrzeganie wytwornych i dobranych gestów, obowiązkowe przestawanie tylko z ludźmi, którzy nie spuszczają sobie wodzów«, wystarcza najzupełniej, by stać się wytwornym i do­borowym : a w dwóch, trzech pokoleniach u w e -w n ę t r z n i się to wszystko. Rozstrzyga to o losie narodu i ludzkości, czy do kultury z w ł a ś c i w e j przystąpiono s t r o n y — n i e od »duszy« (jak to czynił zgubny przesąd kapłanów i półkapłanów): na­leży zaczynać od ciała, od gestu, od dyety. od fizyo-logii, a r e s z t a z tego wyniknie . . . I dlatego Grecy są p i e r w s z y m p r z e j a w e m k u l t u r a l n y m w historyi — wiedzieli i w p r o w a d z a l i w c z y n to, czego było potrzeba; chrześciaństwo, które wzgar­dziło ciałem, było dotychczas największem nieszczę­ściem ludzkości. --

DZIEŁA NIETZSCHEGO T. V. 8

114

48.

P o s t ę p w m o j e m z n a c z e n i u . — I ja mó­wię o »powrocie do natury«, acz właściwie nie jest to cofanie się, lecz w s p i n a n i e s i ę — ku szczyt-nej, wolnej, nawet straszliwej naturze i naturalno­ści, która igra wielkiemi zadaniami, igrać niemi m o ż e . . . Mówiąc w p r z e n o ś n i : Napoleon był cząstką »powrotu do natury« w mojem rozumieniu (naprzyklad in rebus lacticis, zaś jeszcze więcej, jak to wiadomo wojskowym, w strategii). — L e c z Rous­seau — a t e n dokąd wracał? Rousseau, pierwszy człowiek nowoczesny, idealista i canaille w jednej osobie; potrzebujący moralnej »godności«, by znieść swój własny widok; chory na nieokiełznaną próżność i nieokiełznaną pogardę dla siebie samego. I ten dziwo­ląg, u progu nowych leżący czasów, pragnął również »powrotu do natury« - dokąd - że to, spytajmy raz jeszcze, chciał wracać Rousseau? — Nienawidzę go nawet w Rewolucyi: jest ona wszechświatowym wy­razem tej dwoistości idealisty i canaille. K r w a w a farsa, w którą rozwinęła się Rewolucya, i jej »immo-ralność« mało mnie obchodzi: nienawidzę w niej mo­r a l n o ś c i rousseau'wskiej — tak zwanych »prawd« Rewolucyi, któremi wciąż jeszcze oddziaływa, wszelką płaskość i mierność podbija. Zasada r ó w n o ś c i ! . . . T o ć niema jadowitszej trucizny: gdyż z d a s i ę najczystszej sprawiedliwości przykazaniem, a j e s t sprawiedliwości tej końcem . . . »Równym równe, nie­równym nierówne — tak brzmiećby winno prawdziwe przykazanie sprawiedliwości: oraz, co z niego wy­nika, nie wyrównywać nigdy nierówności«. — Ponie­w a ż zasada równości wzięła obrót tak krwawy

115

i okropny, więc dokoła tej par excellence »nowo­czesnej idei« utworzył się gdyby nimb i ognista łuna : dlatego Rewolucya jako w i d o w i s k o oczarowywała nawet najszlachetniejsze duchy. Ostatecznie nie jest to powodem, by się przed nią korzyć. - Widzę tylko jednego człowieka, który ją tak odczuł, jak ją od­czuwać należy, mianowicie ze w s t r ę t e m — Goe­thego . . .

49.

G o e t h e — zjawisko nie niemieckie, lecz euro pejskie: wiekopomny wysiłek pokonania osiemna­stowiecza przez powrót do natury, przez w y d ź w i ­g n i e c i e się do naturalności Odrodzenia, gdyby samo-przezwyciężenie tego stulecia. Miał w sobie jego najsilniejsze instynkty : czułostkowość, ubóstwienie przyrody, zapędy antyhistoryczne, idealistyczne, nie­realne i rewolucyjne (— te ostatnie są jeno formą nierealnych). P r z y z y w a ł ku pomocy historyę, nauki przyrodnicze, antyczność, Spinozę, przedewszystkiem zaś działalność praktyczną; otoczył się li zamknię­tymi widnokręgami; nie zrywał z życiem, lecz pogrążał się w niem; nie zniechęcał się i brał, ile tylko mógł, na siebie i w siebie. Celem jego dążeń była c a ł k o w i t o ś ć ; zwalczał rozbieżność rozumu, zmysłowości, uczucia i woli (— z przeraźliwą scho­lastyką głoszoną przez K a n t a , tego antypodę Goe­thego), wyrobił się na całość, s t w o r z y ! siebie. . . Śród nierealnie usposobionej epoki był Goethe sta­nowczym realistą: przyświadczał wszystkiemu, co

8*

pod tym względem było mu pokrewne, — nie miał większego zdarzenia w życiu od owego ens realissi-mum, zwanego Napoleonem. Goethe przedstawiał sil­nego, wysoce wykształconego, we wszelkich cielesne-ściach sprawnego, na wodzy się dzierżącego i cześć dla siebie mającego człowieka, który może pozwolić sobie na naturalność w całym jej zakresie i boga­ctwie, jest do tej wolności dostatecznie silny; czło­wieka pobłażliwego nie ze słabości lecz z siły, gdyż to nawet umie na swoją wyzyskać korzyść, co na­turę pospolitą przeprawia o zgubę; człowieka, dla którego okrom s ł a b o ś c i niema rzeczy zabronić nych, choćby się zwały występkiem lub cnotą . . . Taki duch w y z w o l o n y z radosnym i ufnym fata­lizmem przebywa w wszechświecie, w i e r z ą c , że jeno szczegóły są odstręczające, zaś w całości wszystko się potwierdza i uświęca — i j u ż n i e p r z e c z y . . . A wiara taka jest najwyższą ze wszystkich możliwych w i a r : ochrzciłem ją mianem D i o n y z o s a . . .

50.

Możnaby rzec, iż wiek dziewiętnasty r ó w n i e ż dążył w pewnem znaczeniu do wszystkiego tego, do czego jako jednostka dążył Goethe : do uniwersal­ności w rozumieniu i stwierdzaniu, do dopuszczania ku sobie wszystkiego, do zapamiętałego realizmu i czci dla wszystkiego rzeczywistego. Skąd-że to pochodzi, iż wynik ogólny nie jest Goethem, lecz chaosem, ni-hilistycznem wzdychaniem, niewiedzą, co począć,

117

51.

Goethe jest ostatnim Niemcem, przed którym się k o r z ę : odczuł trzy rzeczy, które odczuwam, przy-tem jednako zapatrujemy się na »krzyż« . . . Zapy­tują mnie nieraz, dlaczego właściwie piszę p o n i e ­m i e c k u : nigdzie bowiem niemam gorszych czytel­ników, aniżeli w ojczyźnie. Ale to jeszcze pytanie, czy wogóle p r a g n ę być obecnie czytanym? — Stworzyć, rzeczy, których nie zdoła skazić ząb czasu; formą i t r e ś c i ą zapewnić sobie odrobinę nieśmier­telności — nigdy nie byłem tak dalece skromnym, by mniej wymagać od siebie. Aforyzm, sentencya, w któ­rych przoduję śród Niemców, są formami »wiecz­ności«; ambicya moja polega na tem, by w dziesięciu

instynktem znużenia, który in praxi wciąż znagla do n a w r o t ó w k u o s i e m n a s t e m u s t u l e c i u ? ( - naprzyklad jako czułostkowa romantyka, jako al­truizm i wygórowany sentymentalizm, jako feminizm w smaku, jako socyalizm w polityce). Nie jest - że wiek dziewiętnasty, zwłaszcza u schyłku, jeno spotę-gowanem, s c h a m i a ł e m osiemnastowieczem, to znaczy stuleciem upadku? Byłżeżby zatem Goethe nietylko dla Niemiec, lecz i dla całej Europy jeno epizodem, pięknem n a p r ó ż n o ? — Niepodobna jednakże oceniać wielkich ludzi z poziomego stano­wiska ogólnego dobra. J e s t t o s n a d ź z n a m i e ­n i e m w i e l k o ś c i , iż nikt nie umie odnieść z nich pożytku . . .

1 1 6

118

zdaniach wypowiedzieć to, co ktoś inny w całej po­wiada książce — czego inny w całej książce n i e powiada . . .

Dałem ludzkości najgłębszą książkę, jaką po­siada : mojego Z a r a t u s t r ę ; wkrótce dam jej naj-niezależniejszą...

CO Z A W D Z I Ę C Z A M S T A R O Ż Y T N Y M ?

I .

Na zakończenie wspomnę jeszcze o owym świe­cie, do którego szukałem dostępu, do którego nowy znalazłem snadź dostęp — o świecie starożytnym. Smak mój, przeciwieństwo do uległego stanowiący smaku, i tu nie jest bynajmniej skłonny do przyjmo­wania wszystkiego bez w y b o r u : wogóle niechętnie powiada tak, chętniej nie, najchętniej nic wcale . . . Stosuje się to do całych kultur, stosuje się do ksią­żek, — stosuje się też do miejscowości i krajobra­zów. W istocie, nader niewiele starożytnych ksią­żek zaważyło w mojem życiu; najsłynniejsze nie za­liczają się do nich. Mój zmysł stylu, epigramu jako stylu, ocknął się niemal w oka mgnieniu pod wpły­wem Salustyusza. Nie zapomnę nigdy zdumienia mego czcigodnego nauczyciela Corssen'a, gdy swemu najgor­szemu łacinnikowi musiał postawić celujący stopień —, odrazu wyprzedziłem wszystkich. Zwięzły, surowy, z możliwie bogatym zasobem treści na dnie, pełen

120

złośliwości i chłodu względem »pięknego słowa« oraz »pięknego uczucia« — oto dlaczego w Salustyuszu odczułem siebie. Wszędzie, nawet w Zaratustrze, można zauważyć u mnie nader ambitną dążność do r z y m s k i e g o stylu, do -»aere perennius« w stylu. — Nie inaczej oddziałał na mnie przy pierwszem zetknię­ciu Horacy. Po dziś dzień żaden poeta nie napawa mnie taką rozkoszą artystyczną, jaką od samego po czątku dawały mi Ody Horacego. O tem, co w nich osiągnięto, w niektórych językach nawet m a r z y ć nie można. Ta mozaika słów, gdzie każdy W y r a z jako dźwięk, jako miejsce, jako pojęcie, w prawo i w lewo i ponad całością roztacza swą silę, to mi­nimum zasobu tudzież ilości znaków, to w ten sposób osiągnięte maximum energii znaków — wszystko to jest rzymskiem i, jeżeli czytelnik da mi wiarę, d o s t o j ­n e m par excellence. W porównaniu z Horacym zda się reszta poezyi zbyt popularną, — po prostu czu-łostkową gadaniną . . .

2.

Grekom nie zawdzięczam natomiast równie sil­nych wrażeń; i, mówiąc otwarcie, nie m o g ą oni być dla nas tem, czem są Rzymianie. U c z y ć s i ę od nich niepodobna — są za obcy, za rozlewni, za imperatywni, by oddziaływać »klasycznie«. Nauczył-że się kto pisać od Greka! I c z y podobna nauczyć się tego b e z Rzymianina! . . . Niechaj mi nikt nie przy­tacza Platona. Co do Platona jestem stanowczym sceptykiem i nie podzielałem nigdy tradycyjnego

121

u uczonych podziwu dla Platona jako a r t y s t y . A mam po swej stronie najwykwintniej szych arbitrów smaku, nawet śród starożytnych. Jak mi się zdaje, pomieszał Plato wszystkie formy stylowe i jest dla­tego pierwszym dekadentem w stylu : ma na sumie­niu to samo, co cynicy, którzy wynaleźli satura Me-nippea. Kto się zachwyca dyalogiem platońskim, tym przeraźliwie próżnym i dziecinnym rodzajem dyalek-tyki, ten chyba nie czytał nigdy dobrych Francu­zów, — Fontenelle'a naprzykład. Plato jest nudny. — Naostatek nieufność moja względem Platona sięga głębiej : zda mi się tak odbłąkanym od wszystkich zasadniczych instynktów helleńskich, tak bardzo prze-moralizowanym, tak preegzystencyjnie chrześciań-skim — toć pojęcie »dobre« stawia już na pierwszem miejscu —, iż wolałbym określić całą jego twórczość surowem słowem »szlachetne szalbierstwo« lub, by nie razić uszu, »idealizm« —, aniżeli jakiem innem. Przepłaciliśmy to drogo, iż ten Ateńczyk pobierał wy­kształcenie u Egipcyan (— a może u Żydów w Egip­cie? . . . ) W złowrogiej tragedyi chrześciaństwa jest Plato ową »ideałem« zwaną dwuznacznością i fascy-nacyą, dla której szlachetniejsze natury starożytne przestawały rozumieć siebie i wstępowały na p o-m o s t, wiodący do »krzyźa« . . . A ileż to Platona tai się jeszcze w pojęciu »kościoła«, w strukturze, systemie i praktyce kościoła! — Mojem odpocznie-niem, moim środkiem l e c z n i c z y m n a plato-nizm, moim ulubieńcem był zawsze T u k y d i d e s . Tukydides i snadź Principe macchiavellowski są mi najbliżej pokrewni w bezwzględnem pragnieniu, by nie zamydlać sobie oczu i widzieć rozum w r z e ­c z y w i s t o ś c i , — n i e zaś w »rozumie«, a tem

1 2 2

mniej w »morale« . . . Z lichego upiększania i idea­lizowania Greków, które »klasycznie wykształcony« młodzieniec wynosi z gimnazyum, nic nie leczy tak skutecznie, jak Tukydides. Trzeba go przetrząsać wiersz po wierszu i jego ukryte myśli odczytywać równie dokładnie, jak jego s ł o w a : niewielu myśli­cieli dorównywa mu bogactwem ukrytych myśli. Sta­nowi o n najdoskonalszy wyraz k u l t u r y s o f i s t y -c z n e j , chcę rzec, k u l t u r y r e a l i s t y c z n e j , tego nieocenionego ruchu śród poczynającego się wówczas właśnie szalbierstwa moralistycznego i idealistycznego szkół sokratycznych. Filozofia grecka to d e c a d e n c e greckiego instynktu; Tukydides to wielka suma, to ostatnie objawienie owej krzepkiej, surowej, twardej faktyczności, która znamionowała instynkt dawniej­szych Hellenów. Naostatek natury takie jak Tukydi­des i Plato różnią się o d w a g ą wobec rzeczywi­stości : Plato jest wobec rzeczywistości tchórzem, — d l a t e g o pierzcha w krainę ideału; Tukydides ma władzę nad s o b ą , dlatego ma ją też nad rze­czami . . .

3.

Nie szukałem u Greków »pięknych dusz«, »zło­tych środków« i innych doskonałości, nie podziwia­łem ich spokojnej wielkości, idealnego sposobu my­ślenia, górnej prostoty — przed tą »szczytną naiwno­ścią«, na niaiserie allemande zakrawającą, ustrzegł mnie wrodzony zmysł psychologiczny. Dostrzegłem ich najsilniejszy instynkt, wolę mocy, widziałem drżą-

123

cych wobec nieskiełznanej instynktu tego potęgi, — pojąłem, że wszystkie ich instytucye poczęły się z prawideł zapobiegawczych, wzajemne zabezpiecze­nie się przed zawartym w nich samych m a t e r y a -łem w y b u c h o w y m mających na celu. Olbrzymie napięcie wnętrzne przejawiało się następnie strasz­liwą i bezwzględną wrogością na zewnątrz : gminy zwalczały się wzajemnie, by ich poszczególni oby­watele nie byli niepokojeni przez siebie samych. Byli silnymi z potrzeby: niebezpieczeństwo znajdowało się w pobliżu —, czyhało wszędzie. Wspaniała gibkość ciał, zuchwały realizm i immoralizm, znamionujący Hellenów, wynikał z k o n i e c z n o ś c i , nie z »na-tury«. Pojawił się dopiero z czasem, nie istniał od początku. Zaś sztuki i uroczystości nie miały nic in­nego na celu krom przeświadczenia się o swej p r z e -w a d z e , krom okazania swej p r z e w a g i : były środ­kami, zapomocą których sławiono siebie, a przy spo­sobności napędzano strachu innym . . . Jakżeż można niemieckim zwyczajem sądzić Greków z ich filozo­fów, naprzykład, z dobroduszności szkół sokratycznych snuć wnioski o tem, co jest istotnie helleńskiem! . . . Toć filozofowie są decadenis hellenizmu, prądem, skierowanym przeciw starodawnemu, dostojnemu sma­kowi (— przeciwko instynktowi zapaśniczemu, prze­ciwko Polis, przeciw wartości rasy oraz dostojeństwu pochodzenia). Głoszono cnoty sokratyczne, g d y ż da-wniejsze postradali G r e c y : drażliwi, lękliwi, niestali, komedyanci bez wyjątku, mieli powodów aż nadto, by pozwolić na kazania moralne. Nie dlatego, by te coś pomogły : lecz że wielkie słowa i attitudes przystoją dekadentem. . .

124

4.

Gwoli zrozumieniu dawniejszego, jeszcze nie zu­bożonego i nawet przelewającego się helleńskiego instynktu, pierwszy zwróciłem baczniejszą uwagę na owo przedziwne zjawisko, noszące miano Dionyzosa: da się ono wytłumaczyć jeno n a d m i a r e m siły. Kto tak badał Greków, jak największy znawca ich kultury, Jakób Burckhard z Bazylei, ten zrozumiał natychmiast, co to znaczy : to też Burckhardt do swej »Kultury greckiej« w ł ą c z y ł osobny rozdział o wspom-nianem zjawisku. Jako przeciwieństwo niechaj po­służy krotochwilne niemal ubóstwo instynktu, zna­mionujące filologów niemieckich, ilekroć zetkną się z pierwiastkiem dionyzyjskim. Zwłaszcza słynny Lo-beck z niezrównaną pewnością wysuszonego śród ksiąg mòla wpełzł w ten świat tajemnych stanów, i wmówił w siebie, iż zbada! je naukowo, acz oka­zał się do obrzydliwości płytkim i dziecinnym. — Lobeck z całym nakładem uczoności da! do zrozu­mienia, iż właściwie w tych nadzwyczajnościach nic nadzwyczajnego niema. Być może, że uczestników tych orgij pouczali kapłani o tem i o owem, naprzy-kład, że wino budzi żądze, że człowiek w pewnych warunkach może się karmić owocami, że rośliny na wiosnę kwitną, a w jesieni więdną. Zaś owo zasta­nawiające bogactwo obrzędów, symbolów i mytów orgiastycznego pochodzenia, którymi świat starożytny był po prostu przepełniony, nastręcza Lobeckowi spo sobność okazania swej inteligencyi w jeszcze wyż­szym stopniu, «Grecy, powiada, (Aglaophamus I, 672), nie mając nic innego do czynienia, śmiali się, ska-

125

kali, szaleli, lub, gdyż człowiek i do tego miewa niekiedy ochotę, siadali na ziemi, zawodzili i płakali. Na to nadchodzili i n n i i starali się wytłómaczyć so­bie powody tego niezwykłego usposobienia; w ten to sposób gwoli objaśnieniu owych zwyczajów po­wstały niezliczone podania i myty. Z drugiej zaś strony mniemano, iż owe k r o t o c h w i l e , które od­bywały się jeno w dni świąteczne, wchodzą również w skład uroczystości i uważano je za nieodłączną część nabożeństwa«. — Jest to niedorzeczna gadanina i nie warto z Lobeckiem ani przez chwilę rozprawiać się poważnie. W r ę c z odmiennego doznajemy nato­miast uczucia, gdy, badając pojęcie »greckości«, jakie wytworzyli sobie Winckelmann i Goethe, przekony­wamy się, iż nie da się ono pogodzić z owym pier­wiastkiem, z którego dionyzyjska poczęła się sztuka, --z orgiazmem. Istotnie nie wątpię, iż Goethe coś po­dobnego wykluczyłby zasadniczo z możliwości duszy greckiej. Z a t e m G o e t h e n i e r o z u m i a ł G r e ­k ó w . G d y ż dopiero w misteryach dionyzyjskich, w psychologii stanów dionyzyjskich przejawia się z a s a d n i c z y r d z e ń helleńskiego instynktu - jego »wola życia«. I c z e g ó ż rękojmią były dla Greka te misterya? Wiekuistego żywota, wiekuistego po­wrotu życia; przyszłości przeszłością zapowiedzianej i uświęconej; t r y u m f u życia nad zmiennością i śmiercią; życia p r a w d z i w e g o w znaczeniu dal­szego wszechbytowania przez płodzenie, przez miste­rya płciowości. Dlatego symbol p ł c i o w y był sam w sobie dla Greków symbolem czcigodnym i przed­stawiał najistotniejszą treść całej pobożności staro-żytej. Wszystkie szczegóły płodzenia, ciąży i porodu wzbudzały najszczytniejsze i najuroczystsze uczucia.

I26

Nauka misteryów uświęciła b o l e ś ć : »bóle rodzi­cielki« uświęcają wogóle boleść, — w a r u n k i e m wszelkiego stawania się i wzrostu, wszelkiej na przyszłość rękojmi jest b o l e ś ć . . . Iżby istniała wiekuista rozkosz tworzenia, iżby sobie samej przy­świadczała wiekuiście wola życia, m u s i też istnieć wiecznie »męka rodzicielki« . . . Wszystko to ozna­cza słowo Dionyzos : nie znam głębszej symboliki od tej g r e c k i e j symboliki dionyzyów. Jest ona religijnem odczuciem najgłębszego instynktu ży­ciowego, instynktu przyszłości życia, wiekuistości życia, — nawet droga do życia, płodzenie jest w niej drogą, ś w i ę t ą . . . Dopiero chrześciaństwo, z właści­wym sobie ressentiment'em w z g l ę d e m życia, uczy-niło z płciowości coś nieczystego : s k a l a ł o począ­tek, założenie naszego życia . . .

5.

Psychologia orgiazmu jako przelewającego się poczucia życia i siły, w zakresie którego ból nawet staje się bodźcem, była dla mnie kluczem do pojęcia uczucia t r a g i c z n e g o , źle zrozumianego zarówno przez Arystotelesa, jak przez naszych pessymistów. Tragedya do tego stopnia nie przemawia za pessy-mizmem Hellenów w znaczeniu schopenhauerowskiem, i ż mogłaby uchodzić raczej z a w r ę c z m u p r z e c i w n ą i n s t a n c y ę i stanowcze jego zaprzeczenie. Przyświadczanie życiu nawet w jego najsroższych i najdziwniejszych przejawach; wola życia, najwyższe swe typy radośnie własnemu o f i a r u j ą c a nie-

127

wyczerpaniu — oto, c.o nazwałem dionyzyjskiem, w c z e m domyśliłem się pomostu do psychologii artysty t r a g i c z n e g o . N i e przeto, b y otrząsnąć się z leku i współczucia, nie dlatego, by w namiętnym wybuchu zmyć ze siebie zmazę złowieszczego uczu­cia — tak pojmował to Arystoteles — : lecz iżby mimo grozy i współczucia b y ć s a m e m u wiekuistą roz koszą stawania się, — ową rozkoszą, która nawet r o z k o s z n i s z c z e n i a także w sobie mieści . . . I oto wracam znów do miejsca, z którego wyszedłem ongi — »Narodziny tragedyi« były mcm pierwszem przemianowaniem wszech wartości : i oto staję znów na ziemi, która jest kolebką mych dążeń, mej m o c y twórczej — ja, filozofa Dionyzosa ostatni uczeń, -ja, wiekuistego powrotu nauczycie l . . .

MÓWI MŁOT.

Z a r a t u s t r a 3 , 90.

DZIEŁA NIETZSCHEGO. 9

» C z e m u ś t a k i t w a r d y ! — r z e c z e r a z w ę g i e l k u c h e n n y d o d y a m e n t u : a z a n i e j e s t e ś m y b l i z c y k r e w n i ? «

C z e m u ś c i e t a c y m i ę c c y ? T e d y w a s s p y t a m , o b r a c i a m o i : a z a n i e j e s t e ś c i e m i — b r a ć m i ?

T a c y m i ę c c y , t a c y u l e g l i i u l e g a j ą c y ? C z e m u t a k w i e l e z a p a r c i a s i ę i p r z e c z e ­n i a w s e r c u w a s z e m ? t a k m a ł o p r z e z n a ­c z e n i a w s p o j r z e n i u w a s z e m ?

S k o r o z a ś n i e c h c e c i e b y ć p r z e z n a ­c z e n i a m i i n i e u b ł a g a n y m i : j a k ż e b y ś c i e m o g l i k i e d y ś z e m n ą — z w y c i ę ż a ć ?

I s k o r o h a r t w a s z n i e c h c e b ł y s k a ć i c i ą ć i r o z s z c z e p i a ć : j a k ż e b y ś c i e m o ­g l i k i e d y ś z e m n ą — t w o r z y ć ?

A l b o w i e m w s z y s c y t w ó r c y s ą t w a r ­d z i . I s z c z ę ś l i w o ś c i ą z d a ć s i ę w a m w i n n o w y c i s n ą ć d ł o ń s w ą n a t y s i ą c l e c i a c h n i t o n a w o s k u , —

132

T R E Ś Ć .

Strona

Przedmowa 3

Zdania i groty 5

Problemat Sokratesa 13

»Rozum« w filozofii 23

Jak »świat prawdziwy« s tał się w końcu baśnią 29

Morał jako wynaturzenie 31

Cztery wielkie błędy 39

»Poprawiacze« ludzkości 51

Na czem zbywa Niemcom 56

Niewczesne d y w a g a c y e 66

Co zawdzięczam starożytnym 1 1 9

Mówi młot 129

— s z c z ę ś l i w o ś c i ą , g d y b y n a s p i ż u p i s a ć n a w o l i t y s i ą c l e c i , — t w a r d s z y m o d s p i ż u , p r z e d n i e j s z y m o d s p i ż u . L i n a j ­p r z e d n i e j s z e j e s t c a ł k i e m t w a r d e m .

T e m n o w e m p r z y k a z a n i e m p r z y k a ­z u j ę w a m , o b r a c i a m o i : s t a ń c i e s i ę t w a r d z i ! — —

POLSKIEJ EDYCYI DZIEŁ FRYDERYKA

NIETZSCHEGO W WYD. CAŁKOWITEM ( B E Z S K R Ó C E Ń )

wyszły i są do nabycia we wszystkich księ­

garniach (każdy tom sprzedaje się oddzielnie)

R b . k .

Tom I — T A K O R Z E C Z E Z A R A T U S T R A C z t e r y c z ę ś c i . P r z e ł o ż y ł W A C Ł A W B E R E N T

w y d a n i e o z d o b n e z p o r t r e t e m N i e t z s c h e g o — a k w a f o r t ą

o r y g i n a l n ą F r . S i e d l e c k i e g o 3 . — w y d a n i e o z d o b n e w o p r a w i e 3.50

» w y t w o r n e w 25 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 7.50 w y d a n i e z w y k ł e t a n i e 1 . 6 0

Tom II - P O Z A D O B R E M I Z Ł E M p r z e ł o ż y ł S T A N I S Ł A W W Y R Z Y K O W S K I

w y d a n i e o z d o b n e 2 . —

» » w o p r a w i e ..... 2.50 » w y t w o r n e w 1 o n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 5 . —

Tom III — Z G E N E A L O G I I M O R A L N O Ś C I p r z e ł o ż y ł L E O P O L D S T A F F

w y d a n i e o z d o b n e 2 . — » » w o p r a w i e 2.50

» w y t w o r n e w 10 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 5 . —

Tom IV — D Y T Y R A M B Y D Y O N I Z Y J S K I E p r z e ł o ż y ł S T A N I S Ł A W W Y R Z Y K O W S K I

w y d a n i e o z d o b n e — . 6 0 » » w o p r a w i e 1 . 3 5

» w y t w o r n e w 10 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 1 .10

Tom V - Z M I E R Z C H B O Ż Y S Z C Z p r z e ł o ż y ł S T A N I S Ł A W W Y R Z Y K O W S K I

w y d a n i e o z d o b n e 1.20 » » w o p r a w i e 1.70

» w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 2 .75

Tom VI - W I E D Z A R A D O S N A p r z e ł o ż y ł L E O P O L D S T A F F

w y d a n i e o z d o b n e 2.50 » » w o p r a w i e 3.—

» w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 6 . —

Tom VII — J U T R Z E N K A p r z e ł o ż y ł S T A N I S Ł A W W Y R Z Y K O W S K I

w y d a n i e o z d o b n e 2.50

» » w o p r a w i e . . . . 3 . —

» w y t w o r n e w 1 5 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 6 . —

WY

DA

NI

E

CA

ŁK

OW

IT

E

(B

EZ

S

KR

ÓC

) WY

DA

NI

E

CA

ŁK

OW

IT

E

(B

EZ

S

KR

ÓC

)

Tom VIII — P R Z E M I A N A W S Z Y S T K I C H Rb. k. W A R T O Ś C I p r z e ł o ż y ł L E O P O L D S T A F F

w y d a n i e o z d o b n e 1 . — » » w o p r a w i e 1.50

» w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 1 .50

Tom IX — N A R O D Z I N Y T R A G E D Y I p r z e ł o ż y ł L E O P O L D S T A F F

w y d a n i e o z d o b n e 1.60 » » w o p r a w i e 2 .10

» w y t w o r n e w 1 5 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 4 . —

Tom X — L U D Z K I E , A R C Y L U D Z K I E C z ę ś ć p i e r w s z a . P r z e ł o ż y ł K O N R A D D R Z E W I E C K I

w y d a n i e o z d o b n e 2.50

» » w o p r a w i e 3 . —

» w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 6 . —

Tom XI — W Ę D R O W I E C I J E G O C I E Ń LUDZKIE, ARCYLUDZKIE. Część druga. P r z e ł o ż y ł K O N R A D D R Z E W I E C K I w y d a n i e o z d o b n e 2.50

» » w o p r a w i e 3 . — » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 6 . —

Tom XII - W O L A M O C Y P r z e ł . S T E F A N F R Y C Z 1 K O N R A D D R Z E W I E C K I

w y d a n i e o z d o b n e 3 . —

» » w o p r a w i e 3.50

» w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h 7 . —

Suplement— E C C E H O M O (Autobiografia) P r z e ł o ż y ł L E O P O L D S T A F F

w y d a n i e o z d o b n e 1.50

» » w o p r a w i e 2 . —

» w y t w o r n e n a c z e r p a n y m p a p i e r z e . . . . 4 . —

D O N A B Y C I A W E W S Z Y S T K I C H K S I Ę G A R N I A C H .

WY

DA

NIE

C

KO

WIT

E

(BE

Z

SK

CE

Ń) W

YD

AN

IE

C

KO

WIT

E

(BE

Z

SK

CE

Ń)

W A C Ł A W B E R E N T Ź R Ó D Ł A I U J Ś C I A NIETZSCHEA-N I Z M U —.80

Portret FRYDERYKA N I E T Z S C H E G O , akwaforta oryginalna, Franciszka Siedleckiego, na p a p i e r z e g r u b y m 1 . —

n a p a p i e r z e j a p o ń s k i m 3 . —

W A R S Z A W A 1 9 1 1 . - N A K Ł A D J A K Ó B A M O R T K O -

W I C Z A . — S K Ł A D Y G Ł Ó W N E : W K S I Ę G A R N I

G . C E N T N E R S Z W E R A I S P Ó Ł K I W W A R S Z A W I E

O R A Z H . A L T E N B E R G A W E L W O W I E .