Jacek HugoBader
Biała gorączka
Seria reportaż
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie
Mariusz Szczygieł Gottland
Włodzimierz Nowak Obwód głowy
Maciej Zaremba Polski hydraulik i inne
opowieści ze Szwecji
Renata Radłowska Nowohucka telenowela
Martin Pollack Dlaczego rozstrzelali
Stanisławów
Klaus Brinkbaumer Afrykańska odyseja
W serii ukażą się m.in.:
Jean Hatzfeld Strategia antylop
Włodzimierz Nowak Serce narodu, koło
przystanku
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród
zielska
Riccardo Orizio Zaginione białe plemiona.
Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości
Peter Fróberg Idling Uśmiech Pol Pota
Chloe Hooper Wysoki
Cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z: M.
Wasiljew, S.Guszczew, Reportaż z xxi wieku, przeł.
W. Kulicki, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1960
Zamiast wstępu
Pojechałem do zsrr kilka razy w 1991 i 1992
roku i więcej nie chciałem. Fantastyczni ludzie i
obraza rozumu. Wielka sztuka i poniżające
poszukiwania z opuszczonymi spodniami choć
kawałka papieru toaletowego. Wspaniała architektura
i okno wychodzące na górę śmieci na wysokość
drugiego piętra. Zabrakło mi wtedy reporterskiego
zrozumienia, zabrakło determinacji. I oto Jacek
HugoBader wchodzi w imperium dla mnie. Bo kiedy
czytam jego reportaże, mam wrażenie, że specjalnie
dla mnie, czytelnika przeżywa te wszystkie przygody.
Przeżywa je niejako w moim imieniu. Wiem, że inni
też mają takie wrażenie: czytają i czują, że to jest ich
człowiek tam. I włazi, gdzie ja bym się bał wleźć.
Ryszard Kapuściński opisywał imperium z lotu
ptaka; uchwycił mechanizmy myślenia, zachowań,
procesów.
HugoBader opisuje imperium z perspektywy
wałęsającego się psa; chwyta mechanizmy myślenia,
zachowań, procesów i na dodatek szczura za ogon.
Mariusz Szczygieł
CZĘŚĆ I
ZNIKAJĄCY PUNKT
Czin Li. Wędrowny Chińczyk gdzieś pod
Nowosybirskiem
Maską w stronę wiatru
Modliłem się tylko, żeby nie nawalił mi w nocy
w tajdze i żebym nie spotkał bandytów. Na pierwsze
z tych nieszczęść byłem przygotowany, na drugie —
nie. Byłem chyba jedynym wariatem, który przez ten
straszny ocean lądu podróżował bez broni, do tego
samotnie.
Ulubionym sportem miejscowych jest
strzelectwo. Jadą normalnie, po prawej stronie drogi,
ale kierownicę też mają z prawej, bo to samochody z
Japonii. Trzymają ją w lewej ręce, więc prawą mogą
bardzo łatwo wystawić przez okno i walić w biegu z
tego, w co są uzbrojeni, do tablic informacyjnych,
znaków drogowych i reklam.
Na wschodzie Syberii nie widziałem jednego
drogowskazu, żeby nie był podziurawiony jak
durszlak. Małe i duże kalibry, ogień pojedynczy,
serie, a czasem ogromne wyrwy po śrutowej
„armacie".
A co kilkadziesiąt kilometrów wrak spalonego
samochodu. Na pewno zepsuły się w zimie, i to nocą,
a ich zrozpaczeni właściciele podpalali je, żeby się
ogrzać.
Jest mała szansa, że dzięki temu przeżyli.
Noc
Partacze.
Przed wyjazdem powinni się byli dowiedzieć,
jak przetrwać zimową noc w tajdze.
Zawsze stawiam samochód maską w stronę
wiatru. Na wszelki wypadek. Jeśli wieje z innej
strony, może tłoczyć trujące spaliny do środka.
Zostawiam samochód na wolnych obrotach,
żeby grzał. Paliwa nie zabraknie, bo zużywa tylko
około jednego litra na godzinę, a mam przecież co
najmniej pół zbiornika.
To najświętsza zasada podróżowania w zimie
samochodem po Syberii. Tankować tak często, żeby
zawsze było co najmniej pół zbiornika. Jednak przed
ułożeniem się do snu zawsze wyłączam silnik. Za
duże ryzyko. Wiatr zmieni w nocy kierunek, i już się
nie obudzę. Ale włączam budzik w telefonie. Co dwie
godziny zrywam się i odpalam samochód, żeby
popracował dziesięć, piętnaście minut. Nie chodzi
nawet o to, żeby podgrzać kabinę, tylko silnik i miskę
olejową. I podładować akumulator. Już przy
trzydziestu stopniach mrozu nie ma szans, żeby bez
tych manewrów auto rano odpaliło, bo olej silnikowy
robi się gęsty jak plastelina. Raz przy takiej
temperaturze dolewałem go do silnika i przy okazji
uzupełniałem płyn hamulcowy i do wspomagania.
Wszystkie były tak gęste, że nie chciały wylecieć z
butelki.
Ale załóżmy, że rozładował się telefon i nie
obudziłem się aż do rana. Trzeba rozpalić ognisko.
Oczywiście nikt rozsądny nie podróżuje przez
Syberię bez siekiery. Rąbiesz drewno i ustawiasz
stos, ale nie podpalisz go nawet benzyną, bo jest
straszny mróz, wiatr i wszystko uwalane w śniegu.
Woziłem ze sobą w bańce gotową mieszankę
benzyny z olejem silnikowym w proporcjach jeden do
jednego. Od tego zajmie się nawet mokre drewno.
Ale załóżmy, że utknąłem na zabajkalskich
stepach, a nie w tajdze. Nie ma opału. Ale ja mam go
ze sobą. Z Europy wiozę na Sybir karton drewna.
Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby pogrzać ręce.
Trzeba wziąć ognisko na łopatę (jest tak samo ważna
jak siekiera) i wsunąć je pod samochód, ogrzać silnik,
a przede wszystkim miskę olejową. Równie dobrze
mogę to zrobić palnikiem benzynowym. To bardzo
proste urządzenie podobne do małego miotacza
płomieni, które kupiłem w sklepie z żelastwem za
sześćset rubli (sześćdziesiąt złotych).
Ale załóżmy, że mróz jest tak straszny, a ty
spałeś tak długo, że akumulator rozładował się do
zera. Ja mam drugi. W kabinie, gdzie jest znacznie
cieplej. Nie muszę go nawet przenosić, bo połączony
jest z pierwszym kablami. Wystarczy przestawić
przełącznik.
Ale załóżmy, że zepsuł się silnik, który cię
grzeje. Musisz przetrwać co najmniej do rana.
Wprawdzie Sybiracy mają powiedzenie, że u nich
nawet wroga nie zostawia się samego w tajdze, ale
nie dotyczy to sytuacji drogowej i nocy. Ruch wtedy
bardzo maleje, choć nie zamiera, lecz nie ma takiej
siły, która zmusiłaby rosyjskiego kierowcę, żeby
zatrzymał się po zachodzie słońca. Boją się
bandytów.
Najlepszym rozwiązaniem jest webasto,
autonomiczne ogrzewanie napędzane małym
silnikiem spalinowym, które grzeje niezależnie od
pracy samochodu. Kosztuje tysiąc euro, więc
poskąpiłem sobie, ale mam małą maszynkę
turystyczną do gotowania, którą rozpalam w kabinie,
a przed pójściem spać gaszę, żeby oszczędzać gaz. W
nocy grzeje mnie jedna albo dwie świece, które
ustawiam na podłodze. Najniższa temperatura, przy
której spędziłem noc w samochodzie, nad ranem
spadła do minus trzydziestu sześciu stopni, a w
kabinie było tylko piętnaście stopni mrozu.
Oczywiście mam wspaniały puchowy śpiwór i
puchową kurtkę, i zawsze zapas picia i jedzenia na
kilka dni.
Marzenie
W marcu 1957 roku, być może dziewiątego o
godzinie trzynastej, w sobotę, bo w soboty odbywały
się cotygodniowe zebrania działu nauki
„Komsomolskiej Prawdy", dwóch reporterów dostało
od redaktora naczelnego niezwykłe polecenie. (Tego
dnia i o tej godzinie na podłodze z pastowanych
desek między kuchnią a sypialnią w mieszkaniu
mojej babci przy ulicy Warszawskiej 62 w
Sochaczewie niespodziewanie przyszedłem na świat).
— Trzeba opowiedzieć naszym czytelnikom o
przyszłości — mówił naczelny „Prawdy". —
Opiszcie, jak będzie się żyło w Związku Radzieckim
za jakieś pięćdziesiąt lat, powiedzmy w
dziewięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej
Rewolucji Październikowej.
To znaczy w 2007 roku.
Książka Michaiła Wasiljewa i Siergieja
Guszczewa, dziennikarzy „Komsomołki" nosi tytuł
Reportaż z xxi wieku. Autorzy pisali, że na co dzień
będziemy używali mózgów elektronowych
(nazywamy je dzisiaj komputerami), miniaturowych
stacji nadawczoodbiorczych (komórek),
bibliotransmisji (czyli internetu), samochody
będziemy otwierali na odległość (a więc pilotem),
zdjęcia robili aparatem elektrycznym (cyfrowym) i
oglądali telewizję satelitarną na płaskich ekranach.
Pisali o tym w czasie, kiedy w domu, w którym
przyszedłem na świat, nie było nawet czarnobiałego
telewizora, toalety i telefonu, żeby zadzwonić po
lekarza.
Wasiljew i Guszczew najwięcej czasu spędzili
w moskiewskich pracowniach Akademii Nauk zsrr, a
potem myślami przenieśli się w przyszłość i
wspaniałym odrzutowcem ruszyli w podróż na
Syberię 2007 roku.
Postanowiłem zrobić sobie prezent na
pięćdziesiąte urodziny i ruszyć z tą książką przez całą
Rosję, z Moskwy do Władywostoku. Ale nie polecę
przecież samolotem tak jak autorzy Reportażu z xxi
wieku. Pociągiem z kolei jeździłem tam już kilka
razy.
Boże kochany! Toż nadarza się jedyna okazja,
żeby powtórzyć wyczyn Kowalskiego!
Amerykańskiego mechanicznego wojownika,
półboga, samotnego jeźdźcy, ostatniej na tej planecie
bohaterskiej duszy, dla której prędkość oznaczała
wolność. Tak o nim mówili w Znikającym punkcie,
głośnym amerykańskim filmie, który w latach
siedemdziesiątych stał się buntowniczym manifestem
mojego pokolenia. Wreszcie jest okazja, żeby
zrealizować młodzieńcze marzenie i tak jak on
samotnie przeskoczyć samochodem cały kontynent,
tylko że mój jest dwa i pół razy większy od Ameryki,
a ja uparłem się, że pojadę zimą. Koniecznie chciałem
posmakować jej na Syberii.
— Ziiiimąąąąą?! Jeśli nie wrócisz na Boże
Narodzenie, możesz w ogóle nie wracać —
powiedziała żona i wiem, że nie żartowała.
Cholera! To znaczy, że muszę się spieszyć. Tak
jak Kowalski! Tylko że ja na święta, a on, bo założył
się o działkę speeda. I miał dodge'a challengera
rocznik siedemdziesiąty z silnikiem cztery i cztery
dziesiąte litra, który wyciągał do dwustu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Problemy mieli z nimi wszyscy podróżnicy, nie
wyłączając Kolumba, Amundsena, Livingstone'a czy
Nansena.
Szef działu reportażu powiedział, że nie ma
mowy, żeby wysłał mnie za granicę na kilka
miesięcy, bo pożarłbym budżet na delegacje dla
całego działu.
Osobiście więc zadzwoniłem i wysłałem
pisemną propozycję współpracy do szefów
marketingu polskich przedstawicieli koncernów
samochodowych, których znalazłem w książce
telefonicznej. Potrzebowałem pieniędzy i samochodu,
argumentując, że nie będzie dla niego lepszej
reklamy, niż jeśli przetrwa ze mną drogę na drugi
koniec euroazjatyckiego kontynentu, zimą, przez całą
Rosję — z Warszawy do Władywostoku.
Toyota, Nissan, Honda, Hyundai, Suzuki,
Subaru, Mitsubishi, kia, wszystkie azjatyckie marki, a
także Volvo nawet nie odpowiedziały na moje
zaproszenie. Do Francuzów, Fiata i Forda nie
dzwoniłem, bo mój brat, który zna się na
samochodach, powiedział, że autem na literę „f" mnie
nie puści, bmw, Mercedes i Land Rover nie miały
„wolnych mocy samochodowych". Jeep gotów był
dać samochód, ale bez pieniędzy. Na wszystkie
warunki przystała tylko firma Kulczyk Tradex,
importer audi, volkswagenów i porsche.
Zaproponowali potężną, luksusową terenówkę
Audi Q7. Napęd na cztery koła, benzynowy silnik
cztery i dwie dziesiąte litra, trzysta pięćdziesiąt koni
mechanicznych, do setki w siedem sekund,
maksymalna prędkość dwieście czterdzieści
kilometrów na godzinę — dwie i pół tony burżujstwa
za trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. Oczyma
wyobraźni zobaczyłem siebie, jak podjeżdżam na
piwo pod sklep w zrujnowanym kołchozie Mieczta
Ilicza i gadam z miejscowymi chłopakami o życiu.
Zima się zbliża, a ja ciągle odwlekam
podpisanie umowy ze sponsorem. Całą filozofię
mojej pracy dziennikarskiej mogę streścić w dwóch
słowach — wtopić się. Zlać z tłem, nie wyróżniać, nie
rzucać w oczy, przemykać niepostrzeżenie, a w
kołchozie Mieczta Ilicza biłbym moim Q7 po oczach
jak kosmita. Poza tym mój system pracy jest bardzo
bezpieczny, bo nie przyciąga uwagi złych ludzi.
Zadzwoniłem do sponsora i oznajmiłem, że
wezmę pieniądze, a samochód nie będzie mi
potrzebny.
Tak się rozstaliśmy.
Zdesperowany poszedłem do naczelnych.
Rzuciłem mapę na stół, opowiedziałem o moich
marzeniach, że jestem po rozwodzie z doktorem
Kulczykiem i jak nie dadzą mi pieniędzy, wezmę od
żony (bo ona trzyma kasę), ale to wstyd, żeby biedna
kobieta sponsorowała „Wyborczą". I dali. Ale na
samochód nie starczyło, więc dwadzieścia pięć
tysięcy złotych musiała wyłożyć żona.
Postanowiłem, że kupię w Moskwie rosyjski
samochód na miejscowych numerach, i w ten sposób,
nie rzucając się w oczy, spokojnie dotrę nad Ocean
Spokojny. Z ruskich aut napęd na cztery koła mają
tylko łady niwy, ale miejscowi fachowcy mówią, że
za Uralem nie potrafią ich porządnie naprawiać, i
łaziki, które w każdym kołchozie nawet traktorzysta
zreperuje mi młotkiem, bo to podobno najmniej
skomplikowane auta na świecie.
uaz469 (Ulianowskij Awtomobilnyj Zawód),
którego dla siebie szukałem, nazywany jest
sowieckim jeepem albo ruskim kruzakiem, bo tak od
japońskiego land cruisera mówią tutaj o wszystkich
samochodach terenowych. Najczęściej mówi się
krótko „ułaz" albo „łazik", bo wszędzie wejdzie. Ten
model produkowany jest w niezmienionej formie od
1972 roku, a z taśmy ciągle schodzi także terenowy
mikrobus zwany, z racji kształtu, buchanką, czyli
bochenkiem. Za Uralem nazywają go tabletką. Nie
zmienił się ani na jotę od 1958 roku. Oba modele
ważą po dwie i pół tony, mają benzynowe silniki o
pojemności dwa i cztery dziesiąte litra,
czterostopniowe skrzynie biegów i moc zaledwie
siedemdziesięciu dwóch koni mechanicznych.
Ułazy były sprzedawane do osiemdziesięciu
krajów, przeważnie Trzeciego Świata. Do dzisiaj w
Polsce zarejestrowanych jest siedemnaście tysięcy
łazików pamiętających rwpg i Układ Warszawski. W
latach siedemdziesiątych Rosjanie pokonali na tych
samochodach Saharę i po lodowcu wspięli się na
Elbrus do wysokości czterech tysięcy dwustu metrów.
Po rosyjskich drogach jeżdżą dwa miliony łazików.
— Lubisz majsterkować? — zapytał Grisza,
kiedy poprosiłem, żeby mi pomógł kupić jednego z
nich.
— Nienawidzę — odpowiedziałem szczerze.
— To polubisz.
Griszę znalazłem w internecie. Jest członkiem
klubu miłośników ułazów. Czterech jego kolegów
przypłaciło tę namiętność życiem, bo próbowali spać
w swoich autach przy włączonym silniku. Na
peryferiach Moskwy Grisza prowadzi maleńki
warsztacik dla członków klubu.
Bardzo trudno znaleźć w Moskwie porządnego
łazika, bo to samochody tylko dla wojska, do pracy w
lesie i dla rolnictwa, na szczęście w trakcie
poszukiwań okazało się, że jeden z członków klubu
chce sprzedać swoje auto. Nie było tanie. Jak dla
mnie sto siedemdziesiąt tysięcy rubli (siedemnaście
tysięcy złotych), ale Grisza wie, że jest w dobrym
stanie. To samochód z 1995 roku na archaicznych
resorach jak w konnej bryczce, ale trzy lata temu
Grisza wymienił w nim całe nadwozie wraz z
karoserią na fabrycznie nowe, dał większe koła,
kierownicę z eleganckiej wołgi, zamienił hamulce na
tarczowe i dołożył luksus niespotykany w tych
topornych jak taczki samochodach — wspomaganie
kierownicy.
Najważniejsze, że Andriej, właściciel łazika,
zgodził się sprzedać mi go na notarialne
pełnomocnictwo, a więc przez trzy lata będę mógł
jeździć na jego numerach. Gdybym chciał
przerejestrować samochód na swoje nazwisko, w
różnych urzędach spędziłbym w kolejkach co
najmniej dwa tygodnie.
Urwałem Andriejowi jeszcze dziesięć tysięcy
rubli, wypiliśmy po kielichu i przewiozłem samochód
do warsztatu Griszy, żeby go przygotował do
warunków arktycznych. Osiem tysięcy rubli
kosztował mnie notariusz, przegląd techniczny i nowe
ubezpieczenie oc. Dwadzieścia cztery tysiące (dwa
tysiące czterysta złotych) dałem Griszy na zapasowe
części i potrzebne materiały.
Mój ułaz nie miał pasów bezpieczeństwa, więc
kazałem je założyć. W europejskiej części Rosji nikt,
z milicją włącznie, nie przestrzega obowiązku jazdy
w pasach, podobnie jak jazdy na światłach przez całą
dobę.
Chciałem też mieć radio z odtwarzaczem cd,
skoro planowałem spędzić za kierownicą kilka
tygodni, a zamiast tylnej kanapy miejsce do spania.
Trzeba było zainstalować drugi akumulator,
dodatkowy grzejnik (wzięliśmy z wołgi), wyłożyć
blaszaną podłogę ciepłą pianką, ocieplić maskę i
zasłonić nawiew zimnego powietrza od spodu silnika.
Grisza zastosował też patent z łady, dzięki któremu
silnik mojego samochodu miał oddychać ciepłym
powietrzem, i założył nowy rozrusznik, bo psują się
na potęgę. Stary wziąłem na zapas. I dodatkową
pompę paliwową.
Samochód miałem odebrać w środę, ale nawet
nie zaczęli go robić, a gdy pojechałem do warsztatu w
piątek, z podwórka wygonił mnie kolos o rozmiarach
filara mostowego i z bandycką mordą, który
wygramolił się z małej, czerwonej wyścigówki.
Dzwonię do Griszy, a ten płacze, że jest tragedia i nie
może ze mną rozmawiać. Tłumaczy, że zalega
gangsterom z haraczem, a teraz jeździ po mieście i
próbuje pożyczyć pieniądze.
Samochód odebrałem w niedzielę w nocy.
Grisza wziął za robotę dziewięć tysięcy rubli
(dziewięćset złotych), więc gotowe do drogi auto
kosztowało mnie dwieście jeden tysięcy (dwadzieścia
tysięcy i sto złotych).
Na koniec udzielił mi instrukcji obsługi łazika.
Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia poziomu
oleju, płynu hamulcowego i chłodzącego. Codziennie
jadę na innym akumulatorze, żeby się na przemian
ładowały, i nie zwracam uwagi na to, że nie można
wyłączyć ogrzewania („Przecież jest zima"), nie
działają wskaźniki paliwa („Trzeba poświecić latarką
do zbiornika"), koło zapasowe jest dużo mniejsze od
pozostałych („Do wulkanizacji jakoś dojedziesz"),
bardzo źle wchodzi trzeci bieg przy redukcji z
czwórki i nie działa klakson, bez którego czuję się jak
ułomny.
Wiecie co to jest mikrosekunda?
Odcinek czasu między pojawieniem się żółtego
światła a klaksonem za plecami. Tak cudzoziemcy
żartują z rosyjskich kierowców, którzy trąbią jak
opętani.
Łyżwy
I nie włączają świateł, dopóki cokolwiek widać,
a długich nie wyłączają, nawet kiedy ty to zrobisz.
Pierwszeństwo ma większy. A jak zmieniają koło,
rozerwaną oponę lubią podpalić. Śmierdzące ognisko
zamiast trójkąta. Bardzo często nie rozbierają się w
samochodzie i cały dzień jadą w palcie i futrzanej
czapce.
Rosjanie giną na drogach jak muchy. W 2007
roku życie straciło ponad trzydzieści trzy tysiące
osób, tyle co w całej Unii Europejskiej, która ma trzy
i pół razy więcej mieszkańców i sześć razy więcej
samochodów. Na poboczu co parę kilometrów
symboliczne nagrobki. To najczęściej żelazny cokolik
z gwiazdą na szczycie albo zespawany z drutu
zbrojeniowego ażurowy postument podobny do
stojaka na kwiaty z lat sześćdziesiątych. Rosyjskim
zwyczajem przy wielu nagrobkach stoi ławeczka i
stolik z przyśrubowanym wazonem. W wazonie
sztuczne kwiaty. Czasami zatrzyma się tam jakiś
szoferak, zostawi koledze zapalonego papierosa, dwa,
trzy na zapas i zapałki, a bywa, że małą buteleczkę z
resztówką wódki, od której chłopak zapewne zginął.
Z Moskwy wyruszyłem dwudziestego
czwartego listopada. Już pierwszego dnia zepsuł się
odtwarzacz cd. Nie wytrzymał potwornych
wstrząsów, bo im dalej na wschód, tym droga gorsza.
Potem był Kazań, Ufa, a na Uralu zaczęła się Azja i
radykalnie zmienił się klimat. Temperatura spadła o
kilkanaście stopni. Objechałem Czelabińsk,
przeciąłem Omsk, Nowosybirsk i stanąłem w
Krasnojarsku. Skręciłem prosto na południe do
Chakasji i Tuwy. Po dwóch tygodniach wróciłem tą
samą drogą do Krasnojarska i pomknąłem na
południowy wschód do Irkucka.
Przejechałem już siedem tysięcy siedemset
kilometrów. Za kilka dni święta, więc łazika
zostawiam na parkingu, akumulatory u Loszy,
mojego irkuckiego przyjaciela, i lecę do kraju.
Wróciłem po miesiącu. Przede mną
najtrudniejszy, najbardziej lodowaty fragment drogi,
a raczej bezdroży. I luty — najzimniejszy miesiąc.
Jadąc wokół Bajkału, dotarłem do Ułan Ude.
Chciałem to święte morze Syberii, w którym jest
więcej wody niż w Bałtyku, przeskoczyć po lodzie,
ale zamarza dopiero w połowie stycznia. Ja dotarłem
tam drugiego lutego. Miejscowi stanowczo odradzili
przeprawę przez Bajkał, ale za to założyłem łyżwy,
które wiozłem przez pół świata, i z chłopakami ze
Sludianki pograłem w hokeja. A na tafli zobaczyłem
najbardziej niezwykłego łazika na świecie. W
podłodze miał wyciętą dziurę do łowienia ryb spod
lodu, a z dachu wystawała dymiąca rura od
węglowego piecyka. Sybirskie webasto, można
powiedzieć.
Z Ułan Ude pojechałem do Czyty, za którą
kończy się normalna droga, asfalt, ludzkie siedziby i
cywilizacja. Ponad dwa tysiące kilometrów do
Chabarowska tylko góry, bagna, śnieg i tajga.
W 2007 roku na blogu „Dark Roasted Blend"
internauci z całego świata wybierali najbardziej
niebezpieczne i pochłaniające najwięcej ofiar drogi na
naszej planecie. Z sześciu wytypowanych trzy
znajdują się w Rosji. Jedna na kaukaskiej granicy
między Gruzją a Rosją, natomiast dwóch pozostałych
miałem okazję posmakować. Najpierw w Moskwie,
bo to czteroipółkilometrowy tunel Lefortowo, który
przebiega pod rzeką i przecieka, a gdy przychodzą
mrozy, robi się ślisko jak na lodowisku do hokeja na
Łużnikach.
Druga droga śmierci, którą jechałem, odłącza
się od mojej trasy, ale urodą niczym się od niej nie
różni. To biegnąca na północ autostrada do Jakucka.
„Autostrada" to stanowczo za dużo powiedziane. To
wąski, kręty, w lecie błotnisty, a w zimie zawalony
śniegiem trakt biegnący po wiecznej zmarzlinie bez
odrobiny asfaltu. Dotarłem nim do miasta Tynda,
skąd dalej, przez tajgę, wędrowałem do
zaprzyjaźnionych pasterzy reniferów.
Wiosną 2006 roku w środkowym odcinku drogi
do Jakucka roztopy uwięziły kilkaset samochodów.
W straszliwym błocie ugrzęzły nawet gąsienicowe
pojazdy wysłane na ratunek. Po kilku tygodniach
zdesperowani ludzie z bronią w ręku zaczęli walczyć
między sobą o żywność.
Do Chabarowska dotarłem pod koniec lutego,
stamtąd miałem już tylko siedemset siedemdziesiąt
kilometrów niezłej drogi do Władywostoku, gdzie
kończyłem podróż.
Śnieg
Zjeść po drodze można w barze albo w
kawiarni, ale słowo to nie znaczy, że są tam ciastka,
likiery, kawa i herbata — raczej kotlety, barszcz,
śledzie i wódka. Słowo „blinnaja" na szyldzie nie
znaczy, że podają tam bliny, „bułocznaja" że bułki, a
„szaszłycznaja", że szaszłyki, ale jest to możliwe.
W zakusocznej z zakąskami może być problem,
ale zupę i drugie podadzą.
To najczęściej obskurne budy, baraki, większe
kioski. Im dalej na wschód, tym bardziej paskudne.
Brudna cerata, tłuste widelce, nie ma gdzie umyć rąk,
a za potrzebą trzeba wyjść na zewnątrz.
Ot, choćby zakusocznaja koło miasteczka
Jerofiej Pawłowicz na Syberii. Z tyłu budynku
ogromny, kipiący śmietnik i beczka przecięta na pół.
W obu połówkach bez przerwy tlą się śmieci. Obok
kibel, z którego nikt nie korzysta. Z dwojga złego
wolą obok śmietnika.
Kto tutaj nie przystanął! Ten mało dzisiaj pił, bo
zostawił w śniegu bardzo żółtą dziurę. Pewnie
pieriegonszczik, który we Władywostoku kupił
japoński, używany samochód i teraz gna nim na
zachód, do domu. Zawsze bardzo się spieszą, rzadko
stają, żeby coś zjeść i wypić, śpią w samochodach.
Ten z kolei długo jechał i długo nie sikał, bo jego
dziura jest wielka i głęboka. Pewnie dalnobojszczik,
człowiek dalekiego boju, długiej trasy, po naszemu
— tirowiec. To zawodowcy, jedzą i piją w biegu i też
nie lubią stawać.
Ten był tu w czasie wiatru albo artysta, bo lubi
zrobić wzorek. Najpewniej jednak był na bani i
chwiał się na nogach. Prawie każdy kierowca lubi
tutaj wypić do obiadu. W dziczy między Czyta a
Chabarowskiem na sto procent nie spotka się
milicjanta na służbie. Chyba że jedzie prywatnie. To
jest jego ślad. Równy, zdyscyplinowany, a jeśli z
zakrętem, to pod kątem prostym.
Nikt przez Syberię nie podróżuje samotnie.
Pieriegończycy jadą grupami po kilka samochodów,
żeby sobie pomagać w razie awarii. Często, jeśli
któryś ma znajomego żołnierza albo milicjanta,
opłacają go, żeby jechał z nimi pod bronią i w
mundurze. Chroni ich przed bandytami i milicją, bo
mundurowi, wiadomo, zawsze się dogadają.
A tutaj z pewnością przykucnęła kobieta, bo
dziura zrobiona pod dużym kątem. Kobieta tutaj to
rzadkość. Czasami towarzyszy mężowi, żeby nie
usnął w trasie. Pieriegończycy, szczególnie ci
zawodowi, którzy kupują samochody na handel, to
przeważnie bardzo młodzi, nieżonaci mężczyźni. To
jego ślad. Swoją dziurę zrobił ze dwa i pół metra od
miejsca, gdzie stał.
A ten odwrotnie. Ma problem z prostatą i
jeszcze nasikał sobie na buty. Pewnie ma siedzącą
pracę albo niemłody już człowiek. Może zawodowy
kierowca albo reporter.
Wszyscy ludzie drogi wożą ze sobą żelazną
rację żywnościową. Ja od lat stosuję kiełbasę
myśliwską, ale wysuszoną do przesady. Jest twarda
jak patyk, nie da się jej normalnie ugryźć, ale można
wolno żuć. Rosjanie przepadają za suszoną rybą,
która nadaje się do jedzenia przez kilka lat.
Widziałem na Syberii kierowców ciężarówek, którzy
zapas kalorii i białka wozili w postaci struganiny.
Przechowują ją w schowku z narzędziami albo kołem
zapasowym, bo to wielka, surowa, zamrożona ryba,
którą w miarę potrzeby struga się dużym nożem jak
klocek drewna, a wióry macza w soli z pieprzem i
szybko zjada. Rozmrożona struganina jest nie do
przełknięcia, a bez wódki żrą ją tylko psy.
Wyrko
Każdy dzień starałem się kończyć w większym
mieście, gdzie mogłem znaleźć hotel. Jeśli noc
zastawała mnie na odludziu, spałem w samochodzie
albo jechałem do najbliżej wioski, szukałem domu, w
którego oknach były kwiaty, i prosiłem o nocleg.
Rosjanie lubią pomagać, jeśli się ich o to poprosi.
Sami z siebie prawie nigdy tego nie robią.
Na wschód od Uralu nie ma przyzwoitych
przydrożnych moteli. Byłem w trzech. Wynajmują
łóżka w dwu— lub czteroosobowych pokojach na
godziny. Jedna kosztuje czterdzieści rubli (cztery
złote), ale trzeba zapłacić z góry co najmniej za sześć.
Jeśli śpisz więcej, dopłacasz później. Swoje
bagaże i akumulator samochodowy chowasz do
kanapy, na której leżysz, więc jesteś spokojny, że we
śnie cię nie okradną.
Łazik w tym czasie stoi na parkingu. Trzy
miesiące był w podróży i tylko jedną noc spędził na
ulicy bez ochrony, nie licząc tych kilku, kiedy ja w
nim spałem. Zawsze ktoś go pilnował.
Tak jak większości samochodów w Rosji. Jaka
to armia ludzi jest potrzebna, żeby pilnować
wszystkich, wszystkiego i wszędzie! Bo nie tylko
samochodów. Pilnują domów, ludzi, ogrodów, upraw,
lasów, zwierząt leśnych, hodowlanych... Dziesiątki,
setki tysięcy, miliony mężczyzn nie robi nic, tylko
dogląda, ma baczenie, pilnuje, strzeże i czuwa, by
inni mężczyźni nie ukradli tego, czego oni pilnują.
Miliony ochroniarzy, cieciów, stróżów, pilnowaczy,
goryli — urodzonych, wychowanych,
wykształconych tylko po to, żeby pilnować
przedmiotów.
Kiedy zapytam pięciu rosyjskich mężczyzn,
czym się zajmują, prawie na pewno jeden odpowie,
że jest kierowcą, a dwóch, że pracuje w ochronie.
Nie licząc milicjantów.
Mienty
To półtoramilionowa armia ludzi. Statystycznie
na stu obywateli Rosyjskiej Federacji przypada jeden
milicjant. Cztery razy więcej niż w Polsce.
A gaisznicy (gai — Gosudarstwiennaja
Awtomobilnaja Inspiekcja), czyli drogówka, to
profesja bardziej znienawidzona i pogardzana niż
biblijni celnicy w państwie żydowskim.
Prokuratura generalna obliczyła, że dochody
urzędników państwowych z korupcji równają się
trzeciej części budżetu Rosji. Oznacza to, że wysysają
ze społeczeństwa około stu dwudziestu pięciu
miliardów dolarów w ciągu roku. Ogromny w tym
udział ma milicja, zwłaszcza drogowa. O jej
niewiarygodnej bezkarności, pazerności i korupcji
krążą legendy.
W mieście albo poza nim, na skrzyżowaniu,
rondzie albo na prostej drodze bardzo często można
spotkać samotnego milicjanta, który podjechał
prywatnym samochodem, nierzadko po godzinach
pracy, żeby kontrolować kierowcom dokumenty.
Zwykle jest jegomościem w podeszłym wieku,
oficerem, nawet pułkownikiem, ale wydaje córkę za
mąż, zmienia samochód lub kupuje mieszkanie i
gwałtownie potrzebuje pieniędzy.
Nie ma takiej siły na świecie, która pozwoliłaby
wyrwać się z jego łap. Jeśli mient postanowi, że
zabulisz — jesteś bez szans. (Mient to gliniarz i w
języku rosyjskim znaczy mniej więcej to samo co
polskie „męty"). Możesz być trzeźwy, mieć sprawny
samochód, porządek w dokumentach i nie popełnić
żadnego wykroczenia, ale zapłacisz za nieschludnie
wyglądający samochód albo brudną rejestrację.
Jeśli właśnie wyjechałeś z myjni, milicjant
bierze twoje dokumenty, każe czekać w samochodzie
i idzie kontrolować inne auta. Po kwadransie diabli
cię biorą, więc interweniujesz, a on, że przecież
miałeś siedzieć w samochodzie. Na poboczu czeka
już kilku takich. Po kolejnym kwadransie wyjmujesz
z portfela pięćset rubli i dajesz w łapę „na
pożegnanie".
Bardziej finezyjne sposoby trzeba zaaranżować.
Przed policyjnym posterunkiem stoi znak stop, żeby
zatrzymać się do kontroli dokumentów. Kontrolujący
milicjant stoi dziesięć metrów dalej. Posłusznie przy
nim stajesz.
— Dlaczego naruszyliście? — pyta zawsze,
mając na myśli przepisy.
— Broń Boże! Niczego nie naruszyłem —
tłumaczysz się.
— Nie stanęliście przy znaku stop.
— Przecież stoję.
— Ale znak był wcześniej — pokazuje palcem.
Łapówka za takie wykroczenia kosztuje tysiąc
rubli (sto złotych). Nie wiem, ile wynosiłby oficjalny
mandat, ale nikt ich w Rosji nie płaci. Kiedy się temu
dziwię, nawet kierowcy, ofiary milicjantów, mówią,
że tak być musi, bo oni bardzo mało zarabiają. To
prawda. Władza utrzymuje ich płace na najniższym
poziomie, bo wie, że sobie radzą.
Między Czelabińskiem a Omskiem spotkałem
Marata, Kazacha z Pietropawłowska. W przydrożnym
barze pił wodę z kranu. Był śmiertelnie zmęczony,
zrozpaczony i głodny, bo nie jadł od dwóch dni.
Kupił w Hamburgu samochód i na niemieckich
numerach jechał do domu, a z każdym kilometrem
topniał zapas pieniędzy na drogę. Oszczędzał na
jedzeniu, aż wreszcie przestał jeść. Przed
Czelabińskiem po raz ostatni zatankował samochód.
— A przed Kurganem uklęknąłem przed
milicjantem i błagałem, żeby się zlitował —
opowiada zapłakany Kazach. — Przecież nic już nie
mam. Pokazałem mu portfel, puste kieszenie... Nie
było litości. Wziął moją kurtkę i ten pusty portfel. Na
następnych posterunkach oddałem zapasowe koło,
lewar, rzeczy osobiste, a przy ostatniej kontroli
odkręciłem boczne lusterka, żeby mnie przepuścili.
Nakarmiłem Marata i dolałem mu benzyny, ale
sam na rosyjskich milicjantów nie mogę narzekać.
Zawsze mi pomagali, pokazali drogę, dobrze
poradzili. Cztery razy łapali mnie na wykroczeniach,
na przykład na zawracaniu na moście, ale zawsze
udawało mi się wykręcić. Musiałem tylko dokładnie
opowiadać, kim jestem, dlaczego sam, co to za auto,
skąd i dokąd jadę. To robiło tak piorunujące
wrażenie, że pozwalali mi przenocować w
samochodzie na swoim poście, czyli stałym
posterunku milicji drogowej, ustawianym przy
rogatkach i skrzyżowaniach dróg. Innym razem w
honorowej asyście odwieźli mnie do hotelu w mieście
i sami odstawili mój pojazd na ciepły parking pod
dachem.
Tak jak kierowcy ciężarówek lubiłem
zatrzymywać się na noc przy postach, bo tam jest
bezpiecznie. Bardzo często to małe drogowe fortece z
zasiekami z drutu, kolczatkami, betonowymi
zaporami, workami z piaskiem i karabinami
maszynowymi w okienkach strzelniczych. Czasami
stoją wewnątrz ronda, przez które samochody mają
obowiązek przejechać w jednym rzędzie z prędkością
pięciu kilometrów na godzinę, zachowując między
sobą odstęp dwudziestu metrów. Oczywiście
funkcjonariusze są w kamizelkach kuloodpornych i z
długą bronią.
W Kuzbasie, wielkim okręgu przemysłowym
znanym ze straszliwego bandytyzmu, na wielu
posterunkach drogowych stoją samochody pancerne.
Tylko jeden raz musiałem zapłacić, chociaż
ślubowałem sobie, że nigdy ani policjantowi, ani
milicjantowi nie dam łapówki. Wolę płacić mandaty.
To było na ruchliwej drodze m7, na wielkich i
równych stepach między Kazaniem a Ufą. Jeśli
zdarzy się tam podjazd, nie jest stromy, ale może
mieć dwa, trzy kilometry, i tak samo długa jest linia
ciągła, na której nie wolno wyprzedzać. Wzdłuż niej
na holu ciągnęły się dwa samochody ciężarowe. Koła
ledwo się kręciły. Na pewno jechały wolniej, niż stary
człowiek idzie o kulach.
Razem z innymi samochodami wyprzedziłem
ten konwój, a po przejechaniu kilkuset metrów
zobaczyłem milicjanta z lornetką.
Jego kolega zatrzymywał wszystkich, którzy
zrobili to co ja. Na poboczu stało kilkadziesiąt aut.
Wszyscy bez protestu dawali w łapę po tysiąc rubli,
bo w Rosji za wyprzedzanie na ciągłej można odebrać
prawo jazdy na pół roku.
Zapłaciłem i odjechałem. Ale po kilkuset
metrach stanąłem. Konwój z zepsutą ciężarówką
właśnie wtoczył się na wzniesienie. Szybko zawrócił,
zjechał, znowu zawrócił i co chwila wyprzedzany
przez inne samochody, rozpoczął mozolną
wspinaczkę pod górkę.
Koń
Polowy mundur, pod spodem marynarka, a do
tego buciory, które ledwo mieszczą się w
strzemionach. Z tyłu po bokach rowerowe sakwy, za
plecami śpiwór, plecak, a z przodu na kulbace
materac. Twarz prawie czarna, brudna i ogorzała od
słońca, sucha i wynędzniała. Rzadka, ale długa broda
i wąsy. Wyglądał jak mongolski wojownik, tylko
mundur i kierunek nie ten. Jechał na wschód.
Zaczynał już cuchnąć nędzą, brudem i głodem.
Koń nie wyglądał lepiej. Kiedy się zatrzymali, rzucił
się na wystające spod śniegu suche badyle jak na
soczystą trawę. A jeździec jeszcze żarłoczniej
chwycił suche badyle kiełbasy z mojej żelaznej racji.
Dwa miesiące są w drodze. Przejechali prawie trzy
tysiące kilometrów, zbliżają się do Nowosybirska i
ledwo trzymają się na nogach.
Jeździec nazywa się Czin Li. Jest Chińczykiem,
bibliotekarzem, który od dwudziestu siedmiu lat
mieszka w Moskwie, ale we wrześniu rzucił pracę, za
wszystkie oszczędności kupił w Baszkirii koło Ufy
konia i ruszył do Chin. Zapłacił tysiąc dolarów, tyle
ile ja wydałem na zapasowe części do samochodu.
Czin ma czterdzieści pięć lat, żonę i
dziewięcioletniego syna.
— I zostawiłeś ich samych na tak długo?
— Tak — mówi stanowczym głosem. —
Ciężko, ale między czterdziestym a pięćdziesiątym
rokiem życia jest ostatnia chwila, żeby dokonać
czegoś niezwykłego. Chcę, żeby syn był ze mnie
dumny, żeby brał ze mnie przykład. A nie jak
rosyjscy chłopcy tylko piwo, wódka i papierosy.
— Dlaczego ruszyłeś na zimę?
— Jaka różnica? W drodze będę prawie rok,
więc zimę złapię tak czy inaczej. Chcę dotrzeć do
Pekinu na otwarcie olimpiady, a potem dalej do
rodzinnego Wuhanu nad Jangcy.
Czin podróżuje bez pieniędzy. Śpi pod gołym
niebem, je, kiedy miejscowi zaproszą go na noc i
czymś poczęstują. Koń wygrzebuje badyle spod
śniegu, czasem dostaje od pana kromkę chleba, od
kołchoźników garść jęczmienia. Na początku robili
dziennie nawet sześćdziesiąt kilometrów, ostatnio
najwyżej dwadzieścia.
Klucz
Był wbity w głowę.
Miałem około stu kilometrów do Chabarowska.
Samochód Aleksandra leżał w rowie, w nim jego
żona z tym kluczem. Kluczem do zmiany kół. Ciężki,
solidny, z czterdzieści centymetrów żelaza.
Aleksander chciał, żebym zawiózł go do
Smidowicza, najbliższego miasta, gdzie na pewno
znajdziemy posterunek milicji. Nie mogliśmy
dzwonić, bo nie było zasięgu.
Samochód Aleksandra to „japonka". Ma
kierownicę z prawej strony. Honda accord z białym
lakierem, na którym mężczyzna zostawił mnóstwo
śladów zakrwawionych rąk.
Kobieta nie była przypięta pasami, ale nie
osunęła się bezwładnie z siedzenia. Była przybita jak
gwoździem do zagłówka. Mąż przykrył ją kurtką,
zamknął samochód i odjechaliśmy.
Pod nogami znalazł rolkę papieru toaletowego,
urwał kawałek i całą drogę wycierał ręce.
Jest z Irkucka. Pojechali z żoną do
Władywostoku, bo tam każdy samochód jest mniej
więcej o tysiąc dolarów tańszy niż u nich. W drodze
powrotnej szczęśliwie dotarli do Chabarowska, a
kiedy z niego wyjechali, zorientowali się, że jedzie za
nimi inna honda. Nie miała tablic rejestracyjnych.
Zaczęli uciekać, ale tamci ich wyprzedzili i stanęli w
poprzek drogi. Aleksander wyminął ich i dalej gnał
jak szalony.
Napastnicy jeszcze raz ich wyprzedzili,
zawrócili i z piskiem opon ruszyli naprzeciw. Kiedy
się mijali, Aleksander usłyszał huk. Jak na
zwolnionym filmie zobaczył, że przez przednią szybę
jego hondy z siłą przeciwpancernego pocisku
przelatuje wielki klucz. Mężczyzna zahamował,
wpadł w poślizg i wleciał do rowu.
— To był fragment drogi z niezłym asfaltem —
mówi. — Miałem ze sto czterdzieści. Oni pewnie też.
Próbowałem to wyrwać z Larysy, ale się nie dało.
Drugi koniec wyszedł tyłem głowy i wbił się w
zagłówek. Larysa jej było na imię.
— Nie masz broni? — zapytałem.
— Mam — powiedział, wyjął zza paska pistolet
i całą drogę trzymał go w ręku. — Legalną, bo
pracuję w ochronie.
— Dlaczego nie strzelałeś?
— Bo nawet ich dobrze nie widziałem. A oni
nigdy nie strzelają.
— To po diabła wszyscy jeździcie z bronią?
— Bo ja wiem...
Przestępcy najchętniej napadają na
pieriegończyków, którzy kupili samochody we
Władywostoku i jadą na tranzytowych numerach
rejestracyjnych po mojej trasie, ale na zachód, do
domu. Najgorzej jest na południe od Chabarowska.
Kto nie zatrzyma się na żądanie, jest wyprzedzany i
dostaje kamieniem w przednią szybę. Chodzi o to,
żeby wszyscy wiedzieli, że warto zapłacić, bo szyba
to trzysta, czterysta dolarów, a oni od samochodu
osobowego biorą sto. Albo sto pięćdziesiąt, kiedy
kierowca jedzie daleko, na przykład do Irkucka, bo to
znaczy, że ma przy sobie więcej pieniędzy. Bywa, że
sprawdzają dokumenty.
Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś zapłacił dwa
razy. Przestępcy telefonicznie przekazują sobie, kto
dał haracz, a nieraz wystawiają nawet coś w rodzaju
pokwitowania.
Zawodowcy, którzy kupują samochody na
handel, jeżdżą dużymi grupami. Za nic w świecie nie
pozwolą jej rozerwać, nawet jeśli w Chabarowsku
mieliby lecieć na czerwonych światłach. Ich bandyci
trochę się boją, bo wiedzą, że co najmniej jeden jest
uzbrojony, więc niektórym grupom udaje się przebić
bez płacenia.
Stacja
Bardzo mnie śmieszy, kiedy rosyjscy kierowcy
mówią, że jadą zaprawić. Oczywiście nie napić się
wódki, tylko zatankować. A stacja benzynowa to
zaprawka.
W Rosji przejechałem trzynaście tysięcy
kilometrów i zaprawiłem dwa tysiące sto
dziewiętnaście litrów benzyny, bo mój łazik żarł (tak
mówią Rosjanie) średnio szesnaście litrów paliwa na
sto kilometrów. Kiedy włączałem napęd także na
przednie koła, palił dwa litry więcej, a w górach
dochodziły jeszcze dwa. Był bezwstydnie żarłoczny,
na szczęście w Rosji benzyna jest o połowę tańsza niż
w Polsce. Na całej mojej trasie najdrożej było w
obwodzie tiumeńskim. To rosyjski Kuwejt, z którego
pochodzi większość paliwa w tym kraju.
Rosyjskie stacje benzynowe to najczęściej
maleńkie, ale solidne budynki, w których za
kuloodpornymi szybami i kratami zabarykadowany
jest jeden pracownik. Siedzi zamknięty jak w kasie
pancernej. Żeby mu podać pieniądze, trzeba
wyciągnąć ze ściany szufladę, wrzasnąć w dziurę albo
do głośnika, za ile chcesz zatankować, wrzucić
pieniądze do szufladki i wsunąć ją do środka.
Pracownik włącza właściwy dystrybutor, który wyda
tylko tyle, za ile się zapłaciło.
Ja zawsze tankowałem do pełna, więc
zostawiałem w kasie pieniądze z dużym zapasem, a
resztę odbierałem w zależności od tego, ile paliwa się
zmieściło. To była bardzo skomplikowana operacja,
tym bardziej że mój łazik miał dwa zbiorniki i dwa
wlewy paliwa, na obu burtach. Po zatankowaniu
jednego musiałem odkładać pistolet dystrybutora,
obracać samochód i tankować jeszcze raz.
Nagminnie tankowałem po czterdzieści litrów
do każdego zbiornika, chociaż oba miały po
trzydzieści siedem i pół litra pojemności. Ale się nie
zamykały, więc kilka razy ściągnęli mi benzynę na
parkingach (tych strzeżonych), a ponieważ wskaźniki
paliwa nie działały i jeździłem, przeliczając kilometry
na zużycie, wyjeżdżałem zbiorniki do sucha i
musiałem wyciągać rezerwowy kanister z bagażnika.
Pięćdziesiąt kilometrów przed Szymanowskiem,
między Czyta a Chabarowskiem, droga w robocie.
Cała usypana z wielkich kamieni. Śniegu mało, kurz
potworny, a powietrze ani drgnie, jak to na Syberii
przy tęgim mrozie. Drogę odnajduję tylko dzięki
światłom z naprzeciwka. Nawet długie ledwo widać.
Oczy strasznie pieką, więc wkładam gogle
narciarskie, uszczelniam je ligniną z chustki do nosa,
a na usta nasuwam bandankę. Na szyi mam
szmaciane zawiniątko z talizmanem od
najsilniejszego tuwińskiego szamana (ma mnie
chronić od „dużego żelaza"), a na lewej nodze wielki
walonek, który dla wygody skróciłem nożem o
połowę. Prawy wyrzuciłem, bo nie mieścił się na
pedale gazu, zresztą marzła mi tylko lewa noga.
— Ty, kim ty jesteś? — zapytał mnie na stacji
benzynowej. Było ich trzech, a w pytaniu
bezgraniczne zdziwienie i dezaprobata. Wręcz
groźba.
Nieprzyjemnie to zabrzmiało.
— Człowiek — odpowiedziałem jednym
słowem, żeby po akcencie nie poznali, że
cudzoziemiec, i zsunąłem gogle na czoło.
— Kim ty jesteś — złapał mnie za rękaw — że
do łazika taką benzynę lejesz?
W kraju, który jest jednym z największych na
świecie producentów ropy naftowej, na prowincji
najczęściej tankują za sto rubli — około pięciu litrów
najtańszej, siedemdziesięciosześciooktanowej
benzyny. Ja do najgorszego ruskiego samochodu
lałem do pełna dziewięćdziesięciodwuoktanową.
Nienawidzili mnie, jakbym świnię karmił
szparagami albo psu dawał polędwicę.
Doskonała maszyna, model z roku 2007.
Zbliżamy się do srebrzystego samochodu o kształcie
spadającej kropli wody. Jego tylna część
przypominała ogon odrzutowego samolotu. Na
idealnie gładkiej powierzchni nie było ani klamek, ani
zderzaków, ani wgłębionych okien — słowem nic, co
by mogło wystawać ponad opływowy kadłub tej
poziomo ustawionej kropli.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Egzamin na świra, czyli mały i niepraktyczny
ruskopolski słownik slangu hipisowskiego...
...który zbierałem w listopadzie 2007, czekając
na okazję, by tanio kupić w Moskwie mojego łazika.
Korzystając ze sposobności, postanowiłem poszukać
moich rówieśników, ludzi około pięćdziesiątki,
którzy tak jak ja musieli zahipować w latach
siedemdziesiątych.
Askat'— dziadować, naciągać, wyłudzać. Od
angielskiego „ask" — pytać, prosić. Główne źródło
dochodów większości hipisów.
To nie jest zwyczajna żebranina, ale twórcze
uwodzenie legendą, artystyczne nabijanie frajera w
butelkę. Od ponad trzydziestu lat jedną z najbardziej
skutecznych jest metoda „na Estończyka".
Zaczepiasz na ulicy starszego człowieka i z
udawanym estońskim akcentem mówisz, że jesteś z
Tallina i że dobrze wiesz, że Rosjanie nie cierpią
Estończyków. Każdy wychowany w zssr człowiek
gwałtownie zaprzeczy. Trochę trzeba się pospierać na
ten temat, a wreszcie poprosić o kilka rubli, bo
zabrakło ci na bilet powrotny do domu. Zawsze coś
dostaniesz, żeby nie wyszło na to, że radzieccy ludzie
są nacjonalistami.
Bitnicy — bigbitowcy, radziecka złota młodzież
końca lat sześćdziesiątych. W zsrr bardzo obraźliwe
słowo. To dzieci dyplomatów, wysokich urzędników i
partyjnej nomenklatury. W Moskwie zbierali się na
placu Puszkina, na skwerze wokół pomnika poety.
Nic nie robili. Siedzieli na ławkach i pili bardzo tanie
i słodkie, ale mocne bełty — ruskie porto.
Wołodia „DzenBaptist", w skrócie „Bep",
przystał do nich w 1971 roku. Miał dwadzieścia trzy
lata.
— Dwa, trzy lata później zaczęliśmy nazywać
siebie hipisami — mówi. — Milicja nas nie ruszała,
bo bali się naszych rodziców. Mój ojciec był
generałem lotnictwa. Tylko my mieliśmy w domach
zagraniczne książki i prasę, z których dowiedzieliśmy
się wszystkiego o hipisach.
Sytuacja zmieniła się z końcem lat
siedemdziesiątych, z nadejściem drugiego, tym razem
dużego pokolenia dzieci kwiatów. To była młodzież z
normalnych, inteligenckich domów.
— I nawet o tym nie wiedząc, hipisi zostali
ruchem protestu — mówi Bep. — Mało aktywnym,
biernym, ruchem odmowy uczestnictwa raczej niż
walki.
Tych milicjanci już się nie bali.
Wołosaci — kudłaci. Tak najczęściej nazywali
siebie rosyjscy hipisi.
Slang wołosatych powstał ze zmieszania
czterech składników. Główne to angielszczyzna i
żargon młodzieżowy, do tego słowa przywiezione z
południa zsrr, dokąd każdego lata hipisi jeździli
autostopem na wakacje po słomę makową i
marihuanę. Czwarty składnik to żargon więzienny, bo
wielu wołosatych siedziało za narkotyki.
Wint — śruba, a u hipisów milicyjna obława,
areszt, a „wintit"' to zwinąć, zamknąć, aresztować.
Pasażerowie moskiewskiego metra to strasznie
ponury widok. Nie wiem, jak to robią, ale ci, którym
uda się usiąść, zasypiają w kilka sekund. Pozostali
czytają albo bawią się telefonami. Jak wszyscy
Rosjanie ubrani są na szaro, buro, beżowo, a
niektórzy w granaty, i jak jeden mąż mają
rozpaczliwie smutne, zmęczone twarze. Nawet
młodym ludziom brak pogody, radości, błysku w
oczach.
Aż kiedyś usłyszałem skoczną, błazeńską
melodię graną na flecie. Przy drzwiach wagonu stał
kudłaty człowieczek z rozwichrzoną brodą. Wielka
czapa z pomponem, ogromne sapogi i sweter do
kolan. Miał czerwony nos clowna na gumce, a na szyi
omotany kilkumetrowy szalik i sakwę, z której
wcześniej wyjął flet.
I stał się cud. Pasażerowie podnieśli oczy, a ich
twarze pojaśniały. Kilka osób uśmiechnęło się nawet,
bo człowieczek grał i grał, i o dziwo nie chciał
pieniędzy.
Tak poznałem Tila, czyli Witię Morozowa,
czterdziestojednoletniego hipisa i zawodowego
błazna, wędrownego, ludowego trefnisia. Milicja
wintiła go kilkadziesiąt razy, a za którymś dostał
nawet wyrok.
W 1989 roku postanowił starać się o pracę w
wojskowych zakładach silników rakietowych. Jako
nocny stróż chciał zahamować produkcję uzbrojenia,
ale popatrzyli na Tila i było jasne, że z pracy nici.
Kiedy wychodził, jego oczy trafiły na telefon w
biurze przepustek. Wszedł do kabiny, wyrwał go ze
ściany i schował za pazuchą.
— Nie mam pojęcia, po co to zrobiłem — Til
pęka ze śmiechu. — Włączyły się syreny i mnie
złapali. Powiedzieli, że telefon został podłączony do
alarmu, bo już pięć razy go kradli.
Dostał rok więzienia, ale z sali sądowej zabrał
go sanitariusz w białym kitlu. Trafił do zakładu
psychiatrycznego dla przestępców, do tego
„bezterminowo" a to oznaczało, że spędzi tam co
najmniej rok, a być może dwa, pięć, albo nawet
dziesięć lat.
Daniła Kaminskiego zwanego Danem zwintili w
1980 roku. Przed olimpiadą władze oczyszczały
Moskwę ze zbędnego elementu. Hipisów, prostytutki
i włóczęgów pakowali do autobusów i wywozili
daleko za miasto. Przy Danie znaleźli marihuanę,
więc dostał półtora roku więzienia, a po odsiedzeniu
całego wyroku przewieźli go do szpitala
psychiatrycznego. Znowu na półtora roku.
Dan ma pięćdziesiąt lat. To taki hipis, który daje
kapcie, kiedy do niego przychodzisz. Jest artystą
ceramikiem. Wtaszczył do mieszkania ogromny piec i
wypala dzbany, a po każdym wypieku ma awanturę z
sąsiadem z góry, który krzyczy, że podłoga parzy go
w stopy.
Gierła — dziewczyna. Od angielskiego „girl".
Dan miał trzy żony. Z pierwszą rozwiódł się po
miesiącu, z trzecią — przed miesiącem. Ma z nią trzy
córki.
— A drugą żonę sam posadziłem na igle —
mówi. — Sam jej zrobiłem pierwszy zastrzyk.
— Była hipiską?
— Nie. Cywilna, ale zahipowała i poszła w cug.
Nie wiem nawet, czy żyje.
Til spędził w zakładzie rok. Potem sześć lat
szukał swojego królestwa niebieskiego na ziemi. Żył
jak włóczęga. Spał na klatkach schodowych, w
piwnicach i na ławkach w parku. Kolejne cztery lata
żył w hipisowskiej komunie, a w 2001 roku ożenił się
z Iriną. Urodziła się Anna i Ilia, on cały 2005 rok
znowu był w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu
sprowadził się z rodziną do swojej mamy.
Patriarcha Bep, najstarszy żyjący,
sześćdziesięcioletni rosyjski hip, z pierwszą żoną ma
pięcioro dzieci, z drugą — dwoje. Obie były
hipiskami.
— Ta pierwsza — opowiada Bep — to była
wielka, siedemnastoletnia miłość, którą po rozpadzie
zsrr zniszczył kapitalizm. Wszyscy myśleli, że to
początek historii, nastąpi czas dostatku, dobrobytu,
bogactwa. Moja żona, jak wszystkie rosyjskie
kobiety, wpadła w pułapkę materializmu,
powiedziała, że mam zrobić biznes, a hipiejstwo to
bzdury i przeszłość. Wygnała mnie z domu.
— Bo nie zarabiałeś?
— Na jedzenie starczało.
Powtórnie ożenił się w 2001 roku. Miał
pięćdziesiąt trzy lata, a nowa wybranka była jego
studentką w założonym przez wołosatych
Uniwersytecie Kultury Hipizmu.
— A jak to jest mieć ojca hipisa? — pytam.
— Wstyd. Rosjanie nami gardzą. Dla nich
jesteśmy ofiarami losu, które nie potrafią zarobić. Dla
dzieci taki ojciec to wstyd.
Durka — skrót od słowa „durdom" — dom
duraków, wariatów; szpital psychiatryczny.
W latach 19671987 w zsrr z powodów
politycznych uznano za chorych psychicznie i
poddano leczeniu ponad dwa miliony ludzi.
Kariera większości hipisów zaczynała się od
durki. Bep był tam pięć razy.
— Dla nas to były sanktuaria — mówi —
święte miejsca, gdzie razem z chorymi siedzieli
dysydenci, niepokorni intelektualiści, hipisi i tłumy
niezwykłych ludzi, których radziecka psychiatria
uważała za wariatów. Siedziałem z Wołodią
Wysockim, z gościem, który porwał walec drogowy i
śmigał nim po Moskwie, albo z takim, co włamał się
do budy z piwem i całą noc wiadrami nosił browar do
domu. Miał pełną wannę i akwarium, kiedy go rano
złapali. W 1989 roku poznałem w durce zupełnie
normalnego artystę plastyka, który zrobił plakat
„Komuniści — precz z Afganistanu" i powiesił go na
balkonie.
— Na czyim balkonie?
— Na swoim.
— No to wariat! Dziwisz się, że wzięli go do
czubów?
— Ale siedział już dziesięć lat. Kiedy
wychodziłem, jego ciągle trzymali. Dzięki takim
ludziom panował tam niezwykły duch artystyczny,
bardziej autentyczny niż na wolności. Nie było
obłudy, dwulicowości, konformizmu, bo w durkach
nie było się czego bać. Tylko tam mogłem być sobą,
tam rodził się nasz ruch.
Żoltyj dom — żółty dom.
— To inna hipisowska nazwa dla domu
wariatów — mówi Bep. — Ale ostatnio najbardziej
zwariowany był dom Bułhakowa na Sadowym Kolcu.
Pod koniec wieku w Moskwie kręcono
paradokumentalny film o hipisowskich komunach, na
potrzeby którego wynajęto wielkie, spalone
mieszkanie w domu pisarza. Aktorami byli prawdziwi
hipisi, a ich zadanie polegało na tym, żeby mieszkać
tam normalnie przez rok. Ale po zakończeniu zdjęć
wcale nie mieli ochoty się wynieść. Co parę dni
milicja siłą wyrzucała ich na ulicę, a oni wracali i po
staremu pili wódkę, ćpali, słuchali muzyki, mazali po
ścianach, umierali, kochali się...
— Aż strach pomyśleć, co się tam działo —
mówi Bep. — Trzeba było koniecznie czymś ich
zająć, więc Til, który mieszkał tam z setką innych
wołosatych przez prawie cztery lata, postanowił
założyć Uniwersytet Kultury Hipizmu. Znalazł
dwunastu nauczycieli, którzy mieli zajęcia z teatru,
literatury, historii sztuki, religii... Ja wykładałem
estetykę biedy i filozofię hipizmu z elementami
psychologii.
Słuchacze walili drzwiami i oknami: uczeni,
studenci, milicjanci, włóczędzy, filmowcy, literaci —
kwiat moskiewskiej inteligencji i dziennikarze z
całego świata.
Til miał wykłady z teorii szaleństwa i warsztaty
odchodzenia od zmysłów. Uczył, jak zwariować na
dany temat, jak oszaleć i nie być chorym, nie czuć się
źle.
Jestem pewien, że Til jest właśnie takim
wariatem. Nie cierpi z tego powodu, pielęgnuje swoje
szaleństwo jako źródło szczęścia.
— Na wykładach na oczach wszystkich
zmieniałem stan świadomości — opowiada. —
Rwałem koszulę i ludzie widzieli prawdziwego
szaleńca.
— Można się nachlać wódy albo zaćpać, i też
zmienisz stan świadomości — zauważyłem
rezolutnie.
— Tego nie praktykuję — skrzywił się z
niesmakiem. — To łatwe, prymitywne i nieciekawe.
Oczywiście jak każdy hip próbowałem narkotyków,
ale ich nie potrzebuję.
Milicja rozpędziła uniwersytet po dwóch latach
działalności.
Zabiwat' — nabijać, robić skręta z marihuany.
W czasach radzieckich milicja bardzo często
sama podrzucała hipisom narkotyki. Już za jeden
gram marihuany można było dostać dwa lata
więzienia.
Iszniaga — heroina domowej produkcji z
wywaru ze słomy makowej do picia albo
wstrzykiwania. Polscy narkomani nazywają ten
produkt kompotem.
Klikucha — od powszechnego, żargonowego
słowa „kliczka" — przezwisko, ksywa.
„Til", a właściwie „Till", to niemieckie imię
Dyla Sowizdrzała, psotnika, błazna i figlarza. Postać
została stworzona w Niemczech na początku xvi
wieku, a w xix wieku jej przygody opisał Belg
Charles De Coster. Til dostał to przezwisko od
starych hipów dwadzieścia cztery lata temu, zaraz po
szkole, gdy miał osiemnaście lat, kiedy przyjmowali
go do swojego grona. Nie mogli wiedzieć, że za
kilkanaście lat chłopak zostanie skomorochem, czyli
ludowym błaznem. Trupy zawodowych
skomorochów wędrowały po Rosji aż do rewolucji
październikowej.
Przez pierwsze lata po ślubie Til utrzymywał
rodzinę z występów w podmiejskich kolejkach. Dzień
w dzień w błazeńskim stroju grał pasażerom na flecie,
śpiewał, pokazywał sztuczki, improwizował scenki i
wciągał publiczność do spektaklu. Tilem jest nawet
dla swoich małych dzieci. Zawsze kiedy jedzie
metrem, gra dla przyjemności na flecie. Nigdy się z
nim nie rozstaje.
Przezwisko Bepa, czyli DzenBaptisty, wzięło
się z jego ciągłych poszukiwań religijnych. Na koniec
wybrał pogaństwo.
„Dan" to skrót od imienia „Danił".
Kajf — coś wspaniałego. Tajemnicze rosyjskie
pojęcie. Dziwny stan ducha, uczucie szczęścia,
spełnienia, równowagi... Słowo pochodzi z języka
tureckiego, do którego przeszło z arabskiego. Do
Rosji przeniesione zostało prawdopodobnie przez
Tatarów krymskich. Rosjanom kajf udziela się bardzo
często w dalekiej podróży: bezkres, śnieżyca,
harmonia i wódka, która ten stan konserwuje i
przedłuża. Dla hipisów kajf to po prostu narkotyk.
Kto nie kajfował, nie był swój. Był lewy,
podejrzany, mógł być wtyka bezpieki.
W zsrr narkotyki zaczęły się od efedryny,
psychostymulatora uzyskiwanego z mikstury na
kaszel do kupienia w aptece za siedem kopiejek bez
recepty. W formie doustnej narkotyk nazywał się
mułka, w dożylnej — dżez.
Do dzisiaj każdego lata hipisi jeżdżą na
południe po marihuanę i haszysz. Najlepszy na
świecie jest w Kotlinie Czujskiej na pograniczu
Kirgizji i Kazachstanu. Tylko w tej jednej dolinie
rośnie sto trzydzieści osiem tysięcy hektarów
wysokich na chłopa konopi indyjskich.
Do 1978 roku w Rosji morfinę kupowało się na
zwykłe recepty, które hipisi kradli lekarzom i sami
wypisywali. W1980 roku narkomani poznali sposób
domowej produkcji heroiny z maku.
— Straszna, bezlitosna i podstępna gadzina —
mówi Dan, artysta ceramik, który wstrzykiwał ją
swojej drugiej żonie. — Bo jak piję wódkę, gdy mam
ból w duszy, to jest mi tylko gorzej, cierpienie coraz
większe, a po heroinie rzeczywiście znikają wszystkie
problemy. Jeden strzał, i jest dobrze. Tak wpadłem.
Na wiele lat.
Łomka — łamanie, burzenie, a u narkomanów
głód narkotykowy, syndrom abstynencki.
W Rosji są cztery miliony narkomanów. Dan
jak większość heroinistów ma czarne, strasznie
popsute zęby.
— Ale rzuciłem to, kiedy ożeniłem się po raz
trzeci. Wiedziała, że wychodzi za narkomana.
Zrobiłem to dla niej i ze strachu, bo przyjaciele
umierali jeden po drugim.
— Jak wychodziłeś? W durce?
— Nie. Z żoną tylko. Zamknąłem się na daczy
za miastem i miesiąc w bólach siedziałem na stołku.
Nie spałem, nie jadłem, nie myślałem, tylko się
kiwałem, wyłem i robiłem pod siebie jak zwierzak.
Upodliłem się do dna. Wiem, że już więcej nie
wpadnę. Ze strachu przed wychodzeniem. Ale jest
problem z alkoholem.
— Teraz pijesz?
— Teraz jak wpadam w ciąg, to robię jeden
zastrzyk i przestaję pić. Wtedy robię drugi strzał. I
mam spokój z piciem.
— Zwariowałeś! — walnąłem się ręką w czoło.
— Za pomocą hery walczysz z wódą! Którakolwiek z
nich wygra, ty będziesz przegrany.
— Żona też tak mówiła. Odeszła z córkami
miesiąc temu. Osiemnaście lat byliśmy razem.
Wszystko straciłem.
Mient — glina. Powszechne żargonowe
określenie milicjanta.
Według Tila milicja jest obecnie gorsza niż w
czasach radzieckich. Wtedy jak ognia bali się
naczalstwa, więc bez pozwolenia nawet hipisa woleli
nie obić. Połamane ręce, nogi, żebra, pęknięte kości
czaszki i wybite zęby — większość tych historii
przytrafiła się Tilowi po upadku zsrr.
— Bez przerwy dostawałem cięgi, więc
nauczyłem się unikać bicia. Bardzo często do
wściekłego mienta trafia zwyczajny żart, kawał,
humor. W tym jestem mistrzem. Trzeba wyrwać mu z
piersi tę nienawiść do wszystkich, zobaczyć w nim
człowieka.
W latach osiemdziesiątych powstała książka
pod tytułem Til i milicjanci o jego niezwykłych
przygodach z funkcjonariuszami. Każdą opisywał
inny autor, który był świadkiem zdarzenia. Nigdy nie
została wydana ani zakończona, bo ciągle dokładane
są nowe historie, ale można przeczytać ją w
internecie.
— Ostatnio milicjanci często biorą mnie za
kaukaskiego mudżahedina. Długa broda i włosy, a jak
jest zimno moim długim szalikiem obwiązuję się w
pasie...
— Dlaczego, Tilu, wiążesz szalik na brzuchu?
— zapytałem i miałem za swoje, bo mówił o tym
półtorej godziny, ale nic nie zrozumiałem. Potem
ciągnął dalej.
— Nie mogę spokojnie pospać na ławce w
parku, bo zaraz ktoś mnie szturcha i widzę nad sobą
milicyjne czapki. Pytają, co mam na brzuchu.
Odpowiadam, że szalik, a oni: co pod szalikiem?
Więc wolno go zdejmuję, a oni na mnie skaczą,
zakuwają w kajdanki, wzywają specjalistów od
ładunków wybuchowych i ewakuują obywateli z
parku.
W dzielnicy Tila wszyscy milicjanci go znają, a
nowych uprzedza się, żeby nie dyskutowali z
dziwnym człowiekiem, który gra w niewidoczne
szachy, na dodatek sam.
Nakołka — słownikowo to przypinka, zapinka,
dostawka, a u hipisów — nocleg, adres, pod którym
można się zatrzymać w obcym mieście.
Gdy robiło się ciepło, hipisi ruszali w drogę.
Wołosaci z Moskwy jechali do Leningradu, a ci z
Leningradu — do Moskwy. Od 1978 roku na Łotwie
albo w Estonii organizowane były w lecie nielegalne
hipisowskie festiwale, więc i tam należało się
pokazać. Potem trzeba było pojechać na południe.
Najlepiej na Krym, gdzie można spać na plaży, a
wino jest tanie jak barszcz. A jeszcze lepiej do Azji
Środkowej, żeby uzupełnić zapasy konopi i maku.
Jeździli też bez celu. Na mapie ogromnego
Kraju Rad wybierali możliwie najodleglejsze miasto i
ruszali w trasę.
Przed odjazdem zbierali od przyjaciół adresy
miejsc, w których można po drodze przenocować. To
był wielki hipisowski system noclegowy. W każdym
większym mieście był jakiś wołosaty albo komuna, a
jak się nie miało adresu, wystarczyło zaczepić
pierwszego napotkanego kudłacza. W miastach hipisi
nigdy nie spali pod gołym niebem.
Oldowy — stary hip. Z angielskiego „old" —
stary.
Wszyscy bohaterowie tego tekstu są oldowi, ale
nie tylko z racji wieku. Oldowy hipis może mieć
dwadzieścia dwa lata, ale być autorytetem, liderem w
bardzo słabo zhierarchizowanej, opartej na wolności
hipisowskiej gromadzie.
Najbardziej oldowy ze wszystkich był Jura
„Słońce" Burakow, przez dziewczyny nazywany
Słoneczkiem i uznawany za pierwszego radzieckiego
hipisa. Jest autorem powiedzenia, że „zabijając siebie,
rozwalasz Związek Radziecki". Ćpał i strasznie pił, a
wszyscy hipisi wierzyli, że właśnie tak robi się
rewolucję.
Słońce umarł w 1989 roku na marskość
wątroby. Miał czterdzieści sześć lat.
Pierienta — rodzice. Od znaczącego to samo
angielskiego słowa „parents".
Większość hipisów odchodziła z domów i
lądowała na ulicy zaraz po uzyskaniu pełnoletniości,
czyli po ukończeniu obowiązkowej dziesięcioletniej
szkoły.
— Wyszedłem z domu bez pożegnania i
odezwałem się dopiero po siedmiu latach —
opowiada Dan. — To znaczy zadzwoniłem. Nic
nawet ze sobą nie wziąłem. Bo co? Wszystko, co
rodzice mi kupowali, było obciachowe. Po cholerę mi
garnitur?
— Nie kochałeś rodziców?
— Kochałem, ale musiałem się uwolnić. Bardzo
długo mnie szukali, aż od milicji dowiedzieli się,
gdzie jestem i co robię. Strasznie to przeżywali.
Najbardziej moje więzienie i durkę.
Masza Remizowa „Mata Hari" i Sasza Dialcew
„Pesymist" to hipisowska miłość i małżeństwo od
dwudziestu pięciu lat. Pod tym względem są
wyjątkowi i wyjątkowo nie używa się ich klikuch,
tylko jednym tchem mówi „Sasza i Masza" bo zawsze
są razem.
Sasza wyniósł się z domu po trzecim roku
studiów w Instytucie Architektury, kiedy ku rozpaczy
rodziców ożenił się z Maszą, też hipiską.
— Mama Saszy mówiła, że wolałaby, żeby jej
syn był alkoholikiem — opowiada Masza. — Pijak to
u nas normalka, a kudłatego hipisa strasznie się
wstydziła. Wstyd jej było za jego wygląd, wizyty
milicji w domu i pisma do jej zakładu pracy, że syn
bierze udział w nielegalnych, chuligańskich
zgromadzeniach. Coś takiego przysłali, kiedy po
zabójstwie Johna Lennona moskiewscy wołosaci
zebrali się, żeby go uczcić, a gliny nas zwinęły.
Prikid — ubranie.
— Miałeś dżinsy? — pytam Saszę.
— Miałem. Mama mi przywiozła w
siedemdziesiątym dziewiątym ze służbowego
wyjazdu do Polski. Nie pamiętam, jak się nazywały.
— Pewnie Odra.
— Tak jest! — krzyknął uradowany. —
Niewielu było stać na kupowanie dżinsów w kraju, bo
były tylko u spekulantów i kosztowały majątek.
Dwieście rubli! To profesorska pensja. Były jednak
szczytem elegancji, szczególnie jak po latach pokryły
się łatami.
— Ja nigdy nie nosiłam dżinsów — wtrąca się
Masza.
I Bogu dzięki, bo byłby to grzech śmiertelny,
gdyby swoje bajeczne, zjawiskowe nogi chowała w
portkach. Na szczęście nosi króciutkie dżinsowe
spódnice.
— Hipy nie mieli na zagraniczne spodnie, więc
szyliśmy je sami z brezentu — mówi Sasza. —
Oczywiście rozszerzane, dzwony. Do dzisiaj mam
takie. Do tego koszula w kwiaty, torba przez ramię,
sandały, a na głowie chustka albo hajratnik. Tak od
angielskiego słowa „hair", włosy, nazywaliśmy
indiańską opaskę. Ale prawdziwa hipowość polega na
tym, żeby wszystko robić własnymi rękami. Jeszcze
ważniejsze, żeby mimo biedy się nie zmenelić. Nigdy
nie być brudnym i śmierdzącym.
Nazywali to estetyką biedy.
Żeby być prawdziwym, stuprocentowym hipem,
trzeba było spełnić tylko trzy warunki. Podróżować,
brać narkotyki i nosić fieńki, bransoletki z koralików
albo kolorowych sznurków.
To znak rozpoznawczy i ozdoba wszystkich
radzieckich hipisów. Ważniejszy nawet niż pacyfa,
którą nazywali pacyfikiem. Żaden z moich bohaterów
nie nosi dzisiaj fienieczek.
Rassiekat'— dosłownie przecinać, przerywać,
rąbać, a u hipisów łazić, wałęsać się, włóczyć bez
celu, żeby zabić czas.
Mądry człowiek nazwał Saszę pesymistą. Jak na
hipisa jest cholernie poważny i zasadniczy. Dla
zasady nie brał od rodziców pieniędzy, chociaż z
Maszą nie dojadali, dla zasady nie askał, czyli nie
wyłudzał na ulicy, bo się wstydził i duma mu nie
pozwalała, i dla zasady na rok przed końcem studiów
demonstracyjnie wystąpił z Komsomołu.
— Było pewne, że wylecę z uczelni — mówi —
więc żeby od ręki nie wzięli mnie do wojska,
odleżałem dwa tygodnie w szpitalu psychiatrycznym i
dostałem wariackie papiery.
Dla zasady także nigdy nie trwonił czasu na
ławce pod pomnikiem Puszkina. Takich hipisów
nazywa ulicznymi, a on jest prawdziwy i studiował, a
kiedy w 1983 roku go wygnali, poszedł do pracy.
Wśród wołosatych akceptowane były tylko
posady dozorców i nocnych stróżów. Sasza wolał to
drugie, bo nic nie trzeba było robić. Tylko siedzieć i
czytać książki. A Sasza nawet pisał.
Zarabiał siedemdziesiąt rubli. Tyle u handlarza
kosztowała jedna płyta Pink Floydów. Mieszkanie
wynajmowali z Maszą za czterdzieści rubli. Ona
studiowała, więc jedli tylko chleb z margaryną,
makaron i kaszę. Ich dziecko też. Ubrania szyli sami.
Kiedy w 1991 roku upadł Związek Radziecki,
Sasza wrócił na uczelnię i dokończył studia. Miał
trzydzieści lat. Zmęczyła go bezczynność, nędza,
zabijanie czasu i całe hipowskie życie.
— Nie chcieliśmy już być marginałami.
Dorośliśmy i poczuliśmy potrzebę samorealizacji.
Chcieliśmy coś zrobić.
— Karierę! — krzyknął odkrywczo Wania,
młodszy syn Saszy i Maszy.
— Jaką karierę! — zdenerwował się jego ojciec.
— Idź do siebie i zamknij drzwi. Chcieliśmy się
realizować zawodowo. Czuliśmy, że możemy wiele
zrobić. Mamy siłę, energię, smak, talent i jest
wreszcie upragniona wolność.
Mieli własną księgarnię, dostali pracę w
„Niezawisimej Gazietie" Sasza jest wziętym
architektem, krytykiem literackim i pisarzem. Wydał
pięć znakomitych powieści.
Pojawili się nowi przyjaciele. Literaci,
dziennikarze, artyści, a starzy przestali wystarczać.
Porzucili świat hipisów.
— Wyszliśmy z systemu.
Sistiema — system. Tak mówią o sobie jako o
całości. Hipisowska wspólnota, wołosaty naród.
— Kilka lat temu w telewizji pokazali film
dokumentalny o ośrodku odwykowym dla
narkomanów — opowiada Masza. —Była długa
scena z terapii grupowej, a ja wśród pacjentów
rozpoznałam kilku moich kolegów. Z dziesięć lat ich
nie widziałam. Siedzieli w kręgu w wielkiej sali.
Kudłaci, smutni, bez ruchu. A ja ich zostawiłam.
Poczułam się jak Indianka, która porzuciła swoje
plemię i weszła do społeczności białych. Żyje
normalnie, wygodnie, ma dom, samochód, pracę i
nagle widzi, że jej plemię wymiera. Strasznie się
poryczałam. Ono już wymarło.
Tieliega — główna forma legendarnej
twórczości hipisów. Dosłownie słowo to oznacza
wóz, furmankę, a dla wołosatych to wspaniały,
wzniosły akt twórczy. Mówi się „gnat' tieliegu", czyli
świrować, udawać wariata.
Zakład psychiatryczny ratował od wojska.
Wystarczyło być w nim jeden raz, żeby nie trafić w
kamasze, więc hipisi pchali się tam na ochotnika. Na
ten jeden raz. Jeszcze pewniejszy był sposób z
wywinięciem niewielkiego, ale dziwnego
chuligańskiego numeru, żeby cię aresztowali, a potem
odwieźli do szpitala psychiatrycznego.
— Tam odbywał się państwowy egzamin na
świra — opowiada sześćdziesięcioletni Bep, który w
durce siedział pięć razy. — Musiałeś udawać, żeś
wariat. Wystarczyło wygarnąć prosto z mostu, co się
myśli o władzy radzieckiej, albo zamanifestować
swoją religijność. A jak się było kudłatym i
oberwanym jak zaprzeczenie radzieckiego człowieka,
to już po dwóch tygodniach hospitalizacji wpisywali
w książeczce wojskowej upragnione zdanie:
„Niegodny służby wojskowej nawet w okresie
wojny". A jak dobrze świrowałeś, dostawałeś rentę.
Mnie się udało. Płacili osiemdziesiąt pięć rubli, które
od biedy wystarczały, żeby być wolnym, zająć się
czytaniem, twórczością i podróżami. Ważne, żeby nie
przedobrzyć, bo mogli wlepić bezterminowy wyrok i
zamknąć w szpitalu na lata.
Tusowka — miejsce, w którym zbierają się
hipisi, a także grupa do niego przypisana.
Pierwsza i największa była w centrum Moskwy,
na placu Puszkina, pod pomnikiem poety. Druga — w
parku Uniwersytetu Moskiewskiego, ale najbardziej
magnetyczna i znana była ta niedaleko ulicy Arbat,
koło kawiarenki „Aromat". To legendarna, już
nieistniejąca tusowka „Babilon". W sumie w stolicy
mogło żyć około tysiąca hipisów, ale i tak stanowili
najliczniejszą niezależną od władzy komunistycznej
grupę.
Siergieja Rybko zwano Łuną, czyli Księżycem,
bo taki jasny, pogodny i okrągły. Jest strasznie gruby,
na głowie resztki długich włosów i potężna broda. W
1978 roku rzucił studia, zatusował na „Babilonie" i
poświęcił się grze na perkusji w hipisowskim zespole.
— Odkryłem, że nasz ruch ma bardzo silne
podstawy chrześcijańskie — mówi. — Najważniejsza
jest miłość, wolność i pokój. Chrystus był pierwszym
hipem.
Po dwóch latach spędzonych na ulicy Łuna
postanowił wstąpić do prawosławnego seminarium.
W tamtych czasach trzeba było mieć na to zgodę kgb,
ale hipisom jej nie udzielali, bo to podejrzany,
antysowiecki element. Z tych samych powodów nie
przyjęli go do klasztoru. Znalazł więc sobie kąt w
moskiewskiej cerkwi Matki Bożej jako człowiek do
wszystkiego. Był ministrantem, kościelnym,
ołtarnikiem (to ten, który podaje kadzidło), chórem i
dzwonnikiem w jednej osobie.
— Szybko się nauczyłem gry na dzwonach i
jeszcze wzbogaciłem ją o elementy rocka.
Kudłaty mnich w habicie przepasanym
rzemieniem nad monstrualnym brzuszyskiem w kilka
sekund zamienia swoje biurko w perkusję i łyżką oraz
długopisem z szybkością karabinu maszynowego
wygrywa melodię na kilku szklankach, blacie i
cukiernicy.
— Prawosławna dzwonnica zbudowana jest jak
zestaw perkusyjny — mówi zasapany. — Lewa ręka
obsługuje duży dzwon i duży bęben w perkusji, a
prawa, małe dzwony i talerze. Jedna jest od rytmu,
druga od melodii. Wszystko tak samo. A prawa noga
pomaga. Idzie na największy dzwon i bęben.
W 1988 roku pozwolili mu wreszcie wstąpić do
monastyru, a ponieważ brakowało duchownych, od
ręki przyjął świecenia kapłańskie i złożył śluby
klasztorne. Seminarium skończył później —
zaocznie. W 1992 roku dostał w Moskwie cerkiew
pod wezwaniem Świętego Ducha. Jako mnich nie
może mieć żony, ale przy swojej świątyni założył
żeński monastyr. Od trzech lat w dzielnicy Bibiriewo
stawia nową cerkiew. Właśnie wtedy na prospekcie
Leningradzkim milicja wyrzuciła z nielegalnie
zajmowanej piwnicy hipisowską komunę. To już
czwarte pokolenie rosyjskich dzieci kwiatów. W
barakach przy budowie nowej cerkwi założył dla nich
młodzieżowe centrum kultury.
— Niezbyt surowe prawa ustaliłem — mówi
ojciec Siergiej. —Obnażona natura może być, byle
przyzwoita, abstrakcja też. Nie przesadzać z
bluzgami, a piwo z umiarem. Narkotyki
kategorycznie zakazane.
Prawie wszyscy hipisi z pierwszego pokolenia,
którzy nie umarli od przedawkowania, zostali
prawosławnymi księżmi lub zakonnikami, a
dziewczyny — żonami duchownych.
— Bo tylko w prawosławiu wolność jednostki
jest największą wartością. Jak człowiek czegoś nie
chce, do niczego nie będzie zmuszany. Żadnej presji,
przemocy. Ot, cała głębia prawosławnej mistyki —
mówi mnich i na pożegnanie pokazuje palcami literę
„v".
Urłak albo urka — słowo ze złodziejskiego
żargonu oznaczające chuligana, ulicznego bandziora.
Skrót od „ugałownyj element" element przestępczy.
To odwieczny wróg hipisa.
Zjeżdżali do centrum z peryferyjnych osiedli i
okolicznych miasteczek, żeby „wpiździć wołosatym".
Byli tolerowani, a nawet inspirowani przez milicję i
młodzieżowe organizacje komunistyczne, które przez
dwadzieścia lat nie potrafiły zlikwidować
hipisowskiej zarazy.
Dlatego drugie pokolenie hipów już nie było
takie rozlazłe i pokojowe — opowiada Dan. —
Trudno być pacyfistą, jak widzisz, że twoją
dziewczynę wloką za włosy, kopią i zaraz zaczną
gwałcić. Musieliśmy nauczyć się bić.
Byli jeszcze drużynnicy — mówię o
zorganizowanych przez Komsomoł milicyjnych
pomagierach.
— Oni przynajmniej nie bili tak, żeby zabić. Na
tusowce na placu Puszkina operował oddział
„Bieriozka". Nie było hipisa, który nie wpadłby w ich
łapy. Mieli ogromną kartotekę ze zdjęciami. Ich sztab
znajdował się na ulicy obok. Kiedyś dopadli mojego
przyjaciela, Maleńkiego Dżima. Spisali go i ostrzygli
ręczną maszynką na zero. Chłopak pozbierał włosy,
przykleił je do kapelusza i paradował w takim
nakryciu głowy do końca życia. Któregoś dnia rano
wydziadowaliśmy mnóstwo pieniędzy, więc
kupiliśmy po kilka bełtów na głowę i piliśmy na
podwórku, przy którym był ich sztab.
— Chyba wam odbiło!
— Chyba tak. I postanowiliśmy się do nich
włamać. Piłę do przecięcia kłódki pożyczyliśmy od
ich sąsiadów. Zrobiliśmy straszną demolkę, ale nie
mogliśmy dobrać się do archiwum, bo było w szafie
pancernej, zbudowaliśmy więc stos ze wszystkich
papierów i mebli, podlaliśmy go pastą do podłogi i
podpaliliśmy. Był straszny pożar. Przenieśli się do
innej dzielnicy.
— Złapali was?
— Nie. Ale Dżimi niedługo potem wyskoczył z
wieżowca —staremu hipowi łamie się głos. —
Strasznie pił. Ta wolność, do której tak się rwaliśmy,
zabija. Człowiek, który nic nie robi, żyje kosztem
innych, degraduje się. Trzeba dawać, a nie tylko brać.
Pochowałem dziesiątki kolegów i dopiero to
zrozumiałem. Jestem jednym z ostatnich.
Fakatsja — robić coś nieprzyjemnego.
Pracować po prostu. Od angielskiego „fuck" —
pierdolić.
Więc żeby nie żyć kosztem innych, Dan lepi i
wypala dzbany, ojciec Siergiej zbiera na tacę, a Bep
założył i od kilku lat prowadzi muzeum kultury
starosłowiańskiej. Zarabia dwanaście tysięcy rubli
(tysiąc dwieście złotych) i ma wariacką rentę — trzy i
pół tysiąca rubli (trzysta pięćdziesiąt złotych).
Til wręczył mi karteczkę, która udaje
wizytówkę. Pod nazwiskiem napisane jest:
„Kierownik artystyczny teatru «Boża Krówka»,
poeta, pedagog, reżyser, aktor, artysta, dramaturg,
muzykant".
„Boża Krówka" to teatr dla dzieci działający w
domu kultury. Til prowadzi go razem z żoną Iriną.
Sasza i Masza mają tyle zajęć, że nie wiedzą, w
co ręce włożyć.
Flet — mieszkanie. Od znaczącego to samo
angielskiego słowa „flat". Wiktor Fiedotow z
Petersburga, w młodości znany jako Młodożeniec, bo
w wieku osiemnastu lat miał żonę i dziecko, jest
przedsiębiorcą budowlanym i jako jedyny bohater
tego tekstu nie nosi długich włosów. Jest
przyjacielem ojca Siergieja. Buduje jego nową
cerkiew. Kiedy ojciec Siergiej przed laty jechał do
Leningradu, jak wielu moskiewskich hipisów
zatrzymywał się w mieszkaniu Wiktora, bo była to
bardzo ludna i znana komuna.
— Miałem dwóch przyjaciół anarchistów —
rozpoczyna opowieść Wiktor. — W1980 roku zostali
aresztowani za rozklejanie ulotek, kgb przesłuchało
także ich koleżankę, a ona mnie uprzedziła, że
chłopaki wpadli. Zarządziłem w naszej komunie, że
trzeba wyczyścić flet. Już za Sołżenicyna mogli
posadzić, a mieliśmy też biuletyny anarchistów,
emigracyjne gazety, zakazane płyty Black Sabbath i
Ścianę Pink Floydów. Skończyliśmy sprzątanie, a po
godzinie bezpieka wjechała z hukiem do mieszkania.
— Znaleźli coś? — pytam Wiktora.
— Nic. Ale przyjaciele zaczęli mnie pytać, skąd
wiedziałem, że aresztowali chłopaków i będzie
rewizja.
— Ta dziewczyna ci powiedziała.
— Ale przysiągłem, że nikomu o niej nie
powiem — Wiktor nerwowo szuka papierosa. —
Robiła karierę naukową na uniwersytecie, a jakby się
wydało, że mnie uprzedziła o akcji, kgb by ją
zniszczyło. Ona przecież ryzykowała, żeby nas
ratować. Wszyscy uwierzyli, że to ja zdradziłem i
przeze mnie siedzą ci dwaj. To była bardzo misterna,
psychologiczna akcja bezpieki. Podważając moją
uczciwość, rozbili całe środowisko, rozbili naszą
komunę. Wszyscy hipisi wynieśli się ode mnie, a ci z
innych miast przestali przyjeżdżać. W mieszkaniu, w
którym kłębiło się siedemnastu hipów, zostałem sam
jak palec. Nawet żona mi nie wierzyła. Wzięła
naszego czteroletniego synka i odeszła. Nie chciała
żyć ze zdrajcą.
Po trzech latach z więzienia wyszli obaj
anarchiści i wyjaśnili, że Wiktor nie mógł ich
zdradzić, bo nic nie wiedział o ich działalności. Żona
chciała wrócić, ale Wiktor nie mógł przeżyć, że mu
nie wierzyła.
— A wiesz, czyja to była operacja? — pyta
mnie.
—No?
— Władymira Putina.
— Zalewasz!
— Był młodym porucznikiem i w
leningradzkim kgb odpowiadał za nieformalne grupy
młodzieżowe — mówi Wiktor. — Wzywał nas i
osobiście prowadził przesłuchania.
— W mordę lał?
— Ani razu. Inni bili jak diabli, połamali mi
palce, pokaleczyli, wybili zęby, a on nawet bez
przekleństw i straszenia. Nie ma się czego wstydzić...
— Bez przesady! — przerywam Wiktorowi. —
Zrujnował ci życie!
— Żonie też się nie ułożyło. Jest sama, a syn
rósł bez normalnej rodziny. Ma trzydzieści jeden lat i
jest narkomanem. Jedyne moje dziecko. Wszystkim
nam rozwalił życie.
Hajk — autostop, a hajker — autostopowicz. Z
angielskiego „hitchhike" — jeździć autostopem.
Hipisi tylko tak podróżowali. Czasami
korzystali z elektryczek, podmiejskich kolejek, które
jeździły na krótkich trasach. Takimi małymi skokami
można było dojechać nawet na koniec kraju, do
Władywostoku. Trwało to około miesiąca, bo hipisi
nigdy nie mieli pieniędzy i nie kupowali biletów.
Konduktor wyrzucał ich na najbliżej stacji, gdzie
czekali na następny pociąg.
Cziornaja — czarna. Bo jest czarna jak śmierć.
Inna nazwa domowej heroiny sporządzanej z
gotowanej słomy makowej. Po najlepszy mak hipisi
jeździli autostopem do Kirgizji. Ale kołchozowych
pól strzegli uzbrojeni strażnicy. Wielu młodych ludzi
poległo z ich rąk.
Sziz — schizofrenia, schizofrenik.
Wiktor, Dan, Til, Bep i prawie wszyscy hipisi,
którzy trafili do szpitali psychiatrycznych, dostawali
dysydencką diagnozę. To była „schizofrenia
bezobjawowa". Tylko psychiatra mógł dostrzec, że
człowiek jest chory.
Pod upadku zsrr władze przyznały, że
radzieckie durki były miejscem represji politycznych.
— Powiedzieli, że jestem ofiarą reżimu, i
chcieli unieważnić wszystkie diagnozy — mówi
oburzony Bep, patriarcha rosyjskich hipisów. — Dwa
razy poszedłem do szpitala, żeby nic nie zmieniali.
Maleńka ta moja rencina, ale jest. Nigdy w życiu nie
pracowałem, bo wariatów do roboty nie brali, to kto
mnie teraz zatrudni? Powiedziałem lekarzom, że nie
życzę sobie rehabilitacji, jestem więc ostatnim
człowiekiem, który cierpi na chorobę, której nie ma.
— Może byś dostał odszkodowanie — ja na to.
— Co ty? Władza nie robiła tego dla ludzi, tylko
żeby mniej płacić. Państwo to największe zło. I tamto
radzieckie, i to teraz.
U Saszy, męża Maszy, jako jednego z niewielu
hipisów radzieccy psychiatrzy wykryli psychozę
maniakalnodepresyjną, bo powiedział, że jak mu
obetną włosy, to się powiesi.
— Więc na wszelki wypadek nawet krzyża nie
zdjęli mi z szyi —mówi Sasza. — A zabierali
wszystkim.
— Dlaczego krzyże zabierali?! — krzyczy ze
swojego pokoju jego syn Wania.
— Żeby hipy na rzemieniach się nie wieszały.
Sasza i Masza porzucili świat wołosatych i
rozpoczęli nowe, wolne i dostatnie życie w 1991
roku, kiedy upadł Związek Radziecki.
— Wyszliśmy z hipisowskiego systemu —
mówi Sasza — ale po dziesięciu latach poczuliśmy,
że to była najlepsza, najpiękniejsza część naszego
życia. I najlepsi przyjaciele. Napisałem o tym
książkę. Pierwszego czerwca pojechaliśmy pod
Moskwę, gdzie spotykają się hipisi, bo w Dzień
Dziecka mamy swoje święto. Odnaleźliśmy Dana i
innych przyjaciół. Wydajemy tanie hipisowskie
pismo i co roku jeździmy na nasz festiwal na Ukrainę.
— Autostopem? — pytam.
— Samochodem — mówi zawstydzony Sasza.
— Pokażę ci nasz oldowy samochód, żebyś nie
myślał! — krzyczy Masza i ciągnie mnie na balkon.
Pod domem stoi zasypane śniegiem fioletowe
żiguli z osiemdziesiątego dziewiątego roku, które
Masza pomalowała w ogromne kwiaty.
— A ja kupiłem łazika i pojutrze ruszam do
Władywostoku — chwalę się, a moim gospodarzom
zapalają się oczy.
— Och, jak ja bym z tobą pojechał! — mówi
zachwycony Sasza. — Nigdy dalej jak na Ałtaj nie
dotarłem, a tu taka okazja... Taki hajk...
— To jedź. Ja wszystkim się zajmę w domu —
mówi Masza i przez godzinę wierci mu dziurę w
brzuchu, a on się łamie.
— Obiecałem skończyć ten projekt...
— Chrzań to — Masza się nie poddaje. —
Znowu możesz być w trasie.
— Chcesz, żeby mnie wyrzucili z roboty!? —
Sasza krzyczy tak, że aż ze swojego pokoju przybiega
Wania.
Wszyscy długo milczą. Ciszę przerywa Masza.
— Znowu hip umarł.
Oczywiście na pierwszym etapie zaopatrzenie
księżycowych osiedleńców będzie prowadzone z
Ziemi. Lecz będzie to bardzo droga przyjemność.
Wartość bochenka chleba dostarczonego z Ziemi na
Księżyc wyniesie tyle, ile kosztowałby na Ziemi taki
sam bochenek wykonany ze złota. Dlatego jednym z
pierwszych zadań będzie przestawienie Księżyca na
samowystarczalność. Sadzę, że do xxi wieku zadanie
to uda się zrealizować.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Wściekłe psy
Wódka od mrozu była tak gęsta, że ledwo ciekła
z butelki. A przecież nad Moskwą miało już grzać i
świecić sztuczne słońce o mocy miliona kilowatów. I
miało być tylko pięć milionów mieszkańców. I nikt
głodny, nikt nie choruje na gruźlicę ani na raka, nikt
nie jest nawet zmęczony, a więc prawie nie trzeba
spać. Miało nie być samochodów, śniegu na ulicach i
cuchnących zsypów w mieszkaniach.
Z tej listy udało się zrealizować tylko ostatnie
marzenie. I to częściowo, bo teraz cuchnie na
klatkach schodowych.
Brudny rap — fabryka zapachów
Na razie telepie mną pierwszy solidny tej jesieni
mróz.
Pijemy w krzakach pod blokiem długim na
siedemset metrów w sypialnej dzielnicy Moskwy —
Marino. Siedzimy na starych oponach, a za stolik
mamy wielką szpulę po kablu elektrycznym. To
poranna balanga z ogniskiem z okazji Dnia
Rosyjskiego Milicjanta. Jest sobota, dziesiąty
listopada 2007 roku, a jeden z nas to mient.
To kumpel Miszy Naumowa, inaczej Maniego,
trzydziestodwuletniego rapera z hiphopowej grupy
dob, z którym się umówiłem, dob to samo dno
moskiewskiego undergroundu muzycznego, tak
zwany brudny rap (bliski gangsterskiemu), w stolicy
określany czule griaznym riapczikiem.
Mani, chociaż rżnie wredniaka i niechluja, jest
przesympatyczny. To jedyny człowiek, jakiego znam,
który pazury ma jednocześnie czarne i obgryzione.
Do tego sina od wódki i mrozu, poharatana,
zarośnięta gęba, wybite zęby i trupia czaszka na
czapce. Jako szanujący się raper sam pisze dla siebie
teksty.
— O chłopakach z bloku, o mojej pracy przy
wymianie okien na plastikowe, o żonie, o córeczce —
mówi i spluwa przez dziurę po zębie — i o tym
śpiewam, że Brindik z naszej grupy zaćpał się na
śmierć i że piję z kolegami w Dzień Milicjanta.
I przyszedł gościu — na oko chuj,
Ale mial flaszę — więc jednak swój.
Pierwszy to Polak — jakiego znam,
Do tego pismak — łapę mu dam.
Raper improwizuje, a koledzy wystukują rytm
na butelkach. Mani rejestruje na płytach całe swoje
życie. Największą furorę w dzielnicy zrobił rapową
opowieścią o swoich gościach. Któregoś dnia żona
Maniego przyprowadziła ich z pracy. Jeden był
Anglikiem, drugi Czechem.
— Ten gadał trochę po rusku — mówi raper —
ale Anglik ni w ząb. Przypadkowo do nas trafili,
przez losowanie. Mieszkali z nami tydzień.
— No i co? — dopytuję.
— Poiłem ich kapitalnie. Wódką i piwem.
Straaasznie im się podobało! Planowali otworzyć w
Moskwie fabrykę perfum i chcieli zobaczyć, jak żyje
statystyczna ruska rodzina, jak ich pracownicy będą
odpoczywali.
— No i co? — znowu pytam.
— Postanowili nie otwierać.
— Bo co?
— Bo robotnicy w jeden wieczór przepijają
więcej, niż oni chcieli płacić.
Dzisiejsza Moskwa to gigantyczna,
piętnastomilionowa metropolia, w której samochody
tkwią w korkach nawet w nocy. Mani ma
dwudziestodwuletnią kremową wołgę i nie może się
nadziwić, że w jego mieście jest więcej mercedesów
klasy s, tych najbardziej luksusowych, niż w
osiemdziesięciomilionowych Niemczech, gdzie są
produkowane.
Ale co w tym dziwnego, skoro w Moskwie
mieszka około dziesięciu tysięcy dolarowych
milionerów. Dziwne jest to, że prawie na każdego
milionera przypada jedno bezdomne dziecko i
dziesięć bezdomnych psów.
Bladi — wściekłe psy
Spod bloku Maniego do metra muszę dojechać
trolejbusem.
Blądi wskoczyła do środka przez drzwi dla
wysiadających, by już na następnym wybiec jako
pierwsza. Kiedy kupowałem bilet w kasie, też się
zatrzymała. Stanęła za stojakiem z gazetami i drapiąc
się pod pachą, obserwowała pięciu uzbrojonych w
karabiny maszynowe milicjantów w hełmach.
Funkcjonariusze ustawili się w wąskim przejściu do
ruchomych schodów w tyralierę, przez którą
przecedzali ludzką rzekę.
Wreszcie zatrzymali brodatego mężczyznę o
ciemnej karnacji, przyparli go do ściany i zanurzyli
łapy w jego wielkiej torbie. Na to czekała. Parę susów
i była na schodach, a ja za nią.
Na peronie przeszła obojętnie obok
rozstawionych co kilkanaście metrów dziewczyn z
kartkami: „Pomóżcie! Umiera mi czteroletni syn",
„Umiera mama. Pomóżcie na leczenie" „Pomóżcie
wrócić do domu", „Pomóżcie przeżyć brzemiennej".
Stanęła pod reklamą wódki „Putinki" („Kriepkij
charaktier, miagkaja dusza") i głośno ziewnęła.
Wsiadła do pierwszego wagonu.
Oboje z wielkim zaciekawieniem
obserwowaliśmy młodziutkiego rasklejszczika, który
w kilka minut pomiędzy dwiema stacjami oblepił
nasz wagon dziesiątkami małych, kolorowych
karteczek z ogłoszeniami. Większość skierowana była
do emigrantów, którzy przyjeżdżają tu w
poszukiwaniu pracy i chleba. Ogłoszenia oferowały
pomoc w załatwieniu mieszkania, pozwolenia na
pracę, książeczki zdrowia, dyplomu dowolnej uczelni,
różnych licencji zawodowych, prawa jazdy,
świadectw szkolnych i zaświadczenia o zarobkach,
które jest potrzebne do uzyskania kredytu. Ale było
też ogłoszenie: „Damy pieniądze wszystkim
mieszkańcom Rosyjskiej Federacji w trzydzieści
minut bez dokumentów i poręczycieli".
Najwięcej karteczek dotyczyło meldunku
(registracji), bez którego, jeśli nie ma się słowiańskiej
urody, nie da się w tym mieście żyć. Lewe kancelarie
prawne załatwiają lewe meldunki w lewych hotelach i
szkolnych internatach. Sam przy każdym pobycie w
Moskwie za pięćset rubli (pięćdziesiąt złotych)
kupuję meldunek w jednej z takich kancelarii. Ma
biuro na głównej ulicy.
Rozlepianie ogłoszeń w metrze też jest
nielegalne.
Blądi dwa razy się przesiadała. Na stacji
Prażskaja urządziła sobie dłuższy odpoczynek.
Wyjęła z kosza kanapkę, starannie rozwinęła papier,
zjadła i się zdrzemnęła. Potem wyszła na górę.
Zupełnie zatamowały ruch, kiedy zawodząc ze
szczęścia, zaczęły się kotłować w przejściu
podziemnym. Ganiały się, tarmosiły zębiskami, a
potem Blądi przewróciła się na plecy, rozłożyła łapy i
pokazała siostrze brzuch.
Nie znam stacji metra, gdzie przy wejściu nie
żyłoby stado bezpańskich psów. Trzymają się tych
miejsc, bo w zimie spod ziemi bucha ciepłe, a w lecie
chłodne powietrze. Często jest to nawet kilkanaście,
zawsze bardzo dużych, silnych kundli. Swoje stado
ma także niemal każde podwórko, szpital,
przedszkole, uniwersytet.
Bezpańskie psy z rosyjskiej stolicy z pokolenia
na pokolenie przekazują sobie sztukę podróżowania
metrem bez biletów. Najczęściej jadą w jakimś celu, a
nie jak bezdomni, żeby przespać się w jeżdżącym w
kółko pociągu.
W 2001 roku stołeczne władze uznały, że
Moskwa jest miastem humanizmu, i wydały zakaz
odławiania i usypiania bezpańskich psów. Należy je
chwytać, sterylizować i „odstawiać na miejsce
pozyskania". Od tego czasu liczba psich włóczęgów
wzrosła pięciokrotnie, a wyprawa na rogatki miasta,
gdzie stada są większe i bardziej agresywne, to
igranie z losem. Trzy lata temu jedna z watah pożarła
niemal w całości swojego opiekuna, ale profesor
Pojarkow z Instytutu Ekologii Akademii Nauk
ogłosił, że tylko dzięki psom Moskwa nie ma
problemów z wścieklizną, bo kundle nie dopuszczają
roznosicieli do miasta.
— To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem
— mówi Jewgienij Ilinskij, który jest szefem
prawdopodobnie jedynej na świecie organizacji
obrony praw zwierząt, która walczy o usypianie
psów.
Punk rock — zimnowojenny
Energia sztucznego słońca nad Moskwą to
zaledwie iskra w porównaniu z tym, co udało się
Krajowi Rad rozpalić nad Nową Ziemią na Morzu
Arktycznym. W1961 roku testowano nad tym
archipelagiem największą w historii bombę
nuklearną. Miała moc pięćdziesięciu megaton, a więc
pięćdziesięciu milionów ton trotylu, i w chwili
odpalenia wyzwoliła energię równą sześciu setnym
mocy cieplnej naszego Słońca.
Moskwa w tym czasie była gotowa nawet na
taki atak. Byle tylko nie wychodzić spod ziemi, z
tuneli metra. Bo ze stacji Taganskaja na przykład
można przejść do zpd „Taganka", to znaczy do
ukrytego sześćdziesiąt dwa metry pod ziemią
Zapasowego Punktu Dowódczego Wojsk Łączności,
który dodatkowo chronią dwudziestometrowe ściany
z betonu i trzytonowe drzwi z żelaza.
To cztery dwupiętrowe podziemne bloki, w
których przez trzy miesiące bez kontaktu ze światem
mogło przetrwać około tysiąca radzieckich dygnitarzy
i wojskowych. Pod warunkiem, że przestrzegaliby
wewnętrznego regulaminu, który widnieje na ścianie.
Punkt ósmy: „Nie wpadać w panikę".
A ja przyszedłem tu na urodziny córeczki
moskiewskiego oligarchy. Rosjanie nazywają taką
młodzież pogardliwie mażorami, od zbitki słów
„maładoj burżuj". Muzyków i lokal na imprezę
wynajął ojciec jubilatki.
Mnie zaprosił Sid, trzydziestodwuletni Dima
Spirin, lider cholernie ostrej punkowej grupy
Tarakany, czyli karaluchy. Sid —uprzejmy, łagodny i
z ogromną wiedzą, a przy tym obsypany kolczykami i
tatuażami jak ospą. Do tego trupie czachy na
sygnecie, czapce, bluzie i taka sama narzeczona. Są
czołówką rosyjskiego rocka, ale nie zabiegają o
wielką karierę.
— Lubię, kiedy życie jest lekkie i niezbyt
pracowite — mówi. —I tak jest, od kiedy w marcu
1991 roku rzuciłem szkołę i założyłem Tarakany.
Jeszcze była władza radziecka, ale już straciła zęby.
Wszyscy robili, co chcieli, to z chłopakami z klasy
przechwyciliśmy piwnicę na Arbacie w centrum
miasta, założyliśmy kłódki, przytaszczyliśmy sprzęt i
zaczęliśmy grać. Było bosko. W piwnicach rodziło
się nowe życie.
Życie w piwnicach rodziło się także w
podmoskiewskich miasteczkach. Tam chłopaki
rzucali żelazem, rzeźbili muskulaturę, wylewali
wiadra potu, a wreszcie ogolili głowy i wyszli na
ulice.
Nazywano ich gopnikami, od określenia
ulicznego rozboju. To ludzie podobni do naszych
gitowców z lat siedemdziesiątych. Alergicznie
reagowali na hipisów, punków i wszystkich
wołosatych, a także włóczęgów i niesłowiańskich
emigrantów, którzy po rozpadzie zsrr zaczęli masowo
napływać do Moskwy.
Znowu zrobiło się strasznie. Gopników zasilili
pospolici bandyci i tak, mówiąc w skrócie, powstała
sławna ruska mafia. Każde przedsięwzięcie, które
przynosiło choćby minimalny zysk, choćby to był
stragan z warzywami albo zespół rockowy, musiało
mieć kryszę, czyli dach, przykrywkę. Więc płaciło
bandytom za ochronę.
Postawił się tylko Alosza Puliakow, gitarzysta
anarchopunkowego zespołu Poczta Mongolska, który
w 1992 roku założył pierwszy w Rosji rockowy klub
„Atriszka". W następnym roku Aloszę zastrzelili, a
klub upadł.
— Teraz jest lżej — mówi Sid. — Kriminalitiet
poszedł w biznes węglowy, gazowy, stal i przemysł
zbrojeniowy, więc my nie mamy z nimi kontaktów,
ale właściciele klubów, w których gram, do dzisiaj
płacą za ochronę.
Takich bunkrów jak zpd „Taganka" pod
Moskwą jest wiele, ale tylko ten został w zeszłym
roku wystawiony na licytację i sprzedany. Władza nie
mogła sobie poradzić z remontem.
Szanson — bandycka muzyka
Nie tylko rock wyszedł w czasie pierestrojki
spod ziemi. Także błatna muzyka, czyli złodziejska,
bandycka, więzienna, łagierna. Komuniści jej
nienawidzili, bo wycierała sobie nogi sowiecką
demokracją. Na pierwszy festiwal pozwolili dopiero
kilka miesięcy przed agonią zsrr, w grudniu 1991
roku, i po zmianie jego nazwy na „Festiwal
Rosyjskiego Szansona".
W każdej rosyjskiej taksówce i kabinie
ciężarówki ryczy tylko szanson. Rockowi
bohaterowie tego reportażu sprzedają po trzy tysiące
płyt, rosyjska elita muzyczna — po trzydzieści
tysięcy, a szansoniści po trzysta, po milionie, po trzy.
Słowo „błatny" pochodzi prawdopodobnie z
jidysz, do którego przeszło jako niemieckie „blut" —
krew albo „blatt" — arkusz, kartka. Bo gdy bandyci
przychodzili w Odessie obrabować skład starego
Żyda albo Niemca, wtykali mu lufę nagana w nos i
mówili, że to ich blatt, czyli kwitancja, bumaga na
wydanie towaru. Tak bandytów zaczęli nazywać
błatnymi.
Anarchopunk — syndrom pola walki
— Pagibajet Rossija — powiedział ponuro,
kiedy w kawiarni postawiłem przed nim kawę
americano i cholernie burżuazyjne, brabanckie
ciastko z migdałowymi wiórkami.
Potem długo opowiadał, jak siedemnaście lat
temu na ulicy Twerskiej otwierali pierwszego w Rosji
McDonalda. Patrzył przerażony z okna, jak przez całą
noc pod barem kłębił się tłum umordowanych ludzi,
którzy stali tam tylko po to, by nad ranem zjeść bułkę
z kotletem mielonym. Wtedy pierwszy raz pomyślał,
że umiera. Miał pięć lat.
Pit skończył filozofię i teologię na
Uniwersytecie Moskiewskim. Prosi, żebym nie pisał,
jak się nazywa. Razem ze swoją punkową grupą Thed
Kaczyński (od nazwiska amerykańskiego terrorysty
Unabombera) zeszli do podziemia. Koncertują tylko
na zamkniętych imprezach dla fanów, a na zdjęciach
w internecie mają zasłonięte twarze.
Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, a jest
„wrogiem rasy numer jeden" i od czterech lat żyje z
wyrokiem śmierci wydanym przez moskiewskich
faszystów. Rzecz jasna nie tylko dlatego że jego
matka jest Koreanką, a ojciec pochodzi z Kaukazu.
Pit jest ikoną wszystkich moskiewskich
punków, członków organizacji antyfaszystowskich,
pacyfistycznych, ekologicznych,
antyglobalistycznych i anarchistycznych.
Dwa lata temu obok wyroku śmierci pojawił się
w internecie jego adres i zdjęcie. Od tego czasu nie
ma miesiąca, żeby na ulicy nie stłukli go faszyści,
skini, kibole Spartaka Moskwa, cska albo Dynama.
Zaczął nosić nóż w kieszeni.
— W 2001 roku naziści rozpętali wojnę z
punkami — mówi. — Leje się krew. Na ulicach i w
trakcie najazdów na nasze kluby i koncerty naszych
grup. Chodzi im o zniszczenie symboliki wroga.
Tępią też emigrantów i włóczęgów, a my wzięliśmy
ich w obronę. Punki i cała antifa, czyli ich sojusznicy,
odpowiedzieli tym samym.
Najbardziej radykalne zespoły faszystów to
Korozja Metalu i Kołowrót. Pierwszy z nich bliższy
jest Partii Narodowo-Bolszewickiej, drugi —
hitlerowcom. Często organizują koncerty i festiwale,
podczas których muszą zapewnić ochronę. Po
imprezie „grupy wsparcia" nie są rozwiązywane i tak
powstają działające w podziemiu bojówki.
Szczególnie potężne ma faszystowska prawica
rekrutująca żołnierzy wśród skinów i kiboli.
Ostatnią ofiarą wojny jest
dwudziestosześcioletni Ilia Borodajenko, którego
dwudziestego szóstego czerwca 2007 roku narodowi
socjaliści zatłukli żelaznymi drągami podczas napadu
na obóz nad rzeką Angara, gdzie ekolodzy i
anarchiści protestowali przeciwko budowie kolejnej
elektrowni atomowej.
— Faszystowskie organizacje rodziły się w
połowie lat dziewięćdziesiątych — mówi Pit — kiedy
do Rosji wlała się ogromna fala emigrantów. A to
ludzie bardziej dzicy niż Rosjanie za granicą. Jak
jednemu dzieje się krzywda, wszyscy łapią za noże.
Przechwycili cały handel w Moskwie i stworzyli
różne mafie, oczywiście piekielnie brutalne, jak to
dzicy. Do tego na oko są inni, mówią w innym
języku, a gdy zaczęła się wojna w Czeczenii,
telewizja pokazała, jak zabijają ruskich żołnierzyków.
W mojej klasie wszyscy chłopacy należeli do
nazistów. Poza mną. Z biegiem czasu zaczęły
powstawać niezwykłe dziwolągi. Nazipunki,
nazirastafarianie, a nawet naziNiegry. Ich gwiazdą
jest piłkarski chuligan Eskimo.
— Były takie lody — przypominam sobie.
— Waniliowe w czekoladzie. Bo on niby z
wierzchu czarny, a w środku biały.
Po drugiej stronie barykady koledzy Pita zyskali
sojuszników w postaci skinów antyfaszystów,
czerwonych skinów i skinów apolitycznych.
Pit mówi, że jego przyjaciele anarchiści zdobyli
listę liderów moskiewskich organizacji
faszystowskich. Połowa nie nosi rosyjskich nazwisk.
To młodzi ludzie z Pakistanu, Kirgizji, Kaukazu, a
nawet z Czeczenii, ale z drugiego pokolenia
emigrantów, tak jak i on, którzy słowa nie znają w
ojczystym języku.
— A żebyś wiedział, ile tam żydowskich
nazwisk.
— Dlaczego was to interesuje? — przerywam
mu.
— Bo nie możemy ich zrozumieć — Pit na to.
— Pytam takiego, dlaczego jesteś z nimi, skoro gębę
masz tak ciemną jak ja, a on, że jego przodkowie byli
z Bułgarii, Chorwacji albo z Włoch. W życiu się nie
przyzna, że z Baku przyjechał albo z Duszanbe.
Pit to znerwicowany, przerażony inteligent z
ptsd, czyli zespołem stresu pourazowego, na który
cierpią wracający z wojny żołnierze. Z dobrego serca
ciągle udziela mi rad przed podróżą.
— Główna zasada, to nikomu nie wierzyć. Z
nikim po drodze nie rozmawiać i, nie daj Boże, pić
wódki. Po nocy nie chodzić, nie zatrzymywać się
koło bazarów i nie wynajmować mieszkań od kobiet,
co pod dworcami stoją. W Rosji ludzie dzicy, bardzo
agresywni. Jak w głuszy samochód nawali, a noc
idzie, od razu w głąb lasu. Tam stawiać namiot.
— Zima za pasem.
— Do lasu, mówię. Do wilków, nie do ludzi.
Heavy metal — dziwki, muzyka i chlanie
Spóźnia się. Po godzinie dzwoni i mówi, że
spóźni się czterdzieści minut.
— Już jesteś spóźniony sześćdziesiąt — cedzę.
— No, to będzie jeszcze czterdzieści.
Było jeszcze sześćdziesiąt. Razem dwie godziny
spóźnienia. Wszedł do kawiarni i słowem nie
przeprosił. Dżinsy, zielona kurtka, jasne długie włosy,
broda... Nie wygląda na faszystę. Nawet ręki nie
ściska mocno. Ale brzydko się śmieje i jego twarz
(jak u ludzi z porażeniem nerwu twarzowego)
zupełnie nie zmienia wtedy wyglądu.
Siergiej Troicki, znany jako Pauk (pająk), jest
założycielem i liderem ukochanego przez skinów i
faszystów heavymetalowego zespołu Korozja Metalu.
Ma czterdzieści jeden lat. A miał osiemnaście, kiedy
w 1984 roku nie przyjęli go na studia, tylko dlatego
że miał długie włosy. Założył więc zespół, chociaż
był to najgorszy czas dla podziemnej wtedy sceny
rockowej, bo u władzy w zsrr był Jurij Andropow,
były szef kgb, który na szczęście umarł trzynaście
miesięcy po koronacji.
Matka Pauka jest stomatologiem, ojciec —
profesorem filozofii.
— Nie przeszkadza im, że syn jest faszystą? —
pytam.
— A w czym to może przeszkadzać? —
odpowiada pytaniem i głośno siorbie kawę.
— W Związku Radzieckim i w Rosji „faszysta"
to zawsze była najgorsza obelga. Z ich rąk zginęło
dwadzieścia milionów twoich rodaków.
— Od komunistów jeszcze więcej, a w armii
Hitlera służyło półtora miliona radzieckich ludzi.
Ale komunistów też się nie brzydzi. Był nawet
członkiem Partii Narodowo-Bolszewickiej
(czerwonych faszystów), grywał na ich mityngach,
zjazdach, pochodach. Właśnie wrócił z zespołem z
trasy koncertowej po Syberii.
— Czternaście dni i koncerty w jedenastu
miastach — opowiada z przejęciem. — Po każdym
występie chlanie do rana, potem pociąg, znowu
koncert, chlanie i pociąg... W trasie staramy się pić
nie mniej niż pół litra dziennie na łebka. Wódka i
różne miejscowe balsamy. Żeby uniknąć zatruć
żołądkowych, psychicznego rozstroju i dla dopingu.
Dziwki, muzyka i chlanie to całe moje życie.
Najpiękniejsze co w nim jest.
W górniczym Nowokuźniecku dostali od
jednego z fanów dwie tony węgla w workach.
Sprzedali go od ręki za pięć tysięcy rubli.
— A po koncercie wynajęliśmy rozkoszną banię
i pięć dziwek —opowiada Pauk. — W Moskwie
dobra prostytutka kosztuje dziesięć tysięcy, a na
prowincji top modelkę na całą noc można mieć za
osiemset rubli (osiemdziesiąt złotych). Trzy z nich
pojechały z nami w dalszą trasę i na koncertach gołe
tańczyły na scenie. Były gwiazdami, ale
wyrzuciliśmy je po drodze, bo w każdym mieście
chcemy mieć nowe.
Pauk bardzo dużo koncertuje na prowincji, bo w
stolicy nie ma szans na występ w dużej sali. Jego
muzyki nie wolno puszczać w radio ani w telewizji.
— Dwa tygodnie siedziałem nawet w areszcie
— skarży się. — Za nasze pieśni. Że niby wzywam
do narodowych niepokojów, do rozpalenia nienawiści
rasowej i przemocy. Kurde! Muzyka to czysta
abstrakcja, nie można jej brać tak dosłownie.
— Śpiewasz, żeby wbić czarnemu kołek w
pierś. Jaka to abstrakcja?
— No, jak wampirom wbijali. Czysta
abstrakcja. Przecież wampirów nie ma.
— Twoi wielbiciele rozumieją to dosłownie i
tłuką na ulicach, a nawet mordują emigrantów i
afrykańskich studentów.
— To nie moja wina, że ktoś źle mnie rozumie.
Rock patriotyczny — prezydenckie carstwo
— W Moskwie jest strasznie — Walierij
Naumow też chce mnie przerazić. — W klasie
mojego syna na trzydzieści cztery dzieciaki
siedemnaście to emigranci, cudzoziemcy
niesłowiańskiego pochodzenia. Równo połowa!
Kiedy ja chodziłem do szkoły, jednego miałem w
klasie. U nas, w Moskwie, ziemia jest droższa niż w
Londynie, a oni wszystko wykupują. W swoich
pałacach pieniędzmi palą w piecach. Nasz kraj
umiera.
Wiem. Każdego dnia w Rosji ginie tysiąc
pięćset osób. To katastrofa demograficzna, a Rosjanki
nie chcą rodzić, bo dzieci przeszkadzają w pracy.
Telewizja to wróg numer jeden. I narkotyki,
pepsi-cola, McDonaldy... I cała ta prozachodnia
bezideowość, najgorsza wredność ludzkości, która
cieknie z ekranów i nie daje rodzić potomstwa.
Powiadają, że jak chcesz zniszczyć wroga, wychowuj
jego dzieci. I telewizja tak wychowuje, że celem
życiowym stają się tylko pieniądze.
Mówi o pokoleniu ludzi urodzonych w latach
osiemdziesiątych, które w Rosji nazywane jest
pogardliwie pepsikolnym.
Walera jest liderem folkowo-rockowej grupy
Iwan Carewicz, odwołującej się w swej twórczości do
tradycji średniowiecznej Rusi. Od ośmiu lat nie mogą
przebić się na wielką scenę. Występują w skórach i
kolczugach, okładają się na scenie mieczami, a ich
największym przebojem jest utwór Rossija wpieriod.
Naprzód, za ziemię, za wiarę, za Ural, za Krym,
chociaż Krym jest już w innym kraju, z czym wielu
Rosjan nie może się pogodzić. Natomiast nie sposób
nie zgodzić się z Walera w sprawie rosyjskiej
telewizji. Jak tylko się da, małpuje zachodnie wzory,
ale bez wątpienia nie te dotyczące standardów
informacyjnych. Wszystkich na świecie prześcignęła
w wymyślaniu zadań dla bohaterów reality show,
którzy za pieniądze wylizują sobie tyłki z bitej
śmietany, jedzą odchody, padlinę, żywe karaluchy...
— Dopiero jak Putin przyszedł na prezydenckie
carstwo i zezwolił na patriotyzm, zrobiło się łatwiej
— mówi lider Iwana Carewicza.
Zostali coroczną gwiazdą festiwalu Sława
Rossiji organizowanego przez putinowską partię
Jedinaja Rossija.
— Im więcej młodzież będzie słuchać naszej
muzyki, tym mniej będzie piła pepsi-coli. Ale to się
nie udaje, bo cały showbiznes w Moskwie to straszne
gówno. Jak potężnie nie zapłacisz, nie masz szans na
dotarcie do radia i telewizji. Dwóch, trzech ludzi
decyduje o tym, co naród lubi. A Ruski leży na
kanapie, popija piwo, leni się, takiemu można
wcisnąć w ciemno, co się chce.
Rock starocerkiewny — autocenzura
W Rosji od czasów radzieckich obowiązuje
konieczność „konsultowania tekstów z organami
ideologicznymi". Teraz trzeba to robić w placówce
Federalnej Służby Bezpieczeństwa, poprzednio
znanej jako kgb, na terenie której ma odbyć się
koncert.
Wołosaci też jakby zmienili nazwę. Teraz
nazywa się ich mazefakierami.
— Przed koncertem zbieram teksty i zanoszę je
gdzie trzeba —opowiada Pulia. — Ale proszę, żeby
na występy w miejscach publicznych wybierali
utwory bez nacjonalizmu, wezwań do przemocy i bez
mata, czyli przekleństw.
— Punki bez mata nie potrafią mówić —
martwię się.
— Trudno. „Ubij mienta" też nie przejdzie.
„Pulia" to kula, pocisk, nabój. I taka jest.
Szybka i ostra jak pocisk z nagana, ruchliwa,
zadziorna, wyrywna. Smukła i zgrabna, ale nie
wiotka. W typie hipisiary po trzydziestce. Jest
dyrektorką
Młodzieżowego Centrum Kultury imienia
Świętej Księżnej Petersburskiej. Centrum to
drewniana szopa na placu budowy cerkwi Wszystkich
Świętych Moskiewskich w dzielnicy Bibiriewo.
Ojciec Siergiej, tutejszy proboszcz i były hipis,
przygarnął centrum, kiedy po kilku latach wojny
milicja wyrzuciła młodzież z piwnicy, którą młodzi
zajęli na wariata w 1994 roku.
— Ojciec Siergiej wie z własnego życia —
mówi Pulia — że jak młodzież zajmuje się poezją,
malarstwem i muzyką, to na sto procent będzie też
alkohol i narkotyki. Bez Boga musi się tak skończyć.
O tym śpiewam. I o tym, że w naszej piwnicy jest
teraz wielki sklep i zwyczajny burdel. A ja mam
sprawę karną o to, że udając działalność kulturalną,
prowadziłam nielegalny interes.
Dziewczyna jest liderką i wokalistką grupy
Krzyż Południa. Mówi, że to rock
starocerkiewnosłowiański.
Andriej — potężny cios
Klub imienia Jerry'ego Rubina w piwnicy domu
numer 62 na Leninskim Prospekcie to święte miejsce
dla całej moskiewskiej antify — myślącej, radykalnej,
ale antyfaszystowskiej młodzieży. Dla wszystkich
moskiewskich buntowników, bojowników o słuszną
sprawę — o prawa człowieka, ale też o wolność dla
doświadczalnych królików, szczurów i myszy. Nieraz
włamywali się do zakładów drobiarskich, rzeźni,
placówek naukowych, uwalniali zwierzaki i
demolowali laboratoria.
Tutaj zaczynali swoją undergroundową karierę
Sid i jego Tarakany, ale teraz największym punk
gierojem jest młodziutki Pit z kapeli Thed Kaczyński.
Zajęli tę piwnicę w 1992 roku. Jej patronem jest
Jerry Rubin, ideolog i przywódca amerykańskich
hipisów i anarchistów. To bardziej dom, czy raczej
podziemie kultury, niż klub. Do tego kultury
alternatywnej, niekomercyjnej. Bez ochrony, szatni i
biletów wstępu.
— Baru też nie mamy — mówi Andriej Otis
Gonda. — Antyfaszysta nie pije, nie pali i nie bierze
narkotyków, bo jak ma być radykalny, musi być
aktywny, a więc trzeźwy.
Andriej przyjechał do Moskwy na studia
weterynaryjne jeszcze w czasach radzieckich, ale w
1995 roku, dwa miesiące przed dyplomem, rzucił
akademię. Tłumaczy mi, że weterynaria to gałąź
wiedzy służąca hodowli zwierząt, które zabija się i
zjada.
Był więc dozorcą, sprzedawcą w nocnym
sklepie, nauczycielem francuskiego, angielskiego i
wychowania fizycznego, menedżerem, trenerem
karate, aikido i tai-chi, przedsiębiorcą budowlanym i
akwizytorem. Co parę miesięcy z hukiem padał jego
kolejny biznes. Ale ożenił się, urodziły się dzieci. Dla
oszczędności żywił się w jadłodajni wyznawców
Hare Kriszna. Pracował ponad siły, ale wpadał w
coraz większe długi. Wreszcie trafił do szpitala z
wyczerpaniem organizmu i załamaniem nerwowym.
Wtedy wyrzucili ich z mieszkania. Z maleńkimi
dziećmi żyli w piwnicy, a potem w garażu, do
którego Andriej wstawił piecyk-burżujkę. I zdarzyło
się najgorsze. W metrze ukradli mu dokumenty.
Co dwa, trzy dni spędzał kilka godzin na
komisariatach, do obrzydzenia, w kółko, setki razy
powtarzając ten sam tekst. Kim jest, skąd przyjechał,
gdzie ma dokumenty, gdzie mieszka, z kim, z czego
żyje, co z meldunkiem...
— Najczęściej łowili mnie w metrze — mówi.
— Stają tak, że nie sposób ich ominąć, a mnie łatwo
zauważyć.
— Dlaczego? — pytam głupio.
— Bo mam czarną gębę.
— Kaptur można naciągnąć.
— Takich łapią jeszcze bardziej. Łowią w
ludzkiej rzece „czarnych" to znaczy kawkazkich, ale
jak przytrafi się naprawdę czarna gęba, Murzyn, to na
sto procent go sprawdzą. Za każdym razem groziła mi
deportacja, a ja nawet na łapówkę nie mam. To kazali
otwierać torbę. Wiele lat byłem akwizytorem. Brali,
co chcieli, i kazali spadać. To jeszcze normalne, ale
zdarzały się katastrofy, gdy zabierali wszystko.
— Jaki miałeś towar? — pytam.
— Kosmetyki albo płyty z muzyką. Kiedyś
mnie ograbili zaraz po wyjściu z hurtowni. Wszystko,
co miałem, było w tym towarze. Potężny cios.
Wracam do domu... Żona w drzwiach pyta o
lekarstwo dla synka. Miałem kupić, i jeszcze coś do
jedzenia, bo w lodówce pusto. Najgorszy dzień w
moim życiu. Chciałem ze sobą skończyć, ale nie
miałem odwagi. Całe dnie łaziłem po mieście i
pakowałem się w straszne sytuacje.
— Czego szukałeś?
— Śmierci. A znalazłem ten klub. W życiu nie
słyszałem o Jerrym Rubinie, ale wszedłem, bo
wpuszczali za darmo. Pokazywali film o Che
Guevarze.
Pokochał to miejsce. Od kilku lat pilnuje w
klubie porządku, prowadzi zajęcia z karate, aikido i
taichi. W 2002 roku przyznano mu rosyjskie
obywatelstwo.
— I jak dostałem dokumenty do ręki, mienty od
razu przestały mnie kontrolować.
Rap gangsterski — za garść dolarów
Przedziwna z nich para. Trochę jak Flip i Flap w
młodości. Mały-chudy ma dwadzieścia siedem lat i
bardzo śniadą twarz, a duży-gruby dwadzieścia
dziewięć, stopy w rozmiarze czterdzieści dziewięć i
jest cholernie rudy i piegowaty. Jeden jest Gruzinem
z abchaskiego Suchumi, drugi — Żydem z
ukraińskiego Doniecka. Midget, czyli Zurab
Szarabidze, jest raperem, a Iceman, to znaczy Sasza
Wiseman, jego dyrektorem (tak mówią), szefem
jednoosobowego sztabu artysty, menadżerem.
— Jako Żyd komercję i dyplomację mam we
krwi — śmieje się tubalnie. — Świetnie sobie radzę
jako kreatiwszczik...
— Kreator — poprawiam go.
— Kreator jest od mody, a ja wymyślam
strategię, kombinuję, inicjuję.
Piekielnie ciężko było mi zrozumieć, co ostatnio
wymyślił. Chodziło mniej więcej o to, że Stim, raper
z wrogiej hiphopowej stajni wielkiego gwiazdora
Sierjogi, nie zwrócił mu pieniędzy za bling, który
Iceman zrobił dla niego u jubilera. Bling to ozdoba i
znak firmowy muzyka, zawieszony na grubym,
złotym łańcuchu, bez której żaden raper nie może się
obejść. Wreszcie Iceman dopadł Stima i zażądał
pieniędzy, a ten oddał mu bling. Takiej okazji nie
można przepuścić. Iceman natychmiast opowiedział
całą historię w wywiadzie dla bardzo znanej
muzycznej gazety internetowej.
— Raper to jest wielki autorytet dla fanów —
mówi. — Dzieciaki słuchają go i naśladują, a ja
zepsułem mu wizerunek. To pryszcz, że zrobił
świństwo, problem w tym, że oddał bling! Raper,
który traci bling, to jakby tracił jaja, traci honor. Ale
on wcale tak tego nie czuł. Wiesz dlaczego?
— No?
— Bo on goli nogi.
— Co?
— Raper, który goli nogi! Mężczyzna! O tym
też powiedziałem w internecie.
— Sasza, nie kumam... To jakaś przenośnia?
— Nie! On naprawdę goli nogi! — Iceman pęka
ze śmiechu. — Jak mężczyzna może golić nogi? Tym
bardziej raper. Widziałem na własne oczy, bo kiedyś
pracowałem ze Stimem i Sierjogą. Byliśmy
przyjaciółmi, a teraz mi grożą. Powiedzieli, że jak
zjawię się dzisiaj w klubie, to mnie obiją. Sierjodze ja
nierówny. Nie ta sława, pieniądze i nawet nie te
fizyczne parametry. Był bokserem i ciągle rzuca
żelazem.
— Wy to robicie dla marketingu — odkrywam.
— Rap żyje z konfliktów. A o wojnie, drace,
bitwie wszyscy napiszą. Oni mogą tylko stracić, a ja
zyskam, nawet jak mnie zabiją. Zostanę bohaterem.
Będą o mnie układać pieśni. Midget na pewno.
Niepotrzebnie to mówi, bo i tak wie, że nie
nadaje się na bohatera. Już dawno mógł nim zostać —
w Doniecku, skąd pochodzi, zadarł z gangsterami, ale
uciekł z miasta i z kraju.
Miał sto dolarów, kiedy w 1999 roku przyjechał
do Moskwy. Kiedy pieniądze się skończyły, trafił na
ulicę. Głodował. Pół roku mieszkał na klatce
schodowej. Dokarmiał go gruziński chłopak z
ostatniego piętra. Tak poznał Midgeta, który wciągnął
go do swojej roboty w myjni samochodowej. Tam się
razem dorobili i zajęli rapem.
— Żeby jeszcze spokój mieć — mówi Iceman.
— Ale z moją ryżą gębą i rozmiarami trudno jakoś.
Zawsze jak gdzieś idę, na przykład z dziewczyną do
kina, kończy się draką. I zawsze są to Kaukazcy.
Obrażą dziewczynę, sprowokują, zwymyślają. Oni
zawsze zachowują się nieadekwatnie. Mam tego dość.
Nie cierpię Kaukazkich.
— Sasza, litości — ja na to. — Midget jest z
Kaukazu. Siedzi tu z nami.
— Ale on jest inny. A Gruzini to na Kaukazie
najbardziej adekwatni, inteligentni ludzie.
— Ja wiem, dlaczego tak jest — wtrąca się
Midget. — U nas wszyscy bandyci i ludzie, na
których poluje milicja, jadą do Moskwy. To miasto
wielkich możliwości. Dla nich też.
Rodzina Midgeta miała siedem dolarów, kiedy
tu przyjechali. Jako Gruzini musieli uciekać ze
zbuntowanej Abchazji. Wybrali kraj, który pomógł
Abchazom wygnać ich z domu.
Rap mażorski — Straszny Bulwar
Iceman w zeszłym roku przyjął rosyjskie
obywatelstwo, a Midget jako Gruzin nie ma na nie
szans. Co pół roku musi na lewo kupować meldunek
za dziewięć tysięcy rubli (dziewięćset złotych). Inni
cudzoziemcy płacą tylko tysiąc.
Jedziemy przez miasto przepięknym, starym
lincolnem Icemana i zbieramy chłopaków na striełkę
— bójkę, drakę, ustawkę, porachunki. Dołączają inne
samochody. O północy jesteśmy przed klubem „Żara"
(upał, gorąco, skwar) na Strasznym Bulwarze. To
bardzo drogi i szpanerski lokal z selekcją dla
hiphopowych mażorów.
Iceman rozdaje chłopakom kolorowe pisma
kobiece. Trzeba je zwinąć bardzo ciasno i robi się z
tego skuteczna, bolesna, ale niekalecząca i nieostra
broń o sile rażenia drewnianej pałki. To ulubiony
wśród donieckich bandytów wynalazek sowieckiego
specnazu.
Przyjaciele Icemana i Midgeta nie wyglądają na
zakapiorów z peryferyjnych dzielnic. To nieudane
klony nowojorskich ziomali, plastikowe mażory,
zepsuci synalkowie oligarchów w wyszukanych
hiphopowych ubraniach. Fani Midgeta.
To oni kreują muzyczne mody w Moskwie, bo
tylko ich stać na częste wizyty w piekielnie drogich
klubach. Teraz króluje uładzony rap mażorski, zwany
też klubowym, i jego popowa, taneczna odmiana —
R'n'B.
Czekamy na brygadę Sierjogi i Stima,
dzwonimy z zimna zębami, a ja opowiadam, że już z
końcem minionego tysiąclecia nad Moskwą miało
grzać i świecić sztuczne słońce.
Autorzy Reportażu z xxi wieku, którzy umarli w
latach siedemdziesiątych, pisali swoją książkę na
podstawie rozmów z uczonymi z Akademii Nauk
zsrr. Tam zrodził się pomysł, by za pomocą kilku
ogromnych zwierciadeł wysłać w górę fale
elektromagnetyczne. Dwadzieścia, trzydzieści
kilometrów nad ziemią, gdzie promienie się
skrzyżują, rozbłyśnie sztuczne słońce z rozżarzonych
cząsteczek azotu i tlenu.
Miało być widno całą dobę, ale bez szkody dla
zdrowia mieszkańców Moskwy, bo medycyna do
tego czasu miała się farmakologicznie uporać z
problemem zmęczenia. Można by pracować bez
odpoczynku. Do tego w przyjaznej, pięciomilionowej,
dostatniej metropolii pozbawionej samochodów
(zakaz wjazdu do miasta) i śniegu na podgrzewanych
elektrycznie ulicach. W latach pięćdziesiątych uczeni
obliczyli, że na odśnieżanie rosyjskich ulic zużywa
się tyle paliwa, ile na kampanię żniwną.
Po godzinie czekania jest jasne, że przeciwnicy
Icemana i Midgeta się nie zjawią. Chłopaki
zapraszają do klubu, ale ja ślubowałem, że nigdy nie
wejdę do lokalu, gdzie jest selekcja (po rosyjsku
fizkontrol).
Muszą ocenić, czy jesteś stosownie ubrany i czy
możesz kupić coś w barze.
— Jakbym nie miał ręki albo był garbaty,
niepełnosprawny, toby mnie nie wpuścili —
wściekam się. — Raperzy zasrani! Dlaczego się na to
godzicie? To gorsze draństwo niż rasizm.
— A jak by to było, gdyby wpuszczali źle
ubranych, śmierdzących, inwalidów — broni się
Iceman. — To miejsce do radości. Mnie by nie było
wesoło tańczyć razem z inwalidą.
— Ale karzełka wpuszczają — zauważył
Midget.
— Karzełki są w porządku.
— A inwalidzi wyglądają smutno, ale gdyby tak
byli weseli, to...
Następnego dnia w internecie huczało, że
Sierjoga i Stim stchórzyli. Dwa dni później, kiedy
Iceman i Midget wracali w nocy do domu, pod
drzwiami czekało na nich pięciu zamaskowanych
mężczyzn. Czterej ciężko pobili chłopaków, a piąty
filmował zajście. Rano film był w internecie.
Trzy tygodnie później, przed wyjazdem na
Syberię, odwiedziłem Midgeta w szpitalu.
— Moskwa to najlepsze miasto, żeby się odbić,
odkuć, zrobić karierę i pieniądze — wyszeptał spod
bandaży młody Gruzin. — Piękne miasto. Kocham je.
Bo mnie uczy życia, karmi i czasem ukarze. Kocham
Moskwę bardziej niż ci wszyscy nacjonaliści. Ja
nawet śmieci nie rzucam w Moskwie na ulicę. Tak ją
kocham!
A teraz przenieśmy się w odległą przyszłość i
przejdźmy się jedną z ulic Moskwy xxi wieku.
Czujecie, jakie czyste powietrze, jakby przesiąknięte
aromatem łąk i lasów? Powodem tego jest nie tylko
wielka ilość parków i skwerów. Jesteśmy na nabrzeżu
rzeki Moskwy. Spójrzcie, można policzyć wszystkie
kamienie na jej dnie. Gromadki srebrnych i złotych
rybek snują się między wodorostami. Do rzeki nie
odprowadza się już brudnych ścieków. Są one
oczyszczane na miejscu. Wszelkie osady wykorzystuje
się do odpowiednich celów, a czysta woda,
wzbogacona uprzednio o tlen, spływa dopiero do
rzeki.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Pole minowe
W przejściu podziemnym automat z
prezerwatywami. „Dla tych, którzy chcą żyć" — głosi
napis. Na nim przyklejona kartka: „Towar
koncziłsja".
— U nas w Rosji mówią, że aids to wyrok
śmierci — Masza podnosi brwi, jakby się dziwiła. —
Mnie uratował życie. I dziecko nawet mam dzięki
niemu, i męża. Do dzisiaj nie mogę się nadziwić, że
chciał taką narkomankę z hivem.
— Zwyczajnie się zakochał — udaję znawcę. —
Naprawdę dziwne jest to, że nie używacie
prezerwatyw. Dla niego to niewiarygodne ryzyko, a
one zmniejszają je o dziewięćdziesiąt procent.
— On się upiera, żeby bez. Sama nawet nie
wiem dlaczego.
— Bo faceci nie cierpią kondomów. Ale żeby aż
tak?
— Dlaczego nie cierpią? — pyta
dwudziestopięcioletnia Maszeńka.
— Bo to takie paskudztwo jak kawa bez kofeiny
albo piwo bez alkoholu. Niby pijesz, a nie szarpie.
Dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści parę lat.
Żydówka, Tatar i Rosjanin. Narkomanka, gej,
alkoholik. Pochodzenie robotnicze, chłopskie i
inteligenckie. Prawosławna, muzułmanin i ateista.
Prawniczka, fryzjer, artysta. Zęby sztuczne, czarne i
złote. Wszystko ich różni. No, poza tym, że cała
trójka mieszka w Ufie, w Republice Baszkirii, na
wschodnim krańcu Europy.
I jeszcze ma pewien wirus, który pożera
limfocyty CD4. Jest słaby, więc poza organizmem
ginie bardzo szybko. Nie przetrwa nawet ciepłej
kąpieli, ale Masza, Siergiej i Rinat jakoś go złapali.
Życie po raz pierwszy
Matka Maszy była nauczycielką geografii,
ojciec — autorem i wykonawcą pieśni bardowskich.
Z jednym rodzicem jeździła więc w góry, z drugim —
na festiwale. Zawsze oddzielnie, bo się rozwiedli.
Była najlepszą uczennicą w szkole.
W życiu bym nie uwierzył, że rodzice Rinata
byli kołchoźnikami. Bardzo przystojny. Gęba ciemna,
wysoki, szczupły i wiotki. Męski nawet, powiedzieć
by można, gdyby nie te ruchy. Zarzuci rękę na biodro
albo tak jakoś podeprze podbródek. Piękna, długa
dłoń, pazur i sześć pierścieni. I z sześć złotych zębów
na froncie.
Rodzice Siergieja byli robotnikami. Kiedy był w
piątej klasie, kupili mu gitarę.
— Robotnicy w Związku Radzieckim rozumieli
potrzeby swoich dzieci — mówi zupełnie poważnie.
— Chcieli, żebym został artystą, a szkoła pomagała w
tych sprawach przodującej klasie społecznej. W zsrr
wszystko było możliwe. Skończyłem szkołę
muzyczną, dostałem się do konserwatorium. Miałem
ogromne możliwości, piękną karierę przed sobą. Ale
wieczorami z kolegami słuchaliśmy zachodniej
muzyki rockowej. Połowa tych wykonawców brała
narkotyki, a my ich kochaliśmy i też chcieliśmy tak
jak Morrison, jak Hendrix. Byliśmy pewni, że władza
oszukuje nas z narkotykami. Skąpili ich nam,
żałowali tak jak wszystkiego. Jak dżinsów, coca-coli,
zagranicznych wyjazdów i tej muzyki.
Zaczęli więc palić anaszę. W Rosji tak nazywają
marihuanę. Od razu odkryli, że władza nie chciała im
dać odlotu. Chciała go mieć tylko dla siebie.
— Bo narkotyki dają szczęście — mówi
Siergiej. — A właśnie tego najbardziej nie chcieli
nam dać.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych
Związek Radziecki chylił się już ku upadkowi.
Wszystko było reglamentowane. Nawet wódka, a
szczęście najbardziej.
Śmierć po raz pierwszy
W rozdziale zatytułowanym „W walce o życie i
dobrobyt" radziecki profesor tłumaczy autorom
Reportażu z xxi wieku, że w nowym stuleciu
ostatecznie zwyciężone zostaną wszystkie choroby z
rakiem, chorobami psychicznymi i naczyniowo-
sercowymi włącznie, tak jak właśnie całkowicie
została zlikwidowana gruźlica.
Mamy xxi wiek i szpitale gruźlicze w Rosji
pękają w szwach, a w Irkucku żeby wejść na basen,
trzeba mieć zaświadczenie, że jest się zdrowym, albo
między szatnią a prysznicami przejść przez gabinet
lekarza, który decyduje, kto może wejść do wody.
W 1957 roku świat nie miał pojęcia o istnieniu
wirusa niedoboru odporności, czyli hiv, chociaż ten
przerzucił się już pewnie z mangaby szarej na ludzi.
Nikomu nie mieściło się w głowie, że także xxi wiek
będzie miał swoją dżumę, ale oczywiście były
prostytutki i narkomani.
Dzisiaj w Rosji już około czterech milionów
ludzi nałogowo bierze narkotyki. Ogromna większość
dożylnie. Co najmniej drugie tyle to alkoholicy. A w
samej tylko Moskwie płatne usługi seksualne
świadczy sto tysięcy kobiet.
Siergiej — tenor dramatyczny
Siergiej Jezdokimow studiował w
konserwatorium, jednocześnie pracując w Teatrze
Opery i Baletu w Ufie. Był najlepszym tenorem
dramatycznym w zespole, ale brał coraz więcej i
coraz cięższych narkotyków. To go zrujnowało
finansowo, więc kiedy pod rękę nawinęła mu się
walizka teatralnego kasjera z wypłatą dla całego
zespołu, skorzystał z okazji.
— Rozum mi odebrało — opowiada — bo
głody telepały mną jak paralitykiem. Rozsiadłem się
w teatralnej restauracji, bo od paru dni nie miałem
także za co porządnie zjeść, i tam dopadła mnie
obława zorganizowana przez kolegów z baletu.
Zanim przyjechała milicja, uciekłem i wsiadłem do
pierwszego pociągu jadącego na Sybir.
W Abakanie w Kraju Krasnojarskim rozpoczął
pracę w miejscowej filharmonii. Brakowało im
tenorów. Świetnie mu szło, bo nie wiedział, gdzie
kupować narkotyki. Więc pił nieprzytomnie przez
rok, a gdy rozpoznał teren, wrócił do heroiny.
Oczywiście wiedział, że w mieście i w całej Rosji
szaleje aids, ale wcale się tym nie przejmował.
Czasami jedna igła i strzykawka oblatywała na
prywatce kilkadziesiąt osób.
Siergiej brał tak intensywnie, że zawalił kilka
koncertów i wyrzucili go z pracy. Wrócił do Ufy i od
razu został zatrzymany. Trzy miesiące przesiedział w
areszcie. Dostał kilka lat więzienia w zawieszeniu za
kradzież.
— Miałeś rodzinę? — pytam go.
— Tak. Żonę i dzieci, ale straciłem. Niejedną
rodzinę, niejedną kobietę i wiele dzieci. Kiedy byłem
w Abakanie, od pierwszej żony dostałem pocztą
papier, że się ze mną rozwodzi. Tam też założyłem
rodzinę, a jak wszystko się rozleciało i wróciłem do
Ufy, znowu była kobieta.
— Strasznie byłeś kochliwy.
— Jaka miłość!? — Sierioga otwartą ręka wali
się w czoło. — Gdzie tam było miejsce na uczucia?
Żyłem tylko dla narkotyków. Ale do tego potrzebna
jest ofiara. Żeby ją zwodzić i wykorzystywać, żeby
mieć mieszkanie, jedzenie, seks, opiekę i pieniądze na
narkotyki. A ja, niestety, byłem znakomitym
psychologiem, do tego dochodziło świetne aktorstwo,
którego uczyłem się w konserwatorium. Na
poczekaniu umiałem zapłakać, rozgniewać się,
obrazić, unieść honorem. Nie liczyła się ani praca, ani
miłość, żona, dzieci, tylko żeby brać. Starzałem się,
ale nie doroślałem. Duchowo byłem nastolatkiem w
skórze czterdziestoletniego mężczyzny.
— Trzecia partnerka też odeszła?
— Tak. Była starszą kobietą, z wnukami już, ale
miała mieszkanie, dużo cennych rzeczy i pieniądze.
Musiałem ją tylko w sobie rozkochać, a ze starszymi,
samotnymi kobietami to nie jest takie trudne. Jestem
bardzo sprawny seksualnie. Tak trzymałem,
uzależniałem od sobie wszystkie te kobiety i sam
wpadłem w kolejne uzależnienie, od seksu właśnie,
od regularnych stosunków kilka razy dziennie.
Wreszcie wyrzuciła mnie nawet ta najstarsza
partnerka i wylądowałem na ulicy. Żyłem w
piwnicach, klatkach schodowych, na działkach.
Strasznie się zmeneliłem. Spałem na kartonach, a
żarłem w śmietniku, więc zarosłem brudem i
cuchnąłem jak psie gówno. Okradałem domki
letniskowe, samochody, nielicznych znajomych,
którzy jeszcze wpuszczali mnie do domów, i
rodziców, bo matka zawsze się zlituje i otworzy
drzwi. Nawet na melinach można coś ukraść do
sprzedania.
Rinat — tylko ze stałymi
Rinat Szamiłow jest Tatarem. Ma trzydzieści
pięć lat. Kiedy był w dziewiątej klasie, odkrył, że jest
gejem. Miał szesnaście lat. Skończył szkołę i
natychmiast uciekł z rodzinnej kołchozowej wioski
do Ufy, bo w wielkim mieście łatwiej znaleźć
partnera i ukryć przed światem swoje preferencje.
Związek Radziecki dogorywał, ale w kodeksie
karnym ciągle był artykuł, który za stosunki
homoseksualne skazywał na więzienie.
— Używałeś prezerwatyw? — pytam
finezyjnie.
— Najczęściej tak. Tylko ze stałymi partnerami
nie.
— Ale ty nie byłeś ich stałym i jedynym
partnerem.
— Wiem — mówi ponuro. — Między
mężczyznami liczy się tylko seks, a ja potrzebowałem
czegoś więcej. Pewnie dlatego dziesięć lat temu się
ożeniłem. Nie umiem wyjaśnić, jak to się stało, że ją
pokochałem i ona pokochała mnie. Wiedziała, kim
jestem. To moja pierwsza i jedyna kobieta. Nasz
związek jest bardzo mocny, mamy dwoje dzieci.
Masza — bezkarna, bezpieczna, bogata
Zaczęła brać narkotyki dwanaście lat temu.
Miała trzynaście lat, a Larysa, jej koleżanka z
podwórka, o cztery więcej. Matka Larysy handlowała
prochami, więc dziewczyna podbierała jej towar ze
skrytki i rozdawała na podwórku. Dzieciaki bawiły
się w narkomanów. Nie potrafiły sobie wstrzykiwać
heroiny, więc ją piły.
— Bawiliśmy się, bawiliśmy i wszyscy jak
jeden mąż wpadliśmy — mówi ponuro Masza
Pawłuszenko. — Byłam czternastoletnim, słodkim
kwiatuszkiem, prymuską ósmej klasy elitarnej szkoły
artystycznej, młodą poetką i tancerką w ludowym
zespole pieśni i tańca, a jednocześnie waliłam w żyłę
czarny jak śmierć, nieoczyszczony kompot z maku.
Już umiałam robić zastrzyki. Nim doszłam do
dziesiątej klasy, byłam na dnie i sama zaczęłam
handlować. Nie wyrzucili mnie ze szkoły tylko
dlatego, że mama była nauczycielką.
Masza nigdy nie miała problemów z milicją.
Płaciła im, więc ją kryszowali. W całym
postradzieckim świecie legalnego i nielegalnego
biznesu za ochronę płaci się mafii, ale częściej tak
zwanym strukturom siłowym. Milicji albo którejś z
państwowych służb specjalnych. Uliczny grajek lub
żebrak płaci paręset rubli miejscowemu
krawężnikowi, Gazprom wspiera finansowo
kampanie wyborcze kandydatów z Federalnej Służby
Bezpieczeństwa.
Zdarzało się nawet, że milicjanci byli
dostawcami Maszy. Dawali jej do sprzedania
narkotyki, które odebrali innym handlarzom. Dochód
dzielili po połowie.
— Jezu! Brali forsę za narkotyki od piętnasto-,
szesnastoletniej gówniary.
— Jasne — mówi Masza. — W końcu lat
dziewięćdziesiątych w jeden dzień zarabiałam około
pięciu tysięcy rubli (pięćset złotych). Dwa tysiące
były dla nich, dwa na nowy towar, tysiąc zostawał dla
mnie. To było bardzo dużo jak dla szesnastoletniej
panienki.
— A dla gliniarzy?
— Chyba też. Naczelnik wydziału zarabia
dwadzieścia dwa tysiące rubli miesięcznie. Mało im
płacą. Maszynista w moskiewskim metrze dostaje
trzydzieści tysięcy (trzy tysiące złotych), a
dziewczyna w McDonaldzie dwanaście.
Moja mama jako nauczycielka — mówi Masza
— zarabia na rękę siedem tysięcy sześćset
czterdzieści osiem rubli. Szeregowi milicjanci
operacyjni dostają dziesięć więcej.
— I nie bali się robić interesów z takim
dzieckiem?
— A czego się bać? Będę kłapać dziobem, to
mnie zamkną albo utłuką. Potem już nie
sprzedawałam sama. Miałam ekipę, która dla mnie
pracowała. Ich także milicja kryła na moje konto.
Płaciłam za każdego, a jak mi któryś podpadł, bo nie
zapłacił za towar, oddawałam go w łapy milicji i
trafiał do kryminału. Jeszcze lepsze numery były z
dostawcami. Oni dawali na kredyt, więc bywało, że
dorabiałam się ogromnego długu. Nawet po sto,
dwieście tysięcy rubli (dziesięć, dwadzieścia tysięcy
złotych), więc napuszczałam na nich moich mientów.
O zaopatrzenie się nie bałam, bo miejsce jednego
dilera natychmiast zajmował drugi.
— Cholernie ryzykowne — mówię. — Mogli
cię zarżnąć.
— Małe ryzyko. Skąd ciemny Tadżyk, co
przyjechał z końca świata, ma wiedzieć, kto go
wysypał, jak on ma kilku odbiorców? Mnie na milicji
wszyscy znają, a on kto taki? Mienty też muszą się
czasem wykazać sukcesem, to oddawałam im tego i
owego. Właśnie takiego Tadżyka, Azera, czarnego
Azjatę, cudzoziemca. Byłam bezkarna, bezpieczna i
bogata. Towaru, ile dusza zapragnie. Jedyne, co mnie
dręczyło, to cierpienie mamy.
Wyrzuciła córkę z domu. Mówiła: „Poszła
won!" i nie otwierała jej, nawet kiedy Masza
przychodziła tylko umyć głowę. Dziesiątki razy
donosiła na córkę, próbowała oddać ją w ręce milicji,
a oni jej tłumaczyli, że nic nie mogą zrobić, bo Masza
nie ma osiemnastu lat i nadal chodzi do szkoły.
— To oczywiście była nieprawda — płacze
dziewczyna. — Ale skąd moja biedna mama miała to
wiedzieć? Straszny mieli z niej ubaw. W gruzach
legła cała miłość, szacunek, dom, rodzina... Wszystko
obsrałam. Zostałam sama jak palec. Bo nawet
przyjaciół nie ma w narkomańskim życiu. Nawet tej
milicji za grosz nie mogłam ufać. Straszne życie.
Straszna pustka. Stajesz przed lustrem i widzisz
żywego trupa. Ogromne oczy, zapadnięte policzki,
biała jak papier skóra. Do tego suche, sterczące
kolana, żebra, obojczyki, zwiędnięte piersi. Straszny
widok. Najgorsze były te oczy. Wielkie, niebieskie
oczy z czarną kropeczką zamiast źrenic. Ale
najbardziej bolała mnie dusza.
Masza skamlała pod drzwiami o litość, błagała o
ratunek. Już wcześniej matka, razem z babcią, która
jest lekarzem, odtruwały ją same w domu.
Dziewczyna jak ognia bała się szpitala, bo na całe
życie wpisaliby ją na milicyjną listę narkomanów, a
to oznacza, że na zawsze mogłaby sobie wybić z
głowy marzenia o studiowaniu prawa. Matka Maszy
sprzedała garaż dziadka i zapłaciła za pobyt córki w
szpitalu, bo wtedy leczą anonimowo.
Śmierć po raz drugi
Pierwszy przypadek zespołu nabytego
niedoboru odporności, czyli aids, u obywatela zsrr
zarejestrowano w 1987 roku. Był nim
homoseksualista pracujący jako wojskowy tłumacz w
Afryce. Pierwszy Rosjanin umiera na aids w
następnym roku. Najdłużej wirusa hiv nosi
sześćdziesięcioletni Kola Pinczenko z Petersburga,
który zaraził się w 1981 roku.
Pandemia rozprzestrzenia się swobodnie i
bardzo szybko, głównie poprzez tradycyjne u
rosyjskich narkomanów wspólne używanie igieł i
strzykawek. Z badań wynika, że osiemdziesiąt trzy
procent narkomanów robiło tak na co dzień.
Szczyt epidemii nastąpił w 2001 roku, kiedy
oficjalnie zarejestrowano osiemdziesiąt siedem
tysięcy nowych przypadków infekcji. W świecie
nazywano Rosję drugą Afryką, mówiono, że zostanie
zmieciona z powierzchni ziemi, że zginie na tę dżumę
xxi wieku w ciągu kilku dziesięcioleci. Ale w dwóch
ostatnich latach finansowanie walki z aids z funduszy
państwowych i międzynarodowych wzrosło z pięciu
do stu pięćdziesięciu milionów dolarów i sytuacja
ustabilizowała się na poziomie około czterdziestu
tysięcy zarejestrowanych nowych przypadków
zarażenia wirusem hiv.
Dzisiaj najpoważniej sytuacja wygląda tam,
gdzie wirus dotarł najwcześniej, nim jeszcze
cokolwiek o nim wiedziano i nim cokolwiek z nim
zrobiono. Samara, Irkuck, Orenburg, Petersburg,
obwód kaliningradzki przy granicy z Polską.
Najmniej groźna sytuacja panuje w
zaniedbanych, biednych regionach, bo tam mało kogo
stać na narkotyki.
Z biedy w Rosji ludzie piją wódkę.
Siergiej — nierozumne kobiety
Rosyjski narkoman zrobi wszystko, by nie trafić
na milicyjną listę narkomanów, bo może być
pozbawiony praw rodzicielskich. Niemal
automatycznie traci także pracę, jeśli jest zatrudniony
w oświacie, służbie zdrowia, administracji
państwowej, wojsku albo milicji. Zawodowym
kierowcom odbierane jest prawo jazdy, a wiadomo,
że narkotyki bierze ogromny odsetek taksówkarzy,
którzy często sami handlują.
Siergiej nie obawiał się tak jak Masza, że trafi
na milicyjną listę, bo figurował na niej od lat, od
kiedy ukradł walizkę z pieniędzmi dla artystów opery
i baletu. Mniej więcej raz do roku zjawiał się w
szpitalu na odtrucie. Podleczyli go, odkarmili, dali
pospać w jako tako czystej pościeli. Tam w 2000 roku
dowiedział się, że jest nosicielem wirusa hiv.
— Wcale mnie to nie przeraziło — krzywi usta.
— Oczywiście, mogłem złapać drogą płciową, ale
narkomani łapią dożylnie, od brudnych igieł i
strzykawek. Od tej chwili ćpałem jeszcze więcej,
jakbym szybciej chciał doprowadzić się do śmierci.
— Chciałeś się zabić?
— Myślałem o samobójstwie, ale nie miałem
odwagi zrobić tego własnymi rękoma. Bałem się. Z
całego człowieczeństwa został mi tylko instynkt
samozachowawczy.
— To jest akurat najsilniejszy instynkt u
zwierząt.
— Sam widzisz. Nie miałem nawet siły się
zabić, dlatego ucieszyłem się, że przyszła choroba,
która zrobi to za mnie. Jezu! Jak ja siebie
nienawidziłem! Jak ja miałem dość tego zasranego
życia. Jedyne wyjście to zaćpać się na śmierć. Albo
czekać, aż umrę na aids, żółtaczkę, marskość
wątroby, zabije mnie wóda albo inny narkoman,
któremu ukradnę działkę. Wszystko więc było jak
dawniej, czasem nawet jakaś stara baba jeszcze się
zabujała i wpuszczała mnie do domu. Nie ukrywałem,
że jestem nosicielem, a one, że nic to. Zaraź mnie i
będziemy razem całe życie. Prosiły, żebym je zaraził!
Miałem kilka takich nierozumnych kobiet. Zamykały
oczy i szły ze mną jak na śmierć. Jak na pole minowe.
Dwa lata hula po polu minowym i trafia na
oddział narkologii w klinice dla nosicieli, ale
handlarze narkotyków docierają nawet tam. Wódki
też jest w bród.
Ordynator na wszystko przymyka oczy i sam co
parę dni urządza potężne popijawy, na których
podrywa pacjentki i sypia z nimi za wódkę i
narkotyki. Na jednej z takich imprez Siergiej
przeholował z mieszanką alkoholu i narkotyków i
trafił na oddział reanimacji.
Tam przychodzą do niego ludzie z grupy
Anonimowych Narkomanów. Jednym z nich jest szef
gangsterskiej struktury, którego Siergiej zna z
więzienia.
— Pomyślałem, że pójdę do nich, bo gorzej niż
jest, nie będzie. Trafiłem do centrum rehabilitacji,
gdzie byłe ćpuny realizują program dwunastu kroków
Anonimowych Narkomanów.
Z ich obserwacji wynika, że połowa rosyjskich
narkomanów, którzy dowiadują się, że są nosicielami
hiv, przestaje brać. Alkoholicy wypadają niewiele
gorzej.
Rinat — wredna suka
— Zaraziłeś się od partnera? — pytam Rinata.
— Nie. Od lekarza.
— Twój partner był lekarzem?
— Ładne żarty! Nie od, a u lekarza.
— Wszyscy homoseksualiści tak mówią — ja
na to — żeby nie było, że razem z narkomanami i
prostytutkami są odpowiedzialni za aids, który
wcześniej nazywano „rakiem gejów".
Kilka miesięcy po swoim ślubie Rinat dorobił
się wrzodów żołądka. Konieczna była gastroskopia,
nieprzyjemny zabieg polegający na wepchnięciu do
przewodu pokarmowego grubej rury z kamerą na
końcu. Musiał przynieść badanie na hiv, żeby
dopuścili go do zabiegu.
Pół roku później trzeba było powtórzyć
gastroskopię, ale wtedy miał już wirusa.
— Jacek — krzyczy Rinat — ja w tym czasie
nie spałem nawet z własną żoną! Była w ciąży, ale
ledwo ją trzymała, więc się nie kochaliśmy, żeby nie
było komplikacji. I byłem jej wierny. Mój syn urodził
się dwunastego lutego 1998 roku, a następnego dnia
dali mi tę diagnozę. Lekarka w przychodni
AiDSowskiej powiedziała, że pożyję sobie jeszcze ze
trzy lata. Straszyła mnie dla przyjemności.
— Może nie lubi gejów.
— Nie mówiłem jej, że jestem.
— Wybacz, Rinat, ale to widać.
— Jeśli masz fachowe oko. Suka wredna!
Powiedziała, żebym sobie szukał miejsca na
cmentarzu.
Kiedy doszedł do siebie, wrócił do szpitala, w
którym robili mu zabieg. Chciał, żeby sprawdzili,
komu przed nim robiono badanie żołądka. Ten
człowiek mógł nie wiedzieć, że jest nosicielem.
Specyfiką aids jest to, że ludzie latami żyją bez
świadomości, że mają wirusa, i zarażają w tym czasie
innych.
W szpitalu powiedzieli Rinatowi, że mieli
awarię komputerów i nie zachowały się dane. Tylko z
tego dnia.
— Taka jest nasza służba zdrowia — mówi. —
Nigdy nie przyznają się do błędów. W Woroneżu
dwustu piętnastu osobom podali preparaty z
zakażonej krwi. W mojej grupie wsparcia dla
nosicieli jest dziewczyna, która została nosicielką po
transfuzji. Ciągle się zdarza, że nie badają krwi
dawców, a u nas przeważnie oddają menelki i
bezdomni alkoholicy, którzy robią to dla pieniędzy.
— Dlaczego nie badają?
— Po co wydawać pieniądze na sprawdzanie,
jak można je ukraść i powiedzieć, że się badało?
Przed operacją znajomego sami szukaliśmy dawców
w rodzinie i wśród przyjaciół, na własny koszt ich
przebadaliśmy, bo inaczej dostałby podejrzaną krew.
— Nie macie honorowych dawców?
— Maleńka grupka staruszków wychowanych
w zsrr. Wtedy oddać krew bliźniemu to był honor. W
dzisiejszej Rosji ludzie są dumni z pieniędzy.
Masza — marzenie nr 2
Przestała brać narkotyki w grudniu 2000 roku, a
na wiosnę okazało się, że jest chora na żółtaczkę typu
b, tak zwaną wszczepienną, która przenosi się tak
samo jak aids przez krew albo drogą płciową.
W szpitalu pobrali jej krew i okazało się, że jest
także nosicielką wirusa hiv. Lekarz, który wypełniał
kartę, zapytał, czy jest narkomanką, czy może
prostytutką. Zrozumiała, że normalny człowiek na to
nie choruje. Miała osiemnaście lat i przegrała życie.
Całe dnie siedziała na ławce przed domem
matki i płakała. Coraz częściej przysiadał się do niej
sąsiad z klatki obok. Był o dziesięć lat starszy.
Mówił, że serce mu się kraje, kiedy patrzy na jej łzy.
Była taka chuda i maleńka, krótko ostrzyżona,
podobna do chłopca. Postanowił, że to dziecko nie
będzie więcej płakać. Namówił Maszę, żeby zapisała
się na studia prawnicze. Jak nie może być drugim
Okudżawą, to niech zrealizuje marzenie numer dwa o
pracy milicyjnego detektywa.
Płacił nawet za naukę pół na pół z matką Maszy,
a po roku poprosił dziewczynę o rękę.
Wzięli ślub dwudziestego grudnia 2002 roku.
— Strasznie mi się chciało żyć — opowiada
Masza. — Pragnęłam mieć z nim syna, takiego
wspaniałego, potężnego ukraińskiego chłopa jak on.
To się postaraliśmy i całe Boże Narodzenie
haftowałam do kibelka.
— Byłaś w ciąży!? Po czterech dniach...
— Prawosławne święta! W styczniu.
— Twój mąż też ma hiv? — pytam.
— Nie.
— To jak?! To trzeba sztuczne zapłodnienie
robić! Samobójca czy co?
— Też go o to pytałam, a on, że pewnie
samobójca — dziewczyna śmieje się nerwowo. —
Nie chciał sztucznie, do słoika, rurkami... Powiedział,
że się nie boi, a potem, że jak jeden raz było, to niech
zawsze tak będzie. Nie zabezpieczamy się.
— Zaraziłaś go?
— Nie. Cały czas ma wynik negatywny, a my
już tak pięć lat. Synek ma cztery. Dopiero później się
dowiedziałam, że do ciąży trzeba się przygotować, bo
ryzyko zarażenia dziecka wynosi trzydzieści procent,
a jak obniży się poziom wirusa, spada do dwóch. Ale
synek jest zdrowy.
Życie po raz drugi
Ryzyko zarażenia wirusem hiv przez stosunek
dopochwowy z seropozytywnym partnerem dla
mężczyzny wynosi jeden do dwóch tysięcy, dla
kobiety — jeden do sześciuset. Przez stosunek analny
czynny — jeden do stu dwudziestu pięciu, a bierny —
jeden do trzydziestu. Ryzyko zarażenia się
zainfekowaną strzykawką wynosi jeden do piętnastu.
Jedynym przeciwnikiem kampanii na rzecz
walki z aids w Rosji jest Cerkiew prawosławna.
Protestuje przeciwko akcji wymiany zużytych igieł i
strzykawek na czyste. Jeszcze głośniej sprzeciwia się
rozdawaniu prezerwatyw i kampanii zachęcającej do
ich używania. Cerkiew uważa, że opowiadając
młodzieży o prezerwatywach, zwiększa się
zagrożenie epidemiologiczne, ponieważ zachęca się
w ten sposób do uprawiania niczym nieskrępowanego
seksu.
Zdaniem prawosławnych duchownych, aids jest
karą za grzechy, zesłaną na homoseksualistów,
narkomanów i prostytutki.
Dzisiaj w Rosji jest czterysta pięćdziesiąt
tysięcy zarejestrowanych nosicieli, ale władze
szacują, że faktycznie jest ich około miliona. Trzy
czwarte z nich to narkomani, którzy zarazili się
zainfekowaną igłą albo strzykawką, ale większość
nowych przypadków to ludzie, którzy zostali zarażeni
drogą płciową.
unaids, agenda onz do walki z aids, bardziej
realistycznie szacuje, że odsetek ludności żyjącej z
hiv przekracza w Rosji dwa procent społeczeństwa —
zatem prawie trzy miliony ludzi. Rosyjskie
organizacje pozarządowe mówiły o czterech
milionach już w 2005 roku. Trzydzieści procent to
byli albo obecni więźniowie. W zakładach karnych
panuje straszliwa narkomania. W łagrach
rozlokowanych na Syberii co trzeci więzień ma
wirusa hiv.
Siergiej — kończ waść!
Już od pięciu lat nie bierze narkotyków i nie
pije. Właśnie przerwał terapię antywirusową, żeby
podleczyć wątrobę zmasakrowaną przez żółtaczkę,
narkotyki i alkohol. Stan wątroby martwi go bardziej
nawet niż hiv, a jedna terapia przeszkadza drugiej.
Ciągle chodzi na spotkania grup Anonimowych
Narkomanów i Anonimowych Alkoholików, bo miał
oba problemy. I u alkoholików właśnie spotkał piękną
Larysę, czterdziestoletnią rozwódkę, której mąż
zabrał jedyne dziecko, bo piła. Od tej chwili piła
jeszcze więcej i upatrzyła sobie Siergieja, żeby ją
ratował.
— A u nas jest zasada — tłumaczy były ćpun —
że jak koledze potrzebna jest pomoc, nie wolno
odmawiać. Taka filozofia. Ona chciała, żebym
zostawał u niej na noc, bo tylko w nocy zaczyna pić i
wpada w następny ciąg, a ja wiedziałem, że jak
zostanę, to po prostu nie wytrzymam. Rozumiesz?
Taka piękność! Nie chciałem znowu wykorzystać
kobiety, którą sponiewierał los. Odmawiałem jej, bo
miała ładne mieszkanie, dochody i bogatego
narzeczonego. Ale ona wolała byłego narkomana i
kryminalistę z hivem, żółtaczką i czarnymi od
heroiny zębami. Pierwszy raz pocałowaliśmy się po
roku.
Siergiej pracuje w pozarządowej organizacji
społecznej walczącej z aids. Jego miejscem pracy jest
ulica, a zadaniem szukanie i utrzymywanie kontaktów
z czynnymi narkomanami.
— Rozdajesz igły, strzykawki?
— Nie wolno nam — mówi Siergiej. —
Rozdają je we wszystkich sąsiednich prowincjach, ale
władza naszej republiki uważa, że to zachęca do
brania narkotyków. Nie chcą nawet pozwolić,
żebyśmy wymieniali zużyte strzykawki, a to by była
gwarancja, że narkoman będzie walił w żyłę
bezpiecznie, że nie wyrzuci igły do piaskownicy,
gdzie znajdzie ją dziecko.
— To co z nimi robisz?
— Opowiadam im swoje straszne życie.
Pokazuję, że jak przestajesz brać narkotyki, pojawia
się dom, praca, rodzina, żona.
— Z Larysą się pobrałeś? — pytam.
— Tak.
— To już czwarta żona. Miała wirusa?
— Nie. Zabezpieczaliśmy się. Prezerwatywami
— Siergiej z zakłopotaniem czochra włosy. — Przez
pierwszy rok. Potem zaczęliśmy stosować technikę
bez prezerwatyw, ale w niej nie kończyłem.
— Wyskakiwałeś?
— Tak. I zlewałem się jej na brzuch.
— Kurczę. Przecież musicie wiedzieć, że wirus
jest nie tylko w spermie, ale też w płynie
ejakulacyjnym.
— Jasne, ale miałem taką iluzję, że jak nie
skończę, to... — widzę, że zaraz wybuchnie. —
Kurwa mać. Nie męcz mnie! To ona błagała, żebym
w niej kończył! Rozumiesz?! A ja miałem
czterdzieści lat i pierwszy raz w życiu byłem
zakochany. No i po dwóch latach ona także była
nosicielką. W zeszłym roku...
— Zaraziłeś ukochaną kobietę!
— Ona chciała mieć tę chorobę. Bo ja ją
miałem.
— Co ty pieprzysz?!
— Nie pieprzę. To ty kompletnie nie rozumiesz
rosyjskich kobiet. Za ukochanym choćby na koniec
świata i na śmierć. U nas to normalne. Ubóstwiają się
poświęcić, złożyć siebie w ofierze! Spotkałem
dziesiątki takich kobiet!
Rinat — seks-pracownice
Świadomość, że jest nosicielem śmiertelnej
choroby, sprawiła, że Rinat poczuł się bezsilny wobec
natury. Nie miał już siły gwałcić samego siebie,
zabijać w sobie gejostwa. Teraz poza rodziną z żoną i
dwójką dzieci ma stałego partnera, z którym widuje
się raz w tygodniu.
— Bo po prostu taki jestem. Taki, do kurwy
nędzy, się urodziłem! I nie ukrywam, że jestem
nosicielem. No, a seks już tylko z prezerwatywą.
Obowiązkowo.
Pracuje na czarno jako fryzjer. Jeździ do
klientów i klientek do domów albo przyjmuje ich u
siebie. Ubóstwia tę pracę, bo może gadać bez
przerwy. A jak mu mało, idzie na dyżur w przychodni
aids, gdzie ludzie dowiadują się, że mają wirusa.
Kilka osób w ich mieście popełniło samobójstwo,
kiedy usłyszało tę nowinę. Rinat tłumaczy
nosicielom, że z tym można żyć, że to nie jest wyrok
śmierci.
Tak jak Siergiej pracuje także na ulicy, tyle że z
kaserkami. Rosjanie ubóstwiają nowe, obco brzmiące
słowa, więc nawet dla prostytutek wymyślili coś
bardziej oryginalnego. Kaserki to skrót od słów
„kamierczeskie seks rabotnice" (prywatne seks-
pracownice).
— Te uliczne — wyjaśnia — prawie w stu
procentach są dożylnymi narkomankami, które
pracują, żeby zarobić na następną działkę. Jestem
pewien, że prawie wszystkie noszą hiva, ale mają to
gdzieś. Nigdy się nie badają. Mówią, że używają
prezerwatyw, które im rozdaję, ale ja wiem, że to
nieprawda. Chyba że klient sobie życzy, ale przecież
każdy woli bez. Wiadomo. Ich klienci to same doły
społeczne, potworne ciemniaki, których stać tylko na
ten najniższy sort prostytutek za sto pięćdziesiąt,
dwieście rubli (piętnaście, dwadzieścia złotych).
Większość ma żony, no i tak się u nas wirus roznosi.
Rinat jest podobno jedynym w Rosji
pracownikiem socjalnym do spraw aids działającym
w środowisku gejowskim. Często bywa na plieszce,
to po naszemu pigalak, gdzie także geje szukają
okazji na szybki seks z jednorazowym partnerem.
Tutaj odnosi największe sukcesy, bo kiedy wiosną
2007 roku zaczynał z nimi pracę, mało który używał
prezerwatyw, teraz większość o nich nie zapomina,
ale nie chcą się badać. Mężczyźni są tchórzami, wolą
nie wiedzieć. Dlatego siedemdziesiąt pięć procent
zarejestrowanych w Rosji nosicieli to kobiety. W
Europie jest równo po pół.
Masza — narkotykowy bajzel
W Rosji handlarze narkotyków najczęściej
zakładają swoje punkty sprzedaży na klatkach
schodowych w pobliżu aptek. Każdy ma dwie, trzy
igły. Klienci biorą na wynos albo wstrzykują na
miejscu. Potem handlarz wyciera igłę w portki i daje
następnemu.
Każdy mógłby zrobić zapas igieł w aptece, ale
to wiąże się z poważnym ryzykiem. Przed wejściem
bardzo często stoją mundurowi milicjanci, a w
środku, co gorsza, mogą się trafić ich koledzy po
cywilnemu. Trzeba pokazać dokumenty, tłumaczyć
się, a potem zapłacić, żeby puścili. Jak nie masz
pieniędzy, zamkną na dwie doby dla ustalenia danych
osobowych albo za bycie w stanie wskazującym na
przyjmowanie narkotyków.
Masza zna dziesiątki takich miejsc w Ufie,
dlatego po studenckich praktykach w milicji szefowie
wydziału do walki z handlem narkotykami
zaproponowali jej stałą pracę. Potrzebowali eksperta,
który o świecie narkomanów i handlarzy wie prawie
wszystko. Zupełnie im nie przeszkadzało, że sama do
niego należała, o czym doskonale wiedzieli.
— Chciałam zamknąć wszystkich handlarzy,
przez których zmarnowałam młodość — mówi Masza
— ale szybko się zorientowałam, że nie ma żadnej
walki z narkotykami! Przeciwnie. Milicjanci sami to
pielęgnują i doją z narkotyków kasę. Ja też jak
handlowałam, to im płaciłam, ale dopiero teraz
zobaczyłam, że to działa jak przedsiębiorstwo. Na
przykład na podwórko u Cyganów, gdzie od lat jest
największy w Ufie bajzel z narkotykami, rano
przychodzi dzielnicowy i od każdego handlarza
bierze pięćset rubli (pięćdziesiąt złotych). Idzie precz
i tego dnia już się nie pojawi. Po nim przyjeżdżają
moi koledzy z wydziału do walki z narkotykami.
— Też po pięćset?
— Tysiąc od łebka. I odjeżdżają. Ich także
więcej tego dnia tutaj nie zobaczysz. Na koniec
zjawiają się ci z Gosnarkokontroli. To nie są
milicjanci, tylko bardzo potężna siłowa struktura msw
powołana specjalnie do walki z narkotykami. Też
biorą po tysiącu. Ja to widziałam na własne oczy.
Wytrzymałam półtora roku i poprosiłam dowódcę o
zwolnienie. Oczywiście nie powiedziałam mu tego co
tobie.
— Dlaczego? — pytam.
— Przecież on wszystko wie. Wszyscy wiedzą.
To się jawnie dzieje.
Teraz Masza walczy o aplikację adwokacką i
żyje jak każdy człowiek. Żadnych lekarstw,
psychoterapii, grup wsparcia, mityngów... Normalne
życie seksualne, je, na co ma ochotę, czasem się
napije, jak trzeba zarywa noce. Nawet antybiotyki
bierze, kiedy zachoruje, chociaż koszmarnie niszczą
odporność.
— I znowu łażę po górach i jaskiniach — mówi
Masza. — Wspinam się, jeżdżę na nartach,
motocyklu, skaczę ze spadochronem. Mąż na odwrót.
Kocha dom i spokój. Gotuje, sprząta, śpiewa synkowi
kołysanki. A przed miesiącem ochrzciliśmy małego.
— Jakim cudem? Przecież ty Żydówka.
— Ale prawosławna. Chrzestną matką jest
Larysa. To ta dziewczyna, która na podwórku
rozdawała dzieciakom narkotyki. Znowu się
spotkałyśmy. Teraz to moja jedyna przyjaciółka. Też
rzuciła narkotyki i też ma hiva. Możliwe, że ode
mnie. Albo ja od niej.
Do xxi wieku zwyciężymy większość strasznych
jeszcze dziś chorób, i to zwyciężymy radykalnie. W
gruncie rzeczy nie poddają się jeszcze całkowitemu
wyleczeniu tylko rak, choroby psychiczne i sercowo-
naczyniowe... Lecz nie ulega wątpliwości, że w
początkach xxi wieku nie będą groźniejsze od
dzisiejszego zapalenia płuc.
A co wówczas będą robili lekarze?
Sadzę, że znudzi im się sama profilaktyka,
sanitaria i higiena, wobec czego wysuną nowe,
bardzo ważne zadanie, które nie wyczerpie się nigdy:
zajmą się doskonaleniem zdrowego organizmu
ludzkiego.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Miss hiv
Rozmowa ze Świetlaną Izambajewą z Kazania,
dwudziestosiedmioletnią miss Rosji zakażonych
wirusem hiv
Matka Swiety upiła się i runęła na ulicy. Dość
typowy radziecki poród. A w Kalifornii wybucha
światowa pandemia aids.
— Witaj, Swieta. Nie mam kataru, chrypy,
kaszlu, zapalenia ucha i nawet zęby mam zdrowe.
— Bogu dzięki, bo my musimy unikać
wszelkich infekcji jak ognia. Ty katar leczysz parę
dni, a my dwa, trzy tygodnie. Bardzo się pilnujemy,
żeby nie marznąć.
— Dlatego taki ukrop w mieszkaniu?
— Nie. Przegrzanie też nam nie służy, ale nie
możemy przykręcić ogrzewania. Mieli w naszym
bloku zakładać termoregulatory na kaloryfery, ale
mówią, że nie mogą dostać. Chcieliśmy z mężem
założyć sami, ale powiedzieli, że swoich nie wolno.
— To pójdę do łazienki i kalesony zdejmę, bo
się przegrzeję. Na dworze straszny mróz.
— A w mieszkaniu trzydzieści stopni. Od roku
marzymy, żeby to wreszcie zrobili.
— To ma być marzenie miss Rosji?!
— Nie największe. Naprawdę chciałabym
chociaż jeden raz w życiu nakarmić moją córcię
piersią. Ale już dawno nie mam pokarmu.
Zasuszyłam piersi. Lekami. Ale na początku
musiałam ściągać... I wylewać do zlewu. Mąż to
robił, bo nie mogłam. Serce mi się krajało, a
widziałam, jak Ewa szuka piersi, łapie rączkami,
próbuje chwytać buzią, a ja muszę robić uniki,
opędzać się przed własnym dzieckiem, żeby nawet
kropelki nie złapało.
W mleku jest bardzo dużo wirusa hiv. Od
urodzenia karmię Ewę butelką, ale trzymam ją tak,
jakby jadła z piersi. Czasem się rozbieram, żeby
mogła dotykać mnie rączkami. Dla mnie to bardzo
ważne, potrzebne i strasznie przyjemne. Rozkosz po
prostu. Wiesz?
— Nie wiem, ale cholernie ci zazdroszczę.
— A śpicie razem?
— Ma swoje łóżeczko, ale rano bierzemy ją
między siebie. A jak na spacerze smoczek upadnie na
chodnik, wystarczy oblizać i z powrotem do buzi.
Lepiej nie. To jedną łyżką też lepiej nie jeść. I
jednego loda.
— Ale skórę od kurczaka ojciec będzie mógł
córce pożreć?
Na wszelki wypadek nie jej widelcem, bo Ilia
też jest nosicielem. Ale kąpiemy się razem. Bardzo
często badamy Ewie krew i na razie wszystko jest w
porządku. Teraz ma siedem miesięcy. Za kolejnych
siedem na sto procent będzie wiadomo, czy nie
odziedziczyła po mnie wirusa. Jak kobieta w czasie
ciąży zgodnie z zaleceniami przyjmuje odpowiednie
preparaty, ryzyko zakażenia dziecka wynosi około
dwóch procent. Bez tych zabiegów rośnie do
dwudziestu pięciu, a jakby w chwili poczęcia albo
ciąży doszły narkotyki, alkohol, nikotyna i w ogóle
balangowy tryb życia, ryzyko wzrasta do
pięćdziesięciu procent.
— Bardzo jesteś mocna w tych liczbach.
— Bo to moja praca. Mam dyplom z ekonomii,
ale zatrudnili mnie jako pracownika socjalnego w
naszej kazańskiej przychodni dla nosicieli hiv.
Prowadzę grupę wsparcia dla kobiet. W Tatarstanie
mamy zarejestrowanych ponad osiem tysięcy
nosicieli, trzy czwarte to kobiety, a na spotkania
przychodzi w sumie dwadzieścia, tyle że naraz nigdy
nie zbierze się więcej jak sześć, siedem dziewczyn.
Żadna w swoim środowisku nie przyznała się do hiv.
Żyją w samotności, uciekły w siebie, w rodzinę, a te,
które przychodzą na spotkania, siedzą skulone, z
rękoma splecionymi na kolanach. Seks, gwałt, aids to
tematy tabu, nasze kobiety nie potrafią o tym
rozmawiać, są zamknięte, wycofane, pełne lęku.
Dlatego mamy oddzielne grupy dla kobiet i
mężczyzn. Żeby je przyciągnąć, zatrudniłam
zawodową choreografkę. Uczy nas tańczyć i pomaga
otwierać duszę. Cholernie dużo mam z tym roboty, a
jeszcze ciągle gdzieś wyjeżdżam i uczę innych
zakładać takie grupy, także dla mężczyzn. Mam też
stały program „Pogotowie ratunkowe hiv" w telewizji
tnt.
— To zapewne od 2005 roku, kiedy wybrali cię
miss nosicieli i zostałaś twarzą rosyjskiej kampanii na
rzecz walki z aids?
— Zgadza się. A w wolnych chwilach strzygę
ludzi po domach.
— Po co?
— Żeby ładnie wyglądali. I bardzo to lubię. U
kogoś zbiera się grupa osób, przyjeżdżam ze swoją
walizeczką i strzygę. Często jest to cała rodzina,
znajomi znajomych. Mam dużą radość z tego, jak
widzę, że podoba im się moja praca. To bardzo
podstawowe, nieskomplikowane uczucie.
Natychmiastowe wynagrodzenie za wysiłek. Dużo
przy tym rozmawiamy. Myślę, że nie tylko ich
strzygę, ale także pomagam psychicznie w trudnych
czasach. Całe życie to robię. Najpierw w rodzinnej
wiosce, a jak wyjechałam na studia, żyłam z tego
gadania przy strzyżeniu. Kiedyś otworzę salon
fryzjerski, ustawię go jak trzeba, żeby na mnie
zarabiał, a sama zajmę się organizowaniem
pogotowia ratunkowego dla kobiet i dzieci, które
będzie przywracało siły ludziom po życiowych
katastrofach. Gwałty, przemoc, wykorzystywanie
emocjonalne i to, co sama przeżyłam. Będę trenerem.
Teorię już mam, a praktykę właśnie zdobywam.
Nieszczęście, które mnie spotkało, bardzo mnie
wzmocniło. Jestem bardzo silna.
— te podróże...
— Potworność. Mam dużo spotkań z kobietami
w zonach... Znaczy w łagrach, koloniach karnych. U
nas ludzie nie wiedzą, że w Rosji więźniowie nie
siedzą w celach, tylko w odratowanych obozach z
wielkimi barakami. Kobiety też. Trzydzieści procent
nosicieli w naszym kraju to byli albo obecni
więźniowie. W łagrach ćpają prawie wszyscy.
Narkotyki są tam kilka razy tańsze niż na wolności.
Jedna działka kosztuje mniej niż szklanka wódki, niż
paczka najtańszych papierosów. Jedyna radość,
jedyne szczęście, więc biorą, chociaż wszyscy już
wiedzą, że mogą złapać wirusa, i łapią. Wielki barak
na parę setek zeków, ale mają jedną strzykawkę.
Widziałam takie rzeczy na własne oczy.
— Jak strażnicy mogą pozwalać na coś
takiego?!
— Co ty?! To oni się tym zajmują! Wszędzie.
Oni handlują. Administracja i naczelnicy doskonale o
tym wiedzą. I potężnie zarabiają na tym biznesie.
Najgorzej jest na Syberii, gdzie co trzeci więzień jest
nosicielem. A jak wychodzi na wolność, pracownik
służby medycznej na do widzenia oznajmia mu, że
ma gruźlicę, anemię i hiv. I ten biedny, ciemny
człowiek z sybirskiej prowincji ma się sam leczyć?
Niby jak?! Miodem i ziołami?
W Rosji zarejestrowanych jest czterysta
pięćdziesiąt tysięcy nosicieli, ale władze szacują, że
musi ich być co najmniej drugie tyle. Z mężem
rozmawialiśmy w Moskwie z ekspertem federalnego
centrum do walki z aids. Przyznał, że władze
ukrywają prawdziwy rozmiar epidemii.
— Dlaczego?
— Bo gdyby opublikowali prawdziwe dane,
wybuchłaby panika. Z obliczeń organizacji
pozarządowych wynika, że już w 2005 roku były
cztery miliony zarażonych. Większość nosicieli nie
ma zielonego pojęcia, że żyje z wirusem.
— A ty jak się dowiedziałaś?
— Jako wyczynowy sportowiec przechodziłam
rutynowe badania. Trenowałam taniec towarzyski i
lekką atletykę. Biegałam na pięć i dziesięć
kilometrów.
— To powiedzmy przy okazji, że masz sylwetkę
długodystansowca, a nie jakiejś misski, modelki. Sto
sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i
czterdzieści pięć kilogramów.
— No i przychodzę po wyniki, a lekarz wali
prosto z mostu, że mam hiv i że zostało mi góra
osiem, dziesięć lat życia.
— To bzdura kompletna.
— Jasne. Był niedouczony, ale w 2003 roku
miałam dwadzieścia dwa lata i nic nie wiedziałam o
tej chorobie. Wróciłam do domu, runęłam do łóżka i
nie wstałam pół roku. Leżałam, ryczałam i wlewałam
w siebie kolejne butelki walerianki. Ciemno, brudno,
straszno, rozpaczliwie. Chciałam umrzeć. Często
wpadała moja siostra Nadieżda.
— Nadzieja... Dobre imię na taką okazję.
— Dobre. Siedziała przy mnie i razem ze mną
cierpiała. To bardzo ważne, ale inaczej nie umiała mi
pomóc, a u nas na prowincji nie miałam nawet z kim
o tym pogadać. Najbardziej rozpaczałam, że nigdy
nie będę matką. Wreszcie zebrałam się w sobie,
pojechałam do Moskwy i zobaczyłam, że ludzie tacy
jak ja normalnie żyją. Pracują, kochają się, mają
dzieci. Teraz już wiem, że wszyscy bardzo podobnie
przeżywają wiadomość, że są zarażeni. U nas w Rosji
wygląda to tak, że każdy przechodzi kilka życiowych
etapów, tak jak trzeba przejść dwanaście życiowych
kroków w leczeniu alkoholizmu. Najpierw jest
rozpacz, załamanie i rezygnacja. To etap ofiary.
— U ciebie trwał pół roku...
— Leżenia w łóżku. Pytamy siebie: dlaczego ja
i za jakie grzechy? Następnie jest etap pierwszych
kroków. Wstajesz z łóżka i szukasz informacji. Ja
pojechałam aż do Moskwy. Potem następuje ostatni
dla większości nosicieli etap akceptacji. Niektórzy
jednak osiągają czwarty etap — zwiększenia
możliwości, kiedy człowiek dostrzega, że dzięki
wirusowi wiele zyskał. Tak jak ja. Wzmocniłam się i
poznałam samą siebie, zdobyłam moc i siłę. Dlatego
jestem takim dobrym trenerem i ludzie mi wierzą,
kiedy im mówię, jak walczyć ze stygmatem,
wytykaniem palcami, odtrąceniem i dyskryminacją.
Bo jeśli lekarz nie chce dać nosicielowi lekarstwa, bo
mówi, że narkomanom się nie należy, to już mamy do
czynienia z dyskryminacją. W wielu rosyjskich
firmach wyrzucają zakażonych ludzi z pracy. Moim
zdaniem to też jest dyskryminacja. Oczywiście. W
wielu prywatnych bankach i firmach
ubezpieczeniowych co pół roku wszyscy pracownicy
muszą oddać krew do badania na hiv, a ujawnionych
nosicieli od ręki wywalają z roboty. To na dodatek
jest niezgodne z prawem. Niesamowity przy tym jest
sposób myślenia drani, którzy to robią. Rozmawiałam
z jednym z takich prezesów. Oczywiście jest
przeciwnikiem dyskryminacji, ale wie, że w naszym
kraju nosiciele są dyskryminowani, więc woli się ich
pozbyć, żeby ludzie nie mówili, że w jego banku
pracują hifiarze. Czysta schizofrenia.
Bardzo silnej stygmatyzacji doświadczałam w
mojej rodzinnej wiosce, kiedy przyjeżdżałam do
rodziców. Staram się jednak zrozumieć, że to zwykli,
prości, ciemni nawet ludzie i do tego się boją. Muszę
im wszystko wyjaśniać. Mądrze i z siłą. Że Swieta nie
zaraża. Że to ta sama Swieta co pięć lat temu. Tak
samo strzyże, pomaga, śmieje się jak dawniej.
— Ty jesteś wsiowa dziewucha.
— No, kołchozowa. Ojciec traktorzysta z wioski
Szmyrsza w Republice Czuwaskiej. Wszyscy mnie
tam znają, bo chodziłam po domach, na posterunek
milicji, do szpitalika, administracji i strzygłam ludzi.
— Nie jesteś Rosjanką?
— Czystą Czuwaszką. To naród, który żyje na
zachód od kazańskich Tatarów. Mam dokładnie tyle
lat, ile epidemia aids na świecie. Urodziłam się w
1981 roku, kiedy w Kalifornii zauważono pierwsze
przypadki dziwnej choroby. Umarło kilku
homoseksualistów. Dlatego chorobę nazwano
„rakiem gejów". A potem — zespołem nabytego
niedoboru odporności, czyli aids. Po urodzeniu nikt
nie dawał mi nawet cienia szansy na przeżycie.
Przyszłam na świat trzy i pół miesiąca przed
terminem. Mama upadła. Była pijana.
— Skąd wiesz?
— A niby z jakiego powodu ludzie w Rosji
przewracają się na ulicy?
— Racja.
— Straszny u nas alkoholizm. Wyrosłam w
świecie alkoholików. I w takiej rodzinie. Tatuś pił
strasznie. Potem awantury, brał się do bicia mamy, ja
stawałam między nimi... Byłam najstarsza z piątki
rodzeństwa. Nie mogłam sobie poradzić z tym, że
wszyscy moi koledzy, chłopcy, z którymi się
spotykam, będą tacy sami. Że to wszystko przyszli
alkoholicy albo narkomani, bo też mieli takie
dzieciństwo. Chodziłam z tym nawet do psychologów
i zaraz po szkole wyniosłam się stamtąd.
Rozpoczynam studia, pierwsza wielka miłość, a
potem się okazuje, że chłopak to... Zgaduj!
— Pijak.
— Gorzej. Narkoman. Dopiero później, dzięki
hiv, zaczęłam jeździć w świat, do Moskwy, spotykać
światłych ludzi, terapeutów, byłych narkomanów,
alkoholików, którzy mi wytłumaczyli, co to jest
uzależnienie i współuzależnienie. Zrozumiałam, że
jestem współuzależnioną alkoholiczką, na dodatek z
wirusem hiv.
Zrozumiałam, że wszystkie moje związki to
było chorobliwe, gorączkowe szukanie miłości, której
nie mogła mi dać pijacka rodzina. Bo tam nie ma
miłości, matki nigdy nie przytulają dzieci, nie całują,
nie rozmawiają, tylko wrzeszczą i rozkazują.
Zrozumiałam, że u mężczyzn szukałam tego, czego
nie dostałam w dzieciństwie od ojca i matki.
Wreszcie do mnie dotarło, że nie powinnam się z
nikim wiązać, póki nie wyzdrowieję i nie stanę się
samodzielną osobą, wolną od tych poszukiwań, od
poczucia braku, deficytu.
— Wtedy być może spotkasz...
— Dobrego człowieka. U mnie jeden dziadek
pił i drugi, rodzice... Taka pijacka tradycja. Jak to u
nas w kołchozach. I w Rosji. Straszna pijacka
epidemia, zaraza, dżuma. A za tym idzie
przestępczość, więzienia. Jeżdżę po tych łagrach do
dziewczyn i widzę, że one wszystkie takie jak ja. Z
takich rodzin, no to szukały miłości na ulicy, wpadały
w narkotyki, łapały wirusa, a jak są narkotyki, to
prędzej czy później będzie więzienie. Potem nie dają
miłości swoim dzieciom, bo nigdy jej nie zaznały. I
wszystko zaczyna się od nowa.
— Rodzice wiedzą, że masz hiv?
— Tato nie wiedział. Umarł w 2003 roku.
Najstraszniejszym w moim życiu. Zaraz po jego
śmierci usłyszałam, że jestem nosicielką. Potem
urodził się mój najmłodszy braciszek. Ma porażenie
dziecięce. Nie chodzi, a mama z tego wszystkiego
jeszcze bardziej pije. Jest z nią jeszcze drugi
braciszek, ośmioletni. Przeniosłam ich do miasta, bo
łudziłam się, że tutaj mama przestanie pić. To nie
pije, jak do nich jadę, ale jak wyjeżdżam, znowu
zaczyna. Chłopcy strasznie z nią cierpią.
— Jak się żyje z adidasem?
— Na prochach do końca życia. Ta znam takich,
którzy nie biorą. Bo muszą na przykład podleczyć
wątrobę, którą te lekarstwa masakrują. Wielu
zarażonych ma z nią ogromne problemy, bo pili albo
ćpali, albo mieli żółtaczkę typu b. Żółtaczka
potwornie rujnuje wątrobę. Trzy czwarte rosyjskich
nosicieli było lub jest narkomanami i właśnie przez to
epidemia aids i żółtaczki tak bardzo szybko i
swobodnie się u nas rozprzestrzenia. Przez wspólne
używanie igieł i strzykawek. Z badań wynika, że
osiemdziesiąt trzy procent narkomanów robiło tak na
co dzień. Oczywiście tysiące z nich żyje po kilka,
kilkanaście lat, nie wiedząc, że są nosicielami, ale bez
lekarstw choróbsko na sto procent ich dopadnie, tym
bardziej że wszystko, co osłabia odporność, przybliża
tę chwilę.
— W każdej chwili można zachorować?
— Jeśli pijesz, ćpasz, palisz tę niby niewinną
marihuanę, a nawet papierosy, to tak. Mój Ilia pali,
ale wydzielam mu jedną paczkę na trzy dni. Trzeba
się dobrze odżywiać, wysypiać, nie zmieniać
gwałtownie klimatu, unikać zakichanych i
zasmarkanych osób i stresu. To najważniejsze. Nigdy
się nie opalam i musiałam zrezygnować ze sportu.
Można po amatorsku, delikatnie, ale na pewno nie
maratony. Ja przeszłam na jogę. No i do końca życia
nie rozstanę się z tą cholerną tabletnicą.
— Jasny gwint! Ja myślałem, że to zabawka
Ewki albo dysk dla miotacza.
— Otwiera się, a w środku trzydzieści jeden
przegródek na każdy dzień w miesiącu. Każda dzieli
się jeszcze na dwie części. Na rano i na wieczór. Ja
połykam trzy tabletki rano i jedną wieczorem, ale nie
wszyscy dostają tak samo.
— Jak długo można żyć z wirusem?
— Podobno do naturalnej śmierci. Znam Kolę
Pinczenkę z Petersburga, który chodzi z nim już
dwadzieścia siedem lat. Całe moje życie. W 1981
roku zaraził się zainfekowaną strzykawką. Był
narkomanem, ale rzucił to, nie pije i nie pali. Ma
sześćdziesiąt lat.
— Jak wyglądały wybory najpiękniejszej
nosicielki wirusa niedoboru odporności, czyli miss
hiv?
— Konkurs wspólnie ogłosiły pismo „Szagi" i
internetowy portal dla nosicieli. Kilkadziesiąt
dziewczyn anonimowo przysłało swoje zdjęcia, a
publika wybierała. Tysiące ludzi oddało głosy przez
internet. Wybrali trzy, ale na końcu okazało się, że
tylko ja gotowa jestem odkryć się zupełnie z imienia i
nazwiska. Tytuł „Miss Positive" wręczali mi w
Moskwie pierwszego grudnia 2005 roku w
Światowym Dniu Walki z aids. Myślałam, że to
będzie cicha, kameralna uroczystość w środowisku
nosicieli, a zrobili pompę jak na rozdaniu Oscarów.
Światła, kamery, teatr pełen ludzi, a potem
konferencja prasowa. Byłam przerażona. Od rana do
wieczora pokazywali mnie w wiadomościach
wszystkich stacji telewizyjnych. W przerwie
uroczystości z widowni podszedł mężczyzna i
powiedział: „Taka maleńka, a taka odważna" To był
Ilia, mój obecny mąż.
— Potem nie organizowano już wyborów, jesteś
więc jedyną miss hiv.
— Tak. Dwanaście dni później broniłam pracy
dyplomowej z ekonomii. Wchodzę i widzę, że
wszyscy mnie znają i traktują jak gwiazdę. To było
miłe, ale znowu musiałam jechać do Moskwy. Ilia
wtedy tam pracował, dobrze zna miasto, więc
pomagał mi we wszystkim. Pomyślałam, że nie
byłoby źle mieć kogoś takiego na stałe do pomocy.
Na życie nawet, bo już nie miałam siły być silna.
Miałam dość samotności. Pokochałam go w jeden
dzień. On też był sam, bo dziewczyna, z którą żył
dwa lata, rzuciła go, kiedy się dowiedziała, że jest
nosicielem. Bardzo cierpiał.
— Bo go rzuciła czy dlatego, że się zaraził?
— Pewnie jedno i drugie.
— A on ją zaraził?
— Nie.
— Przez dwa lata?! To jakiś cud. Ryzyko
zarażenia w czasie stosunku z seropozytywnym
partnerem dla kobiety jest dużo większe niż dla
mężczyzny. Gdzieś to miałem zapisane... O, jest! Dla
kobiety wynosi jeden do sześciuset, dla faceta jeden
do dwóch tysięcy. No, prawdziwy cud. Że jej się
udało.
— Możliwe, ale moje serce było takie
wyposzczone, tak mi się chciało kogoś kochać...
Oświadczył się i podszedł mnie podstępem. Stacja
telewizyjna tnt robiła o mnie film dokumentalny,
więc Ilia podpowiedział im, żeby wydali mnie za
mąż. Strasznie im się spodobał pomysł z
małżeństwem dwójki młodych, wykształconych
nosicieli wirusa hiv, ale tym z telewizji zawsze się
spieszy i tak z planowanego przez nas roku
narzeczeństwa zrobiły się trzy miesiące. Najpierw u
nas w Kazaniu był ślub cywilny przed kamerami,
następnego dnia przyjęcie w Moskwie dla przyjaciół
nosicieli, a na końcu w mojej rodzinnej wiosce ślub w
cerkwi. Ilia jako Tatar był muzułmaninem, ale go
ochrzciłam.
— A on jak złapał wirusa?
— Drogą płciową. Lekarze powiedzieli, że
musiał się zakazić w ciągu ostatnich dwóch lat. Mąż
zrobił spis partnerek z tego okresu, a wtedy mu
powiedzieli, że to jednak było w ciągu ostatnich
czterech lat. No to starał się sobie przypomnieć
partnerki z czterech lat, ale lekarze zmienili zdanie i
powiedzieli, że jednak sześć lat, a jeden nawet, że
osiem. Udało się zrobić spis z trzech lat.
— Dużo?
— Dużo. Sto.
— Z trzech lat?!
— A co cię tak strasznie śmieszy?
— Nie jesteś choćby odrobineczkę zazdrosna,
nie mówiąc o tym, że mógł wszystkie te dziewczyny
zarazić? Sto młodych kobiet! Szukał ich, dzwonił
potem?
— Prawie do wszystkich, ale nie było pewne, od
której mógł złapać. Mniejsza z tym, od której złapał.
Ważne, czy on ich nie pozarażał. Powinny się zbadać,
żeby dalej nie roznosić zarazy. Żadna nie oddzwoniła.
Ale nie mógł wszystkich pozarażać, bo na początku
koncentracja wirusa we krwi jest tak mała, że
niebezpieczeństwo niewielkie. Mieliśmy jednak
obawy, bo mógł zostać oskarżony o umyślne
zarażanie. Rozmawialiśmy z prawnikami. U nas w
Rosji są w tej sprawie dwa przepisy, które się
wykluczają. Winny czy nie, proces mógł mieć, a to
żadna przyjemność. Poza tym z kobietami, z którymi
miał kontakt okazjonalny, zawsze używał
prezerwatyw. Bez było tylko ze stałymi partnerkami.
A to tylko jakieś piętnaście sztuk.
— Jakimi stałymi! W trzy lata! Co to za stałość?
Wypada po dwa i pół miesiąca na jedną. I jeszcze je
zdradzał, bo miał w tym czasie około osiemdziesięciu
skoków w bok z dupeczkami! A ty jeszcze pękasz ze
śmiechu.
— Bo to nie Iran. U nas to normalne. Ludzie
mają tylu partnerów. I dlatego Rosję nazywają „drugą
Afryką".
— Dlatego u was w każdej setce ludzi jest
trzech nosicieli. A ty, Swieta, jak złapałaś?
— Też drogą płciową oczywiście. W 2003 roku.
Wiem od kogo. Byłam na wakacjach nad Morzem
Czarnym i miałam przygodę.
— Nie zabezpieczaliście się?
— U nas z tym nie taka prosta sprawa. Kobiety
są ogromnie uległe, strachliwe, podporządkowane.
Jak dziewczyna nalega, żeby używać prezerwatywy,
to znaczy, że jest na coś chora albo że nie szanuje
chłopaka i wątpi w jego kulturę seksualną. Dla niego
to śmiertelna obraza, oznaka braku szacunku i
zaufania. Rosyjscy mężczyźni fatalnie to znoszą.
— Straszne buce.
— Prezerwatywa niesamowicie obniża ich
poczucie wartości, męskości. A seks bez to dowód
miłości, sympatii. Nie mówiąc o tym, że dziewczyny
często niby przypadkiem zachodzą w ciążę i tak
polują na mężów. Bo wtedy musi się żenić. Na
wszystkich swoich spotkaniach do znudzenia
powtarzam, że dziewczyny powinny siebie szanować,
a nie tak na lewo i prawo. Pozna chłopaka w klubie i
za godzinę już się z nim kocha. U nas jest z tym
tragicznie. Szczególnie na wsi. Straszne rozluźnienie
obyczajów, a rozum za tym nie nadąża.
— Swietka, na litość boską! Przed chwileczką z
zachwytem opowiadałaś o seksualnym blitzkriegu
twojego męża, a teraz narzekasz, że rosyjskie
dziewczyny się nie szanują.
— Niech się przynajmniej zabezpieczają! Do
cholery! Tobie się może wydaje, że rozmawiasz z
młodą, szczęśliwą kobietą z pięknym dzieckiem i
przyszłością. A ty wiesz, że moja własna teściowa
strasznie się boi?!
— O ciebie. Swojego syna i waszą córkę.
— Gdzie tam. Ona nas się boi! Boi się zarazić.
Strasznie! Wstydzi się i boi własnego syna. Przed
rodziną i sąsiadami. Wykształcona kobieta,
prawniczka. Nie pozwala, żeby w jej towarzystwie
głośno i otwarcie rozmawiać o aids. Za każdym
razem, kiedy mnie widzi, błaga, żebym nie udzielała
żadnych wywiadów i żebyśmy w przyszłości o
niczym nie mówili córce.
— A twoja matka?
— Wioskowa, kołchozowa kobieta. Po jakimś
talk-show w telewizji z moim udziałem rozpłakała
się, przytuliła do mnie i powiedziała, że niewiele
mogła i umiała dać mi w życiu, ale Pan Bóg czuwał
nade mną i dzięki tej chorobie mam takie piękne,
ciekawe i niezwykłe życie.
Nawet najostrożniejsi specjaliści wymieniają
termin nie dłuższy niż dziesięć lat. Rak będzie taką
drobnostką jak katar.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Skrawek nieba
Za pierwszym razem Chrystus jeździł na
osiołku, jadł ryby, pił wino i żył w czystości. Teraz
woli skuter śnieżny Yamahy, jest wegetarianinem,
abstynentem, a jego żona znowu jest w ciąży. Ta
druga. Z pierwszą się rozwiódł, więc kobieta
pojechała do miasta i zaczęła studiować psychologię
kliniczną.
Z sześciu żyjących obecnie Chrystusów —
trzech mieszka w Rosji. Jeden jeszcze się nie objawił,
ale już ma wyznawców i swój Kościół. Drugi nazywa
się Grigorij Grabowoj i siedzi w więzieniu, bo od
rodziców dzieci zamordowanych przez terrorystów w
Biesłanie brał pieniądze za ich wskrzeszenie. Trzeci
to Siergiej Anatoljewicz Torop, były milicjant, malarz
samouk, przez wyznawców nazywany Wissarionem,
co znaczy — Dający Życie. Częściej jednak nazywają
go Nauczycielem.
Ale nie zdziera gardła nad brzegiem jeziora, na
placu czy wzgórzu. Najchętniej posługuje się
internetem, gdzie na bieżąco tworzony jest Ostatni
Testament, ogromna, aktualnie ośmiotomowa księga,
w której Wadim Retkin, były muzyk rockowy, a teraz
nadworny ewangelista Wissariona, spisuje jego życie
i słowa. Dzieło bardzo precyzyjnie reguluje życie
wyznawców, a to już prawie sto tysięcy ludzi na
całym świecie.
Nauczyciel instruuje, jak dogodzić mężczyźnie
w łóżku, a jak przy stole, ile mieć dzieci i jak je
wychowywać, co jeść, jak gotować wodę na herbatę,
na kogo głosować w wyborach i gdzie sikać — to
znaczy gdzie nie wolno.
W radzieckich czasach Rosjanie przywykli do
zakazów, więc Nauczyciel mógł im zaserwować aż
sześćdziesiąt jeden przykazań. To twórcze
rozwinięcie i uszczegółowienie tych dziesięciu, które
ludzkość dostała od Boga na górze Synaj. Ot, choćby
zakaz obrażania się, plotkowania czy jedzenia mięsa,
obowiązujący nawet zwierzęta — bez wątpienia
mieści się w Mojżeszowym „Nie zabijaj".
Ale wissarionowcy nie tylko z tego powodu nie
jedzą mięsa. W każdej komórce zabijanego
zwierzęcia kodowany jest strach. Tak mówi
Nauczyciel. Potem człowiek to zjada, przyjmuje złą
energię, napełnia się przerażeniem, paniką, śmiercią.
Nie uwierzycie! U nich nawet psy są
wegetarianami! I co? Są łagodne jak kociaki. To
jedyne miejsce w Rosji (ze stolicą włącznie), gdzie
spokojnie chodzę po ulicy i nie sprawdzam co krok,
czy za plecami nie czai się jaka bestia.
To jedyne miejsce w Rosji, gdzie spotykam
szczęśliwych ludzi. Pogodnych, wesołych,
spokojnych, którzy na ulicy pozdrawiają nawet
obcego, zagadują, pytają z uśmiechem, w czym mogą
pomóc, a w drzwiach domów nie mają zamków.
Wszyscy nawet z dziećmi są po imieniu. Podobno
sześćdziesiąt procent dorosłych ma wyższe
wykształcenie. Mówią wolno, cicho, nigdy się nie
spieszą, nie przeklinają, nie piją i nie palą. Mają
największy w Rosji przyrost naturalny, nigdy nie biją
dzieci i prawie nie chorują. Mężczyźni noszą brody,
długie włosy i nie oglądają telewizji. Kompletnie nie
obchodzi ich polityka, a wychodki mają bardzo czyste
i wygodne, bo siadane, a nie kucane jak w całej Rosji.
Najszczęśliwsze miejsce, na które trafiłem podczas
mojej kilkumiesięcznej, samochodowej podróży z
Moskwy do Władywostoku.
Autorzy Reportażu z xxi wieku ani razu nie użyli
w swej pracy słów „Bóg" „modlitwa", „religia", bo
przecież miało ich już nie być. Włodzimierz Lenin,
twórca Kraju Rad, powtarzał za Karolem Marksem,
że religia to opium dla ludu, rodzaj duchowej
gorzałki, a więc powinna zniknąć, ale to Związek
Radziecki zniknął, a w miejscu, gdzie był, poza
wszystkimi światowymi Kościołami działa ponad
osiemdziesiąt wielkich sekt mających około ośmiuset
tysięcy wyznawców.
Nie ma wszechwładnego sekretarza generalnego
partii komunistycznej, ale są aż trzy inkarnacje Jezusa
Chrystusa.
I. Nie będziesz miał bogów cudzych przede
Mną
— To było jak mgnienie, jak uderzenie pioruna
— mówi Galina Oszczepkow, specjalistka medycyny
naturalnej z białoruskiego Mozyra. — Poznałam, że
to on, jak tylko zobaczyłam go na kasecie wideo.
Serce łomocze, w piersi ściska, radość i łzy
jednocześnie. Jeszcze twarzy nie widziałem, tylko
nogi, a już byłam pewna. Znowu na ziemi! Idzie po
trawie, stąpa, a jakby płynął w powietrzu. Pytam
siebie, czy to taki montaż, sztuczka telewizyjna, ale
nie, bo patrzę na jego stopy, a one nawet jednego
źdźbła nie łamią. Przeszedł, a trawa jakby nikt
tamtędy nie przeszedł. Cud. A więc to on! On, on, on!
Chrystus. Mesjasz. Zbawiciel. Człowiek od Boga
idący.
Podpułkownik Władymir Fiodorowicz,
naczelnik wydziału do walki z przestępczością
gospodarczą Republiki Chakasji, uwierzył na
zebraniu klubu miłośników zjawisk paranormalnych,
którego był członkiem.
Grisza Guljajew nawrócił się w karnej kolonii
dla recydywistów i więźniów niebezpiecznych pod
Angarskiem. To było na początku trzeciego,
dziewięcioletniego wyroku, który dostał za ciężkie
pobicie z uszkodzeniem ciała.
— To Pan podesłał mi Sławę — mówi Grisza.
— Na piętrowej pryczy położyli go nade mną. Dostał
osiem lat za narkotyki, a kiedy milicja zabierała go z
domu, żona wrzuciła mu do worka jakąś książkę. To
był Ostatni Testament. Przeczytałem z nudów. Potem
jeszcze trzy razy i uwierzyłem. Tam największy
problem to najeść się, zapalić i skombinować herbatę,
a dla mnie jedyny interes to było pogadać o Bogu.
Wpadłem w dziwny stan nieustannej modlitwy,
pościłem, rzuciłem palenie i picie herbaty. Patrzyli na
mnie jak na wariata. Wrogo nawet, a to kolonia o
zaostrzonym rygorze, dwa tysiące chłopa, groźnych
bandziorów. Nie było miesiąca, żeby tam kogoś nie
ubili, a ja byłem największym dziwolągiem.
Igorowi z Ałma Aty Pan w ostatniej chwili
podesłał sąsiada. Mężczyzna dał mu kasetę audio i
powiedział, że to Wissarion — drugie wcielenie
Chrystusa.
— Pół godziny słuchałem i wiedziałem, że
muszę do niego jechać. Tego dnia nie wziąłem już
mojej codziennej działki heroiny. Zniknął strach i
głód narkotykowy, nawet mięso przestałem jeść od
razu. Wszystko jednego dnia, a przecież jeszcze
poprzedniej nocy myślałem o samobójstwie, bo
wszystkich sposobów leczenia próbowałem,
kilkanaście razy odtruwany, śmierć kliniczna,
więzienie. Nawet rodzice machnęli na mnie ręką.
Igor poszedł do pracy, a kiedy spłacił wszystkie
długi, ruszył na Syberię, gdzie żyli inni wyznawcy.
Misza Orłow jest z Podolska pod Moskwą. To
taki rosyjski Wołomin, tylko że nasza mafia przy
podolskich'grupirowkach to mazgaje i ciepłe kluchy.
Misza był szefem jednej z nich. Miał dwadzieścia
pięć lat, kiedy w grudniu 1996 roku odbierał od
właściciela wydawnictwa specjalizującego się w
literaturze religijnej comiesięczny haracz. Na biurku
wydawcy leżało zdjęcie anielsko uśmiechniętego,
brodatego mężczyzny o niebieskich oczach i włosach
do ramion. Misza zapytał, kto to. Usłyszał, że car
carów.
— Tak mnie to walnęło — mówi Misza — że
nie wziąłem pieniędzy, tylko to zdjęcie, a następnego
dnia byłem w samolocie na Syberię. Spotkałem
Nauczyciela. Dwie godziny rozmawialiśmy o sztuce,
o życiu w zgodzie z przyrodą, dlaczego bez pieniędzy
ludzie są szczęśliwsi... Wróciłem do domu i
powiedziałem żonie, że wyjeżdżam z Moskwy, żeby
żyć koło Chrystusa. Rozdałem wszystko, co miałem.
— Co na to żona gangstera?
— Postanowiła jechać ze mną. Na próbę. Troje
dzieci nam tutaj urodziła i po dziesięciu latach chyba
pogodziła się z tym, że mieszka w sercu tajgi. Żyjemy
skromnie, cicho, spokojnie i bardzo szczęśliwie. Moje
dzieci nie wiedzą, co to kłótnia, bójka, agresja...
— Nie wiedzą też, kto to był Iwan Groźny,
Napoleon, Stalin. Nie słyszały o rewolucji
październikowej i drugiej wojnie światowej, bo nie
uczycie tego w waszych szkołach.
— Ale wiedzą dużo o Rafaelu, Rembrandcie,
Cervantesie, Rimskim-Korsakowie... A starszy synek,
chociaż ma dopiero dziewięć lat, świetnie radzi sobie
z siekierą i buduje ze mną nasz dom, bo ciągle
mieszkamy w tymczasowym.
Wśród wissarionowców spotkałem także
Siergieja Czewałkowa, byłego pułkownika
strategicznych wojsk rakietowych, a teraz jednego z
dwóch kapłanów wspólnoty, kapitana Olega
Patułowa, weterana wojny afgańskiej, i kapitana
Siergieja Kozłowskiego, który walczył w Czeczenii.
Pierwszy z kapitanów został kimś w rodzaju
miejscowego teologa, drugi jest starostą największego
osiedla wyznawców. Siergiej Morozow był
pracownikiem naukowym w tajnym instytucie
wojskowym, fanatycznym komunistą i sekretarzem
partii. Po upadku zsrr jak szalony szukał czegoś,
czym mógłby zapełnić pustkę. Zaczął od Cerkwi
prawosławnej, potem był u krysznaitów, buddystów,
a nawet zajmował się szamanizmem.
Bardzo wielu mężczyzn we wspólnocie to byli
wojskowi, milicjanci, pracownicy prokuratury,
oficerowie służb specjalnych, a także artyści o
nieznanych nazwiskach. Wissarion, a więc założyciel
i głowa Kościoła Ostatniego Testamentu, bo tak
nazywa się ich wspólnota, był milicjantem, a
pastelami maluje do dzisiaj. Rozmawiałem z jego
kilkudziesięcioma wyznawcami i wszyscy, a nie
spotkałem ani jednego wyjątku, byli wcześniej
ateistami, często wojującymi, a w znakomitej
większości także ludźmi partyjnymi, ideowymi,
nawet fanatycznymi komunistami.
Z Moskwy jechałem do nich samochodem
osiem dni. W Krasnojarsku, na środku Syberii, trzeba
skręcić na południe, a po czterystu kilometrach, w
Abakanie — na wschód. Dwieście kilometrów dalej,
w sercu tajgi, jest ich ziemia obiecana.
II. Nie będziesz brał imienia Pana, Boga
swego, nadaremno
— Nauczyciel zna odpowiedzi na wszystkie
pytania?
— Oczywiście! — mówi Galina Oszczepkow z
Mozyra. — Przecież jest żywym Słowem Bożym,
Chrystusem.
— Samochód umie prowadzić?
— Nie prowadzi...
— A na rowerze umie jeździć? — czepiam się.
— Umie! I na koniu. A jak jedzie, to jak wielki
car. Kiedy przyjechał gubernator naszej prowincji i
szli na Górę, cała świta z gubernatorem wyzionęła
ducha w pół drogi, a on leciał jak ptak. Taki jest silny
i zdrowy. I harmonijnie rozwinięty. Nigdy nie
choruje.
— E tam. Miał przepuklinę. Skończyło się na
operacji.
— Pierwsze słyszę. Bywa czasem zmęczony,
ale to się bierze z intensywnej twórczości, z
rozmyślań o naszym losie. Niełatwo jest wszystko
wiedzieć. Sama go kiedyś pytałam, czy mogę używać
mikrofalówki, bo słyszałam, że potrawy z niej nie są
zdrowe. Powiedział, że przecież błogosławimy
jedzenie przed posiłkiem. Tak zdejmujemy całą
wredną energię, która jest we wszystkim, choćby w
butelce najzdrowszego oleju, bo został zrobiony dla
pieniędzy. Nie mówiąc o złych myślach ludzi, przez
których ręce ta butelka przeszła, nim do nas trafiła.
— A dlaczego wody na herbatę nie można
doprowadzać do wrzenia? — pytam.
— Bo Nauczyciel powiedział, że robi się
martwa.
Wychowała go babcia. Była sprzątaczką. Służbę
wojskową odbębnił w batalionach roboczych, do
których w zsrr trafiały największe łamagi i platfusy.
Do dzisiaj uważa, że nie ma na świecie głupszego
miejsca i ludzi. Potworna kulturalna pustynia,
prymitywna przemoc, chamstwo i wulgarność.
Przetrwał, bo malował dowódcom portrety.
Po wojsku próbował zająć się biznesem, ale bez
powodzenia, więc został milicjantem.
Pierwszym kontaktem z religią było
zamówienie z abakańskiej cerkwi na ikonę Matki
Boskiej. Malował z głowy. Dobrze mu zapłacili, ale
gdy skończył, duchowni oburzyli się, że Matka
Jezusa ma dłonie wielkie jak kołchoźnica. Mówili, że
nigdy nie pracowała. Artysta upierał się, że to bardzo
wierny portret, i nie zrobił poprawek. Musiał oddać
pieniądze.
Objawienia dostąpił w końcu 1991 roku w
rodzinnym Minusińsku na południe od Krasnojarska
na Syberii. W trolejbusie. Zrozumiał, dlaczego tak
świetnie wiedział, jak namalować Maryję — przecież
była jego pierwszą matką.
Wtedy zawalił się Związek Radziecki. Torop
miał trzydzieści lat. Rzucił pracę w milicji i rozpoczął
nauczanie. Najpierw w domu opieki społecznej, gdzie
znalazł pierwszego wyznawcę. Mówił, że nie po to
powtórnie przyszedł na ziemię, by sądzić żywych i
umarłych, jak pisali ewangeliści, ale by uratować
ludzkość przed zagładą. Ewangeliści popełnili wiele
błędów, bo pisali swoje księgi z pamięci, kilkanaście
lat po śmierci Jezusa. Pełna prawda zawarta jest tylko
w Ostatnim Testamencie, bo pochodzi od niego, od
samego Chrystusa.
Zagłada, która nas czeka, nie będzie karą boską
— człowiek zgotuje ją sobie sam. Wojny religijne,
krach gospodarczy, katastrofa ekologiczna. Przetrwa
tylko garstka ludzi skupionych wokół niego na
Syberii. Na razie to cztery i pół tysiąca osób —
niewiele, ale rodzina Noego była jeszcze mniejsza.
Potem ocaleni wyniosą się z Ziemi, którą czeka
unicestwienie.
Przyjechali z najodleglejszych zakątków Rosji i
byłych republik zsrr. Nie tylko Rosjanie. Kirgizi,
Jakuci, Łotysze, mieszkańcy Dagestanu...
Rosyjskojęzyczni Niemcy, Amerykanie i Żydzi z
Izraela, spora grupa Bułgarów, Belg, który uczy gry
w szachy, a nawet jeden Kubańczyk, ale ze Szwecji.
Żyją w kilkunastu wioskach. Nie wszystkie mają
energię elektryczną.
Największa jest Pietropawłowka. To około
dwustu pięćdziesięciu drewnianych chałup, a
wyznawcy mieszkają w dwustu. W każdej rodzinie
przychodzi na świat troje, pięcioro dzieci. Jeśli
rodzice nie radzą sobie z wychowaniem potomstwa,
przygarniają do domu samotnego wyznawcę albo
wyznawczynię, którzy pełnią dla dzieci funkcję
dziadków lub wujków.
Wissarion mieszkał w Pietropawłowce kilka lat,
ale w 1997 roku ogłosił, że centrum świata znajduje
się kilkadziesiąt kilometrów na wschód, na wzgórzu,
wśród bagien i potężnej tajgi. Postanowili zbudować
tam swoją stolicę. Zaczęli od zera, od wyrąbania
drogi, która przejezdna jest tylko w zimie, kiedy
zamarzną bagna, i tylko dla śnieżnych skuterów i
koni. W lecie trzeba wędrować pieszo okrężną drogą
przez góry. Potem na górze, którą nazwali Ołtarzem
Ziemi, postawili świątynię i Niebiański Dom dla
Nauczyciela. Na co dzień nazywają to miejsce Górą,
a o mieście Dom Świtu, które zbudowali u jej stóp,
mówią krótko „Gorod" czyli Miasto. Symbolem
wissarionowców jest słońce z czternastoma
strzelającymi z niego promieniami, i tak zbudowana
jest ich stolica: centralny plac modlitewny i
czternaście odchodzących promieniście ulic. Na razie
to tylko pięćdziesiąt chałup i około dwustu
mieszkańców — religijna awangarda
wissarionowców.
III. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił
Mają trzy święta. Osiemnastego sierpnia Święto
Dobrych Płodów na pamiątkę pierwszego kazania
Wissariona. W kwietniu jest Święto Wiosny, a
czternastego stycznia Boże Narodzenie —Wissariona.
Każdej niedzieli, bez względu na pogodę,
wyznawcy z Goroda wchodzą gromadą na Górę.
Punktem kulminacyjnym obrzędów jest starannie
wyreżyserowane spotkanie z groteskowo
upozowanym na Chrystusa Nauczycielem. Siedzi
wśród skał na fotelu pod wielkim, czerwonym
parasolem z frędzlami. Cały w bieli. Długa szata
zwana chitonem, spodnie, wełniane rękawice z
jednym palcem i nakrycie głowy, jakie noszą
mężczyźni na Bliskim Wschodzie. W ręku mikrofon,
na nosie wielkie, nieco komiczne okulary słoneczne.
Żadnego kontaktu fizycznego. Wyznawcy w
bezpiecznej odległości padają na kolana i w takiej
pozycji pozostają przez całe spotkanie.
Najpierw w kompletnej ciszy przez kilka minut
łączą się, medytują, zlewają duchowo w jedną całość,
w jeden harmonijnie działający organizm. Niemal
widać, jak mróz wielkim młotem przygważdża do
ziemi wszystkie lecące w powietrzu myśli i dźwięki.
Kilka kobiet bezszelestnie osuwa się bez
przytomności na śnieg. Pomocy udziela miejscowy
lekarz z wojskową apteczką.
Potem jest czas na pytania. Wyznawcy
Wissariona są pełni neofickiej żarliwości. Mogliby w
nieskończoność rozprawiać o swoim Nauczycielu,
rozbijać na atomy teologiczne łamańce, ale na
niedzielnych spotkaniach wolno pytać tylko o
konkrety. Wychowanie dzieci, seks, uprawa ogrodu,
sprzedaż albo budowa domu, praca... Ktoś pyta, czy
w miasteczku mogą wystawić swojego kandydata w
wyborach lokalnych.
— W żadnym wypadku! — unosi się
Nauczyciel. — Z dala od polityki, żadnego sięgania
po władzę. Macie chodzić na wybory, ale nigdy
kandydować.
Mają zawsze stuprocentową frekwencję. Byłem
u nich podczas ostatnich wyborów parlamentarnych.
W Pietropawłowce lokal wyborczy został zamknięty
na wiele godzin przed końcem głosowania, bo
wszyscy oddali głos, a kto się ociągał, był ponaglany
telefonicznie. We wszystkich wioskach wyznawcy
mają własne, wewnętrzne linie telefoniczne.
Wissarionowcy zawsze głosują na partię
władzy. Mówią otwarcie, że gdyby było inaczej, ta
władza już dawno przysłałaby w tajgę
awtomatczików i rozegnała ich na cztery wiatry.
IV. Czcij ojca swego i matkę swoją
Kilka lat temu na spotkanie z Wissarionem
przyjechał zrozpaczony mężczyzna z Murmańska,
który oskarżył syberyjskiego proroka o to, że zabrał
mu żonę, rozbił rodzinę. Wissarion nic nie
odpowiedział i spokojnie przyjął kilka mocnych
ciosów w twarz. Zdarzenie to zostało opisane w
Ostatnim Testamencie.
— Ja nie mogłam z nim żyć — mówi Lubow
Derbina z Pietropawłowki, była żona napastnika. —
Mąż nie wierzy w naszego Nauczyciela. Zostawiłam
mężczyznę, matkę, ojca, pracę, mieszkanie i
przyjechałam tutaj, gdzie nie żyję tylko dla siebie, ale
mogę zrobić wiele dobrego dla wspólnoty, a jeszcze
sama doskonalę się duchowo. Tylko syna zabrałam ze
sobą.
— Zabrałaś człowiekowi dziecko?
— Ale potem on mi je zabrał. Prawdę mówiąc,
syn sam pojechał. Chciał z ojcem pobyć. Powiedział,
że wróci, jak skończy szkołę.
Ustalmy fakty. To jedyne dziecko Lubow.
Chłopak miał dziewięć lat, gdy zabrała go od ojca, i
jedenaście, kiedy do niego wrócił. Teraz ma
czternaście lat.
— Trzy lata nie widziałaś syna — mówię. —
Nie ciężko?
— Ciężko.
— To dlaczego z nim nie pojechałaś?
— Bo tam nie ma braci. Ludzi, którzy są tacy
jak ja, żyją tak jak ja, we wspólnocie. Tam każdy jest
oddzielnie, zupełnie sam, a w pojedynkę duszy nie
rozwinę. Tylko tutaj mogę żyć.
— To jest takie silne, że aż dziecko można
zostawić?
— Tak. Żeby być z Nauczycielem i z braćmi.
Lubow była nauczycielką języka angielskiego,
teraz na potrzeby wspólnoty prowadzi agencję
turystyczną Biegun Ziemi.
Wissarionowcy wierzą, że biegun północny nie
znajduje się na Morzu Arktycznym, tylko w miejscu,
gdzie stoi dom Nauczyciela. Agencja zajmuje się
wyznawcami, którzy przyjeżdżają tu na zwiady przed
osiedleniem się na stałe.
Kiedy syn Lubow wyjechał, jego matka
powtórnie wyszła za mąż. Jej nowy partner rozwiódł
się nieco wcześniej, bo jego żona także nie była
wierząca, chociaż mieszkała z nim w Pietropawłowce
przez kilka lat. Dla niego tu przyjechała i żeby ich
dwie córki miały ojca. Po rozwodzie została z
dziewczynkami na miejscu, bo nie miała dokąd
wracać. Mieszkanie w Smoleńsku sprzedali, żeby się
tutaj urządzić.
— Mamy bardzo dużo rozwodów — mówi
Lubow. — My nikogo nie wykluczamy, ale kto się
nie dopasuje, kto żyje inaczej niż my, ten nie będzie
się z nami czuł dobrze, bez przerwy będzie wpadał w
konflikty, zacznie chorować i wreszcie umrze. Ale
żebyś nie myślał, że jestem matką bez serca. Zanim
wypuściłam dziecko, na którymś z niedzielnych
spotkań zapytałam Nauczyciela, czy mogę, skoro
ojciec jest niewierzący. Powiedział, że tak, i od razu
zrobiło mi się lżej. On wszystko wie, wszystko
widzi...
— Niby jak? Jak wykształcony człowiek może
pozwolić, żeby obcy decydował o jego małżeństwie,
jego dzieciach?
— To jest wiara. Ja bardzo długo
poszukiwałam. Chodziłam na kurs medytacji,
bioenergetyki, do kółka biblijnego, nawet jogą się
zajmowałam, ale nikt nie umiał mi odpowiedzieć na
wszystkie pytania. A Nauczyciel wie wszystko.
V. Nie zabijaj
Wyznawcy Wissariona nie piją alkoholu i nie
palą. Pamiętać trzeba, że w Rosji, zwłaszcza na
prowincji, dla mężczyzny to ewidentny objaw braku
męskości. Więcej nawet! Można mieć wątpliwości co
do preferencji seksualnych takiego faceta.
Nawet w sklepach, które prowadzą wyznawcy,
nie ma żadnych zabójczych towarów. Także ryb i
mięsa. Nabiał nie jest zabroniony, ale jedzą go tylko
dzieci, do tego w bardzo małych ilościach. Nie
pochodzi ze sklepu, ale od własnych kóz, których się
nie zabija, tylko pozwala im dożyć starości i
naturalnej śmierci. Kiedy padną, zjadają je psy
niewierzących sąsiadów. Ich koty zjadają myszy,
które wyznawcy łowią żywcem u siebie w domach.
Oleg Patułow z dnia na dzień przestał jeść
mięso.
— Normalnie rzygać mi się chciało na sam
widok puszki ze świńską tuszonką.
Bierze bagnet, wbija w wieczko, na mundur
chlusta gęsty tłuszcz rozgrzany w afgańskim słońcu
jak rosół, a jemu wszystko podchodzi do gardła, że
nawet wódką nie idzie uspokoić żołądka.
To było parę dni po tym, jak piętnaście czołgów
kompanii, którą dowodził, rozjechało afgańską
wioskę. W kiszłaku ukryła się grupa uzbrojonych
ludzi, a on dostał przez radio rozkaz, żeby zdobyć i
utrzymać zabudowania do nadejścia posiłków.
Zrobił to bez jednego wystrzału.
— Może w domach nie było cywilów —
pocieszam Olega.
— Co ty? Widziałem, jak się chowali, kiedy na
nich pruliśmy. Pamiętasz Siedmiu samurajów
Kurosawy? Myśmy tak samo ganiali po tej wiosce jak
wariaci, tylko trzydziestosiedmiotonowymi czołgami.
Jak wjeżdżałem w glinianą chałupkę, nawet nie
czułem, że w coś wdepnąłem. To przez to nie mogę
patrzeć na mięso. Szczególnie mielone.
Dziesięć miesięcy później, w lutym 1989 roku,
kapitan Patułow wyprowadził swoją kompanię z
Afganistanu i został zwolniony z wojska. Gorbaczow
redukował armię.
Oleg miał trzydzieści cztery lata i był emerytem.
Zapisał się na filozofię w Instytucie Pedagogicznym
w rodzinnym Orle. W 1993 roku na Kongresie
Filozoficznym w Moskwie spotkał Wissariona. Teraz
jest jego naczelnym teologiem. Prowadzi
nieobowiązkowe poranne zajęcia światopoglądowe
dla kobiet i wieczorowe dla mężczyzn. Raz w
tygodniu są obowiązkowe zajęcia dla nauczycieli.
Przez pierwsze sześć lat wissarionowcy uczą
dziewczynki i chłopców w oddzielnych szkołach.
Chodzi o to, aby dziewczynki nie oglądały
nieuniknionych chwil słabości chłopców, co w
przyszłości mogłoby przeszkodzić im w zrozumieniu
podstawowej prawdy nauczania sybirskiego
Chrystusa, że mężczyzna należy do świata ducha, a
kobieta do świata przyrody, która służy duchowi.
Właśnie dlatego każda kobieta co kilka dni myje
swojemu mężczyźnie nogi.
Wszystkie szkoły prowadzone są według
autorskich programów nauczania zatwierdzonych
przez rosyjskie Ministerstwo Oświaty.
Trafiam na dwugodzinne zajęcia
światopoglądowe dla dwunastu nauczycielek ze
szkoły dla dziewcząt, dotyczące działania systemu
finansowego we współczesnym świecie.
Oleg zaczyna jednak od informacji, że w
wyniku wczorajszych wyborów parlamentarnych do
Dumy weszły cztery partie. Nie mówi jakie, ale nikt
nie pyta.
Wszystkie nauczycielki odrobiły pracę domową
i przeczytały zadany rozdział z Ostatniego
Testamentu, w którym jest napisane, że system
finansowy stworzyli Żydzi. We wszechświecie jest
bardzo wiele cywilizacji i każda włada swoim
światem, ale te potężniejsze próbują zawładnąć
mniejszymi i młodszymi, nami także.
— Kto chce nami zawładnąć? — pytam
nieśmiało i chyba głupio, bo wszystkie panie
przestają szydełkować i spoglądają na mnie znad
okularów do bliży.
— Cywilizacja Lucyfera — skandują chórem.
— Który dla realizacji swojego programu
wybrał naród żydowski — dodaje Oleg. — A on
poprzez ogólnoświatowy system bankowy steruje
losem ludzkości. Żydzi programują krachy walutowe,
wywołują katastrofy finansowe, a nawet wojny i
rewolucje, za którymi zawsze stoją ogromnie
kosztowne programy zbrojeniowe i... No, co jeszcze,
Jacek?
— Jakieś Żydy pewnie... — bąkam niewyraźnie.
— Dobrze. Stoją pieniądze. A nimi rządzi
światowa finansjera.
— Chrystus był Żydem — przypominam — to
znaczy, że wasz Nauczyciel też nim jest.
— Ojciec Niebieski specjalnie wyprawił
swojego syna do tego ludu, żeby przez to choć trochę
złagodzić paskudny program tego narodu. Teraz
przysłał go jeszcze raz, bo ludzkość stanęła nad
przepaścią. Dzięki niemu budujemy wspaniałą,
ekologiczną wspólnotę pełną harmonii i miłości, dla
której największą wartością są dzieci. Co tylko
możemy, robimy sami. Wyobraź sobie
ogólnoświatowy kataklizm: kończą się paliwa, nie ma
energii... My przetrwamy. Będziemy mieli co jeść i
jak się ogrzać. W kilku wioskach mamy nawet własną
energię elektryczną z paneli słonecznych. Jesteśmy
jeszcze w niewielkim stopniu zależni od pieniędzy,
ale odchodzimy od nich.
Olegowi wspólnota płaci za prowadzenie
wykładów dwa tysiące rubli miesięcznie (dwieście
złotych) — tyle co lekarzowi. To jak na miejscowe
warunki niemało, zważywszy, że państwowa energia
elektryczna kosztuje tutaj sześć groszy za kilowat,
więc wiele osób ogrzewa mieszkania prądem, bo nie
opłaca się rąbać drewna. Z tych pieniędzy teolog
utrzymuje żonę i pięcioro dzieci, ale większość
żywności, jak wszyscy, wytwarzają na własnym
poletku. Najstarszy syn Olega jest teraz w wojsku, tak
jak syn Nauczyciela, ale służą w batalionach
roboczych, żeby nie brać do rąk niczego, co służy
zabijaniu.
Oleg należy do wąskiego grona budżetników
wspólnoty, tak jak nauczyciele i kapłani. Między
innymi na ten cel wszyscy wyznawcy płacą uczciwie
trzydziestoprocentowy podatek (niezależnie od
państwowego, wynoszącego w Rosji trzynaście
procent) od każdej zarobionej kopiejki, nawet od
państwowych rent i emerytur.
Wszyscy wyznawcy Wissariona zaklinają się, że
wiele razy przeczytali cały Ostatni Testament (w co
gotów jestem uwierzyć), więc być może wiedza
Olega nie jest taka cenna? Szkopuł w tym, że to
potwornie chaotyczne, zawiłe księgi, napisane
niezrozumiałym, udziwnionym, sztucznie
archaicznym, a często niepoprawnym językiem.
Ludzie, którzy tak jak ja nie są wyznawcami, nie
potrafią przebrnąć nawet przez kilka pierwszych
stron.
Ostatnia Nadzieja, główna księga Testamentu
napisana ręką samego Wissariona, zaczyna się tymi
słowami: „Rodzie człowieczy! O, dzieci Boga
Żywego i Jedynego! Oto nastąpi kolejny etap
zachodzącego przewidzianego Zdarzenia na Matce
Ziemi i teraz muszę już wiele powiedzieć wam
wprost. Czekają was teraz ogromne trudności. Przez
wieki staraliście się wznosić swe imię ku Niebu, lecz
tylko w gnojówce nurzaliście twarz swoją".
VI. Nie cudzołóż
Igor, trzydziestosiedmioletni były narkoman z
Ałma Aty w Kazachstanie, mieszka sam w maleńkim
domu w Gorodzie. „Dom" to stanowczo za dużo
powiedziane. To szopa z desek i sklejki ocieplona
trocinami, którą, by było jeszcze cieplej, Igor
zbudował wewnątrz tunelu ogrodniczego. Chałupka
ma jedno okno, ale kiepski z niego widok, bo folia,
która jest za nim, nie jest przeźroczysta. Jedna
izdebka, piecyk, łóżko, mapa fizyczna Kraju
Krasnojarskiego, która zajmuje całą ścianę, i zdjęcie
dziecka w beciku. To Ilia, jego syn.
Półtora roku temu Igor poszedł do swojego
przyjaciela Daniła i jego żony Cwiety zbudować
gliniany piec. Po miesiącu kobieta rozwiodła się i
wyszła za Igora. Nie mieli gdzie mieszkać, więc
przenieśli się do jej rodziców w wiosce
Czeremszanka.
— Seks przedmałżeński jest dopuszczalny? —
pytam.
— Jak ludzie są po słowie, to tak — mówi Igor.
— Dawniej to było nie do pomyślenia, ale zrobiło się
tak strasznie dużo rozwodów, że Nauczyciel zmienił
zasady. Można mieć nawet dwie żony, bo to chyba
lepsze niż potajemne romanse, ale nieczęsto się to
zdarza. Moje małżeństwo z Cwietą wypaliło się pół
roku po narodzinach synka, ale umówiliśmy się, że
ciągle będziemy razem, a jak się któreś zakocha i
znajdzie sobie kogoś, to drugie go odpuszcza. Cwieta
była pierwsza, więc wróciłem do Goroda.
— Danił, twój były przyjaciel, nie obił ci
mordy?
— Skąd?! U nas nie ma bicia. I ciągle się
przyjaźnimy. Był szczęśliwy, że kobieta, którą kocha,
znalazła miłość i było jej ze mną dobrze. Miał
duchowy obowiązek umożliwić nam wspólne życie.
Zawsze kiedy jechaliśmy do Goroda,
zatrzymywaliśmy się u niego w domu, a on mieszkał
u nas, kiedy zjeżdżał na dół. Trzeba się wznieść
ponad swój egoizm i żyć szczęściem innych. Dla nas
to jest norma. Wśród młodych ludzi, którzy
wychowali się według tych prawideł, są dziesiątki
takich historii.
— Niepotrzebna tylko ta wpadka z dzieckiem.
— Jak niepotrzebna?! Kobiety powinny rodzić
jak najwięcej! Ty wiesz, jaka jest w Niebie potężna
kolejka do reinkarnacji? Czekają tylko, aż my im
nowe ciało stworzymy na ziemi.
Luba urodziła Wissarionowi pięcioro dzieci i po
dwudziestu pięciu latach małżeństwa odeszła od
męża. Wcześniej do pomocy przy potomstwie
wprowadziła do swojego domu prześliczną Sonię,
osiemnastoletnią córkę swoich przyjaciół,
wyznawców z Pietropawłowki.
— Sama ją Nauczycielowi podsunęła i czekała,
aż zrodzi się uczucie — mówi Galina Oszczepkow,
która także przyjaźniła się z jego żoną. — Potem żyli
we troje, a kiedy Sonia zaszła w ciążę, Luba
zostawiła męża, dom, dzieci i odeszła. Bardzo
dzielna, męska kobieta. Ona nie otrzymała łaski
wiary, nie przyjęła go jako Chrystusa.
— Tysiące ludzi pociągnął za sobą, a własnej
żony nie mógł?
— Byli już małżeństwem, kiedy się
dowiedziała, że żyje z Chrystusem.
— A także sypia, pierze mu majtki, skarpetki,
wyjmuje muchę z oka, obcina mu paznokcie, włosy w
nosie...
— Nie wytrzymała tego — mówi jej
przyjaciółka. — Teraz mieszka w Krasnojarsku.
Wynajęła małe mieszkanie i studiuje psychologię
kliniczną.
Ta opowieść o nowej miłości Wissariona tak
nastroiła Galinę, że nalała do miski ciepłej wody,
wzięła mydło i uklękła przed mężem.
— Nauczyciel powiedział, że choroby
onkologiczne u kobiet biorą się ze złego stosunku do
mężczyzn — mówi, wydłubując spomiędzy palców
męża złuszczony naskórek — z babskiego obrażania,
dąsów i nieposłuszeństwa. I z feminizmu. Też taka
byłam. Miałam czterdzieści cztery lata, a ciągle
żyłam sama, tylko dla siebie, egoistycznie.
Dziewiętnaście lat byłam bez mężczyzny! Żyłam we
wspólnocie, ale tylko w świecie kobiet. Chór, lekcje
masażu, kurs tańca, a chłopami gardziłam. Pewnie ze
strachu, który mi został po byłym mężu. Pięć lat temu
dostałam ostatnie ostrzeżenie.
Lekarze z kliniki onkologicznej w Krasnojarsku
wykryli u niej potężnego guza macicy. Powiedzieli,
że sytuacja jest beznadziejna, ale dla spokoju mogą
operować. Przyjaciele Galiny zadzwonili do
Nauczyciela, a ten polecił natychmiast zabrać ją ze
szpitala. Powiedział, że nie przetrwa operacji, ale
będzie żyła. Wypisała się na własną prośbę.
— Ja bym wszystko zrobiła, co on powie —
mówi Galina. Wróciła do wspólnoty, ale nie miała
siły chodzić, ani nawet unieść głowy z posłania.
Wychudła jak szkielet i straszliwie cierpiała. Gasła.
Dwa miesiące bez przerwy modliła się i słuchała
koleżanki, która na okrągło czytała jej Ostatni
Testament. Kiedy Władymir Pietuch, lekarz
wyznawców z Goroda, ocenił, że zostały jej dwa
tygodnie życia, kapłan z Pietropawłowki gotował ją
na śmierć.
— Nauczyciel jak żywy stanął w moim pokoju
— opowiada Galina — a przed nim widziałam mój
organ, macicę z wielkim guzem. Ogromnym,
krwawym, brudnym, ale raptem na moich oczach guz
się rozpadł, rozpłynął, a organ rozkwitł jak kwiat.
Kilka minut po tej wizji spadła jej temperatura. I
pierwszy raz od dwóch miesięcy przestało boleć.
— To był cud? — pytam doktora Pietucha.
— Nie. Uzdrowiła ją siła wiary, bo ona wierzy
po bohatersku. Najważniejsze, że postanowiła
zmienić niewłaściwy stosunek do mężczyzn. Tym w
oczach Ojca i Nauczyciela zasłużyła na to, by dostać
życie z powrotem. Bo jej guz był ogromny jak...
Wołodia rozgląda się po swoim gabinecie.
— Jak twoja torba na aparat. Wyglądała
strasznie, jak szkielet w ciąży. Byłem u niej pięć dni
po wizycie duchownego, a ona na nogach. Badam
ginekologicznie, a tam śladu nowotworu. Wysłałem
ją na badania do szpitala. Robią usg. Czysto! Nie
wierzyli. Jeszcze raz robią... Jest zdrowa. Ale to nic
nadzwyczajnego. U nas to normalne. Mam dziesiątki
takich przykładów. Podobnie jest z narkomanami.
Mamy ich krocie, ale żaden nie wrócił do nałogu.
Rozumiesz? Żaden! Często nawet bez lekarstw.
— Skąd taka siła?
— Człowiek, który otwiera serce dla Boga, jest
jak w euforii narkotykowej, jakby walnął szklankę
morfiny. Żyjemy bez strachu, nerwów, napięć, bo
czego się tu bać wśród braci? Choroby się rozwijają,
kiedy człowiek idzie przeciw sobie, żyje w
pośpiechu, z poczuciem winy, w grzechu i niezgodnie
z naturą, kiedy cierpi jego duch.
— Wszyscy mi mówią, że tu się nie choruje.
— Kilka lat mieszkałem w namiocie, także
zimą, a nawet kataru nie złapałem — mówi Wołodia.
— Nie bardzo byłem potrzebny. Pracowałem jako
drwal, ale ciągle nas przybywało, i to głównie ludzi
wykształconych, z miasta, inteligencji, co chwila
któryś zacinał się siekierą, więc szyłem, gipsowałem,
robiłem małe operacje i po domach przyjmowałem
porody.
Trzy lata temu Galina wyszła za Kolę, który po
dwudziestu pięciu latach małżeństwa zostawił dla niej
i dla Nauczyciela swoją żonę.
VII. Nie kradnij
W Gorodzie, gdzie żyją tylko wyznawcy, w
żadnym domu nie ma zamka w drzwiach. Nawet na
noc nie zamykają się od środka. Mieszkańcy przed
domami zostawiają bez opieki narty, sanki, dzieci w
wózkach, a nawet siekiery wbite w pień. W tajdze,
gdzie dla prawdziwego mężczyzny to najcenniejszy
przedmiot.
Żeby tam zamieszkać, trzeba mieć zaproszenie
rady starszych i samego Nauczyciela, żeby wejść —
zaproszenie starosty. Trzeba zapisać się w księdze
przy bramie i poruszać tylko z wyznaczonym
opiekunem. Kiedy mu się urywam i samowolnie
wchodzę na Górę, gdzie mieszka Nauczyciel, chcą
biedaka z całą rodziną wygnać z miasta. Ledwo udaje
mi się ich przebłagać i wytłumaczyć, że to moja wina.
Potem odkrywają, że wysikałem się w lesie.
Wybucha kolejny skandal. „To miejsce formowania
ducha — mówią — u nas nawet jak koń coś po sobie
zostawi, to woźnica ma obowiązek uprzątnąć"
Pieniądze wspólnoty to wpływy z podatków i
dochody z firm, które prowadzą. Rąbią tajgę, mają
swoje tartaki i stolarnie. Budują z drewna wspaniałe
rezydencje i cerkwie w całej Rosji. Mieszkają w sercu
tajgi, dwieście kilometrów od najbliższego miasta, ale
nigdy nie powalili drzewa, nie wsadzili do pieca
patyka, za który leśnikom nie zapłacili.
VIII. Nie mów fałszywego świadectwa
przeciw bliźniemu swemu
Tania Denisowa była wielką gwiazdą pieśni
bardowskiej i Komsomołu, sekretarzem do spraw
kultury Komitetu Centralnego. W latach
siedemdziesiątych dwa razy zdobywała główne
nagrody na największym festiwalu pieśni
bardowskiej, a gdy komunizm upadł, została gwiazdą
biznesu. Zna śmietankę artystyczną Moskwy,
przyjaźniła się z Bułatem Okudżawą, zarabiała jak
krezus, podróżowała, medytowała w klasztorach
Indii, Chin i Nepalu, a w 1999 roku trafiła do
Pietropawłowki.
Przygotowała dla wyznawców koncert w Domu
Twórczości. Wybrała dwadzieścia pięć najbardziej
wzruszających, dramatycznych utworów, pereł
bardowskiej klasyki, ale już po kilku pieśniach czuła,
że coś jest nie tak. Nie było reakcji. Im bardziej się
starała i przeżywała, tym bardziej publiczność
siedziała zgaszona, ponura, smutna.
— Mnie dusza wyje, serce się wyrywa, a ci nic!
— wspomina Tania. — Siedzieli na tych swoich
ławkach, krzesłach i coraz mniejsi się robili, głowy
coraz niżej... Na koniec śpiewam Trzy miłości
Okudżawy, które publikę zawsze zwalają na kolana, a
oni poklaskali i poszli do domów. Nawet bisu nie
chcieli. Cały kraj płacze na moich koncertach, a ci...
Okropnie się obraziłam. Nie spałam całą noc, a rano
córeczka moich gospodarzy pyta, dlaczego ja tak
siebie zabijam? Dlaczego tylko wojny, zdrada,
beznadziejna miłość? Wreszcie do mnie dotarło. To
klasyka, ale energetyczna trucizna.
— Ale jaka piękna — protestuję.
— Co z tego? Wyznawców te odległe,
wydumane problemy nie dotyczą. Dla nich to brzmi
fałszywie, nieprawdziwie. Po co te wojny, cierpienia,
strach, skoro można wyjechać z miasta, osiąść w
tajdze i budować nowe życie, patrzeć ludziom w
oczy, cieszyć się lasem, tworzyć... Kiedy przychodzi
Święto Wiosny, nad rzeką zbierają się tysiące ludzi.
Nie ma piwa, narkotyków, nikt się nie awanturuje, nie
bije po mordzie... Toż to jest prawdziwy cud w naszej
Rosji.
Tania mówi, że zamieniła jednopokojowe
mieszkanie w Moskwie na siedem klas w
Pietropawłowce. W 2001 roku sprzedała swoje
mieszkanie za trzydzieści siedem tysięcy dolarów. Za
te pieniądze zbudowała siedmioizbową szkołę dla
dziewcząt i jeszcze zostało jej trochę na kupno małej
bani, czyli ruskiej łaźni, którą przerobiła na domek
dla siebie. Rozwiodła się, więc mieszka sama. Bardzo
się kochali, ale jej mąż nie chciał wyjeżdżać z
Moskwy.
— Tutaj nic nie jest przypadkowe — mówi
Tania. — Taki był plan boży. Teraz widzę, że bardzo
mądry. Gdyby mąż tu ze mną przyjechał,
zbudowalibyśmy sobie dom i nie byłoby z tego
żadnego pożytku. A tak jest szkoła.
Wissarionowcy mają w Rosji bardzo złą prasę.
Dziennikarze nazywają ich sektą, chociaż w niczym
nie przypominają oderwanych od rzeczywistości
totalitarnych wspólnot, których przywódcy piorą
wyznawcom mózgi i konta bankowe. Uczniom
Nauczyciela nikt nie odbiera pieniędzy za
sprzedawane w miastach mieszkania. Wykorzystują
je do urządzenia się w nowym miejscu. Podatki płacą
tylko od dochodów uzyskanych we wspólnocie.
Zbiera je między innymi Grisza Guljajew, który
jest „starszym od męskiej roboty" czyli jakby
starostą, w wiosce Guljajewka, zamieszkałej przez
osiemnastu mężczyzn. To czysty przypadek, że
nazywa się tak jak jego wioska. Ma czterdzieści pięć
lat, z których dwadzieścia spędził w kryminałach,
najczęściej tych o zaostrzonym rygorze. W wolnych
od zarządzaniach chwilach naprawia buty i szyje
sapogi robocze.
Bardzo się o mnie martwi.
— Jeżeli ty o mnie, o wspólnocie, o
Nauczycielu źle napiszesz —wyjaśnia — to nic to nie
zmieni w naszym życiu, ale zło, które wyrządzisz,
wróci do ciebie. Tylko sobie krzywdę zrobisz, bo
energia nas wszystkich, całej naszej społeczności,
obróci się przeciwko tobie. Jeśli nakłamiesz,
oszukasz. Ty rzucisz jeden mały kamień, a wrócą do
ciebie tysiące, miliony kamieni, tyle, ile osób
przeczyta twój artykuł. I będą mknęły z prędkością
światła, jak pociski, jak rozgrzane krople żelaza, i już
spod nich nie wyleziesz. Zasypią cię.
— Grisza... Zlituj się. Ja o babach chciałem
pogadać.
— Aaaa, no to dawaj.
IX. Nie pożądaj żony bliźniego swego
— Sześć lat mieszkasz we wspólnocie —
mówię — i zawsze w domach dla samotnych
mężczyzn albo w rodzinach innych wyznawców.
Widzisz, jak się kochają, przytulają, kładą do łóżka, a
ty ciągle sam. A jeszcze wcześniej dwadzieścia lat
kryminału. Nie powiesz mi, że nie myślisz o
kobietach.
— Pewnie, że myślę — przyznaje się Grisza. —
Ale jak nie mam, to znaczy, że mi się nie należy.
Kiedy już zacznę iść swoją drogą bez żadnych
szataństw, zakrętów i wywrotek, Ojciec na pewno
podeśle mi kobietę.
Nie rozumiem, dlaczego ma z tym kłopot, bo to
nadzwyczaj przystojny, postawny, silny i męski typ.
Rodzaj słowiańskiego macho. Mieszkał w Gorodzie,
ale wspólnota wygnała go z miasta za
„nieprawidłowy stosunek do kobiet".
— Rosła we mnie gorycz — opowiada — aż
zacząłem kipieć. Chodziłem zły, kłóciłem się,
wszystkich zaczepiałem... Była jedna dziewczyna, ale
nic z tych rzeczy. Na tańce chodziliśmy. Parami i w
kółku. Ale jak nie masz co z tym zrobić, to
wybuchasz! Eksplodujesz! Bo żyć z tym w środku się
nie da! A ja z końmi pracowałem. One to czują i też
pokazują humory, a ja od tego byłem jeszcze bardziej
zły — to mnie któryś kopnie, to ja go drągiem i tak
wkoło. Wszystkim koniom zszargałem nerwy, że
nawet inni sobie z nimi nie mogli poradzić. Popsułem
je.
— To za konie cię wygnali czy za kobiety?
— Z tego wszystkiego ciągle robiłem awantury,
nawet do mordobicia doszło, a tam, w Gorodzie,
bardzo srogi reżim, nawet głosu nie wolno podnieść,
bo to miejsce formowania ducha. A mnie tylko się
chce kobiety.
X. Ani żadnej rzeczy, która jego jest
W 1961 roku na xxii Zjeździe Komunistycznej
Partii Związku Radzieckiego Nikita Chruszczow
ogłosił, że do 1980 roku w zsrr zostanie zbudowany
prawdziwy komunizm. Dzisiaj wiemy, że nic z tych
planów nie wyszło, że był to rok, w którym w jednej
z polskich stoczni rozpoczął się demontaż tego
systemu.
Wissarion próbuje jednak zbudować maleńką
Utopię i w Gorodzie, swojej stolicy, dobiera do niej
ludzi, jak Noe dobierał zwierzęta do arki. Najchętniej
bierze po parze, ale nie według ras i gatunków, tylko
umiejętności, talentów, kunsztu i profesji. Jest kowal,
cieśla, bednarz i krawiec, każdy ma przynajmniej
jedną kobietę i dzieci, które uczy zawodu. Jest lekarz,
elektryk, pszczelarz i leśnik — znawca tajgi, wielu
artystów wszelkich specjalności i najróżniejsze typy
ludzkie, osobowościowe, psychiczne. W sumie
zebrali mądrość i życiowe doświadczenia wszystkich
narodów i pokoleń byłego imperium radzieckiego.
Może właśnie dlatego wszystkie wywiady
świata są tak bardzo zainteresowane tym, jak
powiedzie się ten śmiały eksperyment.
Nie udało się każdemu dać według potrzeb.
Jeszcze przed pięcioma laty wszyscy wyznawcy
dostawali tyle żywności, ile chcieli, a gdy
potrzebowali na coś pieniędzy, wspólnota im je
wydawała. Za pracę w firmach, pracowniach i
warsztatach wspólnoty nie dostawali pieniędzy,
podobnie jak za wszystko co robili dla
współwyznawców. Jeśli zarabiali, pracując albo
sprzedając coś poza wspólnotą, pieniądze wrzucali do
ogólnej kasy.
System finansowy panujący obecnie na Górze
wissarionowcy nazywają „niezupełnie pieniężnym".
Każdy mieszkaniec, niezależnie od wieku i tego,
czym się zajmuje, co miesiąc dostaje od wspólnoty
dwieście pięćdziesiąt rubli (dwadzieścia pięć
złotych). Tylko Wołodia, ich lekarz, zamiast tysiąca
(ma żonę i dwoje dzieci) dostaje dwa, bo ma tyle
pracy, że nie może się zająć ogrodem.
Z czterdziestu dwóch rodzin, które w 1997 roku
rozpoczęły na terenie Goroda „oswajanie tajgi", do
dzisiaj przetrwało zaledwie dziesięć. Większość
żyjących tam obecnie wyznawców doszlusowała w
późniejszych latach.
— Co w tej waszej Utopii jest najtrudniejsze?
— pytam Griszę, który przetrwał w Mieście osiem
miesięcy.
— Najtrudniej jest pracować za darmo. To rodzi
zawiść, zazdrość. Zła energia się gromadzi. Ja po
prostu nie dawałem rady. W środku aż wyło mi z
rozpaczy, telepało jak paralitykiem. Normalny
fizyczny ból, niemoc, cierpienie, że nie dostałem
słoika miodu, a tak się strasznie narobiłem przy
wyrębie, albo że dostałem, ale tyle samo co ci, co
mniej się narobili.
— Grisza, to co ty robisz w tej wspólnocie?!
— Buduję lepszy świat. Bo tamten do niczego
się nie nadaje.
W specjalnych chłodniach będą przechowywane
ciała zmarłych ludzi, w których będzie się
podtrzymywać sztuczne krążenie krwi. Mówiąc
obrazowo — «żywe trupy». W każdej chwili chirurg
będzie mógł wziąć z takiego magazynu zapasowych
ludzkich części dowolny organ i przeszczepić go w
razie potrzeby żywemu człowiekowi.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Czarny kwadrat
Rozmowa z diakonem Andriejem Kurajewem,
prawosławnym filozofem i komentatorem religijnym
— Co się stało Rosjanom? Skąd taki religijny
urodzaj? Wszystkie, nawet najbardziej cudaczne
Kościoły świata od lat dziewięćdziesiątych zbierają
tutaj niesamowite żniwo. Plus dziesiątki własnych
sekt.
— W Egipcie mawiano, że nad Nilem
wystarczy wetknąć w ziemię żelazny pręt, a po
miesiącu traktor z niego wyrośnie. Taka żyzna gleba.
W Rosji bardzo urodzajna jest ziemia duchowa.
Nawet czysto świeckie nurty duchowe wyrastają tu
ponad miarę. Ot, choćby marksizm. Stał się
bolszewizmem. U nas wiele jest takich fenomenów.
To dlatego Rosjanie są tak bardzo wrażliwi, podatni
na religijne dziwactwa, stąd mnogość sekt. To
pozytywne zjawisko, bo znaczy, że w ludzkich
sercach jest duchowa potrzeba zmuszająca do
poszukiwań, w których ludzie oczywiście błądzą,
gubią się. Radziecki system represji działał jak
buldożer. Zmiażdżył gąsienicami wszystko, co rosło
na powierzchni, całą myśl religijną i filozoficzną, ale
nie mógł dosięgnąć korzeni, tej najbardziej
podstawowej z ludzkich potrzeb — potrzeby
religijnej.
— Dlaczego ludzie nie idą do Cerkwi
prawosławnej, obecnej na ruskiej ziemi od ponad
tysiąca lat?
— Z odruchowej obawy, że to reinkarnacja
partii komunistycznej, bo taka wielka,
scentralizowana i tajemnicza z niej organizacja. Tak
czują. Komuniści oduczyli ludzi wierzyć i ufać.
Doszło do tego, że im aktywniej my, duchowni,
wychodzimy do ludzi na ulice lub stukamy do drzwi
ich mieszkań, tym więcej budzimy obaw i nieufności.
Prawosławie w Rosji stało się „sektą" inteligencji. W
cerkwiach niestety nie ma robotników. Są oczywiście
tradycyjne babuszki, a poza tym inteligencja,
studenci.
— Skąd taka słabość?
— Stąd, że w radzieckich czasach nikt Cerkwi
nie wspierał w walce z komunizmem.
— Którą przegraliście.
— Zgadza się. Katolików w Czechosłowacji
wspierał Rzym, protestantów w nrd ich bracia z
Zachodu, nawet radzieccy muzułmanie otrzymali
pomoc z Półwyspu Arabskiego, a Cerkiew została
sama. Żadnej pomocy finansowej, teologicznej,
organizacyjnej, pedagogicznej. Teraz odbudowujemy
naszą tkankę intelektualną. Z największym trudem,
bo to, czego w czasach radzieckich uczyli nas w
prawosławnych seminariach duchownych, było na
poziomie nauczania religii w przedrewolucyjnych
szkołach podstawowych. Poważnie. Jestem
profesorem Moskiewskiej Akademii Teologicznej,
ale uczciwie muszę przyznać, że z moimi
kwalifikacjami przed rewolucją nie mógłbym uczyć
studentów nawet śpiewu.
— Czytał ojciec Ostatni Testament Wissariona?
— Próbowałem, ale tego nie da się czytać.
Potworny bełkot. Wissarion opisuje w nim także
spotkanie ze mną. Był w Moskwie i zaprosił mnie na
rozmowę. Bardzo się stara, żeby w jego biografii
powtarzały się epizody z życia Chrystusa. Jezus
spotykał się z faryzeuszami, to i on się spotyka. W ten
sposób zostałem faryzeuszem. Trzy godziny z nim
rozmawiałem i jednego nie mogłem rozgryźć do
końca. Czy on wierzy w to, co mówi.
Po mojemu to w ogóle nie jest kwestia wiary,
tylko znane w świecie od tysięcy lat zjawisko, że
popyt stymuluje podaż. Także w sferze ducha. Jego
wyznawcy to ludzie, którzy przeżyli straszną życiową
traumę, ludzie z nieułożonym życiem rodzinnym,
uczuciowym albo tacy, którzy dziesiątki lat żyli w
świecie absurdu, to znaczy w radzieckich, a potem
rosyjskich strukturach siłowych. Głównie milicjanci i
wojskowi. Myślę, że to ludzie, którzy bardzo źle
znieśli potworną duchową pustkę powstałą w miejscu
marksizmu, więc znalazł się człowiek, który ją
zapełnił. Potrzebowali proroka, to się zgłosił i go
przyjęli.
I w jego niezrozumiałe słowa każdy wkłada
własne myśli. Tak zaspokaja swoje potrzeby. To jest
jak Czarny kwadrat Malewicza. Każdy rozumie go na
swój sposób.
Warkocz Anioła Stróża
Na koniec nabrała w usta tyle mleka, ile tylko
się jej zmieściło. Miseczkę wsadziła mi w ręce, żeby
jej nie przeszkadzała, zamachnęła się dobrze głową,
niemal wzięła rozbieg i wypluła mi wszystko prosto
w gębę.
Od razu poczułem się lepiej. A kiedy wytarłem
oczy, zobaczyłem najprawdziwszą fakturę vatowską
na osiemset rubli (osiemdziesiąt złotych) za „rytuał
oczyszczenia".
Kiedy rozliczałem w redakcji delegację,
wpisałem ją jako „wydatek na ochronę zdrowia".
Cennik
To o pięćset rubli więcej niż się umawialiśmy.
Za full serwis, bo nie tylko oczyściła mnie i całą
przestrzeń wokół ze złych zdarzeń, uczynków,
duchów i wspomnień, całej złej energii, którą przez
lata zgromadziłem, ale przy okazji połączyła się z
moimi przodkami i uprosiła ich, żeby w dalekiej
drodze chronili mnie od złego.
Dużo tańsze byłyby „konsultacje". Biorą za nie
co łaska, a więc przynajmniej sto rubli (dziesięć
złotych), bo to tylko kilkuminutowe wróżenie z
gadalnych kamuśzków, które powiedzą, na co jestem
chory i co mnie czeka w najbliższych dniach,
miesiącach, latach.
Rytuał oczyszczenia samochodu osobowego za
trzysta rubli lub ciężarowego za sześćset sprawi, że
auto będzie służyło długie lata bez awarii i
wypadków. Ten sam rytuał w mieszkaniu
kosztuje już pięćset rubli. Oczyszczenie stada
kóz, baranów, koni, jaków i wszelkiego inwentarza to
aż trzy tysiące, a szkoły, szpitala, biura, restauracji i
każdego biznesu — pięć i pół tysiąca. Kiedy
szamankę, która opluła mnie mlekiem, zaprosili do
Ministerstwa Pracy Republiki, zaokrągliła tę sumę do
sześciu tysięcy.
Pozostałe pozycje z cennika Wspólnoty
Szamanów „Dungur" to święcenie źródła i drzewa za
półtora tysiąca rubli, rodzinne rytuały karmienia
ognia lub wody za dwa i pół tysiąca, obrzędy
pogrzebowe w domu lub na cmentarzu w siódmym i
czterdziestym dziewiątym dniu po pogrzebie oraz na
rok po śmierci za dwa tysiące. Cena za każdym razem
rośnie o tysiąc rubli, jeśli trzeba pojechać za miasto.
Przy „wygaszeniu histerii", „zbawianiu od strachu",
„zapewnieniu sukcesów w biznesie, miłości, nauce i
życiu rodzinnym" oraz „pomocy w wyborze zawodu,
a także partnera życiowego" cena nie była podana.
Zależy, jak skomplikowany jest przypadek. Podobnie
jest z leczeniem chorób duszy, ochroną przed czarami
i zdejmowaniem klątw.
Bardzo łatwo przeliczam ruble na złotówki, bo
wystarczy skreślić jedno zero i mam polską walutę.
Szpital
Spotkałem ją w Szpitalu Dziecięcym miasta
Kyzył w Republice Tuwy w syberyjskiej części Rosji.
Jadąc moim łazikiem z Moskwy do Władywostoku,
musiałem zjechać z drogi prawie tysiąc kilometrów
na południe, żeby to zobaczyć.
W białej sali wyłożonej kafelkami, między
wyciągami do połamanych nóg i stojakami na
kroplówki uwija się wyjąca baba w indiańskim
pióropuszu i brudnym chałacie do ziemi, z którego
zwieszają się setki kolorowych sznurków, szmatek,
dzwonków, blaszek, lusterek, kamieni, a także
skórek, skrzydeł, kłów, łap i kości różnych zwierząt.
To szamanka Anisja Otsur. Z kości piszczelowej
barana przerobionej na instrument dęty wydobywa
najpotworniejszy dźwięk świata. To także przez ten
straszny ryk prawosławni i świadkowie Jehowy z
Kyzyła nazywają szamanów sługami szatana.
Dymiącą iglastą gałęzią kobieta okadza łóżko
przerażonego, dziewięcioletniego chłopca z maską
tlenową na twarzy. Skrzydłem kruka wmiata dym na
białą pościel, na zapłakanych rodziców, pielęgniarki i
lekarza, którzy stoją obok chorego. Dym
wysokogórskiego autysza oczyszcza i uspokaja,
odpędza złe moce. Matka chłopca trzyma eren,
bardzo podobną do szamanki ohydną lalkę z czarną
twarzą. Starucha za pomocą dungura, czyli
szamańskiego bębna z koziej skóry, zapuszcza w nią
ducha, który ma uratować umierającego na raka
żołądka chłopca. Wali więc jak opętana i śpiewa
przeciągle, strasznie, transowo, a wszystkie dzieci w
sali zaczynają rozpaczliwie płakać. Na koniec pałką,
którą łomotała w bęben, czyści chłopca jak szczotką
do ubrania, a po ścianach, oknach i podłodze chlapie
wódką oraz mlekiem z foliowego cyca.
Tuwa to najbardziej zapadły zakątek świata, a
już na pewno azjatyckiego kontynentu, którego
geograficzny środek znajduje się nad brzegiem
Jeniseju, zaledwie kwadrans piechotą od szpitala
dziecięcego. Nie ma tu żadnej drogi. Ta, którą można
się tu dostać, także się tutaj kończy. Tuwa nie ma
kolei, ani nawet sąsiadów. Jest otoczona porośniętymi
tajgą, bezludnymi górami. Z jednej strony Sajany, z
drugiej Ałtaj, a na południu dzikie mongolskie stepy.
Pierwsi chrześcijanie dotarli do Tuwy w xix wieku, a
pierwszy dom stanął tu dopiero w następnym stuleciu.
I kompletnie niczego tutaj nie ma. Żadnych
zabytków, okazałych budowli, przemysłu, a
dziewięćdziesiąt procent budżetu republiki to dotacje
z Moskwy. Dziura taka, że nawet żaden światowy
sprzedawca frytek i hamburgerów nie założył tutaj
swojej stołówki.
Tuwińcy to jedyny naród Syberii, który jest w
swoim kraju większością narodową. I to
zdecydowaną, bo na trzysta czternaście tysięcy
mieszkańców Rosjan jest zaledwie trzydzieści
tysięcy.
Najdawniej
Pierwszy raz zamknęli Kuular Chandyżap
Medi-Kyzy w 1929 roku. Ludzie nazywali ją Ułu-
Cham, co znaczy Wielka Szamanka. Miała wtedy
czterdzieści cztery lata. To ona jest na okładce tej
książki. Poprzedniego Wielkiego Szamana
bolszewicy rozstrzelali zaraz po rewolucji
październikowej.
To była pierwsza akcja bezpieki przeciwko
szamanom. Zganiali ludzi na place i w ogniskach
palili bębny, ereny, rytualne stroje. Wszelkie
szamańskie praktyki uznano za niezgodne z prawem.
Ułu-Cham z całą rodziną została wygnana z wioski i
na dziesięć lat deportowana setki kilometrów na
południe, nad mongolską granicę. Dla Tuwińca
wyrwanie z rodzinnego miejsca to straszliwa kara.
Kilka lat później znowu została aresztowana i
skazana na pięć lat więzienia za to, że była matką
kontrrewolucjonisty. Jej syn był tuwińskim
urzędnikiem państwowym. W okresie stalinowskiej
wielkiej czystki uznano go za japońskiego szpiega,
wroga narodu i rozstrzelano.
Odsiedziała cały wyrok, a w 1947 roku
aresztowano ją po raz trzeci. Wbrew zakazowi ciągle
leczyła dzieci w rodzinnej wiosce. Potraktowano to
jako zamach na radziecką medycynę i dano
dwadzieścia pięć lat łagru. Miała sześćdziesiąt dwa
lata.
Mongusz
Codziennie można go spotkać w Muzeum
Narodowym Tuwy, które w dni słoneczne otwarte jest
od godziny dziesiątej do osiemnastej, a w pochmurne
od jedenastej do dziewiętnastej.
Na zapartych kołkiem drzwiach pracowni
tablica: „Szanowny Mongusz Borachowicz Kenin-
Łopsan, doktor nauk historycznych, główny
specjalista etnograf, żywa skarbnica szamanizmu,
Człowiek Wieku Republiki Tuwy, pisarz narodowy,
założyciel i honorowy prezydent Tuwińskiej
Wspólnoty Szamanów «Dungur»".
Pod spodem druga, jeszcze większa tablica:
„Wejście do prezydenta. .. (wszystkie tytuły
powtarzają się w odwrotnej kolejności) płatne
dziesięć rubli"
To jest złotówka. A kołek ma najwyżej metr,
gruby jak ramię, sękaty, krzywy, pomalowany na
blade kolory. Oparty o drzwi, a mówili, że szanowny
Mongusz Borachowicz jest u siebie... Eeee, chyba
zajrzę — myślę sobie i wyciągam rękę.
— Stój! — krzyczy długowłosy, siwy staruszek.
— To święty kołek!
Później dowiedziałem się, że pochodzi z
kultowego drzewa szamanów i że Mongusz
Borachowicz od pięćdziesięciu pięciu lat używa go
zamiast klucza do swojej pracowni. To strażnik,
którego nie ośmieli się dotknąć żaden tuwiński
złodziej.
Na dzień dobry musiałem powiedzieć, kiedy się
urodziłem. Okazało się, że w roku koguta. Pan
Mongusz wyjął swoje gadalne kamuszki, poukładał je
w kupki, pokiwał głową i powiedział:
— Trzeba wiedzieć, kiedy urodził się człowiek,
koń, cielę, wielbłąd, żeby wiedzieć, co jest warty. Ja
urodziłem się dziesiątego kwietnia 1925 roku. To rok
krowy.
Jest siostrzeńcem Wielkiej Szamanki. Jedynym
potomkiem potężnego szamańskiego rodu, bo dzieci
Ułu-Cham komuniści wymordowali co do jednego.
Nie pozwolił mi zadać żadnego pytania. Za
każdym razem kiedy próbowałem, krzyczał na mnie,
że pytam jak pierwszoklasista, że nie czytałem jego
książek, że wizytówkę chciałem odebrać od niego
lewą ręką i że nie rozumiem Wschodu, a na domiar
złego mówię za głośno, a on jest człowiekiem, który
„pracuje czuciami", do tego człowiekiem
odchodzącym.
Ale wręczył mi grzebyk, kazał się uczesać i
zrobić sobie zdjęcie, a potem musiałem wpisać się do
jego księgi pamiątkowej. Powiedział, że mam go
pochwalić i pięknie za wszystko podziękować. Kiedy
skończyłem pisać, spał z głową na biurku.
Przychodnia
Wspólnota Szamanów „Dungur" ma swoją
siedzibę w maleńkim drewnianym domku na ulicy
Raboczej 255 w Kyzyle. Prowadzą szamańską
przychodnię z cennikiem, rachunkami, całodobowymi
dyżurami i wizytami domowymi. Związek ma
sekretarkę, księgową, płaci podatki, składki
emerytalne i ubezpieczenie zdrowotne dla szamanów.
Szefową przychodni jest Nadieżda Sam,
pięćdziesięcioczteroletnia emerytowana nauczycielka
geografii. Zatrudnia dziesięciu spośród trzystu
działających oficjalnie (a więc mających legitymację
jednego z trzech związków) tuwińskich szamanów.
Do pracy w stolicy przyjeżdżają czasem z bardzo
odległych górskich wiosek, bo tylko tutaj można
przyzwoicie zarobić.
Nadieżda pęka ze śmiechu, kiedy opowiadam,
jak przyjął mnie szanowny Mongusz Borachowicz. W
całej Tuwie nikt inaczej o nim nie mówi.
— Powinieneś był mieć dla niego podarek —
mówi. — Najlepiej ogromną bombonierkę.
— Dlaczego lekarze wpuszczają was do
szpitali?
— Bo nam zdarzają się cuda, a im nie. Nikt nie
potrafi tak jak ja powstrzymać krwotoku. A kiedy
krwawi człowiek z hemofilią, lekarze sami do mnie
dzwonią.
— Jak to robisz?
— Namawiam. Namodlam.
Nadieżda dmucha do środka zaciśniętej pięści,
coś do niej szepcze, mruczy i przyklepuje z
rozmachem w miejscu, gdzie na udzie na niby mam
ranę.
— Szamanizm to wiara w siły przyrody i duchy
przodków —mówi. — To nie ja leczę, ale jakaś
nieznana moc, którą proszę o pomoc. A jak krwotok
nie ustaje, robię rytuał poświęcenia wody, ale takiej
żywej, w rzece, nad którą rozpalam ogień. Wrzucam
do niego różne rzeczy do jedzenia i picia i tak przez
dym karmię ducha rzeki. I cały czas modlę się
słowami i bębnem. Potem nabieram wody i przynoszę
ją do szpitala. To już nie jest zwykła woda, tylko
zamodlona. Chory pije ją i się nią obmywa. Tak się
tworzy harmonijny, równy, połączony rytm wody,
ognia i człowieka. Rytm doskonały.
— Dlaczego jesteście tacy podobni do
indiańskich szamanów? — pytam Nadieżdę. — Takie
same pióropusze, bębny, rytmy, melodia i sposób
śpiewania. I podobne obrzędy.
— To oni są do nas podobni. Przecież stąd
pochodzą. Dwanaście tysięcy lat temu ruszyli z
środkowej Syberii, przeszli Cieśninę Beringa i
zaludnili obie Ameryki.
Odlot
Szamanka Anisja Otsur, ta, którą spotkałem w
szpitalu dziecięcym, nie chce mi powróżyć. Bardzo
słabo radzi sobie z rosyjskim. Mówi, że do wróżby
potrzeba wielu „nieprostych" słów, a ich nawet w tym
języku nie ma.
Bardzo żałuję, bo Anisja potrafi wróżyć z
łopatki baraniej, którą wrzuca do ognia, a potem
obserwuje, jak się pali. To bardzo prosta, ponad
siedemdziesięcioletnia wioskowa kobieta pachnąca
dymem i zwierzętami, która nawet w zimie ma twarz
spaloną słońcem. Anisja grzechocze jak szkielet, bo
jej obrzędowy strój obwieszony jest bielutkimi
kośćmi kóz i baranów. Pochodzi z wioski Iskra, a po
tuwińsku Cubon-Sażenałak, w której do dzisiaj działa
pasterski sowchoz Iskra. Od ponad pół wieku, od
kiedy odkryła w sobie szamańską moc, kolejni
komunistyczni naczelnicy sowchozu w obliczu
pomoru zwierząt, klęsk żywiołowych, a nawet
zapaści finansowej i braku paliwa do maszyn
nakazywali jej potajemne odprawianie odpowiednich
rytuałów.
Kobieta podpala gałązkę autyszu, w ogniu
oczyszcza i grzeje ręce, potem zdmuchuje płomień,
więc roślina zaczyna kopcić obficie jak świeca
dymna. Okadza mnie bardzo starannie, nawet stopy,
w kroku i pod pachami. Okadza taboret, fragment
sufitu i podłogi, na którym stawia stołek. Każe mi
usiąść.
Wykonuje mnóstwo dziwacznych czynności.
Przelewa mleko i wódkę do różnych naczynek, gładzi
suchego węża, który wisi na rogach jelenia,
grzechocze swoją czarnoksięską biżuterią i ciągle
okłada mnie dziwnym drewnianym berłem z
ogromnym kołtunem szamańskiego badziewia: kości,
kłów, pazurów, piór, wstążek, szmatek, blaszek i
kawałków drewna. To abieriok, najsilniejszy osobisty
strażnik Anisji, coś jakby szamański kompleks
witamin, miks talizmanów, z których każdy chroni od
czego innego.
— Boli cię serce? — pyta.
— Nie.
— Ale zacznie. Nie powinieneś pić. Pamiętaj.
Masz ogromną siłę woli. I wyobraźnię. I droga daleka
przed tobą. Ale otwarta. Uważaj jednak na duże
żelazo. Dla ciebie bardzo niebezpieczne.
— Ja tutaj samochodem. I za Bajkał muszę. Do
Władywostoku.
— Trzeba do wulkanizacji i sprawdzić. Koła.
Widzę koła. Zawołam ducha miejsca, w którym się
urodziłam, żeby głową ci nie kręciło.
Każe mi wypić mleko i wódkę z kilku naczyń.
Muszę zamknąć oczy, więc włączam dyktafon, żeby
chociaż dźwiękowo zapamiętać, co robi. Powietrze
gęstnieje od dymu, a ona zaczyna walić w bęben. Z
każdym uderzeniem mocniej, szybciej, rytmicznie,
jakby chciała tą muzyką kogoś przegnać, pokonać.
Albo zabić. I zawodzi smętnie, coraz bardziej dziko,
narkotycznie, gardłowo. Tylko niektórzy Tuwińcy
potrafią wprawić struny głosowe w tak niesamowite
drgania, by jednocześnie wydobywać z gardła kilka
dźwięków o różnej wysokości, wywoływać wibracje,
które zmieniają rytm twojego serca.
Po trzech, czterech minutach ucicha i pluje na
mnie mlekiem.
Kiedy przed tygodniem przesłuchiwałem
kasety, okazało się, że to nie były trzy, cztery minuty.
Taśma przewinęła się do końca, więc minęła co
najmniej godzina, a ona ciągle bębniła i śpiewała. A
dokąd ja odleciałem? Usnąłem na siedząco? Umarłem
na trochę?
Dawno
Kupiłem największe pudło czekoladek, jakie
znalazłem w Kyzyle, i jeszcze raz poszedłem do
szanownego Mongusza Borachowicza.
Ostatni raz swoją ciotkę, Wielką Szamankę Ułu-
Cham, widział w 1947 roku przed wyjazdem na
studia do Leningradu. Wróżyła mu i powiedziała, że
w żadnym wypadku nie powinien wracać w rodzinne
strony wcześniej niż za sześć lat. Wkrótce została
aresztowana po raz trzeci.
W siedzibie kyzylskiego nkwd na ulicy
Komsomolskiej obcięli jej włosy i zrobili zdjęcie,
które jest na okładce książki. Ułu-Cham jest jeszcze
w swoim płaszczu, sięgającym poniżej kolan, który
Tuwińcy nazywają „del", ale niebawem zamieni go
na obozową kufajkę. Została skazana na dwadzieścia
pięć lat łagru i wywieziona z Tuwy na Daleką Północ,
do żeńskiego obozu Czarnogorka w Kraju
Krasnojarskim.
Sześć lat minęło w 1953 roku, po śmierci
Stalina. Mongusz Borachowicz wraca do domu, a na
dworcu kolejowym w Abakanie podchodzi do niego
mężczyzna i prosi o pieniądze, bo nie ma za co
wrócić do domu. Dostał, a wtedy mówi, że wie, kim
jest Mongusz, bo wyszedł właśnie z łagru, gdzie
spotkał szamankę Ułu-Cham. Opowiadał, że miała w
obozie proroczy sen.
— Słońce zostało otoczone czarnym kręgiem —
szanowny Mongusz przypomina sobie opowieść
nieznajomego. — Z nieba spadł srebrny deszcz i
przyszedł huragan. W ziemi powstała szczelina, z
której wypłynęła czerwona rzeka. Ułu-Cham
opowiedziała swój sen wszystkim więźniom i
wytłumaczyła, że w kraju stanie się coś niezwykłego.
Następnego dnia umarł Stalin. Moja ciotka
powiedziała temu człowiekowi, że on niebawem
wyjdzie z łagru.
Szamanka powiedziała także nieznajomemu, że
młodzieniec, którego po drodze poprosi o pomoc i on
mu jej udzieli, będzie ostatnim męskim potomkiem w
jej rodzie. Ma go od niej pożegnać, bo nigdy więcej
się nie zobaczą.
Obozy pustoszały. W Czarnogorce, w której
Ułu-Cham była już ostatnią Tuwinką, naczelnikiem
był rosyjski generał nkwd. Jego córka ciężko
chorowała. Leczyła się nawet w Moskwie, ale nie
było dla niej ratunku. Umierała, więc w skrajnej
rozpaczy naczelnik zwrócił się o pomoc do starej
szamanki.
Ułu-Cham wyleczyła dziewczynkę. Z
wdzięczności generał załatwił jej zwolnienie, wsadził
do własnego samochodu i ruszyli w drogę powrotną
w rodzinne strony szamanki.
Na ostatni nocleg zatrzymali się już w Tuwie,
przed brodem u wędrownych pasterzy. Wielka
Szamanka długo stała na brzegu i cicho śpiewała,
potem zdjęła buty, wrzuciła je do rzeki i powiedziała,
że nie jest jej pisane powrócić do domu i spotkać się z
bliskimi. Spokojnie położyła się spać w jurcie
pasterzy. Umarła tej samej nocy.
— Dwudziestego czerwca w roku żmii — mówi
ponuro szanowny Mongusz Borachowicz Kenin-
Łopsan.
Niedawno
— Miałam cztery lata, kiedy wszyscy się
dowiedzieli, że będę szamanką — mówi Ajczurjek.
— To znaczy, że musiało to być w 1962 roku.
— Byłam normalnym dzieckiem, ale bawiłam
się tylko z wichrami. One są bardzo dobre, bardzo
wesołe. Ja cały czas byłam z nimi, one mnie
formowały. A w mojej wiosce mężczyźni jeździli
pracować w tajdze, drwale, i wichry zawsze
wiedziały, dokąd oni jadą, jak psy koło nich latały i
wszystko mi mówiły. I kiedyś ludzie mieli jechać w
las na traktorze, tylko że już złe wiatry na nim siedzą,
a ja mam widzenie i biegnę, płaczę, krzyczę, rzucam
się pod koła, żeby nie jechali, bo już nie wrócą. Nie
jedźcie z tymi złymi wiatrami! Przyszła mama,
zabrała mnie. Nakrzyczała, że tak nie wolno mówić.
Pojechali w tajgę, traktor runął w przepaść i pięciu
mężczyzn zginęło. Ja latałam z wichrami, ale ludzie
ich nie widzieli. One mi wszystko powiedziały w
moim widzeniu.
— No i co potem?
— Zabrali mnie do zakładu psychiatrycznego.
Lekarze mówili, że mam epilepsję i schizofrenię.
— Wy ją nazywacie szamańską chorobą.
— Tak. Prawie trzydzieści lat żyłam na
przemian w szpitalach albo sama w górach, koło
mojego szamańskiego drzewa. Lekarze nie pozwalali
mi na dzieci, bo będą jak ja, z epilepsją i szamańską
chorobą, ale ja musiałam. Zaszłam w ciążę, ale
zrobiłam odpowiednie obrzędy, składałam ofiary i
dużo się modliłam. Syn uczy się teraz w najlepszej
szkole w Kyzyle. Jedenasta klasa matematyczno-
fizyczna. I nie ma naszej choroby. I moje też
przeszły, kiedy urodziłam.
— Czego boi się szaman? — pytam.
— Duchów i swojej szamańskiej choroby.
Dopiero po niej zostaje silnym szamanem. Po
chorobie, ale strach nie znika.
— Przed czym?
— Przed wizjami. Bo widzę, co czeka ludzi, a
także co złego przeżyli i mają w duszy. To jak ciągłe
oglądanie strasznych filmów. Można od tego
zwariować. A jak się ma cztery, pięć lat? I widzisz
wojnę, strach, łagry, śmierć, obrazy, których nie
rozumiesz. Dusza od tego ucieka i zamykają cię w
psychuszce.
Niebiosa
Ajczurjek jest najpotężniejszą szamanką w
Tuwie, szefową Religijnej Wspólnoty „Tos Deer", co
znaczy Dziewięć Niebios. Leczy ludzi trawami,
korzeniami i szamańskim, tak zwanym dzikim
masażem. Nikt jej tego nie uczył. Wszystko wie od
urodzenia. Ale interną się nie zajmuje, zwykłymi
chorobami, infekcjami. Z całej Rosji przywożą do
niej wyłącznie trudne przypadki. Dziko agresywnych
szaleńców, ludzi sparaliżowanych, w śpiączce i
chorych psychicznie.
Jedzie z nimi do potężnych miejsc, do swojego
szamańskiego drzewa, do jaskini Urgalak, źródła
Arżan, nad święte, słone jezioro.
— Oni potrzebują siły, bo miasto to bardzo
trudna przestrzeń. Opowiadam im o duchach,
wichrach i szukamy siły. Już samo miejsce ją daje i
leczy.
— Wiem, że tak samo walczysz z
nowotworami.
— Chory musi przestać brać chemię, bo od tego
traci siły. Ja daję dużo dymu, gotuję mu pokrzywy i
korę jodły do picia. Żeby odrosły mu włosy i
odzyskał siłę.
— A ja tydzień nie mogłem się z tobą spotkać,
bo chorowałaś na głupią grypę.
Na drogę Ajczurjek daje mi amulet z trzema
kamieniami w szmacianym zawiniątku. Mówi, że
kamienie pochodzą z trzech bardzo silnych miejsc i
mają mnie strzec przed dużym żelazem, klątwami i
czarami, nawet tymi, które rzucają źli szamani i
Cyganie.
I wcale nie przeszkadza, że na szyi będziesz
miał blaszkę ze swoim Bogiem — mówi. —
Szamański talizman niczemu nie przeszkadza.
Dostałem też mały eren, śliczną drewnianą
laleczkę z kamykiem w środku, którą Ajczurjek sama
zrobiła. Trzeba grzechotać, kiedy jest bardzo źle.
W domu nazywamy ją „małą szamanka".
Okazało się, że to jedyne lekarstwo, kiedy Oleśce,
mojej córce, ból rozrywa głowę. Poważnie.
Ostatnio
— Dlaczego wpuszczacie szamanów do szpitala
— pytam doktora Ołaga Danowicza, anestezjologa z
tuwińskiego Szpitala Dziecięcego.
— Bo leczą duszę. A my tylko ciało. Mogą się
modlić, kadzić, bębnić, śpiewać, ale pilnujemy, żeby
nie dawali żadnych lekarstw. Wiem na sto procent, że
jak stan jest ciężki, potrzebny jest na przykład
chirurg, to żadna medycyna ludowa nie pomoże.
Bywają skuteczni przy chorobach chronicznych i
przewlekłych, czasem nawet onkologicznych, ale
najbardziej się przydają w sytuacjach, kiedy
potrzebny jest psychoterapeuta. Często widzę u nas w
szpitalu ogromną kolejkę pacjentów i wiem, że
połowę należałoby wysłać do psychiatry, ale w Tuwie
go nie ma. Psychoterapeutów zresztą też, to niech już
lepiej idą do szamana, buddyjskiego lamy albo
babuszki, co leczy ziołami.
— Macie też w mieście magistra
kosmoenergoterapeutę i Kirgiza, który leczy
Koranem.
— Też mogą być. Wielu zdrowych fizycznie
ludzi ma problemy psychiczne i urojoną chorobę —
mówi doktor Ołaga. — Wtedy ciało zaczyna nawalać.
Takie choroby szaman może wyleczyć.
— Ale matka, która na pański oddział
przyprowadziła do chłopca z rakiem żołądka
szamankę, wierzyła, że ona zrobi to, czego wy nie
mogliście.
— Przecież obaj wiemy, że to dziecko nie
wyzdrowieje. Ale może rodzicom będzie lżej na
duszy? Taka tuwińska psychoterapia. A możliwe, że
po rodzicach i dziecku się poprawi.
— Wiara ich leczy, nie szaman.
— Na jedno wychodzi.
Trans
W Miejskiej Organizacji Religijnej „Tengeri",
co znaczy Raj, trwają uroczystości związane z
Nowym Rokiem. Kilkanaścioro szamanów i
szamanek siedzi w grupie i chórem monotonnie ni to
śpiewa, ni recytuje, a raczej krzyczy chrapliwymi,
nieprzyjemnymi dla ucha głosami. W małym
pomieszczeniu tłoczy się także w nieopisanym ścisku
kilkudziesięciu wyznawców. Na stolikach przed
szamanami składają dary. Papierosy, wódkę i mleko
w kartonach, ciastka na talerzach, masło na wagę w
foliowych workach, miód, sadło i mleko
skondensowane w słoikach.
Nagle wszyscy cichną i słychać tylko jednego
szamana, a potem znowu przechodzą do chóralnego
śpiewu, tym razem bardzo pięknego, tęsknego,
powietrznego i przepaścistego, który z trudem
utrzymuje się w ścianach, niemal rozsadza chałupę,
podnosi dach i ulatuje.
Jeden z szamanów upada na podłogę. Inni
podnoszą go i stawiają na nogi. Twarz zasłonięta
firanką z dziesiątków warkoczyków, więc tylko
momentami widzę wykrzywione, spienione usta, z
których po brodzie obficie spływa gęsta ślina. Dają
mu wódki. Szaman pije i pluje, zaczyna się miotać,
rzucać po pomieszczeniu, wrzeszczy, gniewa się i
złości jak rozkapryszone dziecko albo zdziecinniały
staruszek. Ale nie jest stary, chociaż nogi i plecy
wygięły mu się w pałąk, ręce zaczęły trząść, a głos
skrzypieć.
Szaman jest w transie, a więc jest Angunem,
duchem, którego w siebie wpuścił. Duchem jego
przodka, bardzo starego szamana, który umarł przed
prawie dwustu laty. Ludzie padają na kolana i w
takiej pozycji podchodzą do Anguna. Każdy pyta o
swoje sprawy, o dzieci, pieniądze, przyszłość,
zdrowie. Duch wie wszystko.
Także podszedłem, ale z aparatem, i straciłbym
go razem z zębami, bo Angun przestraszył się mnie i
wymierzył mi potężny cios wielką laską z głową
smoka. Pewnie myślał, że celuję do niego z karabinu,
tłumaczą inni szamani. Nigdy nie widział aparatu
fotograficznego. Podobno niewiele brakowało, a
porwałby mi duszę.
Wycofałem się i czytam krótki wykład
przyklejony do ściany. Najciekawszy jest fragment o
szamańskiej chorobie. Zaczyna się, kiedy duchy dają
wybranemu człowiekowi znać, że ma zostać
szamanem, a ten się opiera. Duchy go łamią, zsyłają
na niego wszystkie nieszczęścia, klęski i choroby.
Najczęściej psychiczne, w tym alkoholizm. Człowiek
traci majątek, pracę i rodzinę. Umierają jego bliscy, a
na końcu on sam.
Klątwa
Wiktor Dorżewicz Cydypow miał trzydzieści
lat, kiedy w 1984 roku napadli go bandyci i żelaznym
drągiem rozbili mu głowę. Samolotem poleciał na
operacje do Moskwy, ale się nie udała i lekarze
powiedzieli, że nie przeżyje.
— Nie poddałem się — mówi. — W piętnaście
lat cały były Związek Radziecki zjeździłem za
najlepszymi szpitalami i lekarzami. Nic nie pomogli.
Miałem prawidłowe badania, nawet neurologiczne, i
tomografię komputerową mózgu, ale nie mogłem
stać, bo się przewracałem. Chodziłem na czworakach,
a po dziesięciu metrach mdlałem z bólu i zmęczenia.
Potem był u wszystkich sławnych mnichów,
lamów, znachorów, cudotwórców, szamanów i
energoterapeutów, od których roi się w Rosji. Był
nawet u Kaszpirowskiego. Ale ciągle gasł.
— W tym czasie na raka umarł mój ojciec,
wujek, rodzony brat Sasza i brat cioteczny —
opowiada Wiktor. — A Lowka umarł na zapalenie
opon mózgowych, bo złapał kleszcza. Niby jakim
cudem?! Kiedy to było w lutym, jak nie ma kleszczy!
Losza i Miszka zginęli w wypadku, a ostatni,
Sierioga, od żelaza. Miałem pięciu braci, a zostały
tylko dziewczyny, paru dziadków i ja.
— Jak to od żelaza?
— Od kuli.
— Bandyci? — dopytuję.
— Nie. Przecież wojnę mieliśmy. Czeczenia.
W 1999 roku zawieźli Wiktora do bardzo
potężnego mongolskiego szamana. On zapuścił w
siebie Anguna, który powiedział, że to szamańska
choroba, klątwa przodka Wiktora. Duch wybrał go i
chce, żeby został szamanem.
— Ale dlaczego nie wybrał Lowki?! — woła
Wiktor. — On humanista, pisał książki i wiersze, to
bardziej by się nadawał do życia z duchami, a ja
inżynier mechanik, konkretny człowiek, co do
wypadku ani razu nie był w cerkwi ani w buddyjskim
dacanie.
— To można powiedzieć, że twój przodek
wymordował ci całą rodzinę.
— Tak. Żebym został szamanem. Takich ludzi
jak ja na świecie są tysiące. Połowa tych, którzy
zaludniają wszystkie szpitale psychiatryczne.
Anioł
Następnego dnia noworocznych uroczystości
Angun wszedł w ciało Wiktora. Kiedy je opuścił,
szaman jak zwykle nie pamiętał, co się z nim w tym
czasie działo. Siedzi skrajnie wyczerpany w swoim
starym fotelu i pije ohydną mongolską herbatę z
mlekiem, solą i tłuszczem, i jeszcze kilka minut jedną
nogą jest w świecie duchów. Więcej widzi, więcej
słyszy i czuje.
— A wiesz — zagaduje mnie słabym głosem —
że twój Anioł Stróż to kobieta?
— Skąd wiesz!?
— Widzę ją. Bardzo rzadko mężczyzną
opiekuje się kobieta. To chyba ktoś z twojej rodziny.
Pewnie twoja babcia.
— Która?
— Bo ja wiem? Przecież nie znam twoich
babek.
— Jak wygląda? — dopytuję.
— Ma taki... U nas kobiety tego nie robią.
Splecione włosy.
— Warkocz! Długi, gruby! Babcia Irena.
Umarła osiem lat przed moim urodzeniem. Co teraz
robi?
— Uśmiecha się. Słyszy nas przecież. Ale
chyba umierała z raną w sercu. Ciekawe, dlaczego
ciebie wybrała?
— No dlaczego? — pytam szamana.
— Ja to mam wiedzieć?
Pojazd kosmiczny za pomocą radaru
nieustannie będzie badał przestrzeń dookoła. Z
chwilą, gdy wykryje w niebezpiecznej dla siebie
odległości meteoryt i okaże się, że zderzenie jest
nieuniknione, w jego kierunku rzucony zostanie
potężny promień energetyczny. Pod jego działaniem
meteoryt nagrzeje się do tego stopnia, że rozpadnie
się w drobne kawałeczki, które wyparują od gorąca.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Biała gorączka
Głos pyta pasterza, jakie ma życzenie.
Chce skrzynkę wódki i dostaje. Potem drugą i
jeszcze jedną, bo takie ma trzecie życzenie.
— To ty pewnie jesteś złota rybka? — bełkocze
pasterz.
— Nie, człowieku. Ja jestem Biała Gorączka.
Opowiadanie tego kawału to takie draństwo,
taka sama podłość jak opowiadanie kawałów o
piecach, Żydach i komorach gazowych.
Ale opowiadają go Ewenkowie i pękają przy
tym ze śmiechu. Bo to o nich. A wóda to ich cyklon
b. Tylko działa wolniej.
List do Boga
A teraz uważaj. W tym tekście czterdzieści
cztery razy pada słowo „umrzeć" „zabić" „śmierć"
Jedenaście razy słowo „karabin" piętnaście razy
słowo „wódka" i tylko jeden raz słowo „miłość" do
tego nieszczęśliwa. Jak ci nie pasuje, nie czytaj.
Szamanka na oczach wszystkich zmienia się w
stuletnią staruchę. Zarzuca garb na plecy, nogi
wykrzywiają się jej w pałąk, a słowa skrzypią jak
wieko trumny. Przykazuje, żeby Lena spisała
wszystko, czego potrzebuje od duchów.
Lena zaczyna więc tak: „Szanowny Sowoki. W
pierwszych słowach mego listu zwracam się do
Ciebie z uprzejmą prośbą, żeby te Ruski oddali nasze
ziemie...".
Szamanka czyta i zrywa boki ze śmiechu. Tak
można zacząć petycję do gubernatora, a nie list do
Boga. Trzeba czysto po ludzku, jak do brata.
— Ale ja nie umiem — mówi Lena — całe
życie pisałam tylko do urzędników. Zawsze było
„żądamy", „domagamy się", „nasze ziemie", „my,
naród Ewenków". Więc ja dyktuję, a szamanka pisze
po ludzku. W pierwszej kolejności, żeby oddali
ziemię, potem, żeby naród przestał pić i żeby pojawił
się cel. Żeby młodzi kończyli szkoły i żeby mój Dima
wyszedł na wolność i też nie pił więcej, a z nim mój
Jura i Swietka, Masza, Tinka, Borka, Tania, Maksim,
Danka...
Dużo tego było. Dwie kartki zapisane drobno po
obu stronach.
Potem szamanka mówi, że Lena ma wyśpiewać
to wszystko w swoim języku, bo starucha, która
wchodzi w nią podczas obrzędów, nie rozumie po
rusku, a tylko ona może przekazać duchom prośby
ludu.
— To zaśpiewałam na całą tajgę — mówi Lena.
— A z nami był mój naród. Pasterze i myśliwi.
Przerażeni słuchają chrapliwego wycia Leny.
„Belekeldu! Belekeldu! Ratuj nas, dobry Sowoki, bo
giniemy!" I ciarki drą ich pazurami po plecach, i
strach bierze, jak wtedy, kiedy niedźwiedzia spotkają
w tajdze albo samego diabła.
BRYGADA
Lena Kolesowa to mały człowiek z małą, ale
bardzo szorstką, chropowatą dłonią, w
przyciemnionych okularach i z rokokową blond
ondulacją. Urodziła się pięćdziesiąt lat temu w tajdze,
wychowała w namiocie, więc nigdy nie jest jej zimno.
Całą zimę chodzi w jesiennej kurtce i untach, długich
butach z futra renifera. Problemy z kolanami wzięły
się u niej pewnie z niespotykanej w jej narodzie
nadwagi. Ewenkowie są bardzo szczupli, żylaści i
niscy. Ciemna skóra i włosy, oczy kasztanowe, cera
tłusta. W obliczach coś tragicznego. Szczególnie
mężczyźni ponuro patrzą spode łba. Na płaskich
twarzach bez zarostu srożą się wydatne fałdy
nadoczodołowe ze zmarszczonymi od urodzenia
brwiami. Przywitasz którego ciepłym słowem, na sto
procent nawet nie odburknie w twoją stronę.
Kobiety, stare i młode, chociaż bardzo szczupłe,
ruszają się ciężko i niezgrabnie, jakby niosły wielki
ciężar. Piersi małe, w talii bez wcięcia, ale skośne
oczy na szczęście wyglądają, jakby zaraz miały
zmrużyć się w uśmiechu.
Lena jest wdową, żyje z rodziną w wiosce
Bamnak w obwodzie amurskim, na wschodzie
Syberii. Jest liderką miejscowych Ewenków.
W marcu 1985 roku w Związku Radzieckim do
władzy dochodzi Michaił Gorbaczow. Rozpoczyna
się pierestrojka, a Lena dostaje pracę zootechnika w
rodzinnym sowchozie Udarnik. W jej brygadzie
numer jeden jest siedemnastu pasterzy, w tym dwie
kobiety, dwóch czternastoletnich chłopców i trzy i pół
tysiąca reniferów.
Pierwszy — płuca
W grudniu 1991 roku rozpada się Związek
Radziecki, a w brygadzie numer jeden ginie Sasza
Jakowlew. Załamał się lód, kiedy przepędzali stado
przez rzekę.
Sasza ukończył szkołę lotniczą w mieście,
ożenił się tam i miał dziecko. Potem się rozwiódł,
wrócił do rodzinnej wioski i zaczął strasznie pić. Miał
trzydzieści lat.
W brygadzie zostało szesnastu pasterzy.
Drugi — gardło
Miał pięćdziesiąt jeden lat. Dwudziestego
siódmego marca 1993 roku zapił się na śmierć. Jurij
Trifanow był brygadzistą i wujkiem Leny. Owdowił
Tamarę. Ewenkowie rzadko rejestrują swoje związki.
Dogadują się z kobietą i przenoszą z nią do swojego
namiotu albo domu. Tak wygląda ich ślub. Nigdy nie
urządzają z tego powodu uroczystości.
Jura całe życie spędził w tajdze. Nie miał nawet
domu w wiosce jak inni pasterze, ale kiedy umarł,
Tamara przeniosła się tam na stałe i piła tak długo, aż
ją sparaliżowało. Nie mogła już wyjść do sklepu ani
podnieść szklanki do ust, więc umarła. Zostawiła
troje dzieci, ale to nie było potomstwo Jury, tylko jej
pierwszego męża. Dwoje z nich umarło nieco później.
Trzeci, młody Jura, to postać legendarna.
Jest pasterzem. Wybiegł kiedyś z namiotu w
środku zimy bez kurtki i czapki. Był zupełnie
trzeźwy, ale po potężnym, kilkudniowym pijaństwie.
Gnał przed siebie bez zatrzymania dwie doby. Miał
tylko jeden bochenek chleba, a w nocy temperatura
spadała do minus czterdziestu stopni. Na swoim
terytorium łowieckim trafił na jego ślady rosyjski
myśliwy. Był przekonany, że to kłusownik, więc
ruszył za nim pojazdem gąsienicowym. Przejechał w
głębokim śniegu przez tajgę sto dwadzieścia
kilometrów, nim go dognał.
Jura nie wiedział, dlaczego i jak długo biegnie.
Wydawało mu się, że do swojego obozowiska,
chociaż cały czas się od niego oddalał. Myśliwy
widział ogromne, przerażone oczy Jury, jego
nienaturalnie rozszerzone źrenice, więc o nic nie
pytał. Od razu poznał białą gorączkę.
Po śmierci brygadzisty zostało tylko piętnastu
pasterzy.
Trzeci — głowa
Śmierć pasterzy nie przysparzała problemów, bo
po upadku zsrr zlikwidowano dotacje dla kołchozów i
stado topniało w oczach. Dwa pozostałe już dawno
zostały wybite. Sowchoz Udarnik umierał.
Ubój prowadzono zawsze na zimowym
koczowisku. W 1993 roku było tak samo.
Dwudziestego dziewiątego listopada po mięso
przyleciały śmigłowce, jak zawsze przy okazji
przywiozły pasterzom prowiant. Jak zawsze głównie
wódkę.
Wyposzczeni pasterze pili bez opamiętania, a
rano koło namiotu znaleźli martwego Siergieja
Safronowa. Chłopak spił się, upadł, rozbił głowę i
zamarzł. Był najmłodszy w brygadzie. Miał
dwadzieścia jeden lat. Nowy brygadzista trzy dni
wiózł go saniami przez tajgę do wioski. W Bamnaku
miejscowa lekarka odkryła, że Siergiej nie zamarzł,
tylko umarł na skutek „urazu mózgowo-czaszkowego
ze złamaniem kości czaszki i urazem pnia mózgu",
zatem od uderzenia ciężkim przedmiotem w głowę.
W brygadzie zostało czternastu pasterzy.
Czwarty — piersi
Nowym brygadzistą zostaje Siergiej Trifanow,
rodzony starszy brat mojej Leny, zarazem
siostrzeniec poprzedniego brygadzisty. Rodzina
zabitego chłopca obarczyła go winą za śmierć
Siergieja. Pasterz pił z rozpaczy do Nowego Roku,
wytrzeźwiał, a ósmego stycznia 1994 roku ruszył w
tajgę. W szpitalnych dokumentach zanotowano:
„Obustronna rana postrzałowa klatki piersiowej".
Miał trzydzieści osiem lat, kiedy z karabinu
przestrzelił sobie piersi na wylot.
Jego żona szybko wyszła za mąż, ale strasznie
piła, więc mąż tłukł ją bez miłosierdzia.
— Bo to Ruski był — mówi jej szwagierka
Lena Kolesowa. — Po roku od tego bicia umarła, ale
była wiosna, kra na rzece i nie można było zawieźć
jej na ekspertyzę do miasta — i tak rozeszło się po
kościach.
Po bracie Leny i jego żonie zostały dwie
kilkuletnie córki, które przygarnęły koleżanki matki.
Zostało ich trzynastu.
Piąty — głowa
Pasterze przeprowadzili własne śledztwo i
wyszło, że to Wołodia Jakowlew, starszy brat Saszy,
tego, który utonął trzy lata wcześniej, zabił Siergieja
Safronowa. Wołodia to stary wioskowy bandzior,
który odsiedział już jeden dziesięcioletni wyrok za
zabójstwo. Kiedy ziemia zaczęła palić mu się pod
nogami, ukrył się w tajdze.
Przyjechali milicjanci z miasteczka, ale nie
mieli najmniejszej szansy wytropić prawdziwego
człowieka lasu, tajożnika z dziada pradziada, więc
ogłosili, że kto go zobaczy, ma prawo i obowiązek
zastrzelić go jak wściekłego psa albo wilka.
Obwód amurski jest wielki jak Polska. Prawie
cały porasta bezludna tajga, a tereny sowchozu
Udarnik zajmują niemal dziesiątą część prowincji,
trzy i osiem dziesiątych miliona hektarów, więc
polowanie na Wołodię trwało cały rok. Dopiero
trzydziestego grudnia 1994 roku wytropili go i
osaczyli koledzy z jego brygady. Nawet nie wzywali,
żeby się poddał. Miał pięćdziesiąt lat. Żył samotnie,
bez rodziny. I tak zostało ich dwunastu.
KSIĘGA ZGONÓW
Pijany Ewenk, Buriat, Mongoł, Tuwiniec,
Czukcza to wyjątkowo przykry widok. Zacząć trzeba
od tego, że zwala go z nóg dawka, po której Rosjanin,
Polak, a nawet Niemiec spokojnie prowadzą
samochód — a ten wala się po trotuarze. Ludy Azji
Północnej mają bardzo słabą tolerancję na alkohol.
Ale różnica nie jest tylko ilościowa. Rosjanie mówią,
że oni po wódce zachowują się „nieadekwatnie".
Bardzo trafny opis. Wszystko, co robią, nie przystaje
do rzeczywistości. Rozbierają się na mrozie, skaczą z
mostu do zamarzniętej rzeki, siadają na ruchliwej
drodze... Zwykle poważni i wycofani, zaczynają być
bardzo głośni, śmieją się nieprawdziwie, jakby
zmuszali się do radości. Zwykle wstrzemięźliwi, a
nawet oschli, niezdolni do okazywania uczuć,
niecierpiący słowiańskich serdeczności i ruskiego
obcałowywania się, po wódce robią się obleśnie
przylepni, by za sekundę bez powodu złapać za noże,
które tradycyjnie mają zawsze przy sobie.
Kiedy w Bamnaku na ulicy zaczepia mnie
pijany Ewenk, zawsze chce czegoś księżycowo
idiotycznego. Żebym zabrał go ze sobą do Ameryki,
zaprowadził na pociąg do Moskwy (w wiosce nie ma
kolei) albo dał mu dziesięć tysięcy rubli (tysiąc
złotych). Który pijak na świecie żąda takiej kwoty!?
Kiedy próbuję się dowiedzieć, skąd mu się wzięła, nie
umie wytłumaczyć i bierze się do bicia.
Rosjanie wszystkich niesłowiańskich
mieszkańców Syberii nazywają pogardliwie
cziurkami. Wymyślają na ich temat niezliczone
kawały, tak jak my wymyślamy kawały o
mieszkańcach Wąchocka, a Amerykanie o głupich
Polaczkach. Piloci nie chcą latać nad Czukotką, bo
miejscowi lubią wsiadać i wysiadać w biegu. Jak
większość kawałów także i te wzięły się z obserwacji
życia codziennego — w tym przypadku pijaków.
W Bamnaku jest szpitalik z kilkoma łóżkami i
jedna emerytowana lekarka. Pediatra, który przyjmuje
porody, wyrywa zęby, usuwa niechciane ciąże, ustala
przyczyny wszystkich wypadków śmiertelnych w
wiosce i okolicy. Każdy wpisuje do księgi zgonów,
która jest prowadzona od 1964 roku.
— Nawet jak nie odnaleziono ciała — mówi
doktor Natalia Borisowa — tak jak Saszy Jakowlewa,
którego wciągnęło pod lód.
W wiosce mieszka czterysta osiemdziesiąt
siedem osób (to znaczy tyle jest zameldowanych, bo
wielu pasterzy i myśliwych pojawia się tu tylko na
kilka dni w roku). Dwustu ośmiu z nich to
Ewenkowie. Z każdym rokiem rodzi się mniej dzieci.
W 2007 czworo, w tym — pięcioro.
Wertuję księgę zgonów. Średnio dziesięć,
piętnaście wpisów w roku. Na przykład w 1992 roku,
kiedy zawalił się Kraj Rad, doktor Natalia dokonała
dziesięciu wpisów. Trzech Rosjan umarło śmiercią
naturalną, siedmiu Ewenków — tragiczną. Dwóch
zatruło się alkoholem, jeden po pijanemu wypadł z
łódki, dwudziestosiedmioletnia dziewczyna umarła,
bo miała „liczne złamania kości miednicy z urazami
organów wewnętrznych", ale doktor Natalia nie
pamięta, co się stało. Wygląda na wypadek
samochodowy, ale tutaj przecież nie ma dróg.
Pięćdziesięciosześcioletnia Lidia zamarzła na
wiejskiej ulicy, czterdziestopięcioletni Oleg powiesił
się, a trzydziestoletni Aleksander zginął od kuli.
„Rana postrzałowa głowy z przemieszczeniem kości
czaszki".
— Oni zawsze strzelają pod brodę — szepcze
smutno siostra Jelena, dojrzała, po ewenkijsku
piękna, zadbana kobieta. — Tylko tak można z
karabinu. Mój ojciec się tak zastrzelił. I brat. Jadą w
tajgę, wódka się kończy, trzeźwieją, ale właśnie
wtedy zaczynają się halucynacje, biała gorączka.
— Wcześniej mniej pili? — pytam.
— Wcale nie. Ale nie było powodów tak się
mordować. Teraz jest biedniej, to rozpoczęła się
wielka produkcja samogonu i picie wynalazków.
— Dzisiaj wróciłem z tajgi, gdzie gościli mnie
spirytusem technicznym.
— Który potrafią doprawić, żeby był
mocniejszy, na przykład demerolem, tabletkami na
uspokojenie. Po tym jest bardzo dużo zatruć.
Zamarzają, płoną w namiotach, chwytają za noże...
— Rosjanie też dużo piją.
— Jasne, ale wypiją szklankę i normalnie
chodzą, a Ewenkowie padają.
I jeszcze ta nienawiść Ruskich i Ewenków —
dodaje doktor Natalia. — Może z tej biedy? Z
beznadziei, bezprawia, bezrobocia? U nas młodzi
nawet na bezrobocie nie mogą się zapisać, bo w
mieście trzeba się meldować, pokazywać co miesiąc,
a to ogromna wyprawa, na dwa dni.
— Ilu macie teraz pacjentów w szpitalu? —
pytam na koniec.
— Jednego. Lenoczka Kolesowa, trzyletnia
wnuczka Leny, u której mieszkasz. Jej matka pije
nieprzytomnie od paru dni, to wzięłyśmy małą na
przechowanie. Zawsze tak robimy, kiedy rodzice
zapiją. W dzień dzieci są w przedszkolu, w nocy u
nas. Takie wioskowe pogotowie opiekuńcze.
Doktor Natalia zamyśliła się na chwilę.
— Na początku do księgi zgonów wpisywałam
ludzi po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat. Teraz
takich nie ma. Pięćdziesięciolatek to patriarcha,
wybryk natury. Pięćdziesięcioletnie kobiety mają
starczą demencję. Tu się żyje do czterdziestki.
Szósty — piersi
Strzelił sobie z karabinu w pierś. To było
dwudziestego pierwszego marca 1996 roku. Nazywał
się Paweł Jakowlew, był wdowcem bez dzieci. Nie
był spokrewniony z Wołodią i Saszą, którzy zginęli
wcześniej. Prawie wszyscy miejscowi Ewenkowie
noszą jedno z pięciu rosyjskich nazwisk, które
przydzielono im w latach trzydziestych.
Paweł miał sześćdziesiąt sześć lat, był
najstarszym pasterzem w brygadzie.
Kilka tygodni wcześniej poparzył się straszliwie
wrzątkiem, ale się nie leczył, więc w rany wdało się
zakażenie. Przyjechał z tajgi do wioski, ale nawet nie
zjawił się w szpitalu. Żył jak nędzarz w szopach i
komórkach. Nie miał domu.
W brygadzie numer jeden zostało jedenastu
pasterzy.
Siódmy — piersi
Dziesięć dni później o czwartej nad ranem w
Bamnaku strzelił do siebie Sasza Markow. Jego żona
pobiegła po Lenę Kolesowa, bo w tajdze przywykła,
że od leczenia ludzi i reniferów jest ich zootechnik.
Sasza miał w piersiach małą ranę, z której nie
ciekła krew. Siedział na podłodze. Pasterze nie
cierpią sprzętów domowych. Po wejściu do
mieszkania, nie powieszą kurtki na wieszaku, tylko
rzucą ją pod nogi. Śpią i jedzą na podłodze, a jeśli
muszą usiąść za stołem, kucają na krześle z kolanami
pod brodą jak przy piecyku w namiocie. Lena kazała
przenieść rannego Saszę do szpitala, ale doktor
Natalia Borisowa nie potrafiła przeprowadzić
skomplikowanej operacji. Pasterz umarł w
samochodzie w drodze do miasteczka.
I tak w brygadzie zostało dziesięciu pasterzy.
Ósmy — gardło
A w zasadzie ósma. Bo to Lena Safronowa,
żona Saszy. Miesiąc później, w maju 1996 roku,
zapiła się na śmierć. Nie mieli wspólnych dzieci. Ona
miała panieńskie, dwunastoletnią Maszę i
czternastoletnią Tanię. Zamieszkały u ciotki, a potem
trafiły do domu dziecka. Obie strasznie piją. W
zeszłym roku sąd umieścił dwóch synków Tani w
domu dziecka.
— Kiedyś do niej przyszliśmy — mówi doktor
Natalia, która jest członkiem komisji socjalnej w
wiosce — a ona czteromiesięczne niemowlę karmi z
butelki wodą po gotowaniu klusek.
Zostało dziewięciu pasterzy.
Dziewiąty — skóra
Spłonął żywcem dziewiętnastego czerwca 1996
roku w namiocie. Ale był potężnie pijany, bo
obchodził swoje trzydzieste piąte urodziny. Nazywał
się Giena Jakowlew, był przyrodnim bratem Pawła,
który zastrzelił się trzy miesiące wcześniej. Tak jak
on nie miał żony i dzieci, więc urodziny świętował
tylko z kolegą pasterzem, a kiedy ten poszedł do
siebie, od piecyka zapaliły się skóry reniferów na
podłodze. Tak więc w brygadzie numer jeden zostało
ośmiu pasterzy.
Dziesiąty — gardło
Sasza Lichaczow miał dwadzieścia osiem lat.
Też żył w tajdze sam jak palec. Umarł z przepicia w
swoim namiocie w połowie tego najstraszniejszego w
historii brygady roku. Zostało ich siedmiu.
CIOCIA WALA
— Była naszym postrachem — mówi Lena
Kolesowa — prawdziwym potworem. Najgorszym
wychowawcą w szkolnym internacie dla Ewenków.
Baliśmy się jej jak złego ducha z tajgi. Miałam osiem
lat, kiedy rodzice przywieźli mnie do Bamnaku i
oddali cioci Wali. Dwa miesiące nie przestawałam
płakać. Nie znałam jednego słowa po rosyjsku, a w
naszym języku nie pozwalali nam rozmawiać.
Przez pierwsze dni dzieciaki chodziły w
ubraniach, w których przyjechały z tajgi. Na nogach
miały unty ze skóry reniferów, z których obficie
sypała się sierść.
— Ciocia Wala lubiła złapać malucha za kark i
zamieść mu głową podłogę. Nienawidziła Ewenków.
Potem wszystko nam zabrali. Tajożne kurtki, unty,
zabawki, pamiątki i dali dziecięce waciaki, walonki,
przybory szkolne i książki. Tak było co roku. Kiedy
byłam w czwartej klasie, uciekłam w zimie z
internatu i zamieszkałam w pustym domu rodziców,
którzy byli w tajdze. Przyjechali z internatu i zabrali
mnie z powrotem, ale znowu uciekłam, to zabili
drzwi i okna deskami. Uciekłam jeszcze raz,
odwaliłam deski, ale znowu mnie zabrali. I tak sto
razy. Bywało już, że ciocia Wala przywiązywała
mnie na noc do łóżka, to uciekałam w dzień ze
szkoły. Obrusili nas na siłę, a teraz się dziwią, że
straciliśmy swoją kulturę, zapomnieliśmy języka.
— Nawet skór nie umiecie wyprawiać.
— Bo zagnali nas do sowchozu i wszystkiego
oduczyli, wszystko dawali. Ubrania, domy, jedzenie,
a drewno przywozili do chałupy pocięte i porąbane,
że tylko wkładać do pieca.
Syberię zamieszkuje czterdzieści pięć małych,
rdzennych narodów, nie licząc tych wielkich, jak
Buriaci, Tuwińcy czy Jakuci, których jest pół miliona.
W sumie są ich tylko dwa miliony i wszędzie poza
Republiką Tuwy są mniejszością narodową.
Ewenków jest trzydzieści pięć i pół tysiąca, ale
zaledwie piętnaście procent z nich zna swój język. To
jeden z większych narodów, bo na przykład Eńców
zostało tylko dwustu trzydziestu siedmiu, Alutorów
— dwunastu, Kereków ośmiu, spośród trzystu
czterdziestu sześciu Oroków zaledwie troje mówi
swoim językiem, a z dwustu siedemdziesięciu sześciu
Tazów — żaden.
Nawet dzieci Leny mówią tylko po rosyjsku.
— Dlaczego nie pozwalała pani małym
Ewenkom rozmawiać w swoim języku? — pytam
Walentynę Cajtak, czyli ciocię Walę, która po
przejściu na emeryturę ciągle mieszka w Bamnaku.
— Ja tylko nie pozwalałam, żeby na stołówce
Ewenkowie i Rosjanie siedzieli przy oddzielnych
stołach. Sadzałam co drugiego. Po sześcioro
dzieciaków przy stole.
— Żeby nie mogli pogadać po swojemu? —
zgaduję.
— Nasze dzieci, ruskie, nie mogły w ich języku.
A wiecie, jacy ci mali Ewenkowie byli szczęśliwi,
kiedy dostawali walonki i mogli chodzić ubrani jak
inne dzieci?
— Dlaczego Ewenkowie tak się zabijają? —
pytam tę starą radziecką pedagog.
— Wódka! I od razu łapią za noże. Kobiety
nawet. U nich, jak która kogoś nie zabije, to nie
Ewenka. Najlepiej Ruskiego. Jak się krwi napije, już
jest swoja. Sama Ewenka mi mówiła, moja pomoc w
internacie. Okna w domach powybijają, wszystko
połamią, poniszczą, potem idą do sowchozu albo
sielsowieta, żeby im remont zrobili. Albo opije się
taki, usiądzie na środku drogi i siedzi. A samochody
muszą objeżdżać. A jeden głupi upił się i tak samo
usiadł na torach. Myślał, że pociąg też go objedzie.
Bamnacki chłopak. Cały dzień jechał do magistrali,
żeby posiedzieć na torach.
— Co z nim?
— Nogi mu obcięło — śmieje się ciocia Wala.
Jedenasty — piersi
Na początku 1997 roku, po odsiedzeniu
dwudziestoletniego wyroku za zabójstwo, z więzienia
wyszedł Sasza Romanow z Bamnaku. Od razu
pojechał w tajgę odwiedzić kolegów, a potem
zastrzelił ich w namiocie z karabinu, który chciał im
ukraść. Bardzo szybko został złapany. Skazano go na
śmierć, ale wyroku nie wykonano, bo od kilku
miesięcy obowiązywało w Rosji moratorium na karę
śmierci. Wśród trzech zabitych był Siergiej Romanow
z brygady numer jeden. Miał dwadzieścia sześć lat,
żył samotnie.
Ofiara i zabójca nie byli spokrewnieni.
I tak w brygadzie zostało sześciu pasterzy.
Wtedy gubernator obwodu amurskiego wezwał
Lenę Kolesowa, liderkę bamnackich Ewenków.
— I mówi, że jak jestem taką ewenkijską
patriotką — opowiada Lena — to żebym wzięła w
dzierżawę cały sowchoz z dwiema fermami,
obwodem łowieckim i stadem reniferów, których
zostało już tylko siedemset. Nie chciałam takiego
trupa z długami, w którym dyrektorzy i buchalterzy
ukradli wszystko, co dało się sprzedać, ale się
zgodziłam, żeby mój naród nie stracił roboty.
W pierwszej kolejności w zdziesiątkowanej
brygadzie numer jeden przyjęła do pracy czterech
młodych pasterzy. Znowu było ich dziesięciu.
Dwunasty — gardło
Ale zaledwie przez kilka dni. Bo już
osiemnastego lutego zjechał do wioski Klim
Romanow. Legendarna postać. Wybiegł kiedyś w
środku nocy z namiotu w tajgę. Był po potężnym
pijaństwie, ale już trzeźwiał. Nie włożył butów, więc
jego dwaj nastoletni synowie pognali za nim. Nie
mogli go znaleźć, bo Klim ukrył się na rzecznej
wyspie. Chłopcy postanowili wrócić za dnia, ale rano
przyszła powódź i zalała całą wyspę. Trzy doby nie
można było się na nią dostać, a kiedy woda zeszła,
synowie poszli odszukać ciało ojca. Ale Klim
przetrwał. Trzy doby przesiedział w mrozie na
drzewie, a za prowiant miał tylko butelkę wódki i
jeszcze ukochanego psa na rękach.
To postać legendarna także dlatego, że nie miał
szczęścia do kobiet, a w zasadzie to on przynosił im
pecha. Pierwsza była Żenia, która wniosła do
małżeństwa nieślubnego syna Witię, a potem urodziła
mężowi Arkadija. Niedługo później Klim przyłapał
żonę z obcym mężczyzną w łóżku, a konkretnie na
stosie reniferowych skór.
Więc ją zastrzelił, odsiedział pięcioletni wyrok,
a po wyjściu z więzienia ożenił się z młodszą o
piętnaście lat Anną. Żyli szczęśliwie, ale niezbyt
długo. W ich obozowisku w tajdze zjawił się młody
weterynarz Andriej, rosyjski chłopak z miasta.
Drzewo, które ścinał, runęło na namiot i zabiło Annę.
Trzecia żona Klima miała na imię Lidia.
Osiemnastego lutego 1997 roku wyprawiła mężowi
hucznie pięćdziesiąte urodziny, ale jubilat jakoś nie
mógł przestać pić i dwudziestego trzeciego lutego, w
Dzień Obrońcy Ojczyzny obchodzony w Rosji jako
Dzień Mężczyzny, w księdze zgonów miejscowego
szpitala przy jego nazwisku Natalia Borisowa
napisała: „Zatrucie alkoholowe".
To bardzo osobliwe święto, obchodzone
dokładnie tak samo jak ósmy marca, kiedy świętuje
się w Rosji Dzień Kobiet, to znaczy jak
ogólnonarodowy konkurs picia wódki. Rzecz jasna
tylko dla mężczyzn.
Niedługo potem umarła trzecia żona Klima.
W brygadzie numer jeden było już tylko
dziewięciu pasterzy.
Trzynasty — szyja
Ale tylko przez jeden dzień, bo dwudziestego
czwartego lutego, na wieść o śmierci przybranego, ale
bardzo kochanego ojca, w tajdze powiesił się na
drzewie dwudziestoletni Witia Romanow.
To było ich ośmiu.
Czternasty — głowa
Arkadij Romanow, zdrobniale zwany Arkaszką,
bo taki młody i malutki, stracił matkę, ojca, a na
koniec przybranego brata. Byli z Witią nowi w
brygadzie, mieszkali w jednym namiocie.
Arkaszka miał osiemnaście lat i był straszliwie
sam. Dwudziestego czwartego lipca 1998 roku strzelił
sobie w głowę z karabinu — tego samego, z którego
przed laty ojciec zastrzelił jego matkę.
Zostało siedmiu.
DZIURA W GŁOWIE
— Straszne — wyrywa mi się, bo nie mogę
słuchać kolejnej opowieści ze śmiercią w roli
głównej.
— A nuże jak straszne! — zawodzi Lena
Kolesowa. — Można zwariować, a my musimy tu
żyć! A to tylko jedna brygada, a były trzy takie! I w
każdej to samo! Parę miesięcy temu samobójstwo
popełnił dziewięcioletni chłopiec! Bo padł jego
renifer. A ile dzieci żyje bez rodziców. U mnie też.
Dlatego jestem w rozpaczy, bo nadchodzi
nieuchronne, a tu nic niezałatwione.
— Lena, masz dopiero pięćdziesiąt lat.
— Ale czuję, że zdrowie się kończy. Boję się.
Bo Alina ma dopiero dwanaście lat, a Saszka
piętnaście, do tego włóczy się z ruskim chłopakiem.
Bo Wowka i Rostik siedzą w kucki cały dzień przy
piecu, palą papierosy i dmuchają do popielnika.
Potem do rana gapią się w telewizor, śpią do
południa, a jak zabraknie opału, głowią się, skąd
wziąć dwa tysiące rubli (dwieście złotych), bo tyle
kosztuje wywrotka drewna, chociaż tuż za ich płotem
wiosenna powódź wyrzuciła na brzeg tysiące
wspaniałych, potężnych pni. Trzeba tylko porznąć i
porąbać.
To już wolą kupić od kolegi starego psa,
którego na wyrębie u Koreańczyków (bo dla nich to
przysmak) wymienią na drewno gotowe do palenia.
Tylko trzeba wynająć ciężarówkę i pojechać
pięćdziesiąt kilometrów w tajgę. Długo rachowali i
wyszło, że się nie opłaca. Pieniądze trochę mniejsze,
ale stracą cały dzień.
Chłopaki są przyrodnimi braćmi. Jeden ma
dwadzieścia sześć, drugi dwadzieścia cztery lata. Są u
Leny od dwudziestu lat, dziewczyny — od jedenastu.
Wszyscy są panieńskimi dziećmi trzech sióstr Leny,
które piły, porzuciły potomstwo i ruszyły w świat za
mężczyznami. Matka Saszy już nie żyje. Upiła się i
usnęła w zimie na ulicy. W domu była jeszcze jedna
dziewczyna, ale Lena wydała ją już za mąż.
— A ich ojcowie? — pytam.
— Oni nie mają ojców — mówi z dąsem. —
Zresztą u Ewenków niewielu ich ma. Nie dożywają.
A matka Aliny to była moja ukochana siostra Lila.
Miała pięć lat, a ja osiemnaście, kiedy umarła nasza
matka. Źle ją wychowałam, trzeba było lać, pilnować,
żeby się nie włóczyła, ale miałam już pracę i dwóch
własnych synów. Teraz dzwonią do mnie ze szpitala,
żebym wzięła jeszcze Lenoczkę, córkę mojego syna
Sławy, bo jej matka znowu chla. Przecież nie zdążę
odchować! Ja już za stara, a Saszka za młoda.
— To co z nią?
— Pójdzie do domu dziecka w mieście.
Chyba że weźmie ją Rimma Salnikowa,
szpitalna praczka, pierwsza żona Sławy, z którym ma
dziewięcioletniego syna Wiktora.
— Chcesz wychowywać jej dziecko? — pytam.
— Przecież ukradła ci męża!
— To nic — szepcze Rimma. — Sama nie
mogę mieć więcej dzieci, a tak byłby brat i siostra.
Ojca mieli jednego. Trzy lata byłam ze Sławą i
odeszłam. Jechał w tajgę, znikał na trzy, cztery
miesiące, potem wracał i pił bez przerwy. Zaczął,
kiedy miał czternaście lat.
— Pił w waszym domu?
— Co ty?! Gdzieś wychodził. A potem szedł
spać do matki. Wracał, jak był trzeźwy. Kiedy
zaczynało się najgorsze. Biała gorączka. Ona
przychodzi potem, po przepiciu. Coś widzi, coś
słyszy... Kiedyś strasznie bolała go głowa. I jemu coś
powiedziało do ucha: „Weź broń i zrób sobie dziurę
w głowie, to ból wyleci". Złapałam za karabin w
ostatniej chwili. Albo głos mówi Sławie: „Wyjdź z
domu i biegnij, biegnij, biegnij...". To leciał i strzelał
do zwierząt, których nie było. Widział czorty.
Widział ojca, który dawno umarł.
— A można z takim rozmawiać?
— Można. To trzeźwy, jakby normalny
człowiek, ale ma dziwne, martwe oczy. Bezmyślne
spojrzenie. Takie ogromne, rozszerzone źrenice,
nawet jak wychodzi na światło, na śnieg. Kiedyś
budzi mnie w środku nocy, sadza przy piecu i prosi,
żebym z nim rozmawiała, żeby nie słyszał gnomów,
tych małych złych ludzików, które gadają mu straszne
rzeczy. Potem, jak już mu przechodziło, śmiał się z
tego, ale ja wiem, że umierał ze strachu. Ja też.
— A jak odeszłaś z synem — pytam — łaził za
tobą, skamlał jak sobaka, żebyś wróciła?
— O, nie! Kochał nas, ale u nich tak nie bywa.
To ludzie tajgi. Strasznie dumni. Powiedziałam: „Ja
albo wódka", a on wybrał wódkę.
— I Swietę.
— Dziewczynę z domu dziecka — mówi
wyniośle. — Ale Ewenkę, bo ja nigdy nie byłam
swoja. Bo Ruska! Syn mnie pyta, kim ma być, jak
dorośnie. Ewenkiem czy Ruskim? A ja wiem, że
jedyna szansa dla niego to uciekać stąd. Tu nie ma nic
dobrego. Ale on już marzy, żeby pojechać w tajgę.
Napolować się. Jak ojciec! Co za diabeł ich tam
ciągnie!?
Piętnasty — głowa
W końcu 2004 roku sowchoz Udarnik
ostatecznie wyzionął ducha. Tereny po upadłym
gospodarstwie państwo wydzierżawia rosyjskiemu
oligarsze ze stolicy prowincji. Od tej pory wszyscy
muszą mu płacić za każdego upolowanego łosia,
renifera, sobola.
Lena Kolesowa mówi, że w ten sposób Rosjanie
ukradli ziemię Ewenków.
Dwieście siedemdziesiąt sześć ostatnich
sowchozowych reniferów Lena dzieli między
pasterzy brygady numer jeden. Jednym z siedmiu
ostatnich jest jej syn Sława.
Jeszcze w starym roku ruszył ze Swietą w tajgę.
Pili od sylwestra do wyczerpania zapasów.
Oprzytomniała czwartego stycznia. Sława leżał obok
niej. Kula rozniosła mu całą twarz. Strzelał z karabinu
na grubego zwierza.
Jeszcze miesiąc Swieta leżała z nim w namiocie
na jednym posłaniu ze skór. Nie jadła i nawet nie
paliła w piecyku, bo okazało się, że jest postrzelona w
nogę i nie może się ruszać.
— Nie mam pojęcia, co się stało — mówi
Swieta Kirowa. — Byłam strasznie pijana.
— Sława wiedział, że jesteś w szóstym tygodniu
ciąży?
— Wiedział i bardzo się cieszył. Kochał życie.
Taki łagodny, spokojny. Nigdy nawet nie krzyczał,
nie przeklinał, ale strasznie cierpiał z powodu
swojego brata. Że taki chuligan. Dokładnie tego
samego dnia, kiedy Sława popełnił samobójstwo, on
w wiosce zastrzelił rosyjską dziewczynę. W tajdze
spraw nie pojmiesz.
Swietę uratował stryj Sławy, który przyjechał w
odwiedziny.
To prawdziwa dwudziestosześcioletnia
piękność. Egzotyczne cudo pokancerowane przez
wódę. Zmysłowe usta, wydatne kości policzkowe,
nadzwyczajnie wysoka jak na Ewenkę. Ale
najbardziej niezwykłe są jej długie i piękne dłonie, z
delikatnymi, kruchymi palcami, od których nie można
oderwać oczu, bo skąd takie u żony pasterza?
— Chcą ci zabrać córkę — mówię.
— Jeszcze raz dostałam ostatnią szansę.
— Lena mówi, że mała podobna do ojca.
— Ale jak zacznie się szlajać i pić wódkę, to
sama ją zabiję.
Z byłej brygady numer jeden zostało sześciu
pasterzy.
Szesnasty — siedemnasta
To Władymir Romanow i jego żona Lidia
Tymofijewa, rodzice tego Saszy, który zastrzelił
Siergieja z ich brygady, za co został skazany na karę
śmierci.
W połowie 2005 roku wracali z wioski do
swojego obozu w tajdze. Zatrzymali się na popas.
Odnaleziono ich po roku. Ciała porozrywały
niedźwiedzie, reszty dokonały muchy, więc nie
można było ustalić przyczyny śmierci. Do drzewa
były przywiązane szkielety ich reniferów.
Ludzie podejrzewają, że Lidia i Władymir
strzelali do siebie. Każde miało ponad sześćdziesiąt
lat.
Zostało czterech pasterzy.
Osiemnasty — piersi
Ewenkijska melina w sowchozowym czworaku
tym się różni od innych pijackich melin na świecie, że
wśród szmat, butelek, okruchów, papierów,
zasyfionych talerzy z petami wszędzie walają się
rybie łby.
Jest zimno, śmierdzi i brzydzisz się usiąść.
Trzy zalane w trupa baby i czteroletni Władik w
walonkach. Raisa to kuzynka, Wika — siostra, a Tina
— narzeczona Olega Zacharowa z brygady numer
jeden.
Kiedy przed laty męża Tiny przywaliło w tajdze
drzewo, które sam zrąbał, razem z synem Władikiem
przeniosła się do namiotu Olega. Kiedy poprosił ją o
rękę, uciekła do wioski.
W końcu grudnia 2005 roku pasterz wyszedł z
namiotu i z miełkaszki strzelił sobie w klatkę
piersiową z lewej strony. Miełkaszka to karabin
małego kalibru do polowania na zwierzęta futerkowe.
Oleg miał czterdzieści dwa lata.
— Przecież nie uciekłam od niego — bełkocze
Tina — tylko usiadłam tyłkiem na piecyku i
musiałam do lekarza.
Ma trzydzieści cztery lata, a wygląda, jakby
była dwa razy starsza. Przez rok pracowała w
miejscowej piekarni, ale kiedy zapijała, w wiosce nie
było chleba, więc wygnali ją z roboty.
Zostało trzech.
Smutny poranek. Czternasty lutego, walentynki.
Przy śniadaniu Lena dostaje wiadomość, że nie żyje
Wania Zatyłkin, który studiował w Petersburgu
pedagogikę. Powiesił się w akademiku. Podobno
nieszczęśliwa miłość. Miał dwadzieścia lat.
Ewenkowie bardzo źle znoszą dalekie wyjazdy
z domu. Szczególnie źle adaptują się w miastach.
Kiedy jadą na naukę, najczęściej jej nie kończą,
zaczynają pić i wracają bez wykształcenia.
Siedzimy więc z Leną w kuchni i przy sałatce z
surowej ryby spokojnie, bez łez (bo tu nie ma
miesiąca, żeby nie dotarła taka wiadomość)
opłakujemy Wanię.
Wpadają Tania i Masza, córki Leny Safronowej
z brygady numer jeden, która zapiła się na śmierć
dwanaście lat temu. Zjechały z rodziną do wioski po
prowiant i — jak zwykle u tajożników bywa —
wszyscy potężnie zapili, wpadli w ciąg, a dzieci
Maszy trafiły do szpitala. Masza błaga, żeby odwieźć
ich do obozu w tajdze, bo z miasta przyjechała milicja
z komisją, żeby zabrać jej córkę i syna do domu
dziecka. Przed rokiem ta sama komisja zabrała dwoje
dzieci Tani.
W kilka minut łazik Leny jest gotowy do drogi.
Za kierownicą Rostik, jej przybrany syn, obok ja z
pięcioletnim Igorem i trzyletnią Katią na kolanach. Z
tyłu Tania ze swoim Borką, Masza z Dańką i jego
brat Maksim z pokiereszowaną gębą. Wszyscy zalani
w trupa albo w stanie przejściowym do kaca.
— Po jakiego czorta w tyle narodu
przyjechaliście po prowiant? — pytam Maszę, kiedy
za Bamnakiem zjeżdżamy na zamarzniętą rzekę.
— Żeby odpocząć. Wódki popić. Osiem
miesięcy we wsi nie byliśmy. Ale wracamy szybko,
bo tutaj pomrzemy. Bo będziemy pić bez przerwy.
Cały dzień jedziemy korytem rzeki, ale
zatrzymujemy się co godzina, bo pasterze muszą się
napić. W wielkiej plastikowej butli mają spirytus
techniczny rozrobiony do mocy trzydziestu procent.
Nie jedzą. Łapczywie wlewają w siebie wódkę, jakby
bali się wytrzeźwieć, przerwać ciąg, ale najgorzej
wyglądają Masza i Borka, którzy już nie piją.
Przerażone, nieprzytomne oczy pełne obłędu. Nawet
nie mrugają powiekami.
Ich obozowisko to też melina, tyle że
wędrowna, objazdowa. Wszędzie walają się góry
brudnych garów, ogryzionych gnatów, rogów, racic,
zamarzniętych na kość psich i ludzkich gówien. Z
drzew gapią się zamarznięte oczy zabitych reniferów.
Bo mózg, chrapy i oczy to największy przysmak,
więc pasterze wieszają rogate łby na drzewach, żeby
psy do nich się nie dobrały.
Przed nocą wszyscy siadamy w namiocie Maszy
i Dańki. Dziewczyna ma dwadzieścia cztery lata i już
trzeciego męża. Poprzedni, Dima Jakowlew, ojciec
Igora i Katii, był pasterzem w brygadzie numer jeden.
Od upadku sowchozu prowadził prywatną wojnę z
potężnym kartelem poszukiwaczy złota Wostok.
— Renifery zawsze cielą się w tym samym
miejscu — opowiada Masza. — Im bez sensu gadać,
żeby gdzie indziej. Zawsze pójdą tam, gdzie same
przyszły na świat i gdzie same zawsze rodziły. Tego
nie da się ich oduczyć. Sto lat do tyłu albo i więcej
wybrały sobie rzekę Jałdę, a oni zaczęli tam kopać
złoto.
— A Rusek wszystko zamorduje, żeby się
nażreć mięsa — włącza się jej mąż. — Udają, że nie
odróżniają dzikich reniferów od naszych, chociaż
wszystkie domowe mają powiązane wstążki i kołki na
szyjach, żeby daleko nie odeszły.
— To mój Dima idzie do nich — ciągnie Masza
— i tłumaczy, prosi nawet, żeby nie ubijali tych
naszych matek, bo one mogą tylko tam, a oni śmieją
się, a ten ich naczelnik, taki potężny, wstrętny ruski
chłop, mówi, że niczego nie możemy im zabronić, bo
to ruska ziemia, a nie nasza. Drugiego roku tej wojny
przegnaliśmy stado sto pięćdziesiąt kilometrów za
góry, a i tak siedem matek uciekło rodzić nad Jałdą.
Wybili co do jednej. Dima oszalał. Złapał karabin i
pognał do ich obozu. Obił mordę naczelnikowi, a
potem strzelał, ale żeby postraszyć tylko.
Po tej strzelaninie Dima ukrył się w tajdze.
Milicja ścigała go nawet przy użyciu śmigłowców,
ale byli bez szans, bo człowieka tajgi może wytropić
tylko inny człowiek tajgi, ale nikt się nie zgłosił na
przewodnika. Milicja ogłosiła, że Dima to groźny
zabójca. Piętnaście lat wcześniej zastrzelił swoją
pierwszą żonę.
Dziewiętnasty — piersi
Którejś nocy w końcu 2006 roku Dima wyszedł
z namiotu i strzelił sobie w pierś.
— Mówił, że idzie za potrzebą — przypomina
sobie Masza. —Nie miał już siły walczyć.
Zostawił żonę i dwoje małych dzieci. Miał
trzydzieści sześć lat.
Dwóch.
Dwudziesty — gardło
W tym czasie z wioski do swojego obozu w
tajdze wrócił Wasilij Jakowlew. Tęgo popił, więc
dowlókł się resztką sił i umarł. Miał pięćdziesiąt lat.
Jeden.
Dwudziesty pierwszy — skóra
Pod koniec 2007 roku Igor Lichaczow, ostatni
żyjący członek pasterskiej brygady, wracał z
miasteczka przez jezioro. W połowie drogi na lodzie
leżała martwa wrona. Skąd się wzięła? Leciała,
leciała i spadła? Umarła w locie? „Biała tafla, czarny
ptak — to na pewno jest zły znak". Z tych nerwów
wstąpił do Leny Kolesowej, żeby o tym opowiedzieć.
Przy okazji pożyczył cztery kanistry z benzyną.
Następnego dnia z kolegą, bratem Wołodia i
jego synem Dymitrem pojechał w tajgę. Byli pijani.
Palili. Nawet nie zdążyli otworzyć drzwi, kiedy tuż za
wioską samochód eksplodował. Z miasteczka
przyjechali milicjanci, ale byli tak pijani, że niczego
nie mogli zbadać.
W księdze zgonów doktor Natalia napisała:
„Nieszczęśliwy wypadek, przyczyna nieustalona".
Na stypie po pogrzebie zapił się na śmierć trzeci
z braci Lichaczowów.
Igor miał trzydzieści sześć lat. Żył samotnie.
I tak w szesnaście lat z pasterskiej brygady
numer jeden sowchozu Udarnik nikt nie został przy
życiu.
próba generalna
To była lodowata, niespokojna noc z ujadaniem
psów, które czuły obcego, nocnymi lękami dzieci i
pijackimi amorami Maszy i Dańki. Rano gospodarz
rozłupuje siekierą łeb renifera, bo smażony mózg to
najlepsze lekarstwo na białą gorączkę.
— Jak z karabinu strzelić sobie w pierś? —
pytam znienacka przy jedzeniu. — Trzeba by mieć
strasznie długie ręce.
Dańka odkłada łyżkę. Bez słowa bierze karabin
i wychodzi z namiotu. Repetuje. Łapie za lufę, opiera
ją o pierś, spustem zahacza o gałązkę modrzewia,
pociąga... Trzask! Aż mi... Aż mi pociekło po krzyżu,
chociaż trzydzieści stopni mrozu. Nie był nabity.
Żadnych emocji, jakby to ćwiczył każdego dnia.
Udomowili tę śmierć jak psa albo renifera.
Mieszkają w jednym namiocie, razem piją, śpią i
jadają. Nawet razem chodzą się wysrać.
Można sobie wyobrazić, jaki dobrobyt zapanuje,
jeśli narody przestaną tracić swe siły na wyścig
zbrojeń, a poświęcą je na tworzenie dóbr
pokojowych. Stymulatory wzrostu umożliwią na
przykład uzyskanie w ciągu roku dwóch zbiorów
ziemniaków, wyhodowanie głów kapusty o średnicy
przekraczającej metr lub metrowej długości marchwi.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Szamanka od pijaków
Rozmowa z doktor Lubow Passar, udehejska
lekarką narkolog i psychiatrą ze wschodniej Syberii
Czym zajmuje się narkolog?
Leczeniem uzależnień. Ja specjalizuję się w
alkoholizmie. Mam tysiąc siedmiuset pięćdziesięcioro
siedmioro pacjentów. Mój gabinet należy do szpitala
psychiatrycznego miasta Chabarowska.
Ale to zwykłe mieszkanie na parterze w
ohydnym, odrapanym bloku na osiedlu Niekrasowka.
Od dwudziestu dwóch lat w tym samym
miejscu.
A robili ci kiedyś remont?
Ale moi pacjenci dobrze się u mnie czują! Tutaj
nie wstydzą się przychodzić tak jak do psychiatryka.
Od szesnastu lat prowadzę także praktykę w formie
wyjazdowej. Jeżdżę po całym rosyjskim Dalekim
Wschodzie, do wiosek zamieszkałych przez rdzenną
ludność, przez syberyjskich aborygenów.
I co?
Widzę, że giną, wymierają. Zagłada. Fizyczne
unicestwienie. Całe narody zapijają się na śmierć i
znikają z powierzchni ziemi.
Ty też jesteś aborygenką.
Tak. Udehejką.
To bardzo mały naród. W moim spisie
rdzennych narodów Syberii napisane jest, że żyje już
tylko tysiąc sześciuset pięćdziesięciu siedmiu
Udehejczyków. Cały naród! Mniej niż pacjentów w
twoim gabinecie.
Są mniejsze. I wszyscy przyjmują mnie jak
swoją. Ewenkowie, Eweni, Ulczowie, Nanajowie,
Udehejczycy. Praca z nimi nie należy do moich
obowiązków. Jeżdżę do nich, bo mnie serce boli,
kiedy patrzę, co się dzieje ż moim ludem, bo mnie
błagają o pomoc. Rosjanie oczywiście także strasznie
piją, ale rdzenni mieszkańcy... Przerażające. To jest
holocaust. Do tego ginie najmłodsza, wydawałoby się
najbardziej perspektywiczna grupa ludzi, głównie
mężczyźni. Giną w straszny sposób. Napił się i
zastrzelił, albo powiesił, położył na torach. Mamy do
czynienia z plagą samobójstw. I morderstw. Wypadł
w zimie z łódki, samochód go przejechał, spalił się,
zamarzł albo zwyczajnie zapił.
Zawsze jest to śmierć związana z wódką.
Tak. Nie jest już tajemnicą, że rdzenne narody
żyjące na Północy mają genetyczne predyspozycje do
alkoholizmu. Na to nic nie można poradzić. Od
tysięcy lat żyjemy na terenach, gdzie z powodu
surowych warunków niewiele rośnie. Odżywiamy się
mięsem, nabiałem i rybami, więc w procesie ewolucji
wykształciła się u nas białkowo-tłuszczowa
przemiana materii. Ty, jak wszyscy ludzie rasy
indoeuropejskiej, masz białkowo-węglowodanowy
typ przemiany materii, bo twoi przodkowie od setek,
tysięcy lat odżywiali się głównie pokarmami
roślinnymi.
No i jak to się ma do wódki?
Tak, że jak każdy alkohol robiona jest ze zboża,
kartofli albo owoców. Żeby ją przepracować,
zutylizować w organizmie, potrzebny jest pewien
enzym, którego w twoim organizmie jest pod
dostatkiem, a w moim bardzo mało, bo mam inną
przemianę materii. Taka fizjologia.
Co się dzieje, kiedy wypijesz?
Mój organizm nie metabolizuje alkoholu jak
każdej innej trucizny, prawie z nim nie walczy, więc
wódka robi, co chce. Głównie w układzie nerwowym,
w mózgu. Człowiek staje się bardzo agresywny,
emocjonalny, ekspresyjny. Ale niedawno cieplej mi
się zrobiło na sercu. Wróciłam z wioski Ajamo, w
której pierwszy raz byłam osiem lat temu. Miałam
trzydziestu pacjentów. Z tej grupy do dzisiaj nie pije
siedem osób. To świetny rezultat. Prawie
dwudziestopięcioprocentowa skuteczność.
Najważniejsze, że w tej grupie było kilka
wielodzietnych matek. W tym czasie udało im się
odchować dzieci, a wcześniej włóczyły się po wiosce
jak bezpańskie, bezdomne psy. Wygrzebywały
jedzenie ze śmietników. Leczyć tak bardzo prostych,
kołchozowych ludzi to nadzwyczaj niewdzięczne
zajęcie. Żadne finezyjne psychoterapie, nie mówiąc o
grupowych, nie wchodzą w rachubę. Zwyczajnie,
włączam u chorego najbardziej podstawowy ze
wszystkich instynktów — instynkt
samozachowawczy. Robię to za pomocą środka
chemicznego, esperalu. Pacjent wie, że z tym nie da
się pić. Wytwarzam chemiczny wstręt do alkoholu.
Mogę tego dokonać także dzięki hipnozie.
Nazywamy to kodirowanijem. Czyli kodowaniem
wstrętu.
Słyszałem! Szczytowe osiągniecie radzieckiej
psychiatrii. Wmawiacie pacjentowi, że jak się napije,
to odpadną mu jądra.
W przybliżeniu tak to działa. U kołchoźników,
pasterzy, myśliwych najczęściej wszywam chemię na
pół roku, rok i wtedy człowiek nie pije. Potem znowu
przychodzi, to znowu mu wszywam esperal. Taki styl
życia. Cykliczność, jak w przyrodzie. Po zimie
przychodzi wiosna, a po wiośnie lato. Często
kombinują tak, żeby pić tylko w zimie, kiedy nie
mają roboty. Mam stałych klientów, którzy nie piją
dwa, trzy lata i zbierają pieniądze, bo wiedzą, że
wreszcie ruszą w tango i trafią do mojego gabinetu w
bardzo ciężkim stanie. Oszczędzają na dobre leczenie.
Normalnie planują pijackie ciągi. W Rosji za darmo
jest tylko detoksykacja i każdemu należy się na
żądanie. Natomiast leczenie alkoholizmu jest płatne.
Tym bardziej że ja wspomagam je bioenergetycznie.
Masz taką siłę?
Mam. Oczyszczam pole energetyczne pacjenta.
Oczywiście nie uczyli mnie tego na akademii
medycznej. Dopiero dwadzieścia lat temu poczułam
w sobie moc. A mam pięćdziesiąt.
To świetnie się składa, bo to dokładnie tyle co ja
i książka Reportaż z xxi wieku, której śladem wędruję.
Zdaniem autorów w xxi wieku miały zniknąć
wszystkie choroby, z rakiem, chorobami
psychicznymi i naczyniowo-sercowymi włącznie, tak
jak wtedy całkowicie została zlikwidowana gruźlica.
Kłamczuchy. Ani wtedy, ani tym bardziej teraz
gruźlicy nie zlikwidowali. Szpitale gruźlicze pękają w
szwach, psychiatryki też. Niczego nie załatwili. Rosja
zajmuje czołowe miejsca na świecie w liczbie
zabójstw i samobójstw. Co roku zapija się na śmierć
czterdzieści tysięcy ludzi. Statystyczny obywatel
wypija siedemnaście litrów czystego spirytusu
rocznie.
Polak ponad dziewięć.
Ale Rosjanin na jedną butelkę legalnego
alkoholu dodatkowo wypija cztery flaszki samogonu,
którego nie uwzględniono w statystyce.
A to co za zdjęcia?! Poznaję, to ty. A to zdjęcie?
To też ja, tylko w dzieciństwie.
Kurczę pieczone! Wszędzie jakaś poświata,
jakby aureola nad głową. Jak u świętego na ikonie.
To aura. Widoczne, bardzo silne pole
energetyczne, które wychodzi na tradycyjnej błonie
fotograficznej, a na cyfrowych zdjęciach już nie.
Nad tym mężczyzną też to jest.
To bardzo potężny szaman z mojej rodzinnej
wsi Krasny Jar, która leży w środku tajgi nad
Pacyfikiem. Wszystko zaczęło się, gdy zajęłam się
hipnozą. Zauważyłam, że lekarz, który wprowadza
pacjenta w trans, także zmienia stan świadomości. Ja
wokół każdego człowieka widzę aurę, która...
Poczekaj chwilę, bo akapit będzie za długi.
Mów dalej.
Ta aura u jednego jest cienka, a u innego gruba,
ciemna albo kolorowa, najczęściej jak zielonkawe,
połyskliwe i przeźroczyste światło. Spróbowałam i za
pierwszym razem obniżyłam ojcu ciśnienie ze stu
sześćdziesięciu na sto trzydzieści. Tylko położyłam
ręce. I nerki mu oczyściłam z piasku. Nagle zaczęłam
dostawać od swoich pacjentów wspaniałe sygnały.
Przychodzili w fatalnym stanie, pogadaliśmy, a oni,
że już im lepiej. Żadnych zastrzyków, tabletek, a
leczenie się ruszało. Zaczęłam grzebać w genealogii.
Dotarłam do szóstego pokolenia wstecz. W każdym
był co najmniej jeden potężny szaman.
A to co takiego?
Wygląda na talizman. Jak tylko wszedłeś,
zobaczyłam, to znaczy poczułam, że masz na szyi
zawieszony potężny... Jakbyś ukruszył kawałek
słońca.
Mogłaś zapytać.
Och nie! Nie wypada. My nie pytamy o te
rzeczy. Mogę dotknąć? Parzy!
Bez przesady. To kamyki w szmatce. I wcale
nie parzą.
Głupi chrześcijanin! Bo są twoje! Ty je dostałeś,
to ciebie chronią. Skąd je masz?
Dostałem od bardzo potężnej szamanki w
górach w Tuwie, na południu Syberii. Miał mnie
chronić od „dużego żelaza". Tak mówiła. A dwa dni
później miałem straszny wypadek na drodze. Też mi
ochrona. Ledwie uszedłem z życiem.
Jaki głupi chrześcijanin! Gdybyś go nie miał na
szyi, już byśmy nie rozmawiali. Nie wierzysz? To go
wyrzuć!
Nie ma mowy.
A widzisz?! Boisz się!
Wstrętna czarownica. Mów lepiej o twoich
szamańskich przodkach.
Prowadzą mnie i ratują mi życie po dzień
dzisiejszy. Kilka lat temu mojemu przyjacielowi
Dankanowi z Krasnego Jaru w pożarze spłonęło
dwoje dzieci... Ale to długa historia.
Jak chcesz.
A więc Dankanowi fizycznie nic nie dolegało,
tyle że zaczął umierać. Trafił na reanimację do
szpitala, gdzie trzymali go w śpiączce
farmakologicznej, żeby wyłączyć głowę, a on i tak
gasł. Jego ojciec przyjechał do mnie i błagał, żebym
go ratowała. Zabrałam go ze szpitala i zawiozłam do
naszej rodzinnej wioski w tajdze. Staremu szamanowi
bardzo się nie podobało, że pomagam Dankanowi.
Mimo to jakoś go podniosłam. Kilka miesięcy
później sama zaczynam umierać. W płucach znajdują
mi okropne glisty, które rozwijają się i żyją w
wielkich wągrach wypełnionych cieczą.
Ohyda. Skąd się tam wzięły?
Podobno od zwierząt. To zabójcze,
śmiercionośne robale. Szykowali mnie do operacji,
ale ja na obrazie tomograficznym zobaczyłam, że te
straszne wągry są dość blisko tchawicy. Gdyby tylko
się do niej przedostały, tobym je wykrztusiła. I udało
się. Samymi tylko myślami. W nocy przed operacją
wykasłałam z siebie kilka litrów płynu z tymi
glistami. Potem ludzie mi powiedzieli, że to była kara
naszego szamana z Krasnego Jaru. Oni tak potrafią.
Zdradziłam duchy naszych przodków, poszłam tam,
gdzie nie powinnam.
Luba, na litość boską! Jak lekarz może z
powagą opowiadać takie historie?
Zaraz potem nasz stary szaman umarł. To moja
wina. Nie powinnam była leczyć Dankana. Powinien
był umrzeć, bo tak mu było pisane. Dlatego potem
miał umrzeć ten, co go ratował, ale się wybroniłam.
To stary szaman wziął śmierć Dankana na siebie.
Wierzysz w to?!
Ja to wiem. W świecie panuje równowaga. Jak
gdzieś coś przychodzi, gdzieś indziej musi odejść. W
naszym świecie, w Krasnym Jarze, nie odszedł ten
człowiek, który miał odejść, więc odszedł inny. Nasz
szaman.
W Tuwie poszedłem z szamanką do szpitala
dziecięcego. Matka dziecka prosiła ją o ratunek, bo
lekarze byli bezradni. Wpuścili nas, pod warunkiem
że nie będziemy dawać żadnych szamańskich
lekarstw. Biała, sterylna sala, pielęgniarki, lekarze,
kroplówki, a w tym brudna starucha z pióropuszem
na głowie, obwieszona kolorowymi wstążkami,
skrzydłami ptaków, skórkami zwierząt i węży.
Okadza łóżko dymem, wyje w rytm bębna i chlapie
na wszystko mlekiem. Dzieci płakały ze strachu.
Syberyjskie narody nie mogą żyć bez
szamanów. Na księdza można się wyuczyć, a
szamanem trzeba się urodzić.
Lekarze mi powiedzieli, że traktują te rytuały
jak psychoterapię, głównie dla rodziny. Ale mieliśmy
rozmawiać o wódce i pijaństwie aborygenów. Mają
predyspozycje, to już wiemy, ale to wcale nie znaczy,
że muszą się zapijać.
Ale się zapijają, bo żyją w chronicznym,
długotrwałym stresie. Tak jest nie tylko w Rosji, ale
także w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych z
Eskimosami i Indianami. Narody, które przyszły i
zamieszkały wśród aborygenów, dominują nad nimi
liczebnie i pod każdym innym względem. Jesteśmy u
siebie, ale jakby nie u siebie. To straszna sytuacja.
Chcielibyśmy się wyzwolić, zaprotestować,
zbuntować, podnieść pięści, ale nie wiemy, o co
konkretnie walczyć.
A więc póki co, dawaj, walniemy kielicha.
Tak jest! I od razu robi się fajnie. Tak więc
problem zapijania się na śmieć całych narodów, to nie
jest zagadnienie medyczne, genetyczne, biologiczne,
ale społeczne. To choroba socjalna. Winna jest
sytuacja, w której aborygeni znaleźli się nie ze swojej
winy. Dzieci, które wychodzą z tajgi, żeby pójść do
obowiązkowej szkoły, uczą się siedzieć na krześle,
spać w łóżku, chodzić po schodach, jeść łyżką,
widelcem z talerza, a przy tym uczą się czytać i pisać,
na dodatek w obcym języku. To straszne katusze. Nie
dają rady i już na starcie są gorsze. A to wy
przyszliście na naszą ziemię, gdzie żyliśmy spokojnie
tysiące lat, nie znając wódki. A więc, dawaj,
walniemy kielicha. Od razu lepiej, człowiek robi się
dumny, silny, wspaniały, niezwyciężony.
Tylko że jak ktoś nie podziela tego poglądu, to
łapiecie za noże i karabiny, które mają wszyscy, bo to
przecież tajga. Osobliwe, że mordujecie się tylko
między sobą. Do Ruskich nie strzelacie.
Bo przecież pijemy w swoim sosie, a nie z
Ruskimi. Osobliwe, że również nasze kobiety robią
się bardzo agresywne, ale przyznam, że nie mam
pojęcia, dlaczego tak się dzieje. U Rosjan tylko faceci
po pijaku tłuką się po mordach. Nie wiem też, jak to
się dzieje, że kobiety nie giną przy tym tak masowo
jak mężczyźni, chociaż według moich obserwacji piją
jeszcze więcej od nich. Nasze kobiety także szybciej i
łatwiej niż mężczyźni wpadają w alkoholizm, ale nie
zabijają i rzadko decydują się na samobójstwo.
A dla mężczyzn...
To bardzo łatwa, lekka i szybka decyzja.
W wiosce Ewenków, w której długo
mieszkałem, samobójstwo popełnił dziewięcioletni
chłopiec. Pasł renifery i jeden padł.
To jest zupełnie niezbadane zjawisko, wielki
problem dla nauki. Wiemy, że im bardziej na północ,
tym więcej samobójstw wśród rdzennej ludności, ale
nie wiemy, dlaczego tak jest. Może dlatego że mało
tam światła, ale Rosjanie mają go tyle samo. Jedno
jest pewne — prawie zawsze samobójstwa są jakoś
związane z alkoholem.
Z wioski, o której ci mówiłem, co roku wysyłają
młodego Ewenka na studia do miasta. Tylko jednej
osobie udało się je skończyć. Nie wytrzymują i
wracają albo zaczynają pić, a w czasie, kiedy tam
byłem, w akademiku w Petersburgu powiesił się
dwudziestoletni Wania. Podobno nieszczęśliwa
miłość.
My po prostu nie możemy żyć w miastach. W
zamkniętej przestrzeni, bez rodziców, bez tajgi, bez
tradycyjnego jedzenia. Ja to wiem, bo pochodzę z
Krasnego Jaru. Trzydzieści lat mieszkam w
półmilionowym Chabarowsku, ale już Moskwa jest
dla mnie nie do wytrzymania. Każdy człowiek, z
punktu widzenia energetyki, ma przestrzeń, która
potrzebna mu jest do życia. Nie powinno się jej ani
radykalnie zmniejszać, ani powiększać. U człowieka
tajgi ta potrzebna przestrzeń jest ogromna.
To mi się nie zgadza, bo rosyjskie dzieci z tej
samej wioski jakoś sobie radzą w miastach.
To kolejna zagadka. Prowadziłam na Dalekiej
Północy badanie aborygeńskich alkoholików. W
ankiecie była pozycja „gotowość do samobójstwa".
Dziewięćdziesiąt procent badanych rozważało taką
decyzję po pijaku, a także na trzeźwo. Dwadzieścia
procent badanych alkoholików podejmowało próby
samobójcze, z tego prawie połowa zupełnie na
trzeźwo. Te próby to jest krzyk rozpaczy, wzywanie
ratunku.
A wśród twoich rosyjskich pacjentów, jaki
odsetek ma myśli samobójcze?
Nie liczyłam dokładnie, ale około dwudziestu
procent. W Rosji jest potężna, bardzo głęboko
zakorzeniona kultura picia. To nieszczęście zaczęło
się w czasach Piotra Wielkiego, który zachęcał do
otwierania karczm i picia, ile wlezie. Ściągał z tego
potężne podatki.
A wczoraj w Rosji byt Dzień Obrońców
Ojczyzny, to znaczy Żołnierza, w całym kraju bardzo
uroczyście obchodzony jako Dzień Mężczyzny.
Każdy obywatel płci męskiej obowiązkowo musi się
w tym dniu zalać. Ciekawe, że Dzień Kobiet świętuje
się dokładnie tak samo — upijają się wszyscy
faceci...
Ze mnie się śmiejesz? Z tego, jak to opisałeś.
Ale masz rację. Wiesz, że nie zwróciłam uwagi na
niesprawiedliwość w obchodzeniu tych świąt?
Jeżeli kobiety tego nie widzą, znaczy, że
przywykły. Pogodziły się.
Nie jest trudno przywyknąć, bo nie znajdziesz w
Rosji rodziny, w której nie byłoby tego problemu.
Mój mąż nie pije, szczęśliwie odchowaliśmy dwie
córki, ale ja jestem bardzo doświadczona przez życie.
Nawet specjalizację narkologa wybrałam z tego
powodu. Mój ojciec pił. Był dyrektorem szkoły
sportowej, wykształconym człowiekiem sukcesu,
którego wszyscy lubili i szanowali. Ale u nas każde
zawody sportowe to bankiet. Obozy treningowe —
bankiety, zwycięstwa — bankiety, porażki —
bankiety, furszety, zastolja...
I tak wpadł.
Ale u nas w karierze zawodowej alkohol nie
przeszkadza. Jest ogromna tolerancja dla pijaków.
Alkoholizm nie dyskredytuje człowieka, ale w życiu
osobistym taki ktoś to przekleństwo. Moje
dzieciństwo to było piekło. Kiedy ojciec się upijał,
był strasznie agresywny. Na szczęście umarł sześć lat
temu.
Ludzie sukcesu nieczęsto są pijakami. Piją ci z
problemami.
Ale on był Udehejem. Te cholerne genetyczne,
rasowe predyspozycje! Widzę, że dokładnie taki sam
problem ma mój młodszy brat. Jest lekarzem
sądowym, wybitnym ekspertem. Pozycja, wspaniała
rodzina, pieniądze, wszystko jak trzeba, a pije.
Trudno to zrozumieć. Zaczynam wierzyć w
genetyczne predyspozycje do pijaństwa. Nawet nie
zaczynam — wierzę w to głęboko.
Niezależnie od także genetycznych
predyspozycji rasowych.
Tak. Jedne nałożyły się na drugie. Do tego
dochodzi kulturowy, rosyjski rytuał picia przy każdej
okazji, więc człowiek rodzi się i jest bez szans.
Przysięgaliśmy z bratem, że prędzej gardła sobie
poderżniemy, niż takie życie urządzimy naszym
dzieciom. Potem mijają lata, przed chłopakiem
stawiają wódkę i on pije jak ojciec. Wszystko
zaczyna się od początku. Płakać mi się chce, jak
patrzę na jego dzieci. Też się zapiją? Jak przerwać ten
pijacki kołowrót pokoleń?
Na mój rozum jest nadzieja. Kiedy parę dni
temu przyjechałem strasznie zdołowany z zapitej
wioski moich Ewenków i prosiłem cię o coś, co
dałoby nadzieję, że nie zginiecie, wyprawiłaś mnie do
Dankana. Twojego nanajskiego przyjaciela z
Krasnego Jaru, którego wyrwałaś z łap śmierci, po
tym jak spaliły się jego dzieci.
Racja. Człowiek pracuje, daje pracę innym,
świetnie zarabia, więc jest szczęśliwy. Po co ma pić?
Już nie mieszka w Krasnym Jarze. W wiosce, do
której się przeniósł, zatrudnia w swoich firmach
wszystkich mieszkańców. Nie tylko Nanajów, ale i
Rosjan.
Tam ludzie oczywiście także piją, ale się nie
zapijają. Nie ma zagłady, bo jest prawdziwy,
wspaniały lider, który swoje imperium zbudował
tylko po to, żeby jego lud miał zajęcie. Stworzył im
warunki, żeby żyli jak ludzie. On mi powiedział, że
jak człowiek nie ma pracy i pieniędzy, ale jakoś
zdobędzie, ukradnie, wydziaduje albo pożyczy sto
rubli, to oczywiście kupi sobie butelkę wódki. Ale jak
po miesiącu ciężkiej, uczciwej pracy dostanie
dwadzieścia, trzydzieści tysięcy (dwa, trzy tysiące
złotych), a to są na Syberii ogromne pieniądze, to
przecież nie pójdzie tego przepić. Wypije piwo, a
potem będzie budował swoje życie.
Ale są narody, które tego nie doczekają. Nie
doczekają się takiego lidera, a przekroczyły próg
ilościowy, po którym zwyczajnie nie ma biologicznej
możliwości odtworzenia substancji ludzkiej.
Jaka to liczba?
Około dwustu pięćdziesięciu osób.
To z mojego spisu małych, rdzennych narodów
Rosji, których jest czterdzieści pięć, wynika, że mniej
niż dwustu pięćdziesięciu przedstawicieli mają
Alutorzy, których zostało dwunastu, Kerekowie, tylko
ośmiu, i Eńcowie, których jest dwustu trzydziestu
siedmiu. Tazowie są na granicy wyginięcia, bo
zostało ich tylko dwustu siedemdziesięciu sześciu. W
sumie, razem z dużymi narodami, takimi jak Jakuci,
Buriaci, Chakasi, Tuwińcy, na Syberii żyją dwa
miliony aborygenów i wszędzie, z wyjątkiem
Republiki Tuwy, są mniejszością narodową.
Kilka lat temu przyjechali do mnie ze świata
zagraniczni lekarze. Objechałam z nimi wszystkie te
miejsca. Wszędzie opowiadali o wspólnotach
Anonimowych Alkoholików. Teraz już wiemy, że ta
metoda w Rosji się nie sprawdza, bo jeśli w
półmilionowym Chabarowsku z wielkim trudem
udało się założyć jedną grupę, w której jest
trzydzieści osób, to znaczy, że takie podejście nie
pasuje do naszej mentalności. To jest metoda dla
ludzi z choć nieco otwartą głową, ludzi skłonnych do
autoanalizy.
A jakbyś jeszcze raz to powiedziała, ale po
ludzku.
Takich, którzy mają świadomość, że są chorzy,
że są alkoholikami, nie panują nad piciem i
potrzebują pomocy. Musi być to zatem kontyngent
ludzi jako tako sprawnych intelektualnie. Nie da się
spędzać na mityngi i terapie grupowe pasterzy
reniferów, traktorzystów, drwali, poszukiwaczy
złota... Ani Ruskich, ani aborygenów. Alkoholika
można leczyć, jeśli on sam będzie tego chciał, jeśli
będzie nad sobą pracował, ale leczenie w grupie, we
wspólnocie u nas nie przechodzi. Prędzej zapije się na
śmierć, niż opowie innym o swoich halucynacjach,
glistach, robakach, diabłach, czerwiach, gnomach...
No, nareszcie! Mówisz o białej gorączce.
Fachowo nazywa się to delirium tremens, jedna
z najczęstszych psychoz alkoholowych. Pojawia się
dwa, trzy dni po przerwaniu pijackiego ciągu.
Zaczyna się od bezsenności, niepokoju, a potem
przychodzą halucynacje. U jednych wzrokowe, u
innych słuchowe. Widzą dziwne, bardzo ruchliwe
postaci, stwory, zwierzęta. Słyszą głosy, które ich
obrażają, grożą im, wymyślają, oskarżają albo każą
coś zrobić, na przykład popełnić samobójstwo albo
wziąć siekierę i odrąbać sobie rękę.
Moi Ewenkowie opowiadali mi o głosach, które
kazały im robić sobie w głowach dziurki, żeby mógł
przez nie wylecieć straszny ból, który towarzyszy
halucynacjom. No to brali karabin i strzelali sobie w
łeb. Wydaje mi się, że te głosy to ich własne poczucie
winy, bo zawsze mówią im, jacy są źli, beznadziejni,
głupi, brzydcy i nic niewarci. A wtedy człowiek,
który, pamiętajmy o tym, jest już zupełnie trzeźwy,
mówi sobie: „Jeżeli jestem takim śmieciem, to się
powieszę".
A zmory, które się pojawiają, bardzo często
przychodzą do tego człowieka od lat, zawsze te same,
prywatne, znane i wyczekiwane ze strachem po
każdym przepiciu. Nierzadko są to zmarli dawno
ludzie, którym alkoholik zrobił coś złego, a teraz
powracają, żeby go dręczyć, odegrać się. Albo
pojawia się rozgniewany Bóg. Generalnie, w białej
gorączce widzisz to, czego się boisz, brzydzisz,
wszystko, co jest ci wstrętne. Mózg wyrzuca na
wierzch to co najczarniejsze w twojej duszy i głowie.
I to wszystko jest możliwe już po kilkudniowym
ciągu, pijaństwie?
Tak. A trwać może od kilku godzin do miesiąca.
Ale ty najpierw musiałbyś zostać alkoholikiem. Już w
trzy lata można. Ja znam czternastoletnich
uzależnionych chłopaków. Bardzo dużo zależy od
jakości alkoholu.
Ja piłem z pasterzami reniferów rozrobiony
spirytus techniczny.
No, to jest zabójczy trunek. Samogon też, ale
zazwyczaj piją zacier i tak przyjmują trujące
substancje powstające w procesie fermentacji, które
powinny być odrzucone podczas destylacji.
Każdy alkoholik dojdzie do białej gorączki?
Nie każdy. To zależy od poziomu mózgowej
traumy, ewentualnych chorób i urazów psychicznych.
Wiadomo na przykład, że jeśli alkoholik choruje na
nerki albo wątrobę, to pojawienie się białej gorączki
jest dużo, dużo bardziej prawdopodobne. Nie mówiąc
już o tym, że jak ktoś stale pije samogon, zacier,
wynalazki, to gorączka dopadnie go niemal na
pewno.
W wiosce moich Ewenków piją prawie wszyscy
dorośli i biała gorączka dopada większość z nich.
Niemożliwe. Z moich tysiąca siedmiuset
pięćdziesięciorga siedmiorga pacjentów psychozy
alkoholowe ma siedemdziesięcioro ośmioro. Prawie
cztery i pół procent. I to się zgadza z danymi
naukowymi.
Może u Ewenków, u aborygenów, jest inaczej?
Nie ma takiej statystyki.
A gdy alkoholik popełnia samobójstwo, robi to
w białej gorączce?
Najczęściej tak. Ale może mu się także zdarzyć
krótki, niezwykle brutalny, gwałtowny atak agresji,
po którym natychmiast zasypia kamiennym snem.
Kompletnie nic potem nie pamięta.
Opowiadała mi Swieta, ewenkijska dziewczyna,
że kilka dni po potężnym sylwestrowym pijaństwie,
które urządziła sobie z mężem w namiocie w tajdze,
obudziła się, a obok niej leżał jej Sława z dziurą po
pocisku w głowie. Nie była pijana, ale nic nie
pamięta. I musiała długo spać, bo jej mąż był
zupełnie zimny.
Mógł popełnić samobójstwo.
Mógł, bo kiedyś już próbował, ale dlaczego
strzał jej nie obudził?
Nie wiem. Na pewnym etapie białej gorączki
może pojawić się strach. Ogromny, paniczny,
irracjonalny strach. Strach niepojęty. Alkoholik nie
wie, czego się boi. Może śmierci, ale skąd miałaby
nadejść? Nie wiadomo. Strach rośnie i zamienia się
panikę, w której ludzie całkowicie przestają nad sobą
panować, a gdy mają broń, zaczynają strzelać na
oślep we wszystkie strony, najczęściej tam, skąd
dochodzą złe głosy. Chorzy chowają się, uciekają
albo atakują napotkane osoby, rozpoznając w nich
swoich prześladowców.
Opowiadali mi o Juriju, który w zimie, w
czterdziestostopniowym mrozie dwie doby biegł bez
ubrania przez tajgę. Pokonał sto dwadzieścia
kilometrów.
On nie biegł, tylko uciekał. Głowę dam, że nie
wiedział przed czym i dokąd. Kiedyś miałam
pacjenta, który dwie doby nie wychodził z wychodka.
Mówił, że ma w brzuchu węża, i koniecznie chciał się
go pozbyć. Obsesyjnie gniótł brzuch pięściami,
wiercił palcami w pępku... Inny przyszedł do mnie,
bo miał usta pełne robaków. Wyciągał je, wygarniał
palcami na biurko, pluł na podłogę, deptał, a
robactwa tylko przybywało i przybywało, wyciekało
potokiem z...
Dzięki, Luba! To chyba wystarczy.
Ja też jestem zmęczona. To co? Zapraszam na
kolację.
Nie wiem, czy jestem głodny. Ale coś
wypijemy? Mam wyborny dagestański koniak.
A ja armeński. Dwudziestoletni!
Pod skrzydłami samolotu przepływają tysiące
hektarów dojrzałej pszenicy. Pośrodku różnobarwny,
kolorowy dywan. To sowchoz tonący w zieleni sadów.
Lecz w jaki sposób tu, na tym półpustynnym obszarze
znalazła się ta piękna oaza? Skąd wzięły pokarm łany
pszenicy, jabłonie, dąbrowy — wyrastające na tej
jałowej ziemi, gdzie dawniej rosły tylko rzadkie
badyle cierni wielbłądziej?
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
296 godzin
Półtorej godziny zalany krwią walczę przy
drodze z mrozem, śniegiem i zamiecią. Nikt się nie
zatrzymuje.
Tylko ten z furgonetki, który widział, jak mój
samochód koziołkuje po drodze. Wpadłem w poślizg,
kiedy na stromym zjeździe zacząłem go wyprzedzać.
Stoję na kołach w głębokim śniegu kilkanaście
metrów od drogi. Po kilku minutach gramolę się z
mojego łazika przez tylną klapę.
— Żyjesz!? — krzyczy z daleka.
— Żyję!
To się trzymaj!
— Ty! — wrzeszczę przerażony. — Poczekaj!
Pomóż mi się wygrzebać!
— Zaraz! Tylko wyłączę silnik — mówi,
wskakuje do szoferki i odjeżdża.
To dlaczego się zatrzymał? Żeby sprawdzić, czy
żyję? Po co? Gdybym nie żył, nie potrzebowałbym
jego pomocy.
Tkwię w śniegu po pas. Wydobywam łopatę i
odgarniam go na tyle, żeby otworzyć drzwi. Ubieram
się, wyłączam światła i śniegiem tamuję krew. Mam
tylko rozciętą wargę, a broczę, jakbym wszedł na
minę. To prawdopodobnie wielki klocek drewna,
który wiozę w kabinie, bo po dachowaniu leżał mi na
kolanach.
Odgrzebuję samochód i przekopuję przejazd do
drogi. Nie mogę zamknąć drzwi od strony kierowcy,
więc młotkiem prostuję nieco dach, który wgiął się do
środka. Pracuję w ciemności półtorej godziny. Co
chwila wpadam w światła przejeżdżających
samochodów, ale nikt się nie zatrzymuje. Jeszcze
przed wyjazdem z Moskwy znajomi Rosjanie
uprzedzali mnie, że w nocy, choćbym sypał po drodze
brylantami, nikt nie stanie. Ze strachu przed rekietem,
mówili, czyli zbójectwem drogowym.
Autorzy Reportażu z xxi wieku pisali, że szosa
przyszłości zapewni absolutne bezpieczeństwo ruchu.
Nigdy nie będzie śliska, sama uprzątnie śnieg i sama
się osuszy. Słowa nie było o białym asfalcie, ubitym
śniegu, twardym i śliskim jak lód, który zimą jest
największą zmorą rosyjskich kierowców, szczególnie
na Syberii. To na nim wywinąłem koziołka pod
Kańskiem.
Droga w xxi wieku miała sama kierować
pojazdem, a nawet zasilać go energią, bo mieliśmy
jeździć wyłącznie samochodami elektrycznymi
zrobionymi z tworzyw sztucznych, a nie ogromnym
żelazem firmy uaz pożerającym w tych warunkach
ponad osiemnaście litrów paliwa na sto kilometrów.
Pod nawierzchnią szos miały być założone kable z
prądem wysokiej częstotliwości. Energię pola
elektromagnetycznego powstającą wokół kabla miały
wyłapywać anteny zamontowane w podwoziach
samochodów przyszłości, a następnie zamieniać ją w
prąd poruszający silnikami aut.
Z trzynastu tysięcy kilometrów, które
przejechałem z Moskwy do Władywostoku, trzy
tysiące w ogóle nie miało nawierzchni. A w strach
przed złymi ludźmi na drodze nie wierzę. To objaw
zupełnie innej, społecznej choroby, która dopadła
Rosjan. Obojętności. Strasznej, zimnej obojętności w
ostrej formie przechodzącej w głęboką, irracjonalną i
spontaniczną pogardę.
Każdego wieczoru mojej samotnej podróży
prowadzę dziennik pokładowy.
25 listopada 2007 roku. Niedziela
Na drodze między Czelabińskiem a Kurganem.
Po drodze z Ufy — Ural, granica Azji, i
radykalna, jak nożem uciął, zmiana pogody.
Temperatura spada o kilkanaście stopni. Stan
licznika: rano — 31 648, wieczorem — 32 337 —
Przejechałem 689 kilometrów, średnia dzienna
prędkość 49 km/h.
Nastawiłem budzenie na 7.00, ale nie zmieniłem
czasu na lokalny, więc budzę się o 9.00. Okropna
strata czasu. Jakie to upokarzające. W Rosji nie
wypuszczą z hotelu, zanim nie obejrzą pokoju, w
którym spałeś. Stoisz jak głupi w recepcji, a oni
sprawdzają, czy nie ukradłeś umywalki.
Jadę od 10.30 do 00.30 następnego dnia. Po
drodze szybki obiad i 40 minut na pogaduchy i
zdjęcia u wrót Azji. W środku nocy łapię gumę.
Pierwszy raz. Opona do wyrzucenia. Musiałem długo
jechać na kapciu, ale droga tak potwornie syficzna, że
nic nie czułem. Trzeba kupić dwie nowe opony i jak
już będę w mieście, zrobić łożysko sprzęgła, bo mnie
to nie minie, a wyje już jak diabli i boję się, że stanę
w polu.
Wyciągam lewar, stawiam pod tylny most,
kręcę i... nie sięga! To lewar nie do tego samochodu.
Nie mogę podnieść! Co robić? Nikt się tu nie
zatrzyma, nikt nie pomoże. Przyjdzie nocować na
drodze, a mróz ze 20 stopni. Wiem, że prędzej czy
później będę musiał, ale jeszcze nie jestem gotowy.
Najbliżsi ludzie w Kurganie, 80 kilometrów na
wschód — na kapciu nie dociągnę. Cholerny lewar!
Przypomina mi się historia rosyjskich marynarzy,
których statek zatonął na Morzu Arktycznym. Załoga
uratowała się na szalupie. Mieli solidny zapas wody i
konserwowej żywności, ale wszyscy umarli z głodu,
bo wcześniej ktoś buchnął z łodzi ratunkowej klucz
do konserw. Nie mieli niczego, czym mogliby
otworzyć potężne radzieckie puszki.
Ja nie mam głupiego lewarka.
Zabierałem do samochodu wszystkich, z
którymi było mi po drodze, ale w zamian za
podwiezienie musieli opowiedzieć mi swoją historię i
zgodzić się na zdjęcie.
Kolę Nikołajewicza Piefimienkę z ulicy
Nabierieżnej 8 w posiołku Budagowo — tak mi się
przedstawił — zgarniam z drogi gdzieś między
Krasnojarskiem a Irkuckiem. Matka wygnała go z
domu, bo poprosił o dwieście rubli (dwadzieścia
złotych) na podręczniki szkolne. Chodzi do piątej
klasy podstawówki. Na początku roku szkolnego
nauczycielka dała mu książki warunkowo, pieniądze
miał przynieść do grudnia. Nie przyniósł, to zabrała.
Matka Koli jest pijaczką. Ma czterdzieści
siedem lat i nie pracuje. Do dzisiaj mieszkali we
dwoje. Dwieście rubli to siedem półlitrowych butelek
najtańszej sklepowej berbeluchy. Chłopak nie wie,
kto jest jego ojcem. Chce się dostać do posiołka
Buluszko, gdzie mieszka jego babka, ale najpierw
jedziemy do jego szkoły. Powiedziałem, że zapłacę za
książki, ale chociaż jest dopiero trzynasta, poza
dozorcą nie ma tam nikogo. Kola mówi, że cieciowi
nie można zostawić pieniędzy, bo pije. Nauczycielka
nie mieszka w ich wiosce, cerkwi, a więc
duchownego, nie mają, przewodniczący sielsowieta
(rady wioski) też pijący, w sklepie matka Koli ma
wielki dług, więc zostawiać tam pieniądze na
podręczniki to ryzyko.
Jedziemy do babki chłopaka, a on pokazuje
ludzi zbierających spod śniegu w przydrożnym rowie
suche konopie indyjskie i robi mi wykład o produkcji
haszyszu. Mówi, że w szkole wszyscy jego koledzy
palą marihuanę.
Rozstajemy się w barze „U Druzjej" („U
przyjaciół"), gdzie ma czekać, aż jego babka skończy
pracę. Kobieta jest tragarzem w młynie. Znamy się z
Kolą kilka godzin, a on już nazywa mnie
„wujaszkiem". Patrzy na mnie znad talerza wielkimi
okrągłymi oczami, kiedy znikam za drzwiami baru.
18 grudnia 2007 roku. Wtorek
Motel „U Pietra". Gdzieś w tajdze koło miasta
Ałzamaj, na zachód od Irkucka.
Jadę z Kańska od 13.00 do 20.00, ale znowu
była zmiana czasu, więc faktycznie w drodze jestem 6
godzin. Przejechałem 234 kilometry. Średnia
prędkość 39 km/h. Skończyła się normalna droga i
nawierzchnia. Cały czas biały asfalt na zamarzniętym
błocie przez tajgę. Co kilka kilometrów samochód w
rowie. Na stałe włączyłem napęd na cztery koła, więc
w łaziku mam huk, jakbym leciał odrzutowcem.
Całe przedpołudnie po wczorajszym
dachowaniu zmarnowałem w warsztacie w Kańsku.
Samochód wpadał w potworne wibracje, kiedy
dochodziłem do 50 na godzinę. Nie dało się jechać.
Zrobili mi zbieżność, ale nie pomogło, więc zdejmują
koła i sprawdzają. Przednia lewa felga pogięta. Do
wyrzucenia. Kilka godzin szukam w mieście nowej,
ale to nietypowy rozmiar, jak pasuje do opony, nie
pasuje do koła i odwrotnie. Pomaga mi prześmieszny
Azer, który był w moim warsztacie ze swoim 19-
letnim żiguli. W poszukiwaniu felgi dziwnie
kluczymy po mieście, ale jak się okazuje głównie
dlatego, by nie natknąć się na milicjantów. Mój
pomocnik jest lewym taksówkarzem, koguta z
napisem „taxi" kupił w sklepie motoryzacyjnym, a na
dodatek od roku nie ma prawa jazdy, bo zabrali mu za
wódkę. Nie chce wziąć ode mnie pieniędzy. To
jedyny fajny taryfiarz, jakiego do tej pory spotkałem.
Rosyjscy taksiarze są cholernie pazerni i nawet nie
chcą pokazywać drogi, tylko od razu każą zamawiać
kurs i jechać za nimi.
Nie znajdujemy felgi, więc jedyne, co można
zrobić, to przełożyć tę pogiętą na tylne koło.
Pomogło. Łazik zaczyna wibrować, tylko gdy
wpadnie tym kołem w dziurę i wyłącznie przy
prędkości 60 km/h. Chowam więc w bagażniku
wszystkie ciężkie przedmioty, które wożę w kabinie.
Przede wszystkim drewniany klocek, który wyrżnął
mi w zęby. Znalazłem go na drodze i zabrałem, bo
tylko kiedy stawiam na nim mój za mały lewar, udaje
się podnieść samochód do góry.
Mroz
Nansen mówił, że nie można przywyknąć do
mrozu, można go tylko przetrwać, przecierpieć.
Nie jestem pewien, czy to prawda. W Sludiance
nad Bajkałem odwiedziłem Nadię i Borysa,
znajomych sprzed lat. Właśnie urodziło im się
dziecko. Kiedy do nich zajechałem, było ponad
dwadzieścia stopni mrozu, więc nie napalili w piecu
— bo tak ciepło, a Nadia wystawiła niemowlę w
wózku na podwórko, żeby pobyło na powietrzu. Przy
takiej pogodzie w Polsce zamyka się szkoły (w
Jakucji przy minus pięćdziesięciu stopniach), więc to
znaczy, że moi Sybiracy jednak przywykli do zimna.
Kiedy pod Kurganem pierwszy raz przyszło mi
nocować pod gołym niebem, pomyślałem, że czas
umierać. Strasznie marzłem, chociaż na miesiąc przed
wyjazdem na Syberię spałem tylko przy otwartym
oknie i wyłączonym ogrzewaniu. Tak do zimna
przyzwyczajają się polarnicy.
Tej nocy mróz jak morfina, chwilami wprawia
mnie w miły stan błogości. Z przerażeniem
zorientowałem się, że jestem na progu hipotermii, że
to ten stan, w którym kierowcy podpalają swoje
samochody, kiedy na syberyjskich pustkowiach
zepsują się im w nocy na drodze. Zrywałem się więc
z posłania, grzałem silnik, biegałem wokół
samochodu. Kiedy trzy miesiące później, w marcu,
dotarłem do Władywostoku, chodziłem z gołą głową,
w rozpiętej kurtce, bez rękawiczek i dziwiłem się,
dlaczego śnieg nie topnieje. Sprawdzałem
temperaturę — było kilkanaście stopni poniżej zera.
Okazuje się, że także przybysz z Europy może
przystosować się do krańcowo zimnego środowiska i
wbrew obiegowej opinii odporność na mróz nie jest
przekazywana w genach wśród mieszkańców
Północy.
Ale mróz może być taki, że zaczynasz wątpić w
ocieplenie klimatu, mróz nieludzki, bestialski, przy
którym włosy w nosie robią się twarde i kłujące jak
szpilki. Kiedy metalowe przedmioty przymarzają do
ręki, jeśli nieostrożnie dotkniesz ich bez rękawiczki, i
kiedy zamarzają rzęsy, tak że bez pomocy palca nie
otworzysz oczu. To już lepiej, jak wąsy przymarzną
do brody, bo można je rozdzielić językiem. Z moich
obserwacji wynika, że granicą życia jest czterdzieści
stopni. Dziewczyny przestają wtedy spacerować pod
rękę po ulicach, chłopaki nie stoją z piwem pod
sklepem, sportowcy zawieszają treningi, a samochody
przestają jeździć.
Zamarzają amortyzatory, zawieszenie robi się
sztywne jak w wozie drabiniastym, a wszystkie
przewody elektryczne stają się kruche jak suche
patyki. Lepiej ich nie dotykać. Największy problem
jest z hamulcami. Pedały robią się twarde, nie
wchodzą w podłogę, bo płyn w przewodach
przyjmuje konsystencję pasty do zębów. Samochód
przestaje hamować, a jak na siłę próbujesz wcisnąć
pedał, hamulce się zakleszczają i nie chcą odpuścić.
Jedyna rada to bardzo mocno podgrzać samochód
przed wyruszeniem w drogę, a potem jechać jak
najwolniej, bo im szybciej jedziesz, tym bardziej
chłodzisz pojazd. I jak najmniej używać hamulców.
Na Syberii da się to zrobić. Drogi fatalne, mały ruch i
nie ma skrzyżowań. Jechałem całkiem bez hamulców
trzysta kilometrów do Szymanowska (dzień jazdy
przed Chabarowskiem). Pękł wężyk hamulcowy w
moim łaziku, być może od brutalnego wciskania
pedału przy silnym mrozie.
Ogromne problemy mają kierowcy
samochodów z silnikami dieslowskimi. W zimie
sprzedają na Syberii olej napędowy z gwarancją do
minus sześćdziesięciu stopni, ale za grosz (kopiejkę)
nie można ufać tym gwarancjom. Na drodze koło
Tyndy brałem udział w akcji gaszenia wspaniałego
land rovera defendera z serii przystosowanej do
warunków arktycznych. Producent pomyślał nawet o
podwójnych szybach, ale nie przyszło mu do głowy,
że samochód kupi Rosjanin, a w jego ojczyźnie
zamarznie olej napędowy. Właściciel, żeby podgrzać
przewody paliwowe i zbiornik, rozpalił pod
terenówką małe ognisko. Okazało się, że zbiornik był
z tworzywa sztucznego, i auto spłonęło.
7 lutego 2008 roku. Czwartek
Hotel „Turist" w Czycie.
Kolejny stracony dzień. Tym razem w byłej
państwowej bazie taxi. Tylko tutaj potrafią naprawić
łazika. Rozleciała się skrzynia biegów, po rusku —
razdatka. Wczoraj ostatnie 200 kilometrów z Ułan
Ude jechałem na trzecim biegu, bo czwórka nie
chciała wchodzić.
Po nowatorsku rozwiązali w tym warsztacie
odwieczny problem kradzieży narzędzi. Po prostu nie
ma ich na stanowiskach pracy. Każdy mechanik
rozpoczyna dzień od zamiany swojego identyfikatora
na skrzynkę z kluczami, a mimo to już po godzinie
pracy Żenia, który zajmuje się moim samochodem,
robi aferę, że z jego zestawu ktoś podebrał
czternastkę i osiemnastkę. Wielkie poszukiwania.
Okazuje się, że sam oba klucze zostawił w kanale.
Po wyjęciu skrzyni biegów widzimy, że
synchronizator rozleciał się na drobne metalowe
wióry, które pokancerowały zębatki. Przy okazji
Żenia odkrywa, że wycieka olej z silnika i obu
mostów, a tarcza sprzęgła jest bardzo cienka, zużyta.
Diabli mnie biorą, bo to już piąty warsztat, w którym
naprawiam mojego łazika, a niedawno w Kurganie
robili łożysko sprzęgła. Wystarczyło powiedzieć, to
przy okazji zmieniłbym i tarczę.
To najbardziej mnie u Rosjan denerwuje — ta
ich niechęć do robienia czegokolwiek zawczasu,
ponad to, co jest absolutnie konieczne, to rozlazłe
czekanie na katastrofę, żeby się do czegoś zabrać.
Tak w latach 80. stracili „Komsomolca", najdroższy i
najwspanialszy okręt podwodny na świecie. Zepsuł
się (wart 50 rubli) aparacik do mierzenia zawartości
tlenu, a nikomu nie chciało się sprawdzać poziomu
gazu ręcznie, więc wybuchł pożar, w którym zginęła
prawie cała załoga.
Żenia robi skrzynię i uszczelnia mosty. Za
naprawę bierze 5 tysięcy rubli. Razem z
pomocnikiem pracują cały dzień. Z częściami
zamiennymi naprawa kosztowała mnie 10 tysięcy
rubli. To tysiąc złotych. Nigdzie w Polsce tak tanio i
szybko nie zrobiłbym skrzyni biegów.
Przede mną najtrudniejszy odcinek trasy. Ponad
2 tysiące kilometrów do Chabarowska.
Igor
Wszyscy moi pasażerowie, mężczyźni, kobiety,
a nawet dzieci, których zabierałem z drogi, wnosili do
kabiny tęgi syberyjski chłód, który w cieple po kilku
minutach tracił świeżość i rześkość tajgi, niezwykłą
urodę kontynentalnego klimatu. Zamieniał się w
bardzo pospolity, słodkawo-kwaśny, duszący odór
biedy. Smród niemytych pach, zasikanych gaci,
żołądkowego soku, wstrętnego żarcia i rąk
wycieranych w kapotę. Smród porzucenia,
zapomnienia, odepchnięcia przez wszystkich —
nieszczęścia po prostu, a dla wielu pierwszy symptom
bezdomności. Wszędzie jest taki sam. W Barcelonie,
Warszawie, Moskwie, Pekinie... Starasz się ich nie
dotykać i oddychać ustami jak najpłycej, jak w
ohydnym kiblu, żeby twoje pęcherzyki płucne
wciągały jak najmniej powietrza, którego używali.
Z Igorem sam jestem sobie winien. Gdy tylko
wszedł, zdziwiłem się, że tak lekko ubrany, więc
rozpiął kożuch, żeby pokazać, że pod spodem ma
tylko podkoszulek i dres. I pomyśleć, że dorobił się
tego zapachu zaledwie w tydzień.
Tydzień temu pochował matkę. Nazywa się Igor
Smirnow. Ma dwadzieścia dwa lata. Czerwoną, siną
prawie i spuchniętą od mrozu twarz, przekrwione od
słońca i wiatru oczy, spieczone usta.
Zaraz po pogrzebie ojczym, u którego mieszkał
razem z matką i osiemnastoletnim bratem
Aleksiejem, zatrzasnął im przed nosem drzwi
swojego mieszkania, więc nie mogli nawet wziąć
ubrań na zmianę. Jak stali, ruszyli w drogę. Do ojca, a
to z Czyty, gdzie pochowali matkę, ponad półtora
tysiąca kilometrów na wschód, przez najokrutniejszą,
lodowatą, dziką tajgę.
Ja nieswojo się czuję, jadąc tamtędy
samochodem, a ci wybrali się w drogę piechotą, bez
jedzenia i pieniędzy, bo wszystkie oszczędności —
sześć tysięcy rubli (sześćset złotych) — wydali na
pogrzeb. Dwa dni temu złapali ciężarówkę, która ma
dowieźć Aleksieja do ojca. Było tylko jedno miejsce.
Igora zabrałem z drogi pięćdziesiąt kilometrów
przed Skoworodinem, kiedy miał za sobą ponad
tysiąc kilometrów. Jada to, co dadzą mu kierowcy,
którzy go podwożą, albo w przydrożnych barach,
kiedy za jakąś robotę dostanie talerz zupy. Sypia w
warsztatach wulkanizacyjnych, a jak nie znajdzie
noclegu, całą noc wędruje, żeby nie zamarznąć, nóg
nie odmrozić.
— W nocy już nie macham na samochody —
mówi chłopak —bo wiem, że się nie zatrzymają.
— A gdyby przyszedł buran? — pytam o
straszną zimową burzę.
— Uciekłbym w tajgę.
— W lesie nie da się maszerować. A ostatniej
nocy były trzydzieści cztery stopnie mrozu.
— Jakoś bym dał radę — mówi bez
przekonania.
Nie dałby rady. Od dwóch dni, od rozstania z
bratem, nie jadł i nie spał, bo wędruje przez
najbardziej odludne tereny.
— Kto cię bierze do samochodu? — pytam.
— Prości ludzie. Ze wsi, z kołchozów.
Zwyczajne ruskie samochody, ciężarówki. I wiozą od
wioski do wioski. Małe odcinki.
— A ojciec was nie wygoni?
— Nie. Czeka na nas. Dzwoniliśmy. On ma
domek, pracę w lesie, żonę, ale dzieci nie mają.
Zrobię prawo jazdy i będę woził drewno — mówi
Igor i usypia.
Dojechałem do Skoworodina, gdzie skręcam na
północ do Tyndy, a on musi dalej na wschód.
Zatrzymałem samochód w słońcu i dałem chłopakowi
pospać w cieple jeszcze godzinkę. Przez sen wyjął
wreszcie ręce z kieszeni. Wielkie, czerwone,
posiekane. Nie ma rękawic.
18 lutego 2008 roku. Poniedziałek
Hotel w Szymanowsku.
Jadę z Tyndy od 11.00 do 24.00. Przejeżdżam
553 kilometry, średnia — 42,5 km/h. Umieram ze
zmęczenia, bo dziś droga bez centymetra asfaltu, a
dobra połowa trasy bez hamulca. Pedał wpadł w
podłogę. Oszaleję — jutro znowu muszę szukać
warsztatu.
Późno dzisiaj wyruszam, bo rano wróciłem z
tajgi od moich kochanych Ewenków. Dali mi
prowiant na drogę — dwa ogromne kawały
ugotowanego schabu renifera. Jest pyszny, jak
młodziutka wołowina. Strasznie przez ten spędzony z
nimi tydzień zrobiłem się mięsożerny. O mięso u nich
łatwiej niż o chleb.
Samochód stal na parkingu w Tyndzie 9 dni.
Termometr minimalny pokazuje, że w nocy było 42,5
stopnia mrozu. Akumulator był w budzie ciecia, ale
łazik i tak nie chce odpalić. Podgrzewam palnikiem
benzynowym miskę olejową. Słyszę, jak w środku
gotuje się olej, a potem widzę, jak spod maski
wybuchają płomienie. Silnik i wszystkie bebechy
nieziemsko usmarkane olejem, więc zwyczajnie się
zapaliły. Łapię za gaśnicę, ale nawet kropla z niej nie
kapnie. Zamarzła! Łopatą walę śnieg do środka —
zgasło. Jeśli spaliłem przewody elektryczne, trzeba
będzie jechać stopem. Z duszą na ramieniu
przekręcam kluczyk. Odpalił. Kolejna nauka — na
noc do ciepłego pomieszczenia razem z
akumulatorem brać także gaśnicę.
Z Tyndy wyjeżdżam na skróty. Nie drogą, ale
po lodowej przeprawie. Tak nazywają się drogi
poprowadzone w zimie po zamarzniętych rzekach. Po
rzece Tyndzie jadę kilkanaście kilometrów na
południe. W mieście służby drogowe tyczkami
wyznaczyły na rzece dwa pasy ruchu, postawiły znaki
ograniczające prędkość do 30 km/h i wagę pojazdów
— do 25 ton.
Mój hotel w Szymanowsku to ohydna buda z
dwiema zbiorówkami prowadzona przez
Chińczyków, w której cudzoziemcy —z wyjątkiem
Chińczyków — płacą podwójnie. Kibel na zewnątrz,
a mróz pod trzydziestkę, więc w nocy leję do butelki
po coli. Hotelik mieści się w ćwiartce małego domu.
W drugiej ćwiartce jest apteka, a w trzeciej i czwartej
— mały szpital. Nad moim wyrkiem kartka: „W
naszym hotelu zabrania się wrzucać popiołu do
kwiatów, otwierać okien, leżeć na narzutach,
posiadać materiały wybuchowe, używać piecyków
elektrycznych, pić napoje spirytusowe".
Lubow
Lubow Władymirowna Czegrina z wioski Ilinka
jest strasznie gruba. Ma pięćdziesiąt sześć lat, ale
wygląda na dwadzieścia więcej. Podwożę ją tylko
dziesięć kilometrów do Niekrasowki, a jej zapach
trzyma się w samochodzie jeszcze dwa dni.
Luba jedzie do miasteczka po
dwudziestojednoletnią córkę Olę. Dziewczyna kilka
razy w tygodniu jeździ sama do cerkwi, żeby się
pomodlić i pojeść.
— A ja za nią, bo jej, bywa, źle się robi i może
upaść — mówi matka Oli. — Bardzo źle chodzi i
lewą ręką nic zrobić nie może. Samochód ją uderzył,
jak miała dziewięć lat. Zrobili jej operację na głowę,
ale od tego czasu nie rośnie. I przestała się rozwijać,
ale czytać umie. I podpisać się może. Czeka ją
jeszcze jedna operacja, żeby lewą stronę uruchomić.
— Ja widzę, że ty, Luba, co nieco wypita —
dziwię się, bo dopiero dziesiąta.
— My tylko dzisiaj ciut-ciut z mężem, na
Święto Obrońców Ojczyzny.
— Wczoraj było.
— Wczoraj nie mieliśmy pieniędzy, ale dzisiaj
udało się pożyczyć pięćdziesiąt rubli (pięć złotych),
żeby coś wypić zamiast na wczorajsze święto.
Niedługo moja renta przyjdzie, to oddam. Mam drugą
grupę inwalidzką, cztery i pół tysiąca rubli (czterysta
pięćdziesiąt złotych), tak jak moja Ola. Zdrowie
straciłam, bo pracowałam w fabryce drobiu na
dezynfekcji. Kąpałam ptaki w płynie na wszy.
— Córce nie przeszkadza, że pijecie? — pytam.
— Nie. Bo ona u babki żyje. U nas niedobrzy
sąsiedzi. Głośni są. Po nocach muzyka, wrzaski, a ona
bardzo często ma okropne bóle głowy. Ze starszym
bratem Andriejem mieszkają u babki. Chłopak wypił
sobie kiedyś pod sklepem piwa, to go napadł dozorca
tego domu, skopał leżącego, aż syn trafił do szpitala
na operację. Wyjęli mu kości z mózgu, to teraz ma
dziurę w głowie wielką jak ręka. Powiedzieli, że
mogą płytkę wstawić, ale trzeba zapłacić wiele
tysięcy. Straszny inwalida, tym bardziej że w tym
roku palce sobie odmroził. Trzy palce u ręki. Dlatego
nie może pracować. Trzy palce mu ucięli i na nodze
jeszcze dwa. Usnął na mrozie. Nie ma renty, bo
pracował tylko na czarno.
— Z czego żyje?
— Zbiera butelki i pomaga sprzątać w kiosku
spożywczym —mówi kobieta. — I babka ma
emeryturę. Ale jej plecy już się łamią.
— A u syna w środku głowy wszystko w
porządku?
— Tak. Ale on zdrowo pije. Więcej jak my. Bo
my tylko ciut-ciut.
— A ty, Luba, szczęśliwa jesteś?
— Jak słoneczko grzeje, mąż drzewa narąbie,
jest ciepło i święto się uda, to bardzo jestem
szczęśliwa. To święto, co u nas z wczoraj na dzisiaj
przeszło.
19 lutego 2008 roku. Wtorek
Błagowieszczensk.
Dzisiaj w 5 godzin 276 kilometrów z
Szymanowska. Średnia prędkość — 55 km/h.
Wyruszam dopiero o 15.00, bo straciłem hamulce i od
rana mitrężę czas w warsztatach.
Najpierw w dawnej państwowej bazie
samochodowej. Pracownicy schodzą się do godziny
11.00. Mój mechanik też. Zaczął od piwa, a potem
wykręca pękniętą rurkę z płynem hamulcowym.
Często pomaga sobie zębami, bo u prawej ręki ma
tylko jeden palec.
Szef warsztatu, typ przepity i nieogolony,
kaukaskiej urody, w kowbojskich butach z ostrogami,
dresie Pumy i skórzanej kamizelce z futrzanym
kołnierzem, patrzy na rurkę z niesmakiem, smarka na
podłogę, rozciera gluta obcasem i mówi, że takich nie
mają. Trzeba dobrać z innego samochodu.
Znaleźli, jest o pół metra za długa, ale robią z
niej spiralę jak do destylacji bimbru i już się mieści.
Wszyscy bardzo sympatyczni, ofiarnie porzucili
swoją pracę i dwie godziny walczą z moimi
hamulcami. Wszystko za 600 rubli (60 złotych), ale
kilkanaście kilometrów za miastem samochód dusi się
i staje. Na holu wracam do Szymanowska. Ciągnie
mnie brudna furgonetka z piwem, na której szofer
palcem napisał, że „lepszy bandzioch od piwa niż
garb od roboty".
Teraz trafiłem do małego prywatnego warsztatu
w starej stodole, gdzie dowodzi Sasza Kropow, wnuk
polskiego partyzanta, którego zesłali na Sybir po
drugiej wojnie. Dziadek Saszy nazywał się
Kropowski, ale zruszczył nazwisko, bo tak łatwiej
było żyć. Chłopak odkrywa, że zatkał się filtr
powietrza. Oczywiście na przeglądzie w Irkucku go
nie wymienili. Sasza nie ma odpowiedniego filtra,
więc w osłonie tego, który jest, wycina wielką dziurę.
To tak jakby gruźlikowi wyrżnąć dziurę w piersiach,
żeby łatwiej mu było oddychać. Kolejna rosyjska
prowizorka, ale łazik rusza jak rakieta.
Paczka
W Chabarowsku, przed ostatnim etapem
podróży, wysyłam paczkę z rzeczami osobistymi,
żeby nie płacić za nadbagaż, kiedy samolotem będę
wracał do domu.
Pięknie zapakowaną przynoszę na pocztę, a
urzędniczka każe otwierać, bo jest za ciężka (może
mieć tylko siedemnaście kilogramów), a poza tym
ona musi sprawdzić zawartość.
Strasznie mnie to zdenerwowało, więc scena się
przedłuża, tak jak kolejka stojących za mną ludzi. Już
sama pozycja jest nie do zniesienia, bo zgięty wpół
rozmawiam z urzędniczką przez maleńkie okienko na
wysokości mojego pasa. Czasami, żeby ulżyć
kręgosłupowi, klękam i wtedy okienko mam na
wysokości twarzy.
Wściekle pruję karton i podaję jego zawartość
po jednej sztuce, by urzędniczka mogła zważyć
oddzielnie każdy przedmiot.
Kobieta bierze po kolei koszule, swetry,
rękawice, menażkę, prostownik do ładowania
akumulatorów, szyszki cedrowe, ręcznik do ciała i do
nóg, klapki, i po jednej sztuce kładzie na wadze. Ja z
dokładnością do trzech miejsc po przecinku zapisuję
wagę w protokole nadania paczki, wyceniając każdy
przedmiot z osobna.
Potem przychodzi kolej na buty narciarskie i
łyżwy, w których urzędniczka odkrywa upchnięte
brudne gacie, skarpety i kalesony. Kolejkowicze z
zainteresowaniem wyciągają szyje, a w pocztowej
hali roznosi się nieprzyjemny zapach męskiej szatni.
Wrzeszczę na babę jak wariat, a ona bez litości
wyciąga wszystko gołymi rękoma, wytrząsa, czy aby
się nie splątały, i z obrzydzeniem kładzie po jednej
sztuce na wadze. Potem stos brudów przepycha przez
maleńkie okienko na moją stronę, pozwala
zapakować i zagląda do księgi wielkiej jak płyta
nagrobna.
— Do Polski nie wolno wysyłać odzieży
używanej — cedzi jak sadystka.
— To jest odzież osobista, a nie używana! —
próbuję się bronić.
Zbiega się ochrona i wszyscy chyba pracownicy
urzędu. Razem z tłumem ludzi stojących za mną w
kolejce przeprowadzają referendum, kto ma rację.
Zwyciężam. I następuje katastrofa. Potwór w
okienku waży całą paczkę. Jej ciężar nie zgadza się z
sumą poszczególnych przedmiotów wymienionych w
protokole i operację trzeba zacząć od początku.
Niektórzy urzędnicy nawet mi współczują, ale
kompletnie nie rozumieją, dlaczego wrzeszczę,
jestem czerwony, spocony, zmieszany i upokorzony.
Inni kolejkowicze także narzekają na biurokrację i
uciążliwość, ale pokornie wszystko znoszą.
Na koniec potwór ucina z beli kawał płótna,
zszywa je zgrabnie na maszynie do szycia i pakuje do
niego moją przesyłkę. Na szwy przykłada
kilkadziesiąt pieczęci lakowych.
Protokół nadania paczki liczy trzynaście kartek.
Wartość przedmiotów muszę skalkulować tak, by
całość nie przekroczyła stu dolarów, bo inaczej opłaty
będą sześć razy większe, a procedura nadania trzy
razy bardziej skomplikowana.
Koszt nadania siedemnastokilogramowej paczki
o wartości dwóch tysięcy rubli (dwieście złotych)
wyniósł tysiąc dziewięćset czterdzieści jeden rubli i
siedemdziesiąt kopiejek (sto dziewięćdziesiąt cztery
złote siedemnaście groszy). Zajęło mi to dwie
godziny i czterdzieści minut.
25 lutego 2008 roku. Poniedziałek
Władywostok. Pokój 1144 na 11. piętrze hotelu
„Władywostok".
O 19.00 jestem na końcu Półwyspu Szkota. To
najdalej w morze wysunięty fragment
euroazjatyckiego kontynentu. Przejeżdżam koło
latarni morskiej i wyjeżdżam na zamarznięty w tym
miejscu Ocean Spokojny. Koniec wyprawy.
Ostatnie 424 kilometry z Lesozawodzka
przejechałem w 7 godzin i 45 minut. Średnia
prędkość dnia — 54,7 km/h.
Stan licznika: 42 926, więc od wyjazdu z
Moskwy przejechałem 12 968 kilometrów ze średnią
prędkością 43,8 km/h. Zajęło mi to 22 dni, z których
za kierownicą przesiedziałem 296 godzin, zatem 25
12-godzinnych szoferodniówek. W tym czasie
spaliłem 2119 litrów przeważnie 92-oktanowej
benzyny za 41380 rubli (4138 złotych), 4 razy
łapałem gumę i 11 razy musiałem naprawiać
samochód w różnych warsztatach, co kosztowało
mnie w sumie 27 tysięcy rubli (2 700 złotych). W ten
sposób końcowy koszt samochodu wzrósł do 228
tysięcy rubli (22800 złotych). Ostatni raz mój łazik
nawalił w Ussuryjsku, 100 kilometrów przed końcem
podróży. Na koniec znajomości i przyjaźni zatkał się
gaźnik.
Sasza
Jedzie ze mną z Artiomu do granicy
Władywostoku, gdzie przy drodze stoi pomnik
radzieckiego marynarza.
— Bo ja tam pracuję — mówi dziewczyna. A
widząc moją głupią minę, dodaje: — Usługi
seksualne. Z wami też chętnie, ale dopiero jak
będziemy na miejscu, bo tutaj jest rejon innej grupy.
Tu mi nie wolno. To jak? Czterysta rubli laska
(czterdzieści złotych), sześćset normalnie, a wszystko
razem — siedemset, ale dla was będzie taniej za
podwiezienie. Mam prezerwatywy.
— Nie. Dziękuję.
— A wy skąd jesteście? Z Moskwy?! Tyle
czasu w drodze i nie macie potrzeby?
— No... Mam, ale... Mów mi po imieniu. Jestem
Jacek. Byłaś kiedyś zakochana?
— Jeden raz — odpowiada Sasza. — Dwa lata
temu, ale uciekłam od niego, bo strasznie zaczął brać.
Marihuana u nas rośnie jak trawa, a heroinę, po tysiąc
pięćset rubli za gram (sto pięćdziesiąt złotych),
przywożą aż z Dagestanu.
Sasza to ładna dwudziestodwuletnia
dziewczyna. Skończyła dziewięć klas i kurs
gastronomiczny. Mieszka z rodzicami i dziadkami.
Na drogę wychodzi już półtora roku, dwa, trzy razy w
tygodniu. Dziennie zarabia cztery, pięć tysięcy rubli
(czterysta, pięćset złotych), tyle co jej matka, która
pracuje w sklepie, przez miesiąc. Za każdy dzień
pracy daje bandytom trzysta rubli.
— Bo to ich droga — mówi. — Wszystko tutaj
jest ich. Piętnaście dziewczyn mają na tej jednej
drodze, a ja jestem pierwsza od wjazdu.
— Powiedziałaś to z dumą. Lubisz tę robotę?
— Bardzo. Pijesz, hulasz, te rzeczy, pieniądze.
Ale czasem jest niebezpiecznie. Najgorzej z pijanymi
milicjantami. Oni nie boją się jeździć po wódce nawet
w mundurach. Mają bardzo dużo pieniędzy,
szczególnie ci z drogówki. Są strasznie agresywni,
nawet jak są trzeźwi. Nie lubią takich dziewczyn jak
ja, a najbardziej biją, jak się na coś nie zgadzasz.
— To oni wybili ci cztery przednie zęby?
— Co ty!? — dziewczyna się śmieje. — Same
wypadły. Zbieram pieniądze i zrobię sobie nowe.
— Tylko nie złote.
— Białe. Złote zęby u młodych ludzi to teraz
oznaka, że człowiek siedział w więzieniu. Niektórzy
milicjanci to straszni zboczeńcy. Miałam takiego, co
chciał, żebym na niego sikała.
— W samochodzie? — bardzo się zdziwiłem.
— Tak. Albo w hotelu, takim na godziny. A ja
mogę wszystko. Nawet z gejami. Czasami się
zatrzymują i chcą, żeby im zrobić laskę, pogadać,
pobyć razem i nie skąpią pieniędzy. Pewnie, że on by
wolał, żeby laskę zrobił chłopak, ale skąd go wziąć?
Przede mną przynajmniej niczego nie muszą się
wstydzić, niczego ukrywać. Miałam takiego
przyjaciela. Zresztą jedynego. Prosił mnie, żebym
znalazła mu młodego chłopca z dużym członkiem.
Tak się poznaliśmy. Mówił, że jak chłopak będzie się
wstydził, to żeby wziął kolegę. Obu zapłaci po trzy
tysiące rubli (trzysta złotych) i mnie też da tyle.
Znalazłam chętnego. On nie gej, ale u nas za trzy
tysiące nikt nie odmówi.
— A skąd wiedziałaś, że ma dużego członka?
— Bo to mój były chłopak. Ten, co w narkotyki
poszedł. A potem tego mojego przyjaciela zabili.
Kiedyś na plaży znalazł sobie partnera, poszli do lasu
się kochać, a tam pili młodzi ludzie i zobaczyli ich
razem. Partner mojego przyjacjeia uciekł, a jego
złapali i mieli dla rozrywki. Wszyscy. Ośmiu czy
dziewięciu. Diabły prawdziwe. A potem bili tak
długo, aż zabili. W Rosji okropnie nienawidzą gejów.
A przecież u nas bardzo wielu mężczyzn... No, wiesz.
Dziwni tacy. No! Żeby to kobieta robiła! Ręką albo
palcem. A potem ten rejon masować. Pieścić. A ja
wszystko mogę.
— Wielu jest takich? — pytam.
— Na dziesięciu będzie czterech... Tak, będzie.
— A dlaczego, Saszka, ty taka smutna?
— Wszyscy mnie o to pytają. Ja mam taką
twarz.
— Jesteś szczęśliwa?
— Nie wiem. Ale nie jest mi smutno.
Łazik
Pierwszy marca 2008 roku, sobota. Jutro
wracam do Polski, a dzisiaj sprzedaję łazika. W tym
mieście nie jest to łatwe. Tutaj wszyscy, z milicją
włącznie, jeżdżą używanymi samochodami z Japonii,
których tysiące przywożą statkami rosyjscy i
pakistańscy handlarze. Myślałem więc, żeby wysłać
swoje auto koleją z powrotem do Moskwy, co
kosztuje pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli plus trzy
tysiące za ubezpieczenie (w sumie sześć tysięcy
dwieście złotych) i trwa dobrze ponad miesiąc.
Grisza, który pomógł mi kupić łazika, mówił, że
sprzeda go za mnjej więcej sto sześćdziesiąt tysięcy.
Byłbym stówę do przodu.
Ale jeszcze w Irkucku dałem internetowe
ogłoszenie na stronie wielbicieli samochodów
terenowych, że będę sprzedawał łazika, i znaleźli się
kupcy. To bardzo dziwne combo. Nie cierpię takich
stereotypów, ale jak po samochód zgłasza się trzech
ponurych typów, z których jeden jest Czeczenem,
drugi pochodzi z Dagestanu, a trzeci twierdzi, że był
milicjantem, to jestem ostrożny. I zawsze są we
trzech, ubrani na czarno, wszyscy bardzo biegli w
nieprawdopodobnie skomplikowanych w Rosji
formalnościach samochodowych.
O dziwo nie przeszkadza im, że nie będą mogli
zarejestrować samochodu na siebie, bo jest zapisany
w Moskwie na człowieka, od którego ja go kupiłem.
To była transakcja notarialna bez zmiany numerów,
ale z prawem odsprzedania, jednak tylko w ten sam,
notarialny sposób.
Jestem pewien, że to trzyosobowe combo chce
wywinąć jakiś numer. Mam nadzieję, że nie będzie to
nic gorszego od napadu na bank. Milicja bez
problemu dotrze do Andrieja, od którego kupiłem
auto, a on pokaże umowę notarialną, że sprzedał
samochód cudzoziemcowi, i tak trop się urwie.
Ustaliliśmy, że zapłacą siedemdziesiąt tysięcy rubli
(siedem tysięcy złotych). To sporo mniej niż w
wariancie kolejowym, ale strasznie mi się nie
podobało, że przewoźnicy biorą nie tylko samochód,
ale także całą sumę z góry. Bardzo często zdarzało
się, że takie firmy znikały we mgle z pieniędzmi, a
czasem i z samochodami klientów.
Do notariusza jedziemy we czterech ich
samochodem. Mnie sadzają obok kierowcy, dwaj idą
do tyłu, a potem drzwi się zatrzaskują.
Automatycznie. Pieniądze każę sobie wypłacić w
moim hotelu. Na kanapie przy recepcji, ale
niepotrzebnie się denerwuję.
Od dwustu dwudziestu ośmiu tysięcy rubli
(dwadzieścia dwa tysiące osiemset złotych), które
kosztował mnie w sumie mój łazik, należy odjąć
siedemdziesiąt tysięcy. Zostaje sto pięćdziesiąt osiem
tysięcy rubli (piętnaście tysięcy osiemset złotych).
Tyle zapłaciłem za marzenie, by samotnie
przeskoczyć samochodem największy kontynent.
Pokochałem to autko miłością, jaką się kocha
ułomne dziecko. Wiele razy po kilkunastu godzinach
samotnej jazdy przez dzikie pustkowia czułem, że
jestem częścią tej maszyny, bez której byłbym
bezradny i skazany na katastrofę, a nawet śmierć.
Niesamowite uczucie, więc w myślach zaczynałem ją
uczłowieczać, gadać do niej, wymyślać, prawić
komplementy, na przykład, że ma taki piękny głos.
Bo ma.
— Nie bałeś się, że cię oszukamy? — zapytał
Walerij, z którym podpisałem umowę.
— Troszeczkę — odpowiedziałem smutno.
— To cud, że po drodze ci go nie ukradli. Co ty
byś, biedaku, zrobił?
— Ruszyłbym autostopem. Albo koleją. Albo
gdzie indziej bym pojechał, a może został tam, na
miejscu. To podróż jest ważna, a nie jej cel.
W latach 70. ubiegłego stulecia silniki
spalinowe wyparła turbina gazowa. Konkurowała z
lekkimi silnikami atomowymi. Dziś jeździmy w
samochodach elektrycznych.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
CZĘŚĆ II
pułapka na anioły
Symfonia kurewska cmoll
To jakby białe światło, do którego przez tunel
pędzą umarli. Ale naprawdę jest odwrotnie — to
światło z dziką prędkością wali na ciebie. A
konkretnie biała, kłębiąca się i gorąca jak piekło
chmura bez ognia. Nadlatuje chodnikiem znienacka,
bez ostrzeżenia i żadnego dźwięku, bo jest od niego
kilka razy szybsza, a jeśli coś ją zwiastuje, to tylko
gołe, nieokreślone przeczucie zagrożenia,
wewnętrzny głos, który budzi przerażenie, panikę i
podrywa do ucieczki. Na którą nie ma czasu.
Może po prostu śmierć tak nadchodzi? Jak
straszliwa, nieokiełzana moc, rozżarzony obłok, który
wielotonowe, grube na palec płyty ze stali zgniata jak
kartki papieru, zwija szyny jak druty, a człowieka,
chociaż ogarnia zaledwie na maleńki ułamek
sekundy, miażdży z nieludzką siłą, rozsmarowuje jak
zielonego smarka butem na chodniku.
uwertura Con dolore
Maria Tochno lamentuje.
— Ja męża szukałam między dziesiątkami
trupów, a wszystkie w takim strasznym stanie, w
takim wyglądzie, a jednak go rozpoznałam, chociaż
był nie do rozpoznania. Boże mój! Jaki był
zmieniony. Strasznie. Cały spalony. Chodziłam z
pracownikiem kostnicy, a tam wszystkie twarze...
Boże mój! Bez oczu, uszu, nosów.
Spalone i czarne od ognia i węgla. Co tam się
działo w tej kostnicy. Kobiety wyły, wrzeszczały,
przewracały się. Najstraszniejsze chwile w życiu. A
ja nie mogłam płakać. Wzięłam rękę w zęby i tak
chodziłam i zaglądałam im w twarze. Dawali nam
jakieś lekarstwa na kopalni. Tam była taka straszna,
zbiorowa histeria tych kobiet. Przyjechała do nas
służba psychologiczna z Kijowa i coś dawali do picia.
Że kobiety traciły przytomność, usypiały. Otępiali je
jakimś narkotykiem. A mnie dwanaście godzin
przygotowywali. Mówili, że go nie ma, że szukają i
że jest nadzieja. I po dwunastu godzinach kazali
jechać do kostnicy w szpitalu Kalinina. No i w tej
kostnicy to się napatrzyłam. Chodziłam razem z
kobietą, co taki brzuch miała. W ciąży. Co tam się
działo. Straszne miejsce. Dzień sądu ostatecznego,
bramy piekieł, krzyk na cały Donieck. Najpierw
pokazywali w komputerze. Skąd ja wzięłam w sobie
siły? Twarze czarne, spalone, bez ust, nosów, oczu i
wszyscy leżą na podłodze. Straciłam przytomność,
ale najpierw go rozpoznałam. Najpierw w
komputerze. Wyglądał strasznie. Oczy wypadły i
wisiały z głowy na jakichś strzępach, ale po krzyżyku
poznałam. Prawosławnym. Drewniany, a jednak się
nie spalił.
— Na łańcuszku?
— Nie. Na sznurku! Też się nie spalił! To cud!
Bo ubranie było spalone. Wszyscy z kostnicy
przychodzili i patrzyli, jak to możliwe, że się nie
spalił. Tam na stu ludzi tylko trzech było z
krzyżykami. Ja od razu to mówiłam przy tym
komputerze. Mój mąż powinien być z krzyżykiem.
Pokazujcie mi tylko tych, a oni, że chyba zgłupiałam,
bo oni całkiem spaleni... Ale poszukali i trzeci to był
mój Roma. To było w szpitalu Kalinina, naszym
centralnym, donieckim. Obok kostnicy jest wielki
plac. Byłam jedną z pierwszych i oni wszyscy jeszcze
tam leżeli. I ja chodziłam między rzędami tych
worków, i szukałam tego mojego numeru. Szukałam,
szukałam, szukałam... Tylko z pracownikiem
kostnicy. A jeden gorszy od drugiego. Poznałam od
razu. Odkryli. Tak, to on. Oczy u niego wisiały.
Straszne. Leżał na plecach, ręce spalone, jakby
odrąbane, bo palce się popaliły i odpadły... Oczy
wisiały. O tak, z boku głowy. Otworzyli mu usta, ale
wargi też były spalone. Na rozpoznanie jeździłam z
moim tatą i z teściową. I z siostrą męża. Moja mama
została z dzieckiem. A jak go przywieźli do domu w
trumnie przed pogrzebem, to mama, że to nie Roma.
No jak nie!? Zobacz krzyżyk. Nie spalił się. To był
jerozolimski krzyżyk. Drewniany, na czerwonym
sznurku. Tylko się czarny zrobił od węgla. Krzyżyk
został nietknięty, a człowieka nie ma. Pochowaliśmy
go z nim, bo nigdy go nie zdejmował, nawet w pracy.
A zginął pod samą cerkwią, gdzie się pobieraliśmy i
gdzie leży tych dziewięciu nieodnalezionych. Pod
cerkwią było epicentrum wybuchu.
Maria nie płacze, nie lamentuje nawet. Maria
skowyczy. Na sucho, bez łez.
Allegro non molto
Anatolij Szembierko opowiada.
— Górniczy kawał może być? No to przychodzi
chłop z kopalni wypity, a baba włazi mu na łeb, że
nic tam nie robią, tylko piją samogon. „Och ty suko!
— myśli sobie — pokażę ja tobie, co to za robota".
Łapie babę za koka, wrzuca pod łóżko, zwala
materac, przez siatkę sypie wiadro węgla. Baba
wrzeszczy, a on leje na łeb wiadro wody, a jak
próbuje uciec rakiem, dupczy ją tak, żeby jeszcze
tydzień bolało. „A to za co?" — wrzeszczy baba. „Za
samowolne opuszczenie stanowiska pracy".
Anatolij zamyślił się i zalał łzami.
— Z młodszym synem też niedobrze — mówi.
— Idziesz z nim do miasta, to jak człowiek
przechodzisz przez ulicę pod ziemią, przejściem, a
ten jak jaki chuligan skacze górą, między
samochodami. Taki wstyd! Za nic w świecie nie
wejdzie pod ziemię. Od roku nie był u siebie w
piwnicy.
Grave non molto
A przecież miało nie być górników.
Autorzy Reportażu z xxi wieku, którego śladem
podróżowałem przez Rosję w końcu 2007 roku,
zastanawiają się na samym początku, co trzeba
zrobić, aby zaspokoić najpierwszą, najbardziej
podstawową potrzebę człowieka. Oczywiście „dać
mu chleb".
„Aby mieć pod dostatkiem chleba pszennego i
żytniego — pisali — należy ze wszech miar rozwijać
przemysł metalowy i węglowy." Każdy człowiek o
zdrowych zmysłach wie, że aby było dużo chleba,
należy raczej rozwijać rolnictwo, ale w zsrr
postawiono na węgiel i żelazo. Dzięki temu
zbudowano potęgę militarną, która miała więcej
czołgów niż pozostałe armie świata razem wzięte.
Gdy samotnie podróżowałem przez Rosję moim
łazikiem, takim samym, jakiego do dzisiaj używa
armia rosyjska, nie planowałem zajmować się
problemami wydobycia węgla. Zdaniem autorów
Reportażu z xxi wieku w naszym stuleciu miało w
ogóle nie być górników. W latach trzydziestych xx
wieku opracowano metodę polegającą na podpalaniu
pokładów węgla, by w ten sposób zamieniać go w gaz
i odprowadzać rurami na powierzchnię. W xxi wieku
ludzie mieli już nie zjeżdżać po węgiel pod ziemię.
Ale zjeżdżają, bo energia uzyskiwana dzięki tej
metodzie jest ciągle dwa razy droższa od energii z
tradycyjnie wydobytego węgla.
Nie zdążyłem dojechać do Uralu, kiedy Rosję
obiegła wiadomość, że na wschodzie Ukrainy, w
donieckiej kopalni imienia Aleksandra Zasiadki,
wybuchł gaz. Zginęło stu jeden górników. To
największa katastrofa górnicza w Europie od stu lat,
największa w historii całego byłego Kraju Rad.
Każdego roku dochodzi w tej kopalni do
strasznych wybuchów metanu. W 1999 roku
eksplozja zabiła pięćdziesięciu pięciu górników, dwa
lata później ofiar było tyle samo, a o wybuchach, w
których ginie mniej niż kilkanaście osób, lokalna
telewizja nawet nie wspomina.
Ukraina odziedziczyła po Związku Radzieckim
powiedzenie, że wydobycie miliona ton węgla
„kosztuje" jedno życie. Jednak w 2007 roku przy
wydobyciu siedemdziesięciu pięciu milionów ton
zginęło na Ukrainie dwustu sześćdziesięciu ośmiu
górników, więc współczynnik ten wyniósł ponad trzy
i pół człowieka na milion ton węgla. (W Polsce jedna
dziesiąta, w usa — dwie setne). Sześć tysięcy
dziewięćset pięćdziesiąt osób odniosło rany, ale tylko
Zasiadkę nazywają bandycką albo kurewską kopalnią.
Scherzando non molto
Anatolij Zinowiew miał krzyżyk ze srebra, ale
zgubił go w kopalni. Łańcuszek się zerwał.
— Opłacone, zapłacone — ucieszyła się jego
żona Natasza. —Podziemny duch Szubin wziął w
łapę, to musi cię żywego wypuścić z kopalni.
Tola pomyślał, że starej krysza, czyli dach,
ździebko odleciała, co po rosyjsku znaczy, że
kobiecie pomieszało się w głowie. Wcześniej całe ich
maleńkie mieszkanie zawiesiła dziesiątkami
tandetnych ikon z bazaru, zastawiła armią figurek
świętych, plastikowych kapliczek i ołtarzyków.
Religijne obrazy zawisły nawet w łazience i w
toalecie. I codziennie przed pracą kazała mu pić
naszeptaną wodę z kubka, do którego wcześniej
cichutko zmówiła modlitwę.
Aż kiedyś w tramwaju Natasza przy ludziach
niespodziewanie podnosi lament. Widzi, że jej mąż
jest cały we krwi. Płacił konduktorce za przejazd, a z
nosa, oczu, rękawów leje mu się krew.
Czerwony ze wstydu mężczyzna wyprowadza
żonę z tramwaju, a ona pada na kolana i błaga, żeby
następnego dnia nie szedł do pracy. Górnicy są
bardzo przesądni, wierzą w przeczucia, instynkty i
swoją intuicję, więc Anatolij ulega Nataszy i idzie do
pracy w nocy, a jego dzienną zmianę bierze za niego
kolega. I ginie w wybuchu metanu.
— Nie wiedziałam, co się stanie — mówi
Natasza. — Ale wiedziałam, że coś na pewno. Nie
umiem tego wyjaśnić. Od tamtego czasu wystarczy,
że popatrzę na kogoś, i wiem, co go czeka. Każdy
człowiek to jest źródło informacji, a ja z jakiegoś
powodu mam do niego dostęp.
Historia ta wydarzyła się w 1998 roku. Potem
Natasza przewidziała wybuchy z 1999 i 2001 roku, z
2002 i 2006, ale wiedziała, że żaden nie nastąpi na
zmianie Toli. I tak jej sława rosła. Na kilka tygodni
wcześniej wiedziała o każdej podwyżce płac,
zwolnieniach z pracy, chorobach. Koledzy z zastępu
Toli prosili go o życiowe rady od Nataszy. Wróżyła z
kart i z fusów od kawy wylewanych na biały talerzyk.
Z kolegami ze swojego zastępu Tolik był
dogadany — opowiada Natasza — że muszą się
trzymać razem. Póki oni w jednym kolektywie i na
jednej zmianie, nie poginą. Bo Tolikowi nic nie
mogło się stać, a jak jemu, to i jego towarzyszom
górnikom. A wszystko ode mnie i od siły mojej
modlitwy.
— Natasza! Wiedziałaś, że na Zasiadce będzie
ten straszny wybuch w 2007 roku? W listopadzie?
— Tak.
— To dlaczego nie zatrzymałaś męża w domu,
tak jak dziewięć lat wcześniej?!
TRZECIA JEDENAŚCIE Eroico
Władymir Cwirko jest naczelnym lekarzem
służby ratownictwa górniczego w Doniecku,
specjalistą medycyny katastrof. Osiemnastego
listopada 2007 roku wziął dzień wolny, żeby pojechać
do matki, która mieszka sama kilkadziesiąt
kilometrów za miastem.
Pociąg miał o piątej rano, więc w telefonie
nastawia budzenie na czwartą. Rano myśli, że pora
wstawać, ale dzwonią ze stacji ratowniczej. Na
Zasiadce wybuch.
— Jak ci mam opowiedzieć o człowieku,
którego nieziemska, nieludzka siła rozwłóczyła,
rozciągnęła po chodniku na cztery, pięć metrów? W
filmach grozy nie zobaczysz takich rzeczy. A jak ciał
są dziesiątki? Myślisz: „Boże, jak ja to
skompletuję?". Która głowa od którego jest torsu?
Czyja to ręka, stopa? Kości gołe, jakby ogryzione...
— Od czego zaczynasz?
— Nie patrzę na to. Szukam żywych. Oni są w
to wplątani. Mogą być. I szybko, szybko, szybko.
Czasu na ratunek jest bardzo mało. Mówi się, że tylko
ta złota godzina. Jeśli w tym czasie nie udzielisz
pomocy, pewnie umrą. Po kieszeniach mam
poupychane bandaże, worki do kroplówek. One są
najważniejsze. Szukam ludzi choćby z iskierką życia i
ją rozdmuchuję, przywracam przytomność, i takiego
czarnego, brudnego, w górniczych gumofilcach i
kasku wysyłam na powierzchnię i do szpitala.
Pierwszym człowiekiem, którego potem
pamiętają, jest lekarz w białym fartuchu.
— A ty? — pytam Wołodię.
— Ja wyglądam tak jak oni. Ale osiemnastego
listopada wyciągnęliśmy tylko jednego żywego.
Zaczął odchodzić na naszych oczach, ale
przywróciłem mu oddychanie i nie dałem umrzeć.
Taka rozkosz. Ale od razu widziałem, że nie przeżyje.
I nie przeżył. Uraz mózgu i straszne poparzenia.
Nawet drogi oddechowe.
— Coś powiedział?
— Tak. Dwa słowa. „Aaaale pierdolnęło!"
Więcej nie mógł, bo warg zupełnie nie miał.
— Jak to nie miał?
— Spaliło mu. I policzki, nos, powieki, uszy...
Umarł piątego dnia w szpitalu. Bondarenko się
nazywał. To wyszło, że zginęło stu jeden górników.
Równo połowa tych, co pracowali na poziomie
tysiąca siedemdziesięciu ośmiu metrów. O trzeciej
jedenaście walnęło.
Agitato
Zastęp Toli Zinowiewa mijał się z górnikami z
trzeciej zmiany w szybie wentylacyjnym, którym są
zwożeni do pracy. Ci, którzy wyjeżdżali, mówili, że
cholernie śmierdzi gazem, żeby wracali, bo będzie
nieszczęście. Ale poszli, bo mają płacone od urobku.
Czujniki gazu zakryli kufajkami, żeby nie wyły i nie
wyłączyły automatycznie zasilania.
Wiercili otwory do założenia ładunków
wybuchowych w potężnej i twardej skale, której
nawet kombajn nie mógł ugryźć. Łamał na niej zęby,
ale oni musieli się przebić.
— Przed falą nie uchronisz się, nawet leżąc i za
zasłoną — mówi Tola. — Przedmuchiwało ludzi
dziesiątki metrów, wielotonowe wózki z węglem
fruwały jak latawce. A potem na kilka sekund jakby
olbrzym złapał cię w garść i potężnie ścisnął.
Nieludzka siła wgniata ci oczy, uszy, wdziera się w
płuca...
Byli najbliżej stojącymi ludźmi, którzy przeżyli
tę eksplozję. Pracowali około tysiąca siedmiuset
metrów od epicentrum wybuchu, za dwoma ostrymi
zakrętami chodnika i w miejscu, gdzie fala
uderzeniowa miała pod wiatr do stałej, bardzo silnej
kopalnianej wentylacji, dlatego w ich zastępie ginie
tylko jeden górnik.
Ogromne górnicze wiertarki udarowe robią
potworny huk, więc wszyscy zapychali uszy watą. To
ich uratowało, bo potężne ciśnienie fali wybuchu
rozerwałoby im bębenki.
Con collera
To była największa katastrofa górnicza od stu
lat i najbardziej pracowite dni w życiu Władymira,
lekarza i ratownika. Dwa tygodnie później znowu
poprosił szefa o dzień wolnego, bo matce trzeba
wreszcie posprzątać, zmienić pościel, ręczniki,
nasmażyć kotletów na zapas.
Pierwszego grudnia wcześnie rano czeka na
tramwaj, który zawiezie go na pociąg. Leje jak
cholera, tramwaj nie przychodzi, więc idzie ulicą
Artioma w stronę dworca. Przechodząc koło stacji
ratowniczej, pomyślał, że wpadnie zobaczyć, co
słychać. Nigdy w życiu tego nie robił. Akurat
nadjeżdża tramwaj, ale macha ręką, żeby się nie
zatrzymywał.
Jest w stacji siedem minut przed szóstą. Sennie,
cicho, ponuro. Wszyscy ratownicy w szatni, bo to
pora zmiany. Syrena się włączyła, kiedy wchodził do
telefonistki. Alarm! Wybuch na Zasiadce! Pięć minut
później są na ulicy, po dwudziestu pięciu minutach
zjeżdżają w klatce pod ziemię.
Ardente
Władymir Cwirko opowiada.
— Pożar to piękno niewyobrażalne i strach
niepojęty. To olbrzymia, kłębiąca się w chodniku
pomarańczowo-błękitna ściana ognia. Metan, węgiel,
drewno z szalunku, taśmociąg, całe te kopalniane
śmiecie... Wszystko się pali. A my za taśmociągiem
znajdujemy ostatniego z żywych. Przełażę do niego, a
kolega ratownik stuka mnie w aparat tlenowy, który
mam na plecach, i pokazuje, że z tamtej strony pożar
jest dużo bliżej, małe jęzory ognia są tuż za naszymi
plecami. One w każdej chwili mogą się rozczmychać
i zamknąć nas między dwiema ścianami ognia.
To nic nie robię z rannym, tylko go zabieram i
się wycofujemy. Oddajemy go do klatki, ale jest
jeszcze dwóch martwych. Zaraz pochłonie ich pożar.
A w zakamarkach zaczyna się zbierać i wybuchać
metan. To niewielkie wybuszki pod sufitem,
chlapnięcia, pachnięcia. Pach, pach, czujemy je na
twarzach, w uszach. Coraz bliżej. Chłapoki je
nazywamy. To słowo nic nie znaczy, naśladuje tylko
ten dźwięk, który wgniata bębenki do środka głowy.
Już je widzimy. A jak chłapnie koło ciebie, to się
spalisz. A tu dwa ciała. Głupio zostawić. Oceniam, że
mamy jeszcze dziesięć, dwanaście minut.
— Jak?
— Intuicja podpowiada. Zabieramy ciała, ale
jak zostaje parę minut, to rachuję i wychodzi, że w
tym miejscu powinien być jeszcze jeden górnik.
Wracam do chodnika. Cisza kompletna, a co kilka
sekund głuche pach, pach! Podchodzę do ognia...
Piękno nie do opisania. Nic nie może się równać
urodą z pożarem w kopalni. Gaszę lampę. Widzę, że
ława ognia idzie mi naprzeciw. I ja idę, a kamyki
stuk, stuk. Ze stropu. Stukają mi po kasku. Ostrzegają
mnie. Jakby Szubin, dobry duch górników, uprzedzał
mnie, żebym stanął. Ale to widok, który wciąga,
hipnotyzuje, przeraża i zachwyca. Przepiękne!
Niewyobrażalnie piękne i przerażające... I nagle,
gdzieś na granicy ognia, ze stropu obrywa się
ogromna, jak my to nazywamy, waliza. Obrywa się
skała i z łomotem wali się na ziemię. To mnie budzi.
A tego jednego, co go nie ma, pewnie pożarł ogień.
Wracam. Chciałbym biec, ale nie wolno.
— Dlaczego?
— Bo zaczniesz szybciej oddychać, sapać, a
jesteś w aparacie. No, nie! I niehonorowo biec.
Szybko idę, ale nie biegnę. Dochodzę do moich ludzi,
a za mną ogień. Bardzo przyspieszył. I w tej chwili
pach! potężny chłapok. Bardzo blisko. Taki, że
ogłuchłem na lewe ucho. I dwóch naszych, młodzi
chłopcy, ratownicy, rzucają sprzęt i zaczynają
uciekać. A my, weterani: „Chłopcy, no jak wy
chcecie od fali uderzeniowej uciec?". No tak. Biorą
sprzęt i idą ze wszystkimi. Dzielni chłopcy. Bo jak tu
uciekać, jak fala uderzeniowa pędzi dwa tysiące
metrów na sekundę? I się rozpędza. Tak. Bo to
przestrzeń zamknięta, jak w lufie armatniej. A tych
dziewięciu, których nie znaleźliśmy do dzisiaj,
musiało być w ogniu. Tam jesteśmy bezsilni. Tysiące
stopni. Topi żelazo i aluminium. Widzisz tego
metalowego gluta? To roztopiona stalowa mufa z
miejsca śmierci tych chłopców. Taki mam suwenir.
Tragiczny trochę.
Następnego dnia wieczorem pakuje torbę, żeby
rano ruszyć w końcu pociągiem do matki, u której nie
był od miesiąca. Telefon dzwoni o godzinie
dwudziestej pierwszej — trzeci wybuch na Zasiadce!
— Bóg się śmieje, kiedy słyszy, że planujemy
coś na następny dzień — mówi Wołodia.
Wybuch z osiemnastego listopada, w którym
zginęło stu jeden górników, a potem następne, z
pierwszego i drugiego grudnia, to była w zasadzie
jedna, rozłożona w czasie katastrofa górnicza.
Pierwsza eksplozja spowodowała następne. W
trzeciej poległo pięciu ratowników, którzy w
chodnikach budowali zapory, żeby odizolować strefę,
w której szalał pożar. To byli najstarsi, najbardziej
doświadczeni górnicy.
Na sekundę przed poczuli to coś zwane gołem i
jeden krzyknął: „wybuch!". Ci, którzy zdążyli,
odwrócili się i uderzyło ich w plecy. Ocaleli, a reszta
zginęła.
Epicentrum było sto pięćdziesiąt, dwieście
metrów przed nimi, więc w porównaniu z eksplozją z
osiemnastego listopada, nie był to wielki wybuch.
— Co to jest ta fala? — pytam Wołodię. —
Ogień?
— Nie. To podmuch straszliwie wysokiej
temperatury z tumanami pyłu węglowego, spalin i
diabeł wie z czym jeszcze, ale bez ognia. Na czarno i
biało kłębiąca się chmura, która obejmuje człowieka
na ułamek sekundy, a parzy momentalnie i gorzej od
ognia, jak górnik pracuje tylko w gaciach i
gumofilcach, pali się cały, jak w portkach i koszuli, to
tylko ręce i twarz. To są kontury oparzeń. I jeszcze
drogi oddechowe.
Władymirowi dopiero za czwartym razem,
szóstego grudnia, udało się pojechać do matki. Co
kwadrans dzwonił do pracy, aż przestali odbierać od
niego telefony.
Furioso
Witalij Osuchowski urodził się i całe życie
spędził na górniczym osiedlu Abakumowa, koło
maleńkiej kopalni tego samego imienia, gdzie
pracowała jego matka i ojciec. Oczywiście sam też
został górnikiem. Sześć ostatnich lat pracował na
„bandyckiej" Zasiadce, ale „jak wilków się boisz —
powiada — nie chodź do lasu". Bo nigdzie tak dobrze
nie płacili. Ostatnio dostawał na rękę pięć, sześć
tysięcy hrywien (około trzech i pół tysiąca złotych),
poza tym kochał tę robotę.
Drugiego grudnia 2007 roku obchodził
trzydzieste pierwsze urodziny. Jego zastęp dostarczał
materiały budowlane dla ratowników, którzy
budowali zaporę przeciw ogniowi. Byli sto metrów za
ich plecami, kiedy runęła na nich fala uderzeniowa
wybuchu.
— Widać, jak nadlatuje? — pytam Witię.
— Widziałem. Ale niczego nie zdążysz zrobić.
Nawet się położyć, albo choćby odwrócić. Siła
niewiarygodna. Ja nie umiem... Nie mogę ciągle o
tym myśleć, opowiadać. Chyba straciłem
przytomność. Jak doszedłem do siebie, siedziałem
pod ścianą. Założyłem maskę aparatu ratunkowego.
Ciemno, straszno, ktoś krzyczy: „Chłopaki, to
wybuch!". Umierałem ze strachu, rozumiesz? Tysiąc
metrów pod ziemią... Wiedziałem, że muszę do
szybu!
— Wstałeś.
— Nie. Lazłem na czterech, po omacku, z
rękoma na szynie. Żeby mnie doprowadziła do
wyjścia, a pył taki, że jak wyciągałem rękę, to jej nie
widziałem. Po drodze spotkałem Lochę. Bardzo
młody chłopak, co pracował z nami od miesiąca.
Pełzł tak jak ja, ale był bardzo przerażony. Jak mała
małpka uczepił mi się pod brzuchem i tak go wlokłem
na czworakach półtora kilometra przez to rumowisko.
Pogięte rury, porwane kable, deski, belki, szalunek... I
ciemno jak w piekle.
Świeże rany Serioso
— I ciągle jestem rozdrażniony, strachliwy,
zagubiony — Witalij bardzo często nie kończy
zdania. — Wrzeszczę na żonę, córkę. Głowa, wiesz...
Przeżyć coś takiego pod ziemią... Wybuch, czarno,
krzyki... Mam niby wszystko. Dom, żonę, córkę, a
jakby mnie z nimi nie było. Bywa, że bez powodu
zaczynam płakać.
Witia przeszedł „ostre zatrucie produktami
spalania gazu węglowego". Nawdychał się, nim
założył aparat ratunkowy. Choruje na serce, żołądek,
nerki, wątrobę i głowę. Nie może się szybko
poruszać, patrzeć do góry i prowadzić samochodu.
Jest na rencie inwalidzkiej.
Z pięciu zastępów brygady Łarina, w której
pracował, trzy uległy zagładzie. Pięciu górników
zginęło, a dziesięciu, tak jak Witalij, trafiło na rentę.
— Przez wszystkie lata pracy na Zasiadce
grałem w górniczej orkiestrze na waltorni —
opowiada. — Występy na Dzień Górnika, Święto
Pracy, Dzień Zwycięstwa, ale najwięcej latało się po
pogrzebach. Kolegom graliśmy. Kuuurewska robota.
A po osiemnastym listopada to już instrumentu z rąk
nie wypuszczałem. Róże Donbasu, Górnicze żony,
Śpią ciemne kurhany. Wszystkie te smutne,
kurewskie symfonie, pogrzebowe standardy, cemole.
W jeden tydzień dziewięćdziesięciu dwóch kolegów
pochowałem na cmentarzu koło naszej kopalni, a parę
dni później o mało sam tam nie trafiłem.
Znowu płacze. Pokazuje niepłacone od roku
rachunki za gaz i ogrzewanie. Żyją we trójkę z jego
renty, a to tylko dwa tysiące osiemset hrywien (tysiąc
sto złotych). Żona jest kosmetyczką, ale kiedy zaczął
się kryzys, straciła pracę. W każdej wolnej chwili, z
sobotami, niedzielami i nocami włącznie, wozi
samochodem ludzi na łebka. Pracuje tylko na spłatę
kredytu za ten samochód, a jej mąż inwalida zajmuje
się dzieckiem.
Zaledwie rok wcześniej ukraińskie banki
polowały na klientów jak na zwierzynę. Dawały
kredyty studentom, emerytom, a nawet ludziom bez
pracy. Witia wziął osiem tysięcy dolarów na nowego
lanosa. To było czterdzieści trzy tysiące hrywien.
Teraz to siedemdziesiąt sześć tysięcy, a Witia został
bez pracy. Miesięczna rata w pół roku urosła z tysiąca
stu do tysiąca ośmiuset hrywien.
— Jeszcze cztery lata muszę płacić — górnik
łapie się za głowę.
— Nie mogłeś wziąć kredytu w waszej walucie?
— udaję mądrego.
— Mogłem, ale to dwadzieścia trzy procent, a
nie piętnaście, i trzeba było mieć wkład własny.
— To sprzedaj go w diabły.
— Jak? Próbowałem, ale nikt teraz nie kupuje.
A ja siedzę ciągle w domu i myślę. Zamykam oczy i
robi się czarno, słyszę krzyki, a ja pełznę po szynie do
wyjścia.
Spirituoso
Wioska Sofijewka koło Doniecka to maleńki,
świetnie działający ekosystem społeczny ze szkołą,
przychodnią, sklepem, cerkwią, piekarnią i
posterunkiem milicji. Kiedyś była tu mała kopalnia,
ale dziesięć lat temu zamknęli ją, bo była
nierentowna. (Taki los spotkał sto dwadzieścia, zatem
połowę ukraińskich kopalni).
Wodę mają w studniach, tylko trzeba korbą
kręcić, kartoszki i ogurcy w ogródkach, świniaki w
komórkach, a samogon na strychach i w piwnicach. I
nawet są samowystarczalni energetycznie.
Dzięki Koli Emilianowowi, właścicielowi
miejscowego warsztatu samochodowego, który trzy
lata temu otworzył maleńką, nielegalną kopalnię,
biedaszyb. Ukraińcy nazywają je kopankami albo
dyrkami (dziurkami).
Pierwsze dyrki powstały na Ukrainie dziesięć lat
temu, kiedy zaczęły padać państwowe kopalnie i
ludzie zostawali bez pracy. Podobno pracuje w nich
około siedemdziesięciu tysięcy ludzi. (Legalnych
górników jest trzysta pięćdziesiąt tysięcy).
Kola zupełnie się nie kryje. Jego dyrkę widać z
drogi, więc musi mieć potężną kryszę. „Przykrywka"
zabiera Koli osiemdziesiąt procent dochodu. Po
opłaceniu pracowników i odliczeniu kosztów
właścicielowi kopalni zostaje na rękę około dziesięciu
tysięcy hrywien (cztery tysiące złotych). Fedruje
głównie na potrzeby Sofijewki. Rozwozi węgieL
motocyklem z koszem marki bmw, który porzuciła
hitlerowska armia i który ma napęd także na trzecie
koło. Co jakiś czas, z dobrego serca, podrzuca parę
worków do przychodni, batiuszce na plebanię i do
szkoły, w której uczy się jego córka.
— I miejscowi milicjanci nie widzą tego
wszystkiego? — pytam Misze, który pracuje u Koli.
— Ty głupi jesteś. W tej szkole uczą się
przecież także dzieci milicjantów. Im zresztą też
wozimy, boby zamarzli na swoim posterunku.
Gadamy jakieś sześćdziesiąt metrów pod
ziemią, na niziutkim wyrobisku, gdzie możemy się
zmieścić tylko na siedząco. Schodziłem, a w zasadzie
spuszczałem się do niego niskim i piekielnie stromym
chodnikiem. Misza rąbie węgiel młotem
pneumatycznym, jego kolega ładuje urobek do
metalowej skrzyni w kształcie trumny, którą trzeci
pracownik wyciąga na powierzchnię za pomocą
kołowrotka napędzanego silnikiem motocyklowym.
Ot i cała kopalnia.
Misza jest teściem Witii Osuchowskiego, który
stracił zdrowie w wybuchu na Zasiadce. Jest na
emeryturze, ale chce pomóc dzieciom w nieszczęściu,
spłacić chociaż część kredytu.
— A bank nie chce oddać moich pieniędzy! Nie
mają. Mówią, że kryzys. A co mnie obchodzi ten ich
pieprzony kryzys?! Czy to jest mój kryzys? Gdzie są
te moje pieniądze? Wszyscy kradną w tym kraju.
Absolutnie wszyscy. Na stare lata musiałem wrócić
do roboty. Co za zasrany kraj!
Yariazioni
— Natasza! — po raz setny wracam do tego
samego. — Wiemy, że masz nadludzkie możliwości.
Znasz przyszłość. Wiedziałaś, że na Zasiadce będzie
straszny wybuch. Dlaczego nie zatrzymałaś męża w
domu, tak jak dziewięć lat wcześniej?! Przeżył
cudem.
— Wiedziałam, że ocaleje. A bez niego
zginęliby wszyscy towarzysze z jego zastępu. Co do
jednego.
— Jeden zginął!
— On nie był od nas — włącza się jej mąż Tola.
— Przysłali nam ślusarza na jeden dzień. Myśmy
ocaleli.
Ale ponad połowa górników z jego zastępu po
kilku dniach miała zawały serca. Tola także. To przez
trujące gazy, których się nawdychał. Poszedł na rentę
inwalidzką, a po kilku miesiącach trzeba było mu
usunąć nerkę, która przestała pracować.
Natasza Zinowiew opowiada.
— Rencista jest ubezpieczony, ale jak nie
zapłacisz, nie zrobią operacji. Nawet nie podejdą do
twojego łóżka. Koło Tolika leżał taki. Krzyczał z
bólu, a oni nie podchodzili. No bo z czym podejdą?
Jak tylko przyszliśmy, od razu wzięli od nas
pieniądze na żarówkę, bo się nie świeciła przy
naszym łóżku. I na światło wzięli pieniądze. Ale
można przynieść swoje.
— Światło?!
— Żarówkę. Mydło, proszek do szorowania,
płyn do dezynfekcji. Wszystko kupowałam. Potem
dałam tysiąc hrywien na krew, a po operacji
powiedzieli, że mam zapłacić siedem i pół tysiąca. No
to dałam osiem tysięcy i myślałam, że to będzie
wszystko, a lekarz pokazuje taaaki spis, żebym z nim
poszła do apteki i kupiła. Lekarstwa, wata, kroplówki,
spirytus, woda utleniona, igły, strzykawki... Bardzo
dużo. Oddaję to pielęgniarkom, a one robią zastrzyki i
co trzeba. Ale w zabiegowym nic ci nie zrobią, jak
nie dasz gumowych rękawiczek. W sumie wycięcie
nerki kosztowało piętnaście tysięcy hrywien. W maju
zeszłego roku to było dwa i pół tysiąca dolarów.
Poszły wszystkie oszczędności i trzeba było sprzedać
Tolikową pasiekę. Piętnaście uli za osiem tysięcy
hrywien. Nie została nam ani jedna kopiejka. A na
wypisie ze szpitala stoi jak wół: „Leczenie
bezpłatne".
Wdowy Graziozo
Siergiej Siemionkin dziewiętnaście lat pracował
w kopalni imienia Zasiadki, a siedemnaście czekał w
kolejce na własne mieszkanie. Z żoną i dwójką dzieci
tłoczyli się w jednym pokoiku u jego matki.
Kilka razy kopalnia wyznaczała termin odbioru
kluczy, ale pod ziemią znowu wybuchał gaz i rodziny
poległych przesuwane były na początek kolejki. Na
Ukrainie obowiązuje zasada, że jeśli żona i dzieci
poległego górnika nie mają mieszkania albo jest ono
za małe, natychmiast powinni dostać nowe. Ma mieć
tyle pokoi, ile osób osierocił górnik, a jeśli jego
rodzice także żyją w złych warunkach, im również się
należy. To jest obowiązek kopalni. Tak jak pogrzeb
górnika z orkiestrą, duchownym, stypą, wódką i
zakąską.
Siergieja diabli brali. Wściekał się, że w ten
sposób nigdy nie zamieszkają jak ludzie.
— Marudził, że to strasznie niesprawiedliwe —
mówi z pogodnym uśmiechem jego żona Inna. — No
i się nie doczekał. Nie zamieszkał w naszym
wymarzonym mieszkaniu. Był wybuch, pożar i
Siergiej się spalił. Był nie do rozpoznania, ale jakoś...
— Jak?
— Po numerze fabrycznym lampy. Ale ja też
musiałam. Za pierwszym razem nie dałam rady i
uciekłam. Nie będę opowiadać.
— Ale ja widzę, że jesteś pogodzona z losem.
Nawet, powiedziałbym, radosna, promienna. Masz w
duszy słońce, spokój, a w mieszkaniu obok mieszka
Maria, która jest rozdygotana, jakby wybuch był
wczoraj.
— Bo pewnie nie ma wiary — mówi Inna — a
ja jestem wierząca, należę do Kościoła
Pięćdziesiątników. Kiedy to się stało, bracia nie
odstępowali mnie na krok. Zostawali na noc. Wiem,
że zrobili sobie grafik. Cztery doby siedzieli ze mną
na kopalni i czekali, aż znajdą Siergieja. Psychicznie
to było nie do zniesienia. Ludzie odchodzili od
zmysłów. Co chwila przychodził ktoś nowy i
rozpoczynał skowyczeć jak sobaka. Za nim zaczynali
inni, a po chwili sala odpraw po sufit była pełna
krzyków zawodzenia, lamentów...
— Kobiety?
— Oczywiście kobiety. Ale po kilku minutach
cichły, niektóre w kilka sekund usypiały dziwnie, w
pozycji siedzącej albo wtulone w ramiona matek, a
nawet teściowych. Bardzo często po raz ostatni w
życiu.
Poza mieszkaniem od kopalni rodziny dostają
od państwa jednorazowo pięcioletnią wypłatę
poległego górnika. To są, jak na ukraińskie warunki,
olbrzymie pieniądze, więc wdowy z dnia na dzień
stały się bardzo dobrymi partiami. Do tego po
największym wybuchu z osiemnastego listopada 2007
roku sypnęły się pieniądze od ukraińskich
oligarchów, Cerkwi i polityków.
Wiele wdów wspaniale przebudowało swoje
życie. Urządziły mieszkania, kupiły samochody,
założyły własne interesy albo rzuciły pracę i zapisały
się na studia. Wiele wdów się rozpiło albo padło
ofiarą matrymonialnych oszustów.
Inna dostała w sumie pół miliona hrywien, w
tamtym czasie było to ćwierć miliona złotych.
Rzuciła pracę sztukatora i założyła salon masażu
leczniczego. Jest także dyrektorką szkółki niedzielnej
w swoim kościele. To bardzo atrakcyjna,
czterdziestopięcioletnia kobieta z dwójką prawie
dorosłych dzieci.
— A jakby nawinęła się okazja, żeby zbudować
sobie nowe życie? — pytam ją.
— Jest taki ktoś. Dzieci jeszcze nie wiedzą, bo
to świeża sprawa. Ale nie spieszę się, nie tracę głowy,
bo to człowiek o dziesięć lat ode mnie młodszy. Jeśli
się zwiążę, to żeby wyjść za mąż, bo na chwilę, to nie
potrzebuję. Jestem jeszcze młoda. Pragnę żyć. I nawet
kupiłam samochód.
ecco
Inna Siemionkina mieszka w domu na ulicy
Listoprokatczikow 19, tuż koło Zasiadki i cmentarza
na Szczygłowce, gdzie leżą górnicy, którzy zginęli w
pracy. Kopalnia rozpoczęła budowę tego bloku zaraz
po listopadowym wybuchu, a już w sierpniu
następnego roku dawali klucze.
Dziewięć pięter, dwie klatki schodowe,
dziewięćdziesiąt dziewięć mieszkań. W
dziewięćdziesięciu mieszkają żony, dzieci i rodzice
poległych górników.
Chodzę po piętrach i jak akwizytor pukam do
drzwi. Często, kiedy otwierają kobiety, z głębi
mieszkania słyszę męski głos: „Kto przyszedł,
kochanie?". I nie mogę wprosić się na rozmowę.
Kiedy otwiera mężczyzna, ciałem zasłania drzwi,
żebym nie spojrzał do środka, ale zapuszczam
żurawia i widzę malucha, który na podłodze bawi się
klockami. I na pewno nie ma roku.
Espressivo
— A koło ciebie jest jakiś mężczyzna? —
pytam Marię Tochno, która mieszka na ósmym
piętrze koło Inny.
— No jak?! — krzyczy oburzona. — W tym
domu? On na kościach, na krwi mojego kochanego
męża zbudowany. Nastia, powiedz wujaszkowi, gdzie
jest tata.
— Tatę pod ziemią ubiły czarne ludy —
recytuje trzyletnia dziewczynka.
Maria ma dwadzieścia osiem lat. Od jej relacji z
kostnicy rozpocząłem tę opowieść. Ona także
pracowała na Zasiadce. Była maszynistką dźwigu na
wieży szybu wentylacyjnego. Spuszczała górników w
klatce do kopalni. Setki razy zwoziła na dół swojego
Romę. Osiemnastego listopada minęli się, bo ona
pracowała na pierwszej zmianie, a on poszedł na
czwartą. Za trzy tygodnie miał odejść z pracy.
Chłopak skończył prawo na miejscowym
uniwersytecie i malował ikony, a do kopalni poszedł
dla pieniędzy, bo nigdzie tak dobrze nie płacili.
— Nie mogłam zostać w pracy, bo na każdy
dzwonek z dołu serce mi staje. Nic tylko płaczę.
Wystarczy, że autobusem przejadę koło kopalni.
Prowadzę chór w cerkwi i zajmuję się dzieckiem. I
trzy miesiące sądziłam się ze swoją teściową o tę
pięcioletnią pensję męża. A jak przyjechała nasza
Jula, to znaczy nasza premier, matka poskarżyła się
na mnie na spotkaniu z rodzinami. Sąd podzielił
pieniądze po połowie. Zabrali dziecku! Bo ona „syna
pochowała". I nawet na pomnik się nie dołożyli.
Okropnie się zrobiło przez te pieniądze.
— Ludzie zwariowali — mówię — bo nigdy
takich nie widzieli.
— Rozum stracili. Od roku sądy cywilne nic u
nas nie robią, tylko dzielą pieniądze poległych
górników. Wszyscy się wzięli za łby. Rozpadają się
rodziny. Teściowie mnie znienawidzili przez to
wszystko. Mi to tak zdrowie zszargało... Dostałam
zapaści. Ciśnienie skoczyło do dwustu na sto
dziesięć.
RODZICE Appassionato
Władymir, górniczy ratownik i lekarz,
wspomniał o dziewięciu ludziach, których nie
odnaleźli po osiemnastym listopada. Jednym z nich
jest Piotr Szembierko, syn Anatolija, który na
początku opowiedział nam toporny kawał o żonie
górnika.
Anatolij mieszka z żoną Ludmiłą dwa piętra pod
Inną i Marią. Swoją synową ostatni raz widzieli w
sierpniu zeszłego roku, kiedy na Dzień Górnika
dostawali od kopalni klucze do mieszkania.
Powiedziała, że już nigdy nie zobaczą swojego
wnuka.
— Dostała ponad sześćset tysięcy hrywien, a
wtedy dolar był po pięć — skarży się Anatolij. — I
żyje jak królowa. Tylko dla przyjemności. Szasta
pieniędzmi. I swoją córkę z poprzedniego małżeństwa
do płatnego technikum posłała, chociaż dziewczyna
fatalnie się uczy i po dyskotekach lata. Nawet
samochód kupiła! I ciągle to z jednym, to z drugim
chłopem.
— Jeszcze zanim czterdzieści dni najgłębszej
żałoby minęło! —wybucha Ludmiła. — Szlaja się
jak... A jak robiliśmy wspominki na dziewiąty dzień,
na czterdziesty i po roku, nawet się nie pojawiła. Za
swoje robiliśmy, bo kopalnia nic na to nie dołożyła.
Dostaliśmy tylko trzymiesięczną wypłatę po synu.
Matce i ojcu po jedenaście tysięcy hrywien! To są
kopiejki przecież. Wszystkie pieniądze za syna poszły
do niej. I mieszkanie ma dużo większe. U nas pokój
osiemnaście metrów, a jej dwadzieścia sześć dali. Ale
dlaczego na wnuka nie daje popatrzeć chociaż. To
jedyne, co nam po synu zostało, bo grobu nawet nie
mamy.
Szembierkowie rozmawiali z dyrektorem
finansowym kopalni, żeby synowej nie dawali
pieniędzy. Ale nic nie wskórali, więc poszli do rady
dzielnicy, w której mieszka żona Piotra. Starali się
załatwić, żeby chociaż połowę gotówki zablokować i
przepisać w banku na wnuka, a jak to się nie udało,
wystąpili do sądu o pozbawienie synowej praw
rodzicielskich z powodu pijaństwa. Na próżno.
Szembierkowie są pewni, że synowa wszystkich
przekupiła.
Passente
Piotr miał trzydzieści jeden lat, kiedy zginął.
Pracował na jednej zmianie i w jednym zastępie z
młodszym o rok bratem, który na pół godziny przed
wybuchem zatruł się gazem, stracił przytomność i
został wywieziony z kopalni.
Już nie wrócił do Zasiadki. Po osiemnastym
listopada z kopalni odeszło ośmiuset górników. Cała
załoga liczy prawie dziesięć tysięcy osób.
Brat Piotra poszedł do innej kopalni.
Pierwszego dnia w nowej pracy jak wszyscy
przebrał się w robocze łachy i gumofilce, ale kiedy
oddawał żeton, coś mu jakby nogi i ręce związało.
Nie mógł lampy zapalić. Koledzy mu pomogli, a
kiedy podjechała klatka, otworzyli furtkę. Postawił
jedną nogę i jakaś straszna siła odepchnęła go z
powrotem. Przewrócił się i zaczął uciekać. Najpierw
na czworakach, potem wstał i biegł, aż go zatrzymali
przy bramie. Wezwali lekarza, który powiedział, że to
choroba psychiczna. Górnicza.
Od tego czasu brat Piotra nie pracuje. Ani razu
nie zszedł do swojej piwnicy, a w mieście do
przejścia podziemnego.
Patetico
Anatolij Szembierko opowiada.
— A jak na identyfikację jeździłem do kostnicy,
to nam pokazali tylko dwa trupy, chociaż ich tam
bardzo dużo leżało w czarnych workach. Najpierw w
komputerze pokazali. To on, mówię, a trupa pokazali
— nie on. W dzieciństwie syn miał wypadek
samochodowy i włożyli mu w głowę metalową
płytkę. No to oglądam trupa i mówię, to nie on, bo nie
ma tej płytki, chociaż w komputerze jakby on. We
trójkę jeździliśmy, z żoną i jeszcze z kumem jego.
Synowa nie jeździła, bo była w takim stanie, że się
nie dało jej brać. Jak nasza Jula przyjechała w
grudniu, to wychodziłem do niej na trybunę i
mówiłem, że w komputerze jest, a naprawdę trupa nie
ma. A ona, że znajdą, choćby nawet mogiły mieli
rozkopywać. Potem w grudniu jeszcze jednego trupa
wytaszczyli z zawału i byłem na identyfikacji, ale od
razu wiedziałem, że nie on, bo w gębie połowa zębów
wstawiona złota, a u naszego wszystkie swoje były.
No to w stu procentach on nie nasz. Na mój rozum
ktoś obcy pochował mojego syna. Taki był burdel. A
wiecie, dlaczego był burdel? Bo powiedzieli, że kogo
nie znajdą, tego rodzinie nie będą wypłacać. Jak mnie
te dwa ostatnie trupy pokazywali, to ten z kostnicy,
co trupy wydawał, powiedział, żebym brał i nie
grymasił, bo na oba te trupy pięć rodzin pretenduje. A
mnie po co obcy trup?! Mojego mi oddajcie!
Naszemu młodszemu synowi śnił się brat. Młodszy
coś do niego mówi, a ten odpowiada: „Ja nie
Szembierko i nie Pietia, u mnie inne nazwisko". To ja
myślę, że mojego sobie ktoś pochował. Żeby dostać
pieniądze. Ale wszystkim dawali. A ci, co trupy
pokazywali, na boku nam powiedzieli, że oni wiedzą,
kto pochował naszego syna. Kobieta, żona tego z
połową złotych zębów. Wszyscy jej mówili, że to jej
mąż, a ona, że nie, bo już pochowała swojego. Ale
nasz on też nie był.
— Który?
— No, ten z połową złotych zębów w gębie.
Ostinato
— Nam mówiła sąsiadka — opowiada Anatolij
— że jak kobiecie przepadnie mąż i ona go nie
pochowa, to ile ona by razy za mąż nie wychodziła,
wszyscy następni też będą ginąć albo przepadać. Tak
jest w Biblii napisane.
Pierwszy mąż synowej Szembierków
zachorował, jak tu mawiają, na igromanię (uzależnił
się od hazardu), narobił długów, więc którejś nocy
przyjechali po niego bandyci, wpakowali do
samochodu i już się nie odnalazł. Dwanaście lat
później, a więc osiemnastego listopada 2007 roku,
ginie jej drugi mąż, Piotr.
— I naszego syna też nie znaleźli!
— Anatolij, daj spokój. Lepiej się napijmy.
— Ona to wiedziała. Znaczy synowa. Ona
powinna tylko za wdowca. Tylko tak można klątwę
oszukać. To jakby ona zabiła naszego syna.
— Tak jej powiedziałeś? — pytam.
— No, a jak. To przecież tak jakby wyszło. Jak
w Biblii tak napisane. Wiedziała, że taka jest klątwa.
Tylu niewinnych ludzi przez nią zginęło.
— Chyba jej nie mówiłeś, że przez nią zapalił
się gaz?
— A przez kogo?! Jak w Biblii tak napisane.
STARE RANY Perdendo
Walentyna Sawina opowiada.
— We śnie jakiś głos mi mówi: „Wala, idź na
pole, tam twój Oleg leży". Ja biegnę. Tam pole
pszenicy i on leży na drodze. Sam jeden. I wszędzie
mrówki. W oczach, uszach, ustach. Tyle że twarzy
nie widać. Tak mi się przyśnił. Ja go podnoszę, a on
już jest dorosły. „Wstawaj, synku, wstawaj". A on się
nie podnosi. I ten głos znowu mi mówi: „Wala, co ty
go podnosisz? On tutaj już trzy dni leży". Takie sny
bardzo często miałam, jak jeszcze był mały.
W 1998 roku wybuch gazu zabił syna
Walentyny, Olega, i jego przyjaciela Saszę
Bondarenkę.
W całym życiu przepracowali pięćdziesiąt
dziewięć minut.
To był ich pierwszy dzień w pracy. Pierwsza
zmiana zjeżdża do kopalni o ósmej. Potem jeszcze
godzinę szli chodnikami na miejsce, a o dziewiątej
pięćdziesiąt dziewięć wybuchł gaz.
Chłopaki mieszkali w jednym bloku i na jednej
klatce schodowej. Poznali się w piaskownicy, kiedy
mieli cztery lata. Razem poszli do przedszkola, do
szkoły i do górniczej zawodówki na podziemnego
ślusarza-maszynistę. Siedzieli w jednej ławce, a
potem jednego dnia wzięli ich do wojska i jednego
dnia wrócili.
Obok siebie ich znaleźli pod ziemią i wywieźli
na górę jako ostatniego i przedostatniego. Potem
razem mieli pogrzeb i obok siebie zostali pochowani.
Mieli po dwadzieścia lat.
— Zapomniałam o moim śnie — mówi Wala,
matka Olega. — A jak go chowaliśmy na czwarty
dzień, to było na zupełnie nowej, cmentarnej drodze
wytyczonej przez pole. Mogiłę kopali górnicy, a
wkoło rosła pszenica.
Triste
Giennadij Sawin opowiada.
— A ja widuję go w mieście, jak przejeżdżam
samochodem koło kopalni. Stoi z górnikami na
przystanku i się uśmiecha. W biały dzień go widzę.
Raz się zatrzymałem i podszedłem, ale z bliska już go
nie było. Pytam ludzi, gdzie jest ten młody człowiek,
a oni, jak to gdzie? Przyszedł autobus, to wsiadł i
odjechał. No, ja wiem, że on nie żyje, ale im mówię,
jak mój Alioszka wyglądał, a oni — tak! Był taki, ale
wsiadł i odjechał. Niepojęte. Taki przyśnił mi się sen.
— Wydoroślał? Jedenaście lat minęło.
— Nic się nie zmienił. Tyle że głowa rozbita i
zawiązana bandażem. Bielutkim. A na śmierć poszedł
w moich butach. Takich ciężkich, zimowych, na
gumowej podeszwie. Bo za duże. Kilka dni wcześniej
przygniótł sobie tapczanem wielki palec u nogi, to mu
dałem, bo strasznie mu spuchł. I jak była
identyfikacja w kostnicy u Kalinina, doktor odkrywa
wszystkich, otwiera usta, żeby zęby poznać, to ja
mówię, że nie trzeba, bo on ma wszystkie swoje, że
poznam po moich butach, a doktor, że po butach nie
można, bo mógł się z kimś zamienić. Trzeba po
czymś cielesnym poznać. To kazałem te buty ściągać,
a tam palec niebieski. A z głową żony im dalej, tym
gorzej.
Mahncomco
Opowiada Tania Katielnikowa.
— Zawsze śni mi się pięknie ubrany. Ładnie
uczesany, ogolony, w czarnym garniturze. A jak się
Ania rodziła, przyszedł w dzień. Stał na sali na
porodówce w swoim czarnym garniturze i patrzył. Ja
mówię: „Zobacz, Misza, jakie szczęście", a on mówi:
„Tak". Bardzo często przychodzi i podpowiada, co
robić. Mówił, że teściowa pójdzie do szpitala. I
poszła. Nie ma tygodnia, żeby się nie przyśnił.
Zawsze ogromny, że muszę głowę zadzierać, żeby na
niego spojrzeć.
Tania jest szkolnym psychologiem. Jest bardzo
atrakcyjna. Ma trzydzieści pięć lat. Jej mąż zginął na
Zasiadce trzeciego lutego 2002 roku w wybuchu,
który zabił dwudziestu górników.
Przed wyjściem do pracy jadł z żoną śniadanie.
Tania gryzła się z myślami, czy mu powiedzieć. Test
pokazywał, że może być w ciąży, ale już tyle razy ją
oszukał. Postanowiła poczekać parę dni i zrobić usg.
Już pięć lat nie mogli doczekać się dziecka.
Badanie ultrasonografem wykazało, że jest w
ciąży. I na ten maleńki, czterotygodniowy punkcik na
obrazku usg dostała od komisji socjalnej
dwupokojowe mieszkanie.
Tania siedzi przed telewizorem zwinięta jak
embrion. Z nosa i oczu kapie na kolana. Ogląda film z
ich ślubu, a jej sześcioletnia córka jakby nie widziała,
że matka przed telewizorem zalewa się łzami.
— Przecież ona ma to codziennie — tłumaczy
Tania.
Piano
Opowiada Tania Maskowskaja.
— Nie powiem, co mi się śni, ale jak się budzę i
widzę, że koło mnie leży Wiktor, chce mi się wyć.
Kto powiedział, że czas leczy rany? Myślałam jak
głupia, że jeszcze raz przeżyję taką miłość. Ale
drugiego Gieny nie ma na świecie.
— Każdy popełnia błędy — burknąłem pod
nosem.
— Czy to jest błąd? — pyta smutno Tania i
pokazuje na pięcioletniego syna Jasia. — A czy
można normalnie żyć i cały czas porównywać?
Gdybym wiedziała, że tak będzie, nigdy nie
wyszłabym jeszcze raz za mąż. Wdowy po górnikach
niezwykle rzadko powtórnie idą do ślubu. Czasem na
kocią łapę, ale żeby tak jak ja... Bardzo rzadko.
Tania leje smutne, mądre łzy. Jest nauczycielką
ukraińskiego. Ma czterdzieści lat i jest niezwykle
zmysłowa, pociągająca. Jej pierwszy mąż Giena
zginął dziewięć lat temu na Zasiadce. Najtrudniejsze
tygodnie i miesiące przetrwała dzięki pomocy
Wiktora, nauczyciela angielskiego z jej szkoły. Janek
jest przypadkowym, niechcianym dzieckiem. Tania
wyszła za mąż tuż przed porodem, kiedy było pewne,
że nie zgubi ciąży. Kiedy się okazało, że to chłopiec,
pomyślała, że wychowa go tak, żeby był podobny do
Gieny.
finale
Tylko jeden człowiek się cieszy, kiedy w
Doniecku trzęsie się ziemia, pękają mury i wyją psy.
Ziemia się trzęsie, znaczy w kopalni wybuchł gaz i
będą ofiary. Pochowają ich na cmentarzu na osiedlu
Szczygłowka, kilka metrów od murów kopalni
imienia Zasiadki, koło wieży szybu wentylacyjnego,
którym po raz ostatni zjeżdżali pod ziemię.
— A trupy to dużo jedzenia — cieszy się Mauli,
hiena z cmentarza na Szczygłowce. Im większy
wybuch, tym więcej jedzenia. Ten największy był
ponad rok temu, a ciągle jest co jeść i pić. No i palić.
Mauli też był górnikiem. W młodości przyjechał
z Kaukazu, ale po kilku miesiącach był wybuch,
nawdychał się produktów spalania i odszedł na
najmniejszą z możliwych rent. Zawsze przepija ją
pierwszego dnia, ale kopalnia, można powiedzieć,
ciągle go żywi.
Każdemu zmarłemu, według nowej, sowiecko-
prawosławnej tradycji należy się zawtrak, czyli
śniadanie następnego poranka po pogrzebie, potem
posiłek dziewiątego dnia, czterdziestego i na rok po
pochówku. Rosjanie swoich zmarłych karmią i poją
także w Boże Narodzenie, na Wielkanoc, Święto
Zmarłych, rocznicę śmierci, urodziny, Dzień Górnika
w ostatnią niedzielę sierpnia i za każdym razem,
kiedy przyjdą na cmentarz. Papierosy zostawiają
nawet niepalącym.
A siny z zimna Mauli czeka, aż rodzina odejdzie
od grobu.
Potem opróżnia szklanki z samogonem, po
kieszeniach upycha chleb, kiełbasę i jaja na twardo.
Sztacha się papierosem, którego żona zostawił dla
męża na płycie.
— Carstwo jemu niebieskie — mruczy do siebie
pod nosem.
Styczeń 2009
Wiśniowy sad
W Jałcie, gdzie Wielka Trójka spuściła na
Europę żelazną kurtynę, rąbią drzewa. Rąbią, jeno
warczą topory.
Śliwy, wiśnie i brzoskwinie na ulicy
Nabierieżnej kwitną i pachną jak szalone, słońce
grzeje w plecy, a gwiazdor ryczy z głośnika: „Ja
tiebie skazu, bejbi ajlawiu, ja tiebia liubliu...". Więc
nogi same skręcają do „Białego Lwa", gdzie
zamawiam krymski koniak Żan-Żak.
— Młody człowieku — odezwała się pierwsza.
— Wy go pijecie bez cytryny?
Siedziała przy stoliku obok.
— Cytryna? Do koniaku! — skrzywiłem się.
— To jest klasyka. Car Mikołaj u pił koniak
tylko z cytryną.
— Pewnie dlatego był ostatnim carem.
— Ach... Wy Polak — odgadła i uśmiechnęła
się oczami. Tak rozpoczął się nasz metafizyczny
romans.
A żeby było bardziej jak w opowiadaniu
Antoniego Czechowa Dama z pieskiem, którego
pierwsze sceny rozgrywają się na Nabierieżnej, na
kolanach Ałły Aleksandrowny siedział Żorż, tylko że
to był jamnik, a książkowa dama miała szpica.
Twarze
Jałta zachowała urodę niemłodej, secesyjnej
damy. Damy po przejściach — z problemem
psychiatrycznym i alkoholowym, która nieraz usnęła
w parku na ławce i została wykorzystana przez pijaną
hołotę, nieraz spadła ze schodów albo z pryczy w
areszcie i straciła przy tym kolejne zęby.
Miasto, nazywane kiedyś letnią albo trzecią po
Petersburgu i Moskwie stolicą imperium, w
radzieckich czasach zapaskudzono ogromnymi
blokami. Tysiące kilometrów kabli zarzucono na
dachy jak siatkę. Rury różnej grubości przecinają
stare domy i podwórka w poprzek i na skos. Biegną
po wierzchu, a nawet napowietrznie, kiedy muszą
przeskoczyć ulicę, a bywa, że i po wodzie — w
korytach rzeczek płynących przez miasto.
Teraz nazywają Jałtę polityczną stolicą Ukrainy.
To od mnogości gosdaczy (gosudarstwiennych daczy,
czyli daczy państwowych), do których zjeżdżają
ukraińscy politycy, żeby w pięknej scenerii
podejmować ważne decyzje.
Jedynie ciągnąca się wzdłuż czarnomorskiej
plaży Nabierieżna, od lat trzydziestych nosząca
nazwę ulicy Nabierieżnej im. W. Lenina, świeci
świeżą farbą, tysiącem żarówek i neonów. Bulwar
kusi drogimi knajpami, kasynami, strzelnicą i
wesołym miasteczkiem.
— Las Vegas dla ubogich — mówi z
niesmakiem Ałła Aleksandrowna. — A popatrzcie na
twarze tych ludzi.
Wyjmuje z portfela pożółkłe zdjęcie.
— To jest moja babcia — mówi stara dama. —
No i znajdźcie, Jacek, na Nabierieżnej teraz taką
twarz.
Po pierwsze, w stutysięcznej Jałcie trudno
znaleźć człowieka, który by się tu urodził. Zlatują się
do kurortu w poszukiwaniu lepszego życia, słońca,
okazji do zrobienia fortuny. Ciągną na południe i w
Jałcie kończy im się ląd.
Na tarasie restauracji „Biały Lew" na
Nabierieżnej dalej oglądamy z Ałłą Aleksandrowną
jej podręczny zbiór fotografii.
— Boże mój — mówi — oni już wszyscy
wymarli. Często nawet nie wiem, kto jest na tych
zdjęciach. Prości ludzie, kupiecka rodzina, a jaki
intelekt, szlachetność w twarzach... A tu patrzcie,
Jacek, idzie młoda dziewczyna i jaka twarz zacięta.
— Rodzice i dziadkowie tego pokolenia życie
mieli do bani.
— To prawda. i po wnukach to widać.
Człowiek, który żył w carskich czasach, w naszych
by nie dał rady. Trzeba być nachalnym,
bezwzględnym, chamskim, podejrzliwym i
podstępnym.
Tak jak w Sowieckim Sojuzie. Ja też się
zmieniłam. Już nie chodzę z nosem zadartym do góry,
tylko z wbitym w asfalt pod stopami.
Przed „Białym Lwem" platan gigant. Obok
jeden z setek billboardów reklamujących miasto:
„Jałta — gorod szczastia". Wczasowicze robią sobie
zdjęcia.
— Na tym drzewie faszyści wieszali
partyzantów — mówi gorzko Ałła Aleksandrowną.
— Miasto szczęścia? Chyba tylko latem. Dla
wczasowiczów.
Monastyr w Kozielsku
„Biały Lew" to najdroższy lokal w Jałcie.
Kieliszek miejscowego koniaku kosztuje tyle co
butelka ormiańskiego trzygwiazdkowego Araratu w
sklepie „Gastronom". Restauracja została zbudowana
siedem lat temu na miejscu ohydnej blaszanej budy z
piwem, za którą wszyscy spacerowicze z
Nabierieżnej i konsumenci z piwuchy chodzili się
odlać.
Zbudowali ją w czwórkę. Jednym z partnerów
był Sasza Sz., najgroźniejszy miejscowy bandyta.
Rokokowe wnętrze z marmuru i kryształu kapie
złotem jak w cerkwi u Świętego Jana Złotoustego.
— Sasza się wycofał — mówi Swietłana
Andriuszenko. — Zostałam tylko ja z mężem i
partner z Rosji.
Ale rządzi trzydziestoośmioletnia Swietłana,
która w Moskwie zaocznie studiuje prawo. Mężowi
(ksywa „Profesor") obrzydły interesy. Kupił kilkaset
hektarów ziemi pod Sewastopolem, posadził sad,
winnice, zbudował owczarnię i cieszy się nowym
życiem.
W czasie ostatnich wyborów prezydenckich
oboje trzy razy głosowali za Wiktorem
Janukowyczem, faworytem byłego prezydenta
Kuczmy i Moskwy.
— Bo to człowiek cerkiewny — mówi Swieta
— bardzo religijny, a szczególnie jego żona. A ja
jestem chrześcijanka prawosławna. U nas jest
przykaz, żeby mieć to na uwadze, a jak się czegoś nie
wie, spytać świętych ojców.
— I pytaliście?
— Tak. W świętym monastyrze w Kozielsku
pod Moskwą jest wielu świętych ojców. Jak tam coś
powiedzą, my absolutnie wierzymy. Na Ukrainie
mamy raskoł, podział, i odszczepieńca Filareta z jego
Cerkwią kijowską, którego zesłał Antychryst. Dlatego
głosowaliśmy na Janukowycza, bo on jest za naszą
jedyną, moskiewską, prawosławną Cerkwią i naszym
wielkim, rosyjskim językiem.
— Co wy z tym językiem? — dziwię się. —
Przecież wy Ukrainka.
— A co to takiego język ukraiński? Przecież to
rosyjskie narzecze. Całą młodość spędziłam w
Kijowie i tam wszyscy mówili po rosyjsku.
— Bo była rusyfikacja.
— Teraz jest ukrainizacja Rosji.
— Nie jesteśmy w Rosji. To Autonomiczna
Republika Krymu. Jesteśmy na Ukrainie, ale wy nie
jesteście ukraińską patriotką.
— Jestem! I rosyjską, białoruską i polską.
Jestem słowiańską patriotką. Wy nie przetrzymacie
tego zepsucia, narkotyków i pornografii, która wcieka
do Polski z Ameryki i nato. Od was ten potok
bezbożności i zepsucia wlewa się do nas, a nam po co
tutaj obce wojska?
Tak sobie gawędziliśmy na tarasie „Białego
Lwa". Mówi się, że w Jałcie ziemia jest ze złota, bo
na wąskim pasku między górami a morzem jest jej
bardzo mało. Działki budowlane są droższe niż w
stolicy. Najgorszy kawałek na stromym stoku
kosztuje dwieście dolarów za metr, a przy
Nabierieżnej — tysiące. Ale Swieta z mężem i
kolegami zapłaciła symboliczną hrywnę, bo mieli
odbudować spaloną podczas wojny zabytkową
czytelnię, która stała w tym miejscu. No i przez dwa
lata po otwarciu i poświęceniu restauracji przez
batiuszkę przy wejściu była nawet tabliczka
„Czitalnyj zał". Stał stojak z czasopismami, ale w
ciągu tych lat ani jedna osoba nie wzięła ich do ręki,
więc tabliczka i stojak zniknęły.
Po mieście chodzi pogoworka, że Jałta się
najpierw paliła, a teraz się buduje. Bandyci podpalali
stare domy, żeby biznesmenom zrobić miejsce pod
inwestycje. Wybuchały pożary w parkach i
rezerwatach otaczających miasto. Rzecz jasna paliło
się w miejscach dogodnych dla budowlańców.
Przepiękny Nadmorski Park Miejski, który po
wojnie miał trzydzieści pięć hektarów, teraz ma
dziewięć.
Sofia Rotaru, gwiazda radzieckiej estrady i
ukraińskiego biznesu, kupiła za symboliczne dwieście
dolarów miejską banię z początku xix wieku na ulicy
Nabierieżnej. Miała ją restaurować. Kiedy
przyjechałem do miasta czternastego kwietnia, na
ścianie wisiała tabliczka z informacją, że to pomnik
architektury. Gdy po dziesięciu dniach wyjeżdżałem,
nie było śladu po fundamentach.
Miasto traci hotele, pensjonaty, sanatoria, parki,
place zabaw, przedszkola. Sprzedaje budynki
komunalne razem z mieszkańcami. Taką
prywatyzację miejscowi nazywają prichwatizaciją
(przechwytyzacją).
Do tego samego katalogu należy słowo
„diermokraty". „Diermo" to bardziej eleganckie
określenie gówna. Diermokratami są wszyscy ci,
którzy zmieniają Kraj Rad po jego rozpadzie.
Świetlana, właścicielka „Białego Lwa", też tak myśli
i głęboko nimi pogardza. Tak jak prezydentem
Juszczenką. Uważa, że każda władza pochodzi od
Boga i jest taka, na jaką naród sobie zasłużył.
— Czym więc zgrzeszyli Rosjanie, że dostali
Stalina? — zapytałem.
— A dlaczego puścili bolszewików, wytępili
arystokrację, zamordowali carską rodzinę? On był
Biczem Bożym, karą za grzechy.
Ikona z prezydentem
— Wyobrażacie sobie, Jacek? Ja siedziałem tu
gdzie teraz, a tam, gdzie wy, siedział Juszczenko!
Wiktor Juszczenko odpoczywał w hotelu
Wiktora Łopana przed rokiem. Siedzieli przy stole i
jedli barszcz ukraiński. Juszczenko jadł czerwony, a
Łopan — zielony. Zielony barszcz to po naszemu
szczawiowa.
Po obiedzie wyszli przed restaurację i Łopan
zrobił rodzinie Juszczenków zdjęcie. Oprawił je w
ramkę.
— I poszedłem do cerkwi poświęcić.
— Zrobiliście ikonę!
— Tak — cieszy się Wiktor Łopan. — Może
dlatego Juszczenko wygrał. Z tą ikoną byłem na
wyborach. Powiedziałem, że to będzie nowy
prezydent. O mało mnie nie pobili. Antenę, na której
miałem pomarańczową wstążkę, w ciągu kilku
tygodni rewolucji łamali mi siedemnaście razy.
Dla Wiktora Łopana to niewielki wydatek.
Chociaż jest bajecznie bogaty, z powodu patriotyzmu
jeździ ukraińską tavriją, tanim i bardzo tandetnym
samochodem.
W Jałcie i na Krymie w każdej turze wyborów
Juszczenko dostawał około piętnastu procent głosów.
Ponad dwie trzecie mieszkańców półwyspu to
Rosjanie. Łopan jest Ukraińcem.
Ikona z Juszczenką wisi na honorowym miejscu
w restauracji Łopana w Liwadii. Trzy lata temu za sto
tysięcy dolarów kupił od pośrednika ruinę domu
carskiego ogrodnika (był budowany w roku
powstania styczniowego), starannie wyremontował i
zamienił w hotel, a obok wybudował aquapark.
Zawadzało mu potężne drzewo, więc zamiast je
wyciąć, wybudował mu przy barze oddzielny pokoik,
w którym sobie rośnie i nad dachem otwiera koronę.
Liwadia to carska posiadłość w Jałcie. Dom
ogrodnika stoi trzysta metrów od pałacu
Romanowów, w którym od czwartego do jedenastego
lutego 1945 roku trwała konferencja z udziałem
Churchilla, Roosevelta i Stalina.
Łopan był lekkoatletą średniodystansowcem.
Ma pięćdziesiąt siedem lat. W pierwszych latach
niepodległości został trenerem narodowej
reprezentacji Ukrainy, ale czuł się pokrzywdzony, bo
zarabiał trzysta dolarów, więc poszedł do biznesu.
Polskim partnerom założył kijowskie biuro i za samo
to dostawał od nich trzecią część zarabianego szmalu.
Biuro znajdowało się w budynku Ministerstwa
Przemysłu Lekkiego.
Te interesy wykończyły go jednak nerwowo,
więc przeniósł się do Jałty.
— Straszny rekiet — zgaduję. — Bandziory
ściągają haracze.
— Bandycki rekiet to pryszcz. Do mafii poszli
prawie wszyscy byli sportowcy, a ja też byłem w
sporcie, to zawsze się jakoś z nimi dogadam. Oni
zresztą dorobili się na tym rekiecie i zostali
normalnymi biznesmenami. Uspokoiło się. Teraz
przyjeżdżam do Jałty, a tu widzę normalny rekiet
państwowy.
— Gdzie tam. Po prostu wreszcie musicie płacić
podatki.
— Podatki i haracze — prostuje Łopan. —
Komunistyczni bandyci (bo tu ciągle byli sekretarze
rządzą) posadzili pospolitych bandytów albo ich
wystrzelali i sami rekietują. Podpis na najgłupszym
papierku w urzędzie kosztuje sto dolarów,
pozwolenie na budowę — pięćdziesiąt tysięcy. Do
kieszeni odpowiedniego urzędnika. W zeszłym roku
chciałem kupić plac pod inwestycję dla kolegi.
Łapówkę miał dostać odpowiedni deputowany Rady
Miasta. Pośrednikiem był oficer milicji. Dawałem
trzydzieści tysięcy dolarów, ale konkurencja dała
trzydzieści sześć. To też był deputowany, ale Rady
Najwyższej z Kijowa. Tuż obok mnie zburzyli
zabytkową łaźnię carskiej rodziny. Teren opchnęli za
trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nie wiem, ile
wzięli łapówki, ale co najmniej stówę.
W ciągu trzech pierwszych miesięcy
urzędowania prezydenta Juszczenki do jego
kancelarii wpłynęło sto pięćdziesiąt tysięcy skarg
obywateli Ukrainy na lokalne władze. Mieszkańcy
Jałty musieli sporo wydać na znaczki pocztowe, bo
prezydent wysłał do miasta kontrolę z prokuratury
generalnej. Kontrolerzy polecili miejscowej
prokuraturze rozpocząć siedemdziesiąt trzy śledztwa
dotyczące korupcji i oszustw w obrocie
nieruchomościami.
Trzy z nich toczą się przeciwko merowi miasta,
ale ten ani mnie, ani miejscowym dziennikarzom nie
chciał powiedzieć, czego dotyczą. Mer Jałty
wcześniej był tutaj prokuratorem.
Trzy cuda
Znowu umówiłem się z Ałłą Aleksandrowną na
Nabierieżnej.
Rozsiedliśmy się na ławce, ale ktoś usiadł obok
nas, więc Ałła koniecznie chce się przesiąść.
— To czechowowski naród — tłumaczy. — My
rozmawiamy, a ten siada i słucha. Toż to chamstwo.
— Pewnie chciał tylko posiedzieć. Czego się tu
obawiać?
— Macie rację. Sowiecka priwyczka nadmiernej
ostrożności.
Ałła Aleksandrowną żyje dzięki cudom, które
się jej przytrafiły. Pierwszy zdarzył się, kiedy miała
pięć lat. Mieszkała z rodzicami w syberyjskiej tajdze,
w zapadłej wiosce, dokąd po studiach zostali
skierowani do pracy. Ałłoczka chorowała. Potwornie
cierpiała, przestała chodzić.
— Gasłam, kiedy do naszego sioła zesłany
został wybitny lekarz. To był polski Żyd o nazwisku
Sznajder. Powiedział, że mam gruźlicę kręgosłupa i
tylko klimat Krymu może mnie uratować. Trzeba
pisać prośbę o skierowanie do sanatorium. Dobre
sobie. Rok 1935, a moi dziadkowie rozstrzelani, bo
byli kołczakowskimi oficerami. Nie było szans na
skierowanie, ale mama napisała. I stał się cud. Po
miesiącu przyszło.
Pięć dni matka z babką wiozły Ałłoczkę w
nosiłkach na Krym. Zamieszkały w dziecięcym
sanatorium nad carskim pałacem, w którym było
sanatorium dla kołchoźników. Po trzech latach
dziewczynka wyzdrowiała, ale zostały, bo matka
dostała posadę nauczycielki rosyjskiego w
sanatorium, a lekarze mówili, że Ałła może żyć tylko
w tym klimacie.
W 1941 roku, przed wkroczeniem Niemców do
Jałty, Rosjanie ewakuowali dziecięce sanatoria. W
panice upychali dzieciaki na parowcu „Armenia", ale
dla trzydzieściorga z sanatorium Ałły zabrakło
miejsca.
— Zrozpaczeni patrzyliśmy z Liwadii, jak
„Armenia" wychodzi z portu — opowiada Ałła
Aleksandrowna. — Była sto metrów od falochronu,
kiedy nadleciały samoloty. Zrzuciły bomby, statek się
przełamał i w kilka minut poszedł na dno. Tylko
kilkoro dorosłych dopłynęło do brzegu. Patrzyliśmy
na to z góry jak w teatrze. Znowu przeżyłam jakby
cudem.
— A ten trzeci cud?
— Jak po studiach dawali nam nakazy pracy.
Skończyłam filologię rosyjską i wszystkich z mojego
rocznika wysyłali na Syberię. W Norylsku ja nie
przeżyłabym nawet roku, ale w komisji znalazł się
znajomy matki i on skierował mnie do pracy w moim
sanatorium w Liwadii. Jeszcze dwadzieścia lat
mieszkałam i pracowałam przy carskim pałacu.
W lecie 1974 roku Breżniew miał spotkać się w
Jałcie z Nixonem. Rosjanie bali się, że amerykański
prezydent zechce obejrzeć miejsce, gdzie w 1945
roku odbyła się konferencja Wielkiej Trójki. W
miesiąc wywalili z pałacu kołchoźników, zrobili
remont i kopie mebli, przy których radzili przywódcy,
a potem zatrudnili pracowników. Ałła Aleksandrowną
zgłosiła się natychmiast. Nixon i Breżniew nie
zaszczycili pałacu Romanowów, ale muzeum
powstało.
— W każdej sali siedziała kobieta,
smotritielnica, i donosiła na przewodników, co
mówią. Wolno nam było mówić tylko o konferencji.
Kiedyś dostałam naganę, bo się zapomniałam i
powiedziałam, że to jest pokój carewicza Aleksieja.
— A co trzeba było mówić?
— Że to świetlica do zajęć ideologicznych.
Ałła Aleksandrowna odeszła z pałacu z
początkiem pierestrojki. Po trzydziestu latach
oczekiwania na własne mieszkanie usłyszała, że
dostanie, ale musi przejść do pracy w szkole w
centrum Jałty. Pisała podanie o zwolnienie z pałacu i
płakała.
— Nie dostałam mieszkania. Do szkoły też
mnie nie przyjęli, a w pałacu nie potrzebowali
przewodnika przed emeryturą. Zostałam bez pracy.
Babuszka
Ałła Aleksandrowna była zajadłą komsomołką.
Rozpierała ją duma, że wstąpiła do organizacji na
trzydziestolecie władzy radzieckiej.
— Wtedy moja babcia Natalia przestała ze mną
rozmawiać —mówi dama z pieskiem. —
Powiedziała, że komuniści zastrzelili chorego
chłopca, którego ojciec trzymał na rękach.
Babcia Natalia nie nazywała Lenina inaczej jak
„ryża sobaka". Przeżyła ponad sto lat, z których
ostatnie spędziła w łóżku, bez przerwy słuchając
radia. Każde niepowodzenie władzy radzieckiej:
nieurodzaj, pożar, katastrofę kolejową, a nawet
huragany i śmierć Gagarina, nagradzała gromkimi
oklaskami.
Ubóstwiała oglądać w telewizji film Lenin w
październiku. Widziała go dziesiątki razy. W
finałowej scenie krasnoarmiejcy pędzą przez plac do
Pałacu Zimowego, wskakują na ogrodzenie... a babcia
wyrywa z gniazdka wtyczkę od telewizora. „Nie
dobiegniecie" — mówiła.
Komunizm wywietrzał Alle Aleksandrownie z
głowy na studiach, kiedy związała się ze swoim
przyszłym mężem, który nie był zainfekowany
marksizmem.
— Babcia umarła w 1989 roku.
— Doczekała upadku komunizmu w Polsce? —
pytam.
— Nie. Tego najbardziej żałuję. Umarła w
styczniu... O! Jaka twarz! Popatrzcie, Jacek, na tego.
On też nasz.
— On?
— Ta gęba czarna od słońca, z kolczykiem, w
ciemnych okularach i czarnej chustce? Wargi
popalone od marihuany, wiecznie zaćpany albo na
bani. A jak śmierdzi... Codziennie widzę go na
Nabierieżnej, jak gra na gitarze punkowe kawałki,
żeby zarobić na bełta albo spirytus salicylowy z
apteki, który miesza pół na pół z wodą. Nazywają to
ruską gadziną.
Pożegnałem Ałłę Aleksandrownę i poszedłem
za gitarzystą.
Buba
— Nazywają mnie Buba — powiedział
jegomość, którego twarz tak bardzo spodobała się
Alle Aleksandrownie. — Jestem podobny do jakiegoś
gwiazdora filmów porno o tym imieniu. U nas w
Pitrze puszczają takie filmy w nocy z piątku na
sobotę na trzydziestym czwartym kanale. Ja z
Petersburga jestem.
Nie był tam od kilku lat. Mieszka na melinie
koło hotelu „Jałta". Wygrzebuje się z legowiska
zwykle koło trzynastej. Około czternastej pojawia się
na Nabierieżnej i jest tam do nocy. Czasem, jak
zabaluje, śpi z innymi na plaży. Wystarczy spaść z
Nabierieżnej i już leżysz na piachu.
— Nazywam się Wiktor Daczyński. Jestem
rosyjskim Polakiem.
W kwietniu skończył trzydzieści osiem lat. W
sezonie bardzo często kręcą się koło niego przepiękne
dziewczyny z północy, wędrowne narkomanki, które
odnajdują się z Bubą na Nabierieżnej, pomieszkują z
nim, pomagają naciągać turystów („Daj hrywnę dla
muzykantów") i odlatują.
— A ile razy tak było, że gramy sobie, gramy
— opowiada Buba — a tu przylatują jakieś nowe
ruskie baby, forsę w kieszenie pchają i zostają z nami.
Takie sobie wakacje wymyśliły. Z brudnym,
śmierdzącym punkiem. Po miesiącu znikają. Albo
mieszkają w hotelu „Jałta" w drogich apartamentach,
a z nami tylko balują.
Buba od wczesnego dzieciństwa każde lato
spędzał w Jałcie. Od kilku lat nie wraca już na zimę
na północ, chociaż w Murmańsku ma żonę, dziecko i
mieszkanie. Często chodzi głodny.
— W cerkwi karmią raz w tygodniu — mówię.
— My nie chodzimy do cerkwi. Jak mam pójść,
to do kościoła katolickiego. W Moskwie i Pitrze
nieformały, to znaczy punki, i wszyscy, którzy
chodzą z gitarami, to katolicy. Z prawosławnymi nie
idzie pogadać. Straszą tylko piekłem i szatanem.
Buba zakłada nową grupę punkrockową. Będzie
się nazywać Buba Honey Company, w skrócie
Buhańka. „Buhańka" w młodzieżowym slangu
oznacza imprezę alkoholową, ostrą popijawę.
Wład
Wład Władkin należy do Chrześcijańskiego
Kościoła Pełnej Ewangelii „Światło Życia". Ma
dwadzieścia sześć lat.
— Przez trzynaście lat chlałem dzień w dzień z
trzymiesięczną przerwą na pobyt w areszcie — mówi.
— Paliłem marihuanę, opium i brałem heroinę.
Kilkanaście razy byłem w zimie w szpitalu, bo
zamarzłem albo mnie bezpańskie psy zaczęły
pożerać. Nie mam połowy jednej stopy, a u drugiej
nie mam żadnego palca. Spalił mi się dom. Żeby
zarobić na narkotyki, kradłem, tłukłem, rabowałem.
Robiłem wszystko, tylko nie zabijałem. Zarosłem
brudem i kudłami. Żarłem na śmietniku, mieszkałem
w lesie. Jak zwierzę. Umiałem szczekać na psy, żeby
mnie nie atakowały. Cztery lata temu miałem sen.
Śniło mi się, że Wiktor Juszczenko będzie
prezydentem. Dlatego głosowałem na niego, chociaż
nie było łatwo, bo nie chcieli mnie wpuścić do lokalu
wyborczego. Potem widziałem spełnienie tego snu.
Kiedy w następną środę poszedłem na darmową zupę,
siostra Inga Kozina prosiła, żebym zerwał z
grzechem, a ja pomyślałem, że ten proroczy sen był
znakiem, i się pokajałem. Wstąpiłem do Kościoła.
Wład z dnia na dzień przestał pić i ćpać. Nawet
papierosy rzucił. Bracia go ogolili, umyli, odziali,
potem nakarmili, dali dach nad głową i pracę. Nie
odczuwał żadnych dolegliwości związanych z
abstynencją. Każdej niedzieli jego wspólnota modli
się z pastorem w intencji prezydenta Juszczenki.
Wiedzą, że w drugiej części snu Wład widział, jak
Ukraina pod wodzą Juszczenki podnosi się z klęczek,
urywa łeb korupcji, a jej siła rośnie i równa się
potędze Rosji.
— A ludzie w tym śnie? — pytam Włada.
— Żyją w Jałcie jak na wakacjach.
Batiuszka
Cerkiew Świętego Jana Złotoustego stoi w
miejscu, w którym czwartego kwietnia 1837 roku car
Mikołaj I spożywał obiad w składanym podróżnym
pawilonie. Kronikarze zanotowali, że tego dnia
podano włoski makaron zwany spaghetti. Po posiłku
imperator wstał z fotela, podniósł kielich z winem i
ogłosił, że licząca trzynaście chałup wioska Jałta
będzie miastem ujezdnym (powiatowym).
Kopuły cerkwi widać z całego miasta, ale już za
parę dni z portu i z części Nabierieżnej nie da się ich
zobaczyć. Zasłoni je wielopiętrowy hotel ze szkła i
stali. Batiuszka Władysław Szmidt od Świętego Jana
Złotoustego podniósł larum, że budynek powstaje w
stumetrowej strefie ochronnej zabytkowego obiektu,
ale władze go uspokoiły, że hotel będzie miał tylko
cztery piętra, więc kopuły nie będą całkowicie
zasłonięte. Kiedy budowa dojechała do piątego piętra,
w mieście znowu zawrzało. Dziennikarze rzucili się
na mera, a ten ogłosił, że wprawdzie inwestor
uświadomił mu, że zgodnie z podpisaną przez niego
umową hotel miał mieć osiem pięter, ale renegocjują
wysokość budynku. Dogadali się na sześć, co znaczy
— cieszył się mer — że krzyże na kopułach będą
wystawały. Kiedy wyjeżdżałem z Jałty, kończyli
siódme piętro.
— Nie mam szczęścia do tego miasta —
wzdycha duchowny.
— Ja też — wtóruję mu westchnięciem. —
Tutaj sojusznicy sprzedali Polskę Związkowi
Radzieckiemu.
— Bo byliśmy najsilniejsi. Ale wy wiele
zyskaliście. Jak trzeba było, pomoc płynęła
nieprzebranym strumieniem. Rozwinęliśmy wasz
przemysł, zaniedbane regiony. W całym obozie tak
było.
— Na odwrót. Wszystkie kraje budowały waszą
potęgę, tę waszą cholerną armię.
— Trzeba się było bronić — mówi ojciec
Szmidt. — Co wy nie wiecie, że była zimna wojna? I
siebie, i was broniliśmy przed Amerykanami. Polska
była rozgromiona przez Niemców, a uwolnił was
Związek Radziecki, więc należeliście do Rosji.
— To wystarczy, żeby wziąć wolny kraj jak łup
wojenny?!
— Jaki wolny? To takie śmieszne jak „wolna
Ukraina". Sami Ukraińcy przyjdą do Rosji i poproszą,
żeby ich wziąć z powrotem. Całe życie byliśmy w
Rosji. To samo można powiedzieć o Polsce.
Batiuszka ma trzydzieści osiem lat. Jest
Ukraińcem.
— Nie jesteście ukraińskim patriotą — raczej
stwierdzam, niż pytam.
— Na Ukrainie nie ma czegoś takiego jak
patriotyzm. Na szczęście jest wielka Rosja i Cerkiew
moskiewska, a przyjaźń narodów to potęga naszego
radzieckiego, a teraz rosyjskiego państwa.
Cały czas w rozmowie przeszkadza nam łomot z
budowy.
— Słyszycie? — pyta batiuszka. — Rąbią
wiśniowy sad.
— To wy, jak tu godzinę gadamy, wyrąbaliście
wszystkie drzewa!
Ruskie nastroje
Jeszcze gorzej mi poszło z Jewgienijem
Anatoljewiczem Łoginowskim, znajomym Ałły
Aleksandrowny, który jest prezesem Dworianskogo
Sobranija Rossiji w Jałcie. To rodzaj kółka ludzi
lepiej urodzonych.
Łoginowski jest inżynierem. Ma sześćdziesiąt
dziewięć lat. Od kilku lat jest na emeryturze, a
wcześniej był naczelnikiem miejskiego wydziału
eksploatacji budynków mieszkalnych i tak się
złożyło, że jako naczelnik wydał decyzję o zburzeniu
własnego domu, w którym nie mieszkał, bo w 1937
roku dom został upaństwowiony.
Dziadka w 1920 roku rozstrzelali bolszewicy,
bo był naczelnikiem telegrafu, a drugiemu dziadkowi
przywiązali kamienie do nóg i wraz z tysiącem stu
pięćdziesięcioma innymi oficerami, kadetami i
junkrami generała Wrangla utopili w basenie
jałtańskiego portu.
Myślałem, że jako poszkodowani przez władzę
radziecką znajdziemy z Łoginowskim wspólny język,
ale się myliłem. Wymyślał mi od rusofobów i
torturował paranoicznym wykładem historycznym, w
którym znalazło się wytłumaczenie dla każdego
podboju, agresji i świństwa nie tylko carskiej, ale i
radzieckiej Rosji. Oczywiście Polskę Katarzyna II
zajęła, żeby zaprowadzić porządek.
— U nas już taka mentalność — powiada —
żeby pomóc.
Wyszedłem bez pożegnania, w sklepie kupiłem
masandrowski koniak i poszedłem na Nabierieżną
napić się z chłopakami. Mam tam czwórkę przyjaciół.
Rezultat
Sejran Kurtbiedinow, krymski Turek z
kompletem złotych zębów, mistrz Uzbekistanu na sto
metrów z 1957 roku. Iwan Kunicki, który od
trzydziestu pięciu lat zajmuje się płatną poezją i na
Nabierieżnej na poczekaniu wymyśla wiersze na
zadany temat. Wania często przychodzi z córką Lilą,
która ma problemy psychiczne i ubiera się tylko na
czerwono. Czwarty to brodaty Andriusza. Mistrz Jałty
w warcabach i szachach. Z nim też coś jest nie tak.
Zawsze ma ze sobą zegar do gry i szachownicę.
Każdy może z nim zagrać.
Co wieczór do nich przychodziłem i co wieczór
Sejran opowiadał mi o swoim spotkaniu z Jurijem
Andropowem, szefem kgb. To ja też opowiem.
Krymskich Turków deportowano z półwyspu
razem z Tatarami w 1945 roku. Od 1956 roku
wspólnie walczą o prawo do powrotu do ojczyzny.
Co kilka miesięcy wysyłają do Moskwy delegacje,
które dobijają się do wszystkich drzwi. W 1968 roku
w ośmioosobowej delegacji przedstawicielem
młodzieży był trzydziestoletni brygadzista Sejran
Kurtbiedinow. Połowa poszła do kc, połowa do kgb.
— Ja poszedłem do bezpieki — mówi Sejran.
— Zgłosiliśmy się do sekretariatu na spotkanie z
szefem kgb Andropowem. Sprawdzili nas,
zrewidowali i powiedzieli, że przyjmie nas za
piętnaście minut. Mija piętnaście, trzydzieści,
czterdzieści pięć minut... Chcemy wychodzić, ale
wzywa nas adiutant. Zjeżdżamy pod ziemię,
czerwone marmury. Znowu czekamy, ale już przy
gabinecie Andropowa. Obok mnie kobieta. Ona w
imieniu kobiet. Ale tu coś cieknie. Po podłodze!
Zsikała się ze strachu!
Sejran pęka ze śmiechu, ale widzę, że jakoś tak
nerwowo.
— A ty się nie bałeś? — pytam go.
— A dlaczego? Mnie naród posłał. Zbierali
pieniądze na ten wyjazd.
— No i co Andropow?
— Siadać prosi, a ja, że my już długo siedzimy i
nie będę siadał. Pokazuję mandat, który jest w
imieniu młodzieży, i mówię, że mnie trzeba
odpowiedź dać. Dlaczego nie pozwalacie nam wrócić
na Krym? Czy my niewłaściwi ludzie? Jak tak, to
dlaczego przyjmujecie nas do partii komunistycznej?
I mnie też. A on nie patrzy na mandat od narodu,
tylko w oczy, a ja czuję, że mi wzrokiem tnie mózg
jak żyletkami.
— Kagiebista — mówię. — Fachowiec.
— Tak. I mówi: „Uspokójcie się. Jedźcie do
domu, a my wam rezultat przyślemy". To ja, że
rezultat mi niepotrzebny, tylko odpowiedź.
Konkretnie!
— Dał odpowiedź?
— No, nie! To ja, że nigdzie nie pójdę, że będę
w tym pokoju siedział. To wtedy ta, co się zsikała,
zwymiotowała. A jak mnie wyrzucicie,
powiedziałem, to pójdę do kc, bo ja jestem
brygadzistą i mnie trzeba ludziom tam, w
Uzbekistanie, odpowiedź zawieźć. Wy mi
powiedzcie, pytam Andropowa, co ja mam im
powiedzieć? A on: „Zajmiemy się sprawą, bo
położenie ciężkie, ale trzeba się sprawą zająć"
Czterdzieści minut tak gadali.
— Naprawdę byłeś w partii? — pytam Sejrana.
— Nawet dwa razy mnie zapisywali. Bo tam w
kgb wreszcie rzuciłem legitymacją partyjną. Wtedy
ta, co w imieniu kobiet była, zemdlała. Ale jak
zmieniłem robotę, znowu mnie przyjęli.
— Dlaczego chciałeś?
— Nie chciałem, ale brygadzista powinien być
członkiem partii.
Narodom deportowanym z Krymu dopiero w
1989 roku pozwolono wracać do ojczyzny.
Lewa stopa Lenina
Każdego wieczoru przychodziłem postać na
Nabierieżnej.
Wani dziób się nie zamyka. Jest wicemistrzem
Jałty w gadulstwie, drugim po byłym sekretarzu
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego,
pracuje w miejskim przedsiębiorstwie budowlanym.
Swój rekord Wania ustanowił, jadąc autobusem w
delegację do Abchazji. Mówił nieprzerwanie siedem
godzin, tak że pod Noworosyjskiem pasażerowie
autobusu chcieli popełnić zbiorowe samobójstwo.
Z zawodu jest kamieniarzem. Pochodzi z
Dniepropietrowska. W Komsomole dali mu wybór:
skierowanie do pracy w Norylsku za kołem polarnym
albo w Jałcie przy budowie obozu pionierskiego
Artek.
— A ja ledwo przyjechałem z Archangielska —
mówi Wańka —bo służyłem w wojskach rakietowych
strategicznego znaczenia i przez trzy lata jeździłem
po tundrze, szukając resztek rakiet nośnych statków
kosmicznych Kosmos, Sojuz, Progres i Mołnia. Tam
to żelastwo spadało z nieba, a my niszczyliśmy je
dynamitem, żeby nie dostało się w ręce wroga.
Wania dwa lata budował obóz, a właściwie
jeden z największych na świecie pomników Lenina.
— To były trzy sześćdziesięciotonowe pylony
ze stali w całości oblicowane granitem — opisuje
gaduła. — Symbolizowały partię, Komsomoł i
pionierów, a między nimi na górce usypanej z
dwudziestu wagonów ziemi stał siedemnastometrowy
postument z postacią wodza rewolucji.
— Taki kolos wśród domków kempingowych,
w których dzieciaki spędzały wakacje?!
— Ale to był obóz międzynarodowy dla dzieci z
Azji i Afryki. W przyszłości mogli być przywódcami
swoich krajów. Musieliśmy im zaprezentować potęgę
Związku Radzieckiego.
Od dwudziestu trzech lat Wania jest na rencie.
Dostaje trzysta osiemdziesiąt hrywien (dwieście
trzydzieści złotych). Podczas ustawiania postaci na
postumencie przygniotła go kilkutonowa stopa wodza
bolszewików. Doznał urazu kręgosłupa. Od tego
czasu nie może się wyprostować.
— Prawa czy lewa?
— Stopa? Lewa z kawałkiem łydki i spodni.
— Nie masz wrażenia, że Lenin zmarnował ci
życie?
— Przeciwnie! Uwolnił mnie. Nie lubiłem
swojej roboty. Teraz mogę zajmować się poezją.
Stoję sobie na Nabierieżnej i sprzedaję moje tomiki.
— A gdybyś był moim prezydentem — pytam
Wanię — pojechałbyś dziewiątego maja do Moskwy
z okazji zwycięstwa nad Niemcami?
— Nie wiem. Ale wiem, że nie macie czego
świętować. Wy mówicie „druga okupacja", to ja ci
powiem, że całe terytorium zsrr było od 1918 roku
okupowane. Polacy zachowali chociaż swoje
państwo. U was było naprawdę wspaniale. Byłem w
Polsce w 1975 roku z komsomolskim oddziałem
budowlanym. Ten wyjazd zmienił wszystkie moje
poglądy na historię i zsrr. Byliśmy pewni, że żyjemy
w najszczęśliwszym kraju świata, że jesteśmy
najbardziej wolni, bogaci, radośni... A w Warszawie,
w Poznaniu, Krakowie zobaczyłem, że ludzie budują
własne domy, jeżdżą po dobrych drogach, w sklepach
dużo towaru... Wszyscy są weseli, normalni, niczego
się nie boją, chodzą do restauracji i przed milicjantem
nie stają na baczność. Zrozumiałem, dlaczego tak
trudno było od nas wyjechać za granicę.
— Dziewiąty maja to było wielkie święto?
— Ogromne — mówi Wania. — Rano tata
wkładał garnitur z medalami.
— Znaczy przypinał medale do garnituru —
precyzuję.
— Nie. One były tam na stałe. Chyba ze
trzydzieści sztuk. Innego garnituru tata nie miał, bo
nie potrzebował. Tego używał tylko pierwszego i
dziewiątego maja i w październiku, na rocznicę
rewolucji. Na Dzień Kobiet i Nowy Rok chodził w
swetrze. To wszystkie radzieckie święta. W tym
garniturze jechał na akademię, a my czekaliśmy.
Kiedy wracał, wszyscy siadaliśmy za stołem, tata
wspominał towarzyszy broni, mama dwóch poległych
braci, a jak nie mogliśmy już jeść, wychodziliśmy z
domu i razem spacerowaliśmy po mieście. Pękałem z
dumy, bo tato miał najwięcej medali ze wszystkich
ojców moich kolegów. Oni też spacerowali.
Biała kość
Karp Nikitycz Hułak ma osiemdziesiąt pięć lat.
Jest kolegą frontowym ojca Iwana Kunickiego,
porucznikiem artylerii ciężkiej. „Karp" to rzadkie i
stare ukraińskie imię.
Siedemnaście lat mieszka w Jałcie i czeka na
przydział własnego mieszkania, które zgodnie z
prawem należy mu się jako weteranowi, do tego
inwalidzie wojennemu. W kolejce do mieszkań w
Jałcie oczekuje cztery tysiące rodzin.
Dwa lata temu prezydent Kuczma obiecał, że do
rocznicy wielkiej pobiedy wszyscy inwalidzi wojenni,
którzy nie mają mieszkania, dostaną przydział.
— Ale za każdym razem jak idę do urzędu
mieszkaniowego —opowiada Karp Nikitycz —
mówią mi, że wprawdzie weterani są
uprzywilejowani, ale rodziny wielodzietne i krymscy
Tatarzy, którzy po sześćdziesięciu latach powracają
ze stalinowskiej deportacji, bardziej. I to oni zgarniają
wszystkie mieszkania.
Gwiazdeczka
Weterynarz Sergo Czołak w 1988 roku wrócił z
rodziną z wygnania w Uzbekistanie. W ich
rodzinnym domu mieszkają obcy, więc zostali
zakwaterowani w pokoiku wydzielonym dyktą ze
stołówki hotelu robotniczego „Gwiazdeczka". Sergo
ma dzisiaj sześćdziesiąt osiem lat, pomarańczową
wstążkę w klapie, żółtego moskwicza z
osiemdziesiątego trzeciego roku i trzysta trzydzieści
dwie hrywny emerytury, w tym dziewięć dodatku za
stalinowskie represje (razem dwieście jeden złotych).
Dzieci pokończyły szkoły i poszły na swoje.
— Cholernie ciężko wyrwać się z
„Gwiazdeczki" — mówi.
Przed deportacją Tatarzy stanowili sześćdziesiąt
cztery procent mieszkańców miasta. Dzisiaj jest ich
tylko trzy tysiące, z czego tysiąc czeka w kolejce po
mieszkania.
— Za każdym razem jak idę do urzędu
mieszkaniowego — opowiada Sergo Czołak —
mówią mi, że wprawdzie Tatarzy są uprzywilejowani,
ale rodzinom wielodzietnym i inwalidom wojennym,
zanim jeszcze powymierają, bardziej się należy. To
oni zgarniają wszystkie mieszkania.
Światło Życia
Trzydziestodziewięcioletnia Inga Kozina należy
do Chrześcijańskiego Kościoła Pełnej Ewangelii
„Światło Życia". To ona karmiła bezdomnego Włada
zupą i uprosiła, żeby zerwał z grzechem, a on przestał
pić.
W lutym tego roku urodziła bliźniaki. To było
jej szóste i siódme dziecko.
— I któregoś dnia na porodówkę wpada mer
miasta z grupą dziennikarzy — mówi Inga. — Obok
mnie leżała dziewczyna, która urodziła trojaczki, i on
jej wręcza klucze do mieszkania komunalnego,
chociaż ona nawet w kolejce nie była, a ja mam
numer dziewięćset osiemdziesiąty szósty, czekam
czternaście lat.
Rodzina Ingi mieszka na strychu w
szesnastometrowym mieszkanku bez łazienki.
— A za każdym razem jak idę do urzędu
mieszkaniowego —opowiada Inga Kozina — mówią
mi, że wprawdzie rodziny wielodzietne są
uprzywilejowane, ale krymscy Tatarzy i inwalidzi
wojenni bardziej. I to oni zgarniają wszystkie
mieszkania.
— Dlaczego tak kręcą?
— U nas każdy od ręki dostanie mieszkanie
komunalne, jeśli zapłaci półtora tysiąca dolarów za
metr kwadratowy. Podniosłam raban w gazetach, że
to strasznie niesprawiedliwe z tymi trojaczkami.
Dziennikarze zbadali sprawę i okazało się, że
jesteśmy w Jałcie rodziną, która żyje w najgorszych
warunkach. Na jedną osobę przypada jeden metr i
siedemdziesiąt siedem centymetrów powierzchni.
— To dwa razy mniej niż moje biurko.
— Mer ogłosił więc, że mieszkania dla nas nie
ma, ale przydzieli nam plac budowlany. A za co niby
się pobudujemy? Mąż jest krawcem. Powiedzieli, że
sprzedamy ziemię i będzie nas stać na kupno
mieszkania. No i przydzielili. Na takim spadku, że na
nartach nie zjedziesz, a do tego gęsty las. Bez
wartości, ale kazali szybko podpisywać dokumenty i
zapłacić dwieście pięćdziesiąt hrywien za wycięcie
drzew. Ktoś jeszcze chciał drzewo ukraść.
Elitnyj dom
U wylotu Nabierieżnej, obok pięknego
stupięćdziesięcioletniego hotelu „Areanda" w
zeszłym roku stanął piętnastopiętrowy manhattański
koszmar ze szkła i stali. Firma Arteks reklamuje go
jako „elitnyj dom". Panienka, która oprowadzała
mnie po niesprzedanych jeszcze mieszkaniach, kiedy
na ostatnim piętrze zachwyciłem się oszałamiającym
widokiem na morze, szepnęła: „Najlepszy dla
najlepszych".
Poczułem się lepszy, bo panienka poważnie
myślała, że stać mnie na stuosiemdziesięciometrowe
mieszkanie za milion trzysta tysięcy dolarów, które
samemu trzeba wykończyć.
Przez rok sprzedali osiemnaście z czterdziestu
dwóch mieszkań, ale żadnego nie kupił mieszkaniec
Jałty. Biorą je biznesmeni z Doniecka,
Dniepropietrowska i Kijowa, ale w nich nie
mieszkają, tylko wpadają na wakacje.
Firma Arteks jest córką, albo raczej przykrywką
dla Dusi, spółki działającej jak nieformalna
organizacja (mafia, gang, tajne stowarzyszenie...). Jej
pełna nazwa to Derżawne Uprawlinnia (Zarząd
Państwowy) Sprawami Prezydenta Ukrainy. Chodzi o
byłego prezydenta Leonida Kuczmę i jego otoczenie.
To oni postawili wieżowiec, wyszabrowali setki
hektarów najlepszych działek budowlanych na
południowym brzegu Krymu, dostali od władz Jałty
pałac kniazia Feliksa Jusupowa, w którym w czasie
konferencji jałtańskiej mieszkała radziecka delegacja.
Dusia miała za to odpalić władzom miasta pieniądze
na ukraińską szkołę (bo jedyna taka szkoła w Jałcie
nie ma swojego budynku), ale nie odpaliła. Po czymś
takim na całym świecie zrywa się układy, ale w Jałcie
nikt nie ma zamiaru zadzierać z kuczmistami.
Jedni ojcowie miasta wzięli w łapę, inni się
boją. To jest diablo proste. Działacze jałtańskiego
oddziału organizacji Przezroczysta Władza mówią, że
wystarczy przekupić dwudziestu jeden deputowanych
czterdziestoosobowej Rady Miejskiej, a oni
przyklepią nawet tak poronione projekty jak budowa
elitnego domu ze szkła. To żaden wydatek, nawet
jeśli każdy dostanie dziesięć tysięcy dolarów. To
mniej niż za dwa pokoiki z kuchnią w tym domu.
Kolektyw drani
— Jak przychodzę na sesję rady miasta i widzę
tę pazerność, to rzygać mi się chce — mówi
trzydziestosiedmioletni Oleg Aleksiejewicz Zubkow,
jeden z czterdziestu deputowanych rady. — Ja
rozumiem, że może się trafić dwóch, trzech
niegodziwców, ale to jest cały kolektyw drani, którzy
sprzedają wszystko, na co znajdzie się kupiec.
Zubkow chciał być politrukiem. Ukończył
Akademię Polityczną Marynarki Wojennej, kiedy
rozwiązali mu Związek Radziecki, więc założył
prywatny ogród zoologiczny. Jedyny prywatny
zoolog w byłym Kraju Rad.
— Bo na Ukrainie nie zobaczysz zwierzaka w
naturze tak jak w Polsce, w Czechach, gdzie sarny i
lisy biegają po polach —mówi. — U nas wszystko
wystrzelali i zjedli. Ale jak po drugiej turze wyborów
ogłosili, że wygrał Janukowycz, zamknąłem ogród i
zapowiedziałem, że nie otworzę, dopóki nie odwołają
tego skandalu. Nie mogę się zgodzić, żeby moim
prezydentem był kryminalista. Jestem czystym
Rosjaninem, ale kocham Ukrainę, w której żyję
dwadzieścia lat. Kocham też Rosję, ale nie cierpię jej
antyzachodniej, antyburżuazyjnej propagandy. Chcę
żyć jak ludzie na Zachodzie.
Zubkow był w Jałcie szefem sztabu wyborczego
Juszczenki. Walczy z merem o mieszkanie dla Ingi
Koziny.
— Mówiłem na posiedzeniu Rady Miasta, że to
dla nas hańba, żeby rodzina z siedmiorgiem dzieci
mieszkała w szesnastometrowym mieszkaniu, a oni,
że są ludzie w gorszej sytuacji, to ja, że jak takich
znajdą, to ja im oddam swój własny dom. Szukali, bo
koledzy deputowani nienawidzą mnie jak psa, ale im
się nie udało. Byłem w strachu, bo musiałbym
dotrzymać słowa.
Ostatnio Zubkow odkrył, że miasto sprzedało
firmie Kiprida ziemię pod domem komunalnym na
ulicy Krasnowa i przy Nabierieżnej. Sęk w tym, że od
dwudziestu pięciu lat w tym domu żyje pięć rodzin,
jedenaścioro starych ludzi. Kiprida odsprzedała
nieruchomość firmie Kombis, a ci też chcą to
sprzedać i walczą z lokatorami. Nie mają zamiaru ich
przesiedlić, tylko wygnać. Wyłączyli im wodę,
odcięli prąd i gaz.
Królowa Jałty
Jałta jest miastem o największej umieralności na
Ukrainie. To znaczy, że na tysiąc mieszkańców
właśnie w Jałcie co roku umiera najwięcej osób. W
latach radzieckich osiadali tu na starość weterani
wojenni i weterani pracy (to byli bardzo zasłużeni,
ważni emeryci), oficerowie w stanie spoczynku,
wysocy urzędnicy, partyjniacy, nomenklatura...
Wszyscy z ogromnymi emeryturami i innymi
niezliczonymi przywilejami. Jednak kiedy w 1991
roku zawalił się Związek Radziecki, wraz z nim
zawaliły się ich przywileje. Odebrano im domy,
mieszkania, samochody, prawo do darmowego
podróżowania, sanatoriów... Zawaliło się ich życie.
Wielu z nich nie zabezpieczyło się na przyszłość —
nie nakradli się w Kraju Rad. Nie było takiej
potrzeby. Ich kapitałem były „zasłużone" przywileje,
które miały być tak wieczne jak Sowietskij Sojuz.
Stracili radziecką ojczyznę, przywileje i chęć do
życia. W mieście, w którym depresje, neurozy i
choroby psychiczne leczy się morskim powietrzem i
bajkowym widokiem, ludzie zaczęli umierać, jakby
na miasto spadła czarna ospa.
Umierali na chorobę odrzucenia.
Od upadku zsrr sześć razy trzeba było
powiększać obszar cmentarzy w mieście.
Batiuszka Władysław Szmidt przez trzy zimy
karmił u Świętego Jana Złotoustego okolicznych
bomżów.
— Była wśród nich Wala — mówi — żona
byłego sekretarza miejskiego komitetu kpzr. Jej mąż,
chociaż nie miał pięćdziesiątki, po upadku Związku
Radzieckiego stracił chęć do życia i umarł. Wala się
rozpiła, a jej syna, który zaczął brać heroinę,
zamordowali handlarze narkotyków. W połowie 1992
roku sprzedała mieszkanie, żeby mieć na jedzenie i
picie.
Pół roku od upadku zsrr królowa Jałty została
bomżychą. Słowo „bomż" jest zbitką liter od słów
„lico biez opriedielionnogo miesta żytielstwa", czyli
osoba bez stałego miejsca zamieszkania.
Ale podniosła się, bo znalazła samotnego
człowieka, który jej potrzebuje i z którym mieszka.
Opiekuje się nim jak ojcem. Staruszek cierpi na
klaustrofobię i paranoję. Przeżył awarię reaktora na
atomowym okręcie podwodnym, na którym był
zastępcą dowódcy do spraw politycznych. Mieszkają
w jednym pokoiku bez wody, prądu i gazu w domu
na ulicy Krasnowa 1 przy Nabierieżnej. Na ścianie
mapa zsrr, w regale za szkłem kalendarz z podobizną
Janukowycza.
— Lepiej żyć w wielkim domu z wieloma
pokojami niż w małym mieszkanku — mówi była
żona sekretarza.
— No jasne — bąkam.
— Wy mnie nie zrozumieliście. Ja mówię o
Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Teraz na Krymie czuję się jak w wynajmowanej
kawalerce. Przechwycili ten kurort i czują się jak u
siebie w domu, chociaż oni w gościach. Nowi
Ukraińcy! Okupanci, zachwatcziki z zachodniej
Ukrainy. Przechwytują, co mogą, i stawiają sobie
pałace. Jałta już nie jest letnią stolicą imperium. Jest
stolicą bogaczy.
Na tarasie „Białego Lwa" na Nabierieżnej na
pożegnanie pijemy z Ałłą Aleksandrowną koniak
Żan-Żak. Ałła Aleksandrowna z cytryną, ja bez. Na
kolanach Żorż.
— Kiedyś z Francji przyjechał do Jałty Siergiej
Nikołajewicz Malcew — opowiada dama z pieskiem
— potomek dawnych właścicieli ziemskich.
Spotkałam się z nim w restauracji. Od razu było
widać, że to arystokrata. Przed rewolucją jego rodzina
dawała przyjaciołom miejsce pod budowę dacz, ale
pod wspaniałym warunkiem.
— Jakim?
— Że żadna nie będzie podobna do pozostałych.
Tak powstało dwadzieścia przepięknych domów. One
przetrwały rewolucję, straszne trzęsienie ziemi w
1927 roku, wojnę, okupację i cały Sowietskij Sojuz, a
teraz je wykupili i wszystko zburzyli.
— Kto?
— Nowi Ukraińcy, Nowi Ruscy. Bogacze.
Nowa Złota Orda. „Rąbią, rąbią wiśniowy sad,
warczą topory". Teatr Czechowa w remoncie od
ośmiu lat, orkiestra symfoniczna, która nawet w
czasie okupacji grała, w lutym została rozwiązana.
Nawet bibliotekę z nutami chcieli wywieźć, żeby
zwolnić pomieszczenia. Podstawili ciężarówkę, która
wcześniej woziła cement. Wyobrażacie sobie? A tam
partytury z autografami Rachmaninowa, Prokofiewa,
Szostakowicza... Rąbią żywy, kwitnący sad. Przy
ludziach. Bezwstydnie. Drzewa padają, a na ich
miejscach stawiają karczmy. Kto wie, może jest
potrzebny drugi Stalin, żeby zaprowadzić porządek.
— Ałło Aleksandrowno! Przecież to był
straszny zbrodniarz.
— Ta Ukraina... Tu nigdy nie będzie porządku.
Wiecie, dorogoj, dlaczego ona się tak nazywa? Bo
leży u kraja rosyjskiego imperium.
— Nie lubicie ich.
— Nie, dlaczego? Pięknie śpiewają.
Maj 2005
Pułapka na myszy
— Volkswagen. Golfik dwójeczka — szlocha
Jura i łzy mu kapią do filiżanki z herbatą, którą
posłodził ośmioma łyżkami cukru.
— Jaki kolor? — zapytałem jak baba.
— Mokry asfalt. Osiemdziesiąty ósmy rok, ale
przebieg niewielki: trzysta dwanaście tysięcy
kilometrów. Silnik po drugim remoncie,
benzyniaczek, dwoje drzwi, alufelgi...
Za tego trupa Jura oddał swoją przedostatnią
nerkę. Dwa miesiące później rozbił go w drobny mak.
— Nie ma dnia — opowiada Jura — żeby nie
przyszedł do mnie jakiś kolega albo koleżanka z
uczelni i nie pytali o namiar na tych od nerek, bo też
by chcieli sprzedać.
Znowu płacze. Straszny z niego mazgaj jak na
dwudziestotrzyletniego mężczyznę — pomyślałem.
— Okropnie spartaczyli mi tę operację. Prawie
nie mogę sikać. Organizm nie może się pozbyć
nadmiaru wody, to pocę się jak mysz i nawet łzy mi
lecą bez powodu.
To po cholerę łkasz jak małe dziecko? —
pomyślałem.
— Powinienem chodzić na dializy, ale nie mam
pieniędzy i ubezpieczenia. Ledwo się trzymam na
nogach — wyszeptał, jakby usłyszał moje pytanie.
Znowu zalał się łzami, a potem opowiedział mi
swoją historię. To najsmutniejsza opowieść, jaką
słyszałem w życiu.
Straszne liczby
Do Mołdawii pojechałem ze zdziwienia.
Ze zdziwienia, że w środku Europy jest kraj,
który ma dochód narodowy jak Pakistan. Czterysta
czterdzieści dziewięć dolarów amerykańskich na
mieszkańca — dwa razy mniej niż na Ukrainie,
dziewięć razy mniej niż w Polsce i siedemdziesiąt
pięć razy mniej niż w Szwajcarii.
Mołdawia to najbiedniejszy kraj w Europie.
W siedzibie mołdawskiego rządu dostałem
broszurę zatytułowaną Wskaźniki rozwoju społeczno-
gospodarczego Republiki Mołdawii. Lektura tego
dokumentu jest smutna jak życie Jury.
Dochód narodowy kraju to zaledwie trzecia
część jego wartości w 1989 roku, do tego sto cztery
procent inflacji, dwa miliardy trzysta milionów
dolarów długów za granicą...
Średnia płaca miesięczna to sześćset
dziewięćdziesiąt dwa leje (sto dziewięćdziesiąt
złotych), a emerytura — sto sześćdziesiąt jeden lei
(czterdzieści sześć złotych). Średni poziom dochodów
społeczeństwa wynosi dwieście czterdzieści jeden lei
(sześćdziesiąt osiem złotych) na mieszkańca, podczas
gdy oficjalne minimum egzystencji wyliczono na
czterysta sześćdziesiąt dziewięć lei (sto trzydzieści
złotych). Liczby te oznaczają, że osiemdziesiąt pięć
procent społeczeństwa żyje poniżej poziomu ubóstwa,
że w Europie Środkowej są ludzie, którzy przez
okrągły rok muszą głodować.
To bardzo dziwne, bo chociaż nie mają żadnych
bogactw naturalnych, to osiemdziesiąt procent kraju
pokryte jest potężną, dwumetrową kołdrą
wspaniałego czarnoziemu. To najbogatsza republika
byłego Związku Radzieckiego, która żywiła i poiła
cały Sojuz. To kraj dziesięć razy mniejszy od Polski,
ale mający tyle winnic co Niemcy i będący
dziewiątym producentem wina na świecie. I to
jakiego! Każdy łyk mołdawskiego cabernet
sauvignon albo pinot noir z dobrego rocznika to
rozkosz, jakby sam Włodzimierz Lenin spacerował
po twoim podniebieniu, a ludzie po kawałku
sprzedają tu swoje ciała, sprzedają dzieci, kobiety.
nerkę tanio sprzedam
Pułapka na Jurę. Niekompletny
Ale Jura Sobiecki nie pije nawet kropli.
Żadnych napojów, poza ciepłą i gęstą od cukru
herbatą.
— Potrzebuję dużo glukozy — powiada. —
Wszystko inne mi szkodzi. Puchnę jak balon.
Nie wygląda dobrze. Blady, mizerny, sińce pod
oczami... Najwyżej sześćdziesiąt pięć kilo, chociaż
jeszcze kilka lat temu walczył w kategorii
siedemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Był judoką,
młodzieżowym mistrzem rejonu Edinet, z którego
pochodzi.
Jura mówi, że w Polsce był król, który nazywał
się tak jak on. Ale on nie ma polskich korzeni, miała
je jego matka, która adoptowała go dwadzieścia lat
temu, kiedy leżał w szpitalu. Była samotną kobietą,
ale dali jej dzieciaka, bo pracowała w szpitalu od
wielu lat. Jest emerytowaną lekarką.
Ze sportem zerwał cztery lata temu, kiedy
przyjechał do Kiszyniowa, stolicy kraju, na studia.
Dostał się na wydział mechaniczny politechniki.
Ciągle utrzymywał się w znakomitej formie, bo udało
mu się zdobyć pracę w białoruskim motocyrku, który
przyjechał do Mołdawii na dwuletnie tournee. Był
akrobatą i konferansjerem, zapowiadał numery po
rumuńsku (w tym języku mówią Mołdawianie).
Zarabiał pięćset lei miesięcznie (sto pięćdziesiąt
złotych).
— Potrzebowałem pieniędzy na studia — mówi
Jura i wyciera łzy rękawem.
— Przecież nauka jest u was bezpłatna.
— Teoretycznie. Bezpłatny jest tylko ser w
pułapce na myszy. Albo jesteś na wieczorowych
studiach, za które płacisz w kasie, albo tak jak ja, na
dziennych, gdzie na każdym egzaminie profesor
wyciąga łapę po swoją dolę. Inaczej nie zdasz. Im
więcej pracujesz, tym gorzej idzie ci nauka. Im gorzej
się uczysz, tym więcej musisz pracować i zarabiać.
Taka pułapka!
Jedyne wyjście to być prymusem, ale Jurka nie
z tych. Pokochał nocne życie, dyskoteki, modne
ciuchy i dziewczyny. Balował na całego. Po drugim
roku rzucił studia.
— Narobiłem takich długów, za jakie się u nas
zabija, no i któregoś razu jacyś nieznajomi podeszli
do mnie na dyskotece i powiedzieli, żebym sprzedał
swoją nerkę. Płacili dwadzieścia tysięcy dolarów!
Niezła kasa!
Zgodził się. Nieznajomi nazywali się Pawszoj i
Czikał. Obywatele Rosji. Zaprowadzili go do
wynajętego mieszkania, gdzie doktor Michaił
Naumanowicz zbadał go i pobrał krew do analizy.
Naumanowicz jest rosyjskim Żydem, mieszka w
Izraelu. Świetnie mówił po rosyjsku. Wyjaśnił Jurce,
że jeśli analizy go zadowolą, osobiście przeprowadzi
operację.
W styczniu zeszłego roku Jura i drugi chłopak
byli już w samolocie z kurierką o nazwisku Natasza
Greku. Dziewczyna dostarczyła ich do prywatnej
kliniki po azjatyckiej stronie Stambułu. Z okien widać
było Bosfor.
Człowiek, który miał przyjąć nerkę Jury, uparł
się, że musi poznać swojego dawcę. To też był
poradziecki Żyd, ale z Białorusi. Położyli ich na
jednej sali. Cieszył się, że będzie miał solidną,
ruskojęzyczną nerkę, a nie jakąś bengalską albo —
nie daj Boże — afgańską, czyli muzułmańską.
— Równy gość — mówi Jura. — Też się
nazywał Michaił. Czterdzieści trzy lata, były bokser
zawodowy. Miał taką krew jak ja. A2 Rh(+). Fajnie,
że moją nerkę dostał sportowiec.
— O czym gadaliście?
— O jego młodej żonie, która została w Izraelu,
i o pieniądzach. Mówił, że jestem frajer, że nie
wziąłem forsy z góry. On zapłacił sto tysięcy
dolarów, plus moje dwadzieścia tysięcy za nerkę.
Miał rację. Operowali nas, a dwa dni później
przynieśli mi pieniądze. Pięć tysięcy... Powiedzieli,
że koszty były większe. Myślałem, że umrę, że ich
pozabijam, ale nie mogłem się ruszyć.
Znowu płacze.
— Nie mogłeś pójść na policję?
— Jak? To zamknięta klinika, a już dwa dni
później wpakowali mnie do samochodu i zawieźli na
lotnisko. A ja nie chciałem do domu! Chciałem na
Zachód, gdzie miałem się urządzić za swoje
pieniądze! Obiecali załatwić wizę, ale z tym też mnie
oszukali. Przecież wiedziałem, że jak oddam długi, to
z tych pięciu tysięcy zostanie mi tylko półtora!
Musiał oddać. Za resztę kupił samochód, który
rozbił po dwóch miesiącach. Nie opłacało się
naprawiać. Sprzedał go na części za dwieście
dolarów. Mężczyźni, którzy złowili Jurę na
dyskotece, dostali od kurierki Naumanowicza siedem
tysięcy dolarów.
Jura pomieszkuje u różnych kolegów w
Kiszyniowie, którzy z litości także go karmią.
Mógłby coś robić, ale żadna praca mu nie podchodzi.
Do tego nie wolno mu dźwigać, marznąć, jeść i pić
byle czego. I dziewczyny nie może znaleźć, bo żadna
nie chce niekompletnego chłopaka.
— Ciągle przychodzą do mnie ludzie i pytają,
gdzie oddałem nerkę, bo też by chcieli. U nas pięć
tysięcy to wielki majątek, a na północy kraju za nerki
dają nawet po dziesięć tysięcy dolarów. Nie dalej jak
wczoraj było u mnie młode małżeństwo. Chcieli
oddać po nerce, za osiem tysięcy każda, bo już za
szesnaście w Kiszyniowie można kupić małe
mieszkanie.
— Co zrobiłeś z pieniędzmi za rozbity
samochód?
— Trochę dałem mamie, bo ona ma tylko sto
dwadzieścia lei emerytury (trzydzieści cztery złote).
Ale za sto dolców mogę ci pokazać szramę po
operacji.
— Na prowincji pokazali mi za dwadzieścia.
— Może być.
— Ale dwadzieścia lei (sześć złotych).
— Za tyle nie pokażę.
Łańcuch pokarmowy
Kiszyniów sprawia ponure wrażenie. Silnie
depresyjne miasto, szare i prowincjonalne. Wielkie
jak Łódź (siedemset tysięcy mieszkańców), ale w
ogóle tego nie widać. Centrum zapchane parterowymi
domkami, do tego zima paskudna jak u nas nad
morzem, kiedy nie ma śniegu: pochmurno, wietrznie,
wilgotno. I ludzie jacyś skrzywieni, bez uśmiechu.
Popatrzy człowiek na ulicę i żyć się nie chce. A gdzie
jest ta bieda? W korkach tysiące samochodów —
stare, bo stare, ale zagraniczne — kobiety w szubach
do ziemi, mężczyźni w skórach, żadnych żebraków,
bezdomnych dzieci, nurków śmietnikowych,
narkomanów i pijaków walających się po trotuarach,
którzy na stale wpisali się w pejzaż stolic innych
krajów Wspólnoty Niepodległych Państw. Jedyne
kolejki stoją przed punktami wymiany walut i
konsulatami krajów europejskich.
Jeszcze jedno dziwi niepomiernie: jak na taki
biedny kraj mają nadspodziewanie niskie bezrobocie
— zaledwie półtora procent.
— Bo wszyscy bezrobotni wyjechali za granicę
— mówi Jura i rękawem wyciera oczy.
Nikt nie wie dokładnie, ilu obywateli ma
Mołdawia, bo ostatni spis odbył się szesnaście lat
temu, przed upadkiem Kraju Rad. Władze
mołdawskie szacują, że mają cztery miliony czterysta
tysięcy poddanych, a ministerstwo spraw
wewnętrznych, że z tej liczby około miliona
wyemigrowało za chlebem. Połowa jest na Zachodzie
(w Portugalii Mołdawianie są najliczniejszą
mniejszością narodową), druga połowa pojechała do
Rosji i na Ukrainę. Pracują przeważnie na czarno, i to
z ich pracy żyją ludzie w Mołdawii.
W zeszłym roku Bank Narodowy ocenił wartość
oficjalnego (pocztowego i bankowego) transferu
pieniędzy do kraju na około czterysta milionów
dolarów, ale co najmniej drugie tyle ludzie przywożą
w kieszeni. To jest połowa dochodu narodowego,
znacznie więcej niż wartość całego eksportu.
Zdecydowana większość mołdawskich rodzin
ma za granicą kogoś, kto przysyła pieniądze. A za co
żyją pozostali? Wszystko się ułożyło jak w wierszyku
Tuwima:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?
Tak samo jest w Mołdawii. Celnicy szabrują na
granicach bez miłosierdzia i nie przepuszczają nawet
osobom duchownym, ale kiedy na drodze trafią na
kontrolę policyjną, mogą być pewni, że potężnie
zabulą. Policjant płaci lekarzowi i pielęgniarkom za
odebranie porodu żony, a lekarz musi dać łapówę
wykładowcy, żeby syn zaliczył semestr. Ale za to
kiedy wykładowcy umrze matka, duchowny z cerkwi
złupi mu skórę za pochówek. Każdy z tych ludzi
oficjalnie zarabia grosze, za które nie jest się w stanie
utrzymać. Tak oto powstał niezwykły łańcuch
pokarmowy...
A kto jest na końcu tego łańcucha? Kto nie ma
na kim się pożywić? Ano Jura. I dlatego zrujnował
sobie zdrowie i życie. A także Waleria, Danu,
Andżela, Władik, Andriej...
Pułapka na Władika. Zagłębie
Handel organami do transplantacji organizują
międzynarodowe mafie. W Mołdawii szczyt tego
procederu przypadał na rok 1999. Największym
zagłębiem ludzkich organów są okolice miasta
Chyncież. Są tam wsie, w których żyją dziesiątki
osób bez jednej nerki. Wiadomo, że uwikłana jest w
to miejscowa służba zdrowia. Wszystkie badania Jury
były robione w stołecznym szpitalu. Mołdawscy
lekarze związani z gangami przekonują ofiary, że
druga nerka jest zapasowa. Obiecują, że po powrocie
wyrobią dawcy grupę inwalidzką, i dotrzymują słowa,
bo zgodnie z przepisami człowiekowi bez nerki renta
się należy. Państwo traci zdrowego obywatela i
zyskuje inwalidę, któremu płaci rentę.
— Większość operacji przeprowadzana jest w
prywatnych klinikach w Turcji, we Włoszech i innych
krajach — mówi łon Bejan, dyrektor departamentu
msw do walki ze zorganizowaną przestępczością. —
Klienci płacą za wszystko od pięćdziesięciu do stu
pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jest ogromny popyt, a
dawcy traktowani są jak bydło. Znam przypadki, że
wyrzucani byli na ulicę dwa dni po operacji.
Najważniejsze, żeby taki nie umarł w klinice. Po paru
dniach byli w domu, całą trasę przejechali autobusem.
Dopiero w 2001 roku do kodeksu karnego Mołdawii
wprowadzono artykuł zakazujący handlu ludzkimi
organami.
Mindżyr koło Chyncieża to wielka sowchozowa
wieś. Kiedyś uchodziła za pokazową i bardzo bogatą.
Pięć i pół tysiąca mieszkańców. Wszyscy żyją w
małych, ale solidnych murowanych domach. Przy
każdym bardzo zadbana winniczka.
Trzydziestodwuletni Władik Kicanu oddał nerkę
czwartego czerwca 1999 roku w Stambule.
Dziewiątego czerwca dali mu dwa tysiące dziewięćset
dolarów. Stówę potrącili za bilet autobusowy do
kraju. Mołdawski celnik na granicy z Rumunią
powiedział, że mężczyzna na zdjęciu w paszporcie to
nie Władik.
— A jak miałem wyglądać sześć dni po
operacji? — pyta. — Byłem jak trup, ale to przecież
ja, Władik Kicanu. No i zostało dwa tysiące
siedemset dolarów, a kiedy wróciłem do domu,
musiałem jeszcze dać setkę Ninie Ungrianu, chociaż
mnie, suka, oszukała. Miałem dwa tysiące sześćset
dolarów.
W ich wsi dwie kobiety szukały ludzi do pracy
za granicą: Nina i Mariana. Potrzebni byli młodzi
mężczyźni z pierwszą kategorią w książeczkach
wojskowych i młode kobiety. Badali krew. Władik
zgłosił się do pracy w Turcji, bo chociaż w Mołdawii
pracował jak wół, starczało mu tylko na jedzenie.
Gospodarował na czterech i pół hektara ziemi, które
przypadły mu po rozwiązaniu sowchozu, w tym
tysiąc metrów winnicy, dzięki której co roku robił
siedemset litrów wina. Sprzedawał je po pięć lei
(złoty pięćdziesiąt) za litr. Jedynym sprzętem w jego
domu był wielki piec chlebowy, na którym spała cała
rodzina. Dziadek Władika, jego matka, dwoje dzieci i
ciężarna żona. W Turcji miał zarabiać osiemset
dolarów miesięcznie i pracować w hotelowej pralni.
Władik był w pierwszej grupie osób z
Mindżyru, które wyjechały do Turcji. Siedmiu
mężczyzn i dwie kobiety. Na miejscu powiedzieli im,
że hotel zbankrutował i nie ma żadnej pracy, ale
mogą oddać nerki.
— Wszyscy się zgodzili — mówi Władik — bo
jak wracać do domu bez grosza. I za co? Byliśmy w
pułapce. Kiedy się postawiłem, powiedzieli, że
wydali na mnie kupę pieniędzy i jak tak, to mogę
zostać bez żadnej nerki. Kazali mi podpisać jakiś
dokument w języku, którego nie znam. To chyba był
turecki, bo nigdy nie widziałem takich liter.
Dwa miesiące czekał na biorcę swojej nerki.
Operowała go chirurg z Mołdawii, która powiedziała,
że nazywa się Nina Skubiła.
Władik podciąga pocerowany sweter. Pokazuje
długą na trzydzieści centymetrów, ale bardzo cienką
bliznę, która ukośnie przecina cały jego bok pod
łukiem żeber. Siedzimy z Władikiem w jego loszku i
pijemy doskonałe młode wino. Ma tylko jedną
szklaneczkę, więc pijemy duszkiem po kolei.
To dobry gospodarz i przytulny loszek. Dwie
beczki wina, beczka kapusty, przetwory, jabłka,
cebula, wielkie bochny chleba, które w loszku przez
dwa tygodnie zachowują świeżość.
— Co kupiłeś za tę nerkę? — pytam.
— Bramę wjazdową na podwórko, krowę,
pralkę, kanapę, składany stół. Otynkowałem dom,
postawiłem obórkę i jeszcze mi zostało osiemset
dolarów. Musiałem być bardzo czujny. Na noc
spuszczałem psy, żeby nie spotkało mnie to co
Andrieja Demieńca, który był ze mną w Turcji.
Chłopak kupił samochód, wideo i telewizor, a w nocy
przyszli bandyci z naszej wsi i wszystko mu zabrali.
Zgłosił się na policję, ale ich nie szukają.
— Jak się czujesz?
— Wspaniale. Szkoda, że nie można oddać
drugiej nerki.
Doktor Siemion Mace od jedenastu lat jest
lekarzem we wsi Mindżyr. Ma trzynaścioro
pacjentów, którzy sprzedali swoje nerki. Trzy z nich
to kobiety, ale osób, które oddały nerki, jest co
najmniej trzy razy więcej. Żaden z dawców nie umarł,
ale wielu poważnie choruje.
— Większość doskonale wiedziała, po co jedzie
do Turcji —mówi lekarz. — Przed rokiem policjanci
z Interpolu zainteresowali się kobietami, które łowiły
ludzi do transplantacji, jedną aresztowali, potem
wypuścili, a potem obie zniknęły. Podobno uciekły
do Włoch, a niektórzy mówią, że sprzątnęła je mafia,
bo nie chciała mieć niewygodnych świadków. Teraz z
nerkami się skończyło, a zaczęło się z kobietami. Już
trzydzieści dziewczyn w wieku od trzynastego do
osiemnastego roku życia wywieźli do pracy w Iranie
czy gdzieś tam.
KOBIETĘ PILNIE SPRZEDAM
Pułapka na Walerię. Wstręt
Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem.
Waleria to śliczna dziewiętnastoletnia
dziewczyna o czarnych, indiańskich włosach
spadających gładko na ramiona. Ma wstręt do
mężczyzn. Opowiadając o nich, szeroko otwiera usta,
jakby coś utkwiło jej w gardle, i imituje odruch
wymiotny. I oto na moich oczach, w ciągu jednej
godziny, starzeje się o następne dziewiętnaście lat.
Nie mogłem uwierzyć w taką zmianę. Nie
wiedziałem, jak zrobić jej zdjęcie. Była stara. Miała
brzydką, opuchniętą twarz, chociaż nie płakała.
Wyglądała okropnie.
Najgorsze jest to... Boże Wszechmogący, jestem
za stary, żeby tego nie widzieć! Ta dziewczyna nie
ma szans! Wróci, skąd uciekła. Skończy jak
większość tych, które przed nią zajmowały ten pokój,
jak dziesiątki tysięcy innych dziewczyn w jej kraju,
który jest wielką pułapką na myszy.
Rozmawiamy w pokoju numer trzysta
trzydzieści dwa. Przez cały grudzień to będzie jej
mieszkanie.
— A co potem? — pytam.
— Nie wiem. Po co się tym zadręczać? Teraz
jestem szczęśliwa. Nigdy nie miałam swojego pokoju.
Trochę przemeblowałam. Przesunęłam łóżko pod
okno.
— Bez sensu. Teraz nie można podejść do okna.
— Tak jest najlepiej.
Lera wyciąga z portfelika milion razy
przeczytaną kartkę. („Lera" to skrót od „Walerii").
„Jedną córkę oddaję mojej teściowej — czytam
rosyjskie gryzmoły — a ta młodsza niech idzie do
domu dziecka"
— To jakiś żart... — mówię.
— Nieprawda — Lera na to. — Siostra dostała
od matki taką samą kartkę. Była tak zapita, że nie
mogła sobie przypomnieć naszych imion.
Powiedzieli: „Wynocha!" i ojciec wygnał nas z domu.
No i dobra. Miałam trzynaście lat i po dziurki w nosie
tego domu, pijackich awantur, bicia i ojca, który mnie
gwałcił od szóstego roku życia.
Potem wygnała ją babka. Uciekła z domu
dziecka i kiedy miała czternaście lat, zamieszkała z
mężczyzną, który był od niej dwa razy starszy. Po
czterech latach on też ją wygnał.
Poszła na dworzec kolejowy.
— Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Byłam w
pułapce. Przeczytałam ogłoszenie, że szukają do
pracy na Cyprze. Do tańca, ale nie trzeba umieć, bo
będzie kurs. Pojechałam do Kiszyniowa do agencji z
ogłoszenia. Chodziło o taniec na rurze w szortach i
koszulce. Zgodziłam się, tylko żeby nie było żadnego
intyma. Niczego takiego. Wszystko załatwiała ze mną
kobieta o imieniu Weronika. Potem razem z nią i
trzema innymi dziewczynami z Mołdawii
pojechałyśmy autobusem do Bukaresztu, a dalej
samolotem do Macedonii. Ja nawet nie wiedziałam,
że jest taki kraj.
Podróż zakończyła się w lipcu 2001 roku w
mieście Gostiwar.
— Buce był ogromny jak byk — mówiąc o nim,
Lera używa rosyjskiego słowa „choziain" co może
znaczyć „gospodarz" a także „właściciel" — Z pół
metra większy ode mnie, czterdzieści lat, długie
włosy, a jak walnął, to człowiek przestawał oddychać.
Był szefem kafany. Nie podobało mi się to miejsce.
To coś w rodzaj lokalu rozrywkowego, klubu,
pubu. Na Bałkanach usługi seksualne świadczone są
właśnie w kafanach. Lera mogła wracać, pod
warunkiem że oddałaby osiemset dolarów, które Buce
wyłożył na jej przyjazd. Był jej właścicielem.
Dziewczyny mieszkały w pokojach nad
lokalem. Całe dnie siedziały przy stolikach albo
gibały się na rurach. Już trzeciego dnia kazał jej pójść
z klientem na górę. Nie chciała.
— Boże, jak on mnie strasznie stłukł i zgwałcił.
Dostał szału. Chciał mnie zastrzelić. Walił pistoletem
po głowie, połamał żebra, zmasakrował twarz. Dla
niego kobieta to jest nic, przedmiot, kawał miecha.
Kilka dni leżała w zamkniętym pokoju i nie
mogła się ruszyć. Nie chcieli wezwać lekarza. Zbitą
szklanką cięła sobie żyły w toalecie, ale pomagierzy
Buce znaleźli ją i wtedy z nimi się zaczęło.
Uległa. Nie mogła zrozumieć, dlaczego inne
dziewczyny też były bite, chociaż się nie stawiały.
Były z Ukrainy, z Rumunii, ale najwięcej z Mołdawii.
Wielu klientów też lubiło bić. Klient mógł wszystko.
Nie dostawała pieniędzy. Kilka razy próbowała
uciekać. Najczęściej od klienta, do którego zawoził ją
kierowca firmy. Zawsze ją dopadli i kończyło się
strasznym laniem.
Wreszcie jeden z klientów jej pomógł. Lubił ją,
często przychodził do niej do baru. Uciekła i
zamieszkała z nim. Zaprowadził ją do lekarza, a po
kilku miesiącach zawiózł do Skopje i przekazał
Międzynarodowej Organizacji do spraw Emigracji.
To jedna z agend onz, która zajmuje się między
innymi ratowaniem ofiar handlarzy żywym towarem.
Organizacja zmusiła policję do działania. Lera
wskazała dom, w którym była więziona. Odbył się
proces oprawców.
— Ile dostali? — pytam.
— Nie wiem. Nic nie rozumiałam, ale podałam
ich do sądu, że mi nie wypłacili pieniędzy. Byli mi
winni tysiąc dolarów.
— Za wszystko?
— Za dziewięć miesięcy — mówi dziewczyna.
— Po dwieście, trzysta dolarów za miesiąc, w
zależności od tego, ile było pracy. Taka była umowa.
Ale to za taniec na rurze. Za nic więcej nie chcę.
— Dziewięć razy dwieście to jest tysiąc
osiemset.
— Dobra... Niechby dali chociaż tysiąc.
W czerwcu zeszłego roku, po dwóch latach bez
jednego miesiąca, Waleria wróciła do kraju. Nie
miała grosza przy duszy. Było ją tylko stać na
fioletowego zajączka z pluszu. Potrzebowała jakieś
bezpiecznej przytulanki do łóżka. Pojechała do
rodzinnych Biele, pomieszkiwała u koleżanek, ale nie
mogła sobie poradzić z życiem. W grudniu zeszłego
roku przyjechała do Centrum Pomocy Ofiarom
Handlarzy Żywym Towarem w Kiszyniowie, które
prowadzi Międzynarodowa Organizacja do spraw
Emigracji.
Strasznie piła. Miała dziewiętnaście lat i była
alkoholiczką.
— W Macedonii zaczęłam. Klienci stawiali, ile
chciałam. Piłam wszystko, co było, byle ich tylko nie
widzieć. Są tacy obrzydliwi, wielcy, okropnie
śmierdzą i kochają poniżyć strasznie. Tacy...
— Już dobrze. Wyhamuj.
Zasuwała jak pepesza, aż zabrakło jej słów.
— Skąd to masz? — pokazuję na zegarek z
masywną bransoletą w kształcie kajdanek.
— Kupił mi mój szeler. To po macedońsku
znaczy „kochanek". Ten mój klient, który mnie
uratował. On taki dobry.
— To po co chodził do burdelu?
— Chciał odpocząć — mówi Lera —
wyluzować się, popatrzeć na dziewczyny i pomyśleć,
jakie one okropne. Szanuję go. Jestem mu wdzięczna,
że mnie uratował.
— Kim byś chciała być?
— Psychologiem. Ale mam tylko osiem klas.
Nie mam mieszkania, nie mam pieniędzy, nie mam
przyszłości. Umiem tylko gotować, ale chcę pomagać
ludziom, innym dziewczynom. Tak jak Lila.
Albańskie piekło
Lila Gorczag jest psychologiem, szefową
Centrum Pomocy Ofiarom Handlarzy Żywym
Towarem.
— Waleria przestała pić — mówi Lila. — A
wiesz, dlaczego zawsze śpi w ubraniu i nawet u nas
przesunęła łóżko pod okno, chociaż to czwarte piętro?
— Łatwiej uciekać — zgaduję.
— Nawyk z dzieciństwa. Leczymy ją z obsesji.
Ciągle widzi wielkie dłonie ojca, który ją molestował.
Od upadku Związku Radzieckiego na
zarobkową emigrację udało się około miliona
Mołdawian. Sześćdziesiąt pięć procent to kobiety.
Międzynarodowa Organizacja do spraw Emigracji
szacuje, że co szósta z nich zajmowała się lub
zajmuje prostytucją — przeważnie wbrew własnej
woli. Około stu tysięcy kobiet przeszło przez łapy
handlarzy żywym towarem. Co roku dziesięć tysięcy
Mołdawianek wpada w ich sidła i zajmuje miejsca
tych, którym udało się wyrwać i wrócić do kraju albo
znaleźć normalną pracę za granicą. Czas przebywania
w niewoli waha się od roku do pięciu lat. Dłużej
żadna kobieta nie wytrzyma. Jakoś uciekają — albo
chore, zniszczone i wyeksploatowane do zera są
wyrzucane na ulicę. Lila Gorczag zna przypadek
dziewczyny, która osiemnaście razy była
sprzedawana z rąk do rąk i każdemu nowemu
właścicielowi musiała odpracować wydatek. Zna
dwudziestoletnią dziewczynę, która przez cztery lata
ani razu nie była wypuszczona z moskiewskiego
mieszkania, do którego bandyci przyprowadzali po
sześciu, ośmiu klientów każdej nocy. Jakimś cudem
zaszła w ciążę i urodziła w swoim więzieniu, ale
zabrali jej dziecko, więc wyskoczyła przez okno z
siódmego piętra. Przeżyła. Ważyła trzydzieści sześć
kilogramów, miała gruźlicę. Przeszła dziewięć
operacji kręgosłupa. Do Mołdawii wróciła na wózku.
W Rosji, na południu i zachodzie Europy
największym dostawcą kobiet jest Ukraina i dziesięć
razy mniej ludna Mołdawia. Mafie zakładają fikcyjne
agencje, które oferują pracę na Zachodzie, czasem
organizują jakiś casting, przesłuchanie, konkurs,
pakują dziewczyny do autobusu i wywożą. Znane są
przykłady zakładania klubów sportowych, które
wywoziły do niewolniczej pracy żeńskie drużyny
hokeja na trawie, krykieta albo piłki wodnej, a kiedy
zrobiło się o tym głośno, bardzo aktywne na
międzynarodowej arenie stały się mołdawskie grupy
baletowe, chóry cerkiewne i zespoły pieśni i tańca.
Od czasu wybuchu konfliktu jugosłowiańskiego
najwięcej kobiet jedzie na Bałkany. Wszędzie, gdzie
wybuchają wojny, zbierają się armie mężczyzn,
którzy miesiącami nie widzieli swoich kobiet i mają
dużo pieniędzy. A jak jest popyt, będzie i podaż, a
więc seksniewolnictwo.
Handel żywym towarem do celów seksualnych
organizowany przez międzynarodowe mafie to tylko
jedna z form niewolnictwa. Większość mołdawskich
kobiet wyjeżdża z kraju do pracy jako pomoc w
gospodarstwach domowych. Taka kobieta trafia do
greckiej, włoskiej albo tureckiej rodziny, gdzie jest
eksploatowana jak niewolnica, opiekuje się dziećmi i
starą matką gospodarza. Jest przez niego gwałcona.
Cierpi latami, aż syn albo córka skończą studia
(większość matek mołdawskich studentów pracuje za
granicą). Trzyma się pracy pazurami, bo nie ma szans
na znalezienie innej. Po kilku miesiącach kończy się
jej wiza i już jest za granicą nielegalnie. Pójście do
lekarza albo na policję kończy się natychmiastową
deportacją albo kilkumiesięcznym aresztem
deportacyjnym.
— Gdzie najgorzej trafić? — pytam Lilę
Gorczag.
— Do Bośni i Turcji, bo tam jest potworna
korupcja i nie ma dla dziewczyn ratunku. Policjant
proszony o pomoc sprzedaje ją do innej kafany albo
hotelu, bo w Turcji seksbiznes kwitnie w hotelach.
Turcy są bardzo okrutni. Z Izraela bardzo ciężko się
wyrwać. Organizacje międzynarodowe są słabe albo
wcale nie działają. Kraj frontowy. A najgorzej jest w
Albanii. Ich mężczyźni to straszni ludzie. Przypalają
papierosami, tną nożami dla przyjemności. Albańskie
mafie specjalizują się w handlu żywym towarem.
Mają największą siatkę handlu kobietami w Europie.
Według Scotland Yardu kontrolują większość domów
publicznych w Londynie i całej Anglii, zdominowali
ten biznes w Belgii i Francji. Działają we wszystkich
krajach zachodniej Europy. Prawie wszystkie kobiety,
które tam wysyłają, są wcześniej „oswajane" w
Albanii. Nie tylko Albańczycy „oswajają".
Pułapka na Andżelę. Oswajanie
— Mój mąż jest policjantem w drogówce —
mówi dwudziestoośmioletnia Andżela. — Zarabia
sześćset pięćdziesiąt lei (sto dziewięćdziesiąt złotych)
i ma duży staż, a ja jako pielęgniarka zarabiam
połowę tej sumy, ustaliliśmy więc, że to ja pojadę do
pracy do Włoch, gdzie mieszka moja ciocia. Jak będę
przysyłać pieniądze, to mąż poradzi sobie z
dzieciakami. Nikoleta ma osiem lat, a Konstantin
cztery.
— To jak miał pierwszy raz iść do szkoły, pani
by jeszcze nie było.
— Co zrobić? Na nic nam nie starcza. Nie
mamy mieszkania, to wynajmujemy jednopokojowe
za sto dolarów. Musiałam jechać.
— Mąż wie, co się pani przytrafiło?
— Georgij ma na imię. Tylko by mu ciężej na
duszy było, gdyby wiedział, przez co przeszłam.
Pewnie czegoś się domyśla, ale nie pyta.
— Chyba panią kocha — zgaduję.
— Tak myślę. Ja jego też. Naprawdę nie
chciałam się zabić. Nie mogłam przecież zostawić
męża i dzieci. Skakałam w pryzmę zgarniętego
śniegu, ale się poślizgnęłam i upadłam na pośladki.
Straciłam czucie w nogach.
To było dziewiętnastego stycznia 2003 roku.
Andżela skoczyła z trzeciego piętra.
Dwa miesiące wcześniej, za pieniądze
pożyczone od ciotki, kupiła w agencji w Kiszyniowie
kontrakt na pracę pielęgniarki w szpitalu w Weronie.
Zapłaciła półtora tysiąca dolarów za wszystko, razem
z podróżą i dokumentami. Sama poleciała do
Budapesztu. Tam okazało się, że jest kłopot z jej wizą
do Włoch, więc muszą przejść granicę nielegalnie.
Nie pomyślała nawet, że Węgry nie mają granicy z
Włochami. Szli nocą przez las, potem jechali
samochodem.
— Zorientowałam się, że coś jest nie tak, kiedy
zobaczyłam samochody z literami bg. Myślałam, że
jestem w Bułgarii, ale to był Belgrad. Zaprowadzili
mnie do mieszkania i wszystko było jasne. Byłam w
pułapce. To był punkt zbiorczy dziewczyn. Było nas
kilkanaście. Wszystkie pytały, gdzie są, a oni tylko
walili pięściami, kopali, straszyli nożami. Nie
pozwalali rozmawiać i podchodzić do okna. Mówili,
że oni są „kryminality", że wojowali w Kosowie i że
mogą nas ubić, bo my tu nielegalnie i nikt o nas nie
wie. Jeszcze tego dnia zabrali wszystkie dziewczyny.
Tylko ja zostałam, no i Czado, i Władysław: takie
dwa zdrowe byczki, jak to w Jugosławii. Krótko
obcięci, trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Mówili, że
nie jestem gotowa do prostytucji. Oni jak nienormalni
byli. Ja rozumiem — jeden raz w dzień, jeden raz w
nocy, a ci bez przerwy, jak nienormalni. W nocy się
budzili, żeby mnie gwałcić.
Andżela mówi spokojnie, jakby relacjonowała
nieudany wyjazd na wakacje.
— Tak dzień i noc przez trzy tygodnie, i kąpać
mi się nie pozwalali. Oni chyba chcieli, żebym zaszła
w ciążę. Myślę, że sprzedają także dzieci. Gadali coś
„bejbi Serb" i pokazywali na mój brzuch.
Skoczyła, kiedy wyszli z mieszkania. Zbiegli się
ludzie. Przyjechało pogotowie, policja. Leżąc w
śniegu na chodniku, pokazywała palcem, z którego
okna skakała. Miała złamane dwa kręgi w
kręgosłupie. Przeszła operację i czucie do nóg
wróciło.
Policja zrobiła zasadzkę i złapała bandytów. W
czerwcu pojechała do Belgradu na proces. Na ławie
oskarżonych siedział Czado, Władysław i kilku
innych, ale Andżela nie wie, ile dostali. Mówili jej, że
wiele lat.
— Nie udało im się — mówi. — Nie zaszłam w
ciążę.
Oszustka, która sprzedała jej „kontrakt" do
Werony, siedzi w karnej kolonii w mołdawskiej
wiosce Ruska. Andżela jest świadkiem na jej
procesie. W kraju, w którym tak bezwstydnie kwitnie
handel organami, kobietami i dziećmi, policja
zupełnie nie radzi sobie z tym procederem.
Pojechałem do wioski Ruska, gdzie jest jedyna w
Mołdawii żeńska kolonia karna. Wśród dwustu
siedemdziesięciu siedmiu osadzonych kobiet są dwie
związane z handlem żywym towarem. Jedna ma
piętnastoletni wyrok za sutenerstwo, druga, ta od
Andżeli, ma dostać wyrok w styczniu.
Idealna niewolnica
— Kobiety z Ukrainy i Mołdawii cieszą się za
granicą dużym wzięciem, bo przywykły do przemocy,
posłuszeństwa, pokory, więc się nie buntują — mówi
Ala Mandacanu. — Mamy nawet takie powiedzonko,
że żona nieobita to jak izba niewymyta. (Po
rumuńsku i po rosyjsku też się to rymuje).
Ala Mandacanu jest dziennikarką, feministką i
czołową działaczką Partii Socjalliberalnej. Przez
siedem lat była deputowaną do parlamentu
mołdawskiego.
— W Mołdawii rozwinął się system
patriarchalny — mówi — w którym głowa rodziny, a
więc mężczyzna, może wszystko. Może bić,
poniewierać, gwałcić swoją żonę, a w sowieckiej
rzeczywistości kobieta została jeszcze dodatkowo
przyzwyczajona do niższego statusu społecznego.
Mołdawskie kobiety psychicznie przywykły do
ciągłego naruszania godności osobistej. W naszym
prawodawstwie nie ma nawet pojęcia gwałtu
małżeńskiego. W czasach sowieckich wytworzono
przeświadczenie, że wszystkie ciężary życia
rodzinnego ma dźwigać kobieta.
— Chce pani powiedzieć — pytam Alę
Mandacanu — że radziecka kobieta to idealna
niewolnica?
— Tak. Pracowała jak mężczyzna, a do tego
dom, dzieci, wychowanie, leczenie, troska o starych
rodziców, walka o zdobywanie żywności, wszystko
na jej głowie.
— Widywałem mężczyzn w kolejkach.
— Ale tylko po wódkę. Kiedy sytuacja
ekonomiczna kraju stała się dramatyczna, kobiety
wzięły na siebie ciężar wykarmienia rodzin. Właśnie
dlatego stanowią znaczną większość emigrantów. To
wszystko sprawiło, że są lepiej przystosowane do
życia. W Mołdawii sześćdziesiąt dziewięć procent
ludzi z wyższym wykształceniem to kobiety.
— A ulubiona profesja postradzieckiego
muzyka to ciągle szofer.
Ofiarami handlarzy żywym towarem padają
przeważnie kobiety niewykształcone. Z obliczeń
mołdawskiego biura Międzynarodowej Organizacji
do spraw Emigracji wynika, że tylko czternaście
procent ofiar ma wykształcenie średnie lub wyższe.
Połowa pochodzi ze wsi, a jedna trzecia z małych
miasteczek, co dziesiąta nie jest pełnoletnia. Co piąta
ma męża albo stałego partnera, pozostałe są samotne.
Połowa ma dzieci.
— Najbardziej specyficzne dla tej grupy jest to,
że pochodzą z „przemocowych" rodzin — mówi Lila
Gorczag, szefowa Centrum Pomocy Ofiarom
Handlarzy Żywym Towarem. — W 2003 roku
miałam w Centrum dwieście dwadzieścia dziewczyn,
dwieście trzynaście z nich przeszło przez przemoc w
rodzinie. Były bite, gwałcone, głodzone, wypędzane z
domu.
Połowa kobiet, które wyrwały się handlarzom,
po jakimś czasie sama wraca do seksbiznesu. Uciekły
z Macedonii, to teraz jadą do Rosji, żeby zostać
prawdziwymi prostytutkami z sutenerem, który
wprawdzie bije, ale dzieli się pieniędzmi.
— Tak rozpadają się tysiące rodzin — mówi
Lila Gorczag. —Większość mężczyzn po rozwodach
wyjeżdża z Mołdawii, żeby nie płacić alimentów, a
dzieci są porzucane na pastwę losu. Wychowują je
dziadkowie, krewni, znajomi albo trafiają do
przepełnionych domów dziecka. W zsrr wyrosło
beznadziejnie nieodpowiedzialne, samolubne, okrutne
pokolenie bez żadnych zasad, norm, wiary i wstydu.
Komuniści zabrali wszystko i nic nie dali w zamian.
Sympatyczniejsze liczby
Według Ali Mandacanu Mołdawia odbija się
jednak od dna.
— Jeśli kobieta będzie miała wybór: zarobić
jako prostytutka albo inaczej, nigdy nie pójdzie na
ulicę — twierdzi Ala.
Prorynkowe reformy zaczynają przynosić
rezultaty. Od 2001 roku dochód narodowy wzrasta
rocznie o sześć, siedem procent. Rośnie produkcja
przemysłowa, średnie płace i emerytury, natomiast
maleje zadłużenie zagraniczne. Sto tysięcy
Mołdawian ma dostęp do internetu, a
dziewięćdziesiąt pięć procent produkcji wina idzie na
eksport, przeważnie do Rosji.
W ciągu jedenastu miesięcy zeszłego roku w
Mołdawii wszczęto sto pięćdziesiąt sześć postępowań
karnych przeciwko handlarzom żywym towarem. W
ciągu czterech lat działalności biura
Międzynarodowej Organizacji do spraw Emigracji w
Mołdawii udało się wyrwać handlarzom i sprowadzić
do kraju tysiąc sto osiemdziesiąt cztery kobiety,
ponad jeden procent ofiar pochodzących z tego kraju.
Pomagają w tym różne agendy onz, obwe, żołnierze
sił kfor stacjonujący na Bałkanach, a także duchowni
różnych Kościołów.
DZIECKO ODDAM W DOBRE RECE
Cholerna demokracja
Galina Prokop to kobieta, która się nie
uśmiecha.
— Każdy powinien pięknie nieść swój krzyż —
mówi. — Ja swój niosę i nie narzekam, chociaż
zarabiam trzysta dziewięćdziesiąt lei (sto czternaście
złotych) i na nic mi nie starcza. Od czternastu lat nie
byłam na urlopie, nigdy nie widziałam morza, a
jedyny luksusowy wydatek, na jaki sobie w życiu
pozwoliłam, to była operacja nogi, bo już chodzić nie
mogłam.
— Przecież u was służba zdrowia jest bezpłatna.
— Bezpłatnie dają ser w pułapce na myszy —
mówi. — Dwieście dolarów wpłaciłam do kasy w
klinice.
Surowa, twarda, zdecydowana jak przełożona
na pensji u zakonnic.
Urodziła się w 1953 roku, kilka dni po śmierci
Stalina. Przyszła na świat na kołchozowym polu, przy
sadzeniu cebuli. Była szóstym dzieckiem w rodzinie,
a jeszcze ciągle panowała straszliwa, powojenna
bieda, więc rodzice oddali ją Bogu. Była mniszką do
1961 roku, kiedy władze radzieckie rozwiązały
monastyry.
Od 1989 roku pani Galina jest dyrektorką domu
dziecka w Kiszyniowie. To jeden z dwudziestu pięciu
domów w Mołdawii. Dziesięć lat temu miała trzysta
osiemnaścioro wychowanków.
— Dzisiaj sześciuset pięćdziesięcioro jeden,
chociaż mam tylko czterysta trzydzieści miejsc. Tak
jest we wszystkich domach dziecka. To przez
pierestrojkę i demokrację. Nędza moralna nie
demokracja. Ludzie tracą człowieczeństwo, przestają
rodzić dzieci albo porzucają je i za granicą szukają
lepszego życia, a u mnie stawka żywieniowa to
jedenaście lei na dziecko dziennie (trzy złote
dwadzieścia groszy) i ciągle mi wyłączają prąd, wodę
i ciepło, bo przekraczamy limity. W kraju, który
słynął z warzyw i owoców, karmimy dzieci kaszą i
chlebem.
Czterysta dwoje jej dzieci ma rodziców za
granicą.
Od piętnastu lat, od kiedy jest dyrektorką tego
domu, Galina Prokop nie oddała do adopcji żadnego
dziecka. Podejmowano nieliczne próby, ale prawie
wszystkie nieudane. Dzieci zawsze wracały od
przybranych rodziców.
Mołdawia to jeden z niewielu krajów w
Europie, w którym nie ma kolejek do adopcji.
Mołdawskie rodziny nie chcą adoptować, a według
prawa za granicę można przekazywać tylko dzieci
niepełnosprawne.
— Chyba że wcześniej porwie je albo kupi
mafia — mówi pani Galina. — Mam
niepełnosprawnego chłopca, którego wywieźli do
Moskwy i zmuszali do żebrania. Rosyjska milicja mi
go odwiozła.
O handlu dziećmi w Mołdawii zrobiło się
głośno piętnastego grudnia 1994 roku, po interpelacji
poselskiej Ali Mandacanu. Domagała się zmiany
prawa, które umożliwiało masowy, zupełnie legalny
wywóz dzieci za granicę.
— Przepis mówił — opowiada Ala Mandacanu
— że ojcostwo ustala się tylko na podstawie
deklaracji matki dziecka. Kobiety, nawet mężatki,
pisały oświadczenia, że miały romans z tym oto
cudzoziemcem, i bez badań, dowodów, argumentacji,
dochodzenia człowiek wywoził dziecko w nieznane.
Pół biedy, jeśli było sprzedawane do adopcji, ale
wiele kończyło życie jako dawcy organów: serc,
wątrób, nerek, trzustek...
Później przepisy się zmieniały, więc handlarze
korygowali metody. Wyszukiwali ciężarne
dziewczyny (najlepiej samotne) i umawiali się, że po
porodzie kupują od nich dziecko. Kiedy maleństwo
miało około miesiąca, przyjeżdżał kupiec, potem we
troje wyjeżdżali (najczęściej do Izraela) i jeszcze
przez jakiś czas mieszkali razem, żeby biologiczna
matka jak najdłużej mogła karmić piersią. Za
wszystko brała od tysiąca do dwóch tysięcy dolarów i
wracała.
— A najłatwiej było wywieźć brzuch — mówi
Ala Mandacanu. —Handlarze wywozili za granicę
ciężarne kobiety. Tam odbywał się poród i transakcja.
Myślę, że w samym 1994 i 1995 roku wywieziono w
ten sposób z kraju około dziesięciu tysięcy dzieci.
Maternitatea Municipale numer 2, czyli Miejski
Szpital Położniczy, od czasu kiedy szefową oddziału
ogólnego jest doktor Ałła Kancer, a więc od szesnastu
lat, nie przechodził remontu i nie wyposażono go w
nic nowego, choćby w jedną parę nożyczek.
W latach radzieckich przyjmował około
czterech tysięcy porodów rocznie, teraz — tysiąc
osiemset. I wtedy, i teraz około dziesięciu matek
rocznie zostawiało swoje dzieci w szpitalu.
— Do szpitala pacjentki powinny przychodzić z
własną pościelą — mówi doktor Kancer — a ja mam
setki takich, które jej po prostu nie mają. Rodzą
dzieci, nie mając przygotowanej nawet jednej
pieluchy, smoczka, butelki... Straszna bieda. Jestem
pewna, że połowa moich pacjentek rodzi, bo nie
miała na aborcję.
W Mołdawii zabiegi przerywania ciąży
wykonuje się w państwowych klinikach na żądanie
pacjentki. Oficjalnie trzeba zapłacić dwieście lei
(sześćdziesiąt złotych), ale wszyscy wiedzą, że
lekarzowi trzeba dopłacić jeszcze cztery razy tyle.
Pułapka na Danu.Woda
To najsmutniejsza opowieść, jaką słyszałem w
Mołdawii.
— Tato zaczął pić, jak stracił pracę i resztkę
oszczędności, a jak cztery lata temu maciora zżarła
mojemu synkowi nogę, to codziennie pięć, sześć
litrów wina doił.
— Co się stało? — Lena źle mówi po rosyjsku.
— Tylko na chwilę mama wyszła do ogrodu, to
taka wielka świnia, co właśnie urodziła małe,
zakradła się do domu. Danu miał roczek i spał w
łóżeczku, to odgryzła mu nogę i zjadła.
Przez cztery lata Danu ciągle pytał, kiedy
rodzice kupią mu nogę. Nie wiedział, że nie będzie
taka jak u wszystkich. Dopiero w dniu, kiedy go
odwiedziłem na oddziale protetyki w szpitalu,
zobaczył, jaka to będzie noga. Rzucił kule, stanął w
kącie i się dąsa.
— A Danu umie trochę po polsku — cieszy się
jego matka. —Danu, powiedz coś panu.
— Na protezę, pomóż, panie.
Mieszkają na wsi, trzydzieści kilometrów od
stolicy. Lena z mężem, jej rodzice, siostra i dwóch
synów. Żyją z fasoli i kukurydzy, która rośnie w
ogrodzie, i z tego, co zarobi matka. Siedem dni w
tygodniu zmywa gary w jednogwiazdkowym hotelu
„Kiszyniów". Zarabia siedemset lei (dwieście
złotych).
Nie byli kołchoźnikami, więc przy podziale nie
dostali ziemi. Od trzydziestu lat ojciec Leny robi
rocznie pięćset litrów caberneta. Połowę sprzedawał,
a reszta była na domowe potrzeby. Teraz sam
wszystko wypija i jeszcze mu nie starcza, więc łapie
każdą dorywczą robotę. Bierze dwie szklanki wina za
godzinę. Żyją w nędzy.
W styczniu zeszłego roku do ich domu przyszli
nieznajomi: Luba, która jest Mołdawianką, i Cygan S.
(nie podaję nazwiska, nie chcę, żeby go zmasakrowali
w polskim kryminale). Powiedzieli, że mają pracę dla
Leny i jej męża w Polsce. Po czterysta dolarów dla
każdego do prostych prac w supermarkecie. Szybko
uzbierają na własny dom, wózek i protezę dla Danu.
Mogą jechać z obu synami, bo jest duże mieszkanie.
Nieznajomi całej czwórce załatwili paszporty i kupili
bilety. Dwudziestego siódmego marca przyjechali do
Gdyni.
— Na miejscu okazało się, że wpadliśmy w
pułapkę — mówi Lena. — Nie ma supermarketu,
tylko żebranina na ulicy. S. kupił wózek, ale ja nie
zgodziłam się na taką pracę.
Myślę jednak, że Lena wreszcie się zgodziła i
chodziła żebrać na skrzyżowania, a w niedzielę pod
kościoły, bo kilka tygodni wszyscy mieszkali zgodnie
pod jednym dachem. Myślę, że poróżnili się o
pieniądze. Beznogi Danu był żyłą złota. Którejś nocy,
kiedy wyszedł do toalety, S. i Luba porwali go,
wsadzili do samochodu i zniknęli.
— Jego porwała cygańska mafia — mówi Lena.
— Mąż ich odnalazł, poszedł się rozmówić, a oni
wyciągnęli noże. Nie oddali dziecka i znowu zniknęli.
Mąż Leny kontynuował poszukiwania i
wreszcie zawiadomił o porwaniu policję, a Lena
żebrała na ulicach ze starszym synem. Niczego mu
nie brakuje, więc dochód był mizerny.
Po trzech miesiącach policja odnalazła Danu w
Warszawie. S. trafił za kratki, a Luba uciekła. Odbyła
się rozprawa w sądzie rodzinnym, który pozwolił
oddać dziecko rodzicom.
Chłopiec był w fatalnym stanie. Porywacze
odkryli, że im większą litość wzbudza, tym więcej
zarabiają. Parzyli chłopca wrzątkiem. Najbardziej
kikut nogi. Luba codziennie chodziła do innego
kościoła i wyłudzała pieniądze na leczenie, operację
albo protezę. Zarabiała dziennie trzysta, trzysta
pięćdziesiąt dolarów.
— I głodziła go — mówi Lena. — Trzy
miesiące dziecko bez gotowanego było, bez chleba,
mięsa, warzyw. Nie wiem dlaczego, ale dawali mu
tylko czekoladę.
Do kraju wrócili bez grosza we wrześniu
zeszłego roku. W końcu stycznia Danu będzie miał
dopasowaną pierwszą protezę, ale ciągle panicznie
boi się wody. Boi się nawet patrzeć na akwarium w
szpitalu. Są wielkie problemy z myciem.
— A co zrobiliście z tą świnią? — pytam matkę
chłopca.
— Jaką świnią?
— Tą, co zjadła Danu nogę.
— Ojciec z mężem szpadlami zatłukli.
— No i co?
— Potem zjedliśmy.
Luty 2004
Dola dla aniołów
— To jakiego kraju jesteście patriotą, drogi
Walery Anatoljewiczu?
— Jestem patriotą Rosji i Naddniestrzańskiej
Republiki Mołdawii — odpowiedział minister spraw
zagranicznych, dłubiąc widelcem w dzwonku
wędzonej tołpygi. — To dlatego najbardziej lubię ten
koniak, bo tak się nazywa stolica naszego młodego
kraju.
— A gdyby między tymi krajami wybuchła
wojna? — kombinowałem z pijackim uporem.
— No co wy?! — walnął się ręką w czoło. — A
mówiłem, żebyście więcej zakąszali...
Znowu dzwoni jego telefon komórkowy.
Sprawdza numer. Znowu żona.
— Odbierzcie wreszcie — zachęcam
pobłażliwie.
— Nie po to przelewaliśmy krew — unosi się
— żeby rządziły nami kobiety! Albo Mołdawianie...!
Trzy gwiazdy Borysa Kuiagina
Koniaki z fabryki Kvint z separatystycznej
Republiki Naddniestrzańskiej i w lecie, i w zimie
wywołują niebywałą lekkość ciała i umysłu. Nawet
ten najtańszy, trzygwiazdkowy bez nazwy, po
czternaście miejscowych rubli (sześć złotych
pięćdziesiąt groszy) za pół litra, trzy lata nabiera
aromatu w dębowych beczkach, nim trafi do sklepów.
Wynika z tego, że pity obecnie trzygwiazdkowiec
szedł na leżakowanie w zimie 2001 roku, akurat
wtedy, kiedy Borysowi Kułaginowi, obywatelowi
Tyraspola, odbiła szajba i po awanturze z żoną złapał
za karabin, wybiegł na ulicę i ruszył przez miasto,
strzelając seriami po oknach.
Szaleniec nie uszedł dwóch kwartałów, kiedy
ktoś wychylił się z balkonu i trzema celnymi
pociskami położył go na chodniku.
— Świetne strzały — mówię, stojąc na
balkonie, z którego strzelał Maksym Gałkin. —
Będzie jakieś dwieście metrów.
— Dwieście czterdzieści — poprawia mnie. —
Mierzyłem krokami.
Maksym jest weterynarzem. Pracuje w
państwowej przychodni dla zwierząt w wiosce
Parkany pod Tyraspolem. Po tym jak zastrzelił
Kułagina, przyszedł do niego policjant i spisał notatkę
służbową. Nie zapytał nawet, czy Maksym ma
pozwolenie na broń.
— Pewnie, że nie mam — mówi. — Jeszcze nie
słyszałem, żeby kogoś posadzili za nielegalne
posiadanie broni, a u nas każdy porządny mężczyzna
ma w wersalce automat. Jak w 1992 roku skończyła
się wojna z Mołdawią, wrzuciłem do chlebaka kilka
granatów, wylazłem z okopu, otrzepałem portki i z
moim kałasznikowem poszedłem do domu. Wszyscy
tak zrobili. Bandytom nie jest u nas łatwo.
Przyjeżdżały na zwiady różne mafie: czeczeńskie,
azerskie, dagestańskie, żeby ściągać haracze... No, ale
ilu ich było za każdym razem? Pięciu, dziesięciu,
może dwudziestu, a naszych pięćdziesięciu z ulicy się
zbierało i wszyscy z długą bronią. Sami robimy
porządki.
— A co to ma wspólnego z prawem? — ja na
to.
— A po co ma mieć? — krzywi się Maksym. —
U nas tradycja, że każdy robi sam i szybko. Struktury
siłowe najbardziej to lubią, a w naszej republice co
drugi chodzi w pagonach: wojsko, policja,
pogranicznicy... I wszyscy z bronią.
Walery Anatoljewicz Lickaj, minister spraw
zagranicznych Naddniestrzańskiej Republiki
Mołdawii i miłośnik koniaku Tiraspol, nazywa
naddniestrzański system bezpieczeństwa mieszanką
stalinizmu i wolności szlacheckiej.
— Mieszanka cokolwiek wymiotna —
oceniłem.
— A jak pan Wołodyjowski odbił Oleńkę z
niewoli Kmicica? —minister Lickaj z zawodu jest
politologiem i historykiem. — Na własną rękę i w
zbrojnej kompanii.
— To było w xvii wieku.
— Ale świetnie działało. Trzeba szybko i bez
gadania. Dzięki temu systemowi bezpieczeństwa nie
mamy także problemów z uchodźcami. Afgańców,
Tadżyków, Tamilów, Wietnamczyków u nas nie
uświadczysz. Tylko raz w roku wpuszczamy Azjatów
do kraju. W lecie, jak pokazują się dynie i arbuzy.
Mogą sprzedać towar i wynocha. Porządek u nas
twardy. Dyscyplina sowiecka!
Biełyj Aist — legenda wiecznie żywa
To legendarny, pierwszy rosyjski koniak. W
firmowym sklepie półlitrowa butelka kosztuje
szesnaście naddniestrzańskich rubli (siedem i pół
złotego). Biełyj Aist (biały bocian) sprzedawany był
pod tą nazwą jeszcze grubo przed rewolucją
październikową. Znawcy zachwycają się bukietem
tego pięcioletniego koniaku z Tyraspola.
Samo miasto ma zaledwie sto lat więcej.
Powstało przy twierdzy nadgranicznej założonej
przez feldmarszałka Suworowa, ale po wypędzeniu
Napoleona z Rosji wojska carskie z rozpędu
przekroczyły Dniestr i odebrały Turkom Besarabię, a
więc tereny dzisiejszej Mołdawii. Po pierwszej
wojnie światowej przypadły one Rumunom.
Bolszewicy nie mogli się jednak pogodzić z utratą
Besarabii, więc w latach dwudziestych wyrżnęli na
Ukrainie kawałek terytorium i powołali do życia
maleńką Mołdawską Autonomiczną Socjalistyczną
Republikę Radziecką, do której potem przyłączyli
całą Mołdawię zajętą przez nich w wyniku paktu
Ribbentrop-Mołotow.
Taki stan rzeczy utrzymał się do dwudziestego
siódmego sierpnia 1991 roku, kiedy — na kilka
miesięcy przed upadkiem zsrr — Mołdawia oderwała
się od Kraju Rad i w Kiszyniowie proklamowała
powstanie niezależnej republiki. Następnego dnia na
lewym brzegu Dniestru zbuntowana rosyjskojęzyczna
nomenklatura inspirowana przez radzieckie
specsłużby ogłosiła powstanie niepodległej
Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej ze stolicą
w Tyraspolu. Zaledwie kilkunastu, może
kilkudziesięciu sowieckich bonzów oderwało od
suwerennego państwa kęs terytorium i
zakonserwowało na nim kawałeczek Związku
Radzieckiego. Kraj przyjął herb i flagę radzieckiej
Mołdawii. Ma dwieście pięćdziesiąt kilometrów
długości, ale wystarczy trzydzieści minut, by w
niektórych miejscach przejść spokojnym krokiem z
zachodniej granicy na wschodnią. Między Mołdawią
a separatystami wybuchła krwawa wojna. Trwający
kilka miesięcy konflikt nie przyniósł rozstrzygnięcia.
Przez miasto przetoczyły się walce dwóch
wojen światowych, dwóch wojen domowych i dwóch
rewolucji, a w państwowych zakładach Kvint, które
powstały w 1896 roku, spokojnie produkowany był
nieśmiertelny Biełyj Aist w półlitrowej butelce z
zielonego szkła i powstawały nowe koniaki. Co roku
od dwóch i pół do sześciu i pół miliona litrów. Słowo
„Kvint" rozszyfrować można jako: „Koniaki, wina i
napoje Tyraspola". Od abdykacji Nikity Chruszczowa
naczelnikiem wydziału produkcji koniaków,
liczącego zaledwie czternastu pracowników, jest
osiemdziesięciopięcioletni dziś brygadzista Siergiej
Czarniecki, który twierdzi, że jest Rosjaninem.
Naddniestrze zamieszkują Mołdawianie,
Ukraińcy i Rosjanie w równych
trzydziestoprocentowych proporcjach. Pozostali to
Polacy, Bułgarzy, Żydzi, Niemcy i Gagauzi (turecka,
ale prawosławna mniejszość). W 1988 roku
mieszkało tu siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi, ale
od tego czasu wyjechało ponad sto dwadzieścia
siedem tysięcy. Kolejnych stu dwudziestu ośmiu
tysięcy władze republiki nie mogą się doliczyć.
W grudniu 2003 roku pojechałem do Mołdawii,
bo chciałem zobaczyć, jak żyją ludzie w kraju o
najniższym dochodzie narodowym w Europie
(czterysta czterdzieści dziewięć dolarów na jednego
mieszkańca).
Byłem w błędzie. Najbiedniejsze jest
Naddniestrze z dochodem trzysta dziewięćdziesiąt
dwa dolary na obywatela.
Jest to wprawdzie republika, której istnienia nie
uznał żaden kraj na świecie, ale która ma wszystkie
atrybuty państwa: prezydenta, rząd, parlament, flagę,
godło, hymn, suwerenne terytorium, siły zbrojne,
policję, bank centralny, własną walutę, granice z
posterunkami celnymi...
Dojna — światło w lochu
Najważniejszym składnikiem koniaku jest
sześćdziesięciodwu— lub
siedemdziesięcioprocentowy spirytus będący
środkową frakcją destylacji wina.
Beczki na spirytus mają pięćset sześćdziesiąt
trzy litry pojemności, bowiem objętość drewna
dębowego musi być równa objętości płynu. Cały czas
muszą być pełne, a ponieważ alkohol paruje, trzeba
go dolewać, żeby się nie rozeschły. Co roku z każdej
beczki traci się bezpowrotnie prawie siedemnaście
litrów boskiego trunku. Te trzy procent objętości,
które odparowuje przez pory dębowych klepek,
producenci koniaków na całym świecie nazywają
dolą albo działką dla aniołów.
Dojna to mołdawska pieśń ludowa i zrodzony w
1957 roku dziewięcioletni koniak markowy za
dwadzieścia cztery naddniestrzańskie rubelki
(jedenaście i pół złotego). Chociaż nosi żeńskie imię,
jest niezwykle siarczysty.
Ten koniak ma dokładnie tyle lat, ile Ilie Ilascu
przesiedział w jednoosobowej celi w
naddniestrzańskim więzieniu w Tyraspolu.
— Z tego okresu najlepiej pamiętam dwa silne
zapachy — opowiada. — Najpierw był cudowny
aromat koniaku. W nocy ukradkiem przychodzili do
mojej celi koledzy oficerowie, którzy przed laty
służyli ze mną w Czternastej Armii, i prosili, żebym
nie wygadał, że się znamy. Kiedyś byłem u nich
kapitanem specnazu, wojskowych służb specjalnych.
Każdy koleżka przemycał mi maleńką buteleczkę
Dojny.
— Rosjanie pana aresztowali?
— Bezpieka Naddniestrzan. Konkretnie major
Wiktor Guszan, który wcześniej był w kgb. Niech pan
zapamięta to nazwisko. Po kilku dniach, w czerwcu
1992 roku, oddali mnie armii rosyjskiej. Dopóki
trwała wojna Mołdawii z separatystami, byłem
więźniem kontrwywiadu Czternastej Armii, która
stacjonowała w Naddniestrzu. Oni chcieli ze mnie
wydusić, że byłem agentem rumuńskich służb, które
mnie tu przysłały, żebym likwidował rosyjską
ludność cywilną. To miał być argument
usprawiedliwiający obecność rosyjskich żołnierzy w
suwerennej Mołdawii. Byłem dywersantem i
szpiegiem, ale mołdawskim. Dostałem z Kiszyniowa
normalne powołanie do wojska i w Tyraspolu, na
tyłach separatystów, utworzyłem oddział zwany
grupą Ilascu. Mówili, że mordowaliśmy ludzi. Nie
mordowaliśmy, tylko jak był rozkaz, likwidowaliśmy
przeciwników. Broniliśmy naszego kraju.
— A ten drugi zapach, panie senatorze? —
zapytałem.
— Aceton. W środku nocy do celi wpadli ruscy
sołdaci, związali mi ręce na plecach, zakryli oczy i
wywlekli na zewnątrz. Odczytali wyrok sądu
wojennego i padła komenda „Ładuj!" Wtedy uderzył
mnie w nos ten zapach. Po latach psychologowie
powiedzieli mi, że w sytuacjach ekstremalnych
organizm wydziela aceton. Strzelali ślepakami. Potem
jeszcze trzy razy mnie rozstrzeliwali.
W sierpniu 1992 roku rosyjska Czternasta
Armia wmieszała się zbrojnie w konflikt po stronie
Naddniestrza, zmuszając Mołdawię do zawieszenia
broni. Po zakończeniu walk Rosjanie przekazali
grupę Ilascu swoim sojusznikom w Tyraspolu. Na
nowo rozpoczęły się przesłuchania, które także tym
razem prowadził major Guszan. W następnym roku
odbył się proces czterech bojowników. Ilie Ilascu
odpowiadał za przestępstwa z dziewiętnastu
artykułów radzieckiego kodeksu karnego. Dostał
cztery wyroki śmierci. Za dywersję, terroryzm,
szpiegostwo przeciw władzy radzieckiej (której od
prawie dwóch lat nie było) i dwa zabójstwa.
— To był wyjątkowo dęty proces — mówi
profesor Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji
Praw Człowieka w Warszawie, który był
obserwatorem z ramienia obwe. — Żadnego
zabójstwa mu nie udowodnili. To robiły rosyjskie
specsłużby, żeby go skompromitować i wykończyć,
bo był niezwykle popularny wśród tyraspolskich
Mołdawian. Prokurator generalny Naddniestrza, który
był głównym oskarżycielem na procesie, zaczął się
wycofywać, bo nie chciał brać udziału w tej operetce,
więc zginął w zamachu. Bomba rozerwała go w
windzie razem z żoną.
Przez dwa lata Ilascu czekał na śmierć, ale w
1995 roku Rosja ogłosiła moratorium na
wykonywanie kary głównej, więc Igor Smirnow,
prezydent Naddniestrza, musiał postąpić tak samo.
Zamienili wyrok na dożywocie.
Ilascu przesiedział w kryminale dwie kadencje.
Będąc w więzieniu, został wybrany na deputowanego
mołdawskiego parlamentu.
Rozmawiam z nim w Bukareszcie, w
monumentalnym gmachu Komitetu Centralnego
Rumuńskiej Partii Komunistycznej, w którym
wszystkie podłogi wyłożone są czerwonymi
dywanami grubymi jak pierzyny. To teraz siedziba
rumuńskiego senatu.
Ilie Ilascu nie wygląda na oficera specnazu,
agenta, terrorystę. Raczej księgowy, nauczyciel,
kierownik sklepu ze sprzętem agd...
— Niepozorny wygląd to był atut w moim
zawodzie — uśmiecha się nieśmiało.
— Jak się pan wydostał z więzienia?
— Podstępem. Wszystko wymyślił szef partii
Wielka Rumunia. Najpierw wysłałem grypsem prośbę
o rumuńskie obywatelstwo. Dostałem je i
kandydowałem w wyborach do senatu. Zdobyliśmy
tyle głosów, że przypadło nam miejsce w Radzie
Europy. Ja je dostałem. Byłem członkiem Rady
Europy i ciągle siedziałem w kryminale, ale przy
pierwszej okazji przewodniczący Rady poskarżył się
prezydentowi Putinowi, że to straszliwy skandal.
Piątego maja 2001 roku, po dziewięciu latach
odsiadki, Ilascu został odwieziony do Kiszyniowa
przez ministra bezpieczeństwa publicznego
Naddniestrza.
— Co pan robił pierwszego dnia wolności?
— Poszedłem na grób rodziców, którzy umarli,
gdy byłem w więzieniu — mówi bohater narodowy
Mołdawii i Rumunii. — Potem skoczyłem z żoną na
koniaczek, a potem na spotkanie z prezydentem
Mołdawii. Wieczorem odleciałem do Bukaresztu.
Nistru — ślubowanie pioniera Wołodii
Wiktoria Toporowa z tyraspolskich zakładów
Kvint była wielką gwiazdą radzieckiego przemysłu
winiarskiego lat pięćdziesiątych. Nikita Chruszczow
osobiście przypiął jej Order Czerwonego Sztandaru
Pracy za wprowadzenie do produkcji w mołdawskich
zakładach wyjątkowego wina xeres pochodzącego z
południa Hiszpanii.
Xeres w Mołdawii! Hiszpanie od setek lat jak
źrenicy oka strzegli tajemnicy produkcji xeresu, ale
Wiktorii Toporowej udało im się ją wydrzeć.
Zwiedzając hiszpańskie piwnice, jak prawdziwa
radziecka dama upuściła chusteczkę, ale tak, by
wpadła do właściwej kadzi. Resztę załatwili agenci
kgb.
Każdy koniak ma swojego autora, częściej
mówi się nawet —ojca. Ale czy ojcem może być
baba?
Wiktoria Toporowa postanowiła udowodnić, że
w Związku Radzieckim i to jest możliwe.
Po kilku latach pracy przedstawiła swoje dzieło
państwowej komisji. Byli w niej sami mężczyźni.
Orzekli, że to nie koniak. Nawet nie likier. Na jedno
za słodkie, na drugie za mocne.
Toporowa nie dała za wygraną i zwołała żony
członków komisji, które wpadły w zachwyt. Wreszcie
mogły pić koniak i nie krzywić się po każdym łyku.
Komisja partyjno-państwowa musiała zmienić zdanie
i w 1960 roku zatwierdzić nowy dziewięcioletni
koniak. Autorka nadała mu męskie imię Nistru, co po
mołdawsku znaczy „Dniestr". Od tego czasu bardzo
wytrawną Dojne nazywano koniakiem męskim, a
słodkiego i tańszego o trzy ruble Nistru — koniakiem
damskim.
Tej jesieni, kiedy narodził się Nistru, na dalekiej
Syberii, w Magadanie, pierwszoklasista Wołodia
Antiufajew złożył ślubowanie pioniera.
— A po zakończeniu szkoły wstąpiłem do
Instytutu Lotnictwa Cywilnego w Rydze, na drugim
krańcu Kraju Rad — opowiada Władymir Juriewicz
Antiufajew. — Byłem pod silnym wpływem lotniczej
romantyki, ale nie nadążałem i z drugiego roku wzięli
mnie do wojska.
Dosłużył się stopnia sierżanta, a potem
ukończył kurs oficera rezerwy.
— W wojsku poczułem się prawdziwym
mężczyzną — mówi. —Wstąpiłem do partii.
Postanowiłem kontynuować studia lotnicze. Ale w
rejonowym komitecie partii powiedzieli, że widzą
mnie raczej na służbie w organach spraw
wewnętrznych. Po dwóch tygodniach chodziłem w
milicyjnym mundurze. Po dziesięciu latach, będąc
zaledwie w stopniu kapitana, zostałem naczelnikiem
służby kryminalnej miasta Rygi. W 1989 roku
zlikwidowałem potężną bandę przestępczą, za co
sekretarz generalny kpzr Michaił Gorbaczow
nagrodził mnie orderem za męstwo. To jest
odznaczenie bojowe, którego milicjanci nigdy nie
dostawali. Kto wtedy słyszał o korupcji? Organy
spraw wewnętrznych były moralnie nieskazitelne,
profesjonalnie idealne. Razem czyściliśmy to piękne
miasto Ryga z ludzkiego śmiecia. Cały kolektyw po
bratersku nadstawiał piersi pod nóż i kule. Miałem
czterdzieści lat, kiedy w moim mieście rozpoczęła się
aktywna działalność narodowych faszystów. Ja i moi
bojowi towarzysze z frontu kryminalnego dobrze
wiedzieliśmy, do czego oni dążyli.
Spokojny, schludny, w proporcjach antyczny, w
leksyce bolszewicki. Zawiesił głos, czekając, aż
zapytam, do czego dążyli. Postanowiłem mu nie
pomagać.
— Oczywiście do zmiany ustroju — powiedział
grobowym głosem. — A my byliśmy bastionem
władzy radzieckiej na Łotwie, dziećmi Sowieckiego
Sojuza. Wszystko, co osiągnęliśmy, było darem tej
ojczyzny. Aż przyszedł sierpień 1991 roku. Ludność
bratała się z wojskiem i milicją na ulicach, ale
nacjonałfaszyści podnosili głowy. Dwudziestego
drugiego sierpnia większość moich ludzi wysłałem w
delegacje, a sam ukradkiem wyjechałem z Rygi. Z
dziesiątkami towarzyszy dotarłem do Moskwy, ale
Gorbaczow i jego banda nas sprzedali, zdradzili.
Wyrzucili nas ze służby. Na Łotwie i w całym
Związku Radzieckim toczyło się przeciwko nam
śledztwo. Byłem poszukiwany międzynarodowym
listem gończym. Musiałem się ukrywać.
Zapytałem o Władymira Antiufajewa
łotewskiego dziennikarza z Rygi.
— Ten s...syn strzelał do nas w Dniu Barykad
— wybuchnął, kiedy usłyszał jego nazwisko. —
Przez ostatnie dwa lata władzy radzieckiej był szefem
omonu, oddziałów szturmowych milicji w Rydze,
które dwudziestego stycznia 1991 roku wystąpiły
przeciwko odrodzonej władzy łotewskiej. Była
strzelanina i ofiary śmiertelne.
Później w Rydze odbył się proces przeciwko
miejscowemu omonowi. Antiufajew został zaocznie
skazany na cztery lata więzienia, chociaż próbuje
dodać sobie splendoru i do dzisiaj kłamie, że dostał
dożywocie, które ciągle nad nim wisi.
— W Rosji szalał reżim Jelcyna — opowiada
Antiufajew. — Nie miałem dokąd uciekać, więc
pewnie przyszłoby mi zgnić w jakiejś tiurmie, gdyby
w maju 1992 roku nie odszukali mnie deputowani
parlamentu naddniestrzańskiego. Zaprosili mnie i
około pięćdziesięciu innych bojowników z
litewskiego, łotewskiego i estońskiego omonu do
swojej republiki. Nas już rozbili, a po rozpadzie zsrr
oni jeszcze się trzymali. Dostaliśmy od nich
dokumenty, mieszkania, broń i jak lwy walczyliśmy
w obronie republiki.
Siurpriznyj — szlagier xxii zjazdu
Z okazji każdego zjazdu kpzr republiki
związkowe Kraju Rad przysyłały na Kreml wszystko,
co z nowości miały najlepszego. Po zjeździe każdy z
pięciu tysięcy delegatów wracał do domu w zupełnie
nowym, tak zwanym delegackim garniturze. Na
nogach miał nowe, delegackie trzewiki, a w zupełnie
nowej, delegackiej walizie karton nowych,
delegackich papierosów z Uzbekistanu, torbę
delegackich cukierków z Baszkirii, delegackie
szprotki z Łotwy, kilka butelek delegackiego
koniaku...
Potem w swoich zakładach pracy delegaci
rozmawiali z towarzyszami, pili koniak, zakąszali
szprotami i cukierkami. Nikita Chruszczow najlepiej
ze wszystkich rozumiał, że w pięciu tysiącach miast i
wiosek ogromnego Związku Radzieckiego będą
próbować koniaku, który pije pierwszy sekretarz, a
więc to sprawa wagi państwowej. W 1961 roku, na
dwa miesiące przed xxii Zjazdem Komunistycznej
Partii Związku Radzieckiego, Chruszczow postanowił
niczego nie zaniedbać. To miał być historyczny zjazd,
który przyjmie program budowy komunizmu.
Potrzebny był zupełnie nowy koniak. Osobiście
zadzwonił do zakładów Kvint w Tyraspolu.
— Dwa miesiące, towarzyszu sekretarzu? —
dukał w słuchawkę telefonu dyrektor Aleksander
Pogodin. — Markowy koniak dziesięciu lat...
potrzebuje. Potem odpoczywać co najmniej rok... To
może na xxiii zjazd byśmy...
— To będzie zjazd, który na tysiąc lat
zaprogramuje szczęśliwy rozwój ludzkości —
zaryczał Chruszczow — a wy tu, towarzyszu, liczycie
miesiące jak lichwiarz!
Jedyną nadzieją dyrektora Pogodina był
brygadzista cechu Siergiej Czarniecki, który już
wtedy uważany był za Mozarta od koniaków. Wlał do
kieliszka sześćdziesiąt gramów męskiej Dojny i
rozmiękczył je czterdziestoma gramami damskiego
Nistru.
Stał się cud. Powstał boski napój o subtelnym
aromacie kawy i suszonych owoców, który w
kuluarach xxii zjazdu zrobił furorę większą niż
program budowy komunizmu. Początkowo nazwano
go „delegackim" potem „partyjnym", bo mijały lata, a
bez niego nie mogła się obyć żadna partyjna
konferencja. Członkowie partii nazywali go
„ludowym", bo pili go oni, najlepsi przedstawiciele
ludu. Potem koniak został postarzony do dziesięciu
lat i trafił do ogólnodostępnych sklepów pod oficjalną
nazwą Siurpriznyj — „niespodzianka". Pół litra
kosztuje dwadzieścia siedem naddniestrzańskich rubli
(trzynaście złotych).
Do przyjętego na xxii zjeździe programu
pokojowej budowy komunizmu na świecie
dopasowano radziecką doktrynę wojenną. Czternasta
Armia, która stacjonowała nad Dniestrem w
Mołdawskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej,
miała pruć na Bałkany. Służyło w niej dwieście
tysięcy żołnierzy. Po rozpadzie zsrr wycofali się na
wschód od rzeki, do Naddniestrza. Potem z roku na
rok liczba oddziałów topniała, ale ciągle stacjonuje
tam półtora tysiąca żołnierzy, którzy strzegą
ogromnego magazynu amunicji w Kołbasnej.
Wygląda na to, że Rosjanie chcą jak najdłużej
utrzymać w Naddniestrzu tymczasowy stan rzeczy.
Rumunia wstąpiła do nato, a za kilka lat wstąpi do
Unii Europejskiej. Nie ma pewności, czy wtedy
Mołdawia nie zechce się do niej przyłączyć, o czym
w obu krajach mówi się od kilkunastu lat. Wtedy
granica nato przesunie się na Dniestr i bazy rosyjskie
za rzeką będą jak znalazł.
Pokaźna część mieszkańców Naddniestrza to
spadek po Czternastej Armii. Oddziały były
wycofywane, ale zawodowi żołnierze zostawiali tu
swoje rodziny. Żaden nie przepuścił okazji, by kupić
albo załatwić sobie mieszkanie, do którego miał
zamiar wrócić po przejściu na emeryturę. Każdy
wojskowy w wielomilionowej armii radzieckiej tak
kombinował. To była jedyna szansa dla tych z
głębokiej Syberii albo Dalekiej Północy, by przenieść
się z rodziną do cieplejszych krajów. Największym
powodzeniem cieszyły się kraje nadbałtyckie, a także
Gruzja i Mołdawia. Republiki zaludnili
rosyjskojęzyczni emeryci po czterdziestce. Mieli
pierwszeństwo w ubieganiu się o wszystkie posady, a
miejscowa młodzież emigrowała. Władze patrzyły na
to przychylnie, bo w ten sposób zmieniał się skład
etniczny podbitych prowincji.
Spotkałem go w zwalistym gmaszysku dawnego
gorkoma partii, to znaczy miejskiego komitetu
Komunistycznej Partii Mołdawii, w którym dzisiaj
zmieściła się administracja prezydencka, Rada
Najwyższa, Rada Ministrów i msz Naddniestrza. Jest
deputowanym, członkiem jednoosobowej frakcji
komunistycznej.
— Pułkownik Aleksander Iwanowicz
Rodczenko! — zameldował sześćdziesięcioletni
emeryt o urodzie wczesnego Breżniewa. — Zampolit
armii radzieckiej w stanie spoczynku!
Zampolit to zastępca dowódcy do spraw
politycznych. Aleksander Iwanowicz jest Ukraińcem.
Mieszkanie w Tyraspolu dostał w 1976 roku, kiedy
służył w Czternastej Armii.
Rozmowa się nie kleiła. Prowadziliśmy dziwny
dialog na miny, pochrząkiwania, spojrzenia, gesty...
Aleksander Iwanowicz co chwila wskazywał
wzrokiem na telefon.
— No co? — okropnie mnie rozśmieszył. —
Założyli podsłuch?
— Wszędzie — powiedział przez zaciśnięte usta
jak brzuchomówca.
— Myślałem, że te czasy skończyły się za
Breżniewa.
— Tylko wy tak myślicie! — nie wytrzymał. —
Każdy chce nosić głowę. Nie chcę skończyć jak
Sajdakow, Matiejczuk, Konstantinow...!
— Kto to?
— Nic nie powiem, nic nie powiem, nic nie
powiem... — powtarzał w kółko, jakby chciał mieć
pewność, że się to nagra. — Porozmawiajcie z
ministrem bezpieczeństwa publicznego. Ja mam
rodzinę, plotek nie powtarzam i nic nie powiem, nie
powiem, nie powiem...
Były oficer biegał po gabinecie i w strefie
powietrznej nad aparatem telefonicznym zadawał
ciosy karate niewidzialnemu przeciwnikowi. Potem
wypił duszkiem szklankę zimnej herbaty, zdjął
marynarkę, rozpiął koszulę i chustką do nosa wytarł
pot pod pachami.
Był faworytem władzy i jednym z
budowniczych Republiki Naddniestrzańskiej. W 1989
roku, po przejściu na emeryturę, przyjechał do
Tyraspola i został redaktorem naczelnym Radia
Naddniestrze, które w owym czasie było jedynym
narzędziem w walce ideologicznej separatystów. Miał
awansować, ale w 2001 roku zawiódł go instynkt
samozachowawczy. Zgłosił swoją kandydaturę w
wyborach prezydenckich. Stanął do walki z
urzędującym prezydentem, który zmienił konstytucję,
żeby przymierzyć się do trzeciej kadencji.
Przegrał z kretesem. Dostał pięć procent
głosów, prezydent Igor Smirnow — osiemdziesiąt
osiem. Potem minister naddniestrzańskiej bezpieki
oskarżył go o to, że jest agentem mołdawskiej służby
bezpieczeństwa. Zlikwidowali jego partię, a w Radzie
Najwyższej żaden z deputowanych nie chce siedzieć
koło niego na sali obrad.
Tiraspol — kolacja z głównym ideologiem
Walery Anatoljewicz Lickaj zawiózł mnie do
„kompleksu rządowego" w hotelu „Drużba". We
dwóch siedzieliśmy przy okrągłym stole, wielkim jak
mebel króla Artura. Gospodarz pił koniak Tiraspol, ja
Siurpriznyj, bo koniecznie chciałem wiedzieć, jak
szumiało w głowie Nikicie Chruszczowowi, kiedy z
trybuny xxii Zjazdu kpzr ogłaszał program budowy
komunizmu. Piliśmy kieliszkami do wódki. Za
każdym razem do dna.
Walery Anatoljewicz uwielbia koniak Tiraspol,
kolacje w kompleksie rządowym, piękne kobiety,
światowe życie. Jest najdłużej urzędującym szefem
msz w krajach dawnego Sojuza. Czternaście lat.
— Tylko rok dłużej ten koniak leżakował w
beczce — mówi przy kozackiej zupie soliance. — To
najmłodsza marka z naszej fabryki. Powstała osiem
lat temu, ale koniak jest piętnastoletni.
Długo robili trunek bez nazwy, aż wmieszała się
polityka.
— Postanowiliśmy uczcić naszą stolicę, bo
wszystkie wkoło mają swoje koniaki, a Tyraspol nie.
Są: Moskiewski, Kijów, Kiszyniów, ale nasz jest
najlepszy.
Tiraspol kosztuje sto pięć miejscowych rubli
(pięćdziesiąt złotych). Każda butelka jest
numerowana.
Walery Anatoljewicz jest Rosjaninem. Był
dyplomatą w Ameryce Łacińskiej, wykładowcą
stosunków międzynarodowych na uniwersytecie w
Kiszyniowie, deputowanym w ostatnim parlamencie
sowieckiej Mołdawii.
W 1990 roku zbuntowały się rosyjskojęzyczne
partyjne elity w Naddniestrzu. Bardzo wpływowi i
potężni finansowo dyrektorzy największych
zakładów, którzy w większości zasiadali w
parlamencie w Kiszyniowie, bali się, że w
niepodległej Mołdawii stracą pozycje i stanowiska.
Utworzyli Sowiet (Radę) Dyrektorów, którą
mieszkańcy Naddniestrza nazywali „Dyrektoriatem".
Pociągnęli za sobą wszystkich, którzy nie chcieli, by
rządzili nimi Mołdawianie. Szefem rebeliantów został
Igor Smirnow, dyrektor fabryki urządzeń
elektrycznych w Tyraspolu, który kilka lat wcześniej
przyjechał z Syberii. Powołali nowe państwo i na
gwałt potrzebowali ministrów.
Walery Lickaj idealnie nadawał się na ministra
spraw zagranicznych, bo kiedyś był radzieckim
doradcą na Kubie, a więc dyplomatą.
— I w ciągu kilku dni — wspomina ze
wzruszeniem — los rzucił mnie z sali wykładowej w
Kiszyniowie do gabinetów kremlowskich w
Moskwie, dokąd jeździłem na negocjacje z
Gorbaczowem, jednym z najpotężniejszych ludzi na
świecie... Ale wypijmy, bo jak mówią Kozacy, „kto
nie lubi pić przy zupie, ten Tatarzyn z kijem w
dupie".
— Bardzo pięknie powiedziane —
pochwaliłem. — Wypijmy.
Lickaj uchodzi w swoim kraju za głównego
ideologa. Władza szukała ideologicznej nadbudowy,
więc wymyślił, że będą obchodzić zarówno święta
prawosławne, jak i bolszewickie, Boże Narodzenie i
rocznicę rewolucji październikowej. Ulice mające
komunistycznych patronów nie zmieniły nazw, a
kołchozowe wioski po staremu nazywają się
Kotowsk, Dzierżyńsk, Pierwomajsk...
— Po cholerę wam ten Lenin? — zapytałem o
pomnik wodza przed Radą Najwyższą.
— Każdy kraj musi mieć jakąś tradycję.
Zastanawialiśmy się nad rosyjską, ale u nas dwie
trzecie ludności to nie-Rosjanie, przyjęliśmy więc
uniwersalną, radziecką. Młoda jest, niecałe
dziewięćdziesiąt lat, ale innej nie mamy. Na początku
nawet Kościoła katolickiego nie wpuściliśmy, bo to
prawosławna ziemia. Ale prezydent podpisał
konkordat i już budują kościół. Niech im tam, ale
grekokatolików wygnaliśmy, bo ich nie lubimy, i
ukraińska Cerkiew, poszła won! I rumuńska też won!
Może być tylko jedna Cerkiew. Moskiewski
Patriarchat i wsio! Muzułmanów też u nas nie będzie!
To co? Na drugie pielmienie proponuję. Z mięsnym
czy z ruskim farszem? Jak wy je nazywacie?
— Pierogi.
— Od nas się nauczyliście je robić. A my od
Tatarów, Tatarzy od Mongołów, a Mongołowie od
Chińczyków. To chińska potrawa.
Nagle Walery Anatoljewicz spoważniał.
— Teraz jesteśmy jedynymi spadkobiercami —
powiedział.
— Czego? Pierogów?
— Radzieckiej tradycji. Jedynymi na całym
świecie.
Wypiliśmy.
— Smutno jakoś — wprowadziłem się w
nastrój.
— Ruskie piją dla wesołości, a my, żeby być w
kompanii — powiedział minister wyniośle.
— U mnie w głowie liogkij tuman, ekscelencjo,
ale po mojemu wy też Ruski.
— No... Niby tak. Ale naddniestrzański.
— Jakie ma pan obywatelstwo?
— Naddniestrzańskie. I jeszcze mołdawskie. I
rosyjskie. U nas prawie wszyscy, poczynając od
prezydenta, są obywatelami także innych krajów:
Rosji, Mołdawii i Ukrainy. Najwięksi mistrzowie
mają cztery paszporty, a nawet pięć, z rumuńskim.
Słoneczny — czystka kriminahtieta
Ten dwudziestoletni koniak jest czynem
produkcyjnym. W 1967 roku kolektyw pracowniczy
zakładów Kvint uczcił w ten sposób pięćdziesiątą
rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji
Październikowej, Ale proletariacki to on nigdy nie
był. Dzisiaj kosztuje osiemset czterdzieści pięć
naddniestrzańskich rubli (czterysta pięć złotych) — to
prawie półroczne dochody kołchoźnika. Bardzo ostry,
dziarski. Już pierwszy łyk sprawia, że oblewa cię
rozkoszne ciepło, jakbyś w dębowym lesie wyszedł z
cienia na słoneczną polanę. Aromat czekolady miesza
się z aromatem smoły dębowej.
Dwadzieścia lat i kilka miesięcy miał Aleksiej
Bruskin, kiedy w 1994 roku rozpoczynał pracę w
strukturach Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego. Dostał przezwisko Loszka „Bolszoj". W
tym czasie ministerstwo przeprowadziło niezwykłą
akcję prewencyjną.
— Struktury bezpieczeństwa dokonały czystki
kriminalitieta —opowiada Bolszoj. — U nas nie dało
się żyć, taki był bandytyzm, więc jednej nocy
struktury aresztowały czterdziestu worów w zakonie.
Wor w zakonie („wor" to złodziej, „zakon" — prawo)
to najwyższy stopień w kryminalnej hierarchii.
Potrzymaliśmy ich tydzień i wypuściliśmy. Potem
część ucichła, część wyjechała, a większość ubili.
Bezpieka łapała po jednym, wywoziła do lasu i
rozwalała. Po prostu porządek trzeba było zrobić i
tyle. Od tej pory nie ma żadnej poważnej
przestępczości. U nas możesz spokojnie chodzić w
nocy po ulicach.
Akcją przeciw miejscowym bandytom dowodził
Wadim Szewcow, szef naddniestrzańskiej bezpieki,
pułkownik milicji importowany z Rosji w maju 1992
roku.
— Szewcow kieruje bezpieką, ale to mient —
mówi Andriej Safonow, były naddniestrzański
minister kultury i oświaty. Został usunięty z rządu w
1993 roku. Obaj panowie przez kilka lat byli
kolegami w Radzie Ministrów.
— Milicjanci mają skłonność do rozwiązań
siłowych, prymitywnych — mówi Safonow. — Tak
ich uczyli. Kagiebiści to przy nich ludzie finezyjni.
Ostatni raz widziano Wadima Szewcowa jako
szefa naddniestrzańskiej bezpieki w 1996 roku, kiedy
prezydent Igor Smirnow awansował go do stopnia
generała-majora. W mundurze generała rosyjskiej
Federalnej Służby Bezpieczeństwa wziął udział w
programie „Spojrzenie" w moskiewskiej telewizji.
Jego oponentem w dyskusji był generał Aleksander
Lebiedź (w 2002 roku zginął w katastrofie
śmigłowca), który kilka lat wcześniej, jako dowódca
Czternastej Armii, uratował Naddniestrze w wojnie z
Mołdawią. Lebiedź oskarżał przywódców
secesjonistów o korupcję, brudne interesy i handel
bronią kradzioną z rosyjskich magazynów. Zdradził
Walerego Lickaja, ministra spraw zagranicznych,
informując, że był agentem kgb o pseudonimie
„Oleg". Mówił, że Smirnow, Szewcow i inni
przywódcy Naddniestrza mają w zagranicznych
bankach miliony nielegalnych dolarów.
Niedługo później urząd Szewcowa podniesiono
do rangi ministerstwa (tak jak było w zsrr), a nowy
minister ogłosił, że naprawdę nazywa się Władymir
Juriewicz Antiufajew, ale dotąd musiał ukrywać
swoje prawdziwe nazwisko, ponieważ był i ciągle jest
poszukiwany przez Interpol międzynarodowym
listem gończym. Jak pamiętamy, Antiufajew był
ostatnim dowódcą oddziałów omonu w Rydze, które
w 1991 roku strzelały do demonstracji
niepodległościowych.
— Bojowy kolektyw Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego to dzisiaj tysiące ludzi
— chwali się Władymir Antiufajew. — Wojska
ochrony pogranicza, batalion specjalny Delta, kozacki
pułk pograniczny, pododdziały wywiadu,
kontrwywiadu i pracownicy policji politycznej.
— Po co w takim małym kraiku taka wielka
bezpieka?
— Jesteśmy na kryminalnej osi Odessa-
Kiszyniów. Przez nasz kraj płynie potężna rzeka
przemytu, z którą musimy walczyć.
Największe interesy robi się na papierosach
produkowanych w Turcji. Przez port w Odessie
przemycane są do Naddniestrza, gdzie są
legalizowane i już jako produkcja jednego z krajów
Wspólnoty Niepodległych Państw (a więc bez cła)
rozsyłane po byłym Związku Radzieckim. Władze
Mołdawii oceniają, że dziewięćdziesiąt procent
sprzedawanych u nich papierosów to kontrabanda z
Naddniestrza. Z Mołdawii szlaki przemytnicze
prowadzą do Rumunii, Bułgarii, byłej Jugosławii i
jeszcze dalej. Co roku przestępcy zarabiają na tym
procederze setki milionów dolarów.
Mołdawskiemu Instytutowi Spraw Publicznych
udało się w przybliżeniu obliczyć poziom przemytu w
Naddniestrzu. W 1999 roku przez Mołdawię
przewieziono towarów podlegających akcyzie
(alkohol, papierosy, paliwa płynne) za czterysta
dwadzieścia dwa miliony czterysta tysięcy dolarów.
To jest cztery razy więcej, niż wynosi ogólny import
tych towarów do Mołdawii, w której żyje sześć razy
więcej mieszkańców niż w Naddniestrzu. W budżecie
separatystów powinno się więc było znaleźć około
osiemdziesięciu milionów dolarów z pobranej akcyzy
(nie licząc importu ze wschodu, który jest dużo
większy), a znalazło tylko trzy miliony sto
dziewięćdziesiąt tysięcy.
Przewodniczącym Głównego Komitetu Ceł jest
Władymir Smirnow, starszy syn prezydenta
Naddniestrza.
Victoria — killer pierdoła
Wiktor Konstantinow często powtarzał, że
każdy dzień lubi zaczynać od Victorii. Czasami ten
dwudziestopięcioletni koniak nazywał „siostrzyczką"
albo „imienniczką".
Koniak najlepiej pić na czczo, między dziewiątą
a dziesiątą rano, kiedy człowiek jest wypoczęty po
nocy, a wszystkie receptory nastawione są na odbiór
wrażeń. O tej porze już jeden kieliszek sprawiał, że
Wiktor Konstantinow czuł w głowie miły szmer,
który cudownie nastrajał go na cały dzień.
Victoria jest droga, osiemset osiemdziesiąt pięć
rubli za butelkę (czterysta dwadzieścia złotych), ale
dla Wiktora Konstantinowa to żaden wydatek.
Chociaż był dyrektorem dużej fabryki tekstylnej,
rzucił posadę i wziął się do handlu papierosami na
wielką skalę. Jako deputowany Rady Najwyższej i
prezydent Rady Dyrektorów był jednym z
najpotężniejszych ludzi w państwie. Pod jego rządami
Rada przekształciła się w Związek Przemysłowców,
Rolników i Przedsiębiorców (spap), który do dzisiaj
jest partią władzy i jedynym ugrupowaniem w
parlamencie.
Przed dwoma laty, ósmego maja rano, jak
zwykle zamiast śniadania machnął kieliszek koniaku i
był gotów do wyjścia. Już od progu cofnął się i
machnął drugi kieliszek, bo tego dnia czekało go
bardzo ważne, nieprzyjemne spotkanie.
— Czekałem na niego przed domem w
samochodzie — opowiada Losza „Bolszoj". —
Byłem szefem jego ochrony. To był równy gość i taki
miły zapach zostawał po nim w samochodzie. Po
każdym koniaku moczył palec w pustym kieliszku i
smarował szyję jak perfumami.
— Po co?
— Bo to piękny zapach. Gdyby się nie myć,
trzyma się ponad dwie doby. Kazał jechać do biura, a
tam powiedział, że obaj z kierowcą mamy wolne, bo
ma za miastem spotkanie z kimś bardzo ważnym.
Mieli rozmawiać bez świadków. Nie podobało mi się
to, ale z szefem nie będę się kłócił.
Na rogu Liebknechta i Róży Luksemburg do
samochodu Konstantinowa dosiadł się Igor Łazinskij,
jego partner w interesach, który dostarczał mu
papierosy z Odessy. Łazinskij był ostatnim
miejscowym bandytą dużego formatu. Umówieni byli
na wysokim brzegu Dniestru zwanym Tatarską Górą.
Na miejsce dotarli o godzinie dziewiątej. Nie zdążyli
wyłączyć silnika, kiedy posypały się na nich kule. Sto
dwadzieścia osiem pocisków zmieniło bmw
Konstantinowa w durszlak. Potem mordercy zeszli
nad rzekę, wsiedli do łódki i przeprawili się na
mołdawski brzeg.
— To byli zawodowi zabójcy — mówi Losza
„Bolszoj". — Przyjezdni. Wykonali zadanie i uciekli
za granicę, a jak nie złapaliśmy killerów, to i
zleceniodawców nie złapiemy.
— A mnie mówili, że Konstantinowa rozwaliła
bezpieka, bo zabrał się do interesów papierosowych i
wszedł w paradę firmie Szeryf, która ma na to
monopol. Wy trzymacie z nimi sztamę i pod
pretekstem walki z przestępczością likwidujecie
fizycznie wszelką konkurencję.
— Skąd takie wiadomości?! — wścieka się
Bolszoj.
— Z gazet mołdawskich i od doktora Oazu
Nantoi z Instytutu Spraw Publicznych w
Kiszyniowie, który powołuje się na mołdawski
wywiad. Sajdakow, wasz minister infrastruktury
zabity w swoim gabinecie, to także wasza robota.
Wymknął się władzy spod kontroli i zaczął robić
wielkie interesy na własne konto. Matiejczuk,
wiceminister zdrowia, został zastrzelony pół roku
temu, bo wziął się do biznesu farmaceutycznego...
— Killer pomylił drzwi — prostuje Bolszoj,
który po tym morderstwie odszedł ze służby. — Miał
wejść do gabinetu ministra.
Jubileuszowy — komisarz do spraw
alkoholizmu
Kto wie, czy ten trzydziestoletni koniak nie
uratował całego zakładu? W latach pierestrojki po
Kraju Rad grasowali komisarze gospartkontroli
(kontroli partyjno-rządowej) i sprawdzali, jak są
realizowane postanowienia Komitetu Centralnego
kpzr o zmniejszeniu produkcji napojów
spirytusowych.
— I w 1985 roku, zaraz po moim awansie na
dyrektora, przyszła kolej na nas — mówi Oleg
Markowicz Bajew, który od dziewiętnastu lat jest
dyrektorem zakładów Kvint. — Nasz kontroler to był
stary bolszewik, uczestnik rewolucji październikowej.
W klapie marynarki nosił znaczek „Śmierć
pijaństwu". Ten stary sklerotyk miał potężną władzę.
Był władny wysłać na bruk całą naszą załogę.
Walkę z alkoholizmem w Kraju Rad rozpoczął
sekretarz generalny kpzr Michaił Gorbaczow. W
Mołdawii w ramach kampanii wyrąbano czwartą
część winnic (prawie trzydzieści tysięcy hektarów).
Dyrektor oprowadził komisarza po zakładzie,
zostawiając na koniec przechowalnię koniaku, w
której pomiędzy rzędami beczek kazał przygotować
stół do obiadu. Kiedy tam weszli, w oczach
kontrolera zabłysły rewolucyjne płomienie.
— Ile tego jest? — zapytał ze złością.
— Dwadzieścia tysięcy beczek — odpowiedział
ponuro Oleg Bajew.
— I wy to wszystko chcecie radzieckiemu
narodowi... Ile to litrów?
— Jedenaście milionów — zaokrąglił w dół.
Nie wiedział, jak powiedzieć gościowi, że mają
cztery takie przechowalnie. Zaprowadził go do stołu i
zaproponował degustację. Zawsze zaczyna się od
młodszych koniaków, a kończy na najstarszych,
najbardziej szlachetnych. W wielkich koniakowych
kielichach nawet sto gramów trunku wygląda jak
kropla.
Najpierw podałem ulubiony koniak
Chruszczowa, potem ulubiony koniak Kosygina, więc
nie wypadało mu odmówić, i już widzę, że człowiek
mięknie, rozsłabia się, to wlewam Victorię, czyli
zwycięstwo radzieckiego przemysłu winiarskiego, a
to jest już dobra ćwiartka w żyłach mojego
komisarza.
W tamtych latach najstarszy był trzydziestoletni
koniak Jubileuszowy — ciągnie Oleg Bajew. —
Ledwo staruszek skosztował, zapomniał o partyjnej
instrukcji. Wyściskał mnie, wycałował i powiedział,
że koniak nie jest groźny dla radzieckiego
społeczeństwa.
Butelka Jubileuszowego kosztuje w
Naddniestrzu dziewięćset siedemdziesiąt rubli
(czterysta sześćdziesiąt złotych).
Dyrektor Bajew z kilkoma kolegami ze Związku
Przemysłowców, Rolników i Przedsiębiorców są
największym ugrupowaniem w Radzie Najwyższej i
w ośmiu składają się na trzy czwarte budżetu
Naddniestrza (Kvint daje dwanaście procent), więc
ich zakładom, a także im samym, przysługuje
ochrona bezpieki. Żaden wielki zakład nie upadł, nie
zwalnia pracowników, a większość pieniędzy z
prywatyzacji nie trafia do skarbu państwa i do
obywateli, tylko do fabryk na rozbudowę i
modernizację.
Zakłady nie zmieniają dyrektorów, chociaż
zmieniają właścicieli. Nikt nie czuwa nad
prywatyzacją. Nie ma wolnej prasy, partii
politycznych, opozycji, zagranicznych dyplomatów,
fundacji, obserwatorów i korespondentów.
Wszystkie decyzje w państwie podejmowane są
w kręgu najbliższych współpracowników prezydenta
Igora Smirnowa. To zaledwie kilku ludzi. Władymir,
syn prezydenta i przewodniczący Głównego
Komitetu Ceł, Władymir Antiufajew, minister
bezpieczeństwa publicznego, i Wieczysław
Zagrodzki, odpowiedzialny za prywatyzację. W kręgu
są także minister sprawiedliwości i przedstawiciel
Naddniestrza na Ukrainie. Za walkę na froncie
ideologicznym odpowiedzialni są Walery Lickaj i
czterdziestotrzyletni Justynian, episkop diecezji
tyraspolsko-dubossarskiej. Zadaniem Lickaja w tej
kapeli jest przeciąganie w nieskończoność
zjednoczeniowych negocjacji z Mołdawią. Żaden z
tych ludzi nie jest Mołdawianinem.
To państwo, jak każda szemrana firma, ma lewą
kasę. Władza ma nawet specjalnego człowieka, który
zbiera dla niej pieniądze. W maleńkim kraju, który
ma wobec Rosji osiemset sześćdziesiąt cztery miliony
dolarów długu za dostawy gazu (trzyipółletni dochód
narodowy), każdy podmiot, oprócz normalnych
podatków, musi płacić poborcy dziesięć procent od
każdej czynności gospodarczej. Bulą wszyscy: od
zakładów metalurgicznych w Rybnicy kupionych
przez amerykańsko-rosyjską spółkę z siedzibą na
Cyprze i znajdujących się w dziesiątce największych
hut na świecie, po małą korporację taksówkarską. To
są pieniądze wyłącznie do podziału między ludzi
władzy, którzy oficjalnie zarabiają bardzo
umiarkowanie (minister gospodarki i finansów — sto
pięćdziesiąt dolarów). Rozdziela je prezydent.
Najbardziej tajemniczą postacią drużyny Igora
Smirnowa jest Ukrainiec Wiktor Guszan, prezes
kompanii Szeryf. To były kagiebista i major
naddniestrzańskiej bezpieki, który w czasie wojny z
Mołdawią rozpracował i aresztował grupę Ilascu.
Kiedyś był podwładnym ministra bezpieczeństwa
Antiufajewa, dzisiaj zięć Władymira Juriewicza, a
także syn prezydenta Smirnowa są jego podwładnymi
w radzie nadzorczej kompanii.
— Spółka Szeryf to potężne imperium — mówi
Andriej Safonow, były minister edukacji —
oligarchiczne monstrum gospodarcze o urodzie
mafijnej ośmiornicy, które zostało monopolistą.
— W czym?
— W gospodarce.
— Ale na co mają monopol? — nie mogłem
zrozumieć. — Nie można mieć monopolu na
wszystko.
— Ale oni mają. To struktura najbliższa władzy,
która nie ma żadnej konkurencji. A jeśli konkurencja
się pojawia, jest likwidowana.
— Jak?
— Fizycznie — mówi Safonow i przykłada
palec do skroni, a potem strzela.
Teraz zrozumiałem, dlaczego na bazarze w
Tyraspolu nie handluje się wódką. To najpilniej
strzeżony monopol Szeryfa. Wódkę można kupić w
sklepach, które zaopatruje. Jedyna konkurencja, którą
toleruje na tym polu, to produkcja zakładów Kvint.
Suworow — oligarchiczne monstrum
Najszlachetniejszym koniakiem z zakładów
Kvint jest czterdziestoletni Suworow. Kosztuje tysiąc
trzysta naddniestrzańskich rubli (sześćset dwadzieścia
złotych) — równowartość dziewięciomiesięcznych
dochodów przeciętnego emeryta. Ojcem trunku jest
dyrektor Oleg Bajew. Koniak powstał w 1993 roku, w
którym z naddniestrzańskiej bezpieki odeszli Wiktor
Guszan i Ilia Kazmały. Przyjaciele założyli spółkę z
ograniczoną odpowiedzialnością Szeryf. Zaczęli od
kilku ulicznych straganów z papierosami i pokątnego
handlu olejem napędowym, który rozlewali z baniek
przy drogach.
Dziesięć lat później, we wrześniu 2003 roku, w
Kiszyniowie odbyła się narada ministrów łączności
krajów Wspólnoty Niepodległych Państw. W porcie
lotniczym dostojni goście wkraczają do pomieszczeń
dla vipów. Kiedy włączają swoje telefony
komórkowe, żeby zadzwonić do żon, na ekranach
wyświetlaczy pojawia się napis: „No service". To
firma Szeryf prowadzi wojnę z Mołdawią.
Przez dziesięć lat spółka Szeryf urosła do takich
rozmiarów, że samodzielnie mogła prowadzić wojnę
telefoniczną z suwerennym państwem. W
Naddniestrzu jest monopolistą telefonii stacjonarnej i
komórkowej. Nie mogła się dogadać z Kiszyniowem
w sprawie użytkowania kanałów łączności
międzynarodowej, więc odcięła połączenia
telefoniczne między obu krajami. W odwecie
Mołdawia zaczęła zagłuszać telefonię komórkową
Szeryfa. Wtedy on zagłuszył wszystkich, operatorów
w Mołdawii. Korzystał z potężnych zagłuszarek
pozostawionych przez armię rosyjską. Obecnie trwa
zawieszenie broni. Wyłączono zagłuszarki, ale
Naddniestrze ciągle jest odcięte od świata. Nie sposób
się tam dodzwonić nawet z telefonu komórkowego,
bo Szeryf zafundował mieszkańcom kraju telefonię w
innym systemie niż europejski gsm.
Spółka rośnie szybciej niż guz rakowy. Nikt nie
jest w stanie z nią konkurować. Ma monopol na
łączność telefoniczną, handel papierosami, wódką i
paliwami płynnymi. Prawie wszystkie stacje
benzynowe w kraju są jej własnością. Ma duży bank,
sieć marketów, ogromną firmę budowlaną działającą
w całym byłym Kraju Rad, własną telewizję, radio i
agencję reklamową. Kupiła kilka wielkich fabryk.
Kontroluje prawie cały handel detaliczny w kraju.
Każdy sprzedawca, choćby z ulicznego albo
bazarowego stoiska, musi wykupić u niej licencję.
W firmie udziały mają ludzie władzy. Kadra
kierownicza pochodzi z msw i bezpieki. Szeryf
finansuje policję, odbudował episkopowi
Justynianowi sobór wysadzony przez bolszewików,
buduje szkoły, ale jego dumą jest ogromny kompleks
sportowy z Akademią Futbolu, w której mieszka,
uczy się i trenuje dwustu pięćdziesięciu chłopaków
— na koszt spółki.
Od czterech lat klub piłkarski Szeryf Tyraspol
zdobywa mistrzostwo i puchar Mołdawii.
Princ Vitguenstein — w rosyjskiej służbie
To bodaj najstarszy koniak na świecie. Nie ma
go jeszcze w sklepach i nie wiadomo, ile będzie
kosztował, ale w zeszłym roku na wielkiej wystawie
szlachetnych trunków w Moskwie zdobył Grand Prix
dla zakładów Kvint. Ma pięćdziesiąt lat. Poszedł na
leżakowanie w roku, w którym żył jeszcze Józef
Stalin.
Hrabia Wittgenstein był niemieckim
feldmarszałkiem w służbie rosyjskiej, uczestnikiem
wojen napoleońskich. Sprowadził z Francji szlachetne
szczepy winne i w swoich dobrach nad Dniestrem
zakładał nowoczesne winnice. To on uczył Rosjan
robić koniaki, bo pić umieli już wcześniej.
Lipiec 2004
Zmartwychwstanie nad Morzem Karskim
Minęło półtora roku od prezydenckiej kampanii
wyborczej, kiedy przez Moskwę waliła
wielotysięczna demonstracja prostytutek z hasłem:
„My za chłopem, który może!". Chodziło o Jurija
Skuratowa, prokuratora generalnego, którego
miejscowa telewizja pokazała podczas harców z
przedstawicielkami najstarszej profesji świata.
Półtora roku, ale jakoś nie zrobiło się spokojniej. W
środku nocy w stolicy kraju wylatują w powietrze
domy pełne ludzi, jest pięć tysięcy biezprizornych —
bezdomnych dzieci, co trzecie zarażone wirusem hiv.
To tylko w samej Moskwie. Niebawem, jak każdej
jesieni, plagą staną się rozzłoszczeni staruszkowie
pilnujący swoich działek z dojrzewającymi
warzywami. Bez miłosierdzia mordują motykami
złodziejaszków, którzy zakradają się w nocy po ich
kartofle. Trwa wojna w Czeczenii... Wystarczy.
Czy w Rosji są jacyś szczęśliwi ludzie?
Są. Szczęśliwi, zdrowi i bogaci. W tym kraju
obywatele wydali w zeszłym roku osiem miliardów
dolarów na kupno nowych samochodów.
Ministerstwo komunikacji obliczyło, że w takim razie
co dwusetny mieszkaniec musiał kupić auto za
dziesięć tysięcy dolarów. Mercedesów klasy s, tych
najbardziej luksusowych, Niemcy sprzedają więcej w
Rosji niż u siebie w kraju. Rosja uchwalała swój
obecny budżet, kiedy cena baryłki ropy wynosiła
czternaście dolarów. Teraz za baryłkę rosyjskiej ropy,
czekającą na kupców w portach Morza
Śródziemnego, trzeba zapłacić ponad dwadzieścia
dolarów.
Jadę więc do rosyjskiego Teksasu. Tam na
pewno znajdę szczęśliwych Rosjan.
Zachodnia Syberia, obwód tiumeński.
Powierzchnia jak Wielka Brytania, Francja, Niemcy i
Polska razem wzięte, a tylko trzy miliony dwieście
tysięcy mieszkańców. Już w czasach radzieckich ten
największy obwód kraju codziennie dostarczał
Związkowi Radzieckiemu ropę za dwieście milionów
dolarów. Drugie tyle dawał dostawami gazu.
Dzisiaj jest tu sześć i pół tysiąca małych
prywatnych przedsiębiorstw, a na stu mieszkańców
przypada najwięcej telefonów komórkowych w całej
Rosji.
Tiumeń, stolica nafty, rozczarowuje. Wielkie
blokowiska, w centrum dwa ogromne socrealistyczne
gmachy z kolumnami i jeden nowszy bez kolumn.
Pierwszy należy do obwodowej Dumy (czyli rady
deputowanych obwodu), drugi do gubernatora, trzeci
do mera miasta. Jest jeszcze gigantyczny pomnik
Lenina — wariant z ręką w kieszeni — a wszystko
pośród drewnianych domów, tak charakterystycznych
dla syberyjskiej architektury.
Jest po deszczu. Chlapa. Na ulicach,
chodnikach, klatkach schodowych, posadzkach hoteli,
w holach urzędów, w sklepach obrzydliwa maź
koloru kawy z mlekiem. Miasto nie ma ulicznej
kanalizacji. Chodniki, jak trzeba, wyłożone asfaltem,
ale woda musi odparować. To potrwa dobry tydzień
— do następnego deszczu. Najgorzej jest na wiosnę,
gdy odwilż. W czasach radzieckich miasto zostało
uznane za bazę wypadową do podboju Północy, więc
nie warto było w nie inwestować. Kobiety chodzą tu
w długich kozakach, mężczyźni w gumiakach, jakby
się wybierali na ryby, a dzieciaki są utytłane w błocie
po kolana. Tu i ówdzie przez najgłębszą topiel
przerzucono kilka desek.
Do hotelu także wchodzę po drewnianym trapie,
ale w środku diewoczki zaczepiają światowo:
— Mister! Odna faka dwadcat dolarów.
dwudziestu wspaniałych
Paskudne słowa
Miał mi pomóc Władymir Baksztanowski,
filozof, który już dwadzieścia dwa lata temu w swojej
pracowni na uniwersytecie w Tiumeni badał
radziecką klasę średnią.
Tylko że w Związku Radzieckim nie było klasy
średniej. Społeczeństwo dzieliło się na klasę
robotniczą, chłopstwo i jako dodatek — inteligencję.
Nie pisało się nawet, jak w prl, że „pracującą", bo
inaczej być nie mogło. Człowiek niepracujący był
pasożytem, wyrzutkiem.
— „Klasa średnia" to był w naszej nauce termin
zakazany —mówi Władymir Baksztanowski. — Sam
zresztą byłem poważnym marksistą, członkiem partii,
na swoich wykładach gromiłem burżuazyjną filozofię
i etykę, więc musiałem wymyślić inny termin.
Nazwałem ich „zawodowcami z sukcesem".
Władymir, wtedy dwudziestosiedmioletni
uczony, spośród swoich bliższych i dalszych
znajomych wybrał dwadzieścia osób, które jego
zdaniem robiły karierę. Wszystkich, poza
odniesionym sukcesem, łączyło jeszcze to, że byli
aktywnymi komunistami, członkami Komunistycznej
Partii Związku Radzieckiego. Inaczej o karierze nie
byłoby mowy.
— To też się nie spodobało. Słowo „sukces"
było równie paskudne jak cała socjologia, w zsrr
zakazana. Wygłosiłem na Uniwersytecie Tiumeńskim
jeden referat, dostałem reprymendę i polecenie,
żebym nie próbował im więcej przemycać jakiejś tam
socjologii. Musiałem porzucić swoje ledwie
rozpoczęte badania — kończy Baksztanowski.
Postanowiłem sprawdzić, co po dwudziestu
dwóch latach porabiają jego bohaterowie, których
musiał porzucić. Wszystkich udało mi się odszukać i
ustalić, czym się zajmują.
Towarzysze biznesmeni
Walerij Afanasjewicz był wówczas
początkującym prokuratorem obwodowym
(odpowiednik naszej prokuratury okręgowej). Dzisiaj
jest przewodniczącym sądu arbitrażowego w
obwodzie.
Wadim Bondar był studentem geofizyki,
aktywistą kpzr na Uniwersytecie Nafty i Gazu w
Tiumeni. Od 1996 roku zajmuje się biznesem. Teraz
ma czterdzieści lat i dobrze prosperującą firmę
elektroniczną. Jest deputowanym do Dumy
Państwowej z partii Demokratyczny Wybór Rosji.
Stiepan Kiricziuk, wtedy brygadzista na
budowie kolei swierdłowskiej, dzisiaj mer Tiumeni.
Założył w urzędzie miasta pracownię socjologiczną,
która bada nastroje „elektoratu".
— Mam mniej niż pięć procent obywateli
nastrojonych rewolucyjnie — mówi — i sześć
procent takich, którzy pragną powrotu Kraju Rad.
Zarabia pięćset dolarów.
Władymir Mielników był wykładowcą
geofizyki w Jakucji. Dzisiaj jest członkiem
korespondentem Rosyjskiej Akademii Nauk,
przewodniczącym oddziału Akademii w Tiumeni.
Wstydził mi się do tego przyznać, ale chyba jako
jedyny z tych, z którymi rozmawiałem, w ostatnich
wyborach prezydenckich zagłosował na Ziuganowa,
przewodniczącego Komunistycznej Partii Federacji
Rosyjskiej.
— Do kpzr byle kogo nie przyjmowali —
mówi. — Brali najlepszych, no i ci ludzie do dziś są
najlepsi. Mogą pracować w nowych warunkach i
robić, co tylko chcą.
Zarabia trzysta pięćdziesiąt dolarów.
Anatolij Omelczuk był redaktorem
prowincjonalnej rozgłośni młodzieżowej. Dzisiaj jest
prezesem państwowej Radiowo-Telewizyjnej
Kompanii Obwodu Tiumeńskiego.
Nie chce mi powiedzieć, na kogo głosował, ale
jego telewizja robiła nachalną kampanię na rzecz
Putina.
Zarabia prawie tysiąc dolarów.
Siergiej Saryczew był pierwszym sekretarzem
Komsomołu w prowincjonalnym mieście Iszim.
Dzisiaj jest zastępcą gubernatora obwodu.
Aleksander Juffa, chemik, był
dwudziestodziewięcioletnim dziekanem wydziału
chemii na Uniwersytecie Tiumeńskim. W 1991 roku
przeszedł do biznesu. Produkuje żywność i nią
handluje. Właściciel jednej z największych
prywatnych firm w obwodzie.
Pozostali ludzie z dwudziestki, którą w 1980
roku wybrał do swoich badań Władymir
Baksztanowski, to dzisiaj: zawodowy
samorządowiec, dyrektor kombinatu piekarniczego,
artysta malarz (jedyny z całej grupy, który klepie
biedę), dyrektor państwowej fabryki sprzętu
elektrycznego, dyrektor szkoły, lekarz-profesor-
dyrektor Centrum Kardiochirurgii, zastępca głównego
inżyniera kompanii naftowej, dyrektor Centrum
Poszukiwań Naftowych. Wszyscy mieszkają w
Tiumeni.
Losy pozostałych pięciu osób są jeszcze
bardziej niezwykłe. Oto one.
PIERWSZE ŻYCIE
Miejsce w potoku
Rafael Salomonowicz Goldberg, sześćdziesiąt
dwa lata. Redaktor naczelny dziennika „Tiumeński
Kurier" jednej z pięćdziesięciu gazet wydawanych w
obwodzie. Przyjaciel Stiepana Kiricziuka, mera
Tiumeni.
Uroda lisa. Przystojny pan, intrygujący,
pociągający. Swobodny, salonowy sposób bycia.
Mówi, jakby wydawał polecenia. Skończył studia
dziennikarskie na Uniwersytecie Uralskim w
Swierdłowsku. Jeszcze na uczelni wstąpił do partii.
Tłumaczy się. Na wszystko ma przygotowaną dobrą
teorię.
— Musi nas pan zrozumieć — mówi. — Jestem
z pokolenia roku pięćdziesiątego szóstego. Miałem
wtedy osiemnaście lat, a tu odwilż,
chruszczowowskie lata, wiara, że może być inaczej.
Chodziło o to, żeby znaleźć swoje miejsce w
politycznym potoku, więc wstąpiłem.
Po studiach został reporterem w młodzieżowej
rozgłośni radiowej w Syberii Zachodniej. Robił
reportaże z budowy gazociągu Jamał-Urengoj na
Dalekiej Północy, potem przez dziesięć lat obsługiwał
budowę magistrali kolejowej Surgut-Urengoj. Tysiąc
dwieście siedemdziesiąt pięć kilometrów przez tajgę,
w bagnach, straszliwych mrozach i purgach
(śnieżnych huraganach). Miał stałą audycję o
magistrali.
Pierwszy poważny krok w wielką karierę zrobił
w 1986 roku. Został kierownikiem działu propagandy
w „Tiumeńskiej Prawdzie", organie komitetu
obwodowego kpzr. Był prawą ręką redaktora
naczelnego. Mieli dwieście trzydzieści tysięcy
nakładu.
Zaczęła się pierestrojka.
— Wcześniej nie poszedłbym do tej roboty, bo
nie umiem z głowy pisać propagandy, ale wtedy
mogliśmy już z wielu ortodoksyjnych spraw
zrezygnować. Zacząłem zbierać dokumenty o
stalinowskich represjach. To był czas, kiedy partia i
organy chciały się z tych spraw oczyścić. Pracownicy
kgb przynosili mi różne papiery, a mnie w 1989 roku
udało się załatwić w obkomie partii zgodę na wydanie
niektórych dokumentów w książce.
— No i wydał ją pan?
— Dziesięć lat później. W 1999 roku.
Z „Tiumeńskiej Prawdy" odszedł w sierpniu
1990 roku. Rok później wystąpił z partii. Nie rzucił
legitymacji, nie spalił jej jak wielu innych, tylko udał
się do komitetu obwodowego i powiedział, że więcej
na zebrania przychodził nie będzie. Miał nosa.
Miesiąc później, to znaczy we wrześniu 1991 roku,
Michaił Gorbaczow rozwiązał kpzr, a z końcem tego
samego roku rozwiązany został Związek Radziecki.
— To musiał być dla pana straszliwy wstrząs —
mówię.
— Nie. Ja już byłem gotowy. Wstrząs
przeżyłem dwa lata wcześniej, kiedy dostałem spisy
ludzi rozstrzelanych w naszym obwodzie w czasach
represji, kiedy oni zaczęli umierać na moim biurku.
Partyjnych było tam mało. Zabijali zwykłych
obywateli. Robotników, kołchoźników, pasterzy
reniferów, marynarzy, rybaków, nawet stróża z mostu
zwodzonego zlikwidowali, a w rozstrzelaniach
uczestniczył aktyw partyjny.
— Pański ojciec też wtedy zginął?
— Tak, ale w moich spisach go nie było, bo
jego rozstrzelali w Moskwie. Miałem wtedy dwa
miesiące. Ojciec z zawodu był agronomem,
urzędnikiem w Ludowym Komisariacie Rolnictwa,
czyli ówczesnym ministerstwie. Zajmował się
przenoszeniem rozsad arbuzów, kabaczków, dyń i
ogórków z południa w zimniej sze regiony.
Zastępowa pionierów
Klara Grigoriewna Barbakowa. Sześćdziesiąt
pięć lat. Rektor niepublicznego, używając
terminologii rosyjskiej — komercyjnego
Międzynarodowego Instytutu Ekonomii i Prawa.
Niska, korpulentna pani na szczupłych nóżkach.
Żywa jak iskra. Energiczna, elokwentna, dowcipna.
Staranna fryzura, dyskretny makijaż. Bardzo
elegancka.
— Była pani komunistką?
— Byłam — odpowiada Klara Barbakowa.
Mówi to jakoś tak lekko, od niechcenia, jakby
wspominała, że poszła do filharmonii, ale było nudno.
Jej ojciec był szewcem, stachanowcem,
przodownikiem pracy w fabryce butów. Żyli biednie.
Największy przysmak, jaki pani Klara pamięta z
dzieciństwa, to chleb z cebulą i uksusem. Uksus to
kwaśny zaczyn do wypieku chleba w smaku podobny
do octu. Polewało się nim chleb i cebulę. Zęby i usta
były po tym niebieskie jak po jagodach.
Od dziecka tryskała energią. Była
przewodniczącą rady pionierskiego zastępu, potem
drużyny. Świetnie się uczyła. Na Uniwersytecie
Kazańskim, gdzie studiowała historię antyczną,
wchodziła w skład uczelnianej rady Komsomołu.
Odpowiadała za „kultmassowuju rabotu" (pracę
kulturalną z masami).
Po studiach pracowała w szkole. Była
opiekunką drużyny pionierskiej. Założyła z dziećmi
jedyne w zsrr szkolne muzeum Lenina. Z całego kraju
przysyłali im pamiątki po wodzu rewolucji. Dostali
nawet kilka zdjęć z Pragi i Poronina. Stali się sławni
na cały Związek Radziecki. Na otwarcie wystawy
przyjechała bratanica Lenina i matka Zoi
Kosmodiemianskiej, legendarnej partyzantki z
czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
— Dla mnie to były święte kobiety — mówi
Klara Barbakowa. — Bezgranicznie wierzyłam w
ideały komunistyczne. Wtedy wstąpiłam do partii.
Nic nie słyszałam o jakichś tam represjach.
Od 1965 roku pracowała na uniwersytecie w
Tiumeni. Była etatowym sekretarzem komitetu
partyjnego w katedrze filozofii i lektorem partii.
Dwa lata później rozpoczęła studia doktoranckie
na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Moskiewskiego,
ale jej świat zaczął się walić. Rozwiodła się, a kilka
miesięcy później, w początkach 1968 roku, umarł jej
ojciec.
— Wtedy moje starsze o piętnaście lat siostry
powiedziały mi, że ojciec w 1938 roku siedział w
więzieniu. To był dla mnie straszliwy wstrząs.
Wiedziałam już coś o represjach tych lat, ale nie
sądziłam, że mogły dotknąć moją najbliższą rodzinę.
Ojciec był bezgranicznie uczciwym człowiekiem, a
został oskarżony o kradzież skóry. A ja na dodatek
przez całe życie nieświadomie kłamałam w ankietach,
że pochodzę z rodziny niekaranej.
Na ojca Klary Barbakowej ktoś napisał donos.
Przeżył dzięki temu, że matka Klary wybłagała w
Moskwie zwolnienie u samego Wyszyńskiego,
prokuratora generalnego zsrr. Ojciec wrócił po
sześciu miesiącach. Zupełnie ogłuchł od bicia.
— Kiedy już się nieco otrząsnęłam po tych
wiadomościach, wojska Układu Warszawskiego
wkroczyły do Czechosłowacji, a u nas kilku
dysydentów wyszło z transparentami na plac
Czerwony. Następnego dnia „Wiecziernaja Moskwa"
podała informację, że kolektyw kołchoźników
odwiedzających stolicę doprowadził na milicję grupę
nigdzie niezatrudnionych awanturników, którzy przed
mauzoleum Lenina rozpostarli antysowieckie
transparenty. A ja wiedziałam, że to byli pracownicy
Uniwersytetu Moskiewskiego z moją koleżanką Irą
Bagaras z zoologii.
Klara Barbakowa czytała protokoły rozpraw.
Oskarżeni bronili się sami. Powoływali się na
Konstytucję zsrr, która gwarantowała wolność słowa i
prawo do demonstracji.
— Do pioruna! Oni mieli rację. Musiałam
przyznać, że mieli rację! Dostali od trzech do pięciu
lat, a jednego z nich, Jesienina-Wolpina, syna poety,
zamknęli w psychuszce. Wykładowcy, doktoranci i
studenci podpisywali list w jego obronie. Ja też
podpisałam. Wtedy dotarło do mnie, że chociaż się z
nimi zgadzam, sama nigdy nie odważyłabym się
zrobić tego, co oni zrobili. Dotarło do mnie, że się
boję. Ja, płomienna komunistka, rewolucjonistka,
bałam się w mojej ukochanej radzieckiej ojczyźnie.
Za nic w świecie nie wyszłabym na plac, bo to
oznaczało więzienie, a ja byłam sama, z dwójką
dzieci, i pamiętałam historię mojej ciotki, której
rozstrzelali męża i jeszcze kazali jej się publicznie go
wyprzeć. Zrobiła, co kazali, a i tak kiedy wybuchła
wojna, powołali ją na front, bo była felczerem, a małe
dzieci zostały same i przez pięć lat poniewierały się
głodne bez opieki.
Potem jeszcze wiele lat Klara Barbakowa
wykładała w Tiumeni filozofię marksistowską, aż
przyszedł 1985 rok i pierestrojka.
— Wreszcie Gorbaczow zbawił mnie od
strachu.
Mer roku Kraju Rad
Wiktor Dmitriewicz Fiłatow, pięćdziesiąt lat.
Przedsiębiorca. Właściciel holdingu Deoryt, a także
największej i najbardziej nowoczesnej kliniki
stomatologicznej w obwodzie.
Typ partyjnego urzędnika. Uroda Łukaszenki.
Zaczeska na łysinie, tłusta cera.
Jest członkiem Jabłoka, partii Grigorija
Jawlińskiego, do zeszłego roku był przewodniczącym
ugrupowania w obwodzie.
Spotkali się z Grigorijem Jawlińskim w 1996
roku. W tym czasie Jabłoko nie miało jeszcze w
obwodzie swoich struktur, więc Fiłatow
zaproponował, że się tym zajmie. Jawliński się
zgodził. Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych
Fiłatow kandydował, ale przegrał z faworytem
obecnego gubernatora. Dla ludzi interesu to nie lada
gratka dostać się do rosyjskiej Dumy. Przed każdym
otwiera to ogromne nowe możliwości, a Fiłatow
będzie miał niebawem do sprzedania osiemdziesiąt
tysięcy szpitalnych łóżek. Nikt poza Ministerstwem
Zdrowia nie kupi przecież od niego tylu łóżek, a
właśnie wziął się do ich produkcji. Są naprawdę
wspaniałe. Nowoczesne, funkcjonalne i trzy razy
tańsze od zachodnich. Projekt zrobili mu
konstruktorzy śmigłowców bojowych.
Wiktor Fiłatow miał dziewięcioro rodzeństwa,
ojciec był murarzem. Była bieda, więc kiedy skończył
piętnaście lat, ojciec kazał mu iść z domu. Pracował
na budowie i uczył się wieczorowo.
Zaocznie ukończył Kujbyszewski Instytut
Budownictwa. Z komsomolskiego wezwania pojechał
na budowę rurociągu w obwodzie tiumeńskim. Był
młodym inżynierem, dostał więc trzystu takich jak on
komsomolskich robotników. Poradził sobie.
— Tak rozpoczęła się moja sowiecka robota.
Partia zaproponowała mi stanowisko pierwszego
sekretarza komitetu miejskiego Komsomołu w
Niżniewartowsku. Po roku wszystkie puchary,
nagrody, dyplomy i przechodnie sztandary za
współzawodnictwo były w moim gabinecie, ale ja
chciałem budować. Jak tak, powiedzieli, pojedziesz
do Nadymu.
Miał dwadzieścia osiem lat i został szefem
administracji w rejonie wielkim jak pół Polski, gdzie
są najpotężniejsze złoża gazu ziemnego na świecie.
Wydawało mu się, że może wszystko, nawet
przeciwstawić się woli partii, no i otarł się o śmierć.
Polityczną, rzecz jasna.
— Była dyrektywa kc, że na Północy nie wolno
budować domów z drewna. Tylko cegła i wielka
płyta, ale w Nadymie ludzi przybywało w takim
tempie, że w dwadzieścia lat nie zdążyłbym postawić
tylu chałup. Ludzie mieszkali w slumsach, w
żelaznych beczkach podobnych do cystern, więc
ponieważ to polarne regiony, w jeden rok machnąłem
osiedle drewnianych domów z gazem, wodą i
kanalizacją dla kilku tysięcy ludzi. Kiedy przeciąłem
wstęgę, miejski komitet partii podjął uchwałę o
usunięciu mnie ze stanowiska „za naruszenie
partyjnych pryncypiów".
Akurat w tym czasie z niezapowiedzianą
gospodarską wizytą zjechali do miasta pierwszy
sekretarz obkomu partii i minister budownictwa zsrr.
Zobaczyli, jak ludzie mieszkają, i sprawili, że Biuro
Polityczne kc zmieniło decyzję w sprawie
budownictwa na Północy.
Potem Fiłatow został przewodniczącym komisji
planowania i przewodniczącym partyjnej komisji
budownictwa w obwodzie.
— W 1988 roku poczułem, że następuje pora
demokracji. Poprosiłem o zwolnienie. Nie uważałem
się za porządnego demokratę.
— Nie chciał pan iść z Gorbaczowem?
Reformować kraju?
— Zrozumiałem, że przyszłość nie należy już
do partii. Nigdy zresztą nie byłem poważnym
komunistą. Byłem z nimi, bo inaczej całe życie
stałbym w gumiakach na budowie.
Fiłatow odszedł i przez rok zastanawiał się, co
zrobić z nagle odzyskaną wolnością. Po roku założył
firmę handlową. To była pierwsza prywatna firma
zarejestrowana w Tiumeni. Znał tu wszystkich
ważnych ludzi. Zrozumiał, że to jest jego największy
kapitał. Handlował, czym się dało, najlepszy interes
był jednak na ropie.
Zsylni inteligenci
Klara Aleksandrowna Bakłanowa-Galicz,
sześćdziesiąt cztery lata. Pedagog.
Elegancka, piękna, chuda pani. Cienka,
marmurowobiała skóra. Widać przez nią delikatne
żyłki na twarzy pani Klary. Dłonie, szyja, biżuteria,
nawet kapelusz są arystokratyczne.
Klara Bakłanowa jest córką Polaka z
podkrakowskiej, ziemiańskiej rodziny, którego jako
dziecko zesłano z rodzicami w głąb Rosji. Wcześnie
został sierotą. Matka pani Klary pochodzi ze starej
ziemiańskiej rodziny od lat osiadłej w guberni
czelabińskiej. Po ślubie rodzice osiedlili się w
Taszkiencie w Uzbekistanie.
W 1929 roku bolszewicy zesłali na Sybir całą
wielką rodzinę dziadków pani Klary. Wywieźli
wszystkich, którzy mieszkali w ich dworze pod
Czelabińskiem. Rzucili ich w tajgę, kilkaset
kilometrów od Tobolska. W 1938 roku ojciec Klary,
w obawie przed represjami, sam zawiózł żonę i
dziecko z Taszkientu na zsyłkę, do teściów. Pojechali
na Sybir z kolejnymi partiami zesłańców. Potem,
żeby nie ściągnąć na rodzinę nieszczęścia, sam wrócił
do Taszkientu. Tam zginął.
Bolszewicy rozstrzelali w Tobolsku rosyjskiego
dziadka Klary. W domu rządziła babka, absolwentka
Instytutu Smolnego dla Panien Szlachcianek. Z
ośmiorga jej dzieci siedem córek, w tym matka Klary,
zostało nauczycielkami.
— Ja chciałam być lekarzem — mówi Klara
Bakłanowa — ale babcia wszystkim kazała iść po
nauczycielskiej linii. Ciotki uczyły w okolicznych
pasiołkach. Tam były tylko dzieci zesłańców. Innych
ludzi nie było.
Po szkole podstawowej Klara uczyła się w
studium pedagogicznym w Tobolsku. Jej
nauczycielami byli potomkowie polskich zesłańców
wygnanych na Sybir po powstaniu styczniowym.
Potem Klara studiowała pedagogikę w Tiumeni. Jej
wykładowcami byli ludzie z ostatniej już fali
„zsylnych inteligentów", przedtem profesorowie
moskiewskich i leningradzkich uczelni.
— Całe życie uczyli mnie zesłańcy. I sama
byłam zesłańcem, jak ojciec, matka, dziadowie, cała
rodzina. Wyrosłam między zesłańcami. Tam u nas
innych nie było, a to zupełnie odrębny, niesowiecki
gatunek ludzi. Nie wszyscy byli wykształceni, bo
przecież dużo było wśród nas kułaków, a więc często
niepiśmiennych chłopów, ale nie było donosicielstwa,
panował wzajemny szacunek. Ludzie dużo czytali,
uczciwie pracowali, nie kradli. Po instytucie znowu
wysłali mnie z nakazem pracy do mojego agajskiego
rejonu, gdzie ciągle pracowały moje ciotki zesłanki.
W 1962 roku zaproponowali jej jednocześnie
pracę inspektora oświaty w rejonie i członkostwo w
partii.
— To był dla mnie straszny cios — mówi. — Ja
w partii! Cała rodzina radziła, aż wreszcie babka
zdecydowała, że powinnam się zgodzić, bo mogliby
pomyśleć, że im nie ufamy, a to by zaszkodziło
rodzinie.
Klara Bakłanowa kierowała oświatą w swoim
rejonie, potem w Tobolsku. Na chorobę popromienną
zapadł jej mąż, oficer wojsk rakietowych, i córka.
Mąż umarł, małą Olgę uratowała operacja. Wyjechały
do Tiumeni, gdzie przez czternaście lat pani Klara
była dyrektorką szkoły, potem znowu urzędnikiem
oświaty. Cały czas walczyła o utworzenie szkoły
pedagogicznej, bo brakowało nauczycieli.
Od 1988 roku budowała i organizowała liceum
pedagogiczne.
— To było dzieło mojego życia — opowiada
Klara Bakłanowa. —W pięćdziesiątym drugim roku
życia rozpoczął się najpiękniejszy, najbardziej
twórczy okres w mojej biografii. Sama wybrałam
piękne miejsce w lesie za miastem. W 1990 roku
otworzyłam szkołę, która była ucieleśnieniem
najwznioślejszych wartości rosyjskiej inteligencji. To
była prawdziwa perła. Było tam wszystko, co
przekazała mi moja babcia, absolwentka Instytutu
Smolnego dla Panien Szlachcianek. Zbudowałam
wspaniały świat, izolowany od reszty rzeczywistości.
Świat pięknych ludzi, życzliwości, bez grubiaństwa i
chamstwa.
Robociarski chrzest
Michaił Michajłowicz Cziebotariow,
pięćdziesiąt dwa lata. Prorektor Uniwersytetu
Tiumeńskiego.
Typ prymusa w czarnym garniturze. W
wyglądzie nic szczególnego, co można by
zapamiętać. Następnego dnia nie poznałbym go na
ulicy. Delikatny, lekko nalany, zamyślony, cichy.
Szedł do góry jak rakieta. Pochodzenie miał jak
trzeba. Ojciec sierżant, matka robotnica, dziadek
koniuch z dońskich Kozaków. Po szkole pojechał z
komsomolskiego zaciągu do obwodu tiumeńskiego.
— Poddałem się entuzjazmowi — mówi. —
Pojechałem za tą romantyką, za zapachem tajgi, jak
śpiewali w naszych pieśniach.
Był robotnikiem-komsomolcem. Budował stację
kompresorową w osadzie Komsomolskaja koło
Tobolska. Szybko dostrzegli jego aktywność i zrobili
sekretarzem Komsomołu na jego stacji. Potem
przeszedł do regionalnych struktur partii. Zaczął
studiować zaocznie prawo.
Marzył o pracy prawnika, ale sekretarz rajkomu
partii powiedział mu, że przede wszystkim jest
komunistą i będzie pracował tam, gdzie go skieruje
partia.
W 1977 roku został pierwszym sekretarzem
obwodowego komitetu Komsomołu.
— Miałem dwadzieścia dziewięć lat i byłem
trzecią, czwartą figurą w obwodzie wielkim jak pół
Europy — mówi Michaił Cziebotariow.
— Ale cały czas ktoś prowadził pana przez
życie jak dziecko.
— Taka była polityka kadrowa! — oburza się.
— Specjalny system wykorzystania rezerw ludzkich.
Władze doceniły moją aktywność. Jeszcze na stacji
kompresorowej założyłem koło dramatyczne. Byłem
reżyserem, aktorem, choreografem. Organizowałem
spektakle w pasiołku i w liespromchozie
(państwowym gospodarstwie leśno-przemysłowym).
Założyłem brygady młodzieżowe i oddziały
komsomolskie, które pilnowały porządku w
miejscach publicznych. To nie jest samodzielność?
To ja zorganizowałem konkursy na najlepszego
drwala, strugacza i traktorzystę. Sam się nie
dobijałem, ale nie mogłem odmówić, jak organizacja
partyjna zapraszała. To by było naruszenie
dyscypliny partyjnej.
W 1981 roku z obwodowego komitetu kpzr
dostał skierowanie na dzienne studia doktoranckie w
Akademii Nauk Społecznych przy kc w Moskwie.
Nauka szła mu świetnie. Po dwóch latach, na
rok przed końcem studiów, miał już prawie gotową
pracę doktorską o „rozwoju politycznej aktywności
obywateli w ramach lokalnych Rad Deputowanych
Ludowych".
Zanosiło się na czerwony dyplom z
wyróżnieniem.
Los tak nie chciał.
W 1982 roku umarł Breżniew, przyszedł
Andropow. Nowy sekretarz generalny postanawia
zrobić porządki, wzmocnić dyscyplinę. Na pierwsze
posiedzenie, które prowadzi nowy przewodniczący
Komisji Kontroli Partyjnej, wzywają Michaiła
Cziebotariowa.
— Przychodzę, a oni rozpatrują moją sprawę
personalną... Chodziło o wydarzenie sprzed trzech lat,
kiedy jako sekretarz Komsomołu w obwodzie
podejmował w Tiumeni tłum działaczy ze wszystkich
republik radzieckich. Było też wielu sekretarzy kpzr.
Wydał, trzeba uczciwie przyznać, bardzo
huczny bankiet. Zawsze tak było, odkąd istniał
Związek Radziecki, ale wtedy w organach zaczęto już
jednak walczyć z pijaństwem.
— Więc dla niepoznaki koniak podawaliśmy w
czajnikach, że niby herbata. Komisja kontroli
postanowiła ukarać mnie za trwonienie pieniędzy
organizacyjnych. Zostałem kozłem ofiarnym.
Powiedzieli, że w ramach podnoszenia dyscypliny
wykluczą mnie z partii.
Kiedy wychodził z posiedzenia, chciał umrzeć.
Oczywiście musiał odejść z Akademii. Wpadł w
depresję.
Ocknął się w pociągu do Tiumeni. Na stacyjce
Oktiabrskaja w obwodzie permskim postanowił, że
podejmie walkę godną prawdziwego bolszewika.
— Tylko jako zwykły robociarz mogłem się
zrehabilitować, udowodnić, że jestem godny zaufania,
że jestem godny partii. Żeby to osiągnąć, musiałem
przejść najtrudniejszy sprawdzian. Zesłałem siebie na
Północ.
Został ładowaczem w obozie Charsawe w
Karskiej Ekspedycji Naftowo-Gazowej na półwyspie
Jamał. Chciał jako robotnik doczekać do następnego
zjazdu partii, który miał się odbyć za dwa lata. Wtedy
napisze do zjazdu apelację.
Robociarski chrzest przeszedł dwudziestego
dziewiątego października, w rocznicę powstania
Komsomołu. Było trzydzieści stopni mrozu. Dostał
łopatę i przez półtorej doby sypał cement do szybu
naftowego, który trzeba było zaczopować. Przewalił
kilkanaście ton i nie umarł, chociaż od szesnastu lat
nie pracował fizycznie.
Przez dwa lata dźwigał wory z cementem,
betonowe bloki, rury, drut zbrojeniowy. W 1985 roku
napisał apelację do zjazdu. Partią kierował już
Gorbaczow.
— Tu, nad Morzem Karskim, zaczęło się moje
zmartwychwstanie — mówi. — Organizacja uznała,
że swoją pracą zasłużyłem na godność członka partii.
Dostał legitymację z nowym numerem, ale z
zaliczeniem stażu.
W 1987 roku w Akademii Nauk Społecznych kc
obronił pracę doktorską, którą skończył pisać w
długie polarne noce nad Morzem Karskim.
Został prokuratorem rejonowym w Tiumeni.
drugie życie
Noc upiorów
Po rozpadzie Związku Radzieckiego Rafael
Goldberg z trzema kolegami, którzy tak jak on
odeszli z „Tiumeńskiej Prawdy", założył nową gazetę
„Tiumeńskie Izwiestia". To był organ prasowy
obwodowej władzy wykonawczej.
— Chodziło o to — mówi Rafael Goldberg —
żeby mieć swoje miejsce w nurcie polityki.
Weszli na rynek prasowy, publikując
dokumenty o zbrodniach stalinowskich, które
Goldberg zebrał w czasach, gdy pracował jeszcze w
poprzedniej gazecie.
Ponieważ Rafael Goldberg ma nosa, w 1993
roku odszedł z lewicowych „Izwiestii" i ze swoim
przyjacielem Stiepanem Kiricziukiem, merem
Tiumeni, założył gazetę „Tiumeński Kurier". Został
właścicielem większości udziałów i redaktorem
naczelnym. Z miejsca ostro poparli Borysa Jelcyna.
Pierwszy numer ukazał się drugiego
października, a trzeciego w Moskwie wybuchł
komunistyczny, antyjelcynowski pucz.
— Przez puste ulice Tiumeni szedłem do
merostwa — opowiada Goldberg. — To była ohydna,
lodowata noc. Wiał wicher, czarno, padał deszcz ze
śniegiem. W całym ogromnym gmachu był tylko
Stiepan i trzech awtomatczików z karabinami z
ochrony. Telefony milczały, w telewizji nie było
informacji. A w Moskwie strzelają. Siedzieliśmy we
dwóch całą noc i przerażeni waliliśmy się z rozpaczy
pięściami po łbach, że nie poczekaliśmy jeszcze
tygodnia z tą gazetą, że nie pomilczeliśmy jeszcze
parę dni.
— Ale znowu miał pan nosa. Stał pan po
właściwej stronie.
— No a gdyby tak komuniści wygrali? Strach
pomyśleć... Wie pan, o co nam chodziło?
— Pewnie, żeby mieć swoje miejsce w nurcie
polityki.
„Tiumeński Kurier" wszedł przebojem na rynek
prasowy, publikując listy rozstrzelanych w latach
trzydziestych mieszkańców obwodu tiumeńskiego.
Siedem tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt nazwisk,
imion, dat aresztowania, skazania, rozstrzelania i
rehabilitacji. Wszyscy z pięćdziesiątego ósmego
artykułu kodeksu karnego — „działalność
kontrrewolucyjna". Rosjanie, Ukraińcy, Chantowie,
Mansowie, Nieńcy, Korni, Koreańczycy, Niemcy,
Tatarzy, Żydzi, Chińczycy, Polacy... Nawet jeden
Irańczyk.
Naczelny „Kuriera" jest „prezydentem"
(Rosjanie kochają ten tytuł) gminy żydowskiej w
mieście. Zarabia dwieście pięćdziesiąt dolarów.
Malutki, ale dobry
Do 1993 roku Klara Barbakowa wykładała
filozofię na uniwersytecie w Tiumeni.
Potem kierowała katedrą marketingu na
Uniwersytecie Nafty i Gazu i jednocześnie budowała
komercyjny Międzynarodowy Instytut Ekonomii i
Prawa. Zbierała fundusze od władz lokalnych, firm i
osób prywatnych.
— Przez wszystkie lata pracy jako wykładowca
widziałam na salach studentów w paltach, bo było
zimno. Było też brudno, wszystko się rozpadało,
brakowało komputerów, a studenci nie znali języków.
To mi przeszkadzało. Chciałam mieć taką uczelnię,
jakie widziałam na Zachodzie, uczelnię przyszłości,
w której naukowcy i studenci będą partnerami. Mój
instytut jest mały, ale znakomity.
Klara Barbakowa wybudowała budynek ze
szkła i aluminium. W środku fontanny, kwiaty w
donicach, na ścianach reprodukcje impresjonistów.
W instytucie uczy się czterystu studentów.
Połowa to tak zwany nabór komercyjny, za rok nauki
muszą zapłacić tysiąc dwieście dolarów. To dużo jak
na Rosję. Za te pieniądze dostają naukę, miejsce w
luksusowym akademiku i trzy posiłki dziennie.
Połowa zajęć prowadzona jest w języku angielskim.
Pani rektor zarabia czterysta pięćdziesiąt
dolarów.
Mister Fiłatow
W 1993 roku firma Wiktora Fiłatowa była
największą prywatną kompanią w obwodzie.
Specjalizowała się w budownictwie. Miała koncesję
na wydobywanie granitu i marmuru na Uralu.
— Miałem dwie fabryki obróbki kamienia,
maszyny, kopalnie, ludzi wyszkolonych za granicą i
kontrakty z Belgami. Oni mieli płacić za wydobycie,
ale w 1993 roku w czasie komunistycznego puczu
Jelcyn rozstrzelał parlament i moi partnerzy
powiedzieli tak: „Mister Fiłatow. Pan jest dobrym
człowiekiem. Z panem się przyjemnie współpracuje,
ale w Rosji my nie zainwestujemy. U was strzelają do
parlamentarzystów. To niepewny kraj". Moje
kopalnie upadły. Fabryki przestawiłem na produkcję
cegieł.
Rok 1995. To miał być interes życia. Fiłatow
wziął w dwóch rosyjskich bankach milion dolarów
kredytu. Kupił za to ropę naftową i wysłał do rafinerii
Szymkientskaja w Kazachstanie. Gotową benzynę
chciał wywieźć do Kirgistanu i wymienić barterem na
tytoń, który zamierzał wysłać na Ukrainę, przerobić
na papierosy i sprzedać. Miał mieć z tego czterysta
procent zysku.
Najpierw dostał informację, że Ukraina
wprowadziła akcyzę na papierosy, a Kazachowie
postawili na granicach pomiędzy byłymi radzieckimi
republikami posterunki celne i zaczęli pobierać cło.
Wieczorem tego samego dnia dowiedział się, że
rafineria po prostu go okradła. Nie odda mu ani
paliwa, ani pieniędzy.
— Straciłem pięć milionów dolarów — mówi
Wiktor Fiłatow. —Musiałem oddać za długi obie
moje fabryki. Sześć lat je budowałem, a straciłem w
jeden dzień. Nic nie mogłem zrobić. Miałem pójść do
bandziorów, do mafii, żeby ściągnęli coś z
Kazachów? Najpierw ja kogoś wynajmę, potem
Kazachowie kogoś wynajmą, a mnie łatwiej ubić niż
ich. Straciłem prawie wszystko, ale żyję, rodzina
żyje, został dom, dobra firma, klinika
stomatologiczna, z której mam co miesiąc dwa, trzy
tysiące dolarów.
Tryptyk z trzema aniołami
— Rozpad zsrr to był dla mnie straszny cios —
mówi Klara Bakłanowa, twórczyni pedagogicznego
college'u w Tiumeni. — Jedna z moich wielu ciotek,
ta najbardziej ukochana, mieszka w Rydze.
Jeździłyśmy tam dwa razy w roku, w lecie i na
katolickie Boże Narodzenie. Kocham Rygę. Tam
zawsze panował europejski duch.
Chodziły do katedry Świętego Piotra, a potem
do soboru, gdzie śpiewał wspaniały cerkiewny chór i
słychać było organy z katedry.
— Ja lepiej się czuję w katolickich świątyniach.
Ciągnie mnie tam, chociaż babka ochrzciła mnie
potajemnie w tobolskiej cerkwi. Kiedy rozpadł się
zsrr i Ryga wypadła z granic, ani razu nie udało nam
się tam pojechać, ale z drugiej strony od razu zrobiło
się lżej, swobodniej, jaśniej, piękniej. W mojej szkole
też. Na ścianach nie musiały już wisieć te kiczowate
metafory o internacjonalizmie, przodującej klasie,
współzawodnictwie... Teraz urządziłam w szkole
świątynię sztuki. Rzeźby, obrazy, mam galerię
wspaniałych kobiet Rosji, począwszy od Katarzyny
II. Jest Cwietajewa, Achmatowa, wielki portret
carskiej rodziny z Mikołajem II, tryptyk z trzema
aniołami, galerie rosyjskich filozofów,
kompozytorów — cała duma Rosji.
W połowie zeszłego roku Klara Bakłanowa
odeszła ze swojego college'u z powodów
zdrowotnych. Mieszka tylko z córką i wnuczką, bo
zięć, oficer wojsk rakietowych z głowicami
atomowymi, umarł na raka. Ma dwadzieścia dolarów
emerytury, ale jakoś sobie radzi i nie narzeka.
Nic a nic
Michaił Cziebotariow, wyrzucony i ponownie
przyjęty do partii, został wreszcie prokuratorem, o
czym marzył w młodości. W początkach 1991 roku
przeszedł na uniwersytet w Tiumeni jako
wykładowca prawa konstytucyjnego. Wybrali go na
dziekana wydziału prawa, chociaż komitet obwodowy
partii protestował, że na partyjnej biografii nowego
dziekana odcisnęło się piętno wykluczenia.
— Ale to już były inne czasy — cieszy się
Cziebotariow. — Kolektyw wykładowców i
studentów mnie wybrał, a kilka miesięcy później
partia, która wyrzuciła mnie ze swoich szeregów,
została rozwiązana. A w grudniu rozwiązano Związek
Radziecki.
W 1999 roku Cziebotariow został prorektorem.
Zarabia dwieście dolarów.
— Nie żal panu Związku Radzieckiego? —
pytam.
— Nic a nic. Za moją krzywdę.
Listopad 2001
Święte morze Syberii
Najważniejsza jest dobra siekiera, kociołek,
wielki kawał folii i wódka albo spirytus, bo po co
dźwigać wodę. Bez tego na Bajkale nie przeżyjesz.
Najpierw trzeba rozpalić ognisko — syberyjskie
ognisko, którego nie ugasi największa ulewa. Rąbie
się duże modrzewie albo cedry syberyjskie, bo są
najbardziej żywiczne. Wielkie szczapy układa się jak
dachówki. Z góry spływa po nich woda, a pod
spodem się palą.
Przepis na grzańca
Wypatroszonego, osolonego omula zawija się w
liść chrzanu. To bajecznie smaczna ryba z rodziny
łososiowatych, która żyje tylko w Bajkale. Nie trzeba
skrobać łuski, a wnętrze ryby można napakować
dziką cebulą albo czeremszą, czyli dzikim czosnkiem
podobnym do szczypiorku. Rybę kładziemy na żarze,
po trzech, czterech minutach przewracamy na drugą
stronę, a po następnych kilku jest już gotowa. Chrzan
schodzi łatwo ze skórą i łuską. Po dwóch
kilogramowych omulach nie trzeba nawet dopychać
syberyjskim chlebem. Sybiracy nazywają tak
ziemniaki, które w pochodzie (tak mówią o
wędrówce, włóczędze, nawet tej po wodzie) jedzą
zamiast pieczywa. Nie wysychają jak chleb i nie
zamokną jak makarony i ryż.
W tym czasie w kociołku rozrabia się spirytus
pół na pół z wodą na syberyjskiego grzańca. Woda z
Bajkału jest najczystsza i najbardziej przejrzysta na
świecie. Dodajemy cukier (Rosjanie bardzo lubią na
słodko), pachnące trawy, konfitury (we wszystkich
rosyjskich domach je robią), a jak nie ma, to jakieś
jagody, których w tajdze jest mnóstwo: brusnika,
czernika, gołubika, kustwika, jeżewika, kliukwa...
Wszystko trzeba zagrzać pod przykryciem,
wypić kubek i można wchodzić do wody. Ma cztery
stopnie. Koszmar. Da się wytrzymać najwyżej kilka
sekund, chyba że wcześniej zrobimy sobie syberyjską
banię.
Przepis na syberyjską banię jest prosty jak
wszystkie syberyjskie przepisy. W ognisku grzejemy
wielkie kamienie, a kiedy ogień zgaśnie, siadamy
obok, nakrywamy się foliową płachtą i polewamy
kamule wodą. Po bani można posiedzieć w wodzie
nawet z dziesięć sekund.
Dorosły mężczyzna przeżyje w wodzie
otwartego Bajkału najwyżej dwadzieścia minut.
Kilkanaście lat temu wielką sławę zyskała kucharka z
kutra „Komsomoliec Buriatii", kobieta wielka i gruba
jak piec kaflowy. Kuter był w drodze na łowisko,
kiedy wyszła z wiadrem na pokład, by zaczerpnąć
wody, i wypadła za burtę. Załoga zauważyła
nieobecność kucharki po kilkunastu minutach.
Rozpoczęli poszukiwania. Znaleźli ją uczepioną
pustego wiadra, wyciągnęli i napoili grzańcem.
Przeżyła. Podobno była w wodzie czterdzieści minut.
Nigdy nie mów „jezioro"
W podróż nad Bajkał wybrałem się z Piotrem
Piotrowskim, moim przyjacielem z Warszawy,
piętnastoletnim synem Michałem i Loszą
Czuriłowem, dwudziestoośmioletnim informatykiem,
a zarazem bardzo doświadczonym turystą z Irkucka,
w charakterze przewodnika. To Losza nauczył nas
wszystkich syberyjskich przepisów.
Chcieliśmy pokonać Bajkał tak jak Jan Czerski,
polski uczony-zesłaniec, który w końcu xix wieku
jako pierwszy opłynął go dookoła z trójką towarzyszy
na siedmiometrowej łodzi. Zajęło mu to cztery lata, a
ja dostałem delegację na miesiąc. Marzyliśmy, żeby
przepłynąć Bajkał z południa na północ, z Kułtuku do
Siewierobajkalska, sześćset trzydzieści sześć
kilometrów i czterysta metrów. Do takich wędrówek
Rosjanie używają bajdarek, składanych kajaków z
aluminiowym stelażem, tylko dłuższych i szerszych
od naszych, żeby pomieścić zapasy i sprzęt
biwakowy.
Buriaci i Ewenkowie, rdzenni mieszkańcy
Pribajkala, oddają Bajkałowi cześć religijną. Ze
zgrozą reagują, kiedy przyjezdni nazywają go
jeziorem, bo dla nich to Święte Morze Syberii.
Największa grupa Polaków trafiła nad Bajkał po
powstaniu styczniowym. Benedykt Dybowski,
Wiktor Godlewski, Jan Czerski, Aleksander
Czekanowski byli przyjaciółmi, grupą genialnych
uczonych, którzy w chwilach wolnych od
katorżniczej pracy zajmowali się nauką. Siatką na
motyle łowili okazy syberyjskiej fauny, łapali raki i
kiełże na lebidła, kompletowali zielnik — i tak
poznawali jedną z największych tajemnic przyrody,
najbardziej niezwykły zbiornik wodny na świecie, co
przyniosło im światową sławę w dziedzinie nauk
przyrodniczych.
Pasażerowie Starej Magistrali
Do Kułtuku, gdzie zaczynamy rejs, jedziemy
Starą Magistralą Kolejową, jedną z najpiękniejszych
tras na świecie, której tory przeciskają się między
górami a Bajkałem, pokonując pięćdziesiąt sześć
mostów, galerii i tuneli.
Pociąg jeździ tędy zaledwie trzy razy w
tygodniu. Składa się z dwóch obszczich wagonów, a
więc tych najniższej klasy, w których nie ma
przedziałów. Ciągnie za to wagon towarowy, w
którym jest sklep.
To także jedna z najwolniejszych kolei na
świecie. Sześćdziesiąt siedem kilometrów
pokonujemy w sześć godzin i czterdzieści minut.
Pociąg można zatrzymać w każdym miejscu, w
którym ktoś chce wsiąść albo wysiąść, a na każdej
stacyjce stoi się tak długo, aż wszyscy mieszkańcy
zrobią zakupy. Biorą tylko chleb i wódkę.
Jest dość ciasno. Zdeformowane oblicza, błędny
wzrok, sine albo fioletowe twarze... Na leżankach
wyciągnięci mężczyźni. Mają złe, łakome spojrzenia,
więzienne albo wojskowe tatuaże — prawie wszyscy
rozebrani do pasa. Gorąco. Koło nich przycupnęli
zarośnięci, przesiąknięci dymem ludzie tajgi w
gumiakach i porwanych ubraniach. Na rozłożonej
gazecie obdzierają ze skóry solone omule, które jedzą
na surowo. To miejscowy przysmak.
Pociąg się zatrzymuje. Wsiada kilkudziesięciu
robotników kolejowych w pomarańczowych
kamizelkach. Są śmiertelnie zmęczeni, śmierdzący i
brudni jak zwierzęta. Sądząc po twarzach, wszyscy to
Azjaci. Byłem pewien, że są żyjącymi tu od siedmiu
stuleci Buriatami. Kilku usiadło na ławce za naszymi
plecami, obok rozpijającego kolejną flaszkę męskiego
towarzystwa.
— Cziurki poszły won! — zaryczał jeden z
pijusów i zaczął obrzucać robotników najgorszymi,
po rosyjsku ustawionymi w piętra, przekleństwami.
— Wszędzie was, ścierwa, pełno! Takie bezrobocie,
nasi ludzie nie mają co robić, bo ci wszystko, bladzie,
pozajmowali.
„Cziurka" to najbardziej pogardliwe
przezwisko, jakim Rosjanie określają wszystkich
ludzi ras nieeuropejskich.
Kułtuk. Przyszły święty opisuje ludność
— To nie byli Buriaci — zapewnia mnie Nina
Nikołajewna Czepiga, emerytowana nauczycielka
geografii z Kułtuku, dawna opiekunka domu
Dybowskiego. — Gdzie oni do takiej roboty! Oni
leniwi i dużo piją, jak wszystkie rdzenne narody
Syberii. Dwa, trzy razy więcej nawet niż Rosjanie.
Wszystkie plagi, jakie ludzi dotykają, to na nich
spadają dwa albo trzy razy bardziej. Narkomania,
prostytucja, bandytyzm pospolity, porzucanie dzieci...
Wszystkie patologie. Robotnicy z pociągu to byli
Chińczycy. U nas na kolei i na drogach pracują tylko
chińskie firmy, które przywożą tu swoich ludzi. Płacą
im tysiąc rubli albo tylko karmią, a potem rozliczają
się w Chinach. Żaden miejscowy za takie pieniądze
nie pójdzie do roboty. U nas którego mężczyznę nie
zapytasz, to okazuje się, że bez pracy, a co drugi to
szofer. Nie wiem, skąd ich się tylu wzięło. Szofer za
mniej jak trzy tysiące robić nie pójdzie. Nasi płacą
Chińczykom lasem. Dają im kawał tajgi, ale też nie
nasi rąbią, tylko Chińczycy.
Po zwolnieniu z katorgi większość zesłania
Benedykt Dybowski spędził z przyjaciółmi w
Kułtuku. Tu prowadzili badania fauny i flory Bajkału.
Drewniany dom, który wynajmowali, trzymał się jako
tako pod opieką Niny Nikołajewny, ale potem
zamieniono go w magazyn i popadł w ruinę, a trzy
lata temu miejscowi chuligani spalili go dla zabawy.
Częstym gościem uczonych był Józef
Kalinowski, którego Jan Paweł II w 1983 roku
wyniósł na ołtarze.
„Wieś sama licha i nędzna — pisał w 1871 roku
przyszły święty. — Ludność Kułtuku mieszana,
głównie już chrześcijanie, potomkowie przybyszów i
rasy miejscowej Buriatów. Uderzyła mię dziwna
wesołość tego ludu; nędza okropna, głód prawie ich
morzy, a obok twarze śmiejące się i rozmowy pełne
żartów. Dziwnie wyglądają, ta wesołość i
nietroskliwość o dzień jutrzejszy ludności nie mającej
chleba powszedniego. (...) Nałóg pijaństwa
opanowuje tu znaczną część ludności i do nędzy ją
przyprowadza".
Nałóg nie tylko do nędzy ich przyprowadza, ale
i do śmierci. Z opisu Józefa Kalinowskiego
aktualność straciły tylko słowa dotyczące
uśmiechniętych twarzy i żartów.
Nina Nikołajewna częstuje nas pozostałościami
po wspominkowej kolacji, jaką Rosjanie wydają w
rocznicę śmierci bliskich osób. Sześć lat temu
pochowała męża, który w Dniu Armii Radzieckiej
napił się z kolegami spirytusu technicznego.
— A mój brat całe życie jeździł po wielkich
budowach socjalizmu, aż na Uralu w jakiejś awarii
został napromieniowany, od czego odjęło mu nogi, a
w głowie tak mu się narobiło, że gadał na socjalizm i
na ekonomikę. Najwcześniej umarł ojciec, bo jeszcze
przed wojną, w 1938 roku. Poszedł na ryby, wypadł z
łódki i utonął w Bajkale.
— Przeżył okres, kiedy bezpieka wymordowała
miliony ludzi, żeby utopić się na rybach? Nie mógł
się wdrapać na tę łódkę?
— Ach — wzdycha Nina Nikołajewna. —
Ruska rybałka eto pijanka.
To powiedzonko jest bardzo prawdziwe. Co
roku na Bajkale giną setki pijanych ludzi. Najczęściej
wędkarzy. W ciągu kilku sekund kostnieją w
lodowatej wodzie i toną. Koło siedzib ludzkich brzeg
Świętego Morza zastawiony jest metalowymi
postumentami nagrobnymi, które kupuje się w
sklepach żelaznych.
Topielców nie wydobywa się z powodu
ogromnej głębokości, zresztą po jednej dobie kiełże,
czyli słodkowodne krewetki, zostawiają z człowieka
czysty kościec.
— Nie miała pani szczęścia do mężczyzn —
mówię. — Ojciec na rybach, mąż od spirytusu, brat
napromieniowany... Wszyscy przedwcześnie.
— I jeszcze dwaj bracia. Ale dlaczego od razu
nie miałam szczęścia, uważacie? Wszystko
normalnie.
Później w miniencyklopedii Wokół Bajkału
przeczytałem, że średnia długość życia mężczyzn w
obwodzie irkuckim wynosi pięćdziesiąt cztery lata i
trzy miesiące. Kobiety żyją ponad trzynaście lat
dłużej. Nina Nikołajewna ma sześćdziesiąt cztery
lata.
Strzeż się sarmy i seiszy
Benedykt Dybowski w swoich wspomnieniach z
zesłania napisał: „...im dalej się posuwamy ku
wschodowi, tym więcej oznak cywilizacji zachodniej
nas opuszcza" Doświadczaliśmy tego samego, tyle że
płynąc na północ. Bywały dni, kiedy nie spotkaliśmy
żywej duszy.
Nie ma ograniczeń w podróżowaniu po Bajkale.
Można pływać i chodzić, gdzie się chce, nawet w
parku narodowym. Nie ma też szlaków
turystycznych, wyznaczonych kempingów, koszy na
śmieci, zakazów, nakazów, dobrych map. Można
rozbijać obozowiska, gdzie dusza zapragnie, rąbać
drzewo, palić ogień, zbierać wszystko, co jadalne,
łowić ryby na wędki, sieci i kusze. (Na puszki po
konserwach jest syberyjski sposób. Trzeba je wrzucić
do ogniska i zostawić, wypalone rozsypią się w proch
po jednej zimie). Nie ma tylko swobodnego wstępu
do dwóch ogromnych rezerwatów (wielkości kilku
naszych starych województw), które przytulają się do
Bajkału. Za wejście, a nawet przepłynięcie wzdłuż
brzegu, trzeba zapłacić kilka dolarów dziennie od
osoby — nas kosztowało to butelkę whisky w
dyrekcji.
Bajkał to najbardziej pojemny zbiornik słodkiej
wody na świecie. W jego niecce jest dwadzieścia trzy
tysiące kilometrów sześciennych wody, czterdzieści
razy więcej niż w Morzu Białym, więcej niż we
wszystkich pięciu Wielkich Jeziorach amerykańskich
razem wziętych, więcej nawet niż w Bałtyku. Gdyby
misa Bajkału była pusta, trzeba by czekać prawie
czterysta lat, żeby trzysta trzydzieści sześć
spływających ku niej rzek i strumieni na nowo ją
napełniło. W Bajkale jest piąta część światowych
zapasów słodkiej wody zgromadzonych w jeziorach,
do tego najczystszej na świecie. Dlatego Bajkał został
przez unesco wpisany na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości. W zimie przejrzystość wody
sięga pięćdziesięciu metrów. Wrzuconą podczas
słonecznej pogody dwuzłotówkę widzieliśmy, kiedy
opadła na dno czterdzieści metrów pod nami. Woda
Bajkału jest jak destylowana.
Czasami wydawało się nam, że patrzymy na
fototapetę z hawajskim landszaftem. Piękna,
piaszczysta plaża, za nią góry, turkusowa woda,
słońce, tylko zamiast palm zwieszają się do wody
brzozy.
Podróżowanie na bajdarkach to nieustanna
walka z przeciekami. Ciągłe wybieranie wody, na
każdym postoju rozładunek, obracanie, suszenie
powłok, szukanie dziur i lepienie. Przez miesiąc
zużyliśmy litrowy słój butaprenu.
Na zachodnim brzegu, wzdłuż którego
płynęliśmy na północ, jest bardzo głęboko. Sto
metrów od brzegu i sto metrów głębokości, kilometr
od brzegu i kilometr głębokości. Nieprzyjemnie
wiedzieć, że pod tobą jest taka czeluść, że bajdarka
dziurawa, woda lodowata, a Losza nie załatwił
kamizelek ratunkowych. Zawsze więc mieliśmy pod
ręką zwinięte karimaty jako koła ratunkowe, a na
otwartym Bajkale nigdy nie oddalaliśmy się od
brzegu na więcej niż sto metrów. Nawet metalowe
łodzie motorowe i mniejsze kutry trzymają się
brzegu. Niejeden zapłacił życiem za to, że chciał
sobie skrócić drogę i ścinał zatoki.
Bajkał to najbardziej rozhukany, sztormowy i
nieobliczalny akwen śródlądowy na świecie. Osłabia
plażową pogodą, rozleniwia, usypia czujność. Burza
raptownie wychyla się zza gór, dając pięć, sześć
minut na znalezienie miejsca do lądowania i
wyciągnięcie bajdarek z wody, a jeśli jesteśmy akurat
przy urwistym brzegu i nie ma gdzie przybić, robi się
groźnie.
W czasie największych sztormów fale dochodzą
do pięciu metrów wysokości. Nawet przy
bezchmurnej pogodzie z zachodu może dmuchnąć
wiatr zwany górnym albo gorniaszką (górski, rodzaj
naszego halnego), który nie pozwoli wrócić do
brzegu, wypchnie na środek. Fala przewróci kajak i
koniec.
Na Bajkale wiatry nazywają się jak doliny, z
których wieją. Najgroźniejszy jest sarma. W 1993
roku wypchnął na środek Świętego Morza statek
badawczy Rosyjskiej Akademii Nauk, przewrócił go i
zatopił. Zginęła cała załoga i kilkunastu uczonych.
Jednak największa tragedia wydarzyła się w
październiku 1901 roku. Sarma rozbił o skały
przylądka Kobyla Głowa statek „Potapow". Zginęło
sto siedemdziesiąt sześć osób, a szalejący przez dwa
dni sztorm spowodował, że ciała ofiar poprzymarzały
do skał na wysokości kilku metrów nad lustrem
wody.
Na Bajkale wieje prawie zawsze. Słońce wstaje,
ogrzewa powietrze, które ściera się z lodowatą taflą
Świętego Morza, i powstają wiatry.
Najbezpieczniejszy okres na pływanie bajdarkami to
czerwiec i lipiec. My wybraliśmy właśnie lipiec.
Bywa, że wiatr spycha ogromne masy wody do
jednego brzegu, a potem, kiedy cichnie, poziom wody
się wyrównuje i powstaje bardzo nieprzyjemna
stojąca fala zwana sejszą. Często spotykaliśmy ją,
opływając przylądki. Sejsza uderzała prostopadle w
pionową ścianę brzegu, odbijała się od niej,
powstawała fala powrotna, która zderzała się z
nadchodzącą. To bardzo nieprzyjemne uczucie, jakby
woda zwariowała, wybuchała, chciała uciec, wyrwać
się do góry.
Listwianka. Jajo żurawia
Listwianka to jedyna większa osada na
zachodnim brzegu. Leży u ujścia z Bajkału rzeki
Angary. Tutaj zaczęliśmy wątpić w zapewnienia
meteorologów, że nad Bajkałem jest więcej
słonecznych dni w roku niż w Soczi nad Morzem
Czarnym.
W pierwszym tygodniu podróży nie było dnia,
żebyśmy nie mieli dwóch, trzech burz, wyciągania
bajdarek na brzeg, nakrywania ich jedną foliową
płachtą i przeczekiwania pod drugą. Na szczęście
burze są bardzo gwałtowne, ale szybko przechodzą.
W Listwiance zaciągnęło się na kilka dni.
Na własnej skórze przekonaliśmy się, na czym
polega fenomen bajkalskiego klimatu, który przy
gwałtownych skokach ciśnienia i mglistej pogodzie
wbija ludzi w najczarniejszą depresję. Jak wszyscy
ratowaliśmy się w barze. Polscy turyści, którzy są
najliczniejszą grupą cudzoziemców, stosowali bardzo
zacny i tani koniak gruziński. Losza, jak wszyscy
jego rodacy, pił wódkę, a Czesi, Słowacy i Anglosasi
znieczulali się piwem. Przedstawicieli innych
narodów prawie nie spotykaliśmy.
Dopiero w Listwiance zrozumiałem, w czym
tkwił problem Benedykta Dybowskiego. Przez
wszystkie lata niewoli walczył z plagą pijaństwa i
karciarstwa wśród naszych zesłańców, a jednocześnie
z maniacką zawziętością wojował o to, żeby nie żenili
się z Sybiraczkami, bo utracą polskość.
On i jego przyjaciele mieli jednak swoją
ukochaną naukę, a i tak, kiedy czytałem wspomnienia
Dybowskiego, bardzo często wątpiłem w zdrowe
zmysły uczonych. Wiktor Godlewski uczył gadać
oswojonego kruka, Benedykt Dybowski wysiadywał
jajo żurawia białoszyjego, a Aleksander Czekanowski
całymi dniami szlifował na kamieniu znaleziony
korek od karafki, żeby zrobić z niego szkło
powiększające. Latami nękany przez ostrą nerwicę
tuż przed uwolnieniem z zesłania popełnił
samobójstwo.
Listwianka. Straszny moment w historii
Bajkału
Władymir Abramowicz Fiałkow jest doktorem
hydrologii i geomorfologii podwodnej w Instytucie
Limnologii Syberyjskiego Oddziału Rosyjskiej
Akademii Nauk. Opowiedzieliśmy mu, co się nam
przytrafiło. Zapytałem sympatycznego chłopaka,
który podwoził nas samochodem spod baru do
instytutu, jakiej jest narodowości, bo widzę, że trochę
czerniawy, a on, żebym zgadł.
— Pewnie Buriat — odpowiadam.
— Jaki Buriat! — wścieka się nie na żarty. — U
nich oczy skośne — zrywa ciemne okulary — gęba,
o, taka szeroka!
Obraził się i nie odezwał do końca kursu. Był
Ewenkiem.
— Tu lepiej nie wnikać w sprawy
narodowościowe — mówi Władymir Abramowicz.
— To może być niebezpieczne. Nazwać kogoś
Buriatem to u nas obelga. U nas o Buriatach
opowiadają kawały.
— Ja myślałem, że o Czukczach.
— To w Rosji europejskiej. Tutaj o Buriatach, a
na Ukrainie o Żydach. Ja jestem Żyd z Charkowa,
więc dobrze to znam. A wie pan, że tu też były
żydowskie wioski? Powstały po waszym powstaniu
listopadowym w 1830 roku. Do dzisiaj zostały nazwy
Rzeczka Chaima i Skały Chaima.
Władymir Abramowicz spędził pod wodą na
badaniach cztery tysiące godzin. W 1991 roku w
kanadyjskim batyskafie jako pierwszy zszedł na dno
Bajkału w najgłębszym miejscu — tysiąc sześćset
trzydzieści siedem metrów pod wodą.
Przyjechał na Syberię, bo po szkole szukał
uczelni, gdzie można by nurkować. To jego
największa namiętność. Studiował hydrologię w
Irkucku.
Ukończył naukę w 1967 roku, kiedy po ośmiu
latach budowy w Bajkalsku oddano do użytku
Kombinat Celulozowo-Papierniczy, który stał się
znany na świecie nie tylko dlatego, że jego ścieki są
śmiertelnym zagrożeniem dla ekosystemu Bajkału,
ale także dlatego że przeciwko jego budowie otwarcie
protestowali uczeni, pisarze (z Michaiłem
Szołochowem), studenci, miłośnicy przyrody i wielu
światłych ludzi w całym Związku Radzieckim, a
komuniści nie stosowali wobec nich represji.
— Żadne argumenty jednak do władz nie
trafiały — opowiada Władymir Abramowicz, który
brał udział w mityngach protestacyjnych na
Uniwersytecie Irkuckim. — Mówili, że tu mają
dostęp do wody, której nie muszą oczyszczać, ale to
kłamstwo, bo ona chemicznie rzeczywiście jest jak
destylowana, ale w każdej kropli są tysiące żywych
organizmów. Mówili, że tajga, bogactwo lasów i
drewna, ale technologię kupili od Finów na drewno
liściaste, a tu wkoło same iglaki, sosna, modrzew i
cedry. Mówiliśmy, żeby budowali kombinat nad
Morzem Arktycznym, bo tam rosną brzozy i ścieki
można walić bez oczyszczania prosto do oceanu, bo
on wszystko przerobi. Odpowiedzieli, że stratedzy
chcą mieć w środku kraju... No i wyszło szydło z
worka! To była inwestycja o znaczeniu
strategicznym, a więc byliśmy bez szans. Z
wojskowymi nikt nie wygra. Mieli w nosie
argumenty ekologiczne i ekonomiczne. Wydali dekret
o zakazie rąbania lasów nad Bajkałem i drewno
trzeba było wozić z obwodu czytyjskiego, tysiąc
kilometrów trasą transsyberyjską.
— Po co wojskowym celuloza?
— Robili z niej włókno do wzmacniania opon
samolotów bojowych. Celulozę wieźli pięć tysięcy
kilometrów na zachód, do fabryki tkackiej na
Białorusi, a gotowe włókno cztery tysiące kilometrów
na wschód, do fabryki opon lotniczych w
Krasnojarsku, a na nas krzyczeli, że przeszkadzamy
w rozwoju, w przebudowie gospodarki.
Na początku lat siedemdziesiątych rozpoczęła
się budowa Bajkalsko-Amurskiej Magistrali
Kolejowej (bam), która łączyła największe zagłębia
przemysłowe wschodniej Syberii z Oceanem
Spokojnym. To była ostatnia (do tej pory
nieukończona) wielka budowa socjalizmu. Każda
republika radziecka dostała swój odcinek do
zrobienia.
Instytut Limnologiczny projektował odcinek
trasy wzdłuż północnego Bajkału.
— Ja robiłem mapę geologiczną dna — mówi
Władymir Abramowicz. — Z przerażeniem
dowiedziałem się, że kolejarze bardzo napierają, a
władza ich popiera, żeby trasę poprowadzić nasypem
przez Bajkał. Chcieli budować groblę, żeby nie
przebijać się przez góry. Na szczęście wybiliśmy im
ten pomysł z głowy. To był straszny moment w
naszej historii. Władza już czuła, że przegrywa
wyścig z Ameryką. Liczył się tylko czas, produkcja,
efekt... „Wszystkie siły dla obrony kraju".
Projektowali rozbijanie całych masywów górskich
wybuchami jądrowymi. Tak samo chcieli budować
zbiorniki wodne, kanały i odsłaniać złoża rudy i
węgla. W czyjejś chorej głowie zrodził się projekt,
żeby jednym takim wybuchem pogłębić wyjście z
Bajkału na rzekę Angarę. Chcieli mieć wielkie statki
przy budowie bamu.
W 1993 roku Instytut przeniesiono z Listwianki
do Irkucka.
— Ale ja nie po to uciekłem z Charkowa, żeby
mieszkać w Irkucku — mówi Władymir
Abramowicz. — Zostałem. Jestem dyrektorem
muzeum bajkalskiego. Tylko tutaj jestem szczęśliwy.
Szkodnik Nikita
Strefa zagrożenia dla biologii Bajkału rozciąga
się w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od
miejsca zrzutu ścieków z Kombinatu Celulozowo-
Papierniczego.
Władymir Putin, który ostatniej zimy spędzał
urlop na nartach w Bajkalsku, obiecał, że zostanie
opracowany federalny plan budowy oczyszczalni
ścieków kombinatu z zamkniętym cyklem obiegu
wody. Towarzyszący prezydentowi pokłonnicy (jak
mawiają w tym kraju) bili z zachwytem brawo,
chociaż na pewno pamiętają, że takie obietnice
składali wszyscy rosyjscy przywódcy, od Leonida
Breżniewa począwszy.
W szkodnictwie palma pierwszeństwa należy
się jednak Nikicie Siergiejewieżowi Chruszczowowi,
który budując w Związku Radzieckim tamy i zapory
wodne, zatopił terytorium wielkości Francji.
W 1959 roku jedna z tam stanęła na Angarze w
Irkucku. Poziom wody wzrastał tak, że z czasem
nawet w Bajkale podniósł się o metr. Wspólnie
uradzono, że to niedobrze, i spuszczono nadmiar
wody o siedemdziesiąt pięć centymetrów. Zrobiono
to w najgorszym momencie, na wiosnę, kiedy dwa
gatunki maleńkiej rybki gołomianki (żółtopłetwej i
długopłetwej, jak nazywają je Rosjanie) założyły
gniazda na linii wody. Wyginął cały narybek
(gołomianki są żyworodne!) i samce pilnujący
gniazd.
Nastąpiła katastrofa. Przerwany został łańcuch
pokarmowy Bajkału. Narybkiem tych dwóch
gatunków gołomianki żywią się omule, najważniejsze
ryby przemysłowe Świętego Morza Syberii, podstawa
diety mieszkających wokół Bajkału ludzi.
Do dzisiaj, mimo sztucznego zarybiania i
drastycznych zakazów połowu, nie można odtworzyć
stanu omuli i gołomianek.
Sobolew. Episzura zje nawet cholerę
Spotkaliśmy ich na trasie, gdzieś za
przylądkiem Sobolew. Pomogli nam wyciągnąć
bajdarki na brzeg. Rozbiliśmy namioty koło ich
ogniska. Wędrują z plecakami wzdłuż brzegu,
najdłuższym, jak mówią przewodniki, pieszym
szlakiem na euroazjatyckim kontynencie — dwa
tysiące kilometrów wokół Bajkału.
— Duzi u nas chłopcy — mówi z zachwytem
profesor Grieczanyj, przyglądając się, jak nasi
piętnastoletni synowie rąbią drewno na opał.
Rzeczywiście obaj są ogromni. Michał jest prawie
mojego wzrostu, a Igor przerósł ojca o dobrą głowę.
Profesor Grigorij Grieczanyj jest mały i chudy, ale
mimo sześćdziesiątki z hakiem rusza się jak
młodzieniec. Na głowie ma bandankę w pacyfki. Jest
szefem Katedry Genetyki na Wydziale Biologii
Uniwersytetu Irkuckiego.
— Mam go jednego — mówi o synu profesor.
— Mało i późno, ale Bóg tak chciał. Trzeba się
cieszyć tym, co mamy, bo jeśli zechcesz więcej, niż
jest ci przeznaczone, będziesz nieszczęśliwy.
Uciekam z miasta, kiedy tylko mogę. Im mniej ludzi,
tym lepiej.
Wychował się w tajdze w Kraju Nadmorskim
nad Oceanem Spokojnym, gdzie jego ojciec służył w
zagubionej w lasach jednostce lotniczej.
— To był mój umiłowany świat. Zbierałem
żeńszeń, podglądałem tygrysy, łowiłem ryby,
kłusowałem na dziki... Fatalnie się uczyłem, ale
dostałem się na studia, do tego w Leningradzie, gdzie
była najlepsza katedra biologii w zsrr.
Rozpoczął pracę naukową, ale nie wytrzymał w
metropolii i przeniósł się do Irkucka. Był nowy, więc
kierownictwo uniwersytetu z ulgą zrzuciło na niego
nierozwiązywalny problem — co zrobić ze ściekami
z kombinatu celulozowego w Bajkalsku.
— Ci durnie już rąbali tajgę pod rurociąg,
którym chcieli poprowadzić ścieki do rzeki Irkut.
Siedemdziesiąt kilometrów rury w terenie, gdzie
rocznie są dwa tysiące trzęsień ziemi, a w zimie
czterdzieści stopni mrozu. Taka rura w jedną noc
zamieni się w lodową śmierdzącą kiełbasę. Irkut nie
jest taki wielki. Obliczyłem, że jeśli puści się nim
ścieki, zajmą trzecią część jego objętości i zabiją
rzekę, nad którą jest wiele wsi. Ludzie biorą tam
wodę do picia prosto z rzeki, która wpada do Angary
w półmilionowym Irkucku. Mówiłem, że nie ma
innego wyjścia, jak oczyszczać i walić ścieki prosto
do Bajkału. Bajkał sobie poradzi z tą celulozownią,
ma ogromny potencjał obronny.
— Mówi pan tak, bo jest part za to
odpowiedzialny.
— Jestem, ale on naprawdę sobie poradzi.
Episzura w jeden rok może wyżreć wszystkie
świństwa, które trafiają do Bajkału w dwadzieścia lat.
Biologiczny fenomen Świętego Morza polega
na istnieniu organizmów, które go oczyszczają.
Kiełże, które pożerają wszystko, co spadnie na dno,
rosnące nawet na pięciuset metrach głębokości gąbki,
które odżywiają się bakteriami i planktonem, i przede
wszystkim episzury, mikroskopijne widłonogi, jedyne
biologiczne filtry, które radzą sobie ze wszystkimi
chorobotwórczymi mikrobami, nawet pałeczkami
cholery. Żadne inne stworzenie nie radzi sobie z
cholerą, niestety, episzura nie może żyć nigdzie
indziej poza Bajkałem.
Uczeni doliczyli się w Bajkale ponad trzech i
pół tysiąca gatunków (w innych wodach
śródlądowych najwyżej tysiąc sto), z czego
osiemdziesiąt pięć procent to endemity, a więc
organizmy niewystępujące nigdzie indziej.
Uszkonia. Żywica na zgagę
Dziennie, w zależności od pogody,
pokonywaliśmy od piętnastu do trzydziestu
kilometrów. Najtrudniejszy, najbardziej
niebezpieczny był fragment naprzeciw wylotu Doliny
Gołoustnej, z której wypływa rzeka o tej samej
nazwie. Wiedzieliśmy, że stamtąd zawsze wieje, na
szczęście niezbyt silny, górny wiatr, który odpycha
łodzie od brzegu. Nie ma innej drogi. Trzeba
przepłynąć przed wzburzoną deltą rzeki, żeby wyjść
na spokojniejsze wody.
Jeszcze staranniej niż zawsze okutaliśmy nasze
bagaże w foliowe płachty. Między Michałem a mną
na bajdarce piętrzyły się zawinięte w białą folię
plecaki i sprzęt biwakowy. Piotr i Losza wyglądali
tak samo, ale dzięki temu po kilku godzinach
mocowania się z wiatrem, kiedy fale do połowy
niemal zalały bajdarki wodą, nasze rzeczy były suche.
Byliśmy zmordowani. Postanowiliśmy
wcześniej niż zwykle zatrzymać się na noc.
Przybiliśmy do brzegu u wylotu małej doliny, a tu
jacyś ludzie mówią nam, że musimy zapytać
właściciela, Wasilija Władysławowicza Niestierienkę,
o pozwolenie na rozbicie namiotów.
Nie wiem, jak to zrobił, ale kupił w
Przybajkalskim Parku Narodowym Dolinę Uszkonia,
przeciął do niej własną drogę przez tajgę i buduje nad
brzegiem bazę turystyczną. Naturalnie nie miał nic
przeciwko temu, żebyśmy rozbili się na jego terenie.
To byczy chłop. Kazał naciąć dla nas drzewa na opał,
napalić w bani i zaprezentował swoją największą
dumę — hodowlę łajek syberyjskich, stadninę koni
pełnej krwi angielskiej, dońskiej, a także mało
urodziwych, ale niezwykle wytrzymałych, niedużych
koników buriackich. Naszemu Loszy i Michałowi
najbardziej podobał się jednak jego dżip na kołach,
które sięgały im do ramion.
Wasilij nie umiał nam powiedzieć, jak doszedł
do tego wszystkiego. Ma czterdzieści jeden lat.
Pracował w parku narodowym, był leśniczym w
Wielkiej Rzeczce koło Listwianki, skąd prowadzał
zagranicznych turystów na polowania (strzał do
niezbyt potężnego niedźwiedzia kosztuje trzy tysiące
dolarów). W Wielkiej Rzeczce odnalazł go kumpel z
wojska. Kolega przyjechał z Tadżykistanu i
zaproponował wspólne interesy. Wasilij się zgodził.
Został dyrektorem irkuckiej firmy Perła Bajkału,
która prowadzi między innymi hotel o tej samej
nazwie. Interes szedł tak dobrze, że po pięciu latach
Wasilij uzbierał kapitał na kupno — już tylko dla
siebie — doliny i budowę bazy. Stawia tu niewielkie
drewniane domy jednorodzinne z wychodkami w
lesie. Pojawili się pierwsi turyści. Doba z
wyżywieniem kosztuje tysiąc rubli (sto trzydzieści
złotych).
— Ale nie prowadzam już gości na polowania
— mówi Wasilij. — Dla ludzi jestem ostry, a wobec
zwierząt jakoś złagodniałem. Sam też już nie poluję.
Urządzamy dla moich turystów fotosafari.
Prawą ręką Wasilija jest Kostia, strażnik leśny,
cieśla, prawdziwy człowiek tajgi przesiąknięty
dymem. Ludzi tajgi rozpoznaje się po zapachu.
Michałowi zrobił się paskudny zastrzał w
paluchu u nogi, paznokieć podszedł ropą, chłopak
dostał gorączki. Chciałem aplikować antybiotyki, ale
Kostia mnie powstrzymał, z bujnego zielska
rosnącego koło naszych namiotów zerwał mięsisty
liść, umoczył go w gorącej wodzie, przyłożył spodnią
częścią na palec i kazał zabandażować. Powiedział,
że roślina nazywa się gęsia łapka. Rzeczywiście liście
mają taki kształt.
Rano nie było śladu po infekcji, uprosiliśmy
więc Kostię, żeby poszedł z nami w tajgę.
Chcieliśmy, żeby pokazał nam lecznicze rośliny.
Kostia studiował biologię na uniwersytecie w
Irkucku. Po drugim roku mu się odechciało i poszedł
pracować w parku narodowym, ale zajęcia z
medycyny ludowej były na dwóch pierwszych latach.
— Prowadził je buriacki szaman — mówi
Kostia — najprawdziwszy stary czarownik, który
skończył siedem klas.
W ciągu godziny strażnik znalazł środek na
przeczyszczenie (wywar z kory krzaka zwanego
ołąką) i na biegunkę (z zielska zwanego braterska
pomoc), żółtą syberyjską jodynę (jednocześnie silną
truciznę), która jest sokiem z łodyg ślicznych
kwiatków podobnych do naszych żabich oczek, i
syberyjską sulfaguanidynę (korzeń zwany krowim
chlebkiem). Nazrywaliśmy przepięknie pachnących
kwiatów podobnych do naszej czeremchy, które
nazywają się czaj, czyli herbata, bo można je parzyć i
pić jak herbatę.
Najbardziej podobała się nam syberyjska guma
do żucia. Nazywa się siera (siarka). To żywica
modrzewia, który bardzo obficie płacze z każdego
zadrapania. Sybiracy żują ją dla przyjemności, a także
na zgagę, nadkwaśność i wiatry, jest więc to także
syberyjski maalox. Sierę widywaliśmy na bardzo
popularnych w Irkucku ulicznych straganach z
lekarstwami tajgi. Za sto dwadzieścia rubli (osiem
złotych) można tam kupić ćwierćlitrową butelkę sadła
niedźwiedziego (na płuca i bronchit, mówiła
sprzedawczyni). Sadło psa i borsuka jest na gruźlicę,
a nerpy wzmacnia po ciężkich chorobach.
Nerpa to jedna z największych tajemnic
Bajkału. Jedyna na świecie foka żyjąca w słodkiej
wodzie, ale nie wiadomo, skąd się wzięła w Bajkale.
Zawsze przypuszczano, że podczas ostatniej epoki
lodowcowej przywędrowała z Morza Arktycznego
Jenisejem i Angarą, ale dwa lata temu japońscy
uczeni zbadali dna nerpy i okazało się, że nie ma
krewnych wśród innych fok.
Buchta Piesczanaja. Kriminalitiet okupuje
Buchta Piesczanaja, po rosyjsku Piaszczysta
Zatoka, najbardziej elegancki i najdroższy kurort nad
Bajkałem, z plażami jakby wyciętymi nożyczkami z
folderu o Hawajach. Kiedy dopłynęliśmy do brzegu i
chcieliśmy wyjść na ląd, spośród plażowiczów
ruszyło do nas kilku potężnych, krótko ostrzyżonych
mężczyzn z bronią palną i rozkazało nam się
wynosić. Nie pozwolili nam wyjść z bajdarek. Teren
prywatny — mówili.
Plaża była przedzielona siatką, więc
popłynęliśmy nieco dalej i z drugiej strony
ogrodzenia wyszliśmy na ląd.
W Buchcie są dwa ośrodki wczasowe. Ten
prywatny, gdzie doba kosztuje nawet sto dolarów od
osoby, i państwowy, gdzie pobyt kosztuje dziesięć
razy mniej.
Powód nadzwyczajnej nerwowości ochrony
prywatnego ośrodka wyjawił mi kapitan Anatolij
Stolariow, z którym rozmawiałem na przystani.
Kapitan dowodzi trzydziestoośmioletnim kutrem
rybackim przerobionym na bardzo elegancki
pasażerski jacht motorowy.
Prawie cała rybacka i transportowa flota
bajkalska została sprzedana w prywatne ręce.
Jednostki, które nie znalazły nabywców, dogorywają
w przystaniach. Kuter kapitana Stolariowa kupiła
kompania naftowa omni z Angarska, właściciel
większości stacji benzynowych w obwodzie.
Wszystkie szanujące się banki z Irkucka,
Angarska i Ułan Ude mają takie jachty. Kapitan
Stolariow dowodzi kutrem, który nazywa się
„Buchnier".
Takie stateczki to bardzo ekskluzywne ruchome
domy wczasowe dla właścicieli i kierownictwa
bogatych firm. Poza sezonem kutry często są
czarterowane dla zarobku. Wynajęcie stateczku na
dobę kosztuje od pięciuset dolarów na małych
dwunastoosobowych jednostkach do dwóch i pół
tysiąca na dużych kutrach.
— Dziewięć lat temu przywiozłem do Buchty
grupę dwudziestu czterech mężczyzn — opowiada
dowódca „Buchniera" — Dziwiło mnie, że byli bez
żadnej kobiety, do tego wszystko takie paskudne
mordy... Z daleka widać było, że to kriminalitiet,
znaczy mafia, ale dobrze zapłacili i kazali przypłynąć
po siebie za tydzień.
W tamtych latach do Buchty zawijał tylko jeden
statek rejsowy w tygodniu. Przywoził nowy turnus
wczasowiczów, zabierał poprzedni, zostawiał
zaopatrzenie i odpływał. Do Buchty nie ma drogi
lądowej, nie ma telefonu, komórek wtedy nie było.
Jedyną łączność ze światem zapewniał statek rejsowy
i radiostacja, która przeważnie była zepsuta. Kiedy
„Buchnier" przywiózł bandytów, także nie działała.
To była gangsterska generalicja z Irkucka i
Angarska. W dzisiejszych czasach takie spotkania
nazywają się biznesowymi wyjazdami
integracyjnymi. Bandyci urządzili okupację kurortu.
Nikt nie mógł się wydostać ani wezwać milicji, a oni
rozkręcali się na całego. Okradli wszystkich
wczasowiczów i kasę ośrodka, bili, gwałcili i
mordowali. Poległo kilkanaście osób, a po tygodniu
przypłynął „Buchnier" i zabrał ich do Irkucka.
Później milicja ujęła kilku z nich, ale mniej
ważnych.
Jelancy. Szósty palec szamana
Kiedy zachoruje ci koń, krowa albo baran, a
nawet dziecko albo żona, trzeba iść do gadałki, starej
baby we wsi, która powie, do którego pójść szamana.
Trzeba wziąć wódkę, mleko, herbatę, papierosy, żeby
było czym zapłacić, chociaż ostatnio najchętniej biorą
pieniądze. I to wcale niemało. Za modlitwę i obrzęd
nad nowym samochodem, żeby długo posłużył, trzeba
zapłacić prawie jak za barana.
Byliśmy zdrowi, więc wzięliśmy tylko butelkę
wódki Gwiazda Bajkału. Do gadałki też nie
zaszliśmy, bo zależało nam na spotkaniu z
Walentynem Władymirowiczem Chagdajewem. Na
którymś z biwaków na zachodnim brzegu Bajkału, w
śmieciach po turystach znaleźliśmy starą ulotkę
wyborczą o urodzie nekrologu, z której straszyła
potwornie ponura twarz Chagdajewa.
Startował w zeszłorocznych wyborach na
stanowisko przewodniczącego administracji
rejonowej (odpowiednik naszego powiatu). Przegrał.
Był trzeci.
— Nie mógł pan rzucić uroku na konkurentów?
— zażartowałem.
— Ja nie rzucam uroków — odpowiedział
ponuro — ja je tylko odczyniam. U nas zawsze
wygrywa Ruski albo Żyd, bo w Republice Buriacji
jest zaledwie dwadzieścia sześć procent Buriatów.
Mamy nawet ruskiego prezydenta. Nawet nasz hymn
jest po rosyjsku.
Czterdziestotrzyletni Walentyn mieszka we wsi
Jelancy, stolicy rejonu olchońskiego. Jest dyrektorem
miejscowego muzeum, ma dwa fakultety, doktorat do
obronienia („Szamanizm i światowe religie") i
uprawnienia tokarza. Jest szamanem potężnego
buriackiego rodu Bujanów, najważniejszym
szamanem w rejonie, a kto wie, czy nie w Republice
Buriacji, a nawet w całej Rosji.
Musi być znany, skoro dochodzą do niego listy
zaadresowane w ten sposób: „Irkuck. Główny
Szaman". W jednym z listów bardzo atrakcyjna,
sądząc po zdjęciu, czterdziestoletnia kobieta pisze, że
odszedł od niej mąż, dzieci wpadły w depresję i
przestały chodzić do szkoły, a najstarszy syn trafił do
więzienia. Ona straciła pracę. Błaga o zdjęcie klątwy.
— No i co pan zrobił?
— Napisałem do niej spokojny list.
— Ach, on zawsze taki skromny — gniewa się
Wiktoria, żona szamana. — Może dużo. Nie wiem
jak, ale pomaga ludziom. Dzwonią i przyjeżdżają do
nas wielcy artyści, sportowcy, politycy z Moskwy.
On im przepowiada przyszłość, oczyszcza aurę,
zdejmuje klątwy, jak trzeba, to wyleczy, ale
niechętnie.
— Bo niezbyt dobrze znam medycynę ludową
— tłumaczy Chagdajew. — Mam encyklopedię
medycyny buriackiej i atlas roślin leczniczych, ale się
boję. Chyba że muszę, bo u nas, żeby się dostać do
lekarza, trzeba miesiącami czekać w kolejce. Szaman
to jest człowiek, wokół którego koncentruje się życie
rodu, a ród to kilkadziesiąt rodzin. Duchowy lider,
skarbnica rodowych podań, legend i tradycji, znawca
genealogii, obrzędów i wszystkich bogów przyrody.
Nasze dzieci uczą się w szkole dziejów Babilonu,
Egiptu, Rosji, a historii Syberii dopiero od xvi wieku,
od pochodu Jermaka, zbója kozackiego, który za
pieniądze kupców rozpoczął dla carów podbój
Syberii.
Pradziadek i dziadek Walentyna byli wielkimi
szamanami, a jego ojciec sekretarzem partii w
Tontach, ich rodzinnym ułusie, i buchalterem
kołchozu Kalinina. Komuniści zwalczali szamanizm
tak jak prawosławie i buddyzm.
— Kiedy ojciec umierał — wzrusza się
Walentyn — kazał postawić sobie na mogile
czerwoną gwiazdę.
Dziadkowie Walentyna nie byli zadowoleni, że
ich syn został sekretarzem. Zażądali, by oddał im
jedno ze swoich dzieci, najlepiej to dziewiąte, jeszcze
nienarodzone, żeby mogło przyjść na świat w jurcie,
pod którą zakopią jego łożysko.
Dziadkowie byli ostatnimi wolnymi Buriatami.
Mieszkali na koczowisku w stepowej części
bajkalskiego wybrzeża. Poród przyjęła babka. Od
razu zobaczyła, że Walentyn jest naznaczony przez
bogów na wielkiego szamana. Miał znak — sześć
palców u lewej ręki.
Dziewięć lat mieszkał w jurcie dziadków i uczył
się na pamięć buriackich legend, szamańskich zaklęć
i obrzędów, aż władze zmusiły rodzinę, żeby poszedł
do szkoły.
Wtedy dziadek umarł.
Latem w każdy wtorek szaman z Jelancy jedzie
na wyspę Olchon i na świętej dla Buriatów skale
Szamance robi pokaz dla turystów. Recytuje wiersze,
odprawia obrzędy, chlapie wódką na cztery strony
świata.
Walentyn być może nie wie, że wódkę
przywieźli na Syberię Rosjanie. Dawni szamani
bryzgali tarasonem, czyli buriackim kumysem, albo
buriacką herbatą z mlekiem, solą i tłuszczem.
Charancy. Simona, żona pastora
Dwa dni po spotkaniu z szamanem wpływamy z
pełnego Bajkału na Małe Morze, wielką zatokę, którą
od Świętego Morza oddziela wyspa Olchon. Teraz
płyniemy przy wschodnim wybrzeżu tej długiej na
siedemdziesiąt kilometrów wyspy.
Zawijamy do maleńkiego sioła Charancy.
Każdemu Europejczykowi pokazują tutaj, gdzie
mieszka Simona. Ma ponad sześćdziesiąt lat, krótkie
spodnie, wygląda jak mieszkanka niemieckiego
miasteczka, która przy pięknej pogodzie wyszła do
ogródka.
Mąż Simony Halemeyer był pastorem w
miasteczku Nettelstedt pod Lubeką. Być żoną pastora
to niezwykle absorbujące zajęcie. Simona jest
socjologiem, ale całe życie prowadziła kancelarię
parafialną, zajmowała się działalnością charytatywną,
organizowała spotkania świąteczne, jasełka dla
dzieci, kiermasze ciasteczek i zebrania gospodyń
domowych.
W 1991 roku mąż Simony zmarł. Dostała po
nim niezłą rentę, ale parafię objął nowy pastor z żoną.
Odpadły wszystkie obowiązki, dwaj synowie
dorastali — nie była im potrzebna tak jak dawniej.
Potem wyjechali do szkół.
— Całymi tygodniami nie wychodziłam z
naszego wielkiego domu — mówi — nawet jedzenie
zamawiałam przez telefon.
Mając czterdzieści pięć lat, zapisała się do
szkoły stolarskiej.
Zdobyła uprawnienia cieśli więźby dachowej i
natychmiast wyjechała z niemiecką fundacją
budować dla bezdomnych domy na Białorusi. Tam
poznała Leonida, inżyniera budowlanego z Mińska.
Już się nie rozstali.
Po zakończeniu budowy podróżowali po Rosji.
— Kiedy dotarliśmy nad Bajkał, oboje
wiedzieliśmy, że będziemy tutaj żyć — mówi Leonid.
— Ja mogłem kupić kawałek ziemi, Simona miała
pieniądze.
W połowie 1994 roku zamieszkali w maleńkiej,
czysto buriackiej wiosce Charancy na wyspie Olchon.
Kupili opuszczone gospodarstwo z
siedemdziesięcioletnią chałupą, w której szpary
zalepili gliną.
Codziennie, także w zimie, chodzą się kąpać do
Bajkału.
Założyli piękny ogródek warzywny — jedyny,
jaki widziałem nad Bajkałem — postawili dwa tunele
foliowe z pomidorami, posadzili drzewa owocowe i
ciągle eksperymentują, sprawdzając, które przetrwają
tutejszą zimę. Na razie wiedzą, że czarne i czerwone
porzeczki, jeśli je zasłonić od potwornych zimowych
wiatrów, będą rosły i owocowały lepiej niż dzikie w
tajdze.
Tego wszystkiego Simona uczyła miejscową
młodzież i dzieci, dla których jedynym źródłem
witamin są jagody i dzika cebula, ale bardzo rzadko
się po nie wybierają. Uczyła ich prac gospodarskich,
skrzętności, przedsiębiorczości, sadzenia ogórków,
podwiązywania pomidorów, a także szycia,
gotowania, stolarstwa...
Razem malowali i rzeźbili, obsługiwali
komputer i naprawiali ciągnik.
— Ale z każdym dniem mniej dzieciaków
przychodziło na zajęcia — mówi Simona. — Nie
umiem do nich trafić. Niczego ode mnie nie chcą
poza pieniędzmi. Nic ich nie interesuje, tylko wódka.
Piją mężczyźni, kobiety i niemal dzieci. Budowałam
pracownię stolarską, ale nie ma dla kogo.
Postanowiliśmy zrobić z niej dom mieszkalny dla nas,
ale nie możemy znaleźć ludzi do pomocy. Tylko Ninę
Chanutową, jedną dziewczynę na stu mieszkańców,
udało nam się z tego wyrwać. Załatwiłam jej
stypendium w Niemczech. Studiuje informatykę i
matematykę w Moskwie.
— Bardzo jest pani rozczarowana.
— I załamana, i nie taka już szczęśliwa. Znowu
nikt mnie nie chce, do tego wokół dzieją się rzeczy,
które nie mieszczą się w mojej niemieckiej głowie. W
Rosji nie ma wolnego obrotu ziemią, nie można
kupować posiadłości, do tego tutaj jest park
narodowy, a co chwila ktoś wykupuje kawał ziemi na
wyspie. Parę dni temu jakiś podejrzany typ z Irkucka
kupił lotnisko polowe, kilkadziesiąt hektarów stepu.
Wiedzą, że nad Bajkałem ziemia będzie najcenniejsza
na świecie.
— A wiesz, dlaczego przez tyle lat nie można
załatwić sprawy tego potwornego kombinatu
celulozowego? — pyta Lonia. — Kręcą, że z niego
żyje całe miasto, sto tysięcy ludzi, a chodzi o to, że
wszystkie akcje tego zakładu mają moskiewscy
dygnitarze. To zagracone pole też kupili przez
podstawioną spółkę z Moskwy.
Leonid pokazuje wielkie pole tuż za ich
ogrodzeniem. To jakby przedmieście Stalingradu z
kupą porzuconego żelastwa, tyle że nie wojennego, a
postkołchozowego. Resztki kombajnów,
zdekompletowane ciągniki, glebogryzarki, siewnik, a
w środku drewniana latryna z niechlujnym napisem
„Nie rabotajet".
Już po tygodniu żeglugi było dla nas jasne, że
nie damy rady przepłynąć całego Bajkału.
Skróciliśmy rejs o połowę. Ostatnią noc nad Świętym
Morzem spędzamy w Piesczanej u stóp ogromnej
śpiewającej wydmy. Nie wiem, dlaczego nazywają to
śpiewem. Według mnie wydma pod naporem wiatru
jęczy. W Piesczanej w latach stalinowskich był łagier
dla „przestępców" z małymi wyrokami, którzy
siedzieli rok, dwa, trzy za kradzież ryby w fabryce
konserw, kilku ziemniaków w kołchozie, za
spóźnienie do pracy. Obóz zlikwidowano w 1950
roku, potem był pożar, prawie wszystko spłonęło, ale
został wkopany w ziemię stół, przy którym jadali
więźniowie, i drewniana łaźnia obozowa przerobiona
na chałupę mieszkalną. Mieszka w niej Grigorij
Sierow z żoną i córkami. Kupili ten dom siedem lat
temu z ostatnim więźniem obozu, który po
rozwiązaniu łagru został na miejscu na resztę życia.
W lecie przyjeżdżają do nich na wypoczynek dwaj
synowie z żonami i dziećmi. Mieszkają w namiotach
na terenie obozu, codziennie wieczorem stawiają sieci
na ryby, rano je wyciągają. Żony przez cały dzień
patroszą, solą, smażą, potem wszyscy jedzą, piją
ciepłą wódkę i mordują się w upale.
Po dwóch tygodniach rodzina Sierowów ma
dość ryb. Chętnie sprzedają nam cztery dorodne
omule. Rozpalamy syberyjskie ognisko z resztek
baraków, które poniewierają się na brzegu.
Jutro wracamy. Północną część Świętego Morza
Syberii, tę najbardziej dziką i zupełnie bezludną,
zostawiamy sobie na kiedy indziej.
Październik 2002
Szesnasta ekspedycja
— Ile pan dostał? — pytam.
— Półtora roku.
— Za co?
— Za nic — odpowiada i oplata mnie
jedwabnymi rzemykami przydymionych swoich
spojrzeń.
— Za nic dawali dziesięć lat. Półtora było za
coś.
Wybuchamy śmiechem, bo wyszedł nam dialog
jak ze starego radzieckiego dowcipu.
— Żyd, homoseksualista, do tego bezwstydnie
bezpartyjny uczony — wyliczam wady profesora Lwa
Samojłowicza Klejna — a Breżniew przykręca
śrubę...
— Kiedy w 1964 roku aresztowali Josifa
Brodskiego — on na to — Anna Achmatowa
powiedziała, że władza radziecka robi Ryżemu
biografię. Ja poszedłem siedzieć jako skromny
docent, wykładowca metodologii archeologii i
językoznawca, a wyszedłem jako bohater, ofiara
systemu, więzień sumienia. Do tego zamykając mnie,
dali mi wspaniały materiał do badań. Potem
wszystko, co widziałem, opisałem w książce
Przewrócony świat. To opowieść o więziennym życiu
ludzi z „seksualnymi artykułami". W łagrach
nazywają ich pidorami, od słowa „pederasta"
— Siebie pan opisywał.
— Kto panu powiedział, że jestem
homoseksualistą?
— Nooo... ale jest pan?
— Warto o to pytać osiemdziesięcioletniego
człowieka?
— Z głowy pan pisał?
— Wyniosłem notatki.
— Z łagru?! Niemożliwe!
— Zastępca naczelnika był moim studentem.
Dostałem zgodę na naukę języków obcych.
Udawałem, że się uczę, a tymczasem notowałem
sobie wszystko w mieszaninie znanych mi języków
europejskich. Polskiego, angielskiego, francuskiego i
niemieckiego. Nie ma co... Jako naukowcowi bardzo
mi się przysłużyli.
Dzisiaj
Parę lat temu Lew Klejn przeszedł operację.
Miał raka prostaty. Teraz nowotwór się odnowił.
Jeszcze nie wiadomo gdzie, ale gdzieś się czai.
— Pasza i syn strasznie się martwią.
— Syn?!
— Damir — mówi Lew Klejn. — Jest Tatarem.
Usynowiłem go, dałem mu nazwisko, przepisałem
mieszkanie. Przyjechał do Petersburga na egzaminy
do Akademii Sztuki Użytkowej, ale się nie dostał, to
go przytuliłem u siebie. Był taki młody i nie miał się
gdzie podziać, biedaczek.
Damir dostał się na studia w następnym roku.
Teraz jest cenionym projektantem odzieży i
asystentem na wydziale mody. Jego biologiczni
rodzice goszczą u nich regularnie.
Pasza to młodzieniec śliczny jak malowanie.
Siedzi w kącie pokoju i rysuje pastelami. Jest
przyjacielem Damira. Studiuje w akademii ceramikę.
Mieszkają na dwudziestu dziewięciu metrach w
bloku na Wyspie Wasiliewskiej w Petersburgu.
— Ciasno, ale ciekawie — mówi profesor. —
Kto był w ruskim więzieniu, temu do końca życia
wszędzie będzie luźno i wygodnie. Brałem udział w
piętnastu wyprawach archeologicznych. Pobyt w
gułagu potraktowałem jako szesnastą ekspedycję.
Dostojewski i Czechow opisali łagry carskie,
Sołżenicyn stalinowskie, a ja breżniewowskie.
Niektóre więzienne wyrażenia z moich wspomnień i
esejów weszły do języka potocznego i używane są do
dzisiaj.
Na przykład „biezpriedie"! Czyli bezprawie,
bezkrólewie, zamęt, samowola.
Luty
Obóz, w którym siedział Lew Klejn, więźniowie
nazywali „Lutą zoną". Tak samo jak w języku
polskim „luty" znaczy srogi, zły, straszny. Wokół
Leningradu było siedem łagrów, a ten był najcięższy.
— Gdy odsiedziałem cały wyrok, za bramę
wyprowadził mnie naczelnik obozu — mówi. —
Dosłużyłem się w więziennej hierarchii bardzo
wysokiej pozycji, więc przysługiwał mi ten zaszczyt.
Strażnicy, tak jak więźniowie, także brali udział w
nieformalnym życiu łagru, uczestniczyli w niektórych
rytuałach.
Najwyższa kasta w sowieckich, a potem
rosyjskich więzieniach i łagrach to wory, co po
rosyjsku znaczy „złodzieje". Śpią tylko na dolnych
pryczach i nie pracują tak jak pozostali więźniowie.
Kiedy kogoś zawołają, powinien natychmiast
podbiec. Trzeba schodzić im z drogi, ustępować
miejsca w kolejce po żarcie, u lekarza, w łaźni,
wszędzie.
Kasta środkowa to muzyki („wieśniaki"
„chłopy"). Każdy nowy więzień automatycznie trafia
do tej grupy. Z czasem może awansować do worów,
ale dużo łatwiej spaść do kasty cziurków
(„ćwoków"), z której już nigdy się nie wygrzebie.
Jeszcze niżej, na samym dnie, są pidory. Nikt nie
uważa ich za ludzi. Nawet cziurki traktują ich gorzej
niż więzienne insekty. Nie wolno im siadać do stołu z
innymi więźniami, bo wystarczy zjeść coś, czego
wcześniej dotknął pidor, żeby samemu stać się
pidorem. Jadają więc na tołczkach, na kiblach.
Osobliwe, że można ich gwałcić i nie stracić pozycji.
Wory chodzą w czarnych, elegancko
odprasowanych i dopasowanych drelichach. Muzyki
ubierają się na niebiesko, a cziurki i pidory noszą
szare, koniecznie pomięte i niedopasowane ubrania.
— A ja — mówi Lew Klejn — miałem
specjalny status. Nie należałem do żadnej kasty.
Odmówiłem przystania do worów, ale miałem
worowską, drugą od góry rangę. Byłem ugłowojem.
Ugłowoj to narożnikowy, któremu w każdej
celi, w każdym obozowym baraku przysługuje dolna
prycza w rogu pomieszczenia. To nie lada przywilej,
bo ugłowoj nie ma sąsiadów. Z jednej strony jest
ściana, z drugiej przejście, a kiedy leży na swojej
pryczy, nikomu z górnych półek nie wolno stanąć na
jego wyrku, ani nawet zwiesić na dół nogi.
— Ubierałem się na szaro. Za nic w świecie nie
chciałem nosić się na czarno jak esesman. Dostałem
na to pozwolenie od głównych worów. Powiedzieli,
że szanują moje stanowisko, musiałem jednak być
zawsze bardzo czysty, pięknie odprasowany i nosić
normalne buty, a nie więzienne sapogi jak wszyscy.
— Jak wielkie są baraki?
— Na czterdziestu do siedemdziesięciu
więźniów. Dziesięć, dwadzieścia procent to wory. Ze
trzydzieści procent to cziurki, a pozostali to muzyki.
— Za co się spada do cziurków?
— Za to, żeś brudas, chory, słaby, głupi, no i za
zły artykuł, na przykład za wszystkie seksualne.
Jakieś gwałty, molestowanie, demoralizację,
pornografię.
— A alimenciarze? — pytam.
— Niekoniecznie. Homoseksualiści natomiast
byli jeszcze niżej, u pidorów.
— W takim razie nie rozumiem, jakim cudem
zrobił pan w kryminale taką karierę.
— Pomogło mi nadzwyczajne szczęście i kgb.
To się wydarzyło podczas mojego procesu, kiedy
siedziałem w leningradzkim areszcie zwanym
Krzyże.
Krzyże
Któregoś razu do mojej celi przysłali wysoko
postawionego wora. Wstrząśnięty ogłosił, że kgb
próbowało go namówić, żeby się ze mną zaprzyjaźnił,
wziął mnie na spytki i o wszystkim im donosił. To
był dla niego potworny despekt. Stukacz, czyli kapuś,
to kreatura tak samo paskudna jak pidor, a to był
honorowy złodziej. Świadczyło to jednak, że mojej
sprawy nie prowadzi tak jak zwykle prokuratura,
tylko „szyje" ją, to znaczy montuje, bezpieka. Z
jakiegoś powodu mnie wrabiają.
— A pan się zaklinał, że nie jest
homoseksualistą?
— Tak. W sądzie nigdy się do tego nie
przyznałem. Poza tym bardzo mi pomogło to, że
byłem użyteczny. W celi, w której siedziałem, byłem
kimś w rodzaju radcy prawnego, więziennego
naukowca. Pomagałem pisać listy, odwołania, prośby,
podania, wnioski... Miałem kliczkę, czyli pseudonim,
„Profesor", chociaż byłem tylko docentem, ale to
parszywe słowo. W więziennym żargonie docent to
najważniejszy pidor, bo nawet oni mają swoją
hierarchię. Oczywiście współwięźniowie musieli się
dowiedzieć, czy jestem gejem, czy nie. Zażądali ode
mnie akt sprawy, które miałem ze sobą, i zobaczyli,
że na chama mnie wrabiają. W Kraju Rad to była
normalka. Poza tym wyczytali, że jestem niby
aktywnym pederastą, to znaczy tym, który bierze, a
nie daje.
— No i co z tego?
— To dużo lepiej, bo w gułagu bardzo wielu się
na to przestawiało, także spośród worów. Na koniec
więzienna arystokracja przeprowadziła własne
śledztwo. Rozpuścili po Krzyżach pocztą pantoflową
pytanie, czy ktoś mnie widział na plieszkach, czyli
miejscach spotkań homoseksualistów.
— U nas to są pikiety.
— Oczywiście nikt mnie nie widział, bo nigdy
tam nie byłem. Jednocześnie moja sprawa toczyła się
przed radzieckim sądem, przed którym za nic w
świecie nie chciałem się przyznać. Strażnicy
postanowili mnie złamać. Wpakowali mnie do celi
zwanej muzyczną szkatułką, w której za ścianą
nieprzerwanie słychać było bardzo silne buczenie
generatora prądu. Ten dźwięk nie pozwalał
rozmawiać, myśleć, spać. Pierwszego dnia można
wytrzymać, drugiego przywykasz, a trzeciego
podpisujesz wszystko, co chcą. Ja wytrzymałem
dziewięćdziesiąt dni i do niczego się nie przyznałem.
Prosto z tej celi zawieźli mnie do sądu. Nie
pamiętałem żadnego nazwiska, ze swoim włącznie.
Dłużej w szkatułce wytrzymał tylko jeden człowiek.
Jak po Krzyżach rozniosło się, że Profesor wytrzymał
dziewięćdziesiąt dni i nie podpisał, zostałem przyjęty
do rodziny. Wyznaczyli mnie na cukrownika. To był
mój pierwszy stopień w hierarchii więziennej. Moim
zadaniem było dzielenie przydziału cukru na porcje
dla więźniów wszystkich kast. Dla mnie znaczyło to
więcej niż stopień profesora.
— Bo znaczyło, że może pan przeżyć.
— Była szansa.
Antropologia
— Jako archeolog już pierwszego dnia pobytu
za kratkami spostrzegłem wielkie podobieństwo
świata kryminalnego do wspólnot pierwotnych —
mówi Lew Klejn. — Mam na myśli ostatnie takie
plemiona żyjące współcześnie na Borneo czy w
Puszczy Amazońskiej oraz te sprzed około
czterdziestu tysięcy lat, z epoki kamiennej.
Naliczyłem czternaście wielkich podobieństw.
Najbardziej rzucił się mu w oczy podział
kastowy społeczności i bardzo rozbudowana,
wszechobecna obrzędowość. Najważniejszy jest
rytuał inicjacji, który współwięźniowie urządzają
każdemu, kto pierwszy raz został aresztowany. Bez
niego nie można zostać członkiem wspólnoty.
Odpowiednie obrzędy towarzyszą także więźniowi
podczas przejścia z kasty do kasty, z rangi do rangi, a
nawet z celi do celi. W każdym łagrze i areszcie
obowiązują inne rytuały.
Czasem są bardzo groźne i śmieszne zarazem.
Przenoszą cię do nowej celi i na dzień dobry walą
wiadrem na pomyje w łeb, a jak padniesz, pytają, co
zrobisz, kiedy spotkasz na spacerniaku tego a tego.
Musisz mieć refleks i szybko się zorientować, czy
pytają o kogoś wrednego, czy ważnego.
Inne wielkie podobieństwo do wspólnot
pierwotnych to nakołka, tatuaże. Wszystkie coś
znaczą. Kropka nad brwią oznacza pidora, Stalin i
tygrys wykłuty na piersi — nienawiść do władzy
radzieckiej, a liczba kopuł cerkwi wydzierganej na
plecach świadczy o liczbie odsiedzianych lat.
Widziałem w więziennych łaźniach starych
zeków, którzy mieli po trzynaście, czternaście kopuł.
— W naszych kryminałach — mówię — tatuują
odpowiednią liczbę kropek na dłoniach.
— Czwarte wielkie podobieństwo to zdobienie
członków, które zarazem bardzo je powiększa,
pogrubia.
— Po co w więzieniu ogromny siusiak?!
— Żeby być poważniejszym mężczyzną.
— Po co?!
— Jak wyjdzie, będzie bezcenny dla każdej
kobiety.
— To przecież nieprawda! — uniosłem się i
zacytowałem moją żonę: — To nie jest kwestia
rozmiaru.
— Ale mężczyźni myślą co innego. I wspólnoty
pierwotne także głęboko w to wierzą i wierzyły.
— Czym to się robi?
— Trzonkami szczotek do zębów, sztućcami,
drutem... W moich badaniach doszedłem do wniosku,
że ewolucja biologiczna człowieka nie nadąża za jego
ewolucją społeczną...
— Ale żeby powiększyć, to trzeba napchać w
niego tych gratów, ile wlezie...
— Taaak... Ewolucja społeczna dokonała
ogromnego postępu, natomiast biologicznie jesteśmy
na etapie, na którym w Europie byliśmy czterdzieści
tysięcy lat temu, w paleolicie. Człowiek z Cro-
Magnon biologicznie niczym nie różni się od pana i
ode mnie. On i my przystosowani jesteśmy do tego,
by żyć we wczesnej epoce kamiennej.
— Czyli w jaskiniach i szałasach, a nie na
Manhattanie.
— Oczywiście. Biologicznie jesteśmy
przystosowani do agresji, do tropienia, gonienia i
zabijania mamutów, a nie do grzecznego siedzenia
godzinami przed monitorem komputera. Dlatego
nosimy okulary, cierpimy na tysiące chorób, na
przykład psychicznych, których nie znali ludzie
pierwotni.
— To na co umierali? — pytam.
— Od infekcji i tragicznie. W walce między
sobą albo pożarci przez zwierzęta. Na raka nie
umierali.
— Bo nie dożywali do raka. Młodo umierali.
— W naszych czasach rak dopada także
młodych, a ludziom pierwotnym się to nie zdarzało.
Możemy żyć w ogromnych wspólnotach, bo kultura
tłamsi agresję, naszą biologiczną naturę. Wychowują
nas, każą nad sobą panować, a kiedy ten proces
szwankuje, z człowieka robi się dzika bestia.
— Kryminały są pełne takich bestii.
— Tak. Tam możemy oglądać świat cofnięty o
czterdzieści tysięcy lat, do epoki kamiennej.
Moralność, wartości, uczucia kształtują się tam na
absolutnie pierwotnym, przedhistorycznym poziomie.
— Wszystko to wymyślił pan w kryminale?
— Tak. Miałem bardzo dużo czasu. Wprawdzie
praca jest obowiązkowa, ale mnie to nie dotyczyło, bo
byłem wysoko w więziennej hierarchii. Potem
opisałem to w jednej z moich książek.
— W łagrze stał się pan także etnografem.
— Prehistorycznym — prostuje Lew Klejn. —
Ale nim to się stało, musiałem przetrwać pierwsze
dni. Przyszedłem do celi jako człowiek o najniższym
statusie. Pederasta. Pidor. Od razu musiałem przejść
odpowiednie rytuały, bo inaczej wszyscy więźniowie
w celi spadliby do mojej kasty.
— W naszych kryminałach jak pidor trafi do
celi ze złodziejami, jest cwelowany. To jest gwałt.
— U nas wystarczy, że chlasną go w twarz.
— Pięścią?
— Członkiem.
— Wszyscy? — pytam.
— Wystarczy jeden. Przez wiele dni i nocy nie
spałem. Czuwałem, żeby nie dać się zaskoczyć, ale
przecież nie dałbym rady jedenastu bandytom.
Cela miała osiem metrów kwadratowych. W
carskich czasach była izolatką, a władza radziecka
postawiła w niej cztery trzypiętrowe prycze. Całe
dnie leżeli w wyrach jak szproty w puszce, bo nie
było gdzie stanąć. Raz dziennie na czterdzieści minut
wyprowadzali ich na spacerniak. W takich warunkach
Lew Klejn przetrwał w Krzyżach trzynaście miesięcy.
— Wszyscy, którzy pierwszy raz trafiają do
pudła — mówię —przeżywają tak zwany szok
pierwszych dni. Prawie każdy myśli wtedy o
samobójstwie.
— O tym myślałem dużo wcześniej.
Proces
Prokurator żądał dla Klejna jedenastu lat, z
których pięć miał spędzić w więzieniu, a sześć na
zsyłce. Skończyło się na roku i sześciu miesiącach
więzienia za homoseksualizm.
— To jest artykuł sto dwudziesty pierwszy
kodeksu karnego —mówi antropolog. — Koledzy
zebrali pieniądze i wynajęli dla mnie adwokata ze
„złotej piątki Leningradu".
— Specjaliści od beznadziejnych spraw?
—Tak.
— Żydzi?
— Jeden tak, drugi też... No tak! On wymyślił,
że proces o homoseksualizm powinien toczyć się co
najmniej przeciwko dwóm mężczyznom, a na ławie
oskarżonych siedziałem sam. Solistę można oskarżyć
o onanizm, ale to nie było karalne. Nie były karalne
nawet same preferencje, tylko stosunki homo, a i to
nie wszystkie. Oralne były dozwolone. W kodeksie
wyraźnie była mowa o stosunkach analnych. Trzeba
było udowodnić, że miałem takie stosunki. Dowodem
były zeznania jednego z moich studentów. Pozostali
świadkowie, którzy w śledztwie zeznawali przeciwko
mnie, na procesie odwołali zeznania.
— Jaki jest stosunek Rosjan do gejów? —
pytam.
— Obojętny. Żaden. Mówi się na nich
„gołubyje" (błękitni), od rosyjskiego
„gomoseksualist".
W Rosji nigdy nie skazywano na śmierć za
grzech sodomii, co było codziennością w dawnej
Europie Zachodniej. Nawet za Iwana Groźnego żaden
gołuboj nie spłonął na stosie. To był w tym czasie w
Rosji jedyny objaw tolerancji. Pierwsze, niezbyt
surowe przepisy wymierzone w gejów pojawiły się za
panowania Piotra I, który sam był biseksualistą.
Władca importował je z Zachodu, żeby zintegrować
Rosję z Europą.
Władza radziecka w sprawach seksu była
bardzo tolerancyjna. Nie prześladowała gejów, a
Lenin zniósł wszystkie wymierzone w nich paragrafy.
Przypomniał sobie o nich Stalin i w 1934 roku w
radzieckim kodeksie karnym pojawił się artykuł sto
dwudziesty pierwszy. Stalin potrzebował go do
rozprawy z białogwardzistami i korpusem oficerskim.
Śruba
Docent doktor Lew Samojłowicz Klejn czekał
na aresztowanie i jak za dawnych, stalinowskich
czasów „czyścił" mieszkanie. Książki, samizdaty,
zapiski, listy, notesy z telefonami — wszystko do
pieca. Nawet wakacyjne zdjęcia z plaży i kocyka.
Żeby nie narobić znajomym kłopotów.
— Czekałem na aresztowanie.
— Wiedział pan, jaki będzie zarzut?
— Skąd! Oni sami nie wiedzieli. Aresztowali
mnie i zaczęli szukać, a nie miałem żony i dzieci, to
wyciągnęli artykuł sto dwudziesty pierwszy, o którym
władza sobie przypominała, kiedy chciała kogoś
załatwić.
— Ja tylko ciągle nie wiem — martwię się —
dlaczego chcieli pana załatwić.
— Przykręcali śrubę. To były jedne z
najgorszych lat w zsrr. Kiedy w 1980 roku nasze
wojska weszły do Afganistanu, zrozumiałem, że
epoka odprężenia definitywnie się skończyła.
Sacharowa zesłali do Gorkiego, w Moskwie wielu
profesorów i intelektualistów wyrzucali z pracy, a w
Leningradzie zaczęli zamykać. To miasto zawsze
uchodziło za nieposłuszne. Wszystko, żeby
przestraszyć.
— Jakie były powody aresztowań?
— Zawsze pospolite, bo w zsrr nie mogło być
więźniów politycznych. Pierwszy był Azadowski.
Posadzili go za narkotyki, które mu podrzucili.
Rogińskiemu dali kradzież dokumentu z archiwum,
mnie homoseksualizm, a Mirkowi — spekulację.
Nieszczęśnik sprzedał prywatną kolekcję
instrumentów muzycznych „za cenę wyższą od
rynkowej". To były instrumenty z xviii i xix wieku,
na dodatek sprzedał je do państwowego muzeum.
Potem kilku studentów i asystentów aresztowali za
antypaństwowe ulotki i kogoś za przestępstwa
ekonomiczne, bo sprzedawał książki, które nie były
mu już potrzebne.
Wczoraj
— Dlaczego padło na pana? — pytam Lwa
Klejna.
— Bo prowadziłem seminarium, które nie
podobało się władzom. Nie byliśmy jawnymi
dysydentami, ale z pewnością wolnomyślicielami,
miłośnikami wolności. Czasami wpadał do nas
sekretarz organizacji partyjnej i cedził przez zęby, że
herezją mu tu śmierdzi. Do tego korespondowałem z
cudzoziemcami, przyjeżdżali do mnie, przychodzili
do domu...
— O, to paskudnie!
— A na dodatek nie pisałem z tych spotkań
raportów, co było obowiązkowe w Kraju Rad po
każdym kontakcie z cudzoziemcem. Te raporty nosiło
się do oficjalnego przedstawiciela kgb, który był na
każdym wydziale uniwersytetu, niezależnie od
tajnych współpracowników.
— Gdyby chociaż należał pan do kpzr...
— Ale nie chciałem — mówi. — Pięć razy
starałem się dostać na aspiranturę, a oni mnie
odrzucali. Stalin umarł, a oni Żydów po staremu nie
przyjmowali. Na studia też dopiero za trzecim razem
mi się udało, ale wtedy jeszcze Stalin był i limity
przyjęć dla Żydów.
— Rodzice też nie lubili władzy radzieckiej?
— Jak umarł Stalin, nikt u nas w domu nie
płakał. Ojciec był białym oficerem w armii
ochotniczej, ale nie poszedł z Wranglem na Krym, bo
dziadek Siemion napisał do niego na front, żeby
przeszedł na stronę czerwonych. No i tak w 1920
roku ojciec został generałem w korpusie medycznym
Armii Czerwonej.
— Dziadek miał głowę — pokiwałem swoją z
uznaniem.
— Bo to był żydowski fabrykant z Warszawy,
w czasie pierwszej wojny światowej przeniósł swoją
fabrykę do Witebska. Ale nie czuję się Żydem. To
radziecka administracja uważała mnie za Żyda.
Jestem Rosjaninem. Pochodzenia żydowskiego.
— Dlaczego nie wyjechał pan z kraju jak
większość takich obywateli Rosji?
— Chciałem. Po wyjściu z łagru wszystko było
gotowe do wyjazdu, ale w Leningradzie trwał
ogólnoradziecki kongres archeologii i antropologii.
Któregoś dnia na niego poszedłem. Wślizgnąłem się
wstydliwie bocznym wejściem. Usiadłem w kącie
sali. Ktoś na widowni odwrócił się i spojrzał na mnie.
Potem spojrzał następny i kolejni... Potem dziesiątki,
setki, tysiące uczonych wstało z miejsc i zaczęło
klaskać. Urządzili mi owację na stojąco.
— Wiedzieli, że siedział pan za
homoseksualizm?
— Tak. Wtedy pomyślałem, że to jest mój kraj,
mój naród i że nigdy go nie opuszczę — mówi Lew
Klejn i oplata mnie jedwabnymi rzemykami
przydymionych swoich spojrzeń.
Lipiec 2006
Bomżycha
Matka Boska Komsomolska nie daje dupy, ale
jak komu dusza wyje z rozpaczy, to i przytuli, i
pocałuje przeciągle z jęzorem. Nakarmi, obuje, da
szluga. Nawet kielicha postawi za ostatnie kopiejki.
Ma pięćdziesiąt pięć lat, sto pięćdziesiąt jeden
centymetrów wzrostu i rozmiar buta trzydzieści sześć.
Waży czterdzieści jeden kilo. Szuka w śmietnikach
jedzenia, butelek, puszek po piwie. Chla rozrobiony
spirytus techniczny. Obgryza pazury.
Nazywa się Emma Rudolfowna Łysenko.
Zobaczyłem ją siedzącą na murku. Zzuła
zniszczone sandały, wrzuciła je do kosza i na duży
palec prawej stopy nakładała maść. Stopy ma
zdeformowane, poobcierane. Dwa pierwsze palce
fikuśnie się krzyżują.
— To od za małych butów sportowych —
tłumaczy Emma i wkłada całkiem porządne adidasy,
które przed chwilą znalazła w śmietniku. — Buty
strasznie się niszczą od zgniatania puszek. Ostatniej
zimy zdarłam cztery pary.
Kilkanaście lat uprawiała narciarstwo biegowe.
Była reprezentantką Związku Radzieckiego,
przyjaciółką Raisy Smietaniny, zdobywczyni
dziewięciu medali olimpijskich, z którą trenowała w
klubie Dynamo Syktywkar w Republice Komi na
północy Rosji. Reprezentowały Kraj Rad, ale u
żadnej w żyłach nie płynie nawet kropla rosyjskiej
krwi. Raisa jest czystą Komiaczką, a Emma —
„metyską". Tak mówią Rosjanie. Jej matka jest Komi,
a ojciec najprawdziwszym Niemcem. W 1941 roku
Stalin kazał deportować wszystkich rosyjskich
Niemców na Daleką Północ i Syberię. Stąd jej
niemieckie imię i otczestwo — Rudolfowna — i
panieńskie nazwisko Sznajder.
Jeszcze trochę o wyglądzie Emmy. Ma dużą
bliznę na policzku. Kilka lat temu tapetowała
kuchnię, spadła z drabiny i uderzyła o róg kredensu.
Dziś gorąco, ale ona cały dzień w chustce na
głowie.
Ubranie zmienia raz w miesiącu. Stare wyrzuca
i kombinuje nowe. Raz w tygodniu idzie na Dworzec
Kurski do łaźni. Tam jest za darmo. Majtki,
biustonosz, skarpetki wyrzuca i kupuje nowe.
Wygląda na dziesięć, piętnaście lat więcej, niż
ma.
hotel
Mieszkałem w hotelu „Leningrad", mniejszym
bliźniaku warszawskiego Pałacu Kultury. Hotel stoi
przy placu Komsomolskim, przy którym stoją też trzy
dworce: Leningradzki, Jarosławski i Kazański.
Wszystkie są ogromne. Między Leningradzkim a
Jarosławskim jest wyjście ze stacji metra
Komsomolskaja. Przed frontem tych trzech budowli
ciągnie się długi na dwieście metrów i bardzo zdatny
do przysiadania murek. Miejscowi nazywają go
Parapetem, a jego okolicę — Plieszką (łysiną).
Chodząc do metra, lubiłem się gapić na
towarzystwo okupujące Parapet. Podmiejskie żule,
bezdomni, nielegalni imigranci z Kaukazu i Azji
Środkowej, kopiejkowe prostytutki, dworcowi pijacy.
A jakie mordy! Ja rozumiem — ryba tropikalna,
rozgwiazda, muchomor, ale żeby taki kolor miał
człowiek! Co kilkanaście kroków leży sponiewierany
pijak z rozbitym łbem. Milicjanci nie zwracają na
nich uwagi, a jak jedzie polewaczka, zmywa ich
razem z rzygowinami.
A jak nie przejedzie, do rzygowin zlatują się
gołębie. Jeden żre bez umiaru, podrywa się do lotu.
Robi beczkę, korkociąg i rżnie łbem w reklamę piwa
Sybirska Gwiazda. Schlał się jak świnia. Teraz
zdycha z połamanym dziobem. Kolejna ofiara
Czarnej Olgi, która handluje na Plieszce podrabianą
wódą. W Rosji każdego roku od podrobionej wódki
umiera czterdzieści tysięcy ludzi (i nieznana liczba
gołębi).
Emma siedzi na Parapecie i smaruje palec
maścią. Wygląda dość schludnie i nie śmierdzi jak
inni. Jest na małej bani, ale mówi do rzeczy. Jest
bomżychą, biczem, brodiagą. To słowa, których
można używać zamiennie. Bomż to człowiek
bezdomny, osoba bez stałego miejsca zamieszkania
(po rosyjsku — „lico biez opriedielionnogo miesta
żytielstwa"). Bicz to bomż, który się zmenelił,
upodlił, rozpił i zapuścił. Po rosyjsku „bywszyj
intielligientnyj cziełowiek". Brodiaga to włóczęga,
łazęga.
Umawiam się z Emmą, że zostanę ruskim
bomżem. Całą następną dobę spędzimy razem. Nie
odstąpię jej na krok od świtu do świtu.
— Baby mi potrzeba — jęczy jakiś pijak i
przystawia się z pyskiem do mojej Emmy.
— To podejdź do metra, tam ich znajdziesz, ile
zechcesz — odpowiada ze śmiechem.
— Ale one drogie.
— A ty myślałeś, że co?
— Że ty bezpłatnie dajesz, boś taka stara. To
daj, mamka, chociaż zapalić.
Dostał. Bardzo wielu ludzi mówi do niej
„mamka". Emma żyje przy Komsomolskim od
półtora roku.
Jarosławski
Musiałem zdobyć jakieś łachmany. Poratował
mnie Kałasznikow. Ale nie ten od karabinu, tylko
Wiktor — znakomity dziennikarz państwowej
telewizji, którego putinowcy wywalili z pracy. W
portkach i kurtce, które mi podarował, sprzątał w
piwnicy, ale mimo to ciągle wyglądałem zbyt
elegancko. Wytarzałem się w wyschniętej kałuży. W
czwartek, dziewiątego czerwca, o siódmej rano
spotykam się na Plieszce z Emmą i Saszą, jej
mężczyzną. Zaczynają dzień od kawy i herbaty w
plastikowych kubkach. Najtaniej jest w barku na
Dworcu Jarosławskim, stacji dla pociągów
podmiejskich.
Są razem od kilku miesięcy. Oboje są bomżami
z wyboru. Sasza już od siedmiu lat (ma pięćdziesiąt
trzy). Prysnął z domu, kiedy urodziło mu się szóste
dziecko (dwa razy trafiły się bliźniaki). Jest
inżynierem, ale rzucił pracę w stalowni, nie ma
meldunku, więc nie sposób go namierzyć i zmusić do
płacenia alimentów.
Pracuje na czarno jako brygadzista i spawacz.
Ostatnio podkuwał konie w posiadłości żony mera
Moskwy Jurija Łużkowa.
— Moja matka była Hinduską — opowiada. —
Studiowała w Związku Radzieckim geologię. Wyszła
za mąż za asystenta ze swojego wydziału, a kiedy
miałem półtora miesiąca, pojechali razem na
wyprawę naukową na wyspy Morza Arktycznego. W
marcu 1953 roku, kiedy umarł Stalin, wszyscy
uczestnicy ekspedycji zamarzli. Wychowałem się w
domu dziecka.
Nie jemy, a o wpół do ósmej odprowadzamy
Saszę do metra, którym jedzie do pracy. Zostawia
Emmie czterdzieści rubli. To cztery złote. Kebab
kosztuje pięćdziesiąt rubli, piwo — dwadzieścia, pół
litra najtańszej wódki — czterdzieści. Potem
przechodzimy kilkanaście kroków do Parapetu przed
Leningradzkim na kielicha. Biała Ludmiła sprzedaje z
torby wódkę po pięć rubli za szklankę. Emma robi się
od niej sinofioletowa. O dziewiątej Ludę zmieni
Czarna Olga, która będzie handlowała na Parapecie
dwanaście godzin, a na noc przyjdzie Ruda Galina.
Gala pracuje do piątej trzydzieści. Potem jest pół
godziny przerwy i o szóstej nowy dzień zaczyna
Ludmiła. Nikt nie wie, po co ta przerwa, ale można
się domyślać, że wymogła ją milicja z dworcowego
komisariatu, która ma o tej porze zmianę. Handlary są
rodzonymi siostrami, ale najważniejsza jest Czarna.
Płacą milicjantom haracz — tysiąc pięćset rubli za
dobę.
Siostry robią wódkę ze spirytusu technicznego,
który kupują w dwudziestolitrowych baniakach od
handlarzy na Dworcu Kazańskim. Wódka ma
dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent alkoholu, więc
w przeliczeniu na procenty jest droższa niż najtańsza
sklepowa, ale na Plieszce mało kto ma czterdzieści
rubli. Co trzecia wypijana w Rosji flaszka zawiera
podrabianą wódkę.
Pomojka
Idziemy torami na pomojkę, miejsce, gdzie
pociągi są sprzątane przed odesłaniem na odstojnik.
Koło nas wolno przetacza się ekspres z Petersburga.
— A więc musi być za pięć ósma — Emma nie
ma zegarka.
— Zgadza się — ja na to.
— Odchodzi o dwudziestej drugiej jedenaście.
To bardzo drogi i dobry pociąg. „Aurora" o
dwudziestej pierwszej trzydzieści też. Wspaniałe
rzeczy zostawiają w nich ludzie, ale najlepsza jest
„Krasnaja Strieła" za minutę dwunasta. Te buty mam
ze „Strzały", a kiedyś trafiłam w przedziale na całą
pałkę kiełbasy, kurę, a w zimie na wędzoną siomgę
(wspaniała ryba z rodziny łososiowatych). Z pół
metra miała.
— To była wyżerka.
— Nie bardzo. Sprzedałam ją Czarnej Oldze,
one robią też kanapki do wódki po czworaku. Dała mi
pięćdziesiąt rubli.
W sklepie taka ryba kosztuje ponad dwa tysiące.
Siostry skupują od bomżów produkty wygrzebane na
śmietnikach.
Peron
Przed dziewiątą wracamy na Jarosławski i na
peronach w koszach szukamy bakłaszek, czyli
plastikowych butelek po mineralnej, fancie i spricie o
pojemności zero trzy litra. Emma dostała od Czarnej
Olgi zamówienie na dwadzieścia takich butelek.
Dostanie za nie sześć rubli. Szybka robota.
Spotykamy Ludmiłę. Dajemy jej sportowe buty
znalezione na pomojce, bo chodziła na wysokich
obcasach.
— Popatrz — dziwi się Emma. — Ona już
jedenaście lat bomżuje i nie obczerstwiała, nie
schamiała. Bo ludzie robią się tutaj źli. Ona nie.
— Myślałem, że bomżowanie to kolektywne
życie, że radziecki człowiek tak przywykł do
kolektywu, że inaczej nie umie.
— Nieprawda. Wielu wybrało bomżowanie
właśnie dlatego, że nie mogli znieść kolektywu. To
indywidualiści. Tylko ta czernota, czyli wszyscy
nieruscy, chodzi grupami. Razem wypiją, razem
okradną, mordę komuś stłuką. To bydlęta, nie ludzie.
Emma mówi o grupie nielegalnych imigrantów,
którzy okupują Plieszkę w okolicach Jarosławskiego.
Wyglądają na groźnych i tacy są. To Turcy
meschetyńscy z Doliny Fergańskiej w Uzbekistanie,
przybysze z Armenii, Gruzji, Azerbejdżanu,
Tadżykistanu.
Na czwartym peronie Emma się wzrusza.
— Rodzinny peron — chlipie. — W każdą
środę i piątek o ósmej czterdzieści trzy przychodzi
pociąg z Workuty.
— No to co?
— Leci przez mój Syktywkar. Moja sąsiadka
Gala spod siódmego jest w nim prowadnicą. Zawsze
zostawia mi butelki, jedzenie, mówi, co w domu
słychać.
— A co słychać?
— Ein moment — mówi Emma i przysiada, bo
kiedy pali w biegu, dostaje zadyszki. — Murawjow
się rozwiódł i ożenił z Jelizawietą, moją najmłodszą
córką. Tak mówiła Gala. No to trochę się uspokoiłam,
chociaż go nie cierpię. Ona dwadzieścia trzy lata, a
on dziewiętnaście więcej. Jelizawieta mieszkała przy
matce, to jest ze mną, a ten do niej przyłaził, po nocy
pijany się tłukł, żeby go wpuścić, ale go goniłam,
żeby wracał do żony, do dziecka. A on chodził i
chodził, i nie upilnowałam. Zaszła w ciążę od niego
moja Jelizawietka. Potem urodziła się dziewczynka,
Lidia. A ten ciągle łazi i jęczy, żeby go przyjąć do
domu. Nie dałam rady i go wpuściłam, ale nie
mogłam z nimi mieszkać, więc żeby nie było jakiegoś
nieszczęścia, zniknęłam.
— Dzieci cię nie szukały?
— Zgłosiły moje zaginięcie. Byłam
poszukiwana w całej Rosji, to zadzwoniłam do nich i
powiedziałam, że dopóki Waśka nie wyjdzie, mają
dać mi spokój, bo matka do domu nie wróci. Wasia
siedzi pod Syktywkarem w łagrze Wierchnij Czop o
srogim reżimie.
— Za co siedzi? — pytam.
— Za zabójstwo. Siedem i pół roku dostał.
— Mało.
— Bo to Cygan był. We trzech z jeszcze jednym
Cyganem pili u nas w domu, doszło do awantury, a w
korytarzu był lewar samochodowy i Wasia jednego
tym lewarem cztery razy w głowę. Sam wezwał
pogotowie i milicję. Wasia dobre dziecko. Robotny, a
drugi syn, Wowa, straszny leser, ale urodziwy,
smagły, wysoki. W ojca poszedł. A Waśka we mnie.
Taki mały jak ja, ale supeł. Został mu jeszcze rok i
cztery miesiące do odsiadki, w lipcu wychodzi na
amnestię z okazji sześćdziesięciolecia wielkiej
pobiedy. Razem wrócimy do domu i z moim Saszą
zdecydujemy, co z tym Murawjowem. Jak będzie
trzeba, Waśka weźmie za łeb i wywali na zbitą
mordę.
Jest piętnaście po dziewiątej. Jesteśmy głodni i
zmęczeni. Mamy dwadzieścia bakłaszek, więc chcę je
odnieść Czarnej Oldze, bo dziś ja robię za
bagażowego, ale Emma nie przepuści żadnego
śmietnika na czwartym peronie. I w ostatnim trafiamy
na prawdziwy skarb. Całą wałówkę ktoś wyrzucił.
Ciemny chleb, mielonka, ogórki (narodowe warzywo,
bez którego żaden Rosjanin nie wybierze się w
drogę), zielona cebula (po naszemu dymka) i prawie
pełny litrowy słój kefiru.
— Bóg nas nakarmił — mówi Emma. —
Wynagrodził, bo od dwóch godzin jesteśmy w biegu,
w pracy. U nas w Komi mówią: „Wołka nogi
kormiat" wilka karmią nogi.
Prijomka
Rozkładamy obóz na Parapecie przy trzech
niebieskich toi-toiach. W środkowym siedzi
pisuardesa i inkasuje po dziesięć rubli od osoby. Na
drzwiczkach wielki napis: „Ulgi nie przysługują".
Ludmiła Andriejewna ma siedemdziesiąt jeden
lat i była bomżychą na placu, ale od miesiąca pracuje
w kiblu na cztery zmiany, za co dostaje cztery tysiące
rubli (czterysta złotych) miesięcznie.
— Plus napiwki — dodaje. — Bo przecież od
kurwów nie będę wkładała do kasy!
— A niby dlaczego? — ja na to.
— Bo one nie sikają, tylko się przebierają, ale
zawsze dają mi dziesiątkę. A bomżów — dodaje
wyniośle — nawet za pieniądze nie wpuszczam, bo
żaden jeszcze nie wcelował w dziurę.
Było pewne, że jak rozłożymy bufet, zaraz
zjawi się jakiś głodomór. Przyszli w belę pijani Oleg
Bez Nogi i Siergiej. Jeszcze przed rokiem Oleg
chodził normalnie, ale noga mu zgniła, więc ją
amputowali. Bardzo mu to ułatwia życie. To znaczy
żebraninę. Nie ma mężczyzny, który odmówiłby mu
kilkudziesięciu rubli. Rosyjskie kobiety nie lubią
dawać pieniędzy pijakom, bo bardzo, bardzo wiele z
nich ma w domu własnego.
Tak czy inaczej, Oleg Bez Nogi to prawdziwy
krezus, więc i tym razem on stawia flaszkę, którą
Emma kupuje u Czarnej Olgi.
Robimy piknik. Słońce grzeje, Oleg nuci:
„Sudba brodiag prokliataja" (Przeklęty los brodiagi),
a Siergiej nalewa pleszkinskij diemidrol (jak mówią o
wódzie Czarnej Olgi, bo diemidrol to bardzo
popularny w Rosji środek nasenny). Emma karmi
Olega, bo mu rośnie w gębie, wmusza w niego kefir,
przypala mu papierosa, a on skamle:
— Daj pocałować. Chociaż raz.
— Ja nie taka — śmieje się Emma, ale daje usta
i po głowie go głaszcze, po gębie, a on osuwa się z
rozkoszy na chodnik i zasypia.
Oddajemy do prijomki (punktu skupu) butelki i
puszki. Najwięcej płacą za butelki po piwie Bałtika
— osiemdziesiąt kopiejek, za Klinskoje i Sybirską
Koronę — pięćdziesiąt, za Boczkę, Stary Mielnik,
Niedźwiedzia, Sołatowa, Oczakowo, Tołstiaka i
Kozieła — czterdzieści, za Ochotę, Niewskoje i
puszki — po dwadzieścia kopiejek. Butelek po
zagranicznych piwach nie przyjmują.
Dostaliśmy prawie dwadzieścia pięć rubli, do
tego sześć za bakłaszki. Trzydzieści jeden rubli (trzy
złote) plus żarcie i wóda z kasy Olega — tyle we
dwoje zarobiliśmy przez dwie godziny ciężkiej pracy.
Emma zarabia średnio trzydzieści pięć rubli dziennie
(trzy i pół złotego), robiąc trzy półtoragodzinne kursy
na pomojki. Jeśli pracuje od świtu do nocy, jeżdżąc w
jeszcze lepsze miejsca niż plac Komsomolski, może
wyciągnąć do stu pięćdziesięciu rubli (piętnaście
złotych).
Na placu Komsomolskim są dwa skupy. Jeden
w ciężarówce, która całą dobę parkuje koło
komisariatu, drugi na zapleczu Dworca
Jarosławskiego prowadzi Gruzin Zurab. Był
przerażony, kiedy dzień wcześniej wpadłem do niego
pogadać. Nim otworzyłem usta, zameldował, że ma
kryszę w fsb. Skup w ciężarówce jest chroniony przez
sąsiadów.
Plieszka
Jak ten czas wolno płynie. Dopiero pięć po
dwunastej. Emma leci do Czarnej Olgi na kolejną
setę. To już trzecia dzisiaj.
— To mi daje energię — mówi. — Muszę pić,
żeby chodzić, pracować. I na duszy robi się lżej, ale
znam swoją normę.
Ja też jestem skonany. Strasznie alkoholowa
atmosfera na tej Plieszce. Tu się nie da, żeby co jakiś
czas nie golnąć. Mnie też to wzięło, więc skoczyłem
do sklepu i za pięćdziesiąt rubli kupiłem stugramową
buteleczkę moskiewskiego koniaku, bo po wódce od
Czarnej, jak chodzimy po torach, za nic nie mogę
zsynchronizować kroków z podkładami.
Od razu lepiej. Nawet całkiem fajnie.
Robimy wypad do centrum miasta do kilku
cerkwi, gdzie można dostać używane ubrania i
prowiant.
Ruszamy o czternastej.
— Na Plieszce urzęduje specyficzny kontyngent
ludzi — tłumaczy po drodze Emma. — Dużo byłych
więźniów, wytatuowanych ciuli niższego
więziennego sortu.
Życie społeczne na placu Komsomolskim
zorganizowane jest jak cudowny ekosystem podobny
do roju pszczół. Codziennie ze stacji metra wylewają
się setki tysięcy ludzi. Przyjeżdżają podmiejskimi
kolejkami do pracy albo wracają do domu. Na
bazarach z tyłu dworców kobiety robią zakupy, a
mężczyźni obowiązkowo kupują piwo, pozostawiając
wszędzie setki tysięcy butelek i puszek. Tu nawet
przystoi nie wrzucać ich do śmietnika.
Taganka
O czternastej czterdzieści pięć jesteśmy w
cerkwi Świętego Mikołaja w dzielnicy Kitaj-Gorod.
Emma nie wchodzi do środka, tylko staje w
przedsionku i łapie w przelocie jedną z posługujących
w cerkwi kobiet. Prosi o ubrania. Bardzo długo
czekamy i zagadujemy innego cerkiewnego
człowieka. Mężczyzna nie ma ręki. Emma mówi, że
jej mąż Sasza też został ranny w Afganistanie i jest
inwalidą. Mężczyzna przynosi nam porządny
garnitur, a kobieta dwie sukienki i sweter.
W cerkwi Wszystkich Świętych na placu
Słowiańskim nie mają ubrań, ale dostaliśmy długą
bułkę.
— Pewnie już po piątej będzie. Jeszcze cztery
godziny i Sasza przyjedzie.
— Dopiero wpół do czwartej.
Siadamy w parku.
— Och, jak dobrze — wzdycha moja
towarzyszka, wyciągając nogi na ławce. — Ile to się
trzeba naganiać. Ja znam tylko te części Moskwy,
gdzie warto zbierać butelki. Wspaniały jest plac
Puszkina. Wszyscy umawiają się tam na spotkania i
piją piwo w parku koło pomnika poety.
Wokół Kremla jest nieźle i wokół hotelu
„Rossija". Do dwustu rubli mogę wyciągnąć, jak
zasuwam cały dzień. Ale najbardziej lubię pracować
wieczorem na Tagance. Tam wysiadują studenci.
Często sami podchodzą i mówią: „Babula, na, weź
buteleczkę" i jeszcze dołożą pięć, dziesięć rubelków,
a ja im mówię: „Ja od was, dzieci, brać nie będę, bo
wy się uczycie, wam mama i tata wysyłają", to oni na
siłę wciskają.
Przynoszę piwo i dwa hot dogi.
— Na początku ostatniej zimy, jak przyszły
mrozy, pojechałam kolejką do Pieriediełkina pod
Moskwą. Och! Tam bogata cerkiew! Sama
arystokracja: artyści, aktorzy, pisarze. Powiedziałam:
„Dajcie buty" a mateczka, to znaczy żona
duchownego: „Popracujesz, to ci dam". Trzy i pół
godziny odgarniałam śnieg, a potem mateczka
otworzyła mi skład. Jezusie Nazareński! Czego tam
nie było! U nas taki zwyczaj, że jak kto umrze, jego
rzeczy oddają do cerkwi, w której go chowali. A w
Pieriediełkinie sama elita mieszka. Ja potem całą
zimę w futrzanej szubie chodziłam, bo mogłam brać,
co chciałam.
Tramwajem numer czterdzieści pięć jedziemy
do cerkwi w dzielnicy Sokolniki. Emma zasypia.
Gorąco i strasznie cuchnie w tym pudle. Spod Emmy
wypływa kałuża. Kiedy na Sokolnikach wyszliśmy z
tramwaju, zorientowała się, że coś jest nie tak.
Obróciła spódnicę tyłem do przodu, żeby sprawdzić,
czy jest mokra plama. Była.
W cerkwi Chrystusa Zmartwychwstałego
dostajemy bułkę, pudełko kruchych ciastek, pierniki,
cukierki i marmoladę w słoiku. Emma znowu nie
wchodzi do środka, chociaż trwa nabożeństwo. Jest
wierząca.
Czeka na mnie przed cerkwią. Siedzi
zamyślona.
— O czym marzysz? — pytam ją.
— O powrocie do domu. Chcę mieć
gospodarstwo. Parę prosiaków, byczka, kury. Nasz
dom jest ciut za miastem. Dwa pokoje, kuchnia i
obórka. Jakoś się w szóstkę pomieścimy.
— Opowiedziałaś mi o swoich synach i
najmłodszej córce. Masz jeszcze trzy.
— Lena ma dwadzieścia sześć lat i od
dziewięciu jest mężatką, chociaż bez dzieci. Mówi, że
urodzi, jak zapracuje na mieszkanie. Skończyła prawo
w Kirowgradzie. Majka jest starsza. Urodziła się
pierwszego maja 1975 roku. Jej mąż Nadip jest
Azerem. Mieszkają w Syktywkarze i świetnie im się
powodzi. Mają na bazarze cztery stoiska. Z dżinsami,
kosmetykami, muzyką i nakryciami głowy. Przed
moim wyjazdem z domu przepisałam notarialnie na
Majkę moją emeryturę. Żeby mogła ją odbierać, bo ja
mam trzy tysiące siedemset rubli z dodatkiem za
życie i pracę na Dalekiej Północy. Całkiem dobra
emerytura jak na Rosję.
— Czym się zajmowałaś?
— Całe życie byłam technologiem żywienia. To
znaczy kucharką. Skończyłam jedenaście klas, a
potem technikum gastronomiczno-handlowe. A Luda
jest najstarsza z moich dzieci. Po mężu Orłowska. To
moja kopia i nawet poszła w moje ślady, bo jest
zawodniczką. Biatlonistką. Ma trzydzieści dwa lata i
ciągle trenuje. Po olimpiadzie w Turynie chce się
wycofać i będzie trenerką, bo skończyła Instytut
Kultury Fizycznej. To moja perła, największa radość i
duma. Ma srebrny medal z olimpiady w Lillehammer.
Wprawdzie wywalczyła go dla Białorusi, ale zawsze
to medal. Biegła w sztafecie cztery razy pięć
kilometrów na ostatniej zmianie. Jest najlepszym
strzelcem w zespole. Na mistrzostwach świata w
1998 roku też wywalczyła srebro dla Białorusi. W
1989 wzięli ją do reprezentacji zsrr i Szkoły
Olimpijskiej w Witebsku, ale kiedy ją ukończyła,
Związku Radzieckiego już nie było, to została, tym
bardziej że wyszła tam za mąż. Pod Mińskiem
pobudowała z mężem piękny dom z bali. Wysyłałam
im z Północy drewno na tę budowę.
Jest dwadzieścia po piątej. Już nic nie mamy w
planie. Dzień jakby się skończył.
Schodki
Wracamy na Plieszkę. Emma jest tak zmęczona,
że nie chce spotykać żadnych znajomych. Ani Toli z
zaburzeniem koordynacji ruchowej, ani Ormianina
Arsena, który pije z rozpaczy, bo chciałby wrócić do
domu, ale nie może przekroczyć granicy, bo tak jak
Emmie ukradli mu dokumenty. Wiecznie pijanej
Nataszy Golikowej z twarzą anioła i nogami słonia
też nie chce widzieć. Natasza cały dzień siedzi na
Parapecie i prawie w ogóle nie wstaje.
— Tylko patrzeć, jak jej te nogi zgniją i będzie
trzeba je uciąć jak Olegowi — mówi Emma.
Natasza była sztukatorem i teoretycznie nie jest
bomżychą, bo ma w Moskwie mieszkanie, ale za nic
w świecie nie wróci do męża pijaka.
Resztką sił powstrzymuję się przed ucieczką do
hotelu. Na kolację kupuję dwa ziemniaki pieczone w
folii, po dwa piwa, ćwiartkę moskiewskiego koniaku.
Tylko na bani można przyspieszyć upływ czasu, ale
Emmie nie bardzo pasuje mój koniak. Dla niej za
mocny. Z góry, z pomnika przygląda się nam sam
Włodzimierz Lenin.
— Byłaś w partii? — pytam.
— I w Komsomole, i w partii. I drużynniczką
byłam. Chodziłam z czerwoną opaską na ręku i
pilnowałam porządku publicznego w mieście.
— U nas się tacy nazywali ormowcami.
— To należało do moich obowiązków
partyjnych. Byłam dobrą kucharką, miałam dużo
dzieci, to zaproponowali mi, żebym wstąpiła.
Opłacało się. Były przywileje mieszkaniowe, bilet na
pociąg można było załatwić za pięćdziesiąt procent, a
raz na trzy lata za darmo, i urlop dawali, kiedy
chciałeś, a nie w listopadzie. Inni dostawali według
grafiku. Tylko co trzy lata należał im się urlop w
lecie.
Emma karmi skórką od kartofli wróble, ale
przykuśtykał jakiś bomż, wyrwał jej skórkę z ręki i
zjadł.
— Co jest z ojcem twoich dzieci? — pytam ją.
— Umarł wiele lat temu — mówi. — Przez
Czarnobyl. Wzywali ludzi do wojenkomatu (komisji
poborowej) i pytali, czyby nie chcieli. To się zgłosił,
bo świetnie płacili. Jeździł polewaczką i zmywał z
ulic tę wredność. Podpisał kontrakt na pół roku, ale
zwolnili go po dwóch miesiącach i od razu trafił do
szpitala, a potem na rentę. Codziennie dawali mu
maleńkie tabletki z cyferkami, a po godzinie brali
krew z palca. Gasł po cichu. Na twarzy był biały jak
papier i co chwila się przewracał. Na początku ważył
trzy razy tyle co ja, ponad sto dwadzieścia
kilogramów, a jak umierał — sześćdziesiąt osiem.
— Kochałaś go?
— Dobry był. Nie pił. Nigdy mi grubego słowa
nie powiedział, nie uderzył. Jego brat jest bardzo
dobrym protetykiem zębowym. Kiedy Ludka
pierwszy raz w 1990 roku jechała na obóz radzieckiej
kadry do Bułgarii, dałam jej swoją obrączkę, bo
wtedy tylko po sto rubli wymieniali. Kupiła za to
swoje pierwsze buty Adidasa do nart i kijki. Związek
Radziecki się walił i niczego nie było. Zawodnicy
sami kupowali sobie sprzęt. Luda strasznie płakała,
bo to była moja obrączka ślubna, to ja jej mówię:
„Nigdy sobie, córko, nie żałuj". Która godzina?
— Dwadzieścia po siódmej.
— Jeszcze dwie godziny i Saszka przyjdzie.
— Wyjdziesz za niego?
— Tak.
Okno
O wpół do dziesiątej idziemy w miejsce, gdzie
na Parapecie Emma codziennie czeka na Saszę.
Dzisiaj wyjątkowo jest pierwszy. Emma robi mu
kanapki z mielonką, ogórkami i cebulką, które
znaleźliśmy w śmietniku na czwartym, ukochanym
peronie mojej towarzyszki.
Je nerwowo, łapczywie. Jest bardzo głodny.
Robi się ciemno. Idziemy ruchliwą
Rusakowską, która dochodzi do placu
Komsomolskiego. Sadowimy się na parapecie
eleganckiego sklepu z ubraniami. Przeganiają nas
ochroniarze, przesiadamy się kilka okien dalej.
Sasza patrzy na Emmę z miłością.
— Miałem zapalenie dróg moczowych —
opowiada mi, jak zaczął się ich romans. — To
napiernicza tak, jakbyś szczał żyletkami. Leżałem w
szpitalu na sali, w której byli sami moskwiczanie, ale
tylko do mnie codziennie przychodziła kobieta.
Emma dokarmia wszystkich ludzi z Plieszki, kiedy
leżą w szpitalu, i prowadza ich do lekarzy, żeby im
nogi nie gniły. Wszystko mi przynosiła, a do innych
żony nawet nie przychodziły.
Ulicą przewala się przepiękna wataha punków.
Pozdrawiają nas okrzykami: „Hello, brodiaga!".
Lubią bomżów, bo uważają ich za ludzi, którzy tak
jak oni postawili w życiu na wolność. Chłopak z
najpyszniejszym irokezem zatrzymał się przede mną i
wsadził mi do kieszeni dwadzieścia rubli (dwa złote).
Dostałem na piwo, ale następne chce postawić
Sasza. Rozpina rozporek, wsadza weń łapę i długo
gmera w kroku. Wyciąga zwitek banknotów.
— To żeby milicja mnie nie okradła —
tłumaczy — bo oni rewidują człowieka i zabierają
wszystko, co ma. Ale w rozporek nie zaglądają. Na
Plieszce trzeba umieć żyć. Na Leningradzkim w
zeszłym tygodniu jeden gość wygrał na automatach
dwanaście tysięcy rubli (tysiąc dwieście złotych). Nie
doszedł nawet do głównego wyjścia i go obrobili.
Trzeba do tego przywyknąć.
Ostatniej zimy Sasza skończył wielką robotę
przy asfaltowaniu parkingu przed supermarketem.
Był brygadzistą, więc pracodawca wypłacił mu
pieniądze dla wszystkich. Sto pięćdziesiąt tysięcy
rubli (piętnaście tysięcy złotych) za dwa tygodnie
pracy siedemnastu ludzi. Milicjanci zatrzymali go na
stacji metra, zaprowadzili na posterunek,
zrewidowali, odebrali pieniądze i wyrzucili za drzwi.
Kto stanie w obronie bomża?
— Na dodatek ja wiem — mówi Sasza — że to
pracodawca wystawił mnie mientom, za co wziął
potem połowę łupu. Tak się robi w Moskwie interesy.
Ale to nie koniec historii. Potem dopadli mnie
robotnicy, a to wszystko zatrudnieni przeze mnie na
czarno ludzie z Plieszki. Skatowali mnie jak
zwierzaka, złamali nogę i rozebrali do naga. Szukali
pieniędzy. Zostawili mnie tak nieprzytomnego na
ulicy. Zamarzłbym, gdyby mnie Emma nie znalazła.
Pościel
Za dwadzieścia dwunasta ruszamy w stronę
obecnej sypialni moich gospodarzy. Przechodzimy
przez Plieszkę, która o tej porze przypomina Sodomę
i Gomorę. Pijacy walają się w rzygowinach, dziwki
drą mordy i czepiają się przechodniów. Po
siedemnastu godzinach bomżowania jestem
śmiertelnie zmęczony.
Od dwóch tygodni Emma i Sasza śpią na
zapleczu Dworca Leningradzkiego, pomiędzy
paletami z ustawioną w stosy kostką brukową. To w
miarę spokojne miejsce, ale nim da się nura pomiędzy
stosy, trzeba mieć pewność, że nikt nas nie
obserwuje.
— To nasza pościel i kołdra — chichocze
Emma. — Robimy sobie materace z kartonów i
przykrywamy się czarną folią. Jak nieboszczyki.
— Śpisz? — szepcze Emma. Nie mam siły się
odezwać.
— Była tu z nami na Plieszce Wiera, mądra,
wykształcona kobieta, która się rozpiła. Zawsze
siedziała na „urnie" betonowej donicy, która stoi przy
zejściu do przejścia podziemnego pod placem.
Siedziała i mówiła do przechodniów: „Dajtie dwa
rublja na postrojku korablja". To jej dawali, dwa albo
więcej. Nazywali ją Mama Czuli jak bohaterkę
meksykańskiej telenoweli, która była służącą u
bogaczy i prawdziwym aniołem. Najlepszym
człowiekiem na świecie. Nasza Mama Czuli też taka
była. Jak nie piła, wszystkim pomagała, dzieliła się
pieniędzmi i jedzeniem... Śpisz? Ja myślę, że na
Plieszce zawsze musi być ktoś taki. Od roku to ja
jestem ta dobra. Dobrze, że Wasia wychodzi już z
więzienia i będę mogła wrócić do domu, bo ci dobrzy
na Plieszce nie żyją długo. Wiesz, co się stało z
Mamą Czuli? Jacek! Ona miała piękną i szykowną
córkę. Bogatą, całą w futrach. Sto razy zabierała
matkę do domu, a ona sto razy uciekała. Za którymś
razem, jak po nią przyjechała, zaczęła ją bić
pięściami, drapać, gryźć i kopać. Powaliła na ziemię i
kopała po głowie. Nikt jej nie powstrzymywał, bo
matka z córką same muszą się dogadać, i Mama Czuli
umarła. W lipcu minie rok, jak córka dostała osiem
lat więzienia. Jej było wstyd, że matka jest bomżychą
i pijaczką. Jak ci wstyd, myślę sobie, to nie przychodź
do matki. Żyj swoim życiem i jej daj żyć swoim.
Śpisz? Przez kilka lat byłam kucharką przy
ekspedycji geologicznej na Uralu. Kiedyś samą jedną
na całą zimę odcięło mnie od świata z siedemnastoma
chłopami i...
Październik 2005
Magellan 2008
Dwoje ludzi koniecznie chciałem odnaleźć w
Moskwie, kiedy w zimie 2008 roku wracałem z mojej
samochodowej wyprawy do Władywostoku. Emmę i
profesora Witalija Łazarewicza Ginzburga, członka
Rosyjskiej Akademii Nauk. To jedyny żyjący bohater
książki Reportaż z xxi wieku, której śladami
podróżowałem przez Rosję. Już w 1957 roku, kiedy
książka powstała, mówiono o Ginzburgu, że to
geniusz, wizjoner, przyszłość fizyki i astrofizyki.
Czterdzieści sześć lat później dostaje Nagrodę Nobla.
Emma tymczasem wsiąka w życie na placu
Komsomolskim. Ciągle jest z Saszą. Nie wyszła za
niego, ale dzielą kasę, żarcie i łoże. „Łoże" to może
za dużo powiedziane. To góra gnijących i
śmierdzących jak gówno szmat w opuszczonym,
blaszanym garażu na zapleczu Dworca
Leningradzkiego.
Minęło dwa i pół roku od naszego spotkania, a
postarzała się o dwadzieścia lat. I zupełnie zmeneliła.
Wygląda strasznie. Sina, opuchnięta, rozczochrana i
pokraczna jak inni bomże. I śmierdzi tak samo.
Doszlusowała. A imponowała siłą,
wytrzymałością, schludnym wyglądem i szybkością,
z jaką poruszała się po torach i peronach
moskiewskich dworców. Było widać, że to
sportsmenka.
— Byłaś w domu?
— Tak — mówi, wygrzebując się z barłogu. —
Z moim Saszą. W październiku 2007 roku na dziesięć
dni pojechaliśmy. Same nieprzyjemności. My tam
nikomu niepotrzebni.
— A syn? Waśka?
— Ciągle siedzi. Miał wyjść, ale coś narozrabiał
w tiurmie i dostał drugi wyrok. Ale zostawisz parę
rubelków na klina?
— Zostawię. I mam nawet buteleczkę ze sobą.
— To zostań z nami troszeczkę! Posiedzimy
przy ognisku, pogrzejemy się, popijemy. Bo my,
widzisz, jak nasza Rosja. Ciągle próbujemy się
podnieść, ale jakoś nam nie wychodzi.
Najważniejsze, że znaleźliśmy ten garaż. Wspaniałe
odkrycie. Wreszcie mieszkamy jak ludzie.
A profesor Witalij Ginzburg mieszka nad
brzegiem rzeki Moskwy. To niezwykle elegancki,
strzeżony przez milicję dom dla najbardziej
zasłużonych pracowników Akademii Nauk.
Urodził się przed rewolucją październikową, ma
dziewięćdziesiąt trzy lata i od kilku porusza się na
wózku, ale ciągle pracuje. Jest redaktorem naczelnym
pisma naukowego „Sukcesy Fizyki".
— I co ja w tym Reportażu z xxi wieku
nagadałem? — pyta, kiedy żona Nina zainstalowała
mu już sztuczne ucho.
— Że „problemem numer jeden nadchodzącego
półwiecza będzie opanowanie reakcji
termojądrowych, co rozwiąże po wsze czasy problem
paliwa" — czytam słowa profesora sprzed
pięćdziesięciu lat.
— To się nie pomyliłem — cieszy się noblista.
— A co było pomyłką?
— Że wstąpiłem do partii. A mniej więcej w
tym czasie, w latach czterdziestych, oni zamknęli w
łagrze moją przyszłą żonę. Za nic. To jedyne piętno
na mojej biografii. To był zbrodniczy reżim i straszny
kraj i Bogu dzięki, że się wreszcie rozleciał.
— A co było najważniejsze w tych
pięćdziesięciu latach? — pytam laureata Nagrody
Nobla w dziedzinie fizyki. — Najbardziej
zaskakujące, niezwykłe?
— Ona — pokazuje oczami żonę. — Miłość.
Ale niech mi pan przeczyta jeszcze coś z tej książki.
— Dobra. Przeczytam fragment, który dam
także w mojej książce. Na samym końcu. „Wśród
kapitanów przyszłych gwiazdolotów znajdzie się
wielu Kolumbów, którzy będą mogli z dumą
powiedzieć, że odkryli nowe światy. Ale nie będzie
ani jednego Magellana, który mógłby się poszczycić,
że opłynął cały Wszechświat. Nieograniczone są
ludzkie możliwości, lecz nieograniczony jest także
Wszechświat".
Przeczytałem jeden akapit, a profesor śpi z
głową zwieszoną na piersi. Z nosa spada na szlafrok
przeźroczysta kapka.
— Proszę już iść — szepcze pani Nina. —
Strasznie pan męża zmęczył.
— To życie mnie zmęczyło — mówi uczony,
nie otwierając oczu.
Kwiecień 2009
Recommended