Upload
dinhduong
View
215
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
2
CZĘŚĆ I
Rozdział I
1993
Chcę być żużlowcem
Mogę tak napisać. Przemyślałem to. Moje sportowe życie – było nie
było – krótkie, dzielę na dwie części. Przełom stanowi rok 1993.
Dokładnie 15 maja tego roku. „To był dzień, w którym poznałem
speedway” – napisałem w jednym z pierwszych zeszytów, który
poświęciłem żużlowi. Czasami się zastanawiam, dlaczego żużel, a nie
na przykład futbol, który znam od przedszkola? Co takiego się stało, że
w moim życiu zagościł „czarny sport”?
Miałem wtedy 10 lat i brakowało mi pasji. Owszem, interesowałem
się książkami, telewizją, bieganiem po podwórku razem z kolegami.
Ale nie było tego „czegoś”. I chyba właśnie dlatego wujek Ziutek sprawił
mi ogromny prezent, zabierając mnie pierwszy raz na Bydgoską. Myślę,
że nawet się nie spodziewał, jaką radość mi zafundował.
Co wiedziałem o żużlu wcześniej? Miałem o nim bardzo blade
pojęcie. Pamiętam, że razem z braćmi i tatą oglądałem w sierpniu 1992
3
roku transmitowany przez Telewizję Polską finał Indywidualnych
Mistrzostw Świata we Wrocławiu. Ale na ekran patrzyłem „trzy po trzy”.
Niespecjalnie mnie to interesowało. Mój brat, Szymek, który chodził
wtedy na żużel nałogowo (tak jak zresztą prawie cała Piła), oglądał
wszystko z dużym zaciekawieniem. Podobnie Michał. Tata – w swoim
stylu. Zapytałem go, na kogo stawia. Powiedział, że na Zdenka Tesarza,
który był raczej skazany na pożarcie. Zdenerwowałem się, że robi sobie
jaja. Wygrał wtedy, będący w wielkiej formie, Gary Havelock. Miał fajne
warkoczyki, krzywy nos i zieloną, odblaskową „skórę”, która bardzo mi
się podobała. Błyskawicznie został moim ulubionym żużlowcem i był nim
przez wiele lat.
Pamiętam jeszcze moją Pierwszą Komunię. To był 3 maja 1992
roku. Część gości chyba się nudziła, bo zamiast jeść ciasto, pojechała na
mecz Polonia Piła – Iskra Ostrów. W tej drugiej występował młody Tony
Rickardsson, już wtedy indywidualny wicemistrz świata. Jeśli dobrze
sobie przypominam, wujostwo również mi proponowało wyprawę na te
zawody. Odmówiłem. Rok później nie miałbym żadnych wątpliwości,
czy jechać.
I jeszcze jeden obrazek –
chyba z czerwca ’92. Zmoknięty
Szymek poszedł szybko spać.
Zdziwiłem się i spytałem mamę,
dlaczego. Odpowiedziała, że
zmarzł na żużlu i musi się
rozgrzać, żeby nie zachorował.
Nie spodziewałem się wtedy, jak
wiele razy przyjdzie mi zmoknąć
Na rowerze, który otrzymałem podczas Komunii Świętej. Wtedy jeszcze żużla
„nie czułem” (maj 1992 roku)
4
i zmarznąć podczas meczów.
Piła oszalała na punkcie żużla właśnie w 1992 roku. Po dwudziestu
pięciu latach ligowy speedway wrócił nad Gwdę. Rozmawiali o nim – bez
przesady – prawie wszyscy. Nawet na trening potrafiły przyjść dwa
tysiące ludzi, a słabo obsadzone zawody juniorskie oglądał
czterotysięczny tłum. Stadion przy Bydgoskiej był wtedy prawie w całości
pozbawiony ławek, sam tor też zaskakiwał. Nawierzchnia była bardzo
archaiczna – typowo żużlowa. Zresztą do dziś tor w Pile ma czarny kolor,
mimo że próbowano kiedyś dosypać do niego czegoś brązowego, może
granitu. Czarny tor to obecnie ewenement, nie tylko w naszym kraju.
Dlatego też przyjezdni bardzo często nie radzili sobie na stadionie w Pile,
z kolei Polonia gubiła się na wyjazdach.
Bodaj w kwietniu 1993 roku na lekcji muzyki pan Wiesław Kudła
powiedział, że chciałby skończyć zajęcia kilka minut przed dzwonkiem,
bo wybiera się na żużel. Natychmiast przyklasnęliśmy i okazało się, że
prawie cała klasa też idzie na zawody. Ja również. Oczywiście, tak jak
większość, cieszyłem się po prostu, że wcześniej skończymy. Wcale nie
miałem zamiaru iść na stadion i nie poszedłem. Mój czas miał dopiero
nadejść.
Aż wreszcie stało się. Nie bez powodu 15 maja ’93 określam jako
datę przełomową. Począwszy od tego dnia wiele się zmieniło. I to bardzo
szybko. Dzień wcześniej wujek Ziutek zapytał mnie, czy byłem kiedyś na
żużlu. Zdziwił się mocno, kiedy zaprzeczyłem i powiedział, że muszę się
z nim wybrać. A skoro już musiałem…
Tata dał mi 30 tysięcy złotych. Dużo kasy. Wystarczyło na bilet,
program i półtoralitrowy napój, bodaj cytrynowy. Wypiłem go prawie
w całości, a potem chyba pobiłem życiówkę w długości… sikania. Ale to
już po żużlu. W czasie zawodów ani na chwilę nie miałem zamiaru
5
opuszczać zajętej przez nas ławki, tuż obok wieżyczki sędziego. Co z tej
imprezy zapamiętałem?
- wybraliśmy się na towarzyski turniej par z udziałem siedmiu krajowych
duetów,
- była piękna, słoneczna pogoda,
- na stadion przyszliśmy dość wcześnie, a mimo to wokół toru było już
sporo kibiców,
- kiedy po raz pierwszy usłyszałem huk wydawany przez żużlową
maszynę, to zapytałem wujka, czy oni naprawdę jeżdżą tak głośno –
potwierdził, wyraźnie zadowolony,
- wujek Ziutek ucieszył się, że komentatorem będzie Krzysztof Hołyński –
„Będzie zabawnie” – dodał,
- w pierwszym wyścigu ostatni przyjechał Krzysztof Okupski (miał fajną,
czarną „skórę” z elementami pomarańczy i zieleni) i była to duża
niespodzianka,
- na torze szalał Andrzej Huszcza, który zdobył 17 punktów i uzyskał
najlepszy czas dnia (68,32 s – pamiętam do dziś),
- po pierwszym wygranym wyścigu Cezary Owiżyc został zastąpiony
innym zawodnikiem (chyba Waldkiem Cisoniem), a Hołyński
zasugerował, że „Cezar” poszedł na piwo, bo tak się ucieszył z trzech
punktów,
- w jednym z biegów defekt motocykla na prowadzeniu miał Jarosław
Olszewski,
- uczyłem się wypełniać program, uważnie śledząc to, co robił wujek
Ziutek,
- od razu po zawodach umówiłem się z nim na kolejny żużel.
6
Wieczorem pojechałem z rodzicami do babci, do Ujścia. Stamtąd
zadzwoniłem do Szymka, żeby podzielić się wrażeniami. Pochwaliłem
jazdę Zenona Kasprzaka. Brat zaczął się śmiać. O czym pomyślał? Chyba
usłyszał w moim głosie entuzjazm. Entuzjazm, który miał trwać.
W któryś majowy piątek po
lekcjach padało. Razem z kolegą
z klasy, Marcinem Kordjalikiem
(i chyba kimś jeszcze, nie pamiętam)
poszedłem na Matwiejewa. W kiosku
znaleźliśmy „Tygodnik Żużlowy”.
Liczył 16 stron i kosztował 5 tysięcy.
Kupiłem go. I może trudno w to
uwierzyć, ale od tamtego dnia nie
opuściłem… ani jednego numeru!
Na początku ostro „szarżowałem” –
czytałem dosłownie wszystko, łącznie
z artykułami, których nie
rozumiałem, reklamami i stopką Tytułowa strona mojego pierwszego „Tygodnika Żużlowego” (maj 1993
roku)
Niezwykła pamiątka - rewers biletu z pierwszych zawodów żużlowych, które
obejrzałem na stadionie. Autorem opisu jest wujek Ziutek (maj 1993 roku)
7
redakcyjną. „Leciałem” strona po stronie, pochłaniając całość bardzo
entuzjastycznie. Nie ruszałem krzyżówek (co zresztą zostało mi do dziś),
a kiedy Michał zaczął którąś z nich wypełniać, wybuchałem. Ale
najbardziej nie cierpiałem, kiedy coś w gazecie rysował (na przykład
malował brwi Gustafssonowi na zdjęciu). Wtedy chowałem „Tygodnik”
pod łóżko i obiecywałem, że już NIGDY nie dam mu dotknąć MOJEGO
pisma. Złość jednak szybko mijała i następne egzemplarze znów
czytaliśmy razem.
Apogeum zainteresowania czasopismem trwało kilka miesięcy.
Wyznacza je czas, w którym po „TŻ” wychodziłem wcześnie rano, kiedy
w domu wszyscy jeszcze spali. Najczęściej robiłem to po cichu, przy
Oprawione „Tygodniki” znajduj ą się w piwnicy moich rodziców. Jest ich sporo, u nas by się nie zmieściły. Obok gazet moja wspaniała córka, Marysia (sierpień 2013 r.)
8
zgaszonym świetle. Kiedy już się wydało, że we wtorki rano chodzę po
gazetę, mama dawała mi pieniądze, żebym w drodze powrotnej kupił
bułki. A droga nie była wcale taka krótka, bo szedłem do celu kilka minut
– z bloku na Mickiewicza w okolice Szkoły Podstawowej nr 6. Tam
towarzyszyłem kioskarzowi, starszemu panu w okularach, przy
przyjmowaniu prasy (tak więc musiało to wszystko dziać się około 6:00 –
6:20!), z niecierpliwością czekając na nowy numer mojego ulubionego
czasopisma. To był okres mniej więcej od późnej jesieni ’93 do połowy
następnego roku. W sumie cieszę się, że mi przeszło takie poranne
wstawanie wyłącznie po „Tygodnik”.
Bardzo poważnie podchodziłem do corocznego plebiscytu „TŻ”
na najpopularniejszego żużlowca i regularnie wysyłałem do redakcji
swoje propozycje. Razem ze mną typował Michał. Ten to był kombinator!
Kategorie: Najsympatyczniejszy, Jeżdżący Fair Play, Pechowiec Roku,
Dętka, czy też Mister Elegancji oblegali u niego ludzie z „kosmosu”,
żużlowcy, których nie znał prawie nikt: Mudrecki, Piskorz, Maniak… Byle
śmieszniej. Ale kiedy napisał, że Dętką ’94 jest dla niego „Tygodnik
Żużlowy”, to się wnerwiłem. I jego propozycji do listu nie dołączyłem.
Powróćmy na stadion. Drugi żużel oglądałem w towarzystwie wujka
Ziutka, pana Czynszaka i jego córki Gosi (mojej rówieśniczki). Zamiast
pogadać z koleżanką, siedziałem obok niej jak słup. Na żużlu byliśmy
wspólnie kilka razy. Oprócz przywitania i pożegnania, chyba tylko raz
poczęstowaliśmy się słodyczami, a poza tym zachowywaliśmy się tak,
jakby jedno drugiego nie widziało. Oboje wstydziliśmy się zacząć
rozmowę. Zwłaszcza przy starszych. Łączyły nas tylko okrzyki wznoszone
na cześć Polonii w trakcie wyścigów.
Na drugim spotkaniu, towarzyskim meczu z liderem ekstraklasy,
Spartą Wrocław, zawodnicy ścigali się po bardzo błotnistym torze. Przed
9
zawodami nad Piłą przeszła ulewa. Furorę zrobił młody Rafał Dobrucki,
który zdobył dziewięć punktów w czterech startach. To był początek jego
wielkiej kariery, która mogłaby być jeszcze wspanialsza, gdyby nie
kontuzje. W Pile, gdzie występował przez 10 lat, mówiło się o nim „nasz
Rafał”. Zwykle nie zawodził. Był idolem, nie tylko dla młodych. Ja –
chyba trochę na przekór – Dobruckiemu specjalnie nie kibicowałem. Na
szczęście, z czasem się uspokoiłem. Podobnie było z Tomkiem Gollobem
i Hansem Nielsenem. Musiało minąć sporo czasu, zanim się do nich
przekonałem.
Pierwszy mecz ligowy obejrzałem pod koniec maja. Tym razem
wybrałem się z Marcinem Kordjalikiem i jego tatą. To było spotkanie ze
Startem Gniezno. Bardzo ostry mecz! Dużo było upadków, wykluczeń
Jeden z moich pierwszych dowodów uwielbienia żużla – kafelek z wypisanymi nazwiskami wszystkich żużlowców, których znałem i „podobizną” Gary
Havelocka (jesień 1993 roku)
10
oraz gwizdów na trybunach. Polonia wygrała siedmioma punktami.
Wieczorem w Chorzowie odbył się piłkarski mecz Polska – Anglia.
Zapamiętałem go z beznadziejnego zachowania „kibiców”, którzy lali się
z policją.
W tym samym czasie opanowała mnie jeszcze jedna mania –
zacząłem nagrywać na wideo WSZYSTKO, co tylko było do nagrania,
a wiązało się w jakikolwiek sposób z żużlem. Podczas każdego z wydań
wiadomości sportowych, które oglądałem, siedziałem z pilotem w ręku
i czekałem na żużlowe wieści. Pierwszą nagraną kasetę mam do dzisiaj.
Trzyma się nieźle i, na szczęście, nie rozmagnesowała się. Nawiasem
mówiąc, w mediach była wtedy straszna żużlowa posucha. W „Sportowej
Niedzieli” podawano tylko jakieś postrzępione informacje z torów
pierwszej ligi. Dla porównania: piłkarski magazyn „Liga polska” trwał
w ramach tego samego programu kilkanaście minut. Bardzo mnie to
irytowało.
Pierwsza kaseta, na którą nagrywałem migawki żużlowe z telewizji. Mam ją do dzisiaj, jeszcze się nie rozmagnesowała (stan na sierpień 2013 roku)
11
W czerwcu zdarzył się okropny wypadek. W meczu towarzyskim,
w Zielonej Górze strasznie poturbował się Artur Pawlak. Kilkanaście dni
później zmarł w szpitalu. Przeżyłem to mocno. Chłopak miał
dziewiętnaście lat i sportową przyszłość przed sobą. Może dlatego
zabrakło mi konsekwencji w przekonywaniu rodziców, żeby pozwolili mi
zostać żużlowcem. Zaledwie raz powiedziałem tacie na ucho, że
chciałbym nim być, ale zrobiłem to bez większego przekonania. Tata się
tylko uśmiechnął i tak zakończyła się moja żużlowa kariera. Pozostał
rower. To był szał! W zawodach speedrowerowych ścigano się w całej
Pile, na Górnym jeździły nawet dziewczyny (Marlena Kalczyńska, Magda
Bisinger…). Zorganizowano pilską ligę speedrowera. Ja w lidze się nie
ścigałem - byłem za słaby i nie posiadałem dobrego sprzętu. Mój
komunijny BMX miał kiepskie starty, a na dystansie było bardzo trudno
nim wyprzedzać. Zresztą jeździłem pod presją – miałem zakaz od
rodziców, musiałem więc uważać, żeby nic mi się nie stało, a oni o niczym
nie wiedzieli.
Warto w tym miejscu wspomnieć o dramatycznym czerwcowym
spotkaniu Polonii z Iskrą Ostrów. Niespodziewanie, mecz był bardzo
wyrównany. Wśród pilan startował wracający na tor po poważnej
kontuzji Grigorij Charczenko. To właśnie on, razem z Jarosławem Gałą,
startował w ostatnim biegu, kiedy Polonia prowadziła 43:41. I wtedy stało
się to, czego chyba nikt się nie spodziewał – Rosjanin dotknął taśmy!
W powtórce osamotniony Gała musiał pokonać solidny ostrowski duet
Woronkow – Brucheiser. I pokonał! Stadion oszalał ze szczęścia. Po
zawodach kupiłem zdjęcie Milika. Wujek Ziutek dziwił się, że nie
zdecydowałem się na fotkę Gały – niedzielnego bohatera Piły.
12
Kiedy wystartowały wakacje,
w domu rozpoczął się remont
łazienki, a ja musiałem wyjechać na
kolonię do Międzyzdrojów.
Opuściłem wtedy trzy imprezy. Ale
w sumie na wyjeździe było całkiem
fajnie. Przed wyruszeniem trzeba
było uzupełnić ekwipunek.
Chodziłem więc z tatą po mieście
w poszukiwaniu czapki z daszkiem. Uparłem się, że ma to być czapeczka
z napisem „Speedway”, taka sama, jaką widziałem w telewizji na głowie
Marka Hućki. Niestety, nigdzie jej w Pile nie było. Niepocieszony
pojechałem z inną czapeczką na głowie.
Po powrocie z Międzyzdrojów dowiedziałem się, że lada dzień
odbędzie się w Pile ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jak na
złość, moja wyprawa na ten turniej wisiała na włosku. Nie miałem z kim
pójść, a byłem zbyt mały na samotną eskapadę. Na ratunek przyszedł
wujek Edek. Dzięki niemu mogłem zobaczyć po raz pierwszy na żywo
Tomasza Golloba. Tego dnia dwudziestodwulatek z Bydgoszczy zrobił na
mnie duże wrażenie. Prezentował zupełnie inny styl jazdy niż pozostali.
Co prawda, był dopiero piąty, ale w jednym z wyścigów miał defekt
motocykla.
Zdj ęcie, które wykonałem podczas meczu Polonii z Wybrzeżem Gdańsk
(lipiec 1993 roku)
13
Pod koniec sierpnia
dostałem pozwolenie, żeby
na żużel pójść samemu.
Byłem podekscytowany.
Tym bardziej, że przed
zawodami miał się odbyć
festyn, połączony
z koncertem Zbigniewa
Wodeckiego. Jedną
z atrakcji był konkurs dla
kibiców, który prowadziła
Zofia Czernicka.
Dziennikarka prosiła
chętnych o wejście na
murawę. Ludzi na stadionie
było dużo, około siedmiu
tysięcy, ale skorych do
wzięcia udziału w konkursie
niewielu. Ja się nie bałem –
wszedłem na płytę. Staliśmy
we trójkę, każdy z nas
musiał odpowiedzieć na
trzy pytania. Pamiętam, że
nie podałem żadnej
prawidłowej odpowiedzi.
Pani Czernicka zwracała się
do mnie per: „młody
Zdj ęcia ś.p. Romka Ereńskiego wykonane podczas ćwierćfinału IMP'93. Obwódk ą zaznaczyłem Marka
Hućkę, który ma na głowie obiekt mojego pożądania - czapeczkę z napisem "Speedway" (sierpień 1993 roku)
14
człowieku”. Jakie to były pytania? Na pewno jedno z nich dotyczyło
największego domu handlowego w Pile (powiedziałem, że to „Farmutil”,
a chodziło o „Stokłosę”). Inne też były związane z naszym miastem, ale
konkretów nie pamiętam. Mimo że przegrałem, w nagrodę otrzymałem
książkę „Zarys dziejów Piły” i… wycieczkę autokarową do Wrocławia!
Pojechałem tam w październiku, razem z tatą. To był mój pierwszy raz
na Dolnym Śląsku. We Wrocławiu zrobiłem sondę wśród mieszkańców na
temat tego, kto wygrał zorganizowany dzień wcześniej właśnie tam finał
Złotego Kasku. Nikt nie wiedział (ja też, stąd moja ciekawość). Tylko
jeden pan podejrzewał, że imprezę przełożono. Jak się później okazało,
miał rację. Nie wiedziałem o tym, bo dzień wcześniej musiałem szybciej
iść do łóżka i nie obejrzałem „Sportowej Soboty”. Zresztą, czy wtedy
cokolwiek w niej o Złotym Kasku powiedzieli?
Wydawało się, że sezon w Pile zakończył zorganizowany w połowie
listopada ciekawy, wygrany przez młodszego Golloba Turniej Sponsorów.
Aż tu nagle bomba – Polonia zorganizuje Turniej Gwiazdkowy! Pech
chciał, że kilka dni przed imprezą zachorowałem. Nie mogłem tam
dotrzeć. Byłem zrozpaczony. Dwa dni po zawodach przyszedł do nas
wujek Ziutek.
- Żałuj, że nie byłeś – powiedział. Niepotrzebnie. Żałuję do dzisiaj.
Rozdział II
1994 – 1995
Ekstraklasa jest już nasza!
Zaczęło się od żużla, którego nie było. W marcu, na pierwszy mecz
towarzyski z Morawskim Zielona Góra przyszło około czterech tysięcy
15
osób. Tor był jednak zbyt mokry i zawody odwołano. Było trochę
gwizdów, a sytuację starał się uspokoić Rafał Dobrucki, który tłumaczył
kibicom słuszność decyzji sędziego.
Na stadion wróciłem w Wielki Czwartek. Razem z sąsiadem, panem
Olkiem, oglądałem sparing z duńską drużyną Motor Herning. To był
ostatni sprawdzian przed ligą, w której miała rządzić Polonia. Bez
wątpienia celem był awans. I udało się! Jednak równie istotne jak
rozgrywki było to, co wydarzyło się przed sezonem: do Polonii dołączył
Hans Nielsen!
Ta niesamowita wiadomość dotarła do mnie w połowie lutego.
Niesamowita, bo Hans, gdyby tylko chciał, znalazłby miejsce w każdym
pierwszoligowym klubie. On jednak wybrał Piłę. Oczywiście, nie za
darmo. Jeżeli dobrze pamiętam, to 17 lutego, w hali przy Bydgoskiej
zorganizowano powitanie Nielsena. Przyszły chyba ze dwa tysiące ludzi!
Ledwo się zmieściłem. Też chciałem tam być. Sam bym nie dostał
pozwolenia na taką wieczorną eskapadę, na szczęście wybrała się ze mną
mama. Chyba się trochę nudziła, ale dotrwała do końca. Poczekała nawet,
kiedy stałem w kolejce po autograf od Hansa.
Pamiętne spotkanie w hali zaczęło się od wyjazdu Duńczyka na
motocyklu. Później drugi żużlowiec 1993 roku usiadł za stołem
i poinformował, że chętnie odpowie na wszystkie pytania, z wyjątkiem
tych dotyczących polityki. I odpowiadał ze dwie godziny. Poza tym
wystąpił w parze z zawodową tancerką i obejrzał razem z nami pokaz
trialu.
Następny raz zobaczyłem go pierwszego maja na meczu z Iskrą
Ostrów. Podczas prezentacji dostał… koguta, a na torze zdobył komplet
punktów. Ale raz musiał się mocno wysilić, bo Jacka Brucheisera
wyprzedził dopiero kilka metrów przed metą. Nielsen związał się z Piłą na
16
sześć lat. Startował w Polonii do końca kariery. Prawie zawsze był
bezbłędny.
Tydzień przed meczem z Iskrą odbyła się w Pile Runda Wstępna
Indywidualnych Mistrzostw Świata – pierwsza impreza rangi
mistrzowskiej w naszym mieście. Pamiętam reakcję Szymka, który,
widząc obsadę turnieju, zapytał retorycznie:
− Takie „smutki”?
Cóż, na gwiazdy trzeba było jeszcze trochę poczekać. Kwietniowe zawody
oglądałem razem z Szymkiem i tatą, od którego właśnie tego dnia
dostałem koszulkę z wizerunkiem Nielsena – to był prezent na moje
urodziny. Hołyński nalegał, żebyśmy wszyscy poprawili fryzury, bo na
imprezie pojawiły się stacje telewizyjne, z Polsatem na czele. Niestety, ja
widziałem tylko krótką relację w Sportowej Niedzieli. Trwała
kilkadziesiąt sekund.
Najgoręcej zrobiło się na samym końcu turnieju. W swoim ostatnim
starcie pewny awansu Adam Pawliczek jechał pierwszy, a daleko za nim
dzielnie bronił drugiego miejsca Rafał Dobrucki. Gdyby wygrał,
awansowałby do kolejnej rundy. Ale zwyciężył Pawliczek. Za to, że nie dał
się wyprzedzić ulubieńcowi pilskiej publiczności, został niemiłosiernie
wygwizdany. Myślę, że chyba nawet bał się po turnieju opuścić parking.
A „kibice” byli pamiętliwi i gwizdami przywitali rybnickiego asa we
wrześniu, przed meczem ligowym, który zadecydował o awansie Polonii
do ekstraklasy. I Pawliczek chyba nie wytrzymał presji, bo zdobył wtedy
tylko cztery punkty.
Z kolei w maju rozegrano w Pile Rundę Kwalifikacyjną
Indywidualnych Mistrzostw Świata, a w czerwcu razem z rodzicami
pojechałem na mój pierwszy wyjazd – do Bydgoszczy. Nocowaliśmy
u znajomych mamy, a następnego dnia, razem z tatą, mężem znajomej
17
i jego synem poszliśmy na stadion. Dwadzieścia tysięcy osób w prażącym
słońcu oglądało razem z nami pewne zwycięstwo Tomka Golloba
w Półfinale Kontynentalnym Indywidualnych Mistrzostw Świata. Przed
turniejem syn znajomego zapytał mnie, kto wygra. Powiedziałem, że
Marvyn Cox. Jak zwykle, byłem przesadnie ostrożny i nie wskazałem na
murowanego faworyta, czyli Tomasza. Cox był drugi. Trzecie miejsce
zajął Jacek Gollob.
Po powrocie do domu oglądaliśmy w telewizji migawkę
z Bydgoszczy. Tata próbował pokazać mamie miejsce, gdzie siedzieliśmy,
ale ja natychmiast go uciszyłem, chcąc usłyszeć mało ważne słowa
lektora.
- Fanatyk! – słusznie podsumował moje zachowanie tata.
Wakacje były bardzo upalne. W czerwcu wujek Janek zaproponował
wspólną wyprawę na spływ kajakowy. Nie skorzystałem. Wolałem
obejrzeć na pilskim stadionie kolejną rundę mało prestiżowego
Drużynowego Pucharu Polski i mecz ligowy z GKM Grudziądz.
Podczas spotkania z grudziądzanami usiadłem razem z fanklubem,
do którego należał Szymek. Tego samego dnia wieczorem miał się odbyć
mecz 1/8 finału Piłkarskich Mistrzostw Świata pomiędzy Argentyną
i Rumunią. Fanklub deklarował wsparcie dla tych drugich: „RU - MU –
NIA! RU – MU – NIA!” – krzyczał ile sił w płucach. I Rumuni wieczorem
wygrali!
Zaraz na początku tych upalnych wakacji paskudną kontuzję
podczas derbów Pomorza odniósł jeden z najlepszych żużlowców świata,
Per Jonsson. Po upadku na torze w Bydgoszczy już nigdy nie wstał
o własnych siłach. Rdzeń kręgowy został przerwany. Dziś pewnie, dzięki
błyskawicznemu przepływowi informacji, o takim zdarzeniu
dowiedziałbym się najpóźniej w ciągu pół godziny. Wtedy nie było jeszcze
18
komórek i Internetu, a o żużlu media zwykle tajemniczo milczały.
Zwłaszcza że trwał Mundial. Stąd o tragedii Jonssona dowiedziałem się
dopiero dwa dni później, we wtorek, podczas obowiązkowej lektury
„Tygodnika”. Początkowo myślałem, że chłop się z tego wyliże. Niestety,
na wózku jeździ do dziś. Za to w Toruniu wciąż jest traktowany jak
bohater i ma nawet swoją ulicę!
W sierpniu, kiedy Szymek bawił się na rockowym festiwalu
w Jarocinie (ostatnim przed kilkuletnią przerwą), do Piły przyjechał
CemWap Opole. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie… Sylwia
Pszon, opolanka, która w przerwach między wyścigami jeździła na
żużlowym motocyklu! Może i drugim Okupskim nie była, ale widzom
bardzo się podobała. Nigdy później nie widziałem dziewczyny jeżdżącej
na żużlu.
Vojens, 20 sierpnia 1994 roku. Ostatni jednodniowy finał
Indywidualnych Mistrzostw Świata. Zawody oglądałem na żywo, za
pośrednictwem stacji DSF, w domu Marcina Kordjalika. Przed imprezą
powiedziałem mu coś, w co do dziś nie mogę uwierzyć. To było jak
wygrana w Totolotku:
− Słuchaj, Marcin, tak się cieszę, że mogę ten finał oglądać na żywo,
że nie będę smutny nawet, jeżeli Gollob będzie szesnasty, Świst piętnasty,
a Nielsen nie wygra.
I co? Moje słowa okazały się prorocze! Trudno Wam w to uwierzyć?
Mi też, ale naprawdę tak było!
Finał okazał się bardzo dramatyczny. Polacy ukończyli go daleko
z tyłu, a swój pierwszy tytuł mistrza wywalczył Rickardsson.
W następnym tygodniu „Dwójka” wyemitowała bardzo ciekawy
reportaż z Vojens. Głównymi bohaterami programu byli Polacy.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci rozmowa z Piotrem Świstem:
19
- Co najbardziej denerwuje pana przed zawodami? – pytał pracujący dla
oddziału bydgoskiego redaktor Wysocki.
− Kiedy przychodzi do mnie dużo ludzi i zadaje dużo bezsensownych
pytań – odpowiedział prosto z mostu reprezentant Polski.
Piotrek zawsze słynął z ciekawych spostrzeżeń i ciętego języka.
Przekonałem się o tym osobiście przed meczem Północ – Południe
(więcej o nim przeczytasz za moment). Kiedy poprosiłem go o wspólne
zdjęcie, walnął prosto z mostu:
- Co ja jestem – od jeżdżenia, czy od robienia zdjęć?
Zamurowało mnie, nie wiedziałem, co powiedzieć. Mimo wszystko
żużlowiec zgodził się na wspólną fotkę, ale niesmak pozostał. Co ciekawe,
tego dnia Świst zdobył tylko punkt. Śmialiśmy się później z Michałem, że
facet jest chyba jednak od robienia zdjęć. Wiem, złośliwe z nas typy...
Złoty dla pilskiego żużla wrzesień rozpocząłem od Pomorskiej Ligi
Młodzieżowej. Ku mojej uciesze i zdziwieniu zarazem, stadionową
imprezę poprowadził Piotr Gruntkowski, mój nauczyciel biologii. Nie
ukrywam, że razem z kolegą z klasy, zwanym Griszą (pseudonim za
Grigorijem „Griszą” Charczenko), z którym poszedłem na te zawody,
byliśmy pod wrażeniem. Później już „Gruntek” – jak go nazywaliśmy, nie
mógł się od nas opędzić. Żużel stał się tematem przewodnim przed i po
biologii, a czasem nawet w trakcie jej trwania. Kilka lat później pan Piotr
pomógł mi rozpocząć przygodę z mikrofonem, za co jestem mu
niezmiernie wdzięczny.
Dwa dni przed pamiętnym spotkaniem z RKM Rybnik, razem
z Marcinem pobiegłem z osiedla Górnego na stadion w ramach treningu
przed czekającym nas następnego dnia biegiem dla dzieci Cola – Cao.
Z treningu biegowego dotarliśmy na trening żużlowy, przygotowujący
20
Polonistów do najważniejszego spotkania w krótkiej historii klubu –
meczu o awans do pierwszej ligi.
W niedzielę wyjątkową atmosferę w mieście czuło się od rana. Sam
bardzo się denerwowałem. Na dodatek Polonia nie mogła tego dnia
skorzystać z usług Nielsena. Zastąpił go, zresztą z rewelacyjnym
skutkiem, Jimmy Nilsen. Zwyciężyliśmy dość wyraźnie, choć po trzech
wyścigach, kiedy nasi przegrywali 5:13, miałem łzy w oczach. Na
szczęście, kryzys szybko minął, a potem było już tylko lepiej. Nawet
Marceli Dubicki pokonał jednego z rybniczan, Pawła Sobczyka! Bardzo
ładnie spisali się kibice RKM, którzy za pośrednictwem spikera
pogratulowali gospodarzom. Nad stadionem słychać było bardzo głośny,
zainicjowany przez Krzysztofa Hołyńskiego okrzyk: „EKSTRAKLASA
JEST JUŻ NASZA!”. Było wesoło!
21
Rysunek 1 Pokonamy Rybnik, wygramy mecz, pierwszą ligę będziemy mieć! (wrzesień 1994 roku)
Wieczorem w miejskiej telewizji główni bohaterowie tego wielkiego
sukcesu uczestniczyli w nadawanym na żywo programie, który prowadził
Krzysztof Lewandowski. Pracująca w tej samej stacji ciocia Grażyna
powiedziała mi później, że jednego z pytań, które trafiło do studia za
pośrednictwem telefonu i miało zostać lada chwila przeczytane, chciał
bardzo uniknąć Rafał Dobrucki. Kibic (prawdopodobnie przedstawicielka
płci pięknej) pytał, czy „Rafi” ma dziewczynę…
22
Nieco później, gdy przy wejściu na stadion od ulicy Bydgoskiej
wylano betonowe schody, ktoś je podpisał: „Wejście do I ligi”. Bardzo
trafne i sympatyczne określenie. Trenerem Polonii był w tym czasie
Andrzej Koselski. Sceptyczny Michał umniejszał jego zasługi, twierdząc,
że z takim składem to i on wprowadziłby Polonię do ekstraklasy. Może
i miał rację, ale nie zmienia to faktu, że również dzięki Koselskiemu żużel
w Pile zaczął szczytować i stał się jeszcze bardziej popularny.
Pod koniec października Piła została uhonorowana możliwością
organizacji pierwszego w historii meczu Północ – Południe (szkoda, że
ten świetny pomysł, zapoczątkowany przez „Tygodnik Żużlowy”,
przetrwał zaledwie kilka lat). Na stadion Polonii dotarli najlepsi
zawodnicy polskich lig oraz osiem tysięcy widzów. Część tych ostatnich
zawiodła, a mnie, małego człowieka w czapce z pomponem, mocno
przestraszyła. Myślę o przepychankach, które gdzieniegdzie na trybunach
się zdarzały. Na szczęście, trwały krótko. Ale autentycznie się bałem!
Po turnieju przedostałem się z tatą do parkingu. Wszystko dzięki
jednemu z porządkowych, który zobaczył laurkę, jaką przygotowałem
Hansowi Nielsenowi. Chciałem mu ją wręczyć osobiście. Najlepsza okazja
ku temu przytrafiła się tuż po wywiadzie, jakiego w języku niemieckim
Zapachniało ekstraklasą. Za chwilę początek meczu Północ – Południe (październik 1994 roku)
23
Hans udzielił Jackowi Kostrzewie z
Polsatu. Wtedy jednak zawodnika
otoczył tłumek kibiców, ale zabrakło mi
odwagi, żeby wręczyć Nielsenowi
upominek. Ostatecznie Hans niczego ode
mnie nie otrzymał, a laurkę jakiś czas
później przekazałem kuzynowi
Tomkowi, wielkiemu kibicowi Nielsena.
Tym razem w grudniu bardzo dbałem, żeby nie zachorować. Na
szczęście się udało – tydzień przed Wigilią Bożego Narodzenia mogłem
pójść na mój pierwszy Turniej Gwiazdkowy i jednocześnie pierwszą
imprezę, którą oglądałem przy sztucznym oświetleniu. Słupy
oświetleniowe, zamontowane przy wydatnym wsparciu firmy Philips,
znajdują się na pilskim stadionie do dziś. Co prawda, trochę ograniczają
widoczność, ale można się do tego szybko przyzwyczaić. Na
Gwiazdkowym jupitery wywarły na mnie ogromne wrażenie. Ale zanim
przyszedłem na stadion, wiele się wydarzyło.
Dzień przed imprezą spadł śnieg! Byłem załamany. „Tyle czekania
i znowu nie obejrzę tych zawodów!” – myślałem ze złością. Przez okno
widziałem dzieci bawiące się na ślizgawce. Żeby się pocieszyć, chciałem
do nich dołączyć. Jednak mama nie pozwoliła – głównie dlatego, że
miałem akurat złamaną rękę. Ogólnie rozbity próbowałem oglądać
„Jednego z dziesięciu”, ale i ten program wydawał mi się mniej ciekawy
niż zwykle. Poszedłem spać pozbawiony nadziei na jakikolwiek żużel.
Niepotrzebnie, bo rano śniegu już nie było! Stopniał prawie w całości.
Cud! Zadzwoniłem do klubu żeby zapytać, czy zawody się odbędą.
Tuż przed nieudaną próbą wręczenia laurki Hansowi (październik 1994 r.)
24
Odebrał Andrzej Koselski i witając mnie słowami: „Dzień dobry pani!”
(chyba mocno piszczałem) potwierdził, że turniej dojdzie do skutku.
Po południu przyszedł do mnie Marcin. Zagraliśmy w żużel –
kapselki, czyli wyścigi nakrętek poruszanych za pomocą pstrykania
palcami na torze wyznaczonym przez kasety magnetofonowe i mazaki.
Później ruszyliśmy na stadion. Po niebie pędziła bardzo ciemna chmura.
Obawiałem się, że znów będzie padać. Na szczęście, nic takiego się nie
wydarzyło. Zawody rozpoczęły się z ponadgodzinnym opóźnieniem
i początkowo były mało ciekawe. Jednak z czasem zaczęło się robić
interesująco. Wygrał, podobnie jak przed rokiem, Tomasz Gollob. Po
ostatnim wyścigu w niebo wystrzeliły fajerwerki. Zostałem na stadionie,
aby je obejrzeć (też po raz pierwszy widziałem taki pokaz), mimo że
godzina była już późna. Magia sztucznych ogni okazała się silniejsza.
Sielanka skończyła się, kiedy dotarłem na Mickiewicza. Byłem mocno
spóźniony, bo nie dość, że stadion opuściłem jako jeden z ostatnich, to
jeszcze nie zdążyłem na autobus i na Górne musiałem biec. Złamana ręka
nie ułatwiała wyścigu z czasem. Okazało się, że mama już mnie szukała.
Ochrzan był solidny, aż się popłakałem. Na szczęście, następnego dnia
gorzkie emocje opadły i było już dobrze. Tylko ubłoconej na zawodach
kurtki nie zdążyłem wyczyścić i z wielką plamą na plecach poszedłem do
kościoła. Trochę wstyd…
Rok 1994 zapamiętałem również dzięki relacjom z meczów
wyjazdowych, w których uczestniczyłem na… stadionie! Tak, tak - ludzie
przychodzili na Bydgoską, kupowali programy i słuchali Mirosława
Mumota, czy później Piotra Gruntkowskiego, którzy komentowali
wydarzenia z wyjazdów Polonii. Dwa – trzy lata później tę rolę przejęło
Radio Sto. Relacje na stadionie były, patrząc z dzisiejszej perspektywy,
25
kolejnym pilskim fenomenem. Tym bardziej, że cieszyły się bardzo dużą
popularnością. Ja też kilka razy w nich uczestniczyłem.
Przed rozpoczęciem pierwszego sezonu Polonii w ekstraklasie
odbyło się kilka sparingów. Jeden z nich – potyczka z GKM Grudziądz -
odbył się nawet przy włączonych jupiterach! Oświetlenie miało być
używane z miesiąca na miesiąc coraz częściej. Ale drugiego kwietnia
inauguracja w pierwszej lidze z Apatorem Toruń odbyła się przy świetle
naturalnym. Spotkanie transmitowała, zresztą po raz pierwszy w swojej
historii, stacja Canal +. Ten pochmurny kwietniowy dzień jest chyba do
dziś przedmiotem najczęstszych i najradośniejszych wspomnień nieco
starszych kibiców żużla z Piły.
Na mecz poszedłem w zimowej czapce, bo wiało chłodem. Razem
z Griszą przyszliśmy na stadion prawie półtorej godziny przed
rozpoczęciem meczu. Mimo to było zbyt późno, żeby zająć dobre miejsce.
Pozostał nam drugi łuk. W domach przygotowaliśmy trochę pociętych
papierków, które rzucaliśmy po udanych wyścigach w wykonaniu
naszych.
Z tymi papierkami też zawsze było „ciekawie”.
- I znowu będziesz śmiecić! - komentował niezbyt zadowolony z mojego
domowego zajęcia tata. Dlatego czasami papierki kroiłem w ukryciu.
Jeszcze przed meczem na serio przestraszyli mnie kibice z Torunia,
którzy szczelnie wypełnili „klatkę”. Czuli się jak u siebie i od czasu do
czasu rzucali w przestrzeń serię przekleństw. O ile dobrze pamiętam,
wielu z nich miało na sobie wtedy bardzo popularne i kojarzone
z niegrzeczną młodzieżą kurtki zwane „flekami”. Trzymałem się od nich
jak najdalej.
Zaczęło się świetnie dla Torunia. Po pięciu biegach Apator
prowadził 21:9. Jednak dla Polonii mecz się nie skończył. Po dwunastym
26
wyścigu pilanie doprowadzili do wyrównania, żeby ostatecznie wygrać
48:42. Chyba już nigdy później cały stadion nie krzyczał tak głośno:
„PO – LO - NIA! PO – LO - NIA!”. To było niesamowite! Piła zwyciężyła
dzięki świetnej postawie Dobruckiego i Nielsena, ale „czarnym koniem”
spotkania był Krzysztof Okupski, który – pamiętam do dziś – zdobył
dziesięć punktów i dwa bonusy. Zdaniem kibiców, właśnie on najbardziej
zasłużył na oponę, którą tradycyjnie po każdym ligowym meczu wręczał
poseł Marek Borowski.
Na pierwszy wyjazd pilanie udali się w Wielkanocny Poniedziałek
do Gorzowa. Nie miałem wtedy w domu ani Internetu (nie posiadał go
wtedy chyba jeszcze nikt), ani Telegazety, więc wynik poznałem dopiero
następnego dnia. Kiedy Marcin Prokopiak, noszący niezbyt elegancką
ksywkę - „Baran”, powiedział mi, że Polonia wygrała czterema punktami,
nie mogłem w to uwierzyć! Jak po świątecznej przerwie wróciłem do
szkoły, to rozpromieniony wyściskałem się z Marcinem Kordjalikiem. On
też się bardzo cieszył. A ja prognozowałem, że jeśli nasi pojadą dobrze
w następnym meczu w Tarnowie, to na kolejne spotkanie w Pile może
przyjść nawet ze dwadzieścia tysięcy widzów! Trochę przesadziłem.
Z Unią przegraliśmy dość wyraźnie, a na wygranym meczu
z Włókniarzem w Pile kibiców było co prawda sporo, ale mniej niż
komplet. Ja już jednak żyłem kolejnym wyjazdem.
27
Taki mecz zdarza się raz - pierwsze spotkanie Polonii w ekstraklasie (kwiecień 1995 roku)
Trzeciego maja razem z Szymkiem i tatą pojechaliśmy klubowym
autokarem na ligowy mecz do Bydgoszczy. To był tak zwany „wesoły
autobus”, wewnątrz którego piwo lało się strumieniami. Wstyd mówić,
ale przy wjeździe do miasta pojazd się zatrzymał, a pasażerowie, niemal
w komplecie, wyszli i... zaczęli siusiać! Na widoku! Cóż, dobrej wizytówki
Pile nie zrobiliśmy.
28
Tymczasem przy Sportowej ludzi mnóstwo! Zabrakło nawet
programów, a po bilety staliśmy, nie przesadzając,
w kilkudziesięciometrowej kolejce. Na stadionie nie było wolnej ławki.
Razem z tatą usiadłem na spróchniałej desce i w takich okolicznościach
przyglądałem się sławetnemu laniu. Wraz z nami smuciło się kilka tysięcy
pilan. Polonia wygrała tylko jeden bieg – młodzieżowy, a kiedy Dobrucki
z Walczakiem prowadzili 4:2, na stadionie było tak samo głośno, jak
wtedy, gdy zwyciężali bydgoszczanie. W sumie zdobyliśmy 28 punktów.
Szczególnie kiepsko jeździł Zenon Kasprzak. Ale ja mimo wszystko się
cieszyłem – mogłem dopisać do swojej kolekcji drugi wyjazd, a poza tym
kupiłem książkę o Henryku Glucklichu.
Kolejny wielki mecz oglądałem 21 maja: Polonia walczyła u siebie
z mistrzem, Spartą Wrocław. Dzień wcześniej, właśnie we Wrocławiu,
odbyła się pierwsza runda Grand Prix w historii. Szukałem wszędzie
jakiejś transmisji, ale niczego nie znalazłem. W końcu wybrałem się do
mojego sąsiada, pana Olka, gdzie razem z nim oraz jego synem Piotrkiem
słuchaliśmy audycji „Przy muzyce o sporcie”. Za dużo tam o żużlu nie
powiedzieli, ale przekazali najważniejsze – we Wrocławiu wygrał Tomasz
Gollob! Późnym wieczorem obejrzałem retransmisję w Jedynce, a w nocy
analizowałem wyniki tej rundy. Spać mogłem długo, bo mecz ze Spartą
zaczynał się dopiero o 19.
Na stadion szedłem z Michałem. Chłopak trochę mnie przetrzymał,
bo z domu wyszliśmy dopiero w trakcie „Śmiechu warte”, a więc grubo po
17. O zajęciu dobrego miejsca można było już tylko pomarzyć. Ale i tak
tekst Hołyńskiego o tym, że nie można wcisnąć szpilki (tak dużo ludzi
przyszło), Michał skwitował komentarzem, że znalazłby miejsce dla
miliardów szpilek. Szpilki szpilkami, a osłabiona brakiem Knudsena
Sparta wygrała z Polonią. Na dodatek młody Protasiewicz dwukrotnie
29
pokonał Nielsena. Na trybunach kibice dostawali papierowe czapeczki
„Lecha”, natomiast w przerwach między biegami Krzysiu Lewandowski
przeprowadzał w parkingu rozmowy z zawodnikami. Fajny pomysł!
Poloniści w ekstraklasie spisywali się całkiem dobrze – wygrali
w Rzeszowie, rozgromili w Pile Motor Lublin i plasowali się w środku
pierwszoligowej stawki. Mecz z Motorem był pięćdziesiątą imprezą, którą
oglądałem na żywo. Najbardziej z niej zapamiętałem, jak Marek Garsztka
wygrał z Hansem Nielsenem. Zresztą tego dnia ta sztuka udała się tylko
jemu.
W czerwcu zorganizowano w Pile dwie młodzieżowe imprezy dużej
rangi. Pierwszą z nich był półfinał Indywidualnych Mistrzostw Świata
Juniorów. Za murowanego faworyta do zwycięstwa powszechnie
uznawano Rafała Dobruckiego. No i „Rafi”, mimo że nie wygrał, nie
sprawił też zawodu. Ale zanim zaczęła się impreza, spadł wielki deszcz.
Lunęło tak mocno, że rozegranie zawodów stanęło pod znakiem
zapytania. Sędzia podjął decyzję o przesunięciu momentu rozpoczęcia
turnieju z siedemnastej na dziewiętnastą, dzięki czemu kibice mogli
w tym czasie wysuszyć w domach swoje ubrania. Nic dziwnego, że jak
wróciłem na stadion, to widzów było znacznie więcej niż w godzinie
planowego rozpoczęcia. Wielu z nich skorzystało z okazji i obejrzało
turniej za darmo – nikt już nie sprawdzał biletów. Na bardzo mokrym
torze dobrze radzili sobie Polacy: Rafał, „Protas” i Waldek Walczak.
Najlepiej jeździł Dobrucki. Tylko upadek odebrał mu miejsce na podium.
W sierpniowym finale Rafał zajął jedenaste miejsce, co kibice w Pile
odebrali jako przykrą niespodziankę. To było smutne, tym bardziej, że
pilski młodzieżowiec miał wtedy zaledwie osiemnaście lat. Presja
związana z jego występami rosła z zawodów na zawody.
30
Niewiele później odbył się w Pile finał Młodzieżowych Mistrzostw
Polski Par Klubowych. Wygrali nasi: Dobrucki z Walczakiem, ale
zwycięstwo nie przyszło im bez trudu. Częstochowska para Ułamek –
Osumek była bardzo blisko złota. Ten pierwszy, przy dekoracji
najlepszych, zapytany o wrażenia, wspomniał mimochodem, że w biegu
z gospodarzami Poloniści trochę mu przeszkodzili na starcie. Od tego
momentu nie miał łatwego życia – został wygwizdany przez oddanych
całym sercem swojemu klubowi pilskich fanatyków. Ja nie gwizdałem, bo
uważałem, że Seba miał rację – sam widziałem, że został zablokowany
przed wejściem w pierwszy łuk przez jednego z naszych i po części
dlatego w biegu decydującym o mistrzostwie przyjechał ostatni.
Lipiec był bardzo gorący. Na meczu z Van Purem Rzeszów
siedziałem w loży honorowej razem z wujkiem Edkiem i jego synem
Tomkiem. Dzięki temu, że usiadłem w cieniu, nie zjadło mnie słońce, ale
jednocześnie nie było tej atmosfery, która panuje na pozostałych
sektorach. Rzeszów przegrał wysoko. Dobrze za to pojechał Brian
Andersen, który wygrał między innymi z Nielsenem. Szkoda, że później
jego karierę zatrzymał wiecznie łamiący się obojczyk. Co do Hansa – jeśli
dobrze pamiętam, a wydaje mi się, że się nie mylę – dopiero tego dnia,
w szóstym sezonie startów w polskiej lidze, nasz „Profesor” przyjechał na
gorszej pozycji niż druga! Wcześniej były same „trójki”, od czasu do czasu
zdarzały się „dwójki” i bardzo rzadko nieukończone biegi. Nieźle, co?
Nawet Tomek Gollob w szczycie formy nie był w lidze tak skuteczny.
Mecz z rzeszowianami pamiętam z jeszcze jednego powodu – na
wysokości startu rozstawił się zespół grający muzykę disco polo.
Konkretnie dwóch panów. Bardzo często śpiewali:
− Albo dziś wygramy, albo nie,/Albo będzie dobrze, albo będzie źle./Hej
Polonia, hej Polonia, hej Polonia mistrzem jest!
31
I chyba się podobało. Tym bardziej, że w całym kraju moda na disco polo
kwitła wtedy w najlepsze.
Dzień po meczu z Van Purem pojechałem na kolonię do Krajenki.
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, pewnego upalnego popołudnia
obwieszczono nam, że jedziemy do Piły na żużel. Mimo że oglądaliśmy
„tylko” Pomorską Ligę Młodzieżową, stanowiąc spory procent ogółu
nielicznej publiczności, turniej mi się podobał. Służyłem informacją tym,
którzy żużel oglądali po raz pierwszy. Szkoda tylko, że Poloniści zajęli
ostatnie miejsce. Ale i tak było fajnie.
Na sierpniowym turnieju z okazji dwudziestolecia startów
Krzysztofa Okupskiego byłem świadkiem niemiłego incydentu z rodziną
Gollobów w roli głównej. Już od początku zawodów Tomasz z Jackiem
nie byli, delikatnie mówiąc, traktowani z sympatią. Zresztą wtedy mało
kto ich w Polsce lubił. Poza Bydgoszczą. „Klan” tworzył wokół siebie aurę
niedostępności i pewnie dlatego nie szanowano go również w gronie
zawodników. Najlepszym tego dowodem było wrześniowe zdarzenie
w Hackney, ale o tym później.
Tego dnia w Pile Jacka wyzywano od „narkomanów”. Tomka też nie
witano na torze z radością. Ten drugi w biegu barażowym o zwycięstwo
zderzył się z Olszewskim, a sędzia wykluczył go z powtórki. W ramach
protestu Gollob nie wyszedł na dekorację zwycięzców. Trzecie miejsce na
podium pozostało puste (wygrał Nielsen). Kibice wygwizdali mistrza
Polski.
Gollobowie przyjechali do Piły również kilkanaście dni później, na
mecz ligowy. Niestety, nie było mi dane obejrzeć tego spotkania. Jak do
tego doszło? Okoliczności były niecodzienne. Rodzice kuzyna Tomka,
zaproponowali mi wspólny wyjazd nad morze, do Chłopów. Propozycja
była kusząca, ale wyjeżdżając nad Bałtyk opuściłbym mecz z Polonią
32
Bydgoszcz. Rzecz jasna, „musiałem” na nim być, a więc podziękowałem
za zaproszenie (nie podając powodów). Nie chciałem, żeby się wydało, że
rezygnuję z morza kosztem żużla. I pewnie postawiłbym na swoim, gdyby
nie… Michał. Kiedy siedzieliśmy sam na sam, zarzucił mi, że nie chcę
jechać, bo wtedy nie pójdę na mecz. Chłopak wszedł mi na ambicję.
Oburzony zaprotestowałem i bardzo szybko – wbrew sobie – zmieniłem
zdanie: jadę do Chłopów! Nad morzem było fajnie. Jedyne, czego
żałowałem, to nieobecność na żużlu. Jak słyszałem, mecz wzbudził
przeogromne zainteresowanie – oglądało go około trzynastu tysięcy
ludzi! Tomasz miał dwa defekty, a nasza Polonia wygrała kolejne
spotkanie.
W Chłopach oglądaliśmy na przywiezionym z Piły czarno – białym
telewizorze lekkoatletyczne zawody z Goeteborga (chyba mistrzostwa
świata) i retransmisję Grand Prix Szwecji na żużlu. Razem z kuzynem
Tomkiem (lubił mnie naśladować) cieszyłem się, że Gollob jeździł
przeciętnie. Oj, zawistny byłem! Ale dlaczego? Sam nie wiem. Chyba mu
trochę zazdrościłem…
Pod koniec wakacji razem z kuzynem Krzyśkiem z Trzcianki
wybrałem się na udane dla nas spotkanie ze Stalą Gorzów. Jednak
rozegranie meczu wisiało na włosku. Mocno padało. Ale ponieważ ludzi
było sporo, a zawody nagrywała stacja Polsat, tor sprawnie osuszono
i można było jeździć. Niestety, wtedy pojawił się kolejny problem:
wysiadła dioda, która umożliwia pracę maszynie startowej. Z tego
powodu mecz rozpoczął się z jeszcze większym opóźnieniem. Oczywiście,
wtorkową, późnowieczorną retransmisję w Polsacie oglądałem.
Relacjonujący przebieg wydarzeń na torze Krzysztof Wanio nie był tego
dnia w najwyższej formie. Wielokrotnie Polonię Piła nazywał „Polonią
33
Przemyśl”, a Sylwestra Moskwiaka – „Moskowiakiem”. Na szczęście,
później miał odwagę przyznać się do błędu i za pomyłki przeprosił.
Żużel w Polsacie komentował też Jacek Kostrzewa. W trakcie roku
szkolnego nocne relacje często oglądałem w ukryciu, bo zawsze
w powietrzu wisiała interwencja mamy. Telewizor miałem u siebie
w pokoju. Zdarzało się, że wyłączałem go, gdy ktoś się zbliżał, a kiedy
dochodziłem do wniosku, że wszyscy śpią, znowu włączałem odbiornik.
Relacje nierzadko kończyły się około pierwszej, a ja na ósmą miałem do
szkoły. Ale czego się nie robi dla żużla!
Pierwszy sezon w ekstraklasie Polonia ukończyła na znakomitej,
czwartej pozycji. Warto dodać, że pilanie byli o krok od srebra.
W kończącym sezon zaległym spotkaniu w Toruniu przegrali tylko trzema
punktami. Gdyby zwyciężyli, medal byłby nasz. Kolejne lata miały być
jeszcze lepsze. Na dodatek kwitł wielki talent Rafała Dobruckiego. Sezon
1995 był dla niego tak udany, że mówiono o nim „drugi Tomasz Gollob”.
Ostatecznie jednak Rafał nie doścignął bydgoszczanina pod względem
zdobytych trofeów. Głównie przez te okropne kontuzje.
Nasz stadion piękniał. Oświetlenie (w tamtym czasie poza Piłą
funkcjonowało ono jeszcze tylko we Wrocławiu, Rzeszowie i chyba
w żadnym innym żużlowym mieście w Polsce) było używane nawet
w trakcie październikowej Pomorskiej Ligi Młodzieżowej. Rzecz jasna,
jupitery włączono również podczas Turnieju Gwiazdkowego, opóźnionego
o godzinę z powodu oczekiwania na Nielsena, któremu ostatecznie nie
udało się wylądować w Polsce z powodu mgły. Zastąpił go Jacek Pionke.
Oświetlenie było niezbędne także w trakcie turnieju – fenomenu,
czwórmeczu z udziałem najlepszych drużyn DMP’95, rywalizujących
o Puchar Aleksandra Kwaśniewskiego. Kandydat na prezydenta Polski
zorganizował festyn, chcąc trafić w gusta wyborców z regionu pilskiego.
34
Decyzja była trafna, bo żużel stanowił w Pile towar bardzo chodliwy.
Wstęp kosztował niewiele – konkretnie pięć złotych, a w cenie był
jednocześnie ładnie wydany program. W turnieju startowały największe
polskie gwiazdy. Kwaśniewski, zapowiedziany jako nowy żużlowiec
Polonii, pojawił się na torze na motocyklu razem z Rafałem Dobruckim.
Ubrano go w „skórę” Okupskiego. Ale nie wszyscy przyszli na stadion dla
przyszłego prezydenta. Myślę, że akurat oni byli w zdecydowanej
mniejszości. Na przykład ja się w ogóle nad tą kwestią nie zastanawiałem.
Zresztą byłem na to za młody. Pamiętam tylko, jak przed wejściem na
obiekt przeciwnicy Kwaśniewskiego rozdawali ulotki: „Lewe nogi, lewe
ręce – stop!”. Agitacja na całego.
Jeszcze zanim rozpoczął się turniej, żołnierze strzegący porządku na
stadionie wyprowadzili siedzącego obok mnie osobnika, który
w nielubianych przez siebie zawodników rzucał pomidorami. Zawody
oglądałem razem z Wiktorem, synem wujka Janusza ze Świeradowa. Był
na żużlu po raz pierwszy i bardzo mu się podobało. Trybuny wypełniły się
po brzegi, jak zwykle głośny był fanklub z Kotunia. Niestety, widowisko
popsuła mgła. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem takiego „mleka”
na zawodach! Było tak biało, że prowadzącego zawodnika zauważałem
dopiero, gdy zbliżał się do mnie na odległość około 50 – 60 metrów! To
wydaje się niewiarygodne, ale tak się właśnie działo. No i jeden bieg
zapamiętałem szczególnie – kiedy Dobrucki pokonał Tomka Golloba. Ale
była radość!
Nie sposób zapomnieć o dwóch wydarzeniach telewizyjnych
z września ’95. Już nie pamiętam, które było pierwsze, ale to nieistotne.
Zacznę od Bydgoszczy, w której odbywał się finał Drużynowych
Mistrzostw Świata. Bardzo chciałem tam pojechać, ale oprócz mnie inni
(czytaj: rodzina) byli mniej chętni na taki wyjazd. Pozostał telewizor.
35
Imprezę relacjonował na żywo (!) Polsat. Oglądałem ją u wujka Edka. Nie
przeszkadzał mi nawet brak łączności z komentatorem przez pierwsze
dwa biegi. Na torze szaleli Duńczycy. Knudsen z Nielsenem byli
bezbłędni. Słabo spisali się Polacy, wicemistrzowie świata z poprzedniego
roku. Bracia G. wraz z „naszym Rafałem” zajęli dopiero szóste miejsce.
W jednym z biegów powiało grozą. Chwilę po tym, jak Tomkowi
zdefektował motor, z całym impetem wjechał w niego Peter Karlsson
(jeśli dobrze pamiętam, odniósł wtedy poważniejszą kontuzję niż Polak).
Zdarzenie wyglądało tragicznie. Na szczęście, Gollob był w stanie dalej
startować w turnieju. Później, na przerwach w szkole, razem z Griszą
wykonywaliśmy wielokrotne symulację tego wypadku. Byłem Gollobem,
podnosiłem rękę sygnalizując defekt sprzętu, a Grisza, występujący jako
Peter Karlsson, uderzał głową w moje plecy, po czym obaj upadaliśmy.
Nie robiliśmy tego tylko dla śmiechu – po prostu historia w Bydgoszczy
była dla nas dużym przeżyciem. Ale trochę też chcieliśmy zwrócić
na siebie uwagę. Przynajmniej ja…
Kolejna symulacja, również ze mną w roli Tomka, stała się naszym
udziałem po Grand Prix w Hackney. Impuls do naśladowania naszych
idoli dało tym razem zdarzenie z londyńskiego toru, na którym kończyła
się walka o medale Indywidualnych Mistrzostw Świata ’95. Swoje czwarte
złoto zdobył Nielsen. Gollob walczył o utrzymanie w cyklu. Jeździł
brawurowo. W jednym z biegów spowodował upadek Craiga Boyce’a,
który, nie zastanawiając się zbyt długo, chwilę później... uderzył Polaka
pięścią w twarz! Wszystko odbyło się na oczach widzów. Polscy kibice byli
oburzeni, ale stanowiliśmy mniejszość. Niestety, wielu żużlowców, w tym
również „mój” Havelock, poparło Boyce’a. Nie lubili Golloba.
Na szczęście, wkrótce Tomek się zmienił. Wydoroślał i dał się lubić
bardziej niż wtedy, gdy szturmem wdzierał się do światowej czołówki, nie
36
zawsze jeżdżąc po dżentelmeńsku i z głową na karku. Ale i tak uważam, że
Boyce postąpił ohydnie. No nic, już mu to wybaczyłem. Tomek, mam
nadzieję, też.
Rozdział III
1996 – 1997
Piła rośnie w siłę
Po pierwszym meczu towarzyskim przy Bydgoskiej, przegranym
przez Polonię 36:53 (rywalem była drugoligowa Unia Leszno) mogło się
wydawać, że nasi będą słabi. Nic bardziej mylnego. Już w Wielkanocny
Poniedziałek pilanie rozgromili Apatora. W Polonii nie wystąpił Rafał
Okoniewski, jeszcze przed egzaminem na licencję okrzyknięty wielkim
talentem. Wszystko dlatego, że podczas jazdy egzaminacyjnej w Pile
upadł i musiał czekać na powtórkę. Tę zdał bez kłopotu dwa miesiące
później i od razu zaczął świetnie punktować. Miał szesnaście lat.
W swoim pierwszym spotkaniu, z GKM Grudziądz w Pile, zdobył cztery
punkty w dwóch biegach, pokonując nawet Martina Dugarda! Szkoda, że
również „Okonia” przystopowały kontuzje…
Na mecz z Apatorem wybrałem się z kuzynem Krzyśkiem. Było
bardzo upalnie. Krzychu, jak zwykle pomysłowy, przepuszczał promienie
słoneczne przez swoje, zdjęte z nosa okulary i palił program. Ale tym, co
działo się na torze, też się interesował. Nie należał do laików. Później
nawet zapisał się do szkółki żużlowej. Niestety, wada wzroku
przeszkodziła mu w rozwijaniu sportowego talentu.
Jednym z najważniejszych żużlowych wydarzeń 1996 roku
w którym uczestniczyłem był mecz w Częstochowie pomiędzy
37
Włókniarzem i Polonią. Widziałem go razem z tatą. Udało nam się tam
zajrzeć, bo w pierwszych dniach maja pojechaliśmy na Jasną Górę do
brata Walentego Stachowiaka, paulina, którego tata poznał
w sanatorium. Mecz trafił się „przy okazji”, choć nie ukrywam, że bardzo
się z tego cieszyłem. Na stadionie postraszyła nas burza. Poza tym
rozpoczęcie meczu zostało przesunięte, bo obecna na zawodach karetka
wyjechała na sygnale w stronę miasta. Musieliśmy na nią dość długo
czekać. Pozbawieni Hansa Nielsena pilanie przegrali, mimo że po
pierwszym biegu prowadzili 5:1. Tacie bardzo się podobał komentarz
Janusza Wróbla. Rzeczywiście, świetny spiker. Spokojniejszy niż „Wujek
Krzysio”. I bardzo rzeczowy. Fajnym zwyczajem, który pielęgnował, było
robienie fali po każdym podwójnym zwycięstwie gospodarzy. Mimo że
nie cieszyłem się z dubletów „Włókniarzy”, to do fali chętnie dołączałem.
Tego roku częstochowianie – zupełnie niespodziewanie – zdobyli tytuł
mistrza Polski.
W stylowym kreszu po meczu Włókniarz - Polonia (maj 1996 roku)
38
Również w maju odbył się w Pile bardzo ciekawy półfinał
Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wygrał go późniejszy
mistrz, Tomek Bajerski. Od jego wygranej minęły zaledwie trzy dni, a już
nadarzyła się kolejna okazja do „żużlowania”: nadkomplet widzów
oglądał wysokie zwycięstwo pilan nad bydgoszczanami. Zresztą tego roku
w Pile prawie wszyscy przegrywali wysoko. Wzmocnienie drużyny
Okoniewskim i Olszewskim pozwoliło pilanom realnie myśleć o medalu.
Ale liga po raz pierwszy w historii miała się kończyć fazą play – off. I to
nas pogubiło, bo akurat pod koniec sezonu kontuzje odnieśli Rafałowie:
Kowalski, Okoniewski i Dobrucki. Z nimi byłaby szansa nawet na złoto.
Ostatecznie zdobyliśmy brąz, co też bardzo wszystkich kibiców Polonii
ucieszyło. Bałem się tylko, że tak szybko osiągnięte sukcesy negatywnie
wpłyną na zainteresowanie zespołem. Jak się później okazało, rację
miałem tylko po części. Polonia odnosiła dalsze sukcesy, ludzie wciąż
przychodzili na stadion (choć nie zawsze stawiali się w komplecie), ale
zaczynało brakować kasy. I to był podstawowy problem. Jednak po kolei.
Dość dobrze pamiętam wspomniany wcześniej mecz z drużyną
z Grudziądza i udany debiut ligowy „Okonia”. Było Boże Ciało. Upał
ogromny, a na trybunach, jak na tamte lata, dość pustawo. Tego dnia tor
wyglądał inaczej niż zwykle. Już nie był czarny, ale jasnobrązowy!
Wszystko dlatego, że w tygodniu poprzedzającym spotkanie dokonano
zmiany nawierzchni na bardziej zbliżoną do granitowej. Nie wiem, jak to
się stało, ale z czasem tor znów zaczął robić się czarny. Co ciekawe, na
meczu z GKM, który oglądałem razem z Piotrkiem Sadowskim, żużlowcy
kilkakrotnie bili rekord toru. Przekonałem się, że jazda na granicie jest
dużo szybsza od poruszania się na czarnym żużlu.
Mniej więcej w tym samym czasie, wieczorową porą, słuchając
radiowej „Jedynki”, dowiedziałem się, że na torze Iskry w Ostrowie
39
zdarzył się straszny wypadek. Najbardziej w nim ucierpiał świetny
Rosjanin, Rif Saitgariejew. Niestety, kilkanaście dni później „Tatarska
Strzała” (tak o nim mówiono) odszedł na zawsze…
A życie toczyło się dalej. Ciekawa historia przydarzyła mi się po
meczu Polonii ze Startem Gniezno. Jak zwykle po spotkaniu (tym razem
byłem na żużlu razem z Krzyśkiem) poszedłem do parkingu. Tam
zobaczyłem jednego z liderów Startu, Roberta Sawinę. W tamtym sezonie
„Saba” był bardzo skuteczny.
− Dobrze pan jeździ! - zagadnąłem.
− Tak - odpowiedział beznamiętnie Robert. Swoją wypowiedzią zgasił
mnie tak skutecznie, że do dziś razem z kuzynem śmiejemy się z tego
zdarzenia.
Znakomitym widowiskiem było spotkanie ze Spartą Wrocław
(przemianowaną przed sezonem na „Atlas Polsat”) w Pile. Początkowo
przegrywaliśmy, ale później, dzięki dobrej postawie całego zespołu,
objęliśmy zdecydowane prowadzenie. To był mecz z podtekstem – odbył
się dwa dni po finale Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów
w Olching, który wygrał jeżdżący w Atlasie Piotr Protasiewicz. Dobrucki
był tam szósty. W Pile „Protas” dostał duże brawa, ale znacznie lepiej
jeździł Rafał. Mecz oglądał na stadionie wujek Janusz ze Świeradowa.
Bardzo mu się podobało. A najbardziej – fanklub z Kotunia.
Impreza goniła imprezę. W połowie sierpnia odbył się w Warszawie
finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wyjątkowo. Stolica skorzystała
z możliwości zorganizowania tych świetnych zawodów, ponieważ mistrz
kraju z poprzedniego roku, Sparta Wrocław, zdobył tytuł po raz trzeci
z rzędu i żeby zbyt często finały IMP nie odbywały się w tym samym
mieście (w tym przypadku we Wrocławiu), ukarano go odebraniem tego
przywileju. Znów nie miałem gdzie obejrzeć tych zawodów. Jakimś
40
cudem odkryłem, że patronat nad imprezą objęło Radio RMF FM.
Oczywiście, włączyłem odbiornik, nadstawiłem ucho i… w ciągu kilku
godzin usłyszałem tylko jedną relacyjkę, w trakcie której podekscytowany
pan krótko powiedział, że świetnie jeździ Drabik (ostatecznie wygrał),
a później zafascynowany opowiadał, że na stadionie jest bardzo głośno
i na trybuny leci dużo żwiru. Zupełnie tak, jakby oglądał żużel po raz
pierwszy w życiu. Końcowej klasyfikacji już nie podano.
Dwudziestego sierpnia swoje dziesiąte urodziny obchodziła
kuzynka Dorota. Dostałem zaproszenie na uroczystość, ale z niego nie
skorzystałem. Nie powiedziałem, dlaczego. Trochę się wstydziłem. Otóż
tego samego dnia odbył się w Pile turniej par z udziałem żużlowców do lat
19. „Musiałem” tam być...
Pięć dni później, razem z Dorotą i jej siostrą Anią, dla której był to
żużlowy debiut, wyruszyłem na imprezę roku w Pile – półfinał
Drużynowych Mistrzostw Świata. Ludzi było mnóstwo! Siedzieliśmy na
pierwszym łuku. Mieliśmy dobre miejsca, bo na stadion przyszliśmy
bardzo wcześnie. Swoją drogą to ciekawe, że żużel, chociaż jest sportem
dla twardzieli, regularnie przegrywa z deszczem. Solidnie lało również
tego popołudnia. Kibice, którzy siedzieli obok nas, rozłożyli nad dużą
częścią sektora folię, dzięki której uniknęliśmy przemoknięcia.
Rozpoczęcie przesunięto o dwie godziny, na 20. Mimo to żużlowcy nadal
nie chcieli wyjechać na mokry tor. Głównym powodem buntu był
obowiązek jazdy na „łysych” oponach (czyli ze znacznie zmniejszonym
rozmiarem bieżnika). Sportowcy obawiali się kontuzji. Zresztą wielu
z nich już wcześniej zbojkotowało imprezy organizowane przez
Międzynarodową Federację Motocyklową. Z mistrzostw wycofała się na
przykład Australia, której reprezentacja miała wystąpić w Pile. Jej
miejsce zajęła druga drużyna Polski.
41
Zawody jednak się odbyły. Wygrali Polacy przed Rosjanami
i Węgrami. Dwa pierwsze zespoły zdobyły – odpowiednio – złoto i srebro
we wrześniowym, słabo obsadzonym finale „drużynówki” w Niemczech.
Imprezę oglądałem w programie DSF. Polska sięgnęła po złoto w tej
konkurencji po dwudziestosiedmioletniej przerwie! Powracając jeszcze
do turnieju w Pile – znakomicie spisał się w nim nieżyjący już, niestety,
Rinat Mardanszin, który zdobył szesnaście punktów z bonusem (na
osiemnaście możliwych). Sukces Rosjan był wyjątkowo symboliczny, bo
że został odniesiony w roku, w którym zginął na torze jeden z filarów
reprezentacji ze Wschodu, Rif Saitgariejew.
W pierwszy dzień jesieni (w sumie to sam nie wiem, czy na pewno
pierwszy, ale mniejsza z tym – był 21 września) odbył się turniej
pożegnalny Jarosława Gały. Główny bohater pojechał tylko raz, pokonał
faworytów do zwycięstwa w wyreżyserowanym biegu, a później oglądał
występy kolegów z parkingu. Ten wyścig wyglądał bardzo efektownie.
„Helmut” jechał pierwszy, a za nim trzej pozostali (wśród nich Świst
i Dobrucki), którzy zawzięcie, ale bezskutecznie „kąsali” go od startu do
mety. Dali mu wygrać. Gest ładny, a zawodnik, który przez cztery sezony
reprezentował Polonię, został pożegnany bardzo elegancko.
Jeżeli dobrze pamiętam, tego samego dnia wieczorem oglądałem
u wujka Edka ostatnią rundę Indywidualnych Mistrzostw Świata. Ale co
to było za oglądanie! Kanał Filmnet, który prezentował zawody na żywo,
był zakodowany. Nie mieliśmy dekodera i mogliśmy wybierać: albo
czarno – biała wizja pozbawiona głosu, albo głos bez wizji. Woleliśmy
obraz. No i dzięki temu zawody w Vojens udało się obejrzeć. Właśnie
wtedy, z dziką kartą, po raz pierwszy w karierze wystartował Piotr
Protasiewicz. Wypadł przeciętnie, ale nie zawiódł. Gorzej było z pilskim
Hansem, który roztrwonił wyraźną przewagę i stracił prawie pewny złoty
42
medal. Awansował tylko do finału B. Ostatni wyścig wygrał Billy Hamill,
który, asekurowany przez Ermolenkę i Hancocka, rzutem na taśmę
zapewnił sobie mistrzostwo świata. Nielsen nie wykorzystał znakomitej
szansy na złoto. Jak się później okazało – już ostatniej. W trzech
kolejnych sezonach nadal był bardzo dobry, ale nie rewelacyjny. Sezony
w Grand Prix zamykał – kolejno – na miejscach: siódmym, czwartym
i trzecim.
Powróćmy do ligi. Rundę zasadniczą Polonia kończyła meczem
z Unią Tarnów u siebie. I tu stało się nieszczęście. Pierwszą poważną
kontuzję odniósł w swojej karierze Rafał Dobrucki. Krajowy lider pilan
zaraz na początku spotkania upadł na wyjściu z pierwszego łuku tak
niefortunnie, że złamał kość udową. W play – offach Polonia musiała
radzić sobie bez niego. Mimo to, poszło jej świetnie. Ale o tym za chwilę.
Tymczasem Rafała odwiedzały w pilskim szpitalu tłumy. Ja do niego nie
dotarłem, ale też mi było przykro, że cierpi.
Play – offy zaczęły się w czwartek, zaledwie cztery dni po meczu
z Unią. Pilanie pojechali do Częstochowy. Myślałem, że starym, mało
fajnym zwyczajem znów z niecierpliwością będę czekał na wynik
spotkania (nie mogłem w domu „złapać” Radia Sto, transmitującego
wszystkie wyjazdy naszego zespołu), tymczasem miłą niespodziankę
sprawił mi kolega Filip. Bardzo mnie chłop zaskoczył. Poznaliśmy się rok
wcześniej, na jubileuszu Szkoły Podstawowej nr 6. Wtedy każdy z nas
śpiewał. Potem kontakt się urwał, aż tu nagle, chyba dzień przed potyczką
z Włókniarzem, Filip podszedł do mnie i, ni stąd ni zowąd, zaprosił na
mecz do swojego domu. Miał Canal +, więc dzięki niemu mogłem
zobaczyć dosłownie wszystko to, co działo się w Częstochowie. Ale skąd
on wiedział, że lubię żużel? Hmm... W sumie to nic dziwnego, przecież
nawijałem o nim prawie bez przerwy.
43
Pod Jasną Górą zgarnęliśmy baty. Bez trzech Rafałów zdobyliśmy
zaledwie 33 punkty, z czego prawie połowę wywalczył Nielsen. Tego dnia
Hansa objechał tylko Drabik – jak sam mówił, udało mu się to po raz
pierwszy w życiu. W 1996 roku lider „Lwów” jeździł znakomicie. To był
jego rok.
Pilski rewanż obserwowało na stadionie zaledwie sześć tysięcy
widzów. Wygraliśmy ośmioma punktami. Zbyt nisko, żeby w dwumeczu
pokonać Włókniarza. Ale Polonia walczyła dzielnie. Po pięciu biegach
prowadziła nawet 19:11. Z tamtego spotkania, oprócz pięknej,
październikowej pogody, zapamiętałem rewelacyjny występ Hansa.
Chyba dopiero wtedy po raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie, jaką
gwiazdę mamy w zespole. Nielsen w pięknym stylu zdobył komplet
punktów i uzyskał najlepszy czas dnia. Właśnie takiego chcę go
zapamiętać.
44
Pilanom pozostała walka o brąz. Przeciwnikiem była Stal Gorzów.
W „żużlowy czwartek” znów zawitałem do Filipa. Tym razem Canal +
pokazywał finałowy mecz Włókniarza z Apatorem, wygrany przez
gospodarzy 50:40. Wieści z Gorzowa nasłuchiwaliśmy z radia. Po
trzynastu wyścigach Stal prowadziła 47:31, ale w dwóch ostatnich pilanie,
trochę szczęśliwie, zwyciężyli w sumie 9:2, zmniejszając rozmiary porażki
do dziewięciu punktów. Było więc nieźle, ale niespecjalnie wierzyłem
w możliwość odrobienia tych strat. Tymczasem w Pile pech dopadł
Fragment programu z meczu, który dał pilanom pierwszy medal Drużynowych Mistrzostw Polski (październik 1996 roku)
45
gorzowian. W swoim drugim starcie, na wyjściu z pierwszego łuku
motocyklami złączyli się Świst z Olszewskim. Sprzęt obu panów
poszybował wysoko w górę, a jeden z motocykli o mały włos nie strącił
operatora kamery Canal +! Świst złamał rękę i do końca meczu już nie
wystąpił. W tej sytuacji punkty dla Stali zdobywał prawie wyłącznie Jason
Crump, a Polonia odrobiła straty z nawiązką. Mogliśmy się cieszyć
z pierwszego medalu drużyny w historii klubu. To był bardzo miły dzień!
Wieczorem oglądałem retransmisję finałowego meczu z Torunia.
Nadawała go TVP Bydgoszcz. Na stadionie Apatora ludzie stali nawet na
banerach reklamowych umieszczonych wokół korony stadionu, taki był
tłok! Z relacji zapamiętałem szczególnie jedną migawkę – przedmeczową
rozmowę z oglądającym mecz w „cywilu” Robertem Sawiną.
− Kto zostanie mistrzem Polski? - pytał redaktor.
− To już chyba wiadomo, że Apator – odpowiedział bez zastanowienia
żużlowiec. Chyba jednak nie... Apator wygrał, ale tylko 46:44, a więc nie
odrobił strat z pierwszego spotkania i torunianom pozostały łzy smutku.
Sensacyjnie, choć sprawiedliwie, trzeci tytuł w historii klubu wywalczył
Włókniarz.
Pod koniec października oglądałem w Pile Młodzieżowe Drużynowe
Mistrzostwa Okręgu Poznańskiego. Zawody były dziwne, bo odbywały się
przy padającym deszczu, śledziło je góra sto osób (w tym Grisza, Michał
Guziński, Paweł Wasilewski i ja), a zespoły występowały w kadłubowych
składach. Wyścig dziewiąty nie odbył się z powodu... braku zawodników,
natomiast w innym jechał sam Daniel Tęgi, który ukończył bieg w czasie
ponad 89 sekund! Ostatnią serię już odwołano. W domu rodzice pytali
mnie, po co chodzę na takie beznadziejne zawody. Chodziłem, bo czułem,
że muszę. To było prawie jak narkotyk.
46
Na ostatnie zawody sezonu – tradycyjny Turniej Gwiazdkowy -
przydały się kalesony. Było zimno, ale ludzi dotarło bardzo dużo (pan
Wiesiu Szmagaj pisał w „Żużlowym” o siedmiu tysiącach!). Na drugim
łuku pojawiło się nawet coś, co przypominało niewielką taflę lodu. Ale
żużlowcy się nie oszczędzali. To był najsilniej obsadzony „Gwiazdkowy”
w historii. Tym razem Tomek Gollob pojechał przeciętnie, a wygrał
Nilsen przed Nielsenem. Ciekawe rzeczy działy się na prezentacji.
Najpierw pan, który otwierał imprezę (nie pamiętam kto) powiedział:
„Radosnych świąt w... 1969 roku”, a później Cezary Owiżyc, pytany przez
Krzysztofa Hołyńskiego, czego życzy kibicom na Nowy Rok, powiedział,
że on nic nikomu nie życzy.
Kolejny sezon zaczął się dla mnie bardzo szybko – już w połowie
marca byłem po pierwszym sparingu. Piła gładko pokonała Łódź, która
w tamtym roku miała silny apetyt na pierwszą ligę, ale, jak to często
bywa, na apetycie się skończyło.
Po zawodach wszedłem do hali przy Bydgoskiej, w której swój mecz
rozgrywała pilska Nafta. Powoli zaczynała się moja przygoda z siatkówką,
jednak to już nie było to samo. Żużel miał i nadal ma pewne miejsce
lidera w prywatnej klasyfikacji ulubionych sportów.
Pierwszy mecz ligowy odbył się w Wielkanocny Poniedziałek.
Polonia podejmowała bydgoszczan. Tak wielu kibiców na stadionie w Pile
jak tego dnia ani wcześniej, ani później nie widziałem. Chyba tylko obok
Michała były dwa wolne miejsca (sam mi o tym później powiedział).
Jutrzenka, wzmocniona Protasiewiczem, była w 1997 roku murowanym
kandydatem do złota, a swoją klasę udowodniła już w Pile. Po dwóch
wyścigach przegrywaliśmy 2:10 i chociaż bardzo staraliśmy się odrobić
straty, to się nie udało. W drugim biegu Nielsen, chyba po raz pierwszy
w historii startów w lidze polskiej, przegrał dubletem. Pokonali go bracia
47
Gollobowie. Dla Hansa ten mecz był inauguracyjnym występem na torze
w tamtym sezonie. Nieźle radził sobie powracający na tor po kontuzji
Rafał Dobrucki, który rozpoczął ostatni rok w gronie juniorów.
Bydgoszczanie wygrali sześcioma punktami, ale w kolejnych meczach
nasi Poloniści byli już znacznie bardziej skuteczni – wygrali w Zielonej
Górze, zremisowali w Rzeszowie i zwyciężyli u siebie Apatora.
Mecz z ZKŻ był relacjonowany, tradycyjnie i profesjonalnie, przez
Radio Sto oraz mniej profesjonalnie przez pilskie RMS FM. „Setki”
w domu nie mieliśmy, więc słuchałem RMS. Delikatnie mówiąc, jakość
nie była najlepsza, bo przekaz szedł z telefonu komórkowego i - co
najciekawsze - łączność została przerwana przed ostatnim biegiem, kiedy
ZKŻ prowadził 43:41! Tego, że Dobrucki z Nielsenem, wygrywając
podwójnie, zapewnili nam zwycięstwo, dowiedziałem się dopiero kilka
minut po fakcie.
Pięć dni przed moimi urodzinami przyjechał do Piły osłabiony
brakiem Tomasza Bajerskiego Apator. „Bajer” przeszedł zimą do klubu
z Gorzowa za sześćset tysięcy złotych! Kilka lat później Stal (podobnie jak
nasza Polonia) musiała surowo pokutować za zbyt wystawne żużlowe
życie.
Okazało się, że Toruń bez Bajerskiego też był silny. Wygraną
zapewniliśmy sobie dopiero w ostatnim biegu. Prezenterem podczas tego
spotkania był Piotr Gruntkowski, który po raz pierwszy tworzył atmosferę
bezpośrednio z płyty boiska. Przed meczem trochę się denerwował – nic
dziwnego: w tamtych latach na stadion przychodziły tłumy, a wśród
kibiców często jeden mądrzejszy od drugiego. Krytykantów było na
pęczki. Pan Piotr prosił mnie, żebym słuchał uważnie jego wypowiedzi,
a później przekazał ewentualne uwagi. Moim zdaniem było bardzo
dobrze, a jedyne potknięcie nastąpiło, kiedy „Gruntek” dywagował, kto
48
może dostać oponę od Borowskiego. Wśród kandydatów automatycznie
wymienił Nielsena, tymczasem nagroda mogła trafić wyłącznie
do „krajowca”. Ale to była drobnostka. Zresztą później sam zauważył swój
błąd.
W Święto Pracy Polonia jeździła u siebie z innym potentatem, Stalą
Gorzów, wzmocnioną nie tylko „Bajerem”, ale i Tonym Rickardssonem.
Na torze było bardzo gorąco, a największa nerwówka zaczęła się, kiedy
goście złożyli na ręce sędziego protest dotyczący używania przez
Okupskiego niedozwolonej, nieoznakowanej opony. W rezultacie
„Majorowi” odebrano trzy zdobyte przez niego punkty, a gorzowianie
zostali dokumentnie wygwizdani przez publiczność. Najbardziej oberwało
się pracującemu w Stali Jarkowi Gale, którego (nie wiem, czy słusznie)
posądzono o zdradę poprzedniego zespołu i „wydanie” dawnego
klubowego kolegi. Ale Polonia i tak była górą, pokonując gorzowian
48:39.
Dokładnie miesiąc później, dzień przed moim wyjazdem do
Gorzowa na spotkanie z Janem Pawłem II, gościliśmy Unię Leszno, która
w poprzednim sezonie wygrała wszystkie(!) mecze w drugiej lidze.
Wydawało się, że nie będzie kłopotów z pokonaniem leszczynian,
tymczasem przed ostatnim wyścigiem oba zespoły miały po 42 punkty.
Na koniec jechała prawie niezawodna para Nielsen – Dobrucki, która
przez trzy i pół okrążenia podwójnie prowadziła przed atakującym ją
bezustannie Adamem Skórnickim. Kiedy kibice zaczęli cieszyć się ze
zwycięstwa, Hansowi stanął motocykl! Wszystko działo się na ostatniej
prostej. W rezultacie, żeby nie wpaść na kolegę, Dobrucki też musiał
zwolnić, a obu pilan, dosłownie rzutem na taśmę, wyprzedził po
zewnętrznej „Skóra”. To było niesamowite! Mecz zakończył się remisem.
49
Jakiś czas później, podczas walki bokserskiej, Tyson odgryzł
kawałek ucha Holyfieldowi, a następnego dnia w Pile odbył się kolejny
żużlowy dreszczowiec – tym razem ze Startem Gniezno. To była setna
żużlowa impreza którą widziałem – impreza, która nie przyniosła radości
pilskim kibicom. Przeciętny w poprzednich kolejkach Start okazał się
lepszy od Polonii o cztery punkty. Pilanie jeździli bez Nielsena, no i słabo
pojechał Dobrucki, który zdobył tylko pięć punktów. Porażka była dla nas
przykrą niespodzianką.
Kilka dni później rozpoczęła się w Polsce tragiczna w skutkach
powódź. Południowo – zachodnia część kraju znalazła się pod wodą. Było
strasznie. Tuż przed katastrofą razem z tatą wybrałem się klubowym
autobusem na mecz Polonii do Gorzowa. Niepotrzebnie. Już wtedy silnie
padało i zawody zostały odwołane. Tego samego dnia odbyła się w
Landshut przełożona z soboty runda Grand Prix, którą wygrał Nielsen,
a Gollob był ostatni.
Na powtórkę meczu w Gorzowie też się wybraliśmy – tym razem
wozem osobowym z trzema innymi kibicami. Kierowca pędził bardzo
szybko. Na szczęście, dotarliśmy cało. W Gorzowie Polonia była słaba.
Zdobyliśmy tylko 37 punktów.
Na kolejny żużel czekałem ponad miesiąc, a to dlatego, że
wyjechałem na rekolekcje oazowe do Bystrej Podhalańskiej. Tuż przed
moim wyjazdem miał się odbyć transmitowany przez Canal + mecz
Polonii z Włókniarzem, ale znów deszcz wymusił jego przełożenie.
Powtórki już nie widziałem. Pamiętam tylko, że w trakcie tamtego
spotkania Nielsen pobił rekord toru. Swoją drogą szkoda, że nie
znaleziono jeszcze recepty na organizowanie żużla przy silnych opadach.
Chyba że wszędzie postawimy stadiony z zasuwanymi dachami, albo
będziemy jeździć w halach. Mało realne i niezwykle kosztowne.
50
Przepadł mi też finał Brązowego Kasku. Na torze w Pile nasi
pojechali rewelacyjnie – wygrał Okoniewski, trzeci był Franków,
a czwarte miejsce zajął Pecyna.
Jak wróciłem do domu, to natychmiast oddałem się lekturze
zaległych „Tygodników Żużlowych” i obejrzałem nagrane specjalnie dla
mnie imprezy, między innymi Grand Prix Wielkiej Brytanii w Bradford.
Niezłe zawody. Duże wrażenie wywarł na mnie położony w niecce
stadion. Na dodatek ścieżka pod bandą znajdowała się znacznie wyżej niż
ta przy krawężniku. Szkoda, że teraz w Bradford już się nie jeździ.
Brytyjską rundę, po raz pierwszy i ostatni w karierze, wygrał Duńczyk,
Brian Andersen.
Co ciekawe, strzępy informacji z brytyjskiego Grand Prix dotarły do
mnie jeszcze w powrotnym pociągu z rekolekcji. Właśnie wtedy,
przechodząc przez wagon „Wars”, usłyszałem żużlową relację w radiowej
„Jedynce”. Przystanąłem i z uwagą zacząłem nadstawiać ucha. Chwilę
później poprosiłem panią z obsługi o podkręcenie głośnika. Pani, nie
szczędząc krytycznych uwag, spełniła moje życzenie, ale najwyraźniej
akompaniament żużlowych motocykli bardzo jej przeszkadzał, bo kilka
minut później wyłączyła odbiornik. Nie śmiałem protestować. Wyniki
poznałem dopiero na miejscu.
W Pile tata zaczął mnie przekonywać do wyjazdu nad morze, do
opustoszałego w wakacje gdańskiego mieszkania przyjaciół cioci Renaty.
Postawiłem ultimatum – jadę, ale pójdziemy na żużel. Udało się.
W Gdańsku zaliczyliśmy dwie imprezy – kolejne rundy: Drużynowego
Pucharu Polski (dziś o to trofeum już się nie walczy) oraz Młodzieżowych
Drużynowych Mistrzostw Polski. Podczas tych pierwszych zawodów
poważną kontuzję odniósł Mirosław Cierniak. Niestety, był to uraz, który
zahamował jego sportowy rozwój. Na MDMP podziwialiśmy wspaniałą
51
postawę juniorów z Piły, którzy po raz kolejny udowodnili, że stanowią
świetną ekipę ze znakomitym liderem, Rafałem Dobruckim.
A propos tego ostatniego – na początku sierpnia, kiedy
przebywałem w Bystrej, Rafał występował w finale Indywidualnych
Mistrzostw Świata Juniorów w czeskim Mseno. Był faworytem. Wiodło
mu się bardzo dobrze, ale do czasu. W trakcie jednego z biegów nasz lider
został dwukrotnie sfaulowany przez znacznie słabszego wtedy od niego,
Nickiego Pedersena. Atak był na tyle poważny, że Rafał kończył zawody
poturbowany jak bokser. Dobrucki rywalizował dalej, ale na przeszkodzie
stanął mu defekt motocykla! Setki polskich kibiców na stadionie musiały
przeżyć szok. Relacjonujący imprezę dla telewizji Pilsat Krzysztof
Lewandowski podłożył do tego biegu głos ze studia, mimo że poprzednie
wyścigi komentował na żywo. Chyba nie obyło się bez jakiejś bluzgi...
Ostatecznie zawody wygrał Jesper Jensen z Danii, a Rafał zdobył 11
punktów i po emocjonującym barażu ze Scottem Nichollsem zdobył
srebrny medal. O srebro walczył na motocyklu innego finalisty z Piły,
Rafała Kowalskiego.
Tuż po powrocie z Gdańska, jeszcze w trakcie wakacji, byłem
świadkiem dwóch wysokich ligowych zwycięstw Polonii w Pile – z ZKŻ
Zielona Góra i Stalą Rzeszów. Ale nad Gwdą myślało się już wtedy przede
wszystkim o imprezie, która czekała nas 13 września – finale
Drużynowych Mistrzostw Świata. Bilet na zawody kupiłem pierwszego
dnia przedsprzedaży, mimo że nie miałbym kłopotów z nabyciem go
nawet godzinę przed imprezą. Od Griszy pożyczyłem umocowaną na kiju
flagę Polski. Niestety, kij odebrano mi przy wejściu na stadion (tego dnia
nikt nie mógł przejść z jakimkolwiek drzewcem przez bramkę – szkoda,
że nie wiedziałem o tym wcześniej), a po zawodach już go nie odzyskałem.
52
Byłem tak podekscytowany mistrzostwami, że zrezygnowałem
nawet z udziału w tradycyjnym wrześniowym biegu ulicznym „Lion” dla
uczniów szkół podstawowych (mimo że miałem ostatnią ku temu okazję
i byłem w niezłej formie). Wszystko dlatego, że bieg odbywał się tego
samego dnia rano, a ja chciałem wejść na stadion już o 10, zatem
w momencie otwarcia jego bram. Dziś bym chyba jednak najpierw
pobiegł. W końcu do rozpoczęcia zawodów pozostało wtedy aż pięć
godzin. Ostatecznie kibiców dotarło około dziesięciu tysięcy, a więc
stadion w szwach nie pękał, ale i tak robił niezłe wrażenie. Minusami były
wysokie ceny biletów i niepewna pogoda. Poza tym imprezę
transmitowała telewizyjna „Jedynka” - po raz pierwszy i jak dotąd ostatni
z naszego obiektu. Jakość relacji była przeciętna, ale sygnał poszedł
w świat i to mi się podobało. W tamtym czasie „drużynówka”
przypominała zlikwidowane po 1993 roku Mistrzostwa Świata Par –
w zespole występowało dwóch zawodników plus rezerwowy. Nasz duet,
Gollob – Krzyżaniak, przegrał w pierwszym biegu z Duńczykami,
Nielsenem i Knudsenem. Po tym wyścigu „Krzyżaka” do końca turnieju
zastępował skuteczny tego dnia Protasiewicz. Na finiszu Polska zdobyła
srebro, uległa tylko reprezentacji Danii, a wyprzedziła Szwecję. Dla
„Trzech Koron” aż siedemnaście punktów wywalczył Tony Rickardsson.
To był pierwszy finał mistrzostw świata, jaki widziałem.
Również we wrześniu po pierwszy medal w mistrzostwach
„solowych” sięgnął Tomasz Gollob. Ostatni turniej sezonu w Vojens
oglądałem za pośrednictwem Canal + u wujka Edka. O wszystkim
decydował wyścig finałowy. Tomek minimalnie wyprzedził czwartego
w klasyfikacji generalnej Rickardssona. Ogarnęła nas wielka radość!
Warto przypomnieć, że droga po medal była dla Golloba bardzo wyboista
i wiodła między innymi przez Wrocław, gdzie pod koniec sierpnia Polak
53
zajął trzecie miejsce. To była wyjątkowa runda Grand Prix, ponieważ
skończyła się już po północy! Wszystko z powodu deszczu, który bardzo
solidnie zrosił tor i spowodował przesunięcie rozpoczęcia zawodów
o ponad dwie godziny. We Wrocławiu debiutował w Grand Prix Rafał
Dobrucki, ale tym razem nie zachwycił.
Gollob razem z Polonią Bydgoszcz, w obecności grubo ponad
dwudziestu tysięcy swoich kibiców, pokonał drużynę z Gorzowa i zdobył
w 1997 roku jeszcze jeden tytuł – Drużynowego Mistrza Polski. Pilanie
ponownie sięgnęli po brąz, ale ten medal mało kogo nad Gwdą ucieszył.
Fani w Pile stawali się coraz bardziej wymagający. Decydujący o zdobyciu
brązowych medali przez Polonię mecz oglądało przy Bydgoskiej tylko pięć
tysięcy osób. Ci, którzy zrezygnowali z przybycia, nie mieli okazji
przyjrzeć się świetnie jeżdżącym Nielsenowi i Okoniewskiemu.
Siedemnastolatek z Piły zdobył tego dnia aż czternaście punktów!
Turniej Gwiazdkowy odbył się tym razem w Mikołajki. Była to
impreza o tyle wyjątkowa, że stanowiła formę pożegnania z Piłą kapitana
Polonii, Krzysztofa Okupskiego. „Okup” jeździł w naszym zespole od 1992
roku i dzięki waleczności oraz skuteczności zyskał nie tylko moją
sympatię. Krzysztof powędrował do Kolejarza Rawicz. A w Gwiazdkowym
zwyciężył, po pięknej walce z Dobruckim, Tomasz Gollob, kończąc w ten
sposób bardzo udany dla siebie sezon. Kolejny rok też miał być dla niego
dobry. Ale nie tylko dla niego. Dla mnie – pod względem „żużlowym” -
również. Oprócz kilku wspaniałych imprez, które miałem okazję zobaczyć
na żywo, zacząłem występować z zupełnie nowych dla siebie rolach.
54
Rozdział IV
1998 – 1999
Jesteśmy na szczycie!
W lutym kilkoro uczniów z mojej podstawówki (wśród nich byłem
i ja) wybrało się do redakcji Radia Sto. Wszystko dlatego, że pracujący
tam Robert Ciechanowski w każdą sobotę zapraszał do studia uczniów
z różnych szkół. Podczas spotkania rozmawialiśmy o tym, co dzieje się
w „Szóstce”, mogliśmy też przeczytać serwis informacyjny. Spodobało mi
się to zajęcie i czułem, że poszło mi nieźle. Kiedy już w szkole spotkałem
pana Piotra Gruntkowskiego, który dla „Setki” relacjonował wtedy
wyjazdowe spotkania Polonii, usłyszałem od niego pytanie, czy chciałbym
pomagać Ciechanowskiemu prowadzić studio żużlowe w trakcie meczów
ligowych. W studiu trzeba było informować o obsadzie kolejnych
wyścigów, przypominać wyniki oraz podawać różne ciekawostki, w tym
rezultaty z innych torów. Robert był świetnym radiowcem, ale nie lubił
żużla, dlatego potrzebował jakiegoś maniaka, który miał go uzupełniać.
Zgodziłem się, choć byłem świadomy popularności tych audycji i tego, jak
trudno będzie zrozumieć kibicom moje błędy. Ale propozycja bardzo
mnie ucieszyła.
Jak by tego było mało, zacząłem działać jeszcze na dwóch innych
frontach (również dzięki wielkiej pomocy Piotra Gruntkowskiego). Otóż
mój ulubiony nauczyciel wziął mnie ze sobą na... stanowisko spikerskie
na stadionie, zapewniając mi wcześniej klubową legitymację! W ten
sposób mogłem wchodzić za darmo na wszystkie mecze i dodatkowo
otrzymywałem program. Nie zawsze jednak korzystałem z tej możliwości.
Będąc wtedy jeszcze uczniem podstawówki mogłem wejść na mecz
55
niewielkim kosztem, kupując sam program, bez biletu. Szczerze mówiąc,
wolałem stosować takie rozwiązanie, bo zawsze się stresowałem, kiedy
pokazywałem klubową legitymację. Pan przy bramie dla osób
funkcyjnych nie odpowiadał na moje „dzień dobry”, a ja sam czułem się
dość obco w towarzystwie tych wszystkich wielkich postaci: prezesów,
sponsorów i dziennikarzy. A poza tym, kiedy już miałem coś powiedzieć
przez mikrofon do kilkutysięcznej widowni (wszak nie po to dostałem
legitymację, żeby zbijać bąki na ławeczce – u boku pana Piotra uczyłem
się publicznych wystąpień), to byłem bardzo zestresowany. Nie da się
ukryć, że pierwszy rok przy „sitku” był dla mnie niezwykle trudny.
Trzecim i ostatnim sportowym zajęciem, którego podjąłem się
pamiętnej wiosny 1998 roku, było pisanie żużlowych wiadomości do
darmowego czasopisma „A-Z Moto”. Gazetka była bezpłatna, składała się
przede wszystkim z ogłoszeń motoryzacyjnych, a żużel miał być
magnesem przyciągającym potencjalnych czytelników. Redakcja
ulokowała swoją siedzibę w piwnicy jednego z pomieszczeń przy ulicy
Matwiejewa, a każdy numer redagował Janusz Strugała przy wsparciu
panny Doroty, która później została jego żoną.
56
Na sezon '98 czekałem z wielkim niepokojem. Obawiałem się moich
pierwszych dziennikarskich prób i dlatego z dużą ulgą przyjąłem
informację (nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło) o przełożeniu
z powodu deszczu pierwszego meczu towarzyskiego z ZKŻ Zielona Góra.
Ale powtórka odbyła się już bez przeszkód. Był 25 marca. Dla mnie ten
mecz zaczął się na długo przed pierwszym wyścigiem. Przygotowywałem
się do niego solidnie, sporządzając kilka stron notatek z informacjami na
temat tego, co działo się w żużlu zimą. Kiedy pierwszy raz wziąłem do ręki
mikrofon, ugięły się pode mną nogi. Około cztery tysiące widzów słyszało
to, co mówiłem. Zacząłem sam, podczas jednej z przerw. Komentujący to
spotkanie z wieży sędziowskiej Przemysław Surdyk stał obok mnie.
Zadanie, jakiego się podjąłem, polegało na przekazaniu widzom kilku
przygotowanych wcześniej wiadomości. Nie pamiętam dokładnie, o czym
Mój tekst z pierwszego wydania "A-Z Moto", które współredagowałem (marzec 1998)
57
mówiłem. Przypominam sobie tylko, że wspomniałem coś o średniej
wieku zawodników z poszczególnych zespołów w ekstraklasie. W pewnym
momencie zawiesiłem głos. Po prostu zabrakło mi słów. Stres był
ogromny! Na szczęście pomogła przygotowana wcześniej kartka.
Błyskawicznie wybrałem mniej ambitne rozwiązanie – po prostu
zacząłem czytać to, co napisałem sobie w domu. Mówienie bez kartki było
wtedy dla mnie jeszcze za trudne. Nie byłem zadowolony ze swojego
występu. Zły nastrój pogłębiło spięcie z sędzią zawodów, Jerzym
Kaczmarkiem z Poznania. Arbiter pytał obecnych na wieży operatorów,
czy nagrali jeden z upadków. Chciał obejrzeć powtórkę, żeby podjąć
właściwą decyzję o wykluczeniu któregoś z zawodników. Ośmieliłem się
zaprezentować swoją opinię na temat zdarzenia i... zostałem zrugany
przez sędziego na oczach dziennikarzy. Kaczmarek krzyknął nawet,
że nie powinni mnie więcej wpuszczać na stadion! To był dopiero nerwus.
Miałem dość tego meczu.
W domu musiałem jeszcze napisać relację ze spotkania do „A-Z
Moto”. Kiedy wydrukowany już tekst trafił do rąk taty, usłyszałem
od niego:
− Gratuluję. A teraz będę krytykował.
Na to nie byłem przygotowany, a jego uwag słuchałem z wypiekami na
twarzy. Tata zapytał między innymi:
− Jak upadek mógł wyglądać „bardzo makabrycznie”? Słowo „bardzo”
jest w tym przypadku niepotrzebne.
Przyznałem mu rację.
Jak widać, pierwsze zetknięcie z dziennikarstwem wypadło blado.
Na dodatek Radek, szkolny kolega, który słyszał mnie na stadionie,
powiedział, że mój głos brzmiał śmiesznie i dziwnie. Pomyślałem wtedy,
58
że to początek końca mojej króciutkiej przygody z mikrofonem.
Na szczęście murem za mną stał pan Piotr.
Podbudowałem się trochę po pierwszej audycji w radiu. Razem
z Robertem siedziałem w studiu podczas wyjazdowego meczu Polonii
w Toruniu. Jeśli dobrze pamiętam, była wtedy Niedziela Palmowa.
Przypominam sobie jedną wypowiedź, kiedy podawałem dorobek
żużlowców po trzynastym wyścigu:
− Zawodnik X pojawił się na torze tylko raz i nie zdobył punktu.
Właściwie to był na nim dwa razy, bo przecież wyszedł również
na prezentację.
„Ciechan” pochwalił mnie za te słowa. Niewiele później, już na antenie
stwierdził, że jedynym pilaninem smucącym się ze świetnej postawy
naszych asów w Toruniu (Poloniści wygrali 50:39) był siedzący obok
niego Wojtek. Zaprzeczyłem, ale rzeczywiście, byłem zamyślony.
Analizowałem w głowie nie tylko występ zespołu, ale również to, co
powiedziałem i jak wypadłem. Wydawało mi się, że nie było źle.
Z pewnością poszło mi lepiej niż na stadionie. Dopiero po zakończeniu
relacji mogłem się przekonać, jak wielkim zainteresowaniem cieszyła się
ona wśród mieszkańców Piły. Mój głos został rozpoznany przez wielu
znajomych. Zabroniłem tylko słuchać audycji tacie. Bałem się, że trudno
będzie mi się podnieść po jego ewentualnej krytyce. Natomiast Janusz
Strugała z myślą o mnie nagrał tę audycję na kasetę. Niestety,
zignorowałem ten upominek. Szkoda, że wcześniej się nim nie
zainteresowałem - byłaby miła pamiątka. No cóż, pamiątka przepadła.
Dwa pierwsze ligowe mecze w Pile – z Iskrą Ostrów i Stalą Rzeszów
były mało ciekawe i rozgrywane przy kiepskiej pogodzie. Ja znowu żyłem
w stresie, bo miałem drobne wejścia w przerwach między biegami –
podawałem zmiany lub czasy niektórych wyścigów. Stresowałem się,
59
ale ponieważ obok mnie stał Piotr Gruntkowski, bałem się mniej niż
w trakcie sparingu z ZKŻ. Raz mnie nawet ładnie zapowiedział:
- O zmianie powie Państwu najmłodszy kandydat na spikera w Polsce,
Wojtek Dróżdż.
Pierwsze naprawdę poważne stadionowe wyzwanie czekało mnie
12 maja. Wyzwanie tym większe, że sędzią imprezy był... Jerzy
Kaczmarek! Miałem mówić z wieży podczas rundy Młodzieżowych
Drużynowych Mistrzostw Polski. I to przez całe zawody! Na płycie
pracował Przemek Surdyk, a ja stałem u góry, po prawicy sędziego. No
i długo tam nie postałem. Nie szło mi najlepiej, trochę się zacinałem,
pewnie z powodu tremy (wtedy jeszcze na „młodzieżówkę” przychodziło
w Pile wiele osób – tym razem było ich około dwóch tysięcy), aż w końcu
przyszło niechlubne apogeum. Nerwowy Kaczmarek chciał powtórzyć
bieg z powodu nierównego startu. Nie do końca zrozumiałem jego
decyzję, którą miałem przekazać przez mikrofon. Sędzia wyczuł, że nie
wiedziałem, jak o niej powiedzieć, więc krzyknął do mnie:
− Falstart!
Podobno dzięki głośnikom wszystko było słychać na trybunach. Tak mi
później powiedział Darek. W rezultacie pan Przemek wrócił na górę, a ja
dostałem wolne. Ze łzami w oczach resztę imprezy oglądałem z balkonu
pod stanowiskiem sędziego. Znowu miałem dość.
Mimo to ponownie stanąłem na wieży z mikrofonem i to zaledwie
dwa tygodnie później. Tym razem zupełnie sam miałem prowadzić
Pomorską Ligę Młodzieżową. Na szczęście dla mnie, sędziował ktoś inny
– gorzowianin, Stanisław Pieńkowski. Szło mi „kulawo”, ale nareszcie
miałem odrobinę spokoju, bo arbiter nie był w gorącej wodzie kąpany.
Wpadki, oczywiście, były: „Marceli Dubicki odjeżdża od taśmy, ale na
pewno za chwilę do niej podjedzie”, albo: „W kasku czerwonym pojedzie
60
X, który... (tu zapanowała dłuższa cisza) Przepraszam.” Jakoś
dobrnąłem do końca, jednak szału nie zrobiłem. Co więcej, w tamtym
sezonie więcej razy na wieży się nie pojawiłem. Prawdę mówiąc, trochę
mi ulżyło.
Nie było natomiast taryfy ulgowej w radiu. Szczególnie
zapamiętałem wyjazdowy mecz Polonii w Grudziądzu. Siedziałem
w studiu bez „Ciechana”, ale za to z kolegą Arkiem, zupełnym
debiutantem. Był jeszcze bardziej zestresowany niż ja. „Wpadliśmy” już
na samym początku, podczas prezentowania składów. Zamiast nazwiska
jednego z pilan, wymieniłem inne, a pomyłkę wyprostowałem dopiero po
chwili. Z kolei Arek, przedstawiając skład GKM, czytał najpierw nazwisko
żużlowca, a dopiero później jego imię. To wystarczyło, aby rozpętać
burzę. Do studia zadzwonił rozwścieczony kibic, który strasznie nas
zrugał i kazał iść na radiowe korepetycje. Przeprosiłem go
i powiedziałem, że tym razem będzie musiał jeszcze jakoś wytrzymać. Ale
Arek nie odezwał się już do końca meczu. Ja mówiłem, chociaż byłem
mocno usztywniony. Intensywnie czuwałem, żeby nie popełnić jakiegoś
błędu, przez co w moich wypowiedziach w ogóle nie było luzu.
Dopiero pod koniec sezonu przed radiowym mikrofonem zacząłem
zachowywać się dość pewnie. Dobrze się czułem zwłaszcza w trakcie
meczu ligowego Polonii w Ostrowie i podczas Turnieju o Łańcuch
Herbowy. Ale - uogólniając – pierwszy rok przy „sitku” był dla mnie
bardzo trudny.
Tymczasem sezon trwał. Rozegrany w trakcie piłkarskich
mistrzostw świata we Francji mecz z Polonią Bydgoszcz jak zawsze
wzbudził w Pile ogromne zainteresowanie. Przed rozpoczęciem zawodów
pasowany na żużlowca został Jarosław Hampel, już wtedy uznawany za
przyszłą gwiazdę czarnego sportu. O Jarka toczyły się długie boje między
61
prezesami Polonii oraz Unii Leszno. Ostatecznie „Hampelek” został
w Pile, a do Leszna miał trafić dopiero po kilku latach.
Spotkanie dwóch Polonii było bardzo dramatyczne. Furorę zrobił
Krzysztof Pecyna, który, zdaniem sędziego, w jednym z wyścigów rzutem
na taśmę pokonał samego Tomasza Golloba! Lider bydgoszczan
protestował, ale w niczym to nie pomogło. Na finiszu również byliśmy
lepsi, wygrywając 46:44.
Rewanż w Bydgoszczy też oglądałem. Pojechałem tam razem
z ekipą Radia Sto, a na trybunach nieoczekiwanie spotkałem Piotrka
Sikorskiego, Agnieszkę, Dorotę i Gustawa, którzy przyjechali nad Brdę
Maluchem. Długo w tym meczu prowadziliśmy, ale finisz gospodarzy był,
tradycyjnie, piorunujący. Pamiętam, że Nielsen nie wygrał tego dnia ani
jednego biegu.
Niewiele brakowało, a do Bydgoszczy bym nie pojechał, ponieważ
nie było w radiu osoby, która poprowadziłaby studio. Pan Piotr w zamian
za pozostanie w Pile oferował mi wyjazd na Węgry, do Debreczyna, na
Finał Kontynentalny Indywidualnych Mistrzostw Świata. Tam jednak
pojechać nie mogłem, bo już wcześniej zaplanowałem wakacyjny wyjazd
z „Oazą”. A więc ostatecznie zostałem zabrany do Bydgoszczy. Po meczu
wracaliśmy szybko, bo rozpoczynała się właśnie transmisja finałowego
meczu Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. Wygrała Francja, gromiąc
Brazylię 3:0. Michał był bardzo niepocieszony.
Po powrocie z rekolekcji byłem świadkiem imprezy roku i zarazem
jednego z najważniejszych wydarzeń w historii pilskiego obiektu – finału
Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Faworytem gospodarzy był
Rafał Okoniewski (w tym czasie na tyle popularny, że tuż przed zawodami
wypuszczono do sprzedaży serię piw „Golden Dragon” z sylwetką
pilskiego żużlowca na puszce). Dla wielu „Okoń” po prostu musiał wygrać
62
i już. Ale nie wygrał. Nie znalazł się nawet na podium. Występował nie
w pełni zdrów, był po kontuzji, poza tym chyba nie wytrzymał
towarzyszącej mu presji. Zresztą w kolejnych sezonach było podobnie. Po
jedyny medal młodzieżowych mistrzostw świata Rafał sięgnął dopiero,
gdy kończył wiek juniora – w 2001 roku zdobył brąz w Peterborough.
Mimo niepowodzenia ulubieńca większej części publiczności, tego
dnia Piła okazała się dla Polaków bardzo szczęśliwa. Po barażowym
wyścigu złoto zdobył Robert Dados, a srebro trafiło do Krzysztofa
Jabłońskiego. Trzecie miejsce zajął Matej Ferjan, zdobywając
historyczny, pierwszy medal na arenie międzynarodowej dla Słowenii.
Po wielkich emocjach, kiedy późnym wieczorem wracałem
taksówką do domu, kierowca powiedział, że odgłosy dobiegające
ze stadionu do centrum były bardzo dobrze słyszalne, wywarły na nim
duże wrażenie i skojarzyły mu się ze starożytnymi igrzyskami
w rzymskim Koloseum.
Kolejny sukces Roberta Dadosa miałem okazję obejrzeć
w Grudziądzu, podczas finału Młodzieżowych Indywidualnych
Mistrzostw Polski. Na ten turniej ponownie wybrałem się razem z ekipą
radiową. Miejsca na stadionie było niewiele, a ponieważ trybuny
wypełniły się po brzegi, stanąłem na podeście przy pierwszym wirażu,
obok Darka Rożeja, filmującego zawody dla pilskiej Astry. Na początku
imprezy zacząłem skakać z radości, bo pilanie radzili sobie bardzo
dobrze, ale Darek szybko mnie uspokoił – przez moje skakanie podest
zaczął się ruszać, a nagrany obraz bardzo się „wytrząsł”.
„Dadi”, dla którego podczas prezentacji śpiewał w podzięce za
mistrzostwo świata jego mechanik, a w przeszłości świetny zawodnik,
Egon Mueller, został mistrzem i tym razem. Drugie miejsce zajął
rywalizujący z Okoniewskim o miano najlepszego juniora Polonii
63
Krzysztof Pecyna. To był wielki sukces pilanina. Zaraz po dekoracji
najlepszych Krzysiek zapytał nas, który przed rokiem w finale był
nieobecny tym razem „Okoń”. Kiedy dowiedział się, że zajął miejsce piąte,
był jeszcze szczęśliwszy.
Jesienią zacząłem naukę w nowej szkole – pilskim „Ogólniaku na
Pola”. Bardzo miło wspominam ten czas. Pamiętam, jak na jednej z lekcji
chemii, po raz kolejny skomentowałem jakieś wydarzenie słowami: „ale
szarża!”. Siedząca obok Basia Kuchta, zazwyczaj bardzo spokojna
dziewczyna, miała już dość i powiedziała do mnie:
− Zmień płytę!
Pokornie wysłuchałem prośby koleżanki i zamilkłem, aczkolwiek ze słowa
nie zrezygnowałem. Do dziś bardzo lubię mówić: „ale szarża!”.
Oczywiście, nietrudno się domyślić, że powiedzonko wzięło swój rodowód
z żużla. Tyle że obecnie używam go przy najróżniejszych, nie tylko
sportowych okazjach.
W czwartek, trzeciego września, kończyłem lekcje geografią o 16.45.
Piętnaście minut później miał się rozpocząć zaległy mecz ligowy z ZKŻ
Zielona Góra. Oczywiście, nie mogło mnie na nim zabraknąć. Brat Michał
czekał pod szkołą o wyznaczonym czasie, odebrał plecak, a ja
błyskawicznie ruszyłem na stadion. Nie spóźniłem się i spotkanie
obejrzałem w całości. Polonia wygrała 56:34.
Również we wrześniu, tuż przed uroczystościami w Kościele na
Górnym, gdzie odbywał się zjazd wszystkich grup modlitewnych z całej
diecezji, kończył się cykl Grand Prix. Po raz pierwszy najlepszych
żużlowców świata gościła Bydgoszcz. Z tego powodu niewiele brakowało,
żebym wyszedł z siebie – mistrzowie byli tak blisko Piły, że na balkonie
prawie było słychać odgłosy pracujących silników, a ja nie mogłem tam
dotrzeć…
64
- Chętnie bym z tobą pojechała, ale dziś nie dam rady - próbowała mnie
pocieszać mama. Szkoda, że byłem zbyt młody, żeby jechać tam samemu.
Pozostało mi oglądanie transmisji za pośrednictwem Wizji TV wraz
z kibolami w „Gościradzie”. Do cna przesiąknięty papierosowym dymem
cieszyłem się ze zwycięstwa Tomasza Golloba, który w ten sposób
przypieczętował zdobycie drugiego brązu IMŚ w swojej karierze. Do
srebra zabrakło mu tylko dwóch punktów. Na finiszu lepsi od Polaka
okazali się Szwedzi: Rickardsson i Nilsen.
Najważniejsze mecze dla pilskiej Polonii miały nadejść wkrótce.
W półfinale fazy play – off zmierzyliśmy się z Unią Leszno. Po pierwszym,
bardzo wyrównanym widowisku na stadionie Smoczyka przyszła kolej na
rewanż, rozgrywany dzień po ślubie kuzyna Tomka i Magdy z Trzcianki.
To był bardzo dziwny mecz. Emocji nie brakowało, ale, niestety, nie na
torze. Nawierzchnia, mimo znakomitej pogody, była nierówna i mokra.
Jak się później okazało, jeździć na niej potrafili tylko gospodarze, ale
nawet oni mieli problemy. Leszczynianie, moim zdaniem słusznie,
oprotestowali sposób przygotowania toru. Ale protestowali nieetycznie –
na tor specjalnie upadł między innymi jadący na czwartej pozycji Damian
Baliński. Długo nie wstawał, mimo że był w stanie zrobić to bez
najmniejszego kłopotu. Wtedy szybko podbiegł do niego wirażowy
i zaczął go szarpać. Nerwowo było też na trybunach. Młodzieżowiec Unii
został wręcz zmieszany z błotem. Najdramatyczniej zrobiło się jednak po
siódmym wyścigu. Najpierw pod taśmę nie podjechali juniorzy gości.
Bieg ukończyli jedynie pilanie. Co więcej, sędzia otrzymał informację, że
Uniści nie mają zamiaru jeździć również w kolejnych wyścigach.
Rozpoczęły się mediacje. Przerwa w zawodach przedłużała się. Wtedy, po
raz pierwszy z taką stanowczością, postanowiłem wykorzystać moją
klubową legitymację, która uprawniała między innymi do wejścia na
65
teren parkingu w trakcie zawodów. Wszedłem więc do środka i pamiętam
do dziś, jak trener gości, Zbigniew Jąder, skoszarował wokół siebie
zawodników, wypraszając jednocześnie wszystkie osoby postronne. Po
przeciągających się rozmowach leszczynianie postanowili dokończyć
udział w tym bezbarwnym meczu. W drużynie Unii tylko Leigh Adams był
jak zawsze skuteczny. Polonia wygrała 62:27 i awansowała do dwumeczu
o złoto. O spotkaniu półfinałowym było głośno jeszcze przez długie
tygodnie, a niesmak pozostał nawet na lata.
Pilsko – bydgoskie mecze o mistrzostwo kraju były jednak dla mojej
Polonii zbyt trudną przeszkodą do pokonania. Spotkanie w Pile odbyło
się dopiero za trzecim razem, bo wcześniej nie dopisała pogoda.
Ostatecznie żużlowcy pojechali w piątek, 16 października, dokładnie
dwadzieścia lat po wyborze Karola Wojtyły na papieża. Było
emocjonująco, ale przegraliśmy ośmioma punktami i właściwie kwestia
mistrzostwa została rozstrzygnięta już w Pile. Niemniej jednak
w niedzielnym rewanżu na torze w Bydgoszczy pilanie pokazali klasę.
Ulegli różnicą sześciu punktów, pozostawiając po sobie dobre wrażenie.
Ten mecz ponownie oglądałem w „Gościradzie”. Zachwycony byłem
postawą bezbłędnego Tomasza Golloba, który w jednym z wyścigów
odrobił ogromną, kilkudziesięciometrową stratę do prowadzącego Hansa
Nielsena. Tomek był wtedy w życiowej formie.
Turniej Gwiazdkowy odbył się w Mikołajki. Transmitowała go Wizja
TV. Tego dnia niebo sprezentowało nam śnieg, ale nie przeszkodziło to
ani organizatorom, ani kibicom, których na stadionie pojawiło się ponad
trzy tysiące. Mimo opadów tor został przygotowany prawidłowo. Prószyło
jeszcze przed pierwszym biegiem i na zakończenie zawodów. Turniej,
który oglądałem razem z Marcinem Kordjalikiem i Michałem Guzińskim,
wygrał Piotr Świst (przed sezonem bohater spektakularnego transferu
66
z Gorzowa do Rzeszowa za ponad pół miliona złotych!) przed braćmi
Gollobami. Jak się później okazało, starszy z nich zimą zasilił pilską
Polonię. Pamiętam jeszcze, że w roli jednego z Gwiazdorów rozdających
w trakcie imprezy cukierki występował Grisza, a gdy zawodnicy jechali
saniami na podium dla zwycięzców, rzucali w kibiców śnieżkami. Było
wesoło!
Rok 1999 miał być dla pilan następną próbą wejścia na żużlowy
szczyt. Sporo w drużynie się pozmieniało – ubyli Okoniewski i Pecyna,
a ich miejsca zajęli Jacek Gollob i Jarosław Hampel. Ten drugi robił
błyskawiczną karierę, którą pilotował Nielsen. To właśnie wielki Duńczyk
najczęściej jeździł w parze z Jarkiem i to on powiedział, że Hampel będzie
kiedyś mistrzem świata.
Dla Hansa był to ostatni sezon na torze. Dla Jarka – pierwszy
ligowy. Ten niespełna siedemnastoletni chłopiec w swoim debiucie
w ekstraklasie, podczas meczu z wrocławianami w Pile, zdobył dziewięć
punktów z bonusem! To był równie efektowny początek występów jak
pierwszy ligowy start Tomasza Bajerskiego w 1992 roku. Takie wyniki
u progu kariery zdarzają się niezmiernie rzadko. Nawet Tomasz Gollob
nie rozpoczynał tak błyskotliwie. Hampel jeszcze kilkakrotnie w tamtym
sezonie stawał się bohaterem pilskich kibiców.
W pierwszej części rozgrywek znakomicie spisywał się Rafał
Dobrucki. Pilski kapitan był w świetnej formie do momentu wypadku,
jaki odniósł pierwszego sierpnia w Gdańsku podczas turnieju Winthertur
Cup. Tydzień wcześniej awansował nawet do cyklu Grand Prix! Zresztą
cała Polonia prezentowała się dobrze i przynosiła wiele radości kibicom
żółto – czerwono – zielonych.
27 marca powróciłem na stanowisko spikerskie na wieży. Miałem
okazję pełnić rolę zapowiadającego podczas kilku wyścigów meczu
67
towarzyskiego Polonii z Pergo Gorzów. Czułem, że radzę sobie coraz
lepiej. Ale krytyka i tak się pojawiła. W prasie jeden z dziennikarzy opisał
błędy jakie popełniłem i w ten sposób umiejętnie podciął mi skrzydła.
Pytałem siebie, czy naprawdę jestem taki słaby, kiedy mówię do
mikrofonu. Miałem świadomość, że muszę się jeszcze wiele uczyć, ale tak
negatywne komentarze bardzo mi przeszkadzały. Dziś wiem, że te
przykre słowa, chociaż bolały, pomogły mi. Właśnie dzięki nim jeszcze
bardziej przykładałem się do pracy, zwracałem baczniejszą uwagę na
sposób mówienia i uważniej kontrolowałem siebie samego. Co więcej,
osoba, która dawniej mi dopiekała, potrafiła mnie po pewnym czasie
pochwalić, a dziś zwraca uwagi osobiście, dzięki czemu i ja przyjmuję je
ze spokojem. Obecnie potrafimy normalnie ze sobą rozmawiać, zresztą
nie tylko o moich błędach.
Dzień po meczu z gorzowianami, razem z tatą i kolegą Darkiem
wybraliśmy się do Bydgoszczy na Kryterium Asów. Jechaliśmy
pociągiem. W Nakle dosiedli się pseudokibice tamtejszych Czarnych.
Trochę pohałasowali, ale na stadion dotarli raczej spokojnie. Też jechali
na żużel. Tego dnia miałem dobrego nosa – przed zawodami postawiłem
na wygraną Romana Jankowskiego i to właśnie on okazał się najlepszy.
Sukces „Jankesa” był tym cenniejszy, że przerwał on znakomitą serię
dziewięciu zwycięstw z rzędu Tomasza Golloba! Najlepszy polski
żużlowiec zajął miejsce drugie. Jeden z bydgoskich cukierników
przygotował Gollobowi tort, prawdopodobnie jako dodatkowe trofeum za
powszechnie oczekiwany jubileuszowy triumf. Tak się jednak nie stało
i tort wręczono Tomaszowi za zajęcie drugiej lokaty. Było to trochę
nietaktowne – Jankowski (w końcu zwycięzca) wypieku nie dostał.
Bydgoszczanie otrzymali nauczkę, żeby nikogo przedwcześnie nie
koronować. Tak jest zresztą nie tylko w żużlu. Choćby podczas Konklawe
68
– mój wykładowca historii na studiach mawiał: „Jeśli wchodzisz tam jako
papież, wychodzisz jako kardynał”. Niczego nie można być pewnym.
Powróćmy do ligowej inauguracji. Wielkanocny Poniedziałek był
bardzo ciepły, co spowodowało, że kibice jeszcze chętniej udali się na
stadion przy Bydgoskiej. Polonia rozgromiła wrocławski WTS 63:27.
Powracający po rocznej przerwie do ekstraklasy goście przyjechali
osłabieni brakiem Grega Hancocka. Emocji zabrakło, a fanom Polonii
pozostało pasjonować się koncertową jazdą ich żużlowców, a zwłaszcza
debiutanta Hampela.
W drugim ligowym spotkaniu Jarek nie był już tak błyskotliwy, bo
na torze w Grudziądzu zwykle przyjeżdżał z tyłu stawki. Dla naszych
liderów mecz z GKM też był drogą przez mękę. Spotkanie skończyło się
skandalem – w jednym z ostatnich wyścigów, gdy Poloniści prowadzili
podwójnie, upadł będący na czwartej pozycji Jacek Rempała. Nie wiem,
jak było naprawdę, ale wielu posądziło go o upadek „taktyczny”.
Z powtórki, rzecz jasna, został wykluczony, ale w drugim podejściu do
biegu zwyciężył osamotniony partner Rempały. Pilanom uciekły w ten
sposób dwa bezcenne punkty. Dokładnie tylu ich później zabrakło, aby
w Grudziądzu zwyciężyć.
Zresztą rok 1999 był pod względem upadków „taktycznych”
(głupkowata nazwa, ale tak się jakoś przyjęło) bardzo obfity. Pilanom,
w podobny sposób jak Jacek Rempała, zagrali na nosie Robert Kempiński
w Gdańsku i Paweł Staszek podczas meczu z GKM w Pile. W każdym
z tych spotkań o zwycięstwie którejś z drużyn decydował ostatni wyścig.
Mecz w Grudziądzu był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu –
właśnie w nim po raz pierwszy Polonia wystąpiła pod szyldem „Ludwika”,
reklamując w ten sposób znany płyn do naczyń. Śmiałem się z tej nazwy:
„Ludwik Polonia Piła”. Jednak pieniądze od producenta, firmy Inco
69
Veritas, były konkretne. I właśnie z tym sponsorem wiążą się największe
sukcesy żużla w mieście nad Gwdą.
Dzień przed moimi urodzinami wybrałem się na zaległy żużel
Polonii z Apatorem. Tego samego dnia, tyle że wieczorem, odbywał się
finałowy mecz ekstraklasy siatkarek: Nafta Piła – Augusto Kalisz. Razem
z kolegami kupiliśmy bilety na to widowisko bezpośrednio przed
wejściem na stadion. Mimo że wtedy kibicem siatkówki jeszcze nie byłem,
chciałem pójść na to spotkanie. Popyt na wejściówki był ogromny. My
jeszcze zdążyliśmy je kupić, ale wielu innym ta sztuka już się nie udała.
Łukasz zwany „Lipą”, który razem ze mną był na żużlu, zrezygnował
z pójścia na siatkówkę, bo ktoś zaoferował mu za bilet, który kosztował
dziesięć złotych, kwotę pięciokrotnie wyższą! Nafta w sobotę wygrała
i w niedzielny poranek stanęła przed historyczną szansą wywalczenia
złotych medali mistrzostw Polski.
Żużel z Apatorem też był ciekawy. Mecz zakończył się remisem,
a Nielsen ustanowił nowy, fenomenalny i przez wiele lat niepobity rekord
toru – 61,18 sekundy.
W niedzielę znowu ruszyłem na siatkówkę. Autobusy miejskie
jeździły rzadko, więc trasę z Górnego na Bydgoską pokonałem piechotą.
W okolice hali dotarłem z dużym wyprzedzeniem, ale okazało się, że i tak
byłem za późno! Przed kasą powstała kilkudziesięciometrowa kolejka,
która czekała na ewentualną dostawę kolejnych biletów. Niestety, tych już
nie było. Niektórzy, zdegustowani, zaczęli opuszczać okolicę małej hali.
Inni liczyli na cud. Ja też. I cud się zdarzył. Prezent urodzinowy sprawił
mi pewien młody człowiek, który, zapewne bezprawnie, ale ku uciesze
fanów siatkówki, zaczął sprzedawać bilety, nabyte przez niego w dużej
ilości nieco wcześniej. Miałem to szczęście, że pętałem się tuż obok niego,
dzięki czemu pierwszy zgłosiłem chęć kupna biletu. Ulgowy w kasie
70
kosztował pięć złotych. Dałem wszystko, co miałem w kieszeni, czyli
kwotę dwukrotnie wyższą. To wystarczyło. Uradowany wbiegłem do hali.
Tam usiadłem obok Michała Idzika i Rafała Lisieckiego. Obaj znaleźli dla
mnie kawałek ławki. Trybuny wypełniły się do granic możliwości.
Mecz był fantastyczny. Widowisko zakończył wygrany przez Naftę
tie – break, w którym Augusto, mające w swoim składzie między innymi
Małgorzatę Glinkę, prowadziło nawet 6:0! Piła wybuchła radością. Mi też
udzieliła się ta wspaniała atmosfera. Ale szybko trzeba było przywołać się
do porządku, bo ciąg dalszy emocji miał nastąpić wkrótce. Wróciłem
do domu, a tam moje kuzynki, Dorota i Ania, którym nie udało się wejść
na mecz, oglądały retransmisję siatkówki razem z rodzicami i Michałem.
Długo w domu nie posiedziałem. Trzeba było iść do radia, bowiem tego
dnia Polonia jeździła w Lesznie. A ponieważ jeździła bardzo dobrze, to
wygraliśmy z Unią 49:41. Był to bez wątpienia jeden z piękniejszych
sportowych weekendów w moim życiu.
W maju, z powodu wyjazdu na klasowy biwak do Drzewoszewa,
opuściłem ligowy mecz ze Stalą Rzeszów. Wygraliśmy. Polonia odniosła
także zwycięstwo pod koniec tego samego miesiąca w meczu
z odmłodzoną drużyną Pergo Gorzów. Przyjezdni tworzyli wtedy ciekawą
ekipę z Jonssonem, Okoniewskim, Bajerskim, Cegielskim, Cieślewiczem
i rutyniarzem Paluchem na czele. Bardzo podobał mi się ten zespół, ale
w Pile szans na zwycięstwo nie miał. W jednym z wyścigów, jak
powiedział tuż po jego zakończeniu wielki znawca tematu, Przemysław
Surdyk, po raz pierwszy w historii pilskiego żużla, począwszy od 1992
roku, dwóm zawodnikom sędzia przyznał po 2,5 punktu. Równo na metę
wjechali Jacek Gollob i Tomasz Bajerski.
Normą w moim przypadku stało się komentowanie wydarzeń
na torze podczas imprez młodzieżowych. Nie błyszczałem, ale czułem się
71
przy „sitku” coraz pewniej. Mecze ligowe w Pile były jednak dla mnie zbyt
poważnym wyzwaniem i dobrze, że nie proponowano mi, abym w trakcie
ich trwania mówił cokolwiek do mikrofonu. Podczas ligi siedziałem
na trybunach.
W pierwszą niedzielę czerwca Polonia jeździła u siebie z Wybrzeżem
Gdańsk. Goście nie mieli nic do powiedzenia – nawet doskonały
w poprzednich spotkaniach Ułamek przyjeżdżał z tyłu. Kiedy było już
wiadomo, że Wybrzeże nie ma szans na sukces, kibice gdańszczan zaczęli
krzyczeć: „DO WAS PAPIEŻ NIE PRZYJECHAŁ!”. Każdy argument był
dobry, żeby udowodnić swoją przewagę. A dlaczego nawiązano
do papieża? Otóż w tym samym czasie trwała najdłuższa pielgrzymka
Jana Pawła II do Polski. Rozpoczęła się właśnie w Gdańsku. W Pile Głowy
Kościoła rzeczywiście nie uświadczyliśmy.
Wakacje rozpoczęły się dla mnie wspaniale, od sprezentowanego
przez tatę wyjazdu do Hiszpanii. To była piękna wyprawa, do dziś ją miło
wspominam. Pamiętam, że kiedy przejeżdżaliśmy przez Włochy,
minęliśmy jakiś tor żużlowy! Niestety, nie wiem, jaka to była
miejscowość. Z powodu wyjazdu za granicę byłem zmuszony opuścić
mecz, który za każdym razem elektryzował kibiców szczególnie
intensywnie – mowa o spotkaniu z Polonią Bydgoszcz. Tym razem
okazaliśmy się lepsi, wygrywając 47:43 i rewanżując się za wiosenną
dwupunktową porażkę w Bydgoszczy. Zresztą nad Brdą pilanie nigdy nie
zwyciężyli.
Kiedy wracaliśmy z Hiszpanii, we Wrocławiu odbywała się trzecia
runda Grand Prix. Wygrał ją, po fenomenalnym ataku na ostatniej
prostej wyścigu finałowego, Tomasz Gollob. Polak pokonał Jimmy
Nilsena i objął wyraźne prowadzenie w klasyfikacji generalnej.
72
Po powrocie z zagranicy spędzałem czas leniwie – chodziłem spać
w środku nocy, a wstawałem w południe. Oglądałem wakacyjne powtórki
„Klanu” i grałem w „żużel – kreseczki”. Była to prymitywna gra
komputerowa, która polegała na sterowaniu kreską imitującą zawodnika
poruszającego się po niby-żużlowym torze. Najczęściej grałem razem
z Michałem. Rozbawiało nas do łez wymyślanie nazw dla „żużlowców”.
Oto niektóre z nich: „U Józka”, „Bajarka opowiada”, „Bałwan z Nipu”,
„Pogodny Smalec”, „Nadpalony Siatkarz” i wiele innych (niestety,
również niecenzuralnych). Z czasem do zabawy przyłączyli się inni, wśród
nich Piotrek Chabowski, który zrobił nawet tabelę na wpisywanie
rekordów torów!
W tym samym czasie, mniej więcej raz na tydzień, chodziłem razem
z Darkiem do pilskich barów, w których oglądaliśmy żużlowe relacje z ligi
angielskiej, realizowane przez Wizję TV. Piwa raczej nie piliśmy i, co
ciekawe, żużla też ze specjalną uwagą nie śledziliśmy. Większość czasu
poświęcaliśmy na rozmowy o naszych młodzieńczych przygodach,
przeżyciach i planach. Bardzo mi się te wyprawy podobały.
Również w wakacje, po kilkumiesięcznej przerwie, powróciłem do
pisania w A-Z Moto. Tym razem gazetkę wydawał pan Cezary
Włodarczyk, wielki kibic żużla i zarazem tata mojego kolegi
z podstawówki, Roberta. W domu od kwietnia stał kupiony przez Michała
komputer, więc pisało mi się łatwiej niż rok wcześniej. Bo pierwotnie
wszystko zapisywałem na kartce długopisem i w takiej formie
przynosiłem do redakcji.
Mimo że większą część wakacyjnej przerwy spędziłem w Pile, na
nudę nie narzekałem. Najwięcej czasu poświęcałem, rzecz jasna, żużlowi.
Na bieżąco sporządzałem statystyki w Excelu i stale śledziłem wydarzenia
na torach całej Europy. W lipcu cieszyłem się ze zwycięstwa Rafała
73
Dobruckiego we wrocławskim Finale Kontynentalnym, które zapewniło
mu awans do cyklu Grand Prix w 2000 roku. W sierpniu „na dziko”
słuchałem sprawozdania z finału Indywidualnych Mistrzostw Świata
Juniorów. To też było ciekawe – na podwórku przy Wyspiańskiego,
razem z grupką starszych panów przysłuchiwałem się relacji płynącej
z głośnika ustawionego na jednym z balkonów wieżowca. Pewien kibic
wystawił odbiornik radiowy i w ten sposób umożliwił nam wsłuchiwanie
się w wydarzenia z Vojens. W Danii wygrał jeżdżący wtedy w naszej
Polonii Brytyjczyk, Lee Richardson. Po tym triumfie wymagania
finansowe pilskiego obcokrajowca wzrosły tak znacznie, że, niestety,
Polonia musiała zrezygnować z jego usług. W tych pamiętnych zawodach
najlepszy z Polaków, Rafał Okoniewski, zajął szóste miejsce. Ale
w kolejnych latach miało być dużo lepiej. W ośmiu następnych
młodzieżowych finałach nasi rodacy każdorazowo zdobywali
przynajmniej jeden medal! W juniorskim żużlu jesteśmy potęgą.
Ciekawe, jak długo jeszcze?
Wspominałem już o błyszczącej coraz intensywniej, wciąż
niepełnoletniej pilskiej gwiazdce - Jarosławie Hampelu. Nie trzeba było
długo czekać, żeby „Mały” zaczął zaskakiwać jeszcze bardziej. Na
początku sierpnia Polonia jeździła u siebie z Unią Leszno, a Hampel
zdobył w tamtym spotkaniu dwanaście punktów z jednym bonusem! Był
najlepszym jeźdźcem pilskiej drużyny. Wkrótce ten scenariusz miał się
powielać coraz częściej.
Uniści w Pile przegrali, zaś Polonię w tym meczu po raz pierwszy
reprezentował Andy Smith. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie
to, że Anglik startował jako zawodnik z polskim paszportem. Na
prezentacji outsider cyklu Grand Prix łamaną polszczyzną powiedział:
− Jestem Polakiem i kocham Polski!
74
Miał być wzmocnieniem, które walnie przyczyni się do zdobycia przez
pilan tytułu DMP. Polonia ligę wygrała, ale Smith nie miał w tym
sukcesie wielkiego udziału, bo jeździł przeciętnie. Byłem przeciwnikiem
pomysłu obdarowania Andy'ego polskim obywatelstwem. Po pierwsze,
uważałem, że mamy wystarczająco silny skład, aby walczyć o najwyższe
laury i dodatkowe wzmocnienia nie są nam potrzebne (w drużynie mogło
wtedy występować maksymalnie dwóch obcokrajowców). Po drugie,
zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Smith został Indywidualnym
Mistrzem Polski. „To byłoby jakieś nieporozumienie!” - dywagowałem.
Okazało się jednak, że polskiego Anglika stać było jedynie na awans do
finału z pozycji rezerwowego. Pojawił się za to inny sportowiec, który
znacznie poprawił jego osiągnięcie i ucieleśnił moje obawy: w 2003
i 2007 roku mistrzem Polski został... Norweg, Rune Holta! Nie ma co -
granice między państwami zacierają się coraz bardziej. Pozdrowienia dla
wszystkich polskich emigrantów! Michał, trzymaj się!
Tymczasem Jacek Gollob nie obronił tytułu indywidualnego mistrza
kraju. W Bydgoszczy wygrał Piotr Protasiewicz. Imprezę oglądałem
w przystadionowym barze „Classic”. Tydzień później miałem okazję
zobaczyć „Protasa” na żywo, podczas półfinału Drużynowych Mistrzostw
Świata w Lesznie. Zanim jednak pojechałem z tatą na stadion Smoczyka,
zatrułem się lodem. Ukarana została moja zachłanność – w sklepowej
zamrażarce był tylko jeden lód, który bardzo chciałem kupić (jak łatwo się
domyślić, chodziło mi o największą „sztukę”). Widziałem, że opakowanie,
w którym był umieszczony, zostało wcześniej otwarte, ale mimo to
kupiłem go i zjadłem. W domu połknąłem jeszcze serię cukierków
musujących. Cały następny dzień miałem wyjęty z życiorysu.
W Lesznie bezbłędni byli Australijczycy, późniejsi mistrzowie
świata. Do finału awansował tylko zwycięzca turnieju, a przeciętnie
75
jeżdżący Polacy zajęli drugą lokatę. Emocji było mniej niż zakładałem,
ponieważ Szwedzi startowali bez swojego lidera, Tony Rickardssona.
Zastąpił go niejaki Peter Svensson, o którym usłyszałem po raz pierwszy
w trakcie zawodów. Spiker nie poinformował o tym, czego dowiedziałem
się dopiero po przeczytaniu relacji w „Tygodniku Żużlowym”: otóż
Svensson, bezsprzecznie najsłabszy sportowiec imprezy, to żużlowy
mechanik! Szwedzi nie posiadali ze sobą żadnego zaprawionego w bojach
rezerwowego, więc musieli zastosować dość niekonwencjonalne
rozwiązanie. Szkoda, że w ten sposób obniżyli poziom widowiska.
Niespodziewanie publiczność rozgrzewał najlepszy w drużynie
najsłabszych, Rosjanin Oleg Kurguskin. Biegi z jego udziałem były, moim
zdaniem, najciekawsze.
Wielkimi krokami zbliżała się najważniejsza impreza sezonu
w Polsce – Grand Prix w Bydgoszczy. Tym razem postanowiłem tam być.
Do wyjazdu namówiłem Darka, który, żeby otrzymać pozwolenie na
eskapadę, powiedział w domu, że jedziemy na zawody razem z moim tatą.
Ale jego mama i tak podejrzewała, że do Bydgoszczy udamy się sami.
Pociąg ruszył z Piły około ósmej rano. Pogoda była niepewna,
kropiło. Na szczęście, w końcu opady ustały, ale deszcz straszył dobrych
kilka godzin. Idąc na stadion, zgubiliśmy drogę. Dziś wydaje mi się to
mało możliwe, bo dojść z bydgoskiego dworca na Sportową nie jest
trudno. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce, kupiliśmy bilety
i rozpoczęło się nasze oczekiwanie na zawody. Impreza zaczynała się
o dziewiętnastej, my na trybunach siedzieliśmy już przed szesnastą.
Stadion zapełnił się bardzo szybko. Zrobiło się tak ciasno, że trudno
nawet było opuścić sektor w celu pójścia do ubikacji.
Jedna z lokalnych redakcji rozdawała balony z napisem „Tomasz
Gollob – Mistrz Świata 1999”. Znów bydgoszczanom zabrakło
76
skromności. Co prawda, najlepszy polski żużlowiec przewodził stawce
Grand Prix, ale cykl trwał, a po drodze miało się jeszcze bardzo wiele
wydarzyć.
Kontuzjowanego Rafała Dobruckiego, który na te zawody otrzymał
wolny numer, zastąpił Jacek Gollob. Starszy brat Tomka jeździł
nadspodziewanie dobrze, kończąc turniej na wysokiej, siódmej pozycji.
Młodszy Gollob zaczął od wyścigu z Rickardssonem. Obaj upadli na
pierwszym wirażu, Tomasz długo się nie podnosił. Szwed został okrutnie
wygwizdany, choć jego wina w tym zdarzeniu była żadna, bądź co
najwyżej niewielka. Z kolei w półfinale Gollob jechał na bezpiecznym,
drugim miejscu. Bezustannie jednak atakował go Mark Loram. Anglik
zrobił swoje, pokonał Polaka i awansował do finału. Na trybunach stypa,
w końcu Gollob miał tu wygrać. Tylko odrobinę poprawił kibicom nastrój
triumf lidera biało – czerwonych w finale pocieszenia. Rickardsson
ukończył zawody na drugiej pozycji i odrobił do naszego żużlowca pięć
punktów. Przed ostatnią rundą w Vojens Gollob miał cztery „oczka”
przewagi nad Szwedem.
Ale my na stadionie Polonii mieliśmy swoje chwile radości, bo
imprezę wygrał kończący karierę Hans Nielsen. Duńczyk jechał cztery
razy i w każdym starcie przyjeżdżał pierwszy. Był fenomenalny!
Wracaliśmy szczęśliwi, bo impreza była udana. Szkoda tylko Golloba.
W domu pojawiłem się o trzeciej nad ranem.
Następnego dnia w Pile odbył się mecz ligowy. Dla mnie było to
małe święto – po raz sto pięćdziesiąty oglądałem żużel na stadionie.
Z GKM Grudziądz mieliśmy wygrać bez kłopotów. Stało się inaczej,
między innymi dlatego, że z niewyjaśnionych powodów zabrakło Andy
Smitha. Przed prezentacją prezes Wilczyński obiecał kibicom, że
wyciągnie konsekwencje wobec polskiego Brytyjczyka. A mecz zakończył
77
się remisem. Znów świetnie pojechał Hampel. Tym razem trochę słabszy
był Nielsen. Zawody skończyły się przykrym incydentem – w bardzo
istotnym dla końcowego rezultatu momencie „taktycznie” upadł Paweł
Staszek. Kiedy opuszczał tor w asyście swoich mechaników, ci ostatni
szyderczo machali w kierunku zbulwersowanej widowni. Fani Polonii
jeszcze długo po zakończeniu spotkania stali wokół parkingu i wyzywali
gości.
Mimo punktu straconego
w spotkaniu z GKM, Polonia była
pewna udziału w play-offach. Swój
pierwszy mecz w tej fazie
rozegrała na początku września
w Gdańsku. Dzień wcześniej odbył
się w Pile tradycyjny bieg uliczny
na dystansie piętnastu
kilometrów. Wziąłem w nim
udział. Wcześniej odbyłem tylko
dwa intensywne treningi, ale inne
sporty praktykowałem regularnie
kilka razy w tygodniu, więc
podjąłem rękawicę. Lekko nie było, ale dobiegłem.
Pora wrócić do Polonii. Ta w Gdańsku spisała się świetnie:
bezdyskusyjnie zwyciężyła i rewanż w Pile miał być tylko formalnością.
W drugim półfinale mistrzostw Polski także wygrali goście –
bydgoszczanie zwyciężyli we Wrocławiu i mogło się wydawać, że znów
o złoto pojadą dwie Polonie. Pewnie by tak było, gdyby nie finał Złotego
Kasku.
Tu się zaczęła moja biegowa przygoda - Pilska Piętnastka (wrzesień 1999 roku)
78
Tego pamiętnego piątku byłem u koleżanki Oli. Uczyliśmy się
razem fizyki, kiedy jej tata zawołał nas do drugiego pokoju. Też był
kibicem żużla (tak jak zresztą prawie wszyscy mieszkańcy Piły w tym
okresie) i właśnie oglądał relację z wrocławskiego finału Złotego Kasku.
Zawody jeszcze się na dobre nie rozkręciły, kiedy doszło do dramatu. Na
pierwszym łuku, tuż po starcie w swoim inauguracyjnym wyścigu zderzyli
się Adam Pawliczek, Tomasz Gollob i Piotr Protasiewicz. Ten pierwszy
wyszedł z opresji cało, znacznie gorzej sprawa się miała
z reprezentantami Polski. Tomasz wyleciał w powietrze z taką siłą, że
wypadł za bandę! Na dodatek owinął się jeszcze wokół sygnalizatora
dwóch minut. Protasiewicz za bandę nie wyfrunął, ale też poważnie
ucierpiał. Jak się później okazało, nawet bardziej niż Gollob. Piotr złamał
rękę, ale widział, co się stało z Tomkiem, więc bez wahania prosił lekarzy,
aby ci w pierwszej kolejności zajęli się jego kolegą. Później, za tę postawę,
o której opowiedział obecny przy wypadku fotoreporter Jarosław Pabijan,
czytelnicy „Tygodnika Żużlowego” nagrodzili „Protasa” wyróżnieniem
„Fair Play”.
Wypadek Golloba wyglądał na tyle groźnie, że mógł zwiastować
nawet koniec jego kariery. Na szczęście, tak się nie stało, ale
hospitalizacja okazała się niezbędna. Tomkowi amputowano koniuszek
jednego z palców. Oczywiście, ani on, ani „Protas” nie byli w stanie
rywalizować w rozgrywanym dwa dni później meczu ligowym bydgoskiej
Polonii. W efekcie do finału mistrzostw Polski kuchennymi drzwiami
awansował Atlas Wrocław, który bez większych problemów odrobił
w Bydgoszczy straty z pierwszego spotkania.
Zgodnie z przewidywaniami, pilanie, jadąc u siebie, powiększyli
przewagę w dwumeczu z gdańskim Wybrzeżem i drugi raz z rzędu
awansowali do finałowego meczu mistrzostw kraju. Wydawało się, że tym
79
razem złoto jest na wyciągnięcie ręki. Ale i w żużlu nie zawsze faworyci
zwyciężają.
Zanim doszło do wrocławsko – pilskiego dwumeczu o złoty medal,
w Vojens odbyła się ostatnia runda Indywidualnych Mistrzostw Świata.
Gollob jednak wystartował. Byłem z niego bardzo dumny. Nie chciał
poddać się bez walki, mimo że prawie w ogóle nie miał sił. Zaledwie
tydzień po wrocławskim nokaucie ponownie wsiadł na motor i walczył.
Polak bronił pozycji lidera, tyle że zabrakło mu argumentów do
skutecznej obrony tej lokaty. W Danii wygrał Rickardsson i rzutem na
taśmę wyprzedził Tomasza w wyścigu o złoty medal. Mimo że Tomek
Gollob nie zdobył tytułu, kibice docenili jego osiągnięcie. Sportowa
publiczność z całego kraju popisała się wielkim taktem, honorując
Golloba tytułem „Sportowca Roku 1999” w plebiscycie organizowanym
przez „Przegląd Sportowy”.
W dwumecz o ligowe złoto zaangażowałem się bardzo mocno.
Przebieg spotkania we Wrocławiu śledziłem w studiu Radia Sto.
Potraktowałem to jako duże wyróżnienie, tym bardziej, że żużlowe studio
prowadziłem w pojedynkę. Gdy jeden z redaktorów wszedł w trakcie
trwania audycji do budynku, powiedział, że słychać mnie w każdym
miejskim autobusie. Przesadził, ale zrobiło mi się miło.
Na stadionie we Wrocławiu Polonia występowała bez Nielsena,
który dużo wcześniej informował, że ten termin będzie miał zajęty.
Duńczyk sam wytypował swojego zastępcę – okazał się nim jego znacznie
młodszy rodak, Jesper Jensen. Nowy pilski obcokrajowiec pojechał
znakomicie, zdobywając jedenaście punktów. Ten wynik do dziś robi na
mnie duże wrażenie. Jesper miał swój dzień. Debiutując w bardzo
trudnym spotkaniu, nie zawiódł, chociaż ani jego wcześniejsze, ani
80
późniejsze występy nie wskazywały na to, że jest gwiazdą zdolną
do regularnego osiągania takich rezultatów.
Polonia nie powtórzyła wyniku z rundy zasadniczej, kiedy nad Odrą
wygrała. Atlas zwyciężył 48:42, ale straty wydawały się jak najbardziej
do odrobienia.
W piątek, tuż przed wielkim rewanżem, po lekcjach wybrałem się
na stadion. Tam spotkałem Jarka Hampela, który spacerował
w śmiesznej zimowej czapce z frędzlami. „Mały” zgodził się ze mną
porozmawiać. Naszą rozmowę nagrałem na kasetę. Hampel opowiadał
o niepowodzeniu w pierwszym meczu (zdobył pięć punktów w czterech
startach), nadziejach związanych z rewanżem i o swoim samopoczuciu.
Był rozluźniony i uśmiechnięty. Zupełnie inaczej wyglądał, kiedy
spojrzałem na niego z bliska podczas prezentacji przed niedzielnym
spotkaniem. Robiłem wtedy zdjęcia i chciałem się do niego uśmiechnąć,
ale on uciekał wzrokiem od wszystkich, bez wyjątku. Wyglądał na bardzo
skoncentrowanego i chyba poddenerwowanego.
W sobotę, zaraz po zwycięskim piłkarskim boju Polaków
w Norwegii, ponownie udałem się na stadion. Bez wahania
wykorzystałem okazję do rozmowy z Januszem Michaelisem. Trener
Polonii mówił o niekorzystnych prognozach pogodowych na dzień meczu
(zresztą w sobotę też padało), o bojowych nastrojach w swojej drużynie
oraz o tym, że Kai Laukkanen, jadąc na mecz do Piły miał drobną kolizję
drogową i w efekcie musiał się zawrócić, ale w chwili naszej rozmowy był
już przy granicy. Wysłuchałem też krytycznych uwag trenera na temat
planowanych nowinek regulaminowych (tych w żużlu nigdy nie
brakowało). Czułem się nieswojo, gdy pan Janusz dwukrotnie zwrócił się
do mnie per „panie redaktorze”. Jaki tam ze mnie redaktor
81
(przypominam, że miałem wtedy szesnaście lat)? Ten zwrot do dziś
wprawia mnie w zakłopotanie.
Nadeszła pamiętna niedziela, 10 października 1999 roku. Z domu
wyszedłem wcześnie, przy stadionie byłem jeszcze przed otwarciem bram.
Wkrótce uzbierało się nas czternastu chłopa. Zajęliśmy miejsca
w sektorze naprzeciwko startu. Siedziałem między innymi z Filipem
Gorzelakiem, Radkiem Kozłowskim, Robertem Gulaczykiem oraz
Łukaszem Karnasiem, starym kumplem jeszcze z podstawówki, dla
którego była to pierwsza impreza oglądana na żywo. Pierwsza i od razu
taka!
Rzeczywiście, pogoda była niepewna. Od czasu do czasu kropiło, ale
na szczęście obyło się bez ulewy. Na trybunach nadkomplet widzów.
Jeszcze przed pierwszym biegiem uciąłem krótką rozmowę z Leszkiem
Mąkosą, który tego dnia był „w cywilu”, mimo że zwykle pełnił na żużlu
funkcję chronometrażysty lub kierownika zawodów. Jego zdaniem ludzi
na finale mogło być jeszcze więcej, gdyby nie ten deszcz. Też tak myślę,
ale wypełnione po brzegi ławki i tak robiły wrażenie. Przy prezentacji
Nasza ekipa podczas meczu o złoto (październik 1999 roku)
82
spotkałem jeszcze charakterystycznego Tomasza Lorka, pracującego
wtedy dla Wizji TV, który chyba lepiej niż po polsku mówi po angielsku.
Ale polski też ma świetnie opanowany, o czym świadczą jego znakomite
reportaże, publikowane od czasu do czasu w „Tygodniku Żużlowym”.
Lorek był zmartwiony, bo miał kłopoty z gardłem, a musiał robić wywiady
w parkingu.
Zaczął się mecz. W trzecim wyścigu sensacja – wygrał Andrzej Zieja
przed Hampelem, a Nielsen był ostatni. Chwilę później goście znów
wygrali 4:2 i zrobił się remis. W tym biegu trzeci przyjechał Łabędzki,
który tego dnia zastępował Hancocka. Amerykanin nie zdążył wrócić
z USA, gdzie brał udział w mistrzostwach kraju. Wrocławianie długo nie
mogli mu wybaczyć tej nieobecności.
Ponieważ cztery kolejne wyścigi gospodarze wygrali podwójnie,
wydawało się, że nic już nie jest w stanie odebrać Polonistom złota. Kiedy
kilka lat później rozmawiałem o tym meczu z Januszem Michaelisem,
powiedział, że był zszokowany rozluźnieniem, jakie zapanowało wtedy
Polonia przed pamiętnym meczem o złoto (październik 1999 roku)
83
w pilskiej drużynie. Na efekty nie trzeba było długo czekać – nasi
zawodnicy w kolejnych wyścigach pojechali znacznie słabiej. Trener,
widząc, co się dzieje, wziął czas, skoszarował Polonistów i solidnie ich
„ochrzanił”. A powód był istotny – po dwunastym wyścigu prowadziliśmy
już tylko 40:32, natomiast w dwumeczu mieliśmy zaledwie dwa punkty
przewagi! Na szczęście, udało się ją utrzymać. Polonia wygrała 49:41
i została mistrzem Polski A.D. 1999, kopiując sukces pilskich siatkarek!
To był wspaniały rok dla naszego miasta. Co prawda, żużlowy finał mógł
się zakończyć zupełnie inaczej, gdyby do Piły dotarł Hancock. Ale, jak
wiemy, nieobecni nie mają racji.
Po meczu przeprowadziłem dalsze rozmowy. Podekscytowany
osiągnięciami żużlowców, popełniałem w wywiadach wiele stylistycznych
błędów, ale zbytnio się nimi nie przejmowałem. W parkingu
rozmawiałem z Andrzejem Zieją i Dariuszem Śledziem. Ten drugi
wypowiadał się jak doświadczony dziennikarz. Można było wpaść
w kompleksy.
Chwilę później udałem się na konferencję prasową z mistrzami
Polski. Ta, z wielu powodów, była wyjątkowa. Prowadził ją Krzysztof
Lewandowski. Pilscy żużlowcy przychodzili na nią „ratami”. Pierwsi
dotarli doktor Bystrzycki oraz Nielsen z tłumaczem, Krzysztofem
Rużkiewiczem. Hans dość długo opowiadał o swoim pożegnalnym
turnieju, który miał się odbyć w Pile dwa tygodnie później. Wkrótce na
pytania dziennikarzy zaczęli odpowiadać kolejni żużlowcy: Hampel,
Dobrucki i Gollob. Swoimi wrażeniami dzielili się też Michaelis
i Władysław Gollob, pełniący w tamtym pamiętnym sezonie rolę
menedżera Polonii. Oto najciekawsze, moim zdaniem, wypowiedzi
i dialogi zanotowane w trakcie konferencji:
84
1) Hans Nielsen: Jestem pod wrażeniem jazdy Johna Cooka (zdobył
14 punktów w sześciu startach – przypis własny). Poza tym cieszę
się, że dzięki jego obecności nie byłem najstarszym uczestnikiem
tego meczu.
2) Jacek Gollob (monotonnie, bez emocji): No cóż.. Widzieliście
państwo sami, jak to dziś wyglądało. Wygraliśmy i jesteśmy
mistrzami Polski. To jest cały komentarz do tej sytuacji.
3) Rafał Dobrucki: Goście sprawili nam dziś małego „fikusa”. (…) Tor
był mokry i w tym też tkwił taki… knyf.
4) Pytanie od jednej z osób siedzącej na trybunach (odrobinę
podchmielony jegomość):
- Co Rafał Dobrucki może powiedzieć odnośnie przejścia
do ATEESU(!) Wrocław?
- Nic nie mogę powiedzieć.
W rozmowę włącza się Władysław Gollob:
- Dobrym zwyczajem na konferencjach prasowych jest
przedstawianie się przed zadaniem pytania!
- Firma Mar-Mar.
- Nie słychać!
- Firma Mar-Mar. Rafał wie, o kogo chodzi.
5) Pytanie do Jacka Golloba:
- Dziś pojechał panie nieco słabiej niż w poprzednich spotkaniach.
Z jakiego powodu?
- Z powodu deszczu.
- Tylko?
- Tak.
Mam tę konferencję zapisaną na kasecie magnetofonowej. Dyktafon
nosiłem wtedy ze sobą dość często. Tego dnia nagrałem jeszcze jedną
85
rozmowę. Wychodząc ze stadionu spotkałem Jana Krzystyniaka, który
mecz o złoto komentował dla WIZJI TV i chwilę z nim porozmawiałem.
Przyznaję, zagadnąłem go między innymi po to, żeby zrehabilitować się
przed samym sobą po mało udanych poprzednich rozmowach
i przeprowadzić wreszcie w miarę dobry wywiad. Wiem, dość egoistyczna
pobudka. Pamiętam, że poprosiłem go o porównanie atmosfery na
stadionie w Pile podczas spotkania o awans do pierwszej ligi z meczem
o mistrzostwo. Powiedział, że pięć lat wcześniej entuzjazm był większy.
Zasmucił mnie tym stwierdzeniem, ale, niestety, pan Janek miał rację.
Radość z mistrzostwa była bardzo umiarkowana. Możliwe, że przyczynił
się do tego deszcz, który szybko wypłoszył kibiców ze stadionu. Niemniej
jednak, kiedy osiem lat później mistrzostwo zdobyła Unia Leszno, kibice
w liczbie siedmiu tysięcy powitali wracającą z Torunia drużynę grubo po
północy i bawili się niemal do rana! Piła ucichła szybko. Inna sprawa, że
o wygranej lidze mówi się nad Gwdą do dziś z wielkim sentymentem
i dumą. Sezon 1999 należał do Polonii Piła i nic już tego nie zmieni!
Na tej kasecie zapisałem przebieg pamiętnej konferencji prasowej (październik 1999 roku)
86
O tym, jak ważnym człowiekiem dla pilskiego żużla był Hans
Nielsen, nie muszę nikogo przekonywać. Żaden inny zawodnik nie zdobył
tylu medali mistrzostw świata co on i żaden inny obcokrajowiec nie
występował w Polonii tak długo. Hans kończył karierę zawodami
w duńskim Brovst oraz właśnie w Pile. Na polskim pożegnaniu było
zimno, na szczęście nie padało. Zresztą kibiców, którzy przyszli w liczbie
około ośmiu tysięcy, szybko rozgrzali zawodnicy. Ale wcześniej odbyła się
prezentacja, w trakcie której umieszczono Hansa na szczycie
udekorowanej lawety. Duńczyk siedział na motocyklu. Podczas gdy
pokonywał kolejne rundy wokół toru w takt muzyki Vangelisa, jeden
z kibiców wybiegł na tor i zaczął… bić Hansowi pokłony! Trochę
przesadził, ale było to sympatyczne. A zawody wygrał Chris Louis.
W nagrodę otrzymał motocykl żużlowy i propozycję kontraktu z Polonią
na kolejny sezon. Po pewnym czasie zgodził się podpisać umowę. Drugie
miejsce w turnieju zajął Jacek Gollob, a trzecie Nielsen. Dla Jacka był to
drugi występ tego dnia, bo rano walczył w Ostrowie o Łańcuch Herbowy.
Pamiętam rundę honorową Hansa po ostatnim wyścigu w jego
karierze. Myślałem, że potrwa kilka minut, ale Nielsen zjechał do
parkingu po jednym dodatkowym okrążeniu. Być może naprawdę marzył
o odpoczynku od żużla.
Piła pożegnała Nielsena z wielką pompą. Dodatkowo, dzięki
znajomościom prezesa Wiesława Wilczyńskiego, Duńczyk otrzymał z rąk
prezydenta Kwaśniewskiego Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP!
Uważam, że nawet dla Wielkiego Hansa było to zbyt duże wyróżnienie,
ale mnie o zdanie nikt nie pytał. Poza tym w telewizji Pilsat przez kilka
tygodni prezentowano pięknie zmontowany film (kto to zrobił?), który
przedstawiał Nielsena w różnych latach jego kariery, a tło muzyczne
87
stanowił znakomity utwór Sary Brightman i Andrei Bocelliego „Time to
say goodbye”. To było świetne!
O wielkiej popularności Nielsena w regionie świadczyło też
rozstrzygnięcie konkursu w Pilsacie na temat najlepszej, zdaniem
kibiców, imprezy żużlowej 1999 roku w Pile. Najwięcej głosów zebrał…
turniej pożegnalny Hansa, który wyprzedził nawet mecz o złoty medal z
WTS Wrocław! Byłem zaskoczony, bo uważałem, że zwyciężyć powinien
finał ligi. Ale nie miałem prawa narzekać, bo sam żadnego głosu nie
oddałem.
Tradycyjny Turniej Gwiazdkowy oglądałem w towarzystwie
kolejnego debiutującego kibica, Kamila Wilczyńskiego. Po zawodach
powiedział, że nawet mu się podobało, ale wszystko trwało zbyt długo. Ja
– przeciwnie – cieszyłem się, że mogę dłużej posiedzieć na stadionie. My
w Pile i tak mieliśmy szczęście cieszyć oko grudniowymi imprezami.
Przecież większość polskich torów pustoszała już we wrześniu albo
październiku.
Wraz z Turniejem Gwiazdkowym kończył się najwspanialszy sezon
w historii pilskiego żużla. Niestety, jak się wkrótce miało okazać, był to
początek końca złotego okresu speedway’a nad Gwdą.
88
Rozdział V
2000 - 2001
Cisza na stadionie
W kolejnym sezonie wszystko jeszcze wyglądało w porządku,
przynajmniej z perspektywy kibica. Mimo że już bez Nielsena, Polonia
nadal prezentowała się bardzo solidnie i należała do ligowych faworytów.
Pierwsze mecze to potwierdziły, chociaż inauguracja była bardzo
nerwowa. Do Piły na początku kwietnia przyjechał zespół z Gorzowa. Nasi
rzutem na taśmę uratowali remis. I tym razem nie zachwycił Andy Smith.
Po spotkaniu o przeprowadzenie rozmów z zawodnikami
i szkoleniowcami poprosił mnie Marek Mostowski. Wywiady miały być
następnego dnia zaprezentowane w Radiu Sto. Zrobiłem to
z przyjemnością. Rozmawiałem między innymi z trenerem Stali
(nazywanej wtedy „Pergo”), dobrze znanym w Pile Stanisławem
Chomskim. Zapytałem go o przyczyny słabej postawy Piotra Śwista, który
zimą wrócił do Gorzowa ze Stali Rzeszów i zaliczył najsłabszy mecz ligowy
od paru, a może nawet paręnastu lat – zdobył tylko dwa punkty
w czterech startach. Trener powiedział, że był to wypadek przy pracy.
Miał rację – w kolejnych meczach Świst jeździł znacznie lepiej.
Radiowy debiut w roku jubileuszowym przypadł na mecz Polonii
w Częstochowie. Tego dnia rano w hali przy Bydgoskiej oglądałem
spotkanie pilskiej Nafty. Jego stawką był kolejny krok w stronę złotego
medalu mistrzostw Polski. Pilanki wygrały i były na najlepszej drodze do
powtórzenia sukcesu sprzed roku. I tak się też wkrótce stało.
89
W radiowym studiu nie byłem już sam. Dołączył do mnie polecony
przez pana Gruntkowskiego starszy o dwa lata Piotrek Wilkosz oraz
odrobinę młodszy, obdarzony świetnym głosem Tomek Kowalewski. Ten
pierwszy okazał się dobrym kolegą i współpracownikiem. Myślę, że
udanie się uzupełnialiśmy. Tomek też był dobry i miał dużą wiedzę. Nie
bał się mikrofonu, ale w studiu czuł się nieswojo. Może przypuszczał, że
jego rola będzie bardziej wyrazista? Tymczasem było nas trzech
i musieliśmy się jakoś pracą dzielić. Wkrótce zostaliśmy we dwójkę.
Tomek zrezygnował. Z Piotrkiem działałem jeszcze dobrych kilka lat.
Relacji z Częstochowy słuchało się przyjemnie, bo mecz wygrała
Polonia. Efektownych wpadek przed mikrofonem nie pamiętam.
Przypominam sobie za to błąd popełniony w trakcie kolejnej wyjazdowej
relacji, tym razem z Gdańska. Tak się nam fajnie z Piotrkiem na antenie
rozmawiało, że… niechcący przegadaliśmy jeden z wyścigów! Od razu
wyobraziłem sobie, jak musieli nas wyzywać kibice siedzący przy
radioodbiornikach…
W Święto Konstytucji 3 Maja Piła jeździła z zaskakująco słabym
w 2000 roku zespołem z Wrocławia. Tego dnia jednak wrocławianie słabi
nie byli. Wygrali z nami 46:43. Na Polonię posypały się gromy. Kary
finansowe za słabą postawę na torze musieli zapłacić Jacek Gollob i Jarek
Hampel. Ten pierwszy zrehabilitował się kilka dni później w Lesznie,
stając się ojcem zwycięstwa w meczu z Unią. Rozmowę dla Radia Sto po
spotkaniu z „Bykami” zaczął od słów:
- Myślę, że tym razem kary nie będzie.
Hampel do Leszna w ogóle nie pojechał. Przysłał do klubu zwolnienie
lekarskie. Ja zwolnienia do Radia nie dostarczyłem – dotarłem do studia,
mimo że w tym samym czasie w Brzeźnie trwała uroczystość komunijna
90
kuzyna Tomka. Wyrwałem się stamtąd tuż po obiedzie. Na szczęście,
rodzina to zrozumiała.
Miesiąc później po raz pierwszy pojechałem na Lednickie Spotkanie
Młodych. Następnego dnia odbył się w Pile mecz z Unią Leszno. Po
prawie nieprzespanej nocy (przed samym powrotem z Lednicy zepsuł się
autobus i musieliśmy czekać na zlikwidowanie usterki, dlatego
wróciliśmy dopiero nad ranem) wybrałem się na stadion i, o dziwo, nie
byłem śpiący. Spotkanie wygraliśmy dziewięcioma punktami. Słabiej
pojechał Hampel, ale już w następnym meczu ligowym w Pile po raz
pierwszy otarł się o komplet, zdobywając czternaście punktów. Polonia
pokonała wtedy Wybrzeże, a Jarek wygrał nawet z Rickardssonem!
Kluczowym momentem sezonu była dla mnie pierwsza wizyta na
Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Razem z Kamilem Kmieciakiem,
którego wiosną tego samego roku przedstawił mi Tomek Zdralek (też na
meczu żużlowym), wybrałem się na Grand Prix. To był świetny wyjazd!
Nie zawiodłem się na Kamilu, który okazał się znakomitym kompanem
w podróży. Do Wrocławia jechaliśmy pociągiem razem z jego babcią,
której żarty rozśmieszały mnie do łez. Kamil był trochę zakłopotany jej
wypowiedziami, ale niepotrzebnie. Było bardzo sympatycznie.
Na Olimpijski dotarliśmy dzięki pomocy kibiców, którzy skierowali
nas w odpowiednią stronę. Zdziwiłem się, że przed stadionem nie było
takiej ciasnoty jak podczas Grand Prix w Bydgoszczy, gdzie batalia
o miejsca siedzące rozpoczynała się zanim ktokolwiek wbiegł(!) na
trybuny. We Wrocławiu weszliśmy na obiekt spokojnie, bez żadnych
przepychanek i zajęliśmy dobre miejsce naprzeciwko startu. Mimo tego,
że stadion zapełniał się powoli, zasiadło na nim około trzydziestu tysięcy
kibiców! Większej frekwencji na żużlu jeszcze nie doświadczyłem.
Drżałem tylko o to, czy po przymusowej wycieczce do toalety w trakcie
91
zawodów będę mógł jeszcze wrócić na swój fragment ławki. I to nie
z powodu ścisku (nie było pod tym względem źle, bo wrocławski stadion
jest bardzo duży), ale dlatego, że ubikacja znajdowała się poza obiektem.
Cały czas myślałem o tym, żeby nie zgubić biletu. Na szczęście nic takiego
się nie stało i sprawnie mogłem wrócić do Kamila.
Na torze sporo pozytywnego zamieszania robił Sebastian Ułamek.
Świetnie jeździł Tomasz Gollob, który był wtedy, moim zdaniem,
w życiowej formie. Wszystko układało się dobrze aż do półfinału. W nim
Gollob, jadąc po pewny awans do finału, miał defekt motocykla!
Załamałem się tak bardzo, że już do końca zawodów nie powiedziałem
prawie nic. Poczciwy Kamil próbował mnie pocieszać, ale nie udało mu
się. Na dodatek turniej wygrał Tony Rickardsson i mogło się wydawać, że
Szwed ponownie zmierza po złoto w mistrzostwach świata.
Ale rywalizacja była dopiero na półmetku.
Wychodząc ze stadionu, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć.
Fotografowaliśmy się między innymi z Jasonem Crumpem. Kiedy
poprosiłem go do zdjęcia, Australijczyk szedł z kilkoma kubkami piwa
w dłoniach. Mruknął coś niezadowolony pod nosem, dając w ten sposób
do zrozumienia, że mu przeszkadzam. Mimo to ładnie się uśmiechnął i na
zdjęciu wygląda całkiem sympatycznie. Jak się później okazało, czas
„Crumpiska” (tak nazywa go sąsiad wujka Edka, wielki fan żużla,
Krzysztof Marciniak) miał dopiero nadejść.
Pociąg powrotny też był „żużlowy”. Przy zgaszonym świetle,
półgłosem rozmawialiśmy z innymi kibicami wracającymi z Grand Prix.
Jeden z nich wspominał finał Indywidualnych Mistrzostw Polski z 1983
roku. Wtedy, w Gdańsku, już w pierwszym biegu fatalny w skutkach
upadek przydarzył się Romanowi Jankowskiemu. Bardzo lubię takie
historyczne opowieści z ust innych.
92
Dwa tygodnie wakacji spędziłem w Tatrach. Chwilę przed wyjazdem
udało mi się pójść na żużel z innym kolegą, Piotrkiem Ziółkowskim. Dla
niego był to dopiero drugi mecz oglądany na stadionie. Debiutował sześć
lat wcześniej na zawodach ligowych Polonia – CemWap Opole. Tym
razem pilanie jeździli słabo i przegrali. Przeciwnikiem był Włókniarz
Częstochowa. Chyba właśnie wtedy zaprzepaściliśmy szansę na obronę
ligowego złota. Po przegranym wyścigu czternastym, kiedy porażka stała
się faktem, niektórzy obserwatorzy zauważyli, że komentujący to
spotkanie Piotr Gruntkowski… cisnął ze złością mikrofon na ziemię! Taki
już jest pan Piotr – zawsze przeżywa to, co mówi. U niego nie ma
udawania. Mimo negatywnych emocji, chwilę później umiał w sposób
obiektywny podsumować wyniki zakończonego biegu. Pełen
profesjonalizm.
Jakiś czas temu Piotrek Z. przypomniał mi, że po zawodach, razem
z Kamilem i Piotrkiem Chabowskim, pojechaliśmy w stronę hotelu
„Rodło”, żeby spotkać nocującego w nim Marka Lorama (w 2000 roku
najlepszego żużlowca świata). „Młodzieńcza fantazja” – podsumował to
wydarzenie Piotrek. Ale dzięki tej fantazji wspomnienia są jeszcze
bardziej kolorowe.
Pierwszą wyprawę w Tatry wspominam wspaniale. Byłem na tyle
zachwycony Zakopanem, że uznałem je za niemal równie fajne miejsce
jak moją Piłę. Kiedy w tym samym czasie Polonia jeździła w Gorzowie,
próbowałem dodzwonić się do Radia Sto, aby pozdrowić pracujących przy
tej okazji w studiu Piotrka i Tomka, wspieranych przez Piotra G. Niestety,
miałem zły numer.
W Zakopanem dotarła do mnie smutna informacja: Tomasz Gollob
uczestniczył w wypadku drogowym! Znów wielkie nieszczęście Polaka.
Znów w momencie, kiedy był w wielkiej formie. Tak więc marzenia
93
o kolejnym medalu mistrzostw świata mógł odłożyć przynajmniej do
następnego roku. Gollob na szczęście zbyt mocno nie ucierpiał, ale przez
kilka tygodni musiał od żużla odpocząć. Nie mógł też wziąć udziału
w finale Indywidualnych Mistrzostw Polski, który w tamtym roku odbył
się w Pile.
Pilski finał IMP miał jeszcze jednego nieobecnego – był nim Rafał
Dobrucki, którego kontuzje w trakcie kariery imały się jak mało kogo.
Podziwiam go za to, że ambitnie wracał na tor po tylu fatalnych
wypadkach. Był za to Jacek Rempała, którego obecność w finale
podsumowałem słowami: „To mnie boli”. Głupio mi, że tak
powiedziałem, tym bardziej, że lubię pana Jacka. Chodziło mi
o przeciętny zwykle poziom, jaki w finałach IMP najstarszy z Rempałów
prezentował. Ale i tak mi głupio i usprawiedliwienia nie szukam. Słyszał
to kolega Darek i jeszcze długo mi te słowa wypominał. Pewnie pamięta je
do dzisiaj.
Długo namawiałem do przyjścia na ten turniej Szymka. Ale udało
się! Szymek przyszedł i siedział razem ze mną. To był jego pierwszy żużel
po długiej, kilkuletniej przerwie. Obaj też po raz pierwszy mieliśmy
oglądać finał Indywidualnych Mistrzostw Polski.
Komplet widzów, flagi i transparenty z różnych części kraju. Było
kolorowo i czuło się atmosferę sportowego święta. Niektórzy starali się je
zakłócić poprzez drobne – na szczęście – przepychanki na trybunach.
Ogólnie było dość spokojnie.
Podczas prezentacji gorąco powitaliśmy goszczącego w Pile Hansa
Nielsena. Sielankowe nastroje zmieniły się po starcie do pierwszego
biegu. Gdy żużlowcy rozpoczęli ściganie, okazało się, że – pomimo dobrej
pogody – tor dla wielu solidnych jeźdźców jest zbyt trudny. Dość szybko
z zawodów wycofali się Protasiewicz i Walasek. Na tor upadali Baliński
94
i Kościecha. Nawet przed dobrze znającymi tę nawierzchnię starszym
Gollobem i Hampelem tor krył pewne tajemnice. W bezpośrednim starciu
wspomnianej dwójki Jarek upadł. To były brzydkie zawody. Na domiar
złego, po osiemnastym wyścigu zaczęło lać i sędzia przerwał turniej. Ku
uciesze pilan, wygrał Gollob przed Hampelem. Trzeci był Krzyżaniak.
Świętowanie popsuła pogoda, a widowisko – zbyt trudny tor. Zresztą nie
po raz pierwszy w Pile. Ale i tak się cieszyłem, w końcu byłem świadkiem
historycznego wydarzenia. O finałach mistrzostw kraju nigdy się nie
zapomina.
Niespełna miesiąc później odbył się w Pile kolejny finał, tym razem
Klubowego Pucharu Europy. Niestety, w imprezie nie brali udziału
mistrzowie Szwecji, Danii i Anglii. Cóż, przymusu nie było. Obok Polonii
wystąpiły więc najlepsze drużyny z ligi czeskiej, niemieckiej i rosyjskiej.
Gospodarze byli zdecydowanymi faworytami i wygrali bez najmniejszych
problemów. Ich zwycięstwo oglądało aż dziesięć tysięcy osób!
Z pewnością na poprawę frekwencji wpłynął pomeczowy występ Budki
Suflera. Legendarni muzycy, co prawda bez chorego Romualda Lipki, ale
z Krzysztofem Cugowskim, wiernym kibicem żużla, przyciągnęli na
stadion wielu takich, których nigdy wcześniej na zawodach nie
uświadczono. Darek był bardzo poirytowany tym faktem. Ja się
cieszyłem. Lubię pełne trybuny. Skoro o trybunach mowa, to właśnie tego
dnia ponownie zasiadł na nich Aleksander Kwaśniewski. Wszystko działo
się tuż przed wyborami prezydenckimi, które Kwaśniewski wygrał
„w cuglach”.
Na drugie polskie Grand Prix też się wybrałem. Do Bydgoszczy na
ostatnią rundę pojechałem pociągiem z Darkiem, Piotrkiem Sikorskim
i jego przyszłą żoną, Agnieszką. To był czas Igrzysk Olimpijskich
w Sydney i moment, w którym z taśmy produkcyjnej zjechał ostatni Fiat
95
126 p. Darek jakoś na dniach świętował osiemnastkę. Wszyscy
kibicowaliśmy Loramowi w jego wyścigu po złoto. Mark musiał się mocno
napocić, żeby dopiąć swego, ale udało mu się. Z jego sukcesu cieszyła się
liczna grupa kibiców z Wielkiej Brytanii. Część z nich miałem
przyjemność spotkać i poznać następnego dnia podczas meczu ligowego
w Pile.
Kibicowaliśmy też Polakom – Gollobowi, który walczył
o utrzymanie się w pierwszej ósemce i debiutującemu z „dziką kartą”
Hampelowi. Mimo że Tomasz zdobył więcej punktów, to furorę zrobił
osiemnastolatek z Piły. Jarek wyeliminował wielu znacznie bardziej
utytułowanych żużlowców i niewiele brakowało, żeby awansował do
półfinału! Były powody do radości. Miałem na sobie koszulkę Polski, a na
niej z tyłu własnoręcznie wykonany napis „Gorzów 2000. Jarek Hampel
mistrzem świata”. Właśnie w niej pod koniec sierpnia biegłem w pilskim
półmaratonie. Identyczny napis miał startujący wtedy razem ze mną
Piotrek Sikorski. Napisaliśmy tak, bo tego samego dnia w Gorzowie
Hampel występował w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata
Juniorów. Jarek nie zawiódł, był trzeci, a wyprzedzili go tylko Jonsson
i Cegielski.
Bydgoskie Grand Prix 2000 zapamiętałem też z powodu
tajemniczej nieobecności Stefana Danno. Na trybunach było tak głośno,
a nagłośnienie na tyle kiepskie, że nie słyszałem komunikatów spikera.
Okazało się, że Danno nie jechał, bo przed turniejem organizatorzy
wykryli w wydychanym przez niego powietrzu alkohol. Stefan uznał, że
ktoś go musiał „podkablować”, bo miał walczyć z Gollobem o pierwszą
ósemkę. Poza tym powiedział, że… nie tylko on pił!
Powrót z Grand Prix też był ciekawy. Wykazałem się brakiem
spostrzegawczości i sprawdzając w domu połączenia kolejowe na linii
96
Bydgoszcz - Piła nie wziąłem pod uwagę, że skończyły się wakacje,
w związku z czym pociąg o pierwszej w nocy nie pojedzie. Przez moje
gapiostwo musieliśmy koczować na dworcu znacznie dłużej niż
planowaliśmy. Ale było sympatycznie. Prowadziliśmy długie rozmowy,
nie tylko o żużlu. Poza tym dowiedzieliśmy się, że złoty medal w Sydney
zdobyli nasi wioślarze, Sycz i Kucharski. Do domu wróciliśmy nad ranem.
Smutny widok zastałem następnego dnia po południu, tuż przed
rozpoczęciem meczu rundy finałowej z Apatorem w Pile. Zwykle na lidze
stadion był zapełniony przynajmniej w trzech czwartych, a tej niedzieli
nie została zajęta nawet połowa trybun. Ważny mecz i takie pustki? Był to
według mnie pierwszy symptom powolnego końca hossy na żużel w Pile.
Na szczęście, nastrój poprawili mi Brytyjczycy. Usiadłem razem z nimi
i próbowaliśmy rozmawiać. Szło nam nieźle. Chyba nawet więcej uwagi
niż na wyścigi, położyłem na konwersację z obcokrajowcami. Z Elaine
i Rogerem wymieniliśmy się nawet adresami. Wspaniała była to para!
Przysyłali mi później do Polski różne programy, zdjęcia, czasopisma
żużlowe, a nawet płyty z muzyką. Byli z Exeter. Podróżowali za
żużlowcami po całej Europie. Szkoda, że kontakt nam się urwał…
O złotym medalu w lidze zadecydował mecz w Bydgoszczy
pomiędzy obiema Poloniami. Nasi, mając w pamięci liczne porażki
z drużyną Tomasza Golloba, pojechali tam chyba bez wiary w zwycięstwo.
W efekcie spektakularnie przegrali (35:55). Piła miała srebro, z którego –
o dziwo - mało kto się cieszył.
W listopadzie po raz pierwszy na poważnie zetknąłem się z pracą
spikerską na meczu siatkarskim. W pewne piątkowe popołudnie
zadzwonił do mojego „Ogólniaka” Krzysztof Lewandowski. Zostałem
poproszony do telefonu w szkolnym sekretariacie. Okazało się, że pan
Krzysztof z powodu wyjazdu nie mógł poprowadzić meczu siatkarzy
97
Jokera Piła, w związku z czym namawiał mnie, żebym go zastąpił.
Zgodziłem się, chociaż nie byłem pewny, czy dobrze robię. Stresowałem
się bardzo, również w trakcie meczu. Bałem się, mimo że w hali przy
Bydgoskiej tłumów nie było. Na szczęście, jakoś dałem radę. I nawet
zarobiłem (jeśli dobrze pamiętam, było to 50 złotych)! Poza tym na
miejscu dowiedziałem się, że mój „ogólniakowy” nauczyciel techniki,
nieżyjący już Tadeusz Rutkowski, to siatkarski sędzia! Po spotkaniu pan
Tadziu zażartował:
- Tylko niech pan redaktor nie dzieli się pieniędzmi z Lewandowskim.
Przy okazji kolejnych spotkań często mówił, że w Nafcie nie jest tak
fajnie jak w Jokerze. Mi też zawsze było dobrze w tym klubie. A po
pierwszym meczu, który prowadziłem, zostałem zaproszony na kolejny.
I tak było przez długie lata.
Po gorączce sobotniego siatkarskiego popołudnia jakiś czas później
przyszła pora na Turniej Gwiazdkowy – zorganizowany najwcześniej
w historii, bo już pierwszego grudnia. Działo się to jeszcze przed
adwentem! Ale dzięki temu było w miarę ciepło i bezśnieżnie. Dzieci
mogły wejść za darmo. W efekcie młodych przyszło bardzo wielu, często
całe klasy pod opieką wychowawców. Po zawodach czekała ich jeszcze
jedna atrakcja – występ „Arki Noego”.
Przed imprezą spiker (chyba też K. Lewandowski, ale nie jestem
pewien), podał nazwiska dwóch zawodników, którzy w następnym
sezonie mieli wzmocnić Polonię. Oba wywarły na mnie duże wrażenie:
Jabłoński i Drabik (po raz pierwszy w karierze opuścili swoje rodzime
kluby z Gniezna i Częstochowy). Kiedy sprawozdawca wspomniał, że
prawdopodobnie w Polonii będzie też jeździł Nicki Pedersen, to pilska
ekipa jeszcze przed Sylwestrem prezentowała się bardzo okazale.
98
Ostatecznie było inaczej: Polonia srogo zawiodła, a Duńczyk w ogóle do
Polonii nie dołączył.
Turniej Gwiazdkowy bardzo pewnie wygrał Okoniewski, jednak po
zawodach większym zainteresowaniem cieszył się zdobywca drugiego
miejsca, Andrzej Huszcza. Po ostatnim wyścigu i dekoracji najlepszych
Darek i ja porozmawialiśmy między innymi z braćmi Pecynami
i Krzysztofem Hołyńskim. Ten ostatni opowiadał nam, jak był w Pile na
zawodach w 1992 roku i znalazł na trybunach duży gwóźdź. Wziął go na
pamiątkę i ma do dziś. Ot, taka ciekawostka.
Pamiętam, jak przed rozpoczęciem kolejnego sezonu w rozmowie
z redaktorem „Tygodnika Żużlowego” trener Michaelis mówił, że tak
silnego zespołu Polonia jeszcze nie miała. Skład był rzeczywiście niezły:
Karlsson, Louis, Gollob, Hampel, Drabik, Jabłoński, Gapiński,
Miśkowiak. W poczekalni był jeszcze Dobrucki, który musiał wreszcie
zająć się swoim kręgosłupem i dlatego na tor wyjechał dopiero
w sierpniu. Zresztą z dobrym skutkiem. Pięknym ukoronowaniem tego
krótkiego dla niego sezonu było efektowne zwycięstwo w Turnieju
Gwiazdkowym A.D. 2001. Warto dodać, że przed rozgrywkami Dobrucki
został uhonorowany tytułem najlepszego sportowca XXV – lecia regionu
pilskiego.
Powróćmy do wiosny. Optymizm był uzasadniony tym bardziej, że
na horyzoncie pojawił się sponsor strategiczny, Bank Gospodarki
Żywnościowej S.A. Pamiętam, jak podczas jednej z radiowych transmisji
razem z Piotrkiem posługiwaliśmy się wyłącznie zwrotem „Polonia”, bez
nazwy sponsora. Zadzwonił wtedy do studia pan Lewandowski, będący
wówczas rzecznikiem prasowym klubu i zażądał używania pełnej nazwy:
BGŻ S.A. Polonia Piła. Zagroził, że jeżeli nie będziemy tak mówili, to
następnym razem w studiu usiądzie z nami prezes Wilczyński. Mimo że
99
był to scenariusz mało prawdopodobny, dostosowaliśmy się. A prezes,
na szczęście, do studia nie przyszedł.
BGŻ, czyli „Bardzo Groźni Żużlowcy” – jak mówili niektórzy, zaczął
sezon od meczów towarzyskich. Na pierwszym z nich, potyczce z klubem
z Zielonej Góry, wystąpiłem w nowej roli – korespondenta „Tygodnika
Żużlowego”. Stało się tak, ponieważ odpowiedziałem na ogłoszenie
redakcji o możliwości podjęcia współpracy. Na próbę miałem przesłać
kilka tekstów. Naczelny „Tygodnika”, Adam Zając powiedział mi
w telefonicznej rozmowie, że artykuły mam wysłać pocztą elektroniczną.
– Co to jest ta poczta? – próbowałem w myślach rozwikłać zagadkę.
Internet był wtedy dla mnie jeszcze czymś obcym. Kiedy już się
dowiedziałem, potrzebowałem łącza internetowego. Z pomocą przyszli
niezawodni rodzice, fundując mi Internet na osiemnaste urodziny, które
wkrótce miałem obchodzić.
Relacje z meczów pisał, tradycyjnie, Wiesław Szmagaj. Ja
koncentrowałem się na przeprowadzaniu rozmów i wyszukiwaniu
różnych ciekawostek. Pamiętam, że pierwszymi wywiadami, które
przesłałem, były dialogi z Jackiem Gollobem (o faworytach
nadchodzącego sezonu) i ze wschodzącą gwiazdą polskiego żużla,
Rafałem Kurmańskim. Przeżyłem bardzo miłe zaskoczenie, kiedy obie
rozmowy zostały opublikowane w pierwszym wydaniu dodatku do
„Tygodnika Żużlowego” – „Lidze Żużlowej”.
Zwykle rozmowy nagrywałem na dyktafon, a w domu je
przepisywałem. Bardzo lubiłem to zajęcie.
100
Jeszcze przed rozpoczęciem ligowych zmagań, jako reprezentant
Samorządu Uczniowskiego, zaprosiłem do „Ogólniaka” naszą drużynę.
Bardzo mi na tym spotkaniu zależało i starałem się do niego przygotować
najlepiej, jak potrafiłem. Pomagali mi mocno Karol i Asia. Podziemną
salę CMP, w której spotkanie miało się odbyć, odpowiednio
udekorowaliśmy. Na szkolnych korytarzach pojawiły się plakaty
informacyjne. Dyrekcję zapewniłem, że uczestników spotkania nie
Te dwa moje teksty znalazły się w premierowym wydaniu "LŻ" (marzec 2001 r.)
101
zabraknie. Ale żeby o ewentualnej klapie nie było mowy, zaprosiłem też
kilkoro żużlowych znajomych. Ostatecznie liczba osób w środku nie
powaliła na kolana, ale wstydzić się nie musieliśmy.
Wieczorem, blisko godziny „zero”, wszystko było przygotowane.
Wszystko, z wyjątkiem… głównych bohaterów! Czekałem na nich bardzo
zdenerwowany. Aby sobie ulżyć, bardzo głośno krzyknąłem, kiedy
dowiedziałem się, że jadą. Na spotkanie dotarli: trener Michaelis, lekarz
Bystrzycki, Rafał Dobrucki, Jarek Hampel i Tomek Gapiński. Było bardzo
sympatycznie. Zadawałem gościom pytania na przemian z publicznością.
Polonistów zaciekawił wystrój pomieszczenia, a doktora B. zeszyt jednej
z fanek, w którym znajdowały się zdjęcia jej ulubionych zawodników.
Lekarz był też, moim zdaniem, autorem najbarwniejszej wypowiedzi
wieczoru:
− Cenię Rafała Dobruckiego, bo to taki „potulny krętacz”.
Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, a temat gonił temat.
Na zakończenie były podziękowania, autografy i wspólne zdjęcia.
Do domu wróciłem bardzo zmęczony, ale usatysfakcjonowany.
Pod koniec marca wybrałem się na mój pierwszy samotny żużlowy
wypad poza Piłę i jedną z ośmiu wyjazdowych imprez, jaką w sezonie
Podczas spotkania z żużlowcami w pilskim "Ogólniaku" (marzec 2001 roku)
102
2001 udało mi się obejrzeć. Było to Kryterium Asów, które po raz
jedenasty wygrał Tomasz Gollob. Dzień później, na inaugurację ligi,
Polonia bez problemów rozprawiła się u siebie z Unią Leszno. Więcej
kłopotów przysporzył pilanom WTS Wrocław. W Wielkanocny
Poniedziałek Piła wygrała na własnym stadionie zaledwie dwoma
punktami, a ojcem zwycięstwa został Peter Karlsson. Po meczu jak zwykle
szybko do domu nie wracałem. Razem z Moniką, Kamilem, Tomkiem
i Jarkiem spotkaliśmy Karlssona i chwilę z nim porozmawialiśmy.
Zapytałem go, czy jest osobą religijną. Powiedział, że nie i że wierzy
w żużel („I believe in speedway”).
Po zakończeniu spotkania z WTS, na torze ścigali się kierowcy
quadów. Jak dla mnie, było to mało interesujące. Jednak nie ma jak
„czarny sport”!
Kilka dni później obchodziłem osiemnastkę. Najpierw wśród
rówieśników, w klubie „Trzynastka”, do którego wybrałem się uzbrojony
w… szalik Polonii. To było w niedzielę. Bałem się spóźnienia na własną
imprezę, bo tego samego dnia pilanie mieli jeździć w Bydgoszczy, a ja –
siedzieć w radiowym studiu. Na moje szczęście, nad Brdą padało i żużel
został przełożony, a więc na imprezę przybyłem punktualnie.
Gdy w środę, w celu złożenia urodzinowych życzeń odwiedziła mnie
rodzina, w tym samym czasie pilska Nafta sięgała w… Bydgoszczy po
trzeci z rzędu tytuł Mistrza Polski. Relacji słuchałem w radiu. To był
piąty, rozstrzygający o wszystkim mecz. Nafta była wtedy wielka.
Również tego dnia po raz ostatni, przynajmniej jak dotąd,
sięgnąłem po jakikolwiek alkohol. Była to odrobina szampana. Cieszę się,
że w ogóle nie piję. Jeśli komuś to przeszkadza, to chyba tylko tym, którzy
piją obok. Bo mi do szczęścia alkoholu nie potrzeba.
103
Dokładnie w ósmą rocznicę mojej pierwszej wyprawy na żużel
odbyła się w Pile runda Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski.
Bardzo się ucieszyłem, gdy na stadionie, wśród garstki widzów, znalazłem
Darka. Powiedział mi, że przed południem poznał oceny ze swojej
matury. Zdał i to całkiem nieźle. Pogratulowałem mu, mówiąc, że
chciałbym powtórzyć jego osiągnięcie w przyszłym roku.
To była deszczowa runda. Myślę, że sędzia mógł ją bez ogródek
przełożyć, ale na zawody dotarła reprezentacja bardzo ubogiego wtedy
klubu z odległego Tarnowa i pewnie dlatego starano się ze wszystkich sił,
żeby można było jechać dalej. Kiedy z powodu deszczu impreza została na
pewien czas przerwana, dostałem się do parkingu. Efektem tej wizyty był
umieszczony później w „Tygodniku Żużlowym” artykuł, który
zatytułowałem: „Dwa światy”. Za źródło posłużyły mi rozmowy
z trenerami pilan i tarnowian: Michaelisem oraz Wardzałą. Pytałem
o sprzęt młodych żużlowców i warunki, w jakich trenują. Okazało się, że
pilanom żyło się całkiem dobrze, a juniorzy z Tarnowa klepali biedę. Trzy
lata później role się odwróciły. I to jak bardzo!
Nadszedł mecz – legenda. Spotkanie, które – podobnie jak
rywalizacja z RKM w 1994 roku, albo z Apatorem z kwietnia '95 –
przeszło do historii pilskiego żużla. Niestety, historii niechlubnej. Był
dwudziesty maja. Do Piły przyjechał świetny w tamtym sezonie zespół
Apatora. Polonia też jeździła nieźle, więc szykował się dobry mecz.
Na trybunach prawie komplet, na prezentacji owacje dla siatkarek, które
zaprezentowały się kibicom w sportowych strojach kilkanaście dni po
zdobyciu trzeciego ligowego złota. Siedziałem naprzeciwko startu, razem
ze mną było sześciu kolegów. Humory dopisywały, ale do czasu. Goście
zaczęli fenomenalnie. Po drugim wyścigu prowadzili 9:3, a po piątym
już… 24:6! Byłem załamany. Kiedy stało się jasne, że Polonia polegnie
104
z kretesem, zamilkłem. Nic nie mówiłem do końca zawodów. Kumple
obracali całość w żart, ale mnie do śmiechu nie było. Na dodatek pojawił
się inny niespotykany wcześniej obrazek: rzesze kibiców opuszczających
stadion przed końcem spotkania, część nawet od dziesiątego biegu.
Pewnie wielu z nich wyleczyło się z żużla na długie tygodnie. Groteskowo
brzmiał płynący z głośników utwór „Mniej niż zero”, promujący
czerwcowy koncert Lady Pank w Pile. Później panowie od nagłośnienia
grali „Mniej niż zero” prawie po każdym wyścigu. Tego dnia Polonia nie
wygrała indywidualnie ani jednego biegu. Polegliśmy 33:57.
Może i trochę przesadzam, ale dla mnie ten mecz był prawie jak
pogrzeb ulubionego klubu. Niczego takiego wcześniej nie przeżyłem.
Po zakończeniu spotkania rozmawiałem „służbowo” z Krzysztofem
Jabłońskim. Co ciekawe, chłopak niespecjalnie przejął się naszą porażką.
W trakcie wywiadu odebrał komórkę i podał rozmówcy „sensacyjną”
wiadomość o najwyższej przegranej Polonii na własnym stadionie
w historii klubu. Nutki smutku w jego głosie wtedy nie wyczułem,
a zdobył w meczu zaledwie trzy punkty z bonusem. Tak jednak często
bywa ze sportowymi przybyszami z zewnątrz. Oni nie czują silnej więzi
z klubem.
Kończący majowe spotkania z żużlem w Pile turniej Pomorskiej Ligi
Młodzieżowej byłby jednym z wielu, gdyby nie… obecność Gwardii
Warszawa! Juniorzy ze stolicy, nie mając zbyt wielu okazji, aby ścigać się
z rówieśnikami, dołączyli do rozgrywek PLM i w nich rozwijali swoje
umiejętności. Szkoda, że żużel w stolicy nie przetrwał. W turnieju
startował również malutki Krystian Klecha, nowy jeździec pilskiej
Polonii. W kolejnych latach Krystian trochę urósł i zaczął zdobywać
punkty. Bo na początku sportowej przygody z ledwością pokonywał cztery
okrążenia.
105
W dzień zakończenia trzeciej klasy „Ogólniaka”, dla mnie
wyjątkowej głównie z powodu pracy w Samorządzie Uczniowskim, odbył
się w Pile finał Mistrzostw Polski Par Klubowych. Zresztą po raz pierwszy
w naszym mieście. Faworytem była, jak zwykle, para bydgoska. Tym
razem jednak faworytów pogodzili wrocławianie. A pilanie zawiedli na
całej linii. Gollob z Drabikiem zajęli ostatnie, siódme miejsce. I to na
własnym torze! Żałowałem później, że naszych reprezentantów nie mogli
zastąpić kontuzjowany Dobrucki i będący w świetnej formie Hampel.
Niestety, Jarek musiał tego dnia wystąpić w lidze angielskiej. Sezon
stawał się dla Polonistów coraz mniej udany…
Na dodatek straszny uraz przytrafił się Chrisowi Louisowi. Podczas
meczu ligowego w Częstochowie Anglik na pełnej prędkości wjechał
w stalowy słupek podtrzymujący taśmę na linii startu. Żużlowcy
pokonywali wtedy kolejne okrążenie, a słupek wciąż był na torze!
Przyrząd wylądował na głowie zawodnika. Życie Louisowi uratował kask,
ale i tak czekała go długa przerwa w startach. Jakiś czas później Chris
uległ poważnej kontuzji kręgosłupa. W ten sposób załamała się jego
piękna kariera. Żużel potrafi być brutalny. Wiedzą o tym również
w Krośnie, gdzie na początku lipca straszny wypadek przytrafił się na
treningu Wojciechowi Kiełbasie. Niestety, Wojtek zmarł…
Wkrótce czekał mnie wyjazd roku. Wraz z Rafałem Paulem, którego
zbyt dobrze wtedy jeszcze nie znałem, wybrałem się do Wrocławia na
Drużynowy Puchar Świata. To był pierwszy taki finał po reorganizacji
rozgrywek o miano najlepszej drużyny globu. W 2001 roku na terenie
Polski odbyło się w ciągu tygodnia pięć imprez z udziałem dwunastu
narodowych reprezentacji. Trzy pierwsze rundy zostały rozegrane
w Gdańsku. Zwycięzcy eliminacji awansowali bezpośrednio do finału
we Wrocławiu. Pięć kolejnych ekip z najlepszym dorobkiem punktowym
106
miało walczyć we wrocławskim barażu o awans do rozgrywki finałowej.
Zawody w Gdańsku cieszyły się małą popularnością i w efekcie Wybrzeże
narobiło sobie długów. Inna sprawa, że kibice mieli nosa – gdańskie
turnieje nie należały do porywających.
Pamiętam, że zawody inaugurujące DPŚ na Wybrzeżu
zorganizowano pierwszego lipca. Tego samego dnia na Górnym w Pile,
obok kościoła, odbywał się festyn osiedlowo – parafialny. Byłem jednym
z jego prowadzących. W pewnym momencie, podczas krótkiej rozmowy
na temat mojej przyszłości, starszy znajomy dał mi do myślenia,
odradzając studiowanie dziennikarstwa.
– Tam nauczysz się tylko techniki, a tobie potrzebna jest też wiedza –
zasygnalizował, prowokując mnie do kolejnych przemyśleń na temat
studiów. No i miałem problem, bo o dziennikarstwie poważnie myślałem
od lat.
Podczas tego samego festynu młodziutki Sławek Osiński, sąsiad
z bloku obok, starał się na bieżąco podawać mi wyniki z turnieju
w Gdańsku. To nic, że prawie wszystko zmyślił (na przykład to, że
Finlandia wyprzedza Polskę, w co bardzo trudno było mi uwierzyć).
Zdarzenie wspominam sympatycznie. W nocy, w pokoju Michała,
oglądałem razem z Darkiem przygotowaną przez Polsat retransmisję
z Gdańska. Polacy wygrali bez najmniejszych problemów.
Wyprawa do Wrocławia zajęła nam (czyli Rafałowi i mi) trzy dni.
W pewnym momencie wyjazd wisiał na włosku, bo mama chciała mnie
w tym samym czasie zabrać na wycieczkę do Londynu. Zaprotestowałem.
Ostatecznie do stolicy Anglii pojechałem, ale z inną wycieczką pod koniec
miesiąca. W ogóle początek tamtych wakacji był niesamowity – mama
przebywała z klasą w Wielkiej Brytanii, Szymek pracował w USA, Michał
107
testował zakupioną zimą Nexię u znajomych w Holandii, a ja
czmychnąłem do Wrocławia. Tylko tata pilnował dobytku w domu.
Z Piły wyjechaliśmy w czwartek o piątej rano. We Wrocławiu
odebrał nas z dworca znajomy taty, który zapewnił nam nocleg
w wojskowym hotelu przy lotnisku. Co ciekawe, później nie chciał za to
ani grosza! W podzięce dostał jakiś dobry alkohol, który musieliśmy
przemycić, przechodząc obok uzbrojonych po zęby strażników
żołnierskiego szlabanu.
Tego samego dnia wieczorem odbył się baraż. Brało w nim udział
pięć drużyn, a w każdym wyścigu startowało po pięciu zawodników. Dwie
najlepsze – Dania i USA – awansowały do finału. Na torze było bardzo
niebezpiecznie. Oglądaliśmy wiele upadków. W jednym ucierpiał Sam
Ermolenko. Właśnie podczas tych zawodów widziałem go pierwszy raz
w akcji na żywo. Podobnie jak mojego ulubionego Gary Havelocka. Ale
nie tylko dlatego turniej mi się podobał. Pomimo upadków, czystych
emocji na torze było niezmiernie dużo. Z kolei na trybunach spotkaliśmy
studiującego we Wrocławiu gorzowianina, Bartka. Facet okazał się bardzo
sympatyczny. Po imprezie oprowadził nas po mieście, a kolejne żużlowe
wydarzenia śledziliśmy już razem z nim.
W piątek, dzień przed finałem, oglądaliśmy trening. Po jego
zakończeniu miało się okazać, kto będzie reprezentował Polskę w sobotę.
Miejsce obok pewniaków: Golloba, Protasiewicza, Cegielskiego i Ułamka
zajął Krzyżaniak. Zrezygnowano z usług Hampela i Kowalika.
Wieczorem wybraliśmy się na teren hotelu Novotel, gdzie
zorganizowano piknik z udziałem polskich żużlowców. Ale byli też ludzie
z innych krajów. Wśród nich Neil Street, menedżer Australijczyków
i dziadek Jasona Crumpa. Zrobiłem z nim sobie zdjęcie.
108
Na hotelowym dziedzińcu można było spotkać wszystkich biało –
czerwonych. Korzystając z okazji, pstryknąłem sobie fotkę z Tomkiem
Gollobem, rozmawiałem ze znakomitym fotoreporterem, brodaczem
z Lublina, Stanisławem Szalakiem. Zgłosiłem się też do zabawy „Żużlowcy
kontra kibice”. Chętnych do wzięcia w niej udziału było wielu, ale to ja
miałem szczęście znaleźć się w gronie kilku wybranych. Drużyna polskich
zawodników (bez Golloba, który najwidoczniej potrzebował więcej
spokoju przed startem) współzawodniczyła z fanami z różnych stron
kraju, a nawet z zagranicy. Jeden z nich przyjechał wraz z synem aż
z Mołdawii! Ale po polsku mówił dobrze. Pogoda była świetna, dzień
bardzo długi, to i zabawa okazała się znakomita. Z zadaniami
wiedzowymi radziłem sobie nieźle. Gorzej mi szło w konkurencjach
sportowych. Jazdę na hulajnodze zakończyłem upadkiem, w efekcie
którego skrzywiła się kierownica pojazdu. Na dodatek po upadku
błyskawicznie wstałem i kontynuowałem wyścig, ale…pomyliłem
kierunki! Było śmiesznie. Słabo poszło mi też sterowanie wyścigówką.
Rywalizowałem z Krzysztofem Cegielskim. „Cegła”, jak na zawodowca
przystało, pojazdem manipulował perfekcyjnie. Ja zaklinowałem się
gdzieś na pierwszym wirażu i nie mogłem wybrnąć z opresji.
109
Po zabawie Bartek zabrał naszą dwójkę na wrocławski Rynek. Ten
wywarł na mnie wielkie wrażenie. Wtedy też okazało się, skąd Rafał znał
twarz Bartka. Otóż widział go w telewizji, w programie „Zwariowana
forsa”! Nagranie wykonano we Wrocławiu, a Bartkowi zaproponowano
zjedzenie dwóch słoików dżemu w wyznaczonym czasie. Zdążył, dzięki
czemu zarobił tysiąc złotych, a na dodatek pokazano go w TVN. Tyle że
później swoje bohaterstwo odchorował bólem brzucha i wymiotami.
Do hotelowego pokoju przy wrocławskim lotnisku wróciliśmy
późno. Mieliśmy kłopot, żeby się dostać, bo pan czuwający przy szlabanie
nie chciał nas wpuścić. Problem minął, gdy pan usłyszał, że
przyjechaliśmy do Wrocławia na żużel.
Na sobotni finał wybraliśmy się bardzo wcześnie. Stadion był
jeszcze zamknięty dla kibiców, a my, korzystając z okazji, zwiedziliśmy
sąsiadujące z żużlowym obiektem wrocławskie ZOO. Byliśmy ubrani
w koszulki Polski, dodatkowo miałem na sobie szalik Polonii. Kilku
kibiców zaśmiało się, kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Piły. W rozmowę się
Podczas wyścigu "Cegła" nie dał mi szans (lipiec 2001 roku)
110
nie wdaliśmy, nie
wiem, o co im
chodziło. Może o
to, że Polonia była
w tamtym sezonie
zaskakująco słaba?
Przed stadionem
zrobiliśmy jeszcze
kilka zdjęć, później
Rafał zafundował
sobie flagę, którą
namalowano mu
na twarzy i w końcu weszliśmy na stadion.
W porównaniu z barażem, ludzi było bardzo dużo – zawody
oglądało grubo ponad dwadzieścia tysięcy kibiców. Polska jeździła
dobrze, ale jeszcze lepsza była Australia. Crump nie przegrał żadnego
biegu. Świetnie jeździł też Gollob, który uległ tylko „Kangurowi”. A
widownia gwizdała na Jasona i wyzywała go po każdym wygranym przez
niego wyścigu od najgorszych. Sam był sobie winien, bo za każdym
razem, gdy wykonywał rundę honorową, podnosił się z siodełka i…
wypinał tyłek w stronę kibiców! Przecierałem oczy ze zdumienia, nie
mogąc uwierzyć w to, co widziałem. Później „Crumpisko” (tak nazywa go
Krzysztof Marciniak, sąsiad wujka Edka) tłumaczył się dziennikarzom, że
wcale się nie wypinał, tylko pokazywał publiczności wyszytą na plecach
flagę Australii. Cóż, chyba nikt nie odczytał właściwie intencji
Australijczyka.
Na tym samym festynie zrobiłem zdjęcie z Tomkiem Gollobem. Z lewej kolega Bartek z Gorzowa (lipiec 2001 roku)
111
Losy mistrzostwa rozstrzygnęły się w ostatnim biegu. Polskę
reprezentował w nim Krzyżaniak. Gdyby wygrał, moglibyśmy sięgnąć
po złoto. Jednak upadł na pierwszym łuku i został wykluczony z powtórki.
Trybuny zagotowały się jeszcze bardziej. Z werdyktem sędziego nie
zgodził się również wielki żużlowy autorytet, Władysław Pietrzak,
z którym miałem zaszczyt rozmawiać po zawodach. Pan Władysław był
zdania, że w powtórce powinni wystartować wszyscy.
Mistrzami świata zostali Australijczycy. Okrutnie ich wygwizdano,
a utwór „We will rock you”, który płynął z głośników, pomysłowi „kibice”
błyskawicznie przerobili na „We will f… you”. Mimo że cały wyjazd był
fantastyczną przygodą, to jego końcówka nie spodobała mi się.
Do Piły wracaliśmy nocnym pociągiem. Przez pierwszą część
podróży siedział z nami młody facet, chyba lekko wstawiony, który bez
przerwy opowiadał ciekawe, ale mało prawdopodobne historie. Niemniej
był sympatyczny. Gdy się z nim już pożegnaliśmy, Rafał nazwał go
„bajkopisarzem”.
Następnego dnia Polonia dostała w Pile łupnia od imienniczki
z Bydgoszczy, gołym okiem było jednak widać, że nasi jeżdżą lepiej niż
w poprzednich meczach. Wynik długo krążył wokół remisu, a mistrzowie
Polski odjechali nam dopiero w końcówce. Byliśmy zawiedzeni bardzo
słabą postawą Craiga Boyce’a. Australijczyk dzień wcześniej
we Wrocławiu wygrał nawet z Rickardssonem, a w Pile, debiutując
w barwach Polonii, zdobył zaledwie punkt!
Później przyszedł czas na tygodniową wycieczkę do Londynu.
Wspominam ją bardzo miło. Będąc na miejscu, skontaktowałem się
z moim znajomym, Rogerem z Exeter. Powiedział, że postara się mnie
odwiedzić, a może nawet zabrać na jakiś żużel. Ostatecznie praca mu na
to nie pozwoliła. Do stolicy Wielkiej Brytanii pojechali nie tylko pilanie,
112
ale również mieszkańcy Leszna i okolic, w tym córka jednego
ze sponsorów Unii. Znów można było pogadać o żużlu.
Do kraju wracaliśmy w ostatni weekend lipca. Kiedy byliśmy już
w Polsce, zadzwoniłem do domu, a pierwsze pytanie, jakie zadałem
brzmiało:
− Kto wygrał wczoraj Grand Prix?
Tata odpowiedział, że Rickardsson. „No nie, znowu, on!” – pomyślałem.
Tym razem Gollob był czwarty. Spieszyło mi się w rodzinne strony, bo
późnym wieczorem, przy sztucznym oświetleniu, miał się rozpocząć
bardzo istotny mecz dla Polonii. Pilanie, aby móc jeszcze walczyć
o medale, musieli wygrać z Pergo Gorzów. Do kościoła zdążyłem, na mecz
również. Wszystko na styk! Nawet trudno opisać mi swoją radość, gdy
dowiedziałem się, że Polonia zakontraktowała nowego zawodnika –
Gary'ego Havelocka, mojego ulubionego wtedy żużlowca! Postanowiłem
po spotkaniu z nim porozmawiać. Byłem świeżo po tygodniowej zaprawie
językowej w Anglii, więc strach przed rozmową z moim idolem nie był
zbyt duży. Zresztą kiedy Gary zobaczył, jak bardzo się cieszę, mogąc
zamienić z nim kilka zdań, stał się dla mnie bardzo miły. Rozmowę
zatytułowałem: „Spełnione marzenie”. Po jakimś czasie ukazała się ona
w „Tygodniku Żużlowym”. Do dziś brat Michał śmieje się z jednego
pytania, które wtedy Havelockowi zadałem:
− Właśnie wróciłem z twojego kraju. Robiłem tam zakupy, ale
w sklepach nie mogłem znaleźć… chleba! Czy w Londynie można kupić
chleb?
Gary był zdziwiony tym pytaniem, ale odpowiedział z elegancją, że być
może nie szukałem go tam, gdzie powinienem.
Niestety, mecz z gorzowianami przegraliśmy z kretesem. Po sześciu
wyścigach było już 23:7 dla Pergo i szykowała się powtórka z toruńskiego
113
lania. Ostatecznie polegliśmy, sięgając zaledwie po 34 „oczka”,
a Havelock pojechał przeciętnie, zdobywając osiem punktów w sześciu
startach. Nie muszę dodawać, że większość meczu przemilczałem. Było
mi najzwyczajniej w świecie smutno. Polonia, mimo wielkich nazwisk,
nadal „cieniowała”. Pozostała nam walka o utrzymanie.
Wyjazdów ciąg dalszy. W pierwszej połowie sierpnia odwiedziłem
w Słupsku Arka, kolegę z „Oazy”. Namówiłem go na żużel w Gdańsku.
Odbywał się tam Finał Kontynentalny Indywidualnych Mistrzostw
Świata. Na zawody wybraliśmy się pociągiem. Po drodze chłystki
z jakiegoś pseudofanklubu zatrzymały pojazd i musieliśmy czekać na
ponowne jego uruchomienie. Impreza w Gdańsku była pierwszym
kontaktem Arka z „czarnym sportem”. Bardzo mu się podobało. Ja też się
cieszyłem jego radością, tym bardziej, że powiedział mi:
- Wiesz, jak trudno pokazać mi coś, co od razu przypadnie mi do gustu.
Tu właśnie tak było! Było świetnie!
W Gdańsku Polacy jeździli dobrze. Wygrał Sebastian Ułamek i był
już o krok od Grand Prix. W trakcie zawodów, po którymś z wyścigów
cieszyłem się ze zwycięstwa Balińskiego, ale moją radość w stanowczy
sposób zmącił siedzący obok kibic. Jego zdaniem Baliński jechał zbyt
ostro, aby bić mu brawa. Nie dyskutowałem, bo w oczach faceta
widziałem dużo wrogości. Ale czy zrobiłem coś złego?
Na dworzec wracaliśmy tramwajem. Arek miał na sobie flagę
Polski. Chyba właśnie tę flagę zauważyli policjanci, bo od pewnego
momentu jechali tuż obok tramwaju, zatrzymując się przy każdym
przystanku. W środku nie było nikogo innego z kibicowskimi
akcesoriami. Eskorta towarzyszyła nam do samego dworca. Byliśmy
grzeczni, więc do kas już nas nie odprowadzono.
114
W połowie sierpnia było bardzo gorąco. Tradycyjnie, w tym właśnie
okresie zorganizowano finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Tym
razem miejscem spotkania była Bydgoszcz. Pojechałem tam razem
z Darkiem, Piotrkiem z radia i Rafałem Sobieszczykiem. Niewiele
brakowało, abym znów dał plamę, bo sprawdzając pociągi nie
zauważyłem, że jeden z nich nie jeździł w święta. Na szczęście, w porę się
zreflektowałem i do Bydgoszczy dotarliśmy bez przeszkód.
Ubrałem się w długie, ciemne spodnie i ciemną koszulkę.
Paradoksalnie, taki ubiór uratował mnie przed przegrzaniem, bo
promienie słońca odbijały się od stroju. Darek i Rafał, którzy „uzbroili
się” znacznie lżej niż ja, źle się później czuli. A upał był wielki. W tym
właśnie upale, po sześciu latach przerwy, kolejny złoty medal wywalczył
Tomasz Gollob. Bardzo się z tego cieszyłem. Po zawodach krążyliśmy
wokół parkingu i pstrykaliśmy zdjęcia. Udało nam się spotkać między
innymi gorzowską legendę, Edmunda Migosia. Darek, stary żużlowy
kibic, w przeciwieństwie do mnie, rozpoznał go bez problemu. Jakoś
wtedy narodził się w naszych głowach plan, aby finał IMP oglądać co
roku. Nie zawsze się udaje, ale staramy się nasze finałowe statystyki
śrubować.
Do meczu Polonii z ZKŻ Zielona Góra przygotowałem się
wyjątkowo. Razem z Jarkiem Guźniczakiem uszykowaliśmy dwa
transparenty, które w trakcie spotkania wywiesiliśmy na drugim łuku,
pod tablicą. Napisaliśmy: „ZAWSZE WIERNI – POLONIA DO BOJU!”
oraz bardziej treściwy, z nazwiskami żużlowców z pierwszego składu oraz
ich aktualną średnią biegopunktową. Na dole prześcieradła, większymi
literami umieściliśmy hasło: „RAFALE RATUJ!”. Chodziło
o Dobruckiego, który po długiej przerwie, spowodowanej rehabilitacją
kręgosłupa wracał w tym meczu na tor. Rafał nie zawiódł, zdobywając
115
siedem punktów z bonusem. Jeszcze lepiej pojechał Hampel, który nie
przegrał z żadnym zielonogórzaninem. To było jednak zbyt mało, żeby
zwyciężyć. Przegraliśmy dwoma punktami i po raz pierwszy na poważnie
pomyślałem, że Polonii grozi spadek do pierwszej ligi. Na szczęście,
wkrótce zespół odbudował formę.
Wcześniej, chcąc kontynuować udaną passę meczów wyjazdowych,
ruszyłem do Torunia na towarzyski turniej „Stamir Cup”. Żużel na
stadionie Apatora miałem okazję oglądać wtedy po raz pierwszy. Szansa
była już rok wcześniej, kiedy pojechałem tam z tatą na finał Srebrnego
Kasku, ale z powodu deszczu zawody przełożono.
Na „Stamirze” stadion eksplodował radością, kiedy Jaguś wygrywał
z młodszym Gollobem. Ta sztuka udała mu się chyba dwukrotnie.
Pamiętam też, jak młody chłopak (chyba młodszy ode mnie) zaczął
krzyczeć jakieś bzdurne hasła w stronę Ryana Sullivana. Australijczyk
jeździł wcześniej w Toruniu, ale przeniósł się do Częstochowy. Jeden ze
starszych i dużo mądrzejszych kibiców szybko przywołał go do porządku.
Zrobił to na tyle skutecznie, że więcej głupich tekstów już nie słyszeliśmy.
I chyba wszyscy siedzący obok z tego faktu się cieszyli.
Polonia odrodziła się w Lesznie, gdzie wygrała dość pewnie. Było to
dla mnie spotkanie szczególne. Na kilka dni przed meczem główny
organizator wszystkich radiowych wyjazdów, Marek Mostowski,
zadzwonił do mnie i powiedział, że żaden z etatowych dziennikarzy nie
może pojechać do Leszna, w związku z czym relację z tego spotkania
miałem zdawać ja! Wyróżnienie niebywałe, ale i duży stres. Czy poradzę
sobie w nowej roli? To był ostatni weekend wakacji. Przed wyjazdem
trenowałem w domu, puszczając na wideo nagrane wcześniej zawody
Grand Prix, wyłączając głos i podkładając własny.
116
W niedzielę ruszyłem w trasę. Wszystko działo się dzień po wielkim
zwycięstwie polskich piłkarzy z Norwegią w Chorzowie. Po triumfie 3:0
awansowaliśmy do azjatyckiego mundialu. Świeciło słońce, choć
kilkanaście godzin wcześniej było deszczowo. Kierowcą był taksówkarz
z firmy Hit-Taxi. Razem z nami jechali też jego rodzice. Wszyscy zwracali
się do mnie na „pan”, a ja byłem tak onieśmielony, że nie miałem odwagi
protestować. Poza tym całą drogę myślałem o tym, czy wziąłem wszystkie
elementy sprzętu potrzebnego do przeprowadzenia transmisji. Na
szczęściem niczego nie zapomniałem. Po drodze kierowca nawiązał do lat
poprzednich i przypomniał, jak wielu kibiców z Piły jeździło do Leszna,
kiedy byliśmy na szczycie. Tego dnia na drodze, jeśli dobrze pamiętam,
nie spotkaliśmy prawie żadnych samochodów na pilskich rejestracjach.
Po przyjeździe umieszczono nas w wieży sędziowskiej (znacznie
większej niż pilska), w osobnym pomieszczeniu, za szybą. Moi
współtowarzysze zajęli miejsca obok, obiecując, że nie będą przeszkadzać.
I rzeczywiście, nawet jak się cieszyli, to robili to po cichu. Wreszcie
rozpoczęła się relacja. Czułem się dobrze, żadnego stresu nie
odczuwałem, mówiło mi się lekko. Nawet będący w studiu pilskiego radia
realizator dźwięku i Piotrek Wilkosz mnie pochwalili. Te słowa dodały mi
jeszcze więcej odwagi. Ale błędy popełniałem, co zresztą było nie do
uniknięcia. Za jeden z nich musiałem nawet odpokutować. Chodziło
o informację, którą otrzymałem ze sprawdzonych źródeł i którą podałem
na antenie przed pierwszym wyścigiem: otóż leszczynianie uważali, że
Krzysztof Pecyna, rodowity pilanin, występujący wtedy w Unii, pokazał
gospodarzom „lewe” zwolnienie lekarskie po to, aby nie przeszkadzać
Polonistom w odniesieniu zwycięstwa. Jeżeli dobrze pamiętam, to tę
informację jedynie przekazałem, unikając własnej oceny. Ale zdaniem
niektórych było to zbyt wiele. Jakiś czas po meczu dotarła do Radia Sto
117
skarga na sprawozdawcę i prośba (nakaz?), abym zgłosił się w celu
wyjaśnienia sprawy do siedziby pilskiego klubu. Podłamałem się.
Podbudował mnie niezawodny Piotr Gruntkowski, który powiedział,
żebym pod żadnym pozorem nie szedł władz Polonii. Miał rację – sprawa
ucichła sama.
Z relacji byłem dość zadowolony. Po spotkaniu udałem się jeszcze
do parkingu, żeby przeprowadzić kilka rozmów z żużlowcami.
Następnego dnia wyemitowano je w Radiu. Tak zakończyły się moje
wakacje przed rozpoczęciem klasy maturalnej.
W następnym tygodniu znalazłem na szkolnym korytarzu
ogłoszenie o rozpoczynających się w Bydgoszczy warsztatach
dziennikarskich, prowadzonych przez redaktora Mieczysława Twaroga.
Aby w nich uczestniczyć, należało wziąć udział w egzaminie polegającym
na napisaniu pracy. Termin wykonania zadania wyznaczono na sobotni
ranek, 8 września w Bydgoszczy. Ponieważ również tego dnia, w tym
samym mieście miała się odbyć przedostatnia runda Grand Prix, oczy mi
się zaświeciły. Scenariusz wyjazdu ułożył się sam. Do Bydgoszczy,
podobnie jak dwa lata wcześniej, wyruszyłem o ósmej rano. Tym razem
towarzyszył mi Piotrek Plewa. Do Technikum Kolejowego, gdzie odbywał
się egzamin, dotarliśmy około dziesiątej. Duża była nasza radość, gdy
okazało się, że szkoła leży żabi skok od stadionu! Kiedy się rejestrowałem,
a obok mnie stał Piotrek, podszedł do nas redaktor Twaróg i zapytał, skąd
przyjechaliśmy. Odpowiedzieliśmy, że z Piły, a on na to: „Tak myślałem”.
Prorok jaki, czy co?
Jeśli mnie pamięć nie myli, pracę pisałem na temat mojego miasta,
czyli Piły oczywiście. Temat, jak dla mnie, wymarzony. Ogłoszone
niewiele później wyniki też były wymarzone – otóż dostałem się na
warsztaty! Inauguracyjne spotkanie zaplanowano na pierwszą sobotę
118
października. Obecność była obowiązkowa, a niepojawienie się
na miejscu powodowało automatyczne wykluczenie z listy uczestników.
Nie muszę tłumaczyć, jak się zasmuciłem, kiedy na ten sam dzień
zaplanowano w naszym „Ogólniaku” Dzień Języków Obcych, a ja już
wcześniej obiecałem go poprowadzić. Danego słowa złamać nie mogłem,
byłem więc pewien, że szansa na dziennikarskie przeszkolenie prysła jak
mydlana bańka. Straconej okazji żałowałem jeszcze bardziej po spotkaniu
z Hanią Kozik, która też na warsztaty się dostała. Hania powiedziała, że
inauguracja wypadła wspaniale, a zajęcia będą się odbywać nie tylko przy
szkolnej tablicy, ale również w bydgoskim oddziale TVP oraz w Radiu
PiK, które znane mi było ze znakomitych relacji żużlowych. W końcu
namówiła mnie, żebym pojechał w następną sobotę na pierwsze zajęcia
merytoryczne. „Może jednak jeszcze mnie z listy uczestników nie
skreślono?” - łudziłem się.
Dobrze, że dałem się namówić. Pan Twaróg, człowiek ze świetną
pamięcią, powiedział, że żałował mojej nieobecności przed tygodniem
i z satysfakcją zaprosił do sali. Warsztatowa furtka została przede mną
otwarta. Uczęszczałem na zajęcia grupy regionalnej, które odbywały się
mniej więcej co dwa tygodnie i każdorazowo trwały około trzech –
czterech godzin. Fajna była ta grupa. Najczęściej przyjeżdżałem na
warsztaty z Krysią z Wysokiej i Hanią z Miasteczka – dziewczynami
uczącymi się w tej samej szkole co ja. Tą samą trasą dojeżdżały też cztery
dziewczyny z Wałcza. Grupę współtworzyli również licealiści z Poznania,
Chełmna, Łobżenicy, Torunia… Wszystkich nie pamiętam. Była też
Karolina z Gniezna – jeszcze większy kibic żużla niż ja. Kiedyś
wyemitowano nawet o niej reportaż w TVP! Fantastyczne wspomnienia…
Pora wrócić do Grand Prix. W Bydgoszczy znowu padało. W efekcie
organizatorzy musieli wysypać na tor pokaźną porcję przechowywanej
119
poza stadionem luźnej nawierzchni, którą później sprawnie utwardzali.
Tuż przed „godziną zero” wyszło słońce. To było mniej więcej wtedy, gdy
na płycie boiska śpiewał Andrzej Rosiewicz. Ale ja nie zwracałem na
niego uwagi, bo nie mogłem się już doczekać wyścigów. A było na co
popatrzeć. Na częściowo nowej nawierzchni odbyły się świetne zawody.
Gollob miał jeszcze spore szanse na tytuł mistrza. Warunkiem ich
zachowania był minimum awans do ostatniego biegu. Niestety, nie
wyszedł mu jeden wyścig, w kolejnym zawiódł jego sprzęt i Polak nie
dotarł nawet do półfinału! Na finiszu najlepszy okazał się Crump, który
wyprzedził Rickardssona, czyli nic nowego. Ale trzecie miejsce to już
niespodzianka – znalazł się na nim Mikael Karlsson, dla którego było to
pierwsze „pudło” w Grand Prix.
Do Piły wracaliśmy nocnym autobusem, „Polskim Expressem”.
Wcześniej Rafał Paul i Łukasz „Ufo” Glapa spotkali na stacji benzynowej
Leszka Blanika i zrobili sobie z nim zdjęcie. Było też wspólna fotka
z uśmiechniętą panią Kariną, która na tej stacji pracowała. Później
otrzymała wysłaną pocztą odbitkę.
W autobusie spałem. Rano miałem biec w półmaratonie, więc
trzeba było zbierać siły. Zanim wylądowałem w łóżku, poszedłem jeszcze
do piwnicy, żeby na biegowej koszulce napisać hasło: „PIŁA
NAJLEPSZYM MIASTEM, ŻUŻEL NAJLEPSZYM SPORTEM,
A BIEGAM BO LUBIĘ!”. Szkoda, że było trochę za długie i niezbyt
wyraźnie napisane. Przez to niewielu obserwatorów zdołało je odczytać.
Biegłem dobrze. Byłem wtedy w formie, dopisała również pogoda –
niezbyt ciepło i bezwietrznie, padał też drobny deszczyk. Uzyskałem czas
1 godzina, 27 minut i 3 sekundy (bardzo długo nie udało mi się go pobić).
Przebiegłem szybciej nawet od Piotrka Sikorskiego! Dziś nie do
pomyślenia.
120
Po gorącej kąpieli i kościele poszedłem – a jakże – na stadion!
Mieliśmy jeździć z Włókniarzem. Ostatecznie z powodu deszczu mecz
odwołano, a mi na pocieszenie pozostała rozmowa z nieodżałowanym
Matejem Ferjanem, którego spotkałem w parkingu. Później efekty pracy
wysłałem do „Tygodnika”.
Powtórka meczu z Włókniarzem była dla mnie imprezą numer 200.
Oglądałem ją między innymi razem z Darkiem i Danielem. Ten drugi
zaczął chodzić na żużel niewiele wcześniej, co zresztą „podejrzewał”
nieznający go Darek. A uważał tak, ponieważ Daniel dopingował bardzo
żywiołowo, charakterystycznie dla żużlowego debiutanta. Niezły
psycholog z tego Darka! Wkrótce Daniel wyrósł nie tylko na jednego
z najwierniejszych kibiców pilskiego żużla, ale stał się również osobą
(wielo)funkcyjną: pełnił role komentatora, fotografa, kierownika drużyny
i zawodów żużlowych.
Ligowy sezon Polonia zakończyła na piątym miejscu, czyli dużo
poniżej oczekiwań. Na koniec wysoko pokonaliśmy u siebie Unię Leszno.
Dobrze w tamtym meczu pojechał młodziutki Krzysztof Kasprzak,
a rewelacyjnie – zdobywca kompletu punktów, Jarosław Hampel. Zresztą
końcówka sezonu była dla Jarka niemal bezbłędna. Oprócz świetnych
występów ligowych w Polsce i Anglii, pilski junior wywalczył też tytuł
Młodzieżowego Indywidualnego Mistrza Polski.
Tego samego dnia, kiedy odbył się mecz Polonii z Unią, Stany
Zjednoczone zaatakowały afgańskich talibów. Był to odwet za atak
terrorystyczny na budynki World Trade Center w Nowym Jorku.
Ostatnie warsztaty dziennikarskie w 2001 roku odbyły się ósmego
grudnia. A wieczorem czekały mnie jeszcze dwie imprezy sportowe.
Z dworca PKP ruszyłem bezpośrednio na stadion. Tam odbył się Turniej
Gwiazdkowy, jeden z najciekawszych w historii. Wygrał go, ku mojej
121
wielkiej radości, wracający do wysokiej formy Rafał Dobrucki. Wyścig
finałowy był fenomenalny! Rafał wygrał przed Świstem, Hampelem
i Gapińskim. Po żużlu przeniosłem się do przystadionowej hali. Tam
wystąpiłem w roli spikera na meczu Jokera Piła z AZS Gwardią Gubin –
Zielona Góra. Wygraliśmy 3:2.
Kilka dni później odbyło się oficjalne otwarcie hali przy
Żeromskiego. Ta, z powodu imponującej liczby zainteresowanych
wydarzeniem, prawie pękała w szwach. Grały Nafta Piła i Urałoczka
Jekaterinburg. Ulegliśmy 0:3. Też miałem okazję tam być.
Mimo przerwy od emocji żużlowych na torze, nadal byłem
uczestnikiem wydarzeń związanych z czarnym sportem. Wraz ze sztabem
Mirka Szostaka pracowałem przy organizacji finału Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy. Podczas styczniowej imprezy w kinie „Premiera”
licytowaliśmy plastron podarowany przez żużlowców. Zawrotnej sumy
uzbierać się za niego nie udało, ale liczyła się przecież każda złotówka.
Kilkadziesiąt godzin przed Nowym Rokiem wybrałem się
na stadion. Śniegu nie brakowało (tamtej zimy było go bardzo wiele).
Na obiekcie porozmawiałem z Andrzejem Zahorskim, niegdyś
znakomitym biegaczem, w tym czasie zajmującym się dbałością
o kondycję naszych żużlowców. Przeszliśmy na „ty”, ale nasza znajomość
wzmocniła się dopiero kilka lat później, kiedy Andrzej zaczął pracować
dla siatkarskiego Jokera. Tego samego dnia, będąc na stadionie,
dołączyłem do żużlowców grających na śniegu w piłkę. Nie ukrywam,
zrobili na mnie duże wrażenie – wytrzymałość mieli znakomitą.
A zwłaszcza Mariusz Franków.
Zimą siatkarki Nafty kontynuowały swoją przygodę z Ligą Mistrzyń.
Jeden z bardzo ważnych meczów rozgrywały w Cannes. Pilanki nie
pojechały tam jako faworytki i rzeczywiście przegrały z kretesem. Radio
122
Sto zorganizowało transmisję z tego wydarzenia, a ja prowadziłem studio.
Jednym z moich gości była pilska siatkarka, która do Francji nie
pojechała, Wioletta Leszczyńska. Wśród pytań, które jej zadałem, było też
następujące:
- Czy interesujesz się sportem żużlowym?
Śmiał się później z niego mój sąsiad, dobry kolega Michała, Krzysiek
Wydra. Powiedział, że takie pytanie mogłem zadać tylko ja. Cóż, na
punkcie żużla byłem zakręcony dokumentnie. A tego wieczoru to pytanie
wcale nie wydawało mi się dziwne.
Rozdział VI
2002 - 2003
„To już nie to samo”
Przed nowym sezonem skład Polonii uległ dużym przeobrażeniom.
Został odmłodzony. Pożegnaliśmy Golloba, Drabika oraz Jabłońskiego,
a ich miejsca zajęli Kościecha, Stonehewer i znakomity Crump. Miało być
lepiej niż rok wcześniej i na to przez pewien czas się zanosiło.
Zaczęło się od sparingów. Podczas pierwszego meczu towarzyskiego
było bardzo zimno. Do Piły przyjechał ZKŻ Zielona Góra. Po spotkaniu
rozmawiałem w parkingu z Krzysztofem Stojanowskim. Na nieszczęście,
zepsuł mi się dyktafon, ale – dzięki dobrym radom redaktora Twaroga
z Bydgoszczy – wiedziałem, co mam w takiej sytuacji robić. Szybko
wyciągnąłem długopis i zacząłem notować słowa zielonogórzanina. Jak
się okazało, to zadanie nie było łatwe. Z powodu zimna ręka mi
123
zesztywniała, a długopis często przerywał. Wspólnie dobrnęliśmy jednak
do szczęśliwego końca.
Piękny prezent otrzymałem na Święta Wielkiej Nocy. W Lany
Poniedziałek Polonia inaugurowała sezon ligowy w Gorzowie.
Transmitowałem go bezpośrednio ze stadionu. Bardzo się z tego powodu
cieszyłem. Tym razem czuwałem, żeby nie powiedzieć czegoś
kontrowersyjnego. Pojawił się jednak inny problem – sprzęt radiowy,
który wzięliśmy ze sobą, zawiódł. Ostatecznie pomogli nam stadionowi
realizatorzy dźwięku, którzy pożyczyli swój telefon. Niestety, ucierpiała
na tym jakość przekazu. Później dowiedziałem się, że czasami słuchacze
pilskiego Radia mieli trudności, żeby usłyszeć to, co mówiłem.
A mówiłem dużo i w dobrym nastroju. Polonia wyraźnie pokonała
gorzowian, którzy w tamtym sezonie dysponowali kiepskim składem.
Furorę zrobił Hampel. „Klasa światowa!” – krzyczałem do słuchawki po
jego kolejnych zwycięstwach. Może trochę przesadziłem, ale Jarek jeździł
świetnie. W trakcie relacji stosowałem metodę prowadzenia żużlowych
audycji przez Piotra Gruntkowskiego. Pan Piotr w czasie biegu
uplastyczniał przekaz informując, ile mniej więcej metrów dzieli
poszczególnych zawodników. Starałem się robić tak samo.
Komplet kibiców oglądał mecz z Apatorem w Pile. Zapamiętałem go
szczególnie z powodu defektów motocykli Gapińskiego. Tomek trzy razy
brał udział w wyścigach i równie często przedwcześnie zjeżdżał z toru.
A za każdym razem jechał na punktowanej pozycji! Pilanin był wściekły,
widownia też. W jednym z biegów „Gapa” jechał nawet przed samym
Rickardssonem, wtedy aktualnym indywidualnym mistrzem świata! Do
mety zabrakło mu tak niewiele… Cieszyłem się, że w Polonia wychowała
nowy talent. I to znacznie bardziej pilski od pochodzących z Leszna
124
i okolic Dobruckiego, Okoniewskiego, Hampela oraz Miśkowiaka.
Gapiński to pilanin z krwi i kości.
Niewiele później przytrafiła mi się najbardziej niezapomniana
relacja żużlowa w Radiu Sto. Niezapomniana nie znaczy „najlepsza”.
Wprost przeciwnie. Było to wyjazdowe spotkanie Polonii w Gdańsku.
Razem z Piotrkiem Wilkoszem obstawialiśmy studio. Tego samego dnia,
tylko trochę wcześniej, zakończyły się w hali przy Bydgoskiej Mistrzostwa
Polski Juniorów w Siatkówce. Furorę zrobił młody Joker, który przegrał
jedynie z AZS Częstochowa. Miałem przyjemność tę kilkudniową imprezę
prowadzić. Występowałem w roli „strażaka”, bo pierwotnie zawody miał
komentować Krzysztof Hołyński. Niestety, nie dojechał, a mnie
Dla takich chwil kocha się żużel (stadion w Pile, nieważne kiedy)
125
poproszono o pomoc „za pięć dwunasta”. Co ciekawe, również przez
telefon do szkoły i to na kilkadziesiąt minut przed otwarciem mistrzostw!
Przez kilka wieczorów prowadziłem spotkania. Rano też były mecze, ale
wtedy siedziałem w „Ogólniaku”. Pracy miałem sporo, ale dzięki niej
zarobiłem dużą jak dla mnie sumę pieniędzy. Wkrótce wydałem je na
rower, bo po poprzednim zostało mi tylko… koło. Resztę skradziono.
W tym samym czasie, kiedy Joker grał o mistrzostwo kraju
w kategorii juniorów, Nafta z powodzeniem walczyła w Pile o czwarte
ligowe złoto. Co ciekawe, zainteresowanie spotkaniami chłopaków było
niemal tak samo duże jak rywalizacja Nafciarek w finale play-off!
Wyglądało na to, że seryjne zwycięstwa pilanek zaczynały powoli kibiców
nudzić…
Powróćmy do pamiętnej relacji. Przed mikrofonem zasiadłem
podekscytowany, naładowany pozytywnymi siatkarskimi emocjami. Na
chwilę przed rozpoczęciem akcji Piotrek odebrał rutynowy telefon od
Marka Mostowskiego, spisał składy, po czym zaprezentował je na antenie.
I tu pojawiły się pierwsze wątpliwości – usłyszeliśmy, że rezerwowym
w drużynie gospodarzy miał być Mirosław… Kwidzyński. Liczba
żużlowców jest na tyle ograniczona, że kibic, który interesuje się tym
sportem na co dzień, zna większość nazwisk zawodników. Akurat tego na
jakichkolwiek oglądanych przez nas zawodach ani Piotrek, ani ja nigdy
nie uświadczyliśmy. Uznaliśmy, że to jakiś świeżo upieczony żużlowiec,
który w ostatnich dniach zdał egzamin na licencję. Jakież było nasze
zdziwienie, kiedy prowadzący relację Przemysław Surdyk poinformował,
że w którymś z wyścigów wystąpi rezerwowy w gdańskiej drużynie,
Mirosław GIŻYCKI! Popatrzeliśmy na siebie z przestrachem.
Natychmiast wyobraziliśmy sobie setki kibiców uzupełniających
programy przy radioodbiornikach, którzy „rzucają w nas mięsem”. Nasz
126
wstyd był tym większy, że Giżycki to wychowanek Polonii Piła! Błąd
wziąłem na siebie - sprostowałem informację tłumacząc, że byłem
na turnieju siatkarskim, gdzie przewijało się wiele różnych nazwisk i stąd
pewnie ta pomyłka.
Chwilę później okazało się, że gdańscy obcokrajowcy, Gustafsson
i Andersson startowali z innymi numerami niż pierwotnie podaliśmy.
Sprawa się nie wydała dopóki tworzyli parę i jeździli w tych samych
wyścigach. Problem urósł, kiedy mieli wystartować w różnych biegach.
My w studiu nadajemy, że jedzie Gustafsson, a Przemek opowiada
o starcie Anderssona! To też trzeba było z rumieńcem na twarzy
sprostować…
Jakby tego było mało, największe chwile grozy przeżyliśmy przed
dwoma ostatnimi wyścigami. Przemek Surdyk zawołał nas wtedy do
telefonu poza anteną:
− Chłopaki, ja tu siedzę na wirażu i prawie w ogóle nie słyszę
komunikatów spikera. Ale po jednym z biegów spojrzałem na twarz
zawodnika z numerem 10 i okazało się, że to nie jest wcale Paweł
Duszyński – tak jak napisali w programie, tylko Tomasz Cieślewicz.
Przeraziliśmy się nie na żarty. Przez całą audycję informowaliśmy, że
punkty zdobywał „Duszek”, tymczasem to był „Cielak”! Przemek zapytał
nas, czy prostujemy informację, czy milczymy na ten temat do końca
meczu. Podjęliśmy decyzję o sprostowaniu. Tym razem niewdzięczna rola
korektora przypadła naszemu wysłannikowi w Gdańsku. My byliśmy już
mocno zdenerwowani. Nerwy potęgował wynik, krążący cały czas wokół
remisu.
Będąc w domu, włączyłem telegazetę. Okazało się, że punktów
w Gdańsku nie zdobywał ani Duszyński, ani Tomasz Cieślewicz, tylko
młodszy brat tego drugiego, Marek! „Musztarda po obiedzie” –
127
pomyślałem. Na szczęście, wtedy nie trzeba było już niczego prostować.
Ale po tych wszystkich przeżyciach czułem się dość kiepsko.
W maju zdawałem maturę. Wybrałem nową formułę egzaminu,
zbliżoną do testowej. Pierwotnie w całej Polsce maturzyści mieli zdawać
właśnie tę wersję, a później (bodaj po wyborach do parlamentu) – starą.
Ostatecznie dano nam możliwość wyboru. Na Pola „nowych” w całej
szkole było tylko pięciu, na dodatek sami faceci. W związku z tym
budziliśmy duże zainteresowanie. Sam udzieliłem w tej kwestii wywiadów
„Gazecie Poznańskiej” i „Tygodnikowi Nowemu”. Żaden z nas nie żałował
później swego wyboru. Choć łatwo nie było, zwłaszcza na ustnym
z polskiego. Dzięki nowej maturze mieliśmy też uproszczoną drogę na
studia.
Pierwszego dnia matur, po pisemnym egzaminie z polskiego
i kilkanaście godzin przed egzaminem z angielskiego wybrałem się na…
żużel! To była raczej mało ciekawa runda Młodzieżowych Drużynowych
Mistrzostw Polski. Ale pomogła mi odpocząć.
Jeszcze w trakcie trwania egzaminów zacząłem się uczyć jazdy
samochodem. Muszę przyznać, że charyzmy moim nauczycielom nie
brakowało. W aucie szkolił mnie pan Pabin. Nie miał lekko, bo byłem
dość opornym materiałem na kierowcę. Nie dawałem mu zbyt wielu
okazji do nauki angielskiego, którego tajniki zgłębiał w samochodzie za
pomocą swojego „magicznego” radyjka. Pabin prawie bez przerwy musiał
czuwać, żebym nie wykonał jakiegoś zaskakującego manewru.
Ostatecznie egzamin zdałem za trzecim razem, zawsze mając problemy
na placu. W ostatniej fazie nauki bardzo pomógł mi Michał, fundator
bezpłatnych lekcji koło Polmozbytu.
Również w maju wybrałem się na kolejne Spotkanie Młodych na
Polach Lednickich. Do domu wróciłem znacznie później niż
128
planowaliśmy, bo nasz autobus pojechał do Piły… nie czekając na nas!
Z drugiej strony sami byliśmy sobie winni (my, to znaczy: siostry
Lewandowskie, które wtedy poznałem, Piotrek Chabowski z Agnieszką,
Sławek Wiśniewski i ja), bo zostaliśmy na Polu dłużej niż reszta,
przeszliśmy przez Bramę Tysiąclecia, a później pozostało nam szukanie
innego środka transportu. Skończyło się na tym, że dotarliśmy
autobusem do Trzcianki, a stamtąd wróciliśmy do Piły pociągiem. Czasu
na sen miałem niewiele, bo, podobnie jak dwa lata wcześniej, też po
Lednicy, Polonia jeździła u siebie z Unią Leszno. „Byki” miały wtedy skład
na medal. Ostatecznie goście wygrali w Pile trzema punktami, a na koniec
sezonu zdobyli srebro. Mecz z Unią był najciekawszym spotkaniem
ligowym, jakie w tamtym sezonie widziałem.
Niespełna tydzień później czekała mnie kolejna łączona wyprawa do
Bydgoszczy. Tym razem wyruszyłem z Piły tuż po piątej. Towarzyszył mi
Piotrek Plewa. Jechaliśmy tak wcześnie dlatego, że warsztatowe zajęcia
zaczynały się szybciej i w innym miejscu niż zwykle – w bydgoskim
ośrodku TVP 3. Po spotkaniu, na którym miałem okazję zobaczyć, jak
wygląda studio telewizyjne „od kuchni”, wybraliśmy się na kolejne
żużlowe Grand Prix. Gollob, po nieudanym występie w norweskim
Hamar, nie wydawał się faworytem do zwycięstwa. Na szczęście, miło nas
zaskoczył. Wygrał w pięknym stylu, wyprzedzając w finale na pierwszym
łuku pod bandą Tony’ego Rickardssona. To był pierwszy z czterech
triumfów z rzędu, jakie Tomasz odniósł na swoim torze w Bydgoszczy.
Każdy z nich widziałem na własne oczy. A po tym turnieju udało mi się
jeszcze porozmawiać z legendarnym Nowozelandczykiem, Barrym
Briggsem. To był kolejny udany wyjazd.
Wkrótce z pilskim żużlem zaczęło dziać się bardzo źle. Przeżyłem
szok, kiedy przeczytałem w internecie, że na ligowy mecz do Bydgoszczy
129
Polonia wybiera się bez obcokrajowców. Wcześniej było to nie do
pomyślenia. Przyczyną niezaproszenia Crumpa, Stonehewera lub
Havelocka był po prostu brak pieniędzy. Informacje na temat kłopotów
Polonii docierały do mnie coraz częściej. O pustkach w klubowej kasie
nieraz wspominał też dobrze zorientowany w realiach pilskiego sportu
wujek Edek. Coraz głośniej mówiło się o końcu złotych lat naszego żużla.
Ale jechaliśmy dalej. Do Bydgoszczy wybrałem się razem z ekipą z Radia.
Miałem prowadzić relację. Ostatecznie wyszły z niej nici, bo się rozpadało
i mecz został przełożony. Na powtórce już nie byłem.
Wreszcie też wiedziałem, co chcę studiować. To znaczy, do końca
nie wiedziałem, ale postanowiłem wybrać kierunek, który pozwoli mi
pomagać ludziom. Zdecydowałem się na socjologię. Dokumenty złożyłem
w Gdańsku i Poznaniu. Dzień przed wyjazdem na egzamin na Wybrzeże
oglądałem finał Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych.
Na pilskim torze wygrali nasi: Hampel z Miśkowiakiem.
Do Gdańska wyjechałem wczesnym rankiem. Po drodze czytałem
jakąś poważną gazetę, chyba „Wyborczą”, licząc, że czegoś przydatnego
na egzamin jeszcze się z niej dowiem. W Bydgoszczy miałem przesiadkę.
No i nie zdążyłem! Wybłagałem konduktorów, żeby wzięli mnie ze sobą
ekspresem, bo inaczej miałbym kłopot z dotarciem na czas. Na miejscu
okazało się, że razem ze mną egzamin zdawał kolega z „Ogólniaka”,
Bartek Górski. Z sali wyszliśmy zrezygnowani. Test był bardzo trudny.
Po wyniki przyjechałem w środę. Nie mogłem uwierzyć, że moje
28 punktów na 50 możliwych wystarczyło, żeby się dostać! Szczęśliwy
byłem nieziemsko! Etap ustny okazał się formalnością, ale dużo do
myślenia dała mi rozmowa z egzaminatorką, która, dowiedziawszy się, że
staram się też o przyjęcie na studia w Poznaniu, poradziła, żebym wybrał
UAM. Skoro tak mówiła osoba pracująca na Uniwersytecie Gdańskim, nie
130
miałem wątpliwości co do wyboru uczelni. Gdy dowiedziałem się, że
przyjęto mnie do Poznania na podstawie wyników z matury, wybrałem
stolicę Wielkopolski. I nie żałuję tej decyzji.
Jeszcze będąc na Pomorzu, postanowiłem zapytać jednego
z taksówkarzy o drogę do jakiegoś miejsca. Nie minęła sekunda, kiedy
uświadomiłem sobie, że tym taksówkarzem był… Dariusz Stenka, dawniej
zawodnik klubów z Gdańska, Lublina i Gorzowa! Chwilę sobie
porozmawialiśmy i to nie tylko o gdańskich ulicach…
Tego samego dnia, kiedy wróciłem znad morza, Polonia gościła
u siebie właśnie Wybrzeże, wysoko z nim wygrywając. Na następne
zawody czekałem ponad dwa tygodnie. W tym czasie przebywałem na
wycieczce nauczycielskiej w Tatrach. Każdy z uczestników turnusu
otrzymał później dokument uprawniający do kierowania i organizowania
wyjazdów kolonijnych. Nawet ja – niedoświadczony młokos!
Dalszej części wakacji nie zamierzałem spędzić bezczynnie. Dzięki
Marcinowi Frąckowiakowi, który wtedy szefował Radiu Sto, udało mi się
w ciekawy i pożyteczny sposób przeżyć sierpień i wrzesień. Otóż
pomagałem przy redagowaniu i prowadzeniu wiadomości regionalnych.
Najlepiej, rzecz jasna, czułem się przygotowując informacje sportowe.
W trakcie jednego z dni radiowych praktyk zadzwonił do mnie pracownik
żużlowej Polonii, Mirosław Michalski. Pan Mirek zaprosił mnie na
zawody. Dzięki niemu, po niespełna dwóch latach przerwy znów miałem
przyjemność pracować z mikrofonem na stadionie. Poprowadziłem jedną
z rund Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Pomorza. To nic, że
kibiców na stadionie prawie nie było. I tak bardzo się cieszyłem, że znów
mogłem spróbować swoich sił tu, gdzie zaczynałem – na stadionowej
wieży.
131
Wkrótce otrzymałem zlecenie specjalne. W tym samym czasie,
kiedy po raz ostatni odwiedził swoją ojczyznę Jan Paweł II,
poprowadziłem dwa mecze siatkówki kobiet, w których Polki grały
z Japonkami. Co prawda, reprezentacja naszego kraju nie była wtedy
jeszcze tak rozpoznawalna jak kilka lat później, ale stresowałem się
mocno. Zatrudniła mnie „Nafta”, która swoją siedzibę miała wówczas
w dwóch małych klitkach przy stadionie żużlowym od ulicy Kossaka.
Jakoś tę próbę przebrnąłem. Ludzi w hali na Górnym było sporo, ale do
kompletu trochę brakowało.
Komplet, tyle że nie w hali, a na stadionie (zresztą po raz ostatni
w historii Polonii) pojawił się dziesięć dni później, przy okazji Wielkiego
Finału Eliminacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Obiekt wyglądał
pięknie. Przycięta trawa, pomalowane ławki... Na dodatek wspaniała
pogoda. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że pilski klub ma
się dobrze. Tymczasem było zupełnie inaczej. W rzeczywistości żużel nad
Gwdą upadał. O tym, że jest niewesoło, kibice wiedzieli, ale w ostatnią
niedzielę sierpnia chyba nikt o tym nie myślał. Na zawody wybrałem się
razem z moim młodym kolegą Damianem. Usiedliśmy przy wejściu
w drugi łuk. Obok nas miejsca zajęła spora grupa kibiców z Zielonej Góry.
Na całym stadionie było ich chyba grubo ponad tysiąc! Kibicowali
najstarszemu w całej stawce Andrzejowi Huszczy. Zrobili mu
fenomenalne powitanie podczas prezentacji, obsypując swojego idola
setkami róż! Niestety, niektórzy w tym czasie bezmyślnie wtargnęli na
tor. Było ich tak wielu, że ochrona nie dała sobie z nimi rady. Pierwszy
wyścig opóźnił się nie tylko z powodu tego incydentu, ale również
w wyniku awarii maszyny startowej. Nie po raz pierwszy na naszym
stadionie.
132
„Kibice” dali znać o sobie również w trakcie imprezy. Raz po raz
dochodziło do bójek. Jedna rozgorzała nawet tuż obok nas. Ktoś
z Zielonej Góry zaczął się szarpać ze starszym pilaninem. Ten drugi
zerwał mu łańcuszek, na którym przyjezdny miał cenny medalik. Zguby
nie udało się odnaleźć. Gość z „Zielonki” groził starszemu panu
wszystkim, co najgorsze. Rozróby udało się uniknąć tylko dlatego, że obu
facetów rozdzielili sąsiedzi. Bałem się o Damiana. Miał wtedy tylko
jedenaście lat, nie chciałem, żeby stało mu się coś złego. Na szczęście, do
końca imprezy dotrwaliśmy cało i zdrowo. Mieliśmy też sportowe powody
do radości, bo do Grand Prix 2003 awansowali Protasiewicz i Bajerski.
Huszcza zbyt wielu punktów nie zdobył. Rezerwowym w turnieju był
Robert Dados. Po zawodach żużlowiec z Wrocławia rozdawał kibicom
pamiątki. Damian dostał od niego czapkę z daszkiem, na której było logo
WTS i podpis zawodnika. Do dziś trudno pogodzić się z faktem, że
człowiek wprost stworzony do żużla popełnił samobójstwo.
Na Górne wróciliśmy późno. Również dlatego, że po zawodach
porozmawiałem z innym zawodnikiem, który awansował do GP,
Bohumilem Brhelem. Czech zapytał mnie, w jakim języku chcę
rozmawiać. Ustaliliśmy, że najlepiej porozumiemy się po… angielsku.
Drugą i jednocześnie ostatnią żużlową imprezą, na której
występowałem jako spiker w tamtym sezonie były wrześniowe
Młodzieżowe Drużynowe Mistrzostwa Wielkopolski. Zawody z cyklu mało
interesujących i niewzbudzających większego zainteresowania, ale ów
turniej z pewnością zapamiętam na długo. Właściwie to jeden bieg.
W wyścigu, o którym myślę, startowali między innymi Norbert Kościuch
i Jakub Śpiewanek. Obaj jechali w kontakcie, ale w pewnym momencie
byli już zbyt blisko siebie. Zdawałem sobie sprawę, że od dramatu dzielą
nas sekundy. Na prostej przeciwległej do startu żużlowcy sczepili się
133
motocyklami i na pełnej prędkości, tworząc jedną bryłę, wjechali
w bandę! Wszystko działo się przy wejściu w drugi wiraż. Wypadek
wyglądał tragicznie. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem bardziej
dramatycznego zdarzenia podczas zawodów. Kilka metrów bandy
przestało istnieć. Żużlowcy oraz ich motocykle wypadli poza pas
bezpieczeństwa, oddzielający tor od trybun. Obawiałem się najgorszego.
Pamiętam, że bardzo usilnie, przy użyciu mikrofonu, prosiłem, aby kibice
pozostali na swoich miejscach, żeby nie biegli w stronę leżących
żużlowców, bo im teraz przede wszystkim potrzebna jest pomoc lekarska.
Kuba i Norbert zostali przewiezieni do szpitala. Rozpoczęła się przerwa
w zawodach. Zapytałem obecnego wtedy na stadionie przedstawiciela
Głównej Komisji Sportu Żużlowego, czy z powodu wypadku turniej może
zostać zakończony przed czasem. Odpowiedział, że raczej nie. Ostatecznie
imprezę kontynuowano, ale obrazek sprzed kilkudziesięciu minut nie
chciał zniknąć sprzed moich oczu.
Chłopcy mieli szczęście. Urazy były poważne, ale obaj zdołali wrócić
na tor i to nawet dość szybko. Nie zawsze jednak wszystko kończy się
happy endem. Wiadomo, żużel to bardzo niebezpieczny sport.
Kilka dni później czekała mnie daleka podróż. Na żużel, rzecz jasna.
Razem z Piotrkiem Plewą pojechałem na Grand Prix do Chorzowa!
Ponieważ zawody na Stadionie Śląskim odbywały się bardzo rzadko, tym
większa była nasza motywacja, żeby wybrać się na ten turniej.
Wyjechaliśmy najwcześniej jak się dało, jeszcze przed czwartą rano!
Najpierw był osobowy pociąg do Poznania. Ku naszemu zaskoczeniu,
ludzi w środku było całkiem sporo. Spać nie mogli, czy co? W to, że jadą
na żużel, nie wierzyliśmy. Jak się później okazało – słusznie.
Kibiców spotkaliśmy dopiero w następnym pociągu, jadącym już
bezpośrednio na Śląsk. Trochę hałasowali. Piotrek mówił, że to tak zwane
134
„pompki” - prędko zejdzie z nich powietrze i wtedy umilkną. Miał rację.
Ciekawe tylko, ile zapamiętali z samych zawodów. Ja pamiętam sporo.
Choćby to, że od czasu do czasu padał deszcz. I że duże wrażenie wywarł
na mnie stadion. Był ogromny, z plastikowymi krzesełkami w kolorze
turkusu zamiast ławek. Gdy już usiedliśmy, zadzwoniłem do domu
z komórki Piotrka. Moich peanów na cześć obiektu wysłuchał tata, po
czym powiedział, że dawno, dawno temu też był na Śląskim. Widział
wtedy w akcji między innymi Lubańskiego.
Same zawody nie były wielce porywające. Bardzo smuciło mnie
zachowanie kibiców (wypełnili chorzowski kolos zaledwie w połowie),
którzy wygwizdali nieradzącego sobie w turnieju Golloba. Rzeczywiście,
Tomasz dwukrotnie zjeżdżał z toru przed zakończeniem swoich
wyścigów, ale na takie pożegnanie, jakie zafundowały mu trybuny,
z pewnością nie zasłużył. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Za to
zupełnie niespodziewanie zawody wygrał wchodzący dopiero na salony
Duńczyk Nicki Pedersen.
Po imprezie rozpadało się na dobre. Żeby nie moknąć
w poszukiwaniu dworca (nie zapamiętaliśmy drogi), skorzystaliśmy
z taksówki. Kierowca wiózł nas na miejsce zaskakująco długo, a kiedy
byliśmy u celu, licznik poinformował, że mamy zapłacić 18 złotych. Wtedy
taksówkarz zaskoczył nas po raz kolejny, mówiąc:
− Należy się dwadzieścia złotych.
Nie chcieliśmy robić zadymy, więc zapłaciliśmy tyle, ile sobie życzył.
Potem długo śmialiśmy się z tego zdarzenia. Ludzka pazerność jest
czasami nawet… zabawna.
Mecz Polonii ze Stalą Gorzów nie odbył się w planowanym
terminie. Żużlowcy mieli się ścigać dzień po zawodach w Chorzowie, ale
z powodu deszczu spotkanie przesunięto na koniec września. Z decyzją
135
sędziego nie mógł się pogodzić ówczesny indywidualny mistrz świata
juniorów i jeździec Stali, Lukas Dryml. Czech twierdził, że gdyby w Anglii
przekładano imprezy z powodu tak drobnych (jego zdaniem) opadów, to
sezon na Wyspach trwałby dwa lata. O ile w tym przypadku można było
jeszcze z Czechem dyskutować, o tyle za wielką krzywdę wyrządzoną
pilskiemu żużlowi uważam decyzję podjętą tydzień później. Myślę
o ligowym spotkaniu z innym zespołem, któremu, tak jak Polonii,
przyszło walczyć o utrzymanie – Wybrzeżem Gdańsk.
Mecz miał dojść do skutku w poniedziałek, 23 września. Dzień
wcześniej znów padało i zawody przesunięto. Ale poniedziałek był nie
tylko suchy, lecz również wietrzny, więc wydawało się, że warunki do
rozegrania meczu były korzystne. Jednak w trakcie pokonywania drogi na
stadion zaczęły targać mną wątpliwości. Niechcący usłyszałem fragment
rozmowy taksówkarzy, którzy mówili o przełożeniu meczu. Nie słuchałem
dalej, więc nie wiedziałem, czy dyskutowali o planowanym na ten dzień
spotkaniu z Wybrzeżem.
Jeszcze bardziej zwątpiłem, kiedy zobaczyłem Andrzeja
Zahorskiego, kierownika Polonii, który kilkadziesiąt minut przed godziną
rozpoczęcia widowiska jechał samochodem w stronę przeciwną od
Bydgoskiej. Wątpliwości nie miałem już żadnych, gdy zauważyłem
z daleka otwarte i „nieuzbrojone” w ochroniarzy bramy stadionu. Jakie
było moje zdziwienie, gdy po wejściu na obiekt zobaczyłem na torze
ogromne kałuże wody! Toromistrzem nie byłem, nie jestem i pewnie
nigdy nie będę, na przygotowaniu nawierzchni też się nie znam, ale
zarówno ja, jak i inni kibice, którzy dotarli na stadion byliśmy pewni, że
kałuże można było zlikwidować. Fani sportu mają swój honor i nieraz
udowadniali, że chcą być szanowani. Tym razem poczuli się urażeni, do
czego mieli zresztą pełne prawo. W rezultacie środowe i czwartkowe
136
mecze ze Stalą i Wybrzeżem oglądała garstka widzów – było nas najmniej
w dziesięcioletniej wówczas historii ligowych imprez, które od sezonu’92
odbyły się w Pile! Na fatalną frekwencję z pewnością wpłynęła też
niewielka stawka obu spotkań. Fani Polonistów lubili oglądać walkę
o medale, tymczasem drugi rok z rzędu przyszło im „pasjonować się”
zmaganiom o utrzymanie. A że wszystko rozstrzygnęło się dość szybko
i już przed meczami z Wybrzeżem i Stalą było pewne, że Polonia wystąpi
w następnym sezonie w ekstralidze, to mniej aktywni fani żużla woleli
zostać w domach niż marznąć na stadionie. Myślę, że rywalizację ze Stalą
oglądało mniej osób niż uczestniczyło tego samego dnia w pilskim
Browarze w koncercie Kultu.
Powróćmy do zawodów. Żużlowcy dostroili się do atmosfery na
trybunach i zafundowali najwierniejszym kibicom mało porywające
widowiska. W środę Wybrzeże było bez szans – zdobyło tylko
26 punktów! Zupełnie inną Polonię obserwowaliśmy dzień później.
Pilanie wypadli bardzo blado i przegrali z najsłabszą drużyną ligi 37:53.
Dzięki zwycięstwu Stal przedłużyła swoje szanse na utrzymanie w elicie,
ale ostatecznie i tak nie udało się jej osiągnąć celu. Gorzowianie spadli po
przeszło czterdziestu latach spędzonych w ekstraklasie! Po meczu
zadałem trenerowi gospodarzy, Czesławowi Czernickiemu, jedno
z najodważniejszych pytań, jakie kiedykolwiek sformułowałem
występując w roli dziennikarza:
− Czy nie obawia się pan, że w dzisiejszej porażce kibice będą się
doszukiwać podtekstów i chęci wsparcia Stali ze strony pilskich
żużlowców?
Trener spokojnie odparł, że kibice lubią szukać drugiego dna i muszą
mieć jakieś tematy do dyskusji w długie, jesienne wieczory. Za odważne
pytanie pochwalił mnie nawet pan Eugeniusz Mikuszewski, który do tego
137
czasu przede wszystkim lubił wytykać mi błędy. To było dla mnie duże
wyróżnienie.
Ostatni ligowy mecz Polonii w tym smutnym dla niej sezonie odbył
się w Toruniu. Będąc w Radiu, słuchałem relacji z ostrego lania, jakie
sprawił nam Apator. Tego samego dnia również po swój ostatni jak dotąd
tytuł mistrza kraju sięgnęła Polonia Bydgoszcz. Ja byłem jednak wtedy
myślami gdzie indziej. Późnym wieczorem, solidnie zakatarzony,
odjechałem do Poznania samochodem prowadzonym przez Szymka.
Następnego dnia zaczynałem studia socjologiczne.
Już jako student oglądałem jubileuszowy, dziesiąty Turniej
Gwiazdkowy. Na trybunach byłem razem z Karoliną Lachotą, którą
poznałem na warsztatach dziennikarskich w Bydgoszczy. Ona to dopiero
podróżowała! Jeździła na zawody po całej Polsce i nie tylko! Sam turniej
był bardzo ciekawy, tylko zrobiło się niezwykle zimno. Trudno było
wytrzymać, ale udało mi się. Razem z tysięczną grupą kibiców obejrzałem
pasjonujący finał, w którym Sebastian Ułamek wyprzedził Śwista
i Dobruckiego.
Echa nieudanego sezonu znalazły swoje odbicie w składzie, jakim
dysponowała Polonia w 2003 roku. Zespół opuścili: Crump, Stonehewer,
Dobrucki, Kościecha i Hampel. Dotychczasowy kapitan pilskiej drużyny,
„nasz” Rafał, przeniósł się do Leszna, nie paląc za sobą mostów. Mniej
sympatycznie wyglądało pożegnanie z Piłą Jarka Hampela. „Mały”
publicznie skrytykował klub, w którym rozpoczynał karierę. Część
kibiców nie wybaczyła mu tych słów tak od razu. Dopiero czas uleczył
rany. Inna sprawa, że klub miał wobec Jarka długi. Hampel w nowym
sezonie występował we Wrocławiu.
Wiadomym było, że szczyt możliwości pilskiego zespołu to
utrzymanie w ekstralidze. Ciężar walki o punkty spoczął na barkach
138
dobrze znanych nad Gwdą: Gapińskiego, Miśkowiaka, Pecyny, Frankowa,
Kowalskiego, Havelocka oraz nowych: Screena, Lyonsa i Szczepaniaka.
W zasięgu pilan wydawał się być przede wszystkim równie słaby na
papierze Lotos Gdańsk. Notowania pozostałych ekip były dużo wyższe.
Na przykład wrocławian, dla mnie głównych kandydatów do mistrzostwa.
To właśnie wielki Wrocław z Hampelem na pokładzie przyjechał do Piły
na inaugurację i szybko wskazał Polonii miejsce w szyku. Wygrał
zdecydowanie. Nasi część dotkliwych strat odrobili dopiero w końcówce.
Wielką szansę na punkty mieli pilanie w drugiej kolejce, na
wyjeździe w Gdańsku. Niestety, minimalnie przegrali. Tego samego dnia,
tyle że wcześniej, do siatkarskiej pierwszej ligi awansował nasz Joker
Piła. Razem z Moniką, Kamilem i Tomkiem oglądałem historyczny mecz
z Siemowitem Gostynin. Świętowaliśmy w „Delicji”, ale króciutko. Po
niespełna godzinnej imprezce poszedłem do studia. Była to jedna z moich
ostatnich żużlowych relacji w Radiu Sto. Kilkanaście dni później
zadzwonił do mnie Piotrek Wilkosz, informując, że redakcja
podziękowała nam za współpracę. Władze cięły koszty i dlatego
zrezygnowały z naszych usług. Nie ukrywam, był to dla mnie smutny
moment. Najsmutniejsze było to, że nikt z Radia nie przekazał mi tej
decyzji osobiście. Przeżyłem ten fakt tym bardziej, że zawsze poważnie
przygotowywałem się relacji. Podobnie Piotrek. Wyglądało to tak,
jakbyśmy zrobili swoje i mogli już odejść. Od tamtej pory do końca
sezonu przekazom z wyjazdów nie towarzyszył żaden specjalistyczny
komentarz ze studia.
Na drugi w 2003 roku mecz ligowy Polonii w Pile nie poszedłem.
Co więcej, nie rozpaczałem z tego powodu. W ten sposób przekonałem
sam siebie, że nie jestem uzależniony od żużla. Dlaczego nie było mnie na
zawodach? W tamtym czasie po raz pierwszy przygotowywałem do
139
Bierzmowania grupę gimnazjalistów przy parafii na Górnym. Tej
niedzieli, gdy Polonia jeździła u siebie z Włókniarzem, nasz proboszcz
zorganizował obowiązkowe spotkanie dla wszystkich animatorów. Nie
chciałem być „łamistrajkiem”. Na Bydgoską ruszyłem dopiero po
spotkaniu i obejrzałem jedynie dwa ostatnie wyścigi. Polonia przegrała do
38, ale – jak powiedział mi po meczu Piotr Gruntkowski – spisywała się
dobrze. Wieczorem pochwaliłem się kolegom z grupy na ostatnim
spotkaniu przed Bierzmowaniem, że wytrzymałem dzień bez żużla.
Byliśmy wtedy w lesie. Robiło się już ciemno, ale pogoda dopisała.
Niezapomniany wieczór.
Wydawało mi się, że na żużel zaczynam patrzeć trochę mniej
emocjonalnie. Utwierdziłem się w tym przekonaniu po sławetnym laniu,
jakie sprawił nam ZKŻ. Przegraliśmy u siebie 30:60. Mówiłem, że już
mnie takie porażki przestają martwić, ale jakiś czas później zmieniłem
zdanie. Było mi bardzo przykro, że nasz zespół jeździł tak słabo. Co
więcej, akurat mecz z ZKŻ, moim zdaniem, Polonia była w stanie wygrać.
Tak myślałem przed jego rozpoczęciem. I jak bardzo się pomyliłem!
Przed spotkaniem podszedłem do kilkuosobowej grupki kibiców
z Zielonej Góry i pogratulowałem im świetnej postawy Rafała
Kurmańskiego. Dla niego początek 2003 roku był prawie bezbłędny.
W Pile zdobył trzynaście punktów i dwa bonusy. Prosiłem, żeby dbali
o jego wielki talent. Pewnie oni dbali, ale co z tego, skoro sam Rafał nie
chciał. Pogubił się rok później i już się nie odnalazł. Wielka szkoda...
Mijało dziesięć lat od pierwszych zawodów, na których byłem. Dwa
dni po jubileuszu, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej, razem
z Piotrkiem Plewą ruszyłem na Grand Prix do Chorzowa. Przyszło więcej
ludzi niż jesienią, ale szału nie było. Pewnie dlatego następnych rund
w kolejnych latach w Chorzowie już nie organizowano. A turnieje
140
przygotowywała – i tu ciekawostka – Polonia Bydgoszcz. Dziką kartę na
zawody otrzymał Kurmański. Podobno tak się przed imprezą
denerwował, że nie chciał wyjść ze swojego samochodu. W sumie wypadł
nieźle. Jeszcze lepiej pojechał wyrastający na żużlowca dużego formatu
Cegielski, a najlepszym Polakiem, jak za dawnych dobrych czasów, był
Gollob. Tomek zajął miejsce tuż za podium. A wygrał bezkonkurencyjny
Rickardsson, pokonując przyszłego mistrza świata, Nickiego Pedersena.
Zgodnie z przewidywaniami, od Apatora Polonia dostała u siebie
baty. Toruń zmontował w tamtym sezonie chyba najmocniejszy skład,
jakim kiedykolwiek dysponowała polska drużyna. Prezes Apatora, Marek
Karwan, chwalił się nawet, że jego zespół jest w stanie wygrać 60 spotkań
z rzędu! No i trafił kulą w płot, bo stało się zupełnie inaczej. A kto
w tamtym roku był „Aniołem”? Przede wszystkim dwaj najlepsi jeźdźcy
poprzedniego sezonu, Rickardsson i Crump. Do tego startujący w Grand
Prix Protasiewicz i Bajerski, solidny Jaguś, dobry Sawina oraz
perspektywiczni młodzieżowcy. Zespół marzeń! Tymczasem na finiszu
rozgrywek toruńskiego Goliata pokonał poukładany, ale nie tak
atrakcyjny medialnie Włókniarz Częstochowa. To była duża
niespodzianka i jednocześnie swego rodzaju powrót do sytuacji z 1996
roku.
O ile w meczu z Apatorem pilanie nie mieli szans na zwycięstwo,
o tyle bliscy byli sprawienia niespodzianki w spotkaniu z mistrzem Polski,
Polonią Bydgoszcz. Losy rozgrywanego w Dniu Dziecka meczu
rozstrzygnęły się w dwóch ostatnich biegach. Miejscowi kibice mieli
pretensje do Pecyny, który nie wyjechał do jednego z nich. Dało się
słyszeć, że w ten sposób lider Polonii zaprotestował przeciw zaległościom
w wypłatach dla zawodników. Nawet jeśli tak było, to szkoda, że
141
zawodnik wybrał właśnie ten moment na strajk. Bo zwycięstwo było
wyjątkowo blisko.
W następnym tygodniu, na ostatniej stronie „Gazety Poznańskiej”
przeczytałem o bardzo groźnej kontuzji odniesionej przez Krzysztofa
Cegielskiego. Polak, upadając na pierwszym łuku podczas meczu
w Szwecji, uszkodził sobie kręgosłup. Uraz okazał się na tyle poważny, że
przerwał karierę tego znakomitego żużlowca. Krzysztof do dziś dzielnie
walczy o powrót do pełni sprawności. Trzymaj się dzielnie „Cegła”,
jesteśmy z Tobą!
Dzień po najtrudniejszym egzaminie na pierwszym roku studiów
(chodzi o międzynarodowe stosunki polityczne) i tydzień po referendum
wygranym przez zwolenników Unii Europejskiej wybrałem się na
obserwowany przez najwierniejszych z wiernych turniej w ramach
Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Wielkopolski. Niewiele z tych
zawodów pamiętam. Byłem zmęczony, a na żużlu chciałem po prostu
odpocząć. Towarzyszyła mi wtedy kuzynka Dorota. Spotkaliśmy też
siatkarza, Kubę Kaźmierskiego, który powitał nas pytaniem:
− Co was tu sprowadziło? Nudy?
A ja po prostu lubię spędzać czas na stadionie. Bez względu na rodzaj
imprezy i potencjalne „nudy”.
Lubię też intensywne sprawdziany dla swojego ciała. Jednym
z najbardziej nietypowych, jakiego się podjąłem, była piesza wyprawa
z Poznania do Piły w ostatnią sobotę czerwca. Miałem swój powód:
chciałem w ten sposób podziękować Bogu za zaliczenie egzaminu ze
stosunków politycznych.
Ruszyłem około piątej rano. Moim zadaniem było dotarcie na
wieczorne Grand Prix do Edka, które zaczynało się o dziewiętnastej.
O wyprawie nie wiedział nikt, poza kolegami z mieszkania, Piotrkiem
142
i Łukaszem. Było gorąco. Szedłem wzdłuż krajowej „jedenastki”. Chodziło
mi o to, żeby nie zabłądzić. Czasem odrobinę podbiegałem. Żeby się
zbytnio nie przeciążać, ze sobą wziąłem tylko mały plecak. Z dużym
trudem dotarłem do Chodzieży. Wtedy zacząłem myśleć o znalezieniu
transportu na dalszą drogę. Z drugiej strony chciałem walczyć dalej. Było
około siedemnastej. Niestety, nic nie jechało. Z Chodzieży ruszyłem
wzdłuż torów kolejowych. Być może myślałem, że tak będzie szybciej.
Kiedy doszedłem do Milcza, już tylko powłóczyłem nogami. Po chwili
jeden z kierowców zatrzymał się i wziął mnie do środka. Zapytałem, czy
nie bał się, że bierze kogoś pijanego (kołysałem się prawie jak
nietrzeźwy). Odpowiedział, że nie wyglądałem na pijaczynę. Pan podwiózł
mnie do Kaczor. Tam postanowiłem czekać na autobus, ale wtedy zdarzył
się kolejny mały cud – zauważyły mnie dwie przyjazne i dobrze mi znane
dusze: Ania Przybolewska i jej tata, którzy zabrali mnie swoim autem do
Piły. Oczywiście, rozmawialiśmy, ale nawet przez moment nie
poruszyliśmy kwestii mojej obecności w Kaczorach i mojego zmęczenia.
Poczciwi ludzie, chyba nie chcieli mnie eksploatować pytaniami. U Edka
byłem jeszcze przed rozpoczęciem zawodów. I wtedy popełniłem błąd –
w chwili słabości (albo próżności) nieopatrznie powiedziałem, że
próbowałem pieszo pokonać dystans z Poznania do Piły, czym
zdenerwowałem tatę. Czy kiedykolwiek jeszcze powtórzę tę próbę? Nie
mówię „nie”, ale jeśli się zdecyduję, to na pewno będę lepiej
przygotowany.
Żużlowe wakacje rozpocząłem od kolejnego wysoko przegranego
przez Polonię meczu u siebie, tym razem z Unią Leszno. Wydarzeniem
tego spotkania był występ Jarosława Olszewskiego, który wrócił do Piły
po kilkuletniej przerwie. „Olson” wygrał nawet jeden wyścig. Ciekawie
wyglądała kierownica maszyny, której dosiadał – pozbawiona obudowy
143
przypominała swoim wyglądem te, których żużlowcy używali jakieś
trzydzieści lat wcześniej! Tymczasem Polonia nadał była bez wygranej.
Żeby posmakować innego, lepszego żużlowego świata, tydzień
później wybrałem się z tatą do Bydgoszczy na Derby Pomorza.
Pojechaliśmy pociągiem. To był mecz! Stadion pękał w szwach. Było tak
ciasno, że tata, zaledwie leciutko się obracając, wylał piwo jednemu
z kibiców siedzących za nim. I musiałem póść je odkupić. Było też
niezmiernie dużo chamstwa. Gospodarzom, a właściwie cząstce z nich,
nie wystarczyło, że tego dnia Polonia była lepsza od „galaktycznego”
Apatora. Bydgoszczanie znaleźli kozła ofiarnego, a mianowicie ich
niedawnego idola, Piotra Protasiewicza. Piotrek przed sezonem przeszedł
z Bydgoszczy do Torunia. Między innymi z tego powodu miejscowi
pseudokibice potraktowali go gorzej niż największego zbrodniarza.
Niewybrednym okrzykom i gwizdom towarzyszyły efekty specjalne:
między innymi dmuchana lalka z sex shopu z umieszczonym na niej
nazwiskiem zawodnika, czy też... śruby rzucane w stronę żużlowca!
W trakcie jednego z biegów grupa bezmyślnie zachowujących się ludzi
rzuciła na tor race. Sędzia przerwał wyścig i zagroził zakończeniem
zawodów. Spodobała mi się reakcja zdecydowanej większości kibiców,
którzy zaczęli wtedy zgodnym chórem krzyczeć: DE-BI-LE! DE-BI-LE!
To robiło wrażenie. Mam nadzieję, że na tych, co rzucili race również.
Na kolejny żużel poszedłem z Markiem i Damianem. Była
niedziela, spokojnie zdążaliśmy na stadion. To był ważny mecz dla
Polonii – ścigaliśmy się z Wybrzeżem. Miałem na sobie żółtą koszulkę
BGŻ S.A. Polonia Piła, którą kupiłem półtora roku wcześniej podczas
Turnieju Gwiazdkowego. Niespodzianka czekała u wrót obiektu. Podszedł
do mnie wyraźnie zdenerwowany Mirosław Michalski (obok stał Piotr
Gruntkowski) i dał mi propozycję nie do odrzucenia:
144
− Wojtek, poprowadzisz dzisiejsze zawody?
Okazało się, że nie było nikogo, kto mógłby się tym zająć, bo pan Piotr
komentował imprezę dla Astry. W ten sposób, w bardzo nieformalnym
stroju, 25 minut przed prezentacją powędrowałem na wieżę. Psychicznie
nie byłem gotowy na takie wyzwanie. Informacje, które podawałem
w trakcie zawodów, nie były wcześniej przygotowane, musiałem więc iść
na żywioł. Jakoś podołałem, choć stres był dość duży. Tym bardziej, że po
raz pierwszy prowadziłem na stadionie mecz ligowy. Mecz, który oglądało
z trybun około pięciu tysięcy widzów. Niestety, problemy stwarzał
przerywający mikrofon. Na szczęście, nie szwankował zbyt często. Poza
tym pomogli mi Poloniści, którzy wygrali spotkanie różnicą trzynastu
punktów. Mimo to, do rundy finałowej przystąpiliśmy z zaledwie jednym
zwycięstwem i marnymi szansami na obronę ekstraligi.
Sierpień był dla mnie miesiącem przełomowym. To właśnie wtedy
pracowałem z mikrofonem na dwóch dużych siatkarskich imprezach
w Pile. Zaczęło się od świetnie zorganizowanych Mistrzostw Świata
Kadetek. W zawodach wystąpiło szesnaście reprezentacji z kilku
kontynentów. Najlepsze okazały się Chinki, które pokonały Włoszki,
Brazylijki oraz ulubienice publiczności ze Stanów Zjednoczonych. Polki
ukończyły turniej na ósmej pozycji. Jeden z sędziów powiedział mi, że nie
wróży naszym siatkarkom przyszłości w dorosłym sporcie. Mylił się, bo
było całkiem odwrotnie: wiele z nich już wkrótce stało się filarami kadry
seniorskiej, choćby złotowianka, Agnieszka Bednarek. To była bardzo
sympatyczna impreza. W ciągu dziesięciu dość wyczerpujących dni
poznałem wiele osób z całego świata i zdobyłem nowe doświadczenia.
Zdarzyło się również, że jednego dnia ostatni mecz skończył się pół
godziny przed północą! Poza tym udało mi się zaśpiewać publicznie
„Pieśń o Małym Rycerzu”. Chciałem to zrobić na jednym z meczów
145
polskiej reprezentacji razem z kibicami, ale ci nie znali słów! Ostatecznie
zaśpiewałem solo, po czym „puściłem buraka” i... zebrałem duże brawa!
Tego się nie spodziewałem.
Po sierpniowych mistrzostwach chyba już na dobre polubił mnie
pan Geniu Mikuszewski. Co więcej, napisał o mnie sympatyczny artykuł
w „Tygodniku Nowym”. To było bardzo miłe.
Mistrzostwa wygrały Chinki, pokonuj ąc reprezentacje Włoch i Brazylii. Czy jeszcze kiedyś taka impreza
wróci do Piły? (sierpień 2003 roku)
Kolejną siatkarską imprezą były kobiece eliminacje do Grand Prix –
turniej, od którego zaczął się marsz w górę naszej reprezentacji.
Wcześniej jednak byłem spikerem na następnych zawodach Polonia –
Wybrzeże. I znów wyraźnie wygraliśmy. Natomiast podczas siatkarskiej
Grand Prix oficjalnymi prowadzącymi byli Marek Magiera i Grzegorz
Kułaga. Wtedy spotkałem ich po raz pierwszy. Początkowo pracowałem
tylko w Biurze Prasowym, ale po pierwszym dniu, gdy okazało się, że na
spotkania bez udziału Polek przyszła garstka widzów, Marek poprosił
146
mnie, żebym mówił na tych meczach zamiast niego. Robiłem to bardzo
chętnie. I chyba się spodobałem, bo latem następnego roku Grzesiek
zaprosił mnie na Puchar Świata w Siatkówce Plażowej do Starych
Jabłonkek.
Ostatniego dnia eliminacji odbył się również mecz żużlowy Polonia
- Unia Leszno. I tym razem byłem na nim spikerem. Przed jego
rozpoczęciem kwiaty od władz pilskiego klubu za zdobycie dzień
wcześniej tytułu Indywidualnego Mistrza Europy otrzymał Krzysztof
Kasprzak. Na torze nie było już tak sympatycznie – Kasprzaka sfaulował
Franków i Krzysiek pojechał do szpitala. Osłabiona Unia przy padającym
deszczu skapitulowała, a my przydłużyliśmy swoje szanse na utrzymanie.
Po meczu Sławek, Marek, Damian i ja bardzo szybko wracaliśmy
Nexią do hali przy Żeromskiego, bo baliśmy się, że nie zdążymy
na ostatni mecz eliminacji do Grand Prix. Dotarliśmy w ostatniej chwili.
Mecz Polska – Rosja, na którym miałem wolne, oglądało tak wielu
kibiców (wstęp był bezpłatny), że ochrona, ze względu na bezpieczeństwo,
musiała zamknąć halę. Przed rozpoczęciem widowiska podałem przez
mikrofon informację o wygranej Polonii w meczu z Unią. Duża część
zgromadzonych zaczęła krzyczeć: PO-LO-NIA! PO-LO-NIA! To był jeden
z najsympatyczniejszych i najbardziej wzruszających dla mnie momentów
podczas Siatkarskiego Sierpnia A.D. 2003.
Rewanżowy mecz rundy finałowej w Lesznie odbył się siedem dni
później. Unia wystąpiła bez swoich najlepszych zawodników, ale mimo to
wygrała. Żałowałem niewykorzystanej szansy. Przebieg spotkania
śledziłem na stronie internetowej w jednej z kafejek na Górnym. Byłem
zmęczony, bo kilka godzin wcześniej z dużym trudem ukończyłem Pilski
Półmaraton. Nie byłem w tak dobrej formie jak przed rokiem lub dwoma
laty.
147
Następnego dnia o świcie, razem z Moniką, Justyną i Maćkiem,
ruszyłem na moje pierwsze wakacyjne rekolekcje Młodzieży
Franciszkańskiej TAU. Miejscem spotkania były Janice koło Jeleniej
Góry. Właśnie tam, dzięki esemesowi, jaki wysłał Monice Kamil,
dowiedziałem się, że Polonia wygrała u siebie mecz z ZKŻ. Z tego samego
źródła trafiła też do mnie wspaniała wiadomość o złotym medalu
Mistrzostw Świata Juniorów zdobytym przez Jarka Hampela. Kiedy się
o tym dowiedziałem, to tak się ucieszyłem, że z radości wylałem herbatę,
a ludzie stojący obok myśleli, że coś mi się stało.
Niezmiernie bogaty w wydarzenia był koniec września. W Turcji
rozpoczęły się wygrane przez Polki Mistrzostwa Europy siatkarek.
W Bydgoszczy odbyła się przedostatnia runda Grand Prix. Pojechałem
tam razem z Rafałem i jego dwoma kolegami. Fenomenalnie spisał się
Tomek Gollob, który tego wieczoru nie przegrał żadnego biegu. Dobrze
wypadli też Protasiewicz i Hampel. Do Piły wróciliśmy w nocy,
a następnego dnia bardzo liczna rodzina Wolskich zgromadziła się
w Stobnie, aby świętować 80. urodziny babci Klemci. Część z nas
w trakcie spotkania udała się na strych i tam, w małym pokoju, słuchała
radiowej relacji z meczu w Gdańsku. Na stadionie GKS odbywało się
widowisko o pozostanie w elicie. Przegrany w spotkaniu Lotos – Polonia
spadał do pierwszej ligi. Poloniści, jak w wielu poprzednich meczach,
jechali bez obcokrajowców, nie przeszkodziło im to jednak
w prowadzeniu wyrównanej walki. Przed ostatnim biegiem obie drużyny
miały po 42 punkty. Niestety, na koniec nasza para, Pecyna – Gapiński,
przyjechała z tyłu. Spadliśmy z ekstraklasy. Zrobiło się smutno, kończył
się najwspanialszy rozdział w historii pilskiego żużla. Byli tacy, którzy
zareagowali bardziej nerwowo na tę okoliczność niż ja. Na przykład
148
sąsiad Marcina zwanego „Bobkiem” po zakończeniu spotkania
w Gdańsku wyrzucił radio przez okno...
Tego samego dnia Włókniarz Częstochowa po raz czwarty
w dziejach ligi został mistrzem Polski, a niewiele później, po przegranych
meczach barażowych, do niższej ligi spadł również gdański Lotos. Jego
miejsce zajęła Unia Tarnów, która w błyskawicznym tempie i dużym
kosztem (tak jak dawniej nasza Polonia) zbudowała klubową potęgę.
Zasilony Gollobami i Rickardssonem zespół wygrał ligę dwa razy z rzędu.
A później w Tarnowie powoli zaczęło brakować pieniędzy.
Za symboliczny koniec złotego okresu żużla w Pile uważam
wrześniowy finał Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski
w Zielonej Górze. Pojechałem na ten turniej razem z Darkiem. Wziąłem
ze sobą mój pierwszy telefon komórkowy, Nokię 3510i. Ten model to był
wtedy hit. Dzień przed wyjazdem na stadion Falubazu pan Włodek
Winkler, wiceprezes Jokera, którego spotkałem w celu omówienia
planowanej prezentacji pilskiego zespołu, ostrzegł mnie słowami:
− Już nie żyjesz!
Chodziło mu o koniec luzu związanego z brakiem komórki. Może aż tak
źle nie było, jednak rzeczywiście od tego czasu w pewnym stopniu
zostałem pozbawiony swobody. Ale w „Zielonce” Nokia się przydała. Po
pierwsze, odebrałem telefon z Radia Sto, dzięki czemu otrzymałem
kolejne zlecenie – prowadzenie cotygodniowego magazynu sportowego.
Nadałem mu nazwę „Sto na godzinę”, bo akurat tyle program miał trwać
(każdorazowo audycję rozpoczynaliśmy w niedzielę o 21:00, a dwie
godziny później jechałem pociągiem na studia; to zawrotne tempo
wytrzymałem przez dwa miesiące, później zastąpił mnie Sebastian
Jankun).
149
Po drugie, zaoferowałem realizującemu tego dnia program
Krzyśkowi Nowakowi, żeby dzwonił do mnie raz na jakiś czas, a ja będę
wtedy przedstawiał na antenie Radia aktualne wyniki. Wejść było nawet
sporo i większość z nich miała radosny charakter. Głównie dlatego, że
młodzieżowcy z Piły jeździli koncertowo. Przykra sytuacja zdarzyła się
tylko raz – kiedy na pierwszym łuku boleśnie upadł Rafał Kurmański.
„Kurmanek” doznał urazu kręgów szyjnych. To była jego ostatnia
kontuzja w jakże krótkiej i burzliwej karierze.
Poloniści zapewnili sobie złote medale MDMP bodaj trzy wyścigi
przed końcem. To był wielki sukces pilskiego żużla. Sukces tym większy,
że osiągnięty w fatalnym dla Polonii roku. Co ciekawe, nawet w okresach
największej świetności pilanie nie zdobyli złota w tej konkurencji.
Cieszyliśmy się razem z nimi: trenerem Maroszkiem oraz zawodnikami –
Gapińskim, Miśkowiakiem, Szczepaniakiem, Klechą i Kowalewskim.
Czasu na pociąg powrotny mieliśmy sporo, ale Darek wpadł na inny
pomysł – dołączenie do grupy pilskich kibiców, którzy do Zielonej Góry
przyjechali busem. Ziomkowie z rodzinnych stron wzięli nas ze sobą bez
kręcenia nosem. W ramach podziękowania, na jednym z postojów
kupiliśmy im wódkę. Wiem, nie ma się czym chwalić. Zresztą w busie
(nieposiadającym z tyłu choćby jednego okna), którym wracaliśmy chyba
w dziesiątkę, alkohol lał się strumieniami. Dobrze, że miałem Darka. Już
na samym początku częstowania chłopak wymyślił, że nie mogę pić, bo
jestem chory. Zrozumieli. Ciekawe, jak by zareagowali, gdyby się
dowiedzieli, że alkoholu nie pijam w ogóle. Dzięki kibicom, którzy
zafundowali nam barwny powrót, w domach byliśmy około północy.
Pociągiem wrócilibyśmy cztery godziny później.
Na początku października pilski MF Tau odwiedziła poznana przez
nas w Janicach Marta z Wrocławia, Joker Piła wygrał z Chemikiem
150
Bydgoszcz historyczny, bo pierwszy mecz na zapleczu ekstraklasy a tytuł
żużlowego mistrza świata zupełnie niespodziewanie trafił do Nickiego
Pedersena.
Niestety, nad pilski żużel zaczęła nadciągać kolejna fala burzowych
chmurzysk. W jednym z wydań „Sto na godzinę” gościłem Romualda
Mencla, ważną osobistość we władzach Polonii, który opowiadał
o bieżących kłopotach klubu. Obiecał jednak, że mimo wszystko dojdzie
do skutku Turniej Gwiazdkowy. I udało się. Dzięki sponsorom tradycja
została podtrzymana i dokładnie w Mikołajki liczna grupa kibiców
podziwiała efektowne zwycięstwo Rafała Dobruckiego. Mimo wielkich
problemów finansowych, klub wpuścił fanów żużla na stadion za darmo.
Wielu dziwiło się, dlaczego. W szczegóły intencji nie wchodziłem, ale
uważam, że był to bardzo ładny gest wobec miłośników „czarnego
sportu”.
Turniej miałem przyjemność prowadzić po raz pierwszy ze
stadionowej płyty. Prosił mnie o to przeziębiony Przemek Surdyk, który
zajął stanowisko spikerskie, obok sędziego. Będąc na płycie, szybko
zauważyłem, że największym mankamentem prowadzenia imprezy w Pile
z murawy jest brak odsłuchu. Prawie w ogóle nie słyszałem ani
komunikatów przekazywanych przez Przemka, ani też brzmienia
własnego głosu. Poza tym stale zapominałem o obowiązku podawania
nazw sponsorów poszczególnych biegów. Praca jednak bardzo mi się
podobała.
Zawody przedłużały się niemal w nieskończoność. Denerwowałem
się, bo tego samego dnia, wieczorem, miałem prowadzić kolejny
siatkarski mecz Jokera. W efekcie tuż po finale, nie czekając na dekorację
i sztuczne ognie, popędziłem do pożyczonego od Michała samochodu. Po
drodze zgarnąłem zziębniętego Marka i wysadziłem go już na
151
Mickiewicza. Jadąc obok placu Inwalidów, zbyt gwałtownie wszedłem
w zakręt i zarzuciło mi lekko tył auta. Zadrżałem. Na szczęście, nic złego
się nie stało. Kiedy dotarłem do hali, rozpoczynała się już prezentacja.
Zastępował mnie dbający wtedy o oprawę muzyczną spotkań Krzysztof
Belak. Pośpiesznie zdjąłem kurtkę, odebrałem przygotowane wcześniej
przez pana Wojtka Krajewskiego kartki ze składami drużyn i zająłem się
swoją robotą. Niestety, pośpiech to zły doradca. Podczas przedstawiania
szóstki gości, GTPS Gorzów, pomyliłem z kimś innym ikonę zespołu,
Romana Bartuziego. Facet spojrzał wtedy na mnie złowrogo, tak, jakby
chciał mnie unicestwić. Przeprosiłem za pomyłkę i rozpoczął się mecz.
Wygrał Joker.
Tuż przed Wigilią, po powrocie z Poznania, tradycyjnie, jak co
tydzień wczytywałem się w zawartość internetowej strony
www.przegladzuzlowy.pl. Jedna wiadomość zmroziła mi krew w żyłach.
Właściwie wystarczył sam nagłówek: „KONIEC ŻUŻLA W PILE!”.
Załamałem się. Pierwszą osobą, której tę informację przekazałem (za
pomocą Gadu-Gadu) był Łukasz Szymański. On też się zasmucił. „Czy to
już naprawdę koniec?” - pytałem sam siebie.
Rozdział VII
2004 - 2006
Nieudany renesans
Ostatecznie udało się uchronić pilski żużel przed całkowitym
upadkiem. Janusz Michaelis liczył, że transfery Gapińskiego
152
i Miśkowiaka do Wrocławia oraz Klechy do Bydgoszczy przysporzą
klubowi pieniędzy, które umożliwią Polonii wystartowanie w pierwszej
lidze. Mimo to Towarzystwo Sportowe Polonia postawiono w stan
likwidacji. Na zapleczu ekstraklasy mieli startować młodzi – gniewni
i niedoceniani, choćby Duńczyk Charlie Gjedde. Gdy pod koniec lutego
jechałem do Warszawy z Michaelisem, Waldemarem Ciulą, Leszkiem
Mąkosą i kimś jeszcze (nie pamiętam, kto nim był), trener Polonii snuł
ambitne plany. Niestety, na snuciu się skończyło. Pieniądze do
likwidowanej Polonii z Wrocławia i Bydgoszczy nie dotarły, a pilanom
pozostało budowanie wszystkiego od początku. Powstał nowy twór: Pilski
Klub Żużlowy Polonia, który miał rozpocząć występy od drugiej ligi.
Liczyliśmy, że będzie w niej tylko przez rok.
A propos Warszawy: jechaliśmy tam na egzaminy dla osób
funkcyjnych. W siedzibie Polskiego Związku Motorowego zdawałem
pisemny test na kierownika zawodów i spikera. Sprawdzian był dla mnie
bardzo trudny i gdyby nie haniebna współpraca z sąsiadami z ławki, nie
miałbym żadnych szans, żeby tę próbę pomyślnie zaliczyć. Zresztą
powiedziałem o tym później panu Januszowi, a ten na to, żebym się nie
martwił, bo na pewno wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście było! Tyle że
zamiast dwóch legitymacji dostałem jedną (właściwie to nigdy jej nie
widziałem, bo była na stałe w klubie) i to tę, która mnie interesowała
znacznie mniej – legitymację kierownika zawodów. Formalnie więc
spikerem nie byłem.
Tamtego dnia w Warszawie, którą zresztą widziałem wtedy na
własne oczy po raz pierwszy, testy pisało dużo znanych mi ludzi: Robert
Kużdżał z fenomenalnie dostrojonej przed sezonem 2004 Unii Tarnów,
Jarek Dymek – w tamtym czasie częstochowski korespondent „Tygodnika
Żużlowego”, jak również młody Krzysztof Orzeł z Gorzowa, którego
153
poznałem na miejscu i który pełni dziś odpowiedzialne funkcje w Stali.
Egzaminy zdawał też były żużlowiec z Krosna, Mariusz Guzik. Całość
prowadził ten, którego kiedyś bardzo się bałem: Jerzy Kaczmarek
z Poznania.
Zanim rozpoczęły się ligowe rozgrywki, dotarła do mnie tragiczna
wiadomość. Byłem w swoim poznańskim pokoju na Hangarowej, kiedy
esemesa wysłał mi Damian. Napisał w nim, że zmarł Robert Dados. Nie
udało się go uratować po trzeciej już próbie samobójczej. Po południu
poszedłem na Mszę, modlić się za niego. W trakcie jej trwania ksiądz,
nieproszony przez nikogo, powiedział, abyśmy modlili się za dusze
wszystkich samobójców. Uznałem to za dobry znak. Smutek jednak
pozostał. Niestety, wkrótce ten smutek miał się pogłębić po dwóch
kolejnych dramatach z udziałem młodych żużlowców.
Nie wystarczą silne ręce, aby uprawiać ten sport. O wiele ważniejsza
jest silna psychika.
Nadeszła długo oczekiwana ligowa premiera. Przed inauguracją
borykająca się z kłopotami organizacyjno – finansowymi Polonia nie
wzięła udziału w żadnym meczu towarzyskim. W połowie kwietnia, od
razu na poważnie, do Piły przyjechał zespół SKA Speedway Lwów. Było to
wielkie wydarzenie, bowiem po raz pierwszy w historii polskiej ligi
zdarzyło się, żeby w rozgrywkach wziął udział zespół z zagranicy.
W takich okolicznościach wynik nie był najważniejszy, ale warto dodać,
że Polonia wygrała z Ukraińcami różnicą ponad czterdziestu punktów!
Po przetarciu szlaku przez lwowian, kolejnymi „egzotycznymi”
zespołami z zagranicy, które występowały w polskiej lidze były drużyny
z Daugavpils, Równego, Miskolca i Pragi. Zawsze takie międzynarodowe
mecze mi się podobały. Cieszyłem się, że dzięki Polsce żużel w innych
krajach ma lepsze warunki do rozwoju. Odmiennego zdania byli zwykle
154
działacze, którzy musieli wydawać znacznie więcej pieniędzy na dalekie
wyjazdy.
Wrócę jeszcze do meczu z Lwowem. Prezesem Pilskiego Klubu
Żużlowego Polonia, dla którego był to również ligowy debiut, został
Ryszard Bednarek. Pewnie się cieszył, kiedy zobaczył na trybunach około
czterech tysięcy kibiców. Fantastyczna była też radość fanów Polonii ze
zwycięstwa! Wielu cieszyło się tak, jak po wygranych w ekstraklasie.
Początek był zatem imponujący.
Niestety, kolejne mecze przysporzyły mniej radości. W odniesieniu
zwycięstw w Rawiczu i u siebie z Kolejarzem Opole nie pomógł ulubieniec
kibiców, Duńczyk Steen Jensen. Zwłaszcza porażka z tymi drugimi była
dotkliwa – Polonia zdobyła tylko 32 punkty!
Wkrótce PKŻ zaczął mnie drażnić. Denerwowałem się takimi
sytuacjami, jak ta podczas niedoszłego meczu z krośnianami. Pędziłem do
Piły z kserówkami w ręku, ucząc się do niełatwego egzaminu z socjologii
klasycznej. Miałem nadzieję, że na żużlu się rozluźnię, bo nauka szła mi
jak po grudzie. Tymczasem mecz się nie odbył z powodu złego stanu toru,
mimo że szanse na rozegranie spotkania były duże. Pamiętam, jak dwaj
działacze z Krosna, Kazimierz Bobusia i Franciszek Jaziewicz zapytali
mnie w budynku klubowym, co o tym wszystkim sądzę. Stać mnie było
tylko na wzruszenie ramionami, ale moja postawa chyba pokazała, że
jestem po ich stronie. Przecież klub z Krosna nigdy nie był bogaty, do Piły
miał kawał drogi i wydał na tę „przejażdżkę” mnóstwo pieniędzy. Dlatego
nie było mi przykro, kiedy w powtórce krośnianie w Pile wygrali. Sam
tego meczu nie widziałem, bo nauka zatrzymała mnie w Poznaniu.
Pamiętam jeszcze, jak tego samego dnia, kiedy Krosno przyjechało
do nas na wycieczkę, chodziłem po torze razem z kolegą Michałem. Obaj
ze stadionowej płyty obserwowaliśmy, jak obsługa bezskutecznie próbuje
155
doprowadzić tor do stanu używalności. Właśnie wtedy usłyszałem od
Michała o kłopotach Rafała Kurmańskiego, który miał uczestniczyć
w jakiejś nocnej zadymie w barze i groził mu areszt. Ale chyba nikt nie
spodziewał się tego, co wydarzyło się kilka dni później. To było w ostatnią
sobotę maja. We Wrocławiu odbywało się Grand Prix, a ja byłem właśnie
na Spotkaniu Młodych w Lednicy. Gdy jedni przeżywali emocje i cieszyli
się z miło spędzanego czasu, Kurmański w zielonogórskim hotelu
odbierał sobie życie. Esemesa o tym fakcie pierwszy przesłał mi
w niedzielę Rafał Paul. Byłem załamany. „Kurmanek” - wielki żużlowy
talent, któremu zabrakło odwagi, by żyć. Nie potrafię sobie nawet
wyobrazić, jak wyglądał mecz, w którym zaledwie kilkanaście godzin
później ZKŻ zmagał się u siebie z Unią Leszno. Dziwię się, że chłopaki
w ogóle pojechały.
Moje życie trwało. Tydzień po dramacie w Zielonej Górze, do Piły
zjechał zespół z Łodzi. Mecz wygraliśmy wysoko, a komplet punktów
zdobył Maciej Kierzkowski. Tym razem nie siedziałem na trybunach.
Zawody spędziłem w parkingu, przymierzając się do roli kierownika
zawodów, którą w bliżej nieokreślonej przyszłości miałem pełnić. Jakoś
nie czułem powołania do tego zajęcia. Zdecydowanie bardziej wolę
mikrofon. Przebywając w parkingu, byłem zaskoczony brakiem
współpracy pomiędzy zawodnikami Polonii. Nikt się w zespole wzajemnie
nie mobilizował, a drużyna wyglądała jak zlepek indywidualności.
Najsmutniejsze było jednak to, że szóstego czerwca 2004 roku PKŻ
odniósł ostatnie ligowe zwycięstwo w historii klubu! Wtedy jednak nie
mogłem jeszcze tego wiedzieć.
Dwa tygodnie później pojechałem do Ostrowa na mecz Iskry
z Wybrzeżem. Ale nie wybrałem się tam w pojedynkę – wziąłem ze sobą
Joasię, moją przyszłą żonę, dla której był to pierwszy żużel w życiu. Mecz
156
był jednostronny, faworyzowani gdańszczanie wygrali zdecydowanie, ale
nam się podobało. Byłem pod wrażeniem ostrowskiego stadionu,
a zwłaszcza bliskości toru i trybun. Obiekt widziałem po raz pierwszy i po
cichu liczyłem, że nie ostatni.
Zbliżał się koniec drugiego roku studiów i kolejny ligowy mecz
Polonii. Do Piły przyjechał Kolejarz Rawicz. Pełniłem rolę spikera.
Niestety, nie miałem wielu miłych informacji dla obserwatorów. Zaczęło
się od oczekiwania na spóźniającego się Steena Jensena. Chłopak pędził
na stadion ile sił, a ja musiałem udawać, że wszystko jest w porządku, że
w parkingu przebywa komplet zawodników. W pewnym momencie ze
stadionu wyjechała karetka. Oczywiście, bez niej spotkanie odbyć się nie
mogło. Widownia zaczęła się domyślać, że chodzi o przesunięcie w czasie
godziny rozpoczęcia zawodów. Kiedy wszystko było już w porządku (to
znaczy, gdy Steen dotarł na stadion), zaczął się mecz. Walka była zacięta,
a losy spotkania rozstrzygnęły się w ostatnim wyścigu. To był dziwny
bieg. Długo prowadził jeden z pilan (celowo nie piszę jego nazwiska), ale
tuż przed metą zwolnił i na „kresce” wyprzedził go Kasprowiak.
Wyglądało to na defekt i pewnie nikt by się tym specjalnie nie przejął,
gdyby nie rezultat całego zamieszania – Kolejarz rzutem na taśmę
wywalczył w Pile remis! Czara goryczy się przelała. Po meczu,
zdruzgotany drugim tłem spotkania, poszedłem do wiceprezesa
Romualda Mencla i złożyłem rezygnację z zajmowanej funkcji. Oddałem
legitymację, bo nie chciałem już więcej występować na wieży w tak
niejasnych okolicznościach. Wolałem trybuny.
Kolejny raz okazało się jednak, że nie potrafię odmawiać. Zaledwie
kilkadziesiąt godzin później, dosłownie na chwilę przed Młodzieżowymi
Drużynowymi Mistrzostwami Wielkopolski, gdy wracałem do Piły ze
studiów, zadzwonił do mnie Janusz Michaelis i przekonał, żebym pełnił
157
tego dnia funkcję kierownika zawodów. Z bólem serca się zgodziłem, bo
wiedziałem, że sytuacja w klubie jest trudna. Ale w tamtej chwili od
radości dzieliły mnie lata świetlne. Całe zawody spędziłem w parkingu.
Na początku otrzymałem delikatne upomnienie od sędziego Ryszarda
Głoda za spóźnienie (powinienem być na stadionie przynajmniej dwie
godziny przed turniejem, ale to już nie była moja wina – późno się
o wszystkim dowiedziałem). Po zawodach sędzia mnie pochwalił, ale,
prawdę mówiąc, wiele roboty tamtego dnia nie miałem. Z tego, co
pamiętam, raz przekazałem któremuś z zawodników upomnienie od
arbitra za spowodowanie niebezpiecznej sytuacji na torze, a poza tym
starałem się, żeby było mnie tam jak najmniej. Pamiętam też, że było
gorąco i bardzo się kurzyło. Po zawodach wyglądałem jak górnik po całym
dniu spędzonym w kopalni. I cieszyłem się, że już jest po wszystkim.
Kolejny żużel w Pile obejrzałem dopiero w połowie października.
Wcześniejszych spotkań nie widziałem głównie z powodu wyjazdów.
Przepadł mi na przykład jedyny w historii rozegrany na naszym torze
finał Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski, będący nagrodą
za zwycięstwo w MDMP rok wcześniej. Dokładnie w tym samym czasie
wracałem z siatkarskiego Pucharu Bałtyku w Darłówku. Wróciłem zbyt
późno, żeby cokolwiek zobaczyć. Stawiałem na Marcina Rempałę,
tymczasem chłopak zajął miejsce... ostatnie! Na pewno byłby wyżej,
gdyby nie rezygnacja z udziału w zawodach po upadku w pierwszym
starcie. Podobno turniej był fantastyczny. Nie wątpię i jak zwykle żałuję,
że go nie oglądałem. A zwyciężył inny tarnowianin, Janusz Kołodziej,
pokonując Krzyśka Kasprzaka i Łukasza Romanka. Cała trójka młodsza
ode mnie! Oj, starzeje się człowiek... Żużlowcem już nie zostanę. No,
chyba, że dobry Bóg pozwoli na tamtym świecie pościgać się z Gollobem
i powalczyć o jakieś trofea. Byłbym zaszczycony!
158
Tego właśnie Golloba miałem okazję zobaczyć podczas finału
Indywidualnych Mistrzostw Polski w Częstochowie. Ciekawa sprawa – na
turniej dotarłem prosto z pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Szedłem
tam z grupą warszawską, a dołączyłem do niej dzięki księdzu Radkowi,
pallotynowi z Poznania, który tą ekipą dowodził. Pielgrzymka była
niezapomnianym przeżyciem. Podczas drogi ślub zawarli Ania
z Grześkiem. Później zostałem ojcem chrzestnym ich pierwszego dziecka,
Edytki. Wyprawa kończyła się 15 sierpnia. Tego samego dnia żużlowa
Częstochowa organizowała finał IMP. Oczywiście, wybrałem się na te
zawody. Nie miałem ze sobą komórki, ale jeszcze w Pile umówiłem się
z Darkiem, który na finał też chciał przyjechać. Nie zawiódł. Powitaliśmy
się serdecznie przed stadionem. Na trybuny pozwolono mi wejść
z ogromnym plecakiem, którego nie miałem wcześniej gdzie schować.
Zabrano nam tylko wodę w półtoralitrowych butelkach – że niby za duże.
Byliśmy trochę zdziwieni, ale w późniejszych latach takie akcje były już
normą. Włókniarz zrobił tego dnia niezły interes, bo zabierano duże
butelki przed wejściem, a na koronie można było kupić znacznie droższą
wodę „Jurajska” w modelowym, półlitrowym opakowaniu.
Gollob wypadł dość słabo. Zaczął od defektu na starcie, w trzech
kolejnych wyścigach zdobył osiem punktów, ale w ostatnim tylko jeden
i ostatecznie zajął dopiero szóste miejsce. Mistrzem Polski został
fenomenalny w tamtym roku Walasek, który w barażu o złoto pokonał
Hampela. Ten ostatni niegroźnie upadł w biegu dodatkowym, ale
zachował się elegancko: wstał i ukończył wyścig. Brąz trafił do broniącego
tytułu Holty. Moim cichym faworytem był ktoś inny – Tomasz
Chrzanowski. Skończyło się na tym, że wychowanek Apatora skończył
turniej w środku stawki. Chyba ku zaskoczeniu wszystkich, znakomicie
jeździł Piotr Świst. Po czterech seriach miał dziesięć punktów i szanse
159
nawet na złoto. Mimo że bardzo mu kibicowałem, w ostatnim starcie
przyjechał z tyłu i skończyło się na piątej lokacie.
Do Piły wracaliśmy pociągiem. Jechaliśmy całą noc, siedząc
w przedziale razem z trójką młodych wczasowiczów, którzy zdążali nad
morze. Dwie dziewczyny i chłopak okazali się bardzo mili. Trochę
pogadaliśmy, młodzi zaproponowali nawet odrobinę alkoholu. Później
nas zmogło. Było gorąco, a my spaliśmy jak zabici. Niewiele zabrakło,
a przejechalibyśmy naszą stację! Dobrze, że oko otworzyło mi się
w Kaczorach.
W wakacje, tylko że nieco wcześniej, po raz pierwszy pojechałem do
Starych Jabłonek. Cel: siatkarski Puchar Świata. Zaprosił mnie tam
Grzesiek Kułaga. Zrobił mi tym samym duży prezent, a ja starałem się
odwdzięczyć, komentując najlepiej, jak potrafię. Jabłonki debiutowały
wtedy na salonach i zrobiły furorę. Zawsze chętnie tam wracałem.
Puchar Świata w Siatkówce Plażowej zawsze w Starych Jabłonkach gromadził tłumy. Byłem tam dziesięciokrotnie (tu czerwiec 2008 roku)
160
Trzeci rok studiów zaczął się dla mnie szybciej niż zwykle.
W ramach praktyk udałem się w wymarzoną podróż do Lublina. To było
wspaniałe ukoronowanie wakacji. Rozmowy z rektorami tamtejszych
uczelni (takie było moje zadanie) przeprowadzałem w mieście, które od
dawna chciałem odwiedzić. Oczywiście, stadion żużlowy też widziałem.
Obiekt w Lublinie był wtedy przestarzałą betonową konstrukcją, w wielu
miejscach pozbawioną ławek i otoczoną dużym metalowym płotem. Jak
jest dzisiaj, nie wiem. Nie miałem okazji być tam ponownie. Zwiedzając
stadion, wyobraziłem sobie lubelskie czasy Nielsena, kiedy podobno
mecze z jego udziałem gromadziły po 25 tysięcy ludzi!
Do Miasta Koziołków jechałem w tamtym czasie dwukrotnie.
W przerwie „wyskoczyłem” do Bydgoszczy na Grand Prix. Zawody
oglądałem w towarzystwie Rafała i Piotrka oraz debiutantki Hani,
mieszkanki Bydgoszczy, którą poznałem na początku września podczas
rekolekcji franciszkańskich w Łodzi. Mieliśmy duże powody do radości.
Przeciętny w obliczu całego sezonu Gollob u siebie znów okazał się
bezkonkurencyjny. W finale pokonał najlepszych – Crumpa
i Rickardssona.
Mimo takich fajerwerków, rok 2004 był dla mnie bardzo ubogi
w imprezy. Żużel w tamtym sezonie oglądałem tylko jedenastokrotnie,
a więc najmniej od początku mojej przygody z czarnym sportem. Jedną
z ostatnich okazji na speedway w roku ateńskich Igrzysk miałem kilka dni
po siatkarskim turnieju o Puchar Prezesa Nafty, Tadeusza
Rzemykowskiego, który komentowałem w Międzychodzie. Mowa
o towarzyskich zawodach „Pilanie – pilanom”. Impreza odbywała się
w ciekawej scenerii, przy sztucznym świetle, ze spikerką
niezapomnianego Krzysztofa Hołyńskiego i w obecności około dwóch
tysięcy widzów. Zamierzeniem pomysłodawców było zorganizowanie
161
współzawodnictwa byłych i obecnych żużlowców Polonii w turnieju
indywidualnym. Zawodom towarzyszył deszcz, ale udało się je
doprowadzić do końca. Dominowali młodzi – wygrał Hampel przed
Miśkowiakiem i Gapińskim. Dwaj pierwsi to indywidualni mistrzowie
świata juniorów z lat 2003 i 2004.
Dwa dni później trafił mi się kolejny wyjątkowy wyjazd. Kto wie, czy
nie najbardziej pamiętny spośród wszystkich z tamtego okresu. Powodów
było wiele. Ale po kolei. W trzecią niedzielę października pojechałem do
Ostrowa na oficjalne zakończenie sezonu, czyli tradycyjny turniej
o „Łańcuch Herbowy”. Wstałem przed czwartą rano i piechotą udałem się
na pociąg, który odjeżdżał niewiele później. Wyjeżdżałem przed świtem,
bo zawody rozpoczynały się w samo południe (wtedy jeszcze ostrowski
stadion nie posiadał sztucznego oświetlenia). Na miejsce dotarłem dość
wcześnie. Zawody oglądałem sam (lubię posiedzieć samemu na żużlu).
Stawka zawodników wydawała się bardzo ciekawa. Moim faworytem był
Protasiewicz i tym razem prawie trafiłem, bo „Protasowi” poszło całkiem
nieźle. Zajął drugie miejsce za „czarnym koniem” imprezy, Krzysztofem
Słaboniem. A stadion w Ostrowie podobał mi się coraz bardziej. Położone
blisko toru trybuny powodują, że emocje przeżywa się znacznie silniej niż
na wielu innych obiektach. Poza tym tego dnia do wszystkiego
dopasowała się piękna, słoneczna pogoda.
Ale to trochę za mało, żeby szczególnie zapamiętać wydarzenie.
Otóż wyjazd miał swoją dramaturgię i to niezwiązaną z żużlem. Jeszcze
w trakcie trwania zawodów, podczas jednej z przerw, w parkingu
zapanowało poruszenie. Spiker o niczym nie powiedział, ale po imprezie
wszystko stało się jasne – w trakcie zawodów zmarł nagle kierownik
ostrowskiej drużyny, Mirosław Borowicz. To był młody facet, około
pięćdziesiątki, ojciec aktualnej wtedy Miss Polonia, Kasi Borowicz.
162
To był cios numer jeden. Drugi przyjąłem na raty. Kiedy zawody
trwały, zadzwoniła do mnie Monika Witkowska i powiedziała, że rano
w wypadku samochodowym zginęło trzech siatkarzy Avii Świdnik oraz
ich kierowca. Wtedy ta wiadomość jeszcze do mnie nie dotarła. Dopiero
po opuszczeniu stadionu, kiedy zatrzymałem się w niezbyt drogiej
restauracji żeby zjeść coś ciepłego, uświadomiłem sobie, co tak naprawdę
się stało. Pomogło mi w tym Radio Zet, które informację o świdnickiej
tragedii przedstawiło na samym początku serwisu. Będąc już w Poznaniu,
zajrzałem na dworcu do internetowej kafejki. Okazało się, że jedną z ofiar
był Łukasz Jałoza, chłopak, którego nieraz oglądałem na turniejach
siatkówki plażowej. Czasami nawet sobie rozmawialiśmy. Miał 19 lat.
Wypadek zdarzył się nad ranem, tuż przed Świdnikiem, dokładnie w tym
samym czasie, kiedy szedłem z domu na pociąg do Ostrowa. Siatkarze
wracali z meczu, który odbył się w Międzyrzeczu.
W związku z tym wydarzeniem, w listopadzie czekał mnie
niezmiernie trudny egzamin. Avia Świdnik, po niespełna miesięcznej
przerwie przeznaczonej na terapię po drogowej tragedii, postanowiła
wrócić na ligowe parkiety. Tak się złożyło, że pierwszy mecz po dłuższej
pauzie przyszło jej rozegrać w Pile. Komentowałem to spotkanie.
Zastanawiałem się, jak je poprowadzić. W końcu postanowiłem przed
rozpoczęciem gry poprosić kibiców Jokera, aby wielkimi brawami
przywitali gości, a w trakcie meczu zrezygnowali z jakichkolwiek gwizdów
kierowanych w stronę przyjezdnych. Mimo że za to drugie zostałem przez
niektórych skrytykowany (również przez trenera Avii), nie uważam, że
zrobiłem źle. Avia chciała wrócić do „gwiżdżącej” rzeczywistości, żeby
choć przez moment zapomnieć o wypadku, ale ja i fani w pilskiej hali
pragnęliśmy oszczędzić im jakiejkolwiek porcji dezaprobaty. „Gwizdania
163
zdążą się jeszcze nasłuchać” - myślałem. Świdniczanie przegrali tamten
mecz 1:3 i zebrali wiele pochwał. Dla mnie byli bohaterami.
Żużlowy rok 2004 skończył się w Pile nudniejszym niż zwykle
Turniejem Gwiazdkowym. Razem z Markiem, Damianem i znajomym
z siatkówki, Kamilem cieszyłem się ze zwycięstwa Rafała Dobruckiego.
„Długi” pokonał będącego wtedy w dobrej formie Łukasza Romanka. Od
czasu do czasu w trakcie trwania zawodów miałem wejścia do Radia Sto -
„na dziko”, przez komórkę, bez żadnej klubowej zgody, a więc podobnie
jak działo się to rok wcześniej w Zielonej Górze. Mówiłem o tym, co
obserwowałem na torze, choć specjalnie nie było się czym emocjonować.
Pamiętam, że w tamtym Gwiazdkowym wystartowało kilku nieznanych
mi wcześniej Niemców.
Kiedy na żużlowych stadionach zaległa cisza, coraz głośniej robiło
się wokół siatkarzy Jokera. W pierwszą niedzielę lutego, razem
z niewielką grupą kibiców, wybrałem się na mecz do Wrocławia. Gwardia
była faworytem, liderem rozgrywek i głównym kandydatem do awansu.
Jednak w hali „Orbita” pilanie sprawili jej zimny prysznic, zwyciężając
3:0! Miałem to szczęście, że opowiadałem o wszystkim przez
niezniszczalną komórkę słuchaczom Radia Sto. Wspaniałe przeżycie!
W drodze powrotnej działacze klubu zafundowali siatkarzom kolację, a ja,
jeszcze przed jej rozpoczęciem, miałem wejście na radiową antenę w
trakcie sportowej audycji prowadzonej przez Sebastiana Jankuna. To
było coś niezwykłego – postawiłem komórkę przed chłopakami, a ci,
zgodnym chórem zaczęli śpiewać: MAMY LIDERA! HEJ, PIŁA – MAMY
LIDERA!”. To był moment, którego się nie zapomina.
A żużel? Faworytem nowego sezonu ligowego była ponownie Unia
Tarnów. Polonia miała inne plany – wygrywać, co się da i odbić się
od dna. Jednak tego celu zrealizować się nie udało.
164
Jeszcze w lutym pojechałem zdawać żużlowe egzaminy do
Bydgoszczy – też podwójne: na kierownika zawodów i spikera. Znów było
trudno, ale na pewno łatwiej niż w stolicy. Oprócz trenera Michaelisa,
pojechał z nami między innymi Przemek Surdyk, etatowy pilski spiker
i jeden z największych znawców żużla w regionie. Podczas pisemnego
testu trochę mi pomagał. W pewnej chwili chciał mi też pokazać twarze
przechodzących gdzieś obok Przemysława Szymkowiaka i Miłosza
Lippkiego, bydgoskich dziennikarzy, którzy zaczynali wtedy swoją
piśmienniczą karierę w „Tygodniku Żużlowym”. Niestety, obróciłem się
zbyt późno i do dziś nie wiem, jak chłopaki wyglądają. Ale ich teksty
czytam. Są dobre, tyle że swego czasu pan Miłosz nadużywał
wykrzykników. Niepotrzebnie!!! Cóż, ja nadużywam myślników
i wielokropków – więc między nami jest remis...
Egzamin w Bydgoszczy, oczywiście, zaliczyłem, bo – jak mówił
trener Michaelis – inaczej być nie mogło. Znów jednak miałem kaca, bo
zdawałem sobie sprawę, że mało wiedziałem i test przebrnąłem dzięki
życzliwym współtowarzyszom oraz łagodnym egzaminatorom.
Powrotna podróż do Piły trwała dłużej niż się spodziewaliśmy.
Winna była śnieżyca, która po drodze nas zaskoczyła. Bałem się, że nie
zdążę na Jokera. Tego dnia graliśmy u siebie i jak zwykle miałem
komentować. Na moje szczęście, rozgrywająca mecz w tym samym dniu
i tej samej hali Nafta toczyła pięciosetowe spotkanie, dlatego siatkarze
zaczęli się rozgrzewać ze sporym opóźnieniem.
Minusem wyjazdu do Bydgoszczy było słabe przygotowanie
do egzaminu z komunikowania masowego. Ponieważ trener zadzwonił do
mnie z informacją o wyprawie niemal „za pięć dwunasta”, nie zdążyłem
opanować materiału. Szkoda, bo lubiłem ten przedmiot. Była szansa na
fajną ocenę, a dostałem trzy plus.
165
Zaczęła się wiosna, a razem z nią przywędrowały smutne wieści
z Watykanu. Coraz bardziej chory papież Jan Paweł II kończył swoje
ziemskie życie. Pamiętam, jak pierwszego kwietnia pojechałem na
poranną Mszę do poznańskiego kościoła na Fredry. Właśnie tam po raz
pierwszy usłyszałem, że stan zdrowia papieża jest bardzo poważny.
Potwierdzenie znalazłem na tytułowej stronie darmowej gazety
„Metropol”, którą dostałem chwilę później. Na stancji nie miałem
telewizora, więc wszelkie wieści docierały do mnie zwykle z opóźnieniem.
Tego samego dnia wróciłem do Piły. Na stadionie miał się odbyć
pierwszy trening przed nowym sezonem. Słoneczna pogoda przyciągnęła
na trybuny wiele osób. Przyciągnęły ich też szwedzkie nazwiska:
Rickardsson, Karlsson, Andersson... Żużlowcy przyjechali z drużyną
Masarny Avesta, żeby rozegrać nieoficjalny sparing. Niestety, zawody się
nie odbyły. Do dziś nie wiem, dlaczego. Kibice nie otrzymali żadnego
wyjaśnienia i pozostało im tylko podziwianie domu na kółkach Tony'ego
Rickardssona. Delikatnie mówiąc, ten niedoszły mecz okazał się
wydarzeniem dalekim od profesjonalizmu. No i później „Rickiego” już
w Pile nie było. Sezon 2005 należał do niego, a po roku Szwed zakończył
swoją wspaniałą karierę.
Wieczorem z Watykanu docierały sprzeczne informacje. Według
części z nich, papież już zmarł. Inne tego nie potwierdzały. Gdy rano
wstałem, włączyłem komputer i przeczytałem, że Jan Paweł żyje.
Poszedłem do kościoła. Dalej dzień wyglądał jak wiele sobót: wybrałem
się na rynek z Damianem, zagraliśmy w piłkę (modląc się wcześniej
w intencji papieża). Następnie poszedłem na spotkanie MF Tau, a po nim
na imieniny do Grażyny. Były zupełnie inne niż zwykle. Nikt się nie bawił,
za to wszyscy w napięciu śledzili doniesienia z Watykanu. Paradoksalnie,
te imieniny były bardziej rodzinne niż huczne imprezy, jakie zdarzały się
166
wcześniej. Jan Paweł II zmarł o 21:37. Polska zatrzymała się w biegu.
Ludzie przestali oglądać „Kryminalnych”. Tłumy szły do otwartych
kościołów. Ja też – wybrałem się na Górne. To było piękne: podziękować
Bogu za papieża i wspomnieć go w kościelnej ciszy wybrało się wielu tych,
którzy na co dzień z religią nie mają dużo wspólnego. Podobnie było
dzień później, w niedzielę. Odwołana została żużlowa kolejka, ale na
stadion razem z kilkoma znajomymi się wybrałem. Zamiast oglądać mecz
Polonii ze Startem, pomodliliśmy się i rozeszliśmy do domów.
Cały następny tydzień był wyjątkowy. Prezydent Kwaśniewski
zarządził kilkudniową żałobę narodową. W Poznaniu, gdzie wtedy byłem,
uczestniczyłem w wieczornych spotkaniach na placu Mickiewicza. Żeby
lepiej przeżyć te momenty jedności i braterstwa, przez tydzień nie
włączałem radia. Nie chciałem żyć tym, co serwowały media, wolałem
współtworzyć rzeczywistość bez ich pomocy.
W piątek odbył się pogrzeb Jana Pawła II. Mszę sprawował przyszły
papież, wtedy jeszcze kardynał Josef Ratzinger. Relację oglądałem na
telebimie przy poznańskiej Katedrze. Wieczorem dziesiątki, a może nawet
setki tysięcy osób uczestniczyły we Mszy poświęconej pamięci papieża –
Polaka. Wszystko działo się tuż przy Zamku i krzyżach. Takie uroczystości
odbyły się w każdej części kraju, również w Pile. Tam nie byłem, ale
widziałem zdjęcia. Plac Zwycięstwa ludzie wypełnili po brzegi.
Do „Miasta Jeleni” wróciłem w sobotę rano, już wcześniej
poinstruowany, żeby od razu udać się na Sikorskiego, do nowego
mieszkania. Miałem klucz, wszedłem do środka i... jakoś dziwnie się
poczułem. To nie był jeszcze „mój” dom. Na dodatek, mimo że telewizor
był włączony, mieszkanie stało puste. Dopiero po chwili z suszarni
przyszła mama. Od tego dnia w nowym lokum mieszkałem z rodzicami.
Na Górnym został Michał. Następnego dnia byłem pytany, co mi się śniło.
167
Podobno to ważne – pierwszy sen w nowym miejscu. Pamiętałem
doskonale: śnił mi się znakomity skok Janne Ahonena, który
w rewelacyjnym stylu pobił rekord jakiejś skoczni. Nie wiem, co to
wróżyło, ale wiem, że Ahonen, obok Tomasza Golloba, był moim
ulubionym sportowcem. Zanim jednak nadeszła noc, wydarzyła się wielka
chwila pilskiego sportu – Joker awansował do ekstraklasy! Nasi siatkarze
kluczowy mecz wygrali gładko, pokonując KPS Wołomin w stosunku 3:0.
Wielkiej fety nie było, ale mimo to radość towarzyszyła nam ogromna. Po
raz pierwszy od ponad dwudziestu lat męski zespół z Wielkopolski miał
zagrać w siatkarskiej elicie! Wieczorem w hotelu Rodło odbył się bankiet
z okazji awansu. Też w nim uczestniczyłem.
To chyba jedyne(!) zdjęcie, na którym jestem razem z rodzicami i braćmi. Fajna rodzinka
(kwiecień 2005 roku)
Wydarzenia toczyły się szybko. Przełożona ligowa inauguracja
nastąpiła w drugą niedzielę kwietnia. Nigdy wcześniej pierwszego meczu
w sezonie o punkty nie oglądało w Pile tak mało widzów. Tylko tysiąc
osób było świadkami spektakularnej porażki z łotewskim zespołem
z Daugavpils, który, podobnie jak rok wcześniej Lwów, zaczynał przygodę
168
z ligą polską od spotkania nad Gwdą. I, w przeciwieństwie do lwowian,
zagościł w lidze na dłużej. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że kibiców
przyjdzie więcej, ale rację miał mój kolega, Sebastian Jankun, który po
niedoszłym treningu z drużyną Rickardssona stwierdził, że fani odwrócą
się od tak zaniedbanego organizacyjnie pilskiego speedwaya. Bo o kibica
trzeba dbać! Nawet ja, jeden z najbardziej zagorzałych bywalców imprez
żużlowych, nie lubię, kiedy zawody przedłużają się w nieskończoność
z powodu nieudolności organizatorów. Jeśli kibic – debiutant trafi
właśnie na taki mecz, to drugi raz może nie przyjść już wcale!
W dniu moich imienin odbył się zaległy mecz Polonii z faworytem
do awansu, Startem (wtedy: Fularem) Gniezno. Niespodzianki nie było –
zdobyliśmy tylko 32 punkty. Mecz pamiętam jednak z innego powodu.
Właśnie tego dnia nagrywałem materiał w celu zaliczenia pracowni
radiowej na studiach. Upatrzyłem sobie kibica, dobrze mi znanego
Daniela, który oprowadzał mnie po stadionie i opowiadał o swojej
fascynacji żużlem. Wyszedł z tego całkiem niezły „program”. Dzięki,
Daniel! Bez ciebie na pewno by mi się to nie udało. Swoją drogą historia
Daniela jest podobna do mojej – on też zauroczył się żużlem od
pierwszego wejrzenia, tyle że miał wtedy nie dziesięć, a siedemnaście lat.
Daniel w swojej pasji poszedł jeszcze dalej, przyjmując na barki różne
klubowe funkcje: od fotografa, poprzez kierownika zawodów i drużyny,
na spikerze i prezenterze kończąc.
Na kolejne dwie imprezy zabrałem ze sobą Joasię. Obie były
wyjazdowe. Najpierw, „ekstrawagancko”, wybraliśmy się do Leszna na
półfinał Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych i byliśmy tam
chyba jedynymi kibicami przyjezdnymi. Później, w dwunastą rocznicę
mojego żużlowego debiutu, pojechaliśmy do Ostrowa na hit pierwszej ligi
pomiędzy ówczesnym Intarem i Stalą Rzeszów. Spotkanie było świetne.
169
Przed ostatnim wyścigiem mieliśmy remis, a w piętnastym biegu para
Max – Śledź wygrała podwójnie i rzeszowianie, z panią prezes Martą
Półtorak na czele, rzucili się sobie w objęcia. Jak się później okazało, na
finiszu rozgrywek Rzeszów zajął pierwsze miejsce i awansował do
ekstraligi, a ostrowianie przegrali dopiero w barażach. Mieliśmy nosa,
wybierając się właśnie do Ostrowa.
Później rozpoczęła się akcja o kryptonimie „Żużlowy czwartek”. Już
wyjaśniam, dlaczego. Otóż trzykrotnie, w ten właśnie dzień tygodnia, na
przełomie maja i czerwca jechałem ze studiów do Piły na żużel i to
w celach służbowych, bowiem każdą z czwartkowych imprez
komentowałem ze stadionowej wieży. I w sumie było na co popatrzeć.
Zaczęło się od bardzo ciekawego ligowego meczu z Ukraińcami
z Równego. Przegraliśmy tylko pięcioma punktami, a bezkonkurencyjni
wśród przyjezdnych byli Węgier Szatmari oraz największa gwiazda gości,
Igor Marko. Wielki żal, że życie tego ostatniego zakończyło się rok później
w tak tragicznych okolicznościach. Marko został śmiertelnie pobity we
własnym kraju. Dlaczego? Tego nie wiem.
W pierwszy czwartek czerwca oglądałem półfinał Mistrzostw Polski
Par i podziwiałem świetną jazdę ostrowskiego duetu Jędrzejak –
Szczepaniak. Chłopcy z Ostrowa w całym turnieju zgubili tylko punkt.
Dwa tygodnie później odbyła się w Pile impreza roku – silnie obsadzony
ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Przed zawodami zagrała
nawet orkiestra (chyba z Wielenia, jeśli mnie pamięć nie myli)! Ludzi też,
jak na te trudne dla pilskiego żużla dni, przyszło sporo, bo około tysiąca.
Podczas ćwierćfinału po raz pierwszy miałem okazję współpracować
z siejącym postrach w całej żużlowej Polsce sędzią – Ryszardem Bryłą. Na
szczęście, uważany za rygorystycznego i bezwzględnego arbiter z Zielonej
Góry nie był dla mnie surowy. Chociaż, kiedy przed zawodami
170
wędrowałem po płycie opowiadając o mistrzostwach, upomnienie
dostałem:
− Do półfinału awansuje z Piły sześciu najlepszych żużlowców –
powiedziałem do mikrofonu. Minęło kilka sekund. Do telefonu prosi
mnie kierownik startu:
− Sędzia dzwoni!
Biorę słuchawkę i słyszę:
− Awansuje sześciu plus rezerwowy, panie spiker.
Tak więc Ryszard Bryła czuwał nad wszystkim. A zawody wygrał faworyt
imprezy (mój również), Piotr Protasiewicz. „Protas” wyprzedził
Świderskiego i Hliba.
Na początku lipca bardzo ciekawy prezent podarował mi wuja Edek:
− Pojedziesz ze mną na spływ kajakowy po Drawie?
Pytanie padło tak nagle (chyba nawet jeszcze spałem, kiedy zadzwonił
telefon), że zgodziłem się na udział w wyprawie szybciej niż pomyślałem.
Spływ trwał dwa dni. To była moja pierwsza tego typu przygoda. Mogła
być druga, ale przypomnę, że jedenaście lat wcześniej odmówiłem
wyjazdu chrzestnemu Jankowi z powodu... rundy kwalifikacyjnej
Drużynowego Pucharu Polski. Przecież musiałem na niej być!
Kajaki bardzo mi się spodobały. Było ciekawie i emocjonująco.
Choćby z powodu wielkiej ulewy, która spotkała nas pierwszego dnia.
Przemoknięci do granic wytrzymałości suszyliśmy się później wiele
godzin przy nocnym ognisku. Następnego dnia, w niedzielę, to ja
prowadziłem auto Edka (byłem na taką ewentualność przygotowany
i wcześniej o niej poinformowany). Zresztą w nocy samochód posłużył
nam za łóżko.
Do Piły wróciliśmy wieczorem. Zdążyłem jeszcze na część ligowego
meczu Polonii z drużyną z Łodzi. Kiedy przyszedłem na stadion, wynik
171
krążył wokół remisu. Później stało się jakieś nieszczęście – Poloniści
przegrywali wszystko, nawet po dobrych startach. Wyglądało to na
celową zagrywkę, jakiś bojkot. Dlaczego? Najprędzej mógł być to protest
przeciw pustkom w kasie. Patrzyłem na to wszystko z wielkim smutkiem.
Podobnie jak na ławki, ginące w kępach dawno nieścinanej trawy.
Samopoczucie poprawiła mi dopiero wieczorna Msza w kościele Świętej
Rodziny, która rozpozęła się o 20:30.
Kolejny raz w roli stadionowego spikera wystąpiłem podczas mało
prestiżowej pilskiej rundy Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw
Polski. Z imprezy pamiętam niewiele, albo nawet nic. Z moich notatek,
jakie od lat prowadzę, wynika, że następny raz z mikrofonem na stadionie
pracowałem czternaście miesięcy później, podczas historycznego, bo
ostatniego meczu ligowego w historii PKŻ Polonia.
Sierpień 2005 był dla mnie czasem jednego z barwniejszych
wyjazdów życia. Był to też trudny czas zastanawiania się nad sobą
i własnym życiem. Podobnie jak rok wcześniej, wybrałem się na
pielgrzymkę z Warszawy do Częstochowy. W stolicy, dzień przed
wyjściem, byłem świadkiem przysięgi policjanta Krzysztofa Majchrzaka,
prywatnie mojego kuzyna. A później? Historia zatoczyła koło: 15 sierpnia
pojechałem na finał IMP do Tarnowa. Na stadion Unii dostałem się jadąc
Częstochowy i zatrzymując po drodze w Krakowie, w mieszkaniu Szymka.
Zresztą jego w tym czasie na miejscu nie było, bo poleciał na Kubę.
W Krakowie zostawiłem plecak i śmignąłem do Tarnowa. Mimo że
przyszedłem na stadion wcześnie, to miejsce miałem kiepskie (siedziałem
w dolnych rejonach trybun). A wszystko dlatego, że zanim usiadłem,
wziąłem udział w konkursie dla kibiców. Wygrałem koszulkę i ze
zdobyczą w ręku z trudem znalazłem miejsce siedzące. Miałem na sobie
172
szalik Polonii Piła. Rozmawiając z kimś będącym obok nieopatrznie
powiedziałem, że przyjechałem na drugi koniec Polski.
− To Piła jest na końcu Polski! - usłyszałem celną ripostę.
Na stadionie ciasno, wszystkie miejsca zajęte. Co oczywiste,
kilkunastotysięczny tłum kibicował gospodarzom. Ja – tradycyjnie –
„mojemu” Tomaszowi. Gollob, razem z kolegami (w tym z nie do końca
polskim Rune Holtą) na początku sierpnia nie dał szans innym
i wywalczył dla Polski Drużynowy Puchar Świata! Nasi zdeklasowali
pozostałych. Wszystko działo się we Wrocławiu i pewnie bym tam był,
gdyby nie pielgrzymka. O sukcesie naszych dowiedziałem się w stodole
podczas pierwszego noclegu, kiedy to siostra Maria (na pielgrzymce
wszyscy nazywają siebie braćmi i siostrami) otrzymała radosnego
esemesa od swojego syna Kuby. Jeszcze w Warszawie prosiłem go
o przesłanie informacji, jak spiszą się biało – czerwoni. Sam dowiedzieć
się nie mogłem, bo komórkę świadomie zostawiłem w domu.
Ale powróćmy do świątecznego wieczoru w Tarnowie. Na torze
rządzili miejscowi – od urodzenia (Marcin Rempała i Janusz Kołodziej)
oraz od dwóch lat (bracia Gollobowie). Kluczowy był wyścig, w którym
Kołodziej na ostatnim łuku wyprzedził pasywnie jadącego Tomasza. To
była czwarta seria startów, obaj do tej pory byli niepokonani.
Tarnowianie się cieszyli, bo wygrał ten bardziej „ich”. A „mój” zdobył w
sumie 14 punktów i zajął ostatecznie drugie miejsce. Ciekawostka:
Kołodziej sięgnął po złoto jeszcze jako junior! To był zresztą jego rok.
Jeśli się nie mylę, to w kwalifikacjach i finale IMP przyszły mistrz nie
stracił ani jednego punktu! Niesamowite było też to, że „Jaskółki”
zdominowały całe podium, bo starszy Gollob był trzeci. Jakby tego było
mało, piąte miejsce zajął najmłodszy z Rempałów.
173
Moja podróż trwała. Wróciłem do Krakowa, a następnego dnia
pojechałem pociągiem do Rzeszowa. Tam odwiedziłem mojego
przyjaciela Janusza. Po przenocowaniu w schronisku, ruszyłem
autobusem na planowaną wcześniej wyprawę na koniec Polski, do
Ustrzyk Górnych. Jechałem w ciemno, ale nocleg znalazłem bez
problemu, tym razem w Domu Parafialnym, a właściwie w sąsiadującej
z nim drewnianej chatce. Zanim zasnąłem, wybrałem się na Tarnicę,
najwyższy szczyt Bieszczad. Kolejnego dnia musiałem wstać bardzo
wcześnie, żeby zdążyć na autobus do Krosna. Mimo braku budzika, udało
się. Opatrzność czuwała. Będąc u celu, zrobiłem małą rundkę po Krośnie,
zobaczyłem tamtejszy stadion z czarnym jak smoła torem i jechałem
dalej. Kolejny cel: Łomnica Zdrój. Właśnie tam odbywały się rekolekcje
MF Tau. To też był dobry, ale trudny dla mnie czas. Wreszcie i on się
skończył, a ja wracałem na północ. Jednak nie do Piły. Najpierw udałem
się do Bydgoszczy, gdzie w ostatnią sobotę sierpnia odbyła się runda
Grand Prix. Spałem w pociągu, dzięki czemu miałem siły na wieczorne
kibicowanie. Tym razem siedziałem w towarzystwie nie znanych mi
wcześniej fanów z Bydgoszczy. Byli bardzo mili, zaprosili mnie nawet na
finał play-off, który – jak przewidywali – miał się u nich odbyć.
Z zaproszenia skorzystałem, ale działo się to dopiero miesiąc później.
Tego dnia królem bydgoskiego toru został nie kto inny jak Tomasz
Gollob! Na stadionie Polonii byliśmy też świadkami epokowego
wydarzenia – swój szósty i, jak się później okazało, również ostatni tytuł
Indywidualnego Mistrza Świata wywalczył Tony Rickardsson. Tym
samym Szwed zrównał się w klasyfikacji wszech czasów z Ivanem
Maugerem z Nowej Zelandii.
Zabawne i bardzo kuriozalne wydarzenie przeżyłem kilka godzin
później na bydgoskim dworcu. W oczekiwaniu na pociąg, podobnie jak
174
większość zmęczonej grupy kibiców, przysypiałem. Mój miał przyjechać
przed czwartą rano. Kiedy większość głów zaczęła już swobodnie opadać,
ktoś ze zgromadzonych zaczął nagle wrzeszczeć:
− TOMASZ GOLLOB! TOMASZ GOLLOB!
Ku jego rozpaczy, nikt się nie dołączył. Gorzej! Zaczęto go uciszać i to
niekoniecznie w kulturalny sposób.
- Co za naród! Al – Kaida zrzuca bomby – smucą się! Gollob wygrywa –
też się smucą! Szkoda gadać! - podsumował nas nadaktywny kibic –
patriota. Myślę, że gdyby krzyknął pięć godzin wcześniej, to chętnie
byśmy się dołączyli.
Rzeczywiście, finał ligi odbył się w Bydgoszczy. W rewanżu o złoto
Polonia rywalizowała ze zdecydowanym zwycięzcą pierwszego meczu,
Unią Tarnów. Nad Brdę przyjechałem samochodem prowadzonym przez
Anię i Grześka, przyjaciół z pielgrzymki, którzy dzień wcześniej dotarli
z wujkiem i babcią do Piły odwiedzić znajomych. Właśnie wtedy oboje
zaproponowali mi, żebym został chrzestnym ich pierwszego dziecka,
które było już w drodze! Bardzo się ucieszyłem i oczywiście się zgodziłem.
Do Warszawy cała ekipa wracała w niedzielę około południa.
Ponieważ jedno miejsce w wozie goście mieli wolne, chętnie się z nimi
zabrałem, wysiadając po drodze w Bydgoszczy. Zawody oglądałem
z zaznajomionymi już wcześniej miejscowymi kibicami. Mecz był dobry,
a zakończył się dwupunktowym zwycięstwem tarnowian. Unia obroniła
tytuł. Po dekoracji kierownik mistrzowskiej drużyny, nieodżałowany
Szczepan Bukowski, niósł na plecach Tomka Golloba, głównego autora
tego wielkiego sukcesu. Tamten dzień był wyjątkowy również PiS, które
w wyborach do parlamentu niespodziewanie pokonało PO, a także (a
może przede wszystkim) dla kibiców siatkówki - w finale Mistrzostw
Europy Polki wygrały z Włoszkami 3:1 i ponownie sięgnęły po złoto!
175
Kolejne wybory odbywały się w odstępach dwutygodniowych. Tym
razem były to cieszące się zwykle większym zainteresowaniem wybory
prezydenckie. Pierwsza runda nie wyłoniła zwycięzcy, potrzebna była
dogrywka. I znów niespodzianka: Donalda Tuska pokonał Lech
Kaczyński. Kiedy ogłoszono wyniki, nowy prezydent podziękował mamie,
po czym wypowiedział do swojego brata pamiętne słowa:
- Panie prezesie – melduję wykonanie zadania!
Tego samego dnia rano, tuż po wrzuceniu pustej kartki do urny,
razem z Andrzejem, moim poznańskim współlokatorem i jednocześnie
znajomym jeszcze z czasów przedszkolnych, ruszyłem do stolicy
Wielkopolski. Nie bez celu – otóż chcieliśmy być świadkami
historycznego wydarzenia: pierwszego po dziesięcioletniej przerwie
turnieju żużlowego w Poznaniu! To była piękna impreza na wspaniałym,
choć zaniedbanym golęcińskim stadionie, z liczną, ośmiotysięczną grupą
widzów i podium zajętym przez tercet: Jankowski – Kłopot – Kościuch.
Ta trójka niewiele później reprezentowała poznańskie „Skorpiony”
w rozgrywkach ligowych. Impreza miała pokazać, czy żużel ma
w Poznaniu rację bytu. Po jej zakończeniu nie było już żadnych
wątpliwości. Miał też klub żużlowy nad Wartą oddanych działaczy. I ja
chciałem być jednym z nich. Nawet przyszedłem na kilka spotkań
organizacyjnych jeszcze zimą 2004/05. Niestety, wykluczyłem się z grupy
budującej żużel, bo powiedziałem, że nie jestem w stanie opłacać składek
członkowskich. Wcale nie kłamałem! Żyłem w głównej mierze z kredytu
studenckiego, więc starałem się wydawać pieniądze dość rozważnie. Ale
mimo że poznańskim działaczem nie zostałem, to na żużel w Poznaniu
zacząłem chodzić dość regularnie. Najczęściej z Joasią.
Okazja do obejrzenia zawodów na Golęcinie była już tydzień
wcześniej, ale odbył się wtedy „jedynie” turniej żużlowców – amatorów,
176
czy też, jak wolą mówić niektórzy, jeźdźców „nieprofesjonalnych”. Piszę
„jedynie”, ponieważ amatorski żużel wygląda inaczej – ściganie jest
zwykle bardziej rekreacyjne, zawodnicy prezentują niższy poziom niż
żużlowcy z licencjami, a wyścigi toczą się na dystansie dwóch okrążeń.
Chociaż nie jestem wielkim fanem żużla amatorskiego, podziwiam
tych, którzy go uprawiają i finansują. Bardzo cenię takich pasjonatów
i gęba mi się cieszy, jak widzę ich zaangażowanie. W czerwcu 2005 roku
zostałem poproszony o komentowanie pierwszego amatorskiego meczu
w Pile. Polonia ścigała się z drużyną lubelską. Tamtego dnia umówiłem
się z Danielem (tym od audycji, którą nagrywałem podczas meczu ze
Startem), że pomogę mu rozpocząć przygodę ze spikerką. Ale kiedy
chłopak wyszedł na płytę i zaczął mówić, chociaż ludzi było niewielu,
zestresował się tak bardzo, że szybko uciekł na trybuny.
- To nie dla mnie – powiedział przestraszony.
- Spokojnie, dasz radę. Ja też na początku byłem siny ze strachu –
odpowiedziałem, żeby go trochę uspokoić. Udało się. Jeszcze podczas
tych samych zawodów Daniel podawał niektóre komunikaty, w tym
czytał fatalną reklamę night clubu „Imperium”, o której ja nie chciałem
nawet słyszeć. Zrobił mi tym samym dużą przysługę.
Pilski mecz z udziałem amatorów ciągnął się jak flaki z olejem. Fajne
było jednak to, że przypomniałem sobie jednego z tych, który jeździł
w barwach Polonii na początku lat 90. Myślę o Robercie Gwarze, jednym
z pierwszych pilan, który zdobył licencję dla zespołu z Piły. Po dekadzie
przerwy były zawodnik ponownie wsiadł na maszynę i pokazał, że sztuki
„żużlowania” tak łatwo się nie zapomina. Na torze był jednym
z najlepszych.
W tym miejscu pokuszę się o jeszcze jedno, niekoniecznie zgodne
z chronologią wydarzeń wspomnienie. Myślę tu o pierwszym w historii
177
występie Jokera Piła w siatkarskiej ekstraklasie. Na inaugurację
odwiedziła nas naszpikowana gwiazdami bełchatowska Skra – przyjechali
Wlazły, Szczerbaniuk, Stelmach, Winiarski, Ignaczak... Długo by
wymieniać. Dzięki telewizji Polsat Sport, relacja szła na żywo we
wszystkie strony świata. Nasi, mimo bohaterskiej postawy, ulegli
mistrzom z Bełchatowa 0:3. Na pierwszy triumf w Polskiej Lidze
Siatkówki musieliśmy jeszcze trochę poczekać.
Powróćmy do późnej jesieni. A nawet bardzo późnej, bo już
ośnieżonej. XIII Turniej Gwiazdkowy odbył się tydzień przed Wigilią. To
była ostatnia żużlowa Gwiazdka przed kilkuletnią przerwą. Tym razem
grudniowe ściganie zakończyło się wygraną Frankowa przed Huszczą,
który kilka miesięcy później stał się gwiazdą kiełkującego żużla
w Poznaniu. Trzeci był Paweł Kowalewski, który tym samym odniósł
życiowy sukces. Szkoda, że i on, i Łukasz Nowak jeździli w tak
siermiężnych dla pilskiego żużla czasach. W innych realiach mogliby co
nieco osiągnąć.
Ten turniej zapamiętam z jeszcze jednego powodu: komicznej
sytuacji w którymś z wyścigów. Otóż w pewnym momencie jeden
z zawodników upadł (nie pamiętam kto, ale to nieważne). Wirażowy
stojący na drugim łuku odruchowo wyciągnął czerwoną chorągiewkę
sygnalizującą przerwanie biegu. Sęk w tym, że zrobił to samowolnie, bo
sędzia wyścigu nie przerwał! Zawodnik upadł niegroźnie i szybko opuścił
tor. Tyle że inny żużlowiec, widząc przed swoją twarzą czerwoną
chorągiewkę, zwolnił prawie do zera. Kiedy zorientował się, że wyścig nie
został jednak przerwany, ruszył dalej, natomiast nasz sympatyczny
wirażowy, jak gdyby nigdy nic, założył ręce za siebie i (razem
z chorągiewką) wolnym krokiem ruszył w stronę środka płyty. Kto wie,
może jeszcze sobie pogwizdywał? Nie wiem, tego nie słyszałem. Sędzia
178
chyba tego zdarzenia nie zauważył (a może nie chciał?). Ja – tak.
Podobnie jak Marek i Damian. We trójkę siedzieliśmy przy wejściu
w drugi łuk, blisko całej sytuacji. Oj, zabawny potrafi być ten nasz żużel.
Z pewnością nie było zabawnie w Pile wraz z początkiem nowego
sezonu. Polonia spróbowała jeszcze jednej próby odbicia się od dna,
wygrania jakiegoś meczu. Nie udało się. Na dodatek chroniczny brak
pieniędzy nie pozwolił na zorganizowanie na naszym pięknym stadionie
żadnego sparingu przed ligą. Jeśli dobrze pamiętam, aż dwa wyjazdy
zakończyły się w 2006 roku walkowerami z naszej winy. Już pierwszy
mecz w Pile pokazał, jak marna jest kondycja naszego klubu – Polonia
uzbierała zaledwie 29 punktów w meczu z nie najsilniejszym Orłem Łódź.
Tamten żużel odbył się w Wielkanocny Poniedziałek. Osiem dni
później miałem urodziny. No i proszę – gdyby nie Joasia, to nawet bym
nie wiedział, że właśnie wtedy w Poznaniu będzie można powąchać
metanol (albo spalony olej – jak mówią znawcy; sam nie wiem, która
wersja jest poprawna). To właśnie ona znalazła w Internecie wiadomość,
że na Golęcinie odbędzie się runda Młodzieżowych Drużynowych
Mistrzostw Wielkopolski. Niby nic wielkiego, ale dla mnie prezent na
urodziny wyśmienity!
Początek maja był smutny dla kibiców Jokera. Biało – niebiescy
przegrali dwa mecze barażowe w Bydgoszczy i pożegnali się z ekstraklasą.
Byłem na obu (zresztą w tamtym sezonie pojechałem też na siatkę do
Olsztyna, Kędzierzyna – Koźla, Warszawy, dwukrotnie do Sosnowca oraz
do Milicza, gdzie zagrała Gwardia Wrocław – wracałem zwykle
z zespołem) i starałem się, mimo zawodzącego telefonu, relacjonować
przebieg tych spotkań dla Radia Sto. Zanosiło się na to, że stać nas na
utrzymanie, zwłaszcza po błyskotliwym rozprawieniu się z Płomieniem
179
Sosnowiec w pierwszej fazie play-off. Trudno, stało się inaczej i, jak to
zwykle bywa w takich sytuacjach, trzeba było budować zespół na nowo.
Pilski sport żył dalej. Nafta Piła walczyła o kolejny tytuł mistrza
Polski (ostatecznie przegrała z Muszynianką), a dogorywająca Polonia,
dzień po przegranej Jokera nad Brdą, ponownie została rozbita u siebie,
tym razem przez Łotyszy z Daugavpils.
Kiedy zespołowi nie idzie i w ciemno można stawiać, że przegra,
warto spojrzeć na mecz nieco inaczej, szukać jakichś ciekawostek,
momentów radosnych i pocieszających. Jeden z wyścigów w spotkaniu
z drużyną łotewską był właśnie taką perełką. W biegu tym prowadził nasz
obcokrajowiec, Johansson. Szwed wygrał wyścig, ale nie zauważył
szachownicy sygnalizującej metę i tak się zapamiętał w swej jeździe, że na
pełnym gazie pokonał kolejny łuk, rozpoczynając piąte okrążenie!
Zdezorientowany Własow z Daugavpils, który na mecie był drugi
i wjechał już do parkingu, został wręcz wypchnięty przez swoich
mechaników na tor w celu kontynuowania formalnie zakończonego już
biegu! Chłopak był tak zaskoczony, że błyskawicznie zrobił to, co mu
kazano i zaczął ścigać Johanssona. A przecież kilka sekund wcześniej
przebywał już w parku maszyn! To jeszcze nie wszystko. Polonię w tym
pamiętnym biegu reprezentował też może i sympatyczny, ale najsłabszy
w zespole Tomek Chyżewski. Pilski młodzieżowiec w trakcie wyścigu
upadł, po czym podniósł się, żeby kontynuować jazdę. Ponieważ dobrze
policzył okrążenia, wiedział, że nie musi się spieszyć, bo pozostali
żużlowcy minęli już metę. Jakie było jego zaskoczenie, kiedy obejrzał się
i zauważył pędzącego za nim Johanssona! Tomek przyspieszył, ale
ponieważ nie był w stanie szybko rozwinąć optymalnej prędkości, Szwed
go zdublował. I to na dodatek na piątym okrążeniu! Widzieliście kiedyś
coś takiego?
180
Tymczasem w Poznaniu żużel kwitł. Pod koniec maja odbył się tam
ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Byłem świadkiem
fenomenalnej postawy najstarszego żużlowca kraju, Andrzeja Huszczy
(rocznik '57). „Tomek” nie tylko wygrał, ale też pobił rekord toru! Co
prawda, na Golęcinie ścigano się od niedawna i dlatego takie rekordy
zdarzały się często, ale w żaden sposób nie umniejsza to osiągnięcia pana
Andrzeja.
Ten ćwierćfinał pamiętam jeszcze z jednego powodu – wtedy po raz
ostatni widziałem w akcji Łukasza Romanka. Żużlowiec z Rybnika nie
zachwycił, uczestniczył nawet w kolizji, ale nic mu się nie stało. Coś
strasznego wydarzyło się natomiast kilkanaście dni później – Łukasz
popełnił samobójstwo. O przypuszczalnych motywach powiedziano już
bardzo wiele, jednak wszystkich szczegółów nigdy nie poznamy.
Z pewnością Romanek przeżywał kryzys formy. Będąc seniorem nie
osiągnął tego, co zdobył jako młodzieżowiec. Nie łapał się do składu
rybnickiego zespołu. Ale czy są to wystarczające powody, żeby pozbawić
się życia? Z pewnością nie. Być może podjąć tę dramatyczną decyzję
„pomogły” Łukaszowi wcześniejsze tragedie z udziałem Dadosa
i Kurmańskiego. Oni już tę mroczną furtkę otworzyli wcześniej. Ktoś
mądry napisał po tych wszystkich zdarzeniach o żużlowcach –
gladiatorach, dysponujących w bardzo młodym wieku dużymi kwotami
pieniędzy i zmagających się z ogromną presją ze strony otoczenia, a to
wszystko w zestawieniu z niedojrzałością psychiczną i społeczną oraz
nierzadko chronicznym brakiem kogoś bardzo bliskiego. W tych słowach
jest wiele prawdy. Tym młodym chłopcom potrzebny jest często
psycholog, albo dobry trener, który nie myśli tylko przez pryzmat
ligowych punktów, ale pamięta też o aspektach wychowawczych.
181
Dyskusje w takim duchu prowadzono wiosną 2006 roku. Czy coś od tego
czasu się zmieniło? Obyśmy nie obudzili się po kolejnej tragedii.
W Boże Ciało po raz pierwszy widziałem w akcji poznańskie
„Skorpiony”. Żółto - czarni przyjechali do Piły. Tradycyjnie, dostaliśmy
lanie, ale nietradycyjnie na zwykle „łysych” w tamtym czasie trybunach
dużo było kibiców przyjezdnych. Kto wie, czy nie więcej niż tych z Piły.
Fanklub drużyny poznańskiej był bardzo dobrze zorganizowany. Jeździł
za swoimi chyba wszędzie, uzbrajał się w klubowe barwy, no i kibicował
tak, jak trzeba – głośno i z kulturą. Oby więcej takich grup!
Niewiele wody w Gwdzie i Warcie upłynęło, a ja znów widziałem
w akcji PSŻ. Tym razem dwukrotnie w Poznaniu. Po raz pierwszy
w niedzielę po Bożym Ciele. Razem z Joasią obejrzeliśmy dość wysoką
wygraną gospodarzy, którzy pokonali uzbrojony w obcokrajowców zespół
z Łodzi. Tak się złożyło, że przed prezentacją zawiodły stadionowe
instalacje i w ogóle nie było słychać muzyki, a jedynie głos spikera
(zresztą bardzo charakterystycznego), Jacka Dreczki. Zwykle na
prezentację żużlowcy w Poznaniu wyjeżdżali przy akompaniamencie
przeboju „Eye of the tiger”. Głośnikową ciszę postanowiła zapełnić Joasia,
która posłużyła się swoją komórką i włączyła bardzo uproszczony podkład
do tej piosenki (tak zwaną melodyjkę). Zrobiło się śmiesznie. Na dodatek
jak zwykle o nasze samopoczucie zadbali sami udający się na prezentację
żużlowcy. Dlaczego? W Poznaniu był taki zwyczaj, że zawodnicy witali się
z publicznością, jadąc na przyczepie ciągniętej przez busa, na którą
nałożone było „rusztowanie”. Żużlowcy trzymali się stalowego drąga
umieszczonego nad ich głowami. Tę specyficzną przyczepkę nazwaliśmy
„trzepakiem”. Tak samo zresztą ochrzciliśmy piosenkę „Eye of the tiger”.
Ponownie ów „trzepak” mogliśmy podziwiać pięć dni później. Było
to trzecie podejście do meczu PSŻ z łotewskim Daugavpils. Tym razem
182
świeciło słońce, więc obaw związanych z kolejnym odwołaniem spotkania
nie było. Widowisko na długo przed jego rozpoczęciem nazwano
„szlagierem”. Łotysze w lidze sprawiali liczne niespodzianki, co miało
zwiastować wyrównany mecz. Nawet na plakatach zapowiadających
spotkanie pojawił się napis: „Szlagier drugiej ligi!”. Nic z tych rzeczy.
Z toru wiało nudą, a emocje pojawiały się tylko gdy na tor wyjeżdżał
najlepszy wśród gości Siergiej Darkin. Ostatecznie PSŻ rozgromił
Daugavpils 63:27 i coraz śmielej pukał do bram pierwszej ligi.
Znacznie ciekawiej było na torze w Pile podczas lipcowego
spotkania Polonii z Ukrainą Równe. Byliśmy blisko zwycięstwa,
przegraliśmy tylko ośmioma punktami. Nasi zostawili po sobie dobre
wrażenie. Z tego meczu zapamiętałem cieszącego się z dwóch podwójnych
zwycięstw gospodarzy Daniela, który pełnił rolę prezentera. Daniel
krzyczał radośnie do mikrofonu prawie jak komentatorzy
południowoamerykańskich meczów piłkarskich po strzeleniu gola przez
ich zawodnika. Albo jak MC Seba podczas prezentacji sędziów na
siatkarskim World Tourze w Starych Jabłonkach. Może i krzycząc, Daniel
lekko nadwerężył przepis o bezstronności prezentera, ale było to bardzo
sympatyczne.
Wakacje A.D. 2006, poprzedzające ostatni rok studiów, były dla
mnie bardzo intensywne. Najpierw siatkówka w Pobierowie, później
wyjazd do Norwegii, rekolekcje w Mędrowie koło Kielc, znów siatka (tym
razem w Starych Jabłonkach oraz Mysłowicach) i Gdańsk.
W międzyczasie uzupełniałem duże luki w tworzonej z wielkim bólem
pracy magisterskiej. Przez ponad dwa miesiące nie byłem na żużlu. To
długo. Wreszcie jednak zła passa dobiegła końca. W połowie września,
siedząc na trybunach z kolegą, którego znałem z meczów siatkówki
i którego imienia nie pamiętałem (głupio mi było go zapytać), oglądałem
183
największy, jeśli mnie pamięć nie myli, pogrom Polonii na własnym torze
od 1992 roku. Wcale nie najsilniejszy w lidze Kolejarz Opole rozniósł nas
w stosunku 22:68. Smutno.
Trzy dni później byłem świadkiem końca pięknej, ale
i dramatycznej historii pilskiego sportu pisanego przez ligowy żużel.
Przynajmniej na pewien czas. Jednak ani ja, ani chyba nikt inny na
stadionie nie był jeszcze tego pewien. Ostatnim przeciwnikiem
Polonistów był liderujący rozgrywkom zespół z Gdańska. Nie wstydzę się
użyć takiego określenia – miałem ZASZCZYT komentować ów mecz
z wieży. Po kilkunastomiesięcznej przerwie znów trzymałem w ręku
stadionowy mikrofon. I to w tak historycznym spotkaniu! Szkoda, że to
historia bez szczęśliwego końca. Pilanie ten mecz, a jakże, przegrali, ale
zdobyli 27 punktów, prezentując się znacznie lepiej niż podczas meczu
z Kolejarzem.
Ja też miałem pod górkę. Na prezentację zszedłem pod taśmę, żeby
z bliska powitać zawodników i wtedy okazało się, że... nie działa
mikrofon! Zupełny brak łączności! Cóż było robić – powitałem wszystkich
bez „sitka”, starając się mówić (krzyczeć?) najbardziej donośnie jak
potrafiłem. Pomogli mi kibice zgromadzeni przy starcie, którzy dużymi
brawami witali kolejnych wyczytywanych przeze mnie zawodników.
Przynajmniej miałem pewność, że ktoś mnie słuchał i było dla kogo
strzępić głos. W dalszej części zawodów, na moje szczęście, mikrofon
działał bez zarzutu. Po imprezie pożegnałem się z najwierniejszymi
z wiernych (na stadionie mogło być około trzystu osób), życząc im oraz
sobie wspólnego spotkania podczas Turnieju Gwiazdkowego. Niestety,
pilska tradycja grudniowego ścigania została w 2006 roku przerwana. Co
gorsza, miejscowym kibicom żużla pozostało przez całe dwa kolejne lata
emocjonowanie się meczami na innych torach, bo nasz leżał odłogiem.
184
I ja pewnych okazji starałem się nie zaprzepaszczać. Choćby Grand
Prix Polski w Bydgoszczy. Jeżeli tylko mogę, to zawsze na nią jadę.
Podobnie było w równonoc jesienną pamiętnego 2006 roku. Wybrałem
się autem razem z czterema znajomymi. Jak mi powiedzieli, ktoś nam
zarezerwował tańsze bilety. Cieszyłem się, bo to zawsze oszczędność
rzędu kilkudziesięciu złotych. Najadłem się wstydu, kiedy się okazało, że
wcale nie wchodzimy na bilety, tylko... za łapówkę wręczoną jednemu
z ochroniarzy! Byłem bardzo zły, zwłaszcza, że nie zostałem o takim
pomyśle wcześniej poinformowany. Gdybym wiedział, to pewnie głośno
bym protestował, a tak, ponieważ dowiedziałem się o wszystkim
kilkanaście sekund przed zdarzeniem, nie zdążyłem zareagować.
I złamałem prawo, z czym wcale nie było mi do śmiechu. Nie zapomnę
miny kibica, który zobaczył nas, wchodzących „na lewo”:
- Nie wierzę własnym oczom! - krzyknął, na co wpuszczający nas
ochroniarz odpowiedział: „Życie jest ciężkie”. Ale czy aż tak?
Wkrótce rozpoczęły się zawody, a ja zdążyłem już trochę ochłonąć.
Do wielkiej formy wracał Nicki Pedersen, który zwyciężył w cuglach. Na
koniec sezonu sięgnął po brąz. Następny rok należał do niego. Odrodził
się też Tomasz Gollob, który po dobrym początku w serialu Grand Prix
'06 zaczął dołować, a w rodzimej Bydgoszczy zdołał zająć miejsce trzecie.
To nie był zbyt udany sezon dla Tomka. Ale jeden duży sukces osiągnął –
mowa o siódmym w karierze złotym medalu IMP. Dzięki zwycięstwu
w Tarnowie, Tomasz wyśrubował swój własny rekord jeszcze bardziej
i trudno się spodziewać, żeby w najbliższych latach ktoś to osiągnięcie
poprawił.
Ponieważ po raz pierwszy od 1993 roku nie odbył się Turniej
Gwiazdkowy, ostatnią imprezą, jaką oglądałem w tamtym sezonie był
barażowy mecz o I ligę pomiędzy PSŻ Poznań i KSŻ Krosno. Na
185
trybunach sporo ludzi, w tym Joasia, Andrzej i ja. „Skorpiony” z liderem
Skórnickim i wiecznie młodym Huszczą zwyciężyły różnicą dwudziestu
pięciu punktów i bez problemu utrzymały przewagę w meczu
rewanżowym. Swoją drogą ten Huszcza to ma zdrowie. Tyle lat na torze
i wciąż sukcesy godne pozazdroszczenia. W meczu barażowym pan
Andrzej miał w jednym z biegów groźnie wyglądający upadek, ale na
szczęście wyszedł z niego bez szwanku. Domyślam się, że uratowało go
doświadczenie. O długowieczności tego żużlowca krążył żart, który brzmi
mniej więcej tak:
„Wycieczka do Egiptu. Polscy turyści zwiedzają piramidy. Jeden z nich w
pewnej chwili czuje, że ktoś łapie go od tyłu. Przerażony zauważa, że to
mumia! Już chce wrzeszczeć, ale mumia go uspokaja i zadaje pytanie:
− A Huszcza jeszcze jeździ?”
Andrzejowi H. w momencie awansu PSŻ do pierwszej ligi brakowało
kilku miesięcy do pięćdziesiątki. A poznańskie „Skorpiony” dokonały
nie lada wyczynu, bo już w pierwszym sezonie ligowego ścigania
awansowały do wyższej klasy.
186
Rozdział VIII
2007 - 2008
(Nie)pilski epilog(?)
Żużel mam chyba we krwi. Nic więc dziwnego, że nawet po wycofaniu
Polonii z rozgrywek szukałem sposobności do oglądania czarnego sportu
na stadionie. Rok 2007 był pierwszym, w którym ani razu nie widziałem
profesjonalnego żużla przy Bydgoskiej (byłem tylko raz na turnieju
amatorskim). Oglądałem za to dziewięć imprez poza Piłą. Ale jaka to była
dziewiątka! Chętnie do niej wrócę, bo jest co wspominać.
Zaczęło się od pierwszego meczu poznaniaków na zapleczu
ekstraklasy. Długo nie wiedzieliśmy, czy spotkanie dojdzie do skutku, bo
warunkiem jego rozegrania było zdemontowanie starych, nieużywanych
już i podobno niebezpiecznych dla publiczności słupów oświetleniowych.
Tylko wtedy władze miasta mogły wydać pozwolenie na przeprowadzenie
imprezy. Zimą było za zimno na tego rodzaju prace i dopiero kilka dni
przed startem ligi szczyty trzech słupów zostały usunięte. Czwartego
zlikwidować się nie udało, w związku z czym część sektorów została na
czas meczu wyłączona z użytku. Myślałem, że na spotkanie z RKM
Rybnik przyjdą tłumy, ale się przeliczyłem. Widzów było około sześciu
tysięcy. Domyślam się, że dużą część kibiców zatrzymało w domach
zimno. Dobrze, że miałem ze sobą czapkę. Przydała się. Mecz ośmioma
punktami wygrał PSŻ i w dobrym stylu rozpoczął kolejny udany dla
siebie sezon.
187
Następne trzy imprezy oglądałem mniej więcej w miesięcznych
odstępach. Kiedy Polacy świętowali najdłuższy weekend w Europie,
zaprosiłem Joasię na wycieczkę do Gniezna. Trzeciego maja oboje po raz
pierwszy w życiu mieliśmy okazję obejrzeć mecz na stadionie w pierwszej
stolicy Polski (choć są tacy, którzy uważają, że jeszcze wcześniej stolicą
był Poznań). Tego dnia Start gościł naszych dobrych znajomych,
żużlowców RKM Rybnik. Gospodarze wygrali po zaciętej walce 48:42.
Trudno było podejrzewać, że na kolejne zwycięstwo Start będzie musiał
czekać prawie pół sezonu! Najlepiej jeździł Dawid Cieślewicz, rozrabiaka,
któremu kilka dni przed spotkaniem ze względów dyscyplinarnych
odebrano przywilej pełnienia roli kapitana drużyny. Podobał mi się
Na stadionie w Poznaniu przeżyłem z Joasią wiele miłych chwil (kwiecień 2007 roku)
188
również nieobecny w Poznaniu Harris – w 2007 roku najszybszy
zawodnik pierwszej ligi. I jeden z najbardziej widowiskowych.
Jeszcze przed meczem w Gnieźnie wybraliśmy się na starówkę
i tam, w jednej ze skromniejszych restauracji (na taką było nas stać),
zamówiliśmy pizzę. Na ścianie lokalu wisiał plakat Kjastasa Podżuksa,
łotewskiego młodzieżowca reprezentującego Start. Na plakacie napis:
„Tu jem. Kostia Podżuks”. Sympatyczne. Nie ma co – w Gnieźnie jest
dobry klimat dla żużla.
Bardzo ciekawą imprezą okazała się poznańska runda
kwalifikacyjna Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów. W niezbyt
gorący czerwcowy dzień miałem przyjemność oglądać wielkie nadzieje
żużla. Powszechnie wierzono w zwycięstwo broniących tytułu Polaków.
Tymczasem nasi bardzo się męczyli, żeby wyjść na prowadzenie.
Mecz gnieźnieńsko - rybnicki wzbudził wielkie zainteresowanie (maj 2007 roku)
189
W końcu się udało. Objawieniem turnieju był Maciek Piaszczyński,
rezerwowa „bomba” w zespole gospodarzy. Jednak najbardziej utkwiła
mi w pamięci jazda szarżującego Rosjanina, Emila Sajfutdinowa. Widać
było, że chłopak ma niezwykłą smykałkę do żużla. Emil nie był
najskuteczniejszy, ale pięknie walczył. Z drugiej strony mniej efektownie,
za to bardzo skutecznie jeździł lider Australijczyków, Chris Holder.
Awansowali jednak Polacy, a w niemieckim finale poszli za ciosem, po
raz trzeci z rzędu sięgając po juniorskie złoto!
Aż wreszcie nastał lipiec i po dwóch siatkarskich imprezach
w Pobierowie oraz Mysłowicach (ganiałem tam z mikrofonem) wreszcie
wylądowałem na żużlu, tym razem jako kibic. To był jeden z najlepszych
żużlowych wyjazdów w moim życiu: baraż i finał Drużynowego Pucharu
Świata w Lesznie. Zanim jednak powrócę myślami na stadion Alfreda
Smoczyka, wybiorę się jeszcze do Mysłowic.
Imprezę na Śląsku oglądałem i prowadziłem tuż po rewelacyjnej
obronie magisterki przez Joasię. Dostała pięć z wyróżnieniem!
A w Mysłowicach nie tylko na wyróżnienie, ale i na złote medale zasłużyli
Kuba Szałankiewicz i Michał Kądzioła – nowi mistrzowie świata
juniorów. Z nieba lał się żar, a wysiłek, jaki trzeba było włożyć
w rozegranie spotkania finałowego, okazał się nadludzki zwłaszcza dla
Kuby, który odwodnił organizm i zamiast na podium, znalazł się
w szpitalu. Na szczęście, nie na długo. Kiedy karetka z Kubą ruszała do
szpitala, na podium stał osamotniony Michał, a ja prowadziłem
ceremonię zakończenia. Na nieszczęście, odjeżdżający ambulans
uszkodził kabel, który zasilał w prąd stadionowe nagłośnienie. A działo
się to wszystko dokładnie w momencie, gdy z głośników miał popłynąć
hymn! Chłopaki machały mi z daleka, że nie wiedzą, co się stało, a ja
byłem bliski zawału. Na szczęście coś mnie oświeciło – krzyknąłem
190
najgłośniej, jak potrafię, że nie ma prądu, ale jesteśmy MY i to MY
możemy zaśpiewać hymn. Zaintonowałem Mazurka, a po kilku
sekundach dołączyło do mnie około dwa tysiące gardeł! Efekt przeszedł
moje najśmielsze oczekiwania. Gdy skończyliśmy śpiewać, usterkę już
naprawiono. Najciekawsze było to, że proponując zgromadzonym śpiew,
nie miałem świadomości, kto zawody wygrał. Zupełnie o tym w tamtej
chwili nie pamiętałem, co oznacza, że zachowałbym się identycznie,
gdyby po złoto sięgnęli, na przykład, Ukraińcy. „Szanowni Państwo –
zaśpiewajmy razem hymn... yyy... Przepraszam. Cisza kabla.” To byłaby
dopiero klapa! Na szczęście, Góra pomyślała za mnie, a całość wyszła
chyba nie najgorzej, o czym świadczyły słowa osoby odpowiedzialnej za
turniej, która przyjechała z jednego z południowych krajów:
− Myślałam, że właśnie tak miało być! - podsumowała. Otóż miało
być zupełnie inaczej, a ja jeszcze długo dochodziłem do siebie. Brrr...
Do dziś intensywnie przeżywam tamto wydarzenie.
Powróćmy do nieco spokojniejszych i sympatyczniejszych wydarzeń
z Leszna. Na baraż pojechałem z Joasią w ciemno, decydując się na
wyprawę „za pięć dwunasta”. Ponieważ chcieliśmy w Lesznie zostać, być
może także na finał, trzeba było szybko znaleźć jakiś tani nocleg. O dziwo,
udało się błyskawicznie. Nocowaliśmy w przystadionowej bursie, a więc
i do obiektu mieliśmy bardzo blisko. Na baraż poszliśmy jeszcze tego
samego dnia. Startowali Polacy, Szwedzi, Australijczycy i Rosjanie.
Ci ostatni stanowili tło, a o dwa miejsca w finale walczyli pozostali. Po
słabym początku nasi się przebudzili i ostatecznie awansowali z drugiej
pozycji, dość wyraźnie wyprzedzając Szwedów.
Po barażowych emocjach, przez cały następny dzień zwiedzaliśmy
miasto. Był też czas na odpoczynek. Żałuję tylko, że Joasia nie mogła
zostać na finale. Chciała, ale później nie miałaby dogodnego powrotu do
191
domu. Z kolei ja po żużlu jechałem prosto do Krakowa na rekolekcje.
Finał był przepiękny. Wspaniała, słoneczna pogoda, około dwudziestu
pięciu tysięcy kibiców, większość uzbrojona w biało – czerwone barwy.
I wielkie emocje na torze. Zaczęliśmy wyśmienicie, wygrywając pierwsze
cztery biegi. Potem jednak były dwa nieudane wyścigi Walaska i zbliżyli
się do nas Duńczycy. To właśnie oni, obrońcy tytułu, byli tego wieczoru
najgroźniejszymi przeciwnikami Polaków. Na kilka wyścigów przed
zakończeniem wypracowali sobie nawet pewną przewagę i wydawało się,
że jest już pozamiatane. Nic z tych rzeczy. Na torze szaleli Holta, Hampel
i Baliński. Akcję turnieju w ostatniej serii zawodów wykonał kapitalny
tego wieczoru Krzysiek Kasprzak. To właśnie najmłodszy członek naszej
drużyny wyprzedził na drugim łuku po dużej najlepszego żużlowca 2007
roku, Nickiego Pedersena! Przed ostatnim wyścigiem mieliśmy tylko
punkt przewagi nad Duńczykami. Pod taśmą stało czterech zawodników,
ale wszyscy wpatrywali się w dwójkę: Golloba i Andersena. Stadion
eksplodował, kiedy po świetnym starcie Tomasz objął prowadzenie i nie
oddał go już do mety! Andersen przyjechał trzeci. Radości nie było końca.
Byłem szczególnie zadowolony, bo kapitan Tomek stanął na wysokości
zadania i poprowadził reprezentację po złoto.
Szkoda, że czasami Gollobowi w najistotniejszych momentach
brakuje stabilizacji formy. Owszem, kiedy jedzie dla drużyny, prawie
zawsze można na niego liczyć. Gorzej jest w zawodach indywidualnych.
Za przykład niech posłuży runda Indywidualnych Mistrzostw Świata,
rozegrana w Pradze tydzień po turnieju w Lesznie. W Czechach Tomek
na mokrym torze zdobył tylko punkt, a następnego dnia w lidze znów był
niedościgniony. Zresztą na tamtym meczu tarnowian z Unią Leszno
byłem i sam widziałem, jak Tomasz prowadzi kolegów z pary „za rękę”.
192
To był majstersztyk. Może i ma chłop swoje lata, ale lepszego w Polsce
nigdy wcześniej nie było i jeszcze długo nie będzie.
Joasia to się ze mną najeździ. Ale z tego, co mi wiadomo, nie
narzeka. Nie narzekała też na propozycję wyjazdu do Wrocławia. Celem
(oprócz zwiedzania, oczywiście) był finał Indywidualnych Mistrzostw
Polski. Niestety, wybraliśmy złe miejsce do obserwacji zawodów.
Usiedliśmy pod wieżą, obok zorganizowanej grupy kibiców Sparty, a ci
byli w wyjątkowo kiepskiej formie. Regularnie wykrzykiwali jakieś
głupoty pod adresem zarządu klubu. Aż uszy więdły. Urządzili sobie taką
prywatę, że szkoda mówić. Następnym razem będąc we Wrocławiu już
tam nie usiądę. Trochę się zdziwiłem, bo wrocławski fanklub był swego
czasu przedstawiany jako najlepszy w kraju, a piętnastego sierpnia
strasznie „cieniował”. To musieli być już inni ludzie.
We Wrocławiu niespodzianki nie było – wygrał Holta przed
Gollobem i Balińskim. Sensacja wisiała jednak w powietrzu, bo czwarte
miejsce zajął słabo znany szerszej publiczności lublinianin, Daniel
Jeleniewski. Postawa chłopaka tak bardzo spodobała się Markowi
Cieślakowi, trenerowi wrocławian i kadry, że po sezonie zaprosił
„Jelenia” do swojego klubu i do reprezentacji. Dodam, że świetną
spikerkę na stadionie prowadzili Darek Śledź z Piotrkiem Baronem.
Pierwszy z nich na prezentacji podszedł do Janusza Kołodzieja
i powiedział:
- Przedstaw się państwu.
Ten, zaskoczony prośbą, odparł: „Kołodziej Janusz”. To było dobre!
193
Dobrze jeżdżącego Jeleniewskiego miałem okazję (znów z Joasią)
oglądać na pożegnanie wakacji w Gnieźnie, podczas meczu o utrzymanie
w pierwszej lidze. Lublin wysoko przegrał, ale Daniel błyszczał. Mecz
byłby z pewnością ciekawszy, gdyby kontuzji na początku zawodów nie
doznał drugi lider dawnego Motoru, wspomniany przed chwilą Dariusz
Śledź. Niestety, uraz odniesiony przez „Rybkę” w Gnieźnie przyczynił się
do podjęcia przez niego decyzji o zakończeniu długiej i bogatej w sukcesy
kariery.
Czas płynął szybko i ponownie miałem okazję zawitać do Jabłonek.
Tym razem na krótko, bo w piątkowe popołudnie wyjeżdżałem stamtąd
na kolejne siatkarskie zawody, do Kępna. Celem był Memoriał
Arkadiusza Gołasia. Będąc w Starych Jabłonkach poznałem siatkarzy
plażowych z Angoli. Była to ciekawa, silnie doświadczona przez życie
Na tablicy potwierdzenie - Norweg został mistrzem Polski (sierpień 2007 roku)
194
para. Jak poinformował mnie Tomek Dowgiałło, wódz jabłonkowych
zawodów, jeden z angolskich siatkarzy brał udział w wojnie o wolność
swojego kraju! Mimo że Afrykanie nie prezentowali wysokiego poziomu
sportowego, to przez cały sezon dzielnie zbierali punkty, walcząc
o przepustki na Igrzyska w Pekinie. Jak się później okazało, ta sztuka im
się powiodła.
A Kępno? To już zupełnie inny rozdział. Na turniej zaprosił mnie
Grzesiek Kułaga, który w tym samym czasie prowadził z Markiem
Magierą inną imprezę. Dzięki temu miałem możliwość pełnienia roli
jedynego konferansjera podczas prestiżowych zawodów z udziałem
czterech drużyn siatkarskiej ekstraklasy: radomskiej, częstochowskiej,
kędzierzyńskiej i rzeszowskiej. Oprawą muzyczną zajmował się
współpracujący od lat z Markiem i Grześkiem Stefan K., bardzo
oryginalna postać. W Kępnie nie chciał wiele jeść, bo mówił, że ma duże
zapasy tłuszczu w organizmie, a wieczorami grał na komputerze w jakąś
strategiczną grę, sterując losami starożytnych Rzymian. Kępno
zapamiętam też dzięki ówczesnemu menadżerowi tamtejszego Ośrodka
Sportu i Rekreacji. Pan sprawiał wrażenie wiecznie niezadowolonego,
mimo że innym nasza praca raczej się podobała. Poza tym często nękał
Stefana, żeby ten puszczał piosenkę „Jaki tu spokój”. Co ciekawe, na
odchodne nawet mnie pochwalił, ale od razu dodał, że mogło być lepiej.
Pewnie, że mogło, Panie Menadżerze! Cały czas nad tym pracuję!
W sobotę, gdy kończył się pierwszy dzień siatkarskich zmagań
w Kępnie, na torze w Bydgoszczy odbywał się turniej Grand Prix. Nie
udało mi się na nim być po raz pierwszy od 1999 roku. Wyniki poznałem
dopiero następnego dnia, dzięki siatkarskim sędziom. A te były bardzo
radosne: wygrał Gollob przed startującym z wolnym numerem
Kasprzakiem. Piąte miejsce zajął Jaguś. Tomasz po raz trzeci z rzędu
195
w tamtym roku stanął na podium, co było dla niego wydarzeniem bez
precedensu. Wracał chłop do świetnej formy. Do końca sezonu walczył
o miejsce na podium, kończąc ostatecznie cykl na czwartej pozycji.
Mistrzem został bezkonkurencyjny Nicki Pedersen.
Po pobycie w Kępnie, razem z Joasią, która też była na Memoriale,
błyskawicznie przenieśliśmy się do pobliskiego Ostrowa, gdzie odbywał
się finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Ciekawa impreza,
mnóstwo ludzi (siedzieliśmy na schodach), brak programów (wszystkie
zostały wykupione) i bardzo interesująca stawka zawodników. Przed
prezentacją pięknie nam zaśpiewał Marek Torzewski, rodowity
Wielkopolanin z Rogoźna. Zawody zdominowało dwóch zawodników:
Emil Sajfutdinow z Rosji oraz Australijczyk Chris Holder. Wygrał,
w wieku niespełna osiemnastu lat, ten pierwszy. Był tak szybki, że na
dodatek poprawił rekord toru! Emil i Chris przełamali kilkuletnią
dominację Polaków w IMŚJ. „Dopiero” trzeci był lepszy z naszych, Paweł
Hlib. Drugi Polak, obrońca tytułu, Karol Ząbik, zajął miejsce piąte. Biało
– czerwonych przedzielił chłopak z dość egzotycznego dla żużla kraju,
Chorwat Jurica Pavlic.
Turniej toczył się w bardzo szybkim tempie. Obejrzeliśmy niewiele
wyprzedzeń, ale i tak wyprawa do Ostrowa przyniosła mi dużo radości.
Jak się później okazało, były to ostatnie oficjalne zawody, jakie w 2007
roku śledziłem na żywo. Tak wcześnie sezonu żużlowego jeszcze nie
kończyłem.
Po turnieju w jednej z ostrowskich restauracji spotkaliśmy Andy
Smitha, który jadł tam hamburgera. Anglik nie wyglądał na wielce
szczęśliwego. Może dlatego, że jego młodsi koledzy wypadli w finale dość
przeciętnie?
196
Zaczęła się jesień, a wraz z nią finiszował sezon ligowy. Wielka
radość w Lesznie – po osiemnastu latach Unia ponownie została
mistrzem kraju! Sukces zapewniła sobie wygrywając dwoma punktami
w Toruniu. Wracających do domu leszczynian witała w środku nocy
siedmiotysięczna grupa kibiców! Niesamowite.
Już jako magister (egzamin obroniłem 24 września) przeżyłem
kolejne piękne chwile podczas żużlowego spotkania, tym razem na
stadionie przy Bydgoskiej. Zorganizowali je fanatycy z pilskiej Victorii,
spadkobiercy Polonii. W połowie października, gdy Joker zaczynał
drugoligowy sezon, do Piły przyjechali najlepsi nieprofesjonalni żużlowcy
w kraju. Przyjechali, aby rywalizować o Puchar Starosty. Miałem zaszczyt
komentować to spotkanie z płyty boiska. W trakcie prezentacji szef
powiatu, nawiązując do wcześniejszej rozmowy o pracę i mojej rezygnacji
z propozycji, którą mi złożył, powiedział:
- Pan zrezygnował, ale ja z pana nie zrezygnuję!
Nie spodziewałem się wtedy, że jego słowa spełnią się kilkanaście
miesięcy później. Burzliwy był to czas. Ale na pewno nie zmarnowany.
Na ściganiu amatorskim za bardzo się nie znam, więc tym razem
nie czułem się jak ryba w wodzie, ale mówić do dwóch tysięcy
spragnionych żużla pilan było czymś fantastycznym.
Jesienią Polskę ogarnął szał związany z „naszą – klasą”, portalem
internetowym, który z dnia na dzień zawładnął sercami i umysłami
użytkowników komputerów. Popularność strony była tak duża, że po
pewnym czasie zaczęto sprawdzać, czy aby nie jest ona niebezpieczna
z powodu publikowania danych dotyczących milionów ludzi. Ostatecznie
uznano, że niebezpieczeństwo jest znikome. A pozytywną stroną
działania portalu była i jest możliwość wirtualnego spotkania starych
znajomych, mieszkających obecnie w najróżniejszych zakątkach świata.
197
Gwiazdkowego znów w grudniu nie było, a ja na pierwszy żużel
musiałem czekać do dziesiątego kwietnia. W Poznaniu, gdzie pracowałem
w niezapomnianym (oj, tak! I to z różnych względów) Wielkopolskim
Biurze Koncertowym jako prelegent, odbył się wtedy półfinał Krajowych
Eliminacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Na zawodach byłem
z Joasią, podobnie zresztą jak na ośmiu innych imprezach, które w 2008
roku oglądałem. Zawsze razem i zawsze z dużym zainteresowaniem
śledziliśmy wydarzenia na torze. W trakcie kwietniowego turnieju
znaleźliśmy ciekawostkę w programie zawodów: na jednej ze stron, pod
zdjęciem Adama Skórnickiego umieszczono podpis: „Miałeś dziś tu być
z nami :(„. Brzmiało to tak, jakby facet przynajmniej zaginął bez szans na
odnalezienie lub zdarzyło mu się coś jeszcze gorszego. Tymczasem
„Skóra” odniósł jedynie drobną kontuzję, która, na nieszczęście,
uniemożliwiła mu występ w zawodach. Adam był w Poznaniu po prostu
uwielbiany. Kiedy w sierpniu okazał się sensacyjnym zwycięzcą
Indywidualnych Mistrzostw Polski (wygrał w Lesznie), to pewnie
niewiele zabrakło, żeby poznaniacy zaczęli dumać, skąd wziąć pieniądze
na pomnik z jego podobizną. Niestety, po zimowej przerwie ich
ulubieniec zmienił otoczenie i wybrał kierunek ekstraligowy. Konkretnie
Gdańsk. Jak sam mówił, był to dla niego ostatni dzwonek, żeby na dłużej
zagościć w krajowej czołówce.
Jak szaleć, to szaleć! Trzy dni później pojechałem z Joasią do
Rawicza na mecz ligowy Kolejarza z GTŻ Grudziądz. Na stadionie
„Niedźwiadków” byłem po raz pierwszy. Przed imprezą odbyła się
ceremonia nadania obiektowi imienia Floriana Kapały, najsławniejszego
reprezentanta Kolejarza. Sam mecz był ciekawy, pierwszy dla rawiczan
po awansie do wyższej ligi. Gospodarze przegrali czterema punktami,
a ktoś siedzący obok nas zastanawiał się:
198
- Jak nie wygraliśmy z nimi, to komu damy radę?
Miał rację – w 2008 roku Kolejarz zwyciężył tylko w jednym meczu
i z hukiem opuścił zaplecze ekstraklasy.
Zawrotne „żużlowe” tempo utrzymywaliśmy jeszcze przez pewien
czas. Tydzień po wyjeździe do Rawicza oglądaliśmy w Poznaniu mecz
z łotewskim Daugavpils. Miałem nadzieję, że tym razem będzie ciekawiej
niż dwa lata wcześniej, podczas pamiętnego pseudoszlagieru. No i byłoby
na pewno, gdyby nie upadek lidera gości, Grigorija Łaguty, i to już
w pierwszym biegu. Grisza potłukł pupę, z Łotyszy zeszło powietrze
(wyjątkami byli Świst i Miesiąc), a „Skorpiony” wygrały bardzo wyraźnie.
Chwilę później zaczęło się Grand Prix. I to jak - w Krsko zwyciężył
Tomasz Gollob! To była pierwsza wygrana przez niego zagraniczna runda
od siedmiu(!) lat. Polakowi dopisało wtedy szczęście – w pewnym
momencie zaczęło padać, a w trudnych warunkach najlepszy okazał się
Przed meczem w Rawiczu obiekt otrzymał patrona, Floriana Kapałę (kwiecień 2008)
199
pierwszy tor. Na szczęście, Gollob w końcówce startował właśnie
w czerwonym kasku, dzięki czemu znacznie łatwiej było mu sięgnąć po
pierwsze miejsce. Zwycięstwo na początku drogi po medale było dobrym
prognostykiem przed następnymi etapami. Jak się później okazało, ten
sezon był dla Golloba jednym z najlepszych w karierze. Moim zdaniem
równie dobry, jak lata 1998 – 1999.
Nadszedł 10 maja, a wraz z nim Grand Prix Europy w Lesznie.
Bardzo chcieliśmy te zawody obejrzeć, ale trochę za późno się
obudziliśmy. Okazało się, że prawie wszystkie bilety rozeszły się
w przedsprzedaży i mamy marne szanse, żeby kupić je bezpośrednio
przed imprezą. W związku z tym postanowiłem zadzwonić do klubu
z Leszna. Odebrał jakiś mężczyzna. Przedstawił się, ale na tyle dla mnie
niewyraźnie, że nie wiedziałem, kto zacz. Powiedziałem, jak się nazywam,
a on pyta, czym się zajmuję i informuje, że zna moje nazwisko. Mówię
mu, że działam w Wielkopolskim Biurze Koncertowym (a propos:
jeździłem wtedy ze świetną ekipą – Magdą, Sławkiem, Darkiem i Kubą)
i że chyba jednak się nie znamy. Wtedy gość przedstawił się ponownie
i otworzyły mi się uszy - okazało się, że rozmawiam z samym prezesem,
Józefem Dworakowskim. Kiedy zauważył, że bardzo mi na biletach
zależy, powiedział, że rezerwuje dla mnie dwa, a będą one do odbioru
w Biurze Zawodów bezpośrednio przed imprezą. Podał nawet numer
swojego telefonu, na wypadek gdybym miał jakieś kłopoty. Od tamtego
momentu imć Dworakowski stał się moim ulubionym żużlowym
prezesem.
Zawody w Lesznie zaczęły się świetnie dla Tomasza Golloba, który
wygrał trzy pierwsze biegi i wyrósł na faworyta imprezy. Podobnego
zdania był pan Marciniak, sąsiad wujka Edka, który zadzwonił do mnie
w trakcie trwania turnieju i powiedział, że zwyciężyć może tylko Gollob.
200
Jak zwykle, w swoim stylu, tonowałem jego hurraoptymizm,
przypominając, jak często kończą się takie wróżby. Niestety, miałem
rację. Druga część zawodów była dla Polaka słabsza i ostatecznie
skończyło się na piątym miejscu. Wyżej był Jarek Hampel, który w finale
przyjechał na czwartej pozycji. Najlepszy w historycznym, pierwszym
w Lesznie turnieju Grand Prix okazał się ulubieniec publiczności, Leigh
Adams. Leszczynianie byli zachwyceni! Cieszyli się tak, jakby wygrał
któryś z naszych. Oni kochali Adamsa tak jak my w Pile kiedyś Nielsena.
Wracając do Golloba – kolejne dwie rundy mistrzostw:
w Goteborgu i Cardiff okazały się dla niego mało udane, a nawet słabe.
Mój ulubieniec spadł w klasyfikacji generalnej na czwarte miejsce. Tak
się to układało prawie do końca sezonu. Na szczęście finisz był
radośniejszy, ale o tym później.
Początek premierowego Grand Prix w Lesznie (maj 2008 roku)
201
Tymczasem Poznań szykował się do mocno promowanego
jubileuszu 15-lecia startów Adama Skórnickiego. Miałem tego dnia być
w Pile, ale plany się zmieniły, więc zasiadłem na trybunach – i tu
niespodzianka - z Joasią! Co ciekawe, termin turnieju idealnie pokrył się
z moim jubileuszem 15-lecia uczęszczania na żużel. Powracając do
„Skóry” i jego późniejszego sensacyjnego zwycięstwa w IMP z kompletem
punktów – z takiego rozstrzygnięcia cieszyła się cała żużlowa Polska!
Po prostu chłopak da się lubić.
Tak się złożyło, że czas między turniejem Skórnickiego a Grand Prix
w Goteborgu był dla mnie przełomowy. Właśnie wtedy zaręczyłem się
z Joasią (konkretnie w dniu jej imienin), a 25 maja, kiedy przyjechaliśmy
do Piły powiedzieć o naszej decyzji moim rodzicom, podjęliśmy decyzję
o terminie ślubu. Wybraliśmy maj 2009 roku. I miejsce, w którym
chcemy spędzić najbliższe lata naszego życia. Zdecydowaliśmy się na Piłę.
Myślę, że oboje jesteśmy z takiego rozwiązania zadowoleni.
Ponieważ jednak w tych zapiskach koncentruję się na żużlu,
wróćmy do wydarzeń związanych z czarnym sportem. I znowu ten
Gollob! Kiedy podczas rundy w Cardiff zdobył tylko cztery punkty,
wydawało się, że podium oddala się od niego bezpowrotnie. Szczęśliwie,
forma wróciła w porę. Jednym z najbardziej spektakularnych wyników
osiągniętych przez Tomasza w 2008 roku był czerwcowy triumf podczas
Grand Prix Danii w Kopenhadze.
Powoli dobiegał końca czas mojego zamieszkiwania w Poznaniu.
Wraz z nadejściem lipca na dobre wróciłem do Piły. Zanim jednak ten
moment nastąpił, wraz z narzeczoną obejrzeliśmy dwie imprezy.
Pierwszą w Poznaniu – mowa o meczu ligowym z RKM Rybnik,
wygranym przez PSŻ różnicą trzech punktów. Szczególnie zapamiętałem
słaby wynik Kauko Nieminena, który właśnie wtedy debiutował jako
202
„Skorpion” oraz występ Sławka Pysznego, blisko spokrewnionego ze
świetnym niegdyś Piotrem Pysznym. Żeby jednak przebić kiedyś
osiągnięcia wujka, chłopak musi jeszcze wiele pracować.
W dniu finału piłkarskich Mistrzostw Europy pojechaliśmy do
Gniezna na towarzyski turniej o Koronę Bolesława Chrobrego,
Pierwszego Króla Polski. Ciekawa była to wyprawa, choć odrobinę
nerwowa z powodu kłopotów z pociągami. Na szczęście, zdążyliśmy na
stadion bez większych problemów. Gniezno przeżywało wtedy bardzo
trudne chwile – zawody rozpoczęły się zaledwie kilka dni po tragedii
Startu podczas wyprawy do Równego. Wyjazd gnieźnian na Ukrainę
zakończył się przedwcześnie, bo w drodze na miejsce doszczętnie spłonął
bus Polaków wraz z umieszczonymi w nim kilkunastoma motocyklami!
Po tym zdarzeniu klub z Gniezna zastanawiał się nawet nad wycofaniem
zespołu z drugoligowych rozgrywek. Na szczęście, dzięki pomocy ludzi
dobrej woli, udało się odbudować bazę sprzętową i dokończyć ligę w stylu
najlepszym z możliwych – uzyskując awans!
Sam turniej toczył się przy dużym upale. Piękne było jego
rozpoczęcie. Żużlowcy wyjechali na prezentację w wozach ciągniętych
przez konie, a towarzyszyli im statyści przebrani za rycerzy. Podczas
zawodów nieźle się kurzyło. Miło było patrzeć, jak świetnie radzą sobie
wychowankowie Polonii: Rafał Okoniewski i Rafał Dobrucki. Zwyciężył
ten drugi. Co więcej, honorarium za wygraną w całości przekazał
Startowi. Brawo, Rafał! Na podium „Rafi” stanął w rycerskiej zbroi
i koronie, które, jako trofea przechodnie, każdorazowo otrzymuje
zwycięzca tego turnieju. Cieszy to, że oglądaliśmy narodziny imprezy,
która już na stałe zagościła w żużlowym kalendarzu.
W lipcu nadszedł czas na Drużynowy Puchar Świata. Tym razem
baraż i finał odbywały się w Vojens. Miałem mniej szczęścia niż moi
203
koledzy, Kamil i Tomek, którzy w Danii pomagali Ole Olsenowi
w przygotowaniach do turnieju. Mi pozostał telewizor i obserwacja
fantastycznej postawy Polaków w ostatecznej rozgrywce. Do pokonania
gospodarzy zabrakło naprawdę niewiele, ale srebro też było świetne.
Jeden z wicemistrzów świata, Wiesław Jaguś, następnego dnia
startował u siebie w meczu ligowym Apatora z Włókniarzem. I my
tamten mecz pojechaliśmy obejrzeć. Wiozła nas poczciwa Nexia. Oprócz
„tradycyjnego zestawu”, czyli Asi i mnie, do Torunia pojechali też Marek
Mulik oraz Łukasz Malinowski. Chłopaki jednak zamiast na stadion,
wybrały się do sklepu po pierniki. Potem chyba obaj żałowali.
Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, mecz dwóch najlepszych drużyn
ekstraklasy zakończył się miażdżącym zwycięstwem gości, a bohater
duńskiego finału był tym razem cienki jak barszcz. Po meczu w Toruniu
tamtejsi kibice zaczęli mówić o pierwszych symptomach rzekomego
kryzysu w Apatorze. Na szczęście, było to tylko czcze gadanie, bo – jak się
później okazało – to „Anioły”, a nie „Lwy” zostały mistrzami Polski.
A wyjazd do Torunia był bardzo fajny.
W Toruniu, jeszcze na starym stadionie, Apatora zlał Włókniarz. Złe miłego początki (lipiec 2008 roku)
204
W żadnym wypadku nie spodziewałem się wtedy, że 20 lipca
obejrzałem ostatnią żużlową imprezę na stadionie w 2008 roku. Później
kilka razy imprezy uciekały mi sprzed nosa z powodu weekendowych
obowiązków, a zwłaszcza wypadów na piłkarskie mecze regionalnych lig.
Pisałem o nich do „Tygodnika Pilskiego”. Dzięki temu miałem zajęcie w
przejściowym czasie pomiędzy stałą pracą w Poznaniu i Pile. Ale żużla
brakowało „jak smok”. Przynajmniej po części rekompensowałem sobie
te straty, oglądając zawody w telewizji. Piękny był choćby finisz walki
o Indywidualne Mistrzostwo Świata. Ostatnia runda miała się odbyć
11 października w Gelsenkirchen. Właśnie wtedy, już jako pracownik
Starostwa, pojechałem z Joasią na siatkarski turniej do Jastarni. Była to
impreza organizowana przez znajomego z Pucharu Bałtyku, Darka
Popka, który zaprosił nas w swoje rodzinne strony. Turniej poświęcono
pamięci zmarłego przedwcześnie siatkarza z Jastarni. To był bardzo miły
wyjazd, bo dzięki niemu odwiedziłem miejsce, które od dawna chciałem
zobaczyć.
Ale do rzeczy: marzyłem o obejrzeniu ostatniej rundy IMŚ, jednak
na miejscu okazało się, że w hotelu nie ma Canal +, ani nawet TVP 3!
Powróciwszy zatem w sobotni wieczór do naszego pokoju, zrezygnowany
włączyłem telegazetę, żeby zobaczyć, jak tam Gollob, a tu informacja:
„Grand Prix Niemiec odbędzie się za tydzień”. Nie mogłem uwierzyć
własnym oczom! Okazało się, że tor w Gelsenkirchen był na tyle
„rozstrojony”, że nie udało się na nim przejechać ani jednego okrążenia.
I co? Ostatnia runda została przeniesiona na 18 października do...
Bydgoszczy!
- Ty to masz szczęście! - podsumowała Joasia. I miała rację. To było
wydarzenie bez precedensu. Tym bardziej, że zawody Grand Prix są
przekładane niezwykle rzadko. Przebiegiem przełożonej imprezy
205
pasjonowaliśmy się u Edka. Niestety, do Bydgoszczy nie udało się
pojechać, bo tego samego dnia swój mecz w Pile grał Joker.
Przed ostatnią rundą Gollob był czwarty z bardzo niewielką stratą
do Hancocka. U siebie jednak straty odrobił z nawiązką, chociaż lekko nie
było. Sprawa brązowego medalu rozstrzygnęła się dopiero w ostatnim
wyścigu, a szansę na niego mieli nie tylko Polak i Amerykanin, ale
również Duńczyk Andersen. Ale się przed tym biegiem denerwowałem!
Nie mogłem usiedzieć na fotelu. Radość z późniejszego zwycięstwa
Tomka była ogromna! Po siedmiu latach Gollob znów trzecim żużlowcem
świata! Jego sukces docenili kibice, fundując mu siódme miejsce
w organizowanym przez „Przegląd Sportowy” plebiscycie „Sportowiec
Roku”. A przypomnę, że działo się to w roku olimpijskim!
Inną, jakże radosną wieścią był powrót Piły na żużlową mapę kraju.
14 września, dzień przed inauguracją pracy w Starostwie, zorganizowano
przy Bydgoskiej wygrany przez Daniela Jeleniewskiego turniej o Puchar
Prezydenta Miasta. Delikatnie mówiąc, byłem niepocieszony, bo nie
mogłem wybrać się na stadion. Dlaczego? Ano, wcześniej obiecałem
organizatorom turnieju tenisowego „Hades Cup”, że go poprowadzę i już
nie było odwrotu. A terminy obu imprez niestety się pokryły. Udało mi
się obejrzeć tylko dwa ostatnie wyścigi. Ludzi przyszło naprawdę sporo!
I właśnie ten fakt utwierdził zapaleńców, że warto ponownie spróbować
reaktywacji ligowego żużla nad Gwdą. W grupie pozytywnych
„oszołomów” był Marek Wieczorek, facet, który dowodził Polonią
w pamiętnym 1992 roku.
Zaczęło się kompletowanie składu. Polonia podpisała kontrakty
mniej więcej z dwudziestoma żużlowcami, na czele z samym... Piotrem
Świstem! Radość sprawiła mi też wiadomość, że do zespołu dołączył
Krzysztof Pecyna, pilanin z krwi i kości, żużlowiec z wielkim talentem,
206
który jednak w swojej sportowej drodze kilka razy gdzieś się zagubił.
Zawsze mu kibicuję i wierzę, że znów będzie skuteczny jak dawniej.
Życie nie znosi próżni i co jakiś czas funduje kolejne niespodzianki.
Jedną z nich, bez wątpienia bardzo miłą, okazała się możliwość wyjazdu
(Joasi i mojego) na... lodowy żużel do Sanoka! Był koniec stycznia 2009
roku. Co ciekawe, Paweł Ruszkiewicz, który te trzydniowe zawody
organizował, zaprosił mnie w celu poprowadzenia spikerki, mimo że
wcześniej w ogóle się nie znaliśmy. Polecił mnie Maciek Witt z Piły, który
na zawodach pełnił rolę asystenta Ruszkiewicza. I jestem mu za to bardzo
wdzięczny. Pierwszy kontakt z lodowym żużlem był dla mnie
niesamowitym przeżyciem.
Do Sanoka mieliśmy dotrzeć w sobotę około godziny 14. Niestety,
lekko chorująca Joasia i ja przeżyliśmy przykrą historię w Krzyżu, dokąd
odwiozły nas Renata z Bożeną. Otóż pociąg, który miał jechać
bezpośrednio do Krakowa, wyjechał z Krzyża z dwugodzinnym
opóźnieniem. Zmieniliśmy więc koncepcję i ruszyliśmy najpierw
pociągiem do Poznania (ten przyjechał do Krzyża szybciej niż nasz),
a dalej – byle przed siebie!
We Wrocławiu dogonił nas pociąg, który wcześniej odpuściliśmy
sobie w Krzyżu. Podróż z Wrocławia do Krakowa spędziliśmy w kuszetce
(w końcu trzeba było trochę pospać). Nerwów nie brakowało, bo cały czas
goniliśmy uciekające zawody. W Krakowie okazało się, że pociąg do
Rzeszowa nie czekał i trzeba było jechać następnym. Z kolei, już
w Rzeszowie, autobus do Sanoka stał wypełniony ludźmi po brzegi,, ale
jakoś udało nam się do niego wcisnąć. Na miejscu byliśmy kilka minut po
szesnastej. Impreza rozpoczynała się o piątej po południu. Na dworcu
czekali Maciek i jego dziewczyna, którzy, ile sił w wozie, zawieźli nas na
stadion. Tam okazało się, że dotarliśmy jednak zbyt późno, żebym mógł
207
chwycić mikrofon. Tak uznał Paweł Ruszkiewicz. Brałem pod uwagę taką
możliwość, więc specjalnie się nie smuciłem, ale mimo to „polowałem” na
pierwszego spikera, Grzegorza Leśniaka, żeby ustalić, co dalej. Jak już się
spotkaliśmy, Grzesiek zapytał mnie, czy jestem gotowy mówić z marszu.
Zastanawiałem się tylko przez chwilę, ostatecznie podniosłem rękawicę.
W ten sposób, dość niespodziewanie, znalazłem się na płycie stadionu
(było to moim marzeniem, bo zgodnie z telefonicznymi ustaleniami, to
Grzesiek miał komentować zawody z murawy).
Nie ukrywam, że pierwsze zawody – o Puchar Sanoka – były dla
mnie dość trudnym doświadczeniem. Przede wszystkim dlatego, że
o wielu jeźdźcach nigdy wcześniej nie słyszałem. Zawody wygrał Czech,
Antonin Klatovsky. Polacy wypadli bardzo blado.
Poważniejsze ściganie zaczęło się następnego dnia. Mowa
o pierwszej części kwalifikacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Na
błotnistej murawie z każdą chwilą czułem się coraz pewniej. Pomagali mi
wspaniali kibice, którzy chcieli ze mną współpracować, dzięki czemu
praca była przyjemnością. Nie da się ukryć, że mówiło się łatwiej, bo nie
było mrozu, nie wiało, a zamiast śniegu padała momentami delikatna
mżawka.
Dwudniowe, niedzielno – poniedziałkowe zawody wygrał
niedościgniony Rosjanin, Junir Baziejew. Mieliśmy spore kłopoty
z prawidłowym odczytaniem jego nazwiska. Grzesiek czytał je „Bazajew”,
w programie napisano „Bazeev”, a ja już sam nie wiedziałem, jak mówić,
żeby było dobrze. Jakieś dwa miesiące później Baziejew (chyba jednak to
jest właściwa wersja) został czwartym lodowym żużlowcem świata.
Z Sanoka do Grand Prix 2009 wjechał też Per Olof Serenius.
Szwedzki weteran wywarł na mnie wielkie wrażenie. Mimo przeszło
sześćdziesięciu lat na karku, śmigał na torze jak młodzieniaszek.
208
Na koniec rozśmieszył mnie Maciek, który poinformował, że
transmisję z drugiego dnia kwalifikacji oglądało w TVP Sport aż
6,5 miliona ludzi! Niestety, zbyt piękne to, żeby było prawdziwe.
Ciekawe, od kogo uzyskał takie „rewelacje”.
Tym razem zima trzymała długo. W połowie marca, znów
w towarzystwie mojej wspaniałej Narzeczonej, pojechałem do Warszawy,
żeby odnowić licencję stadionowego spikera. Wysłała mnie tam Polonia,
która po dwóch latach przerwy wracała do ligowej gry. Egzamin, jak
zwykle, był trudny, ale udało mi się go zdać. O wszystkim powiedział mi
kilka dni później Daniel. Przekazał też, że pierwszy mecz poprowadzę
razem z Przemkiem Surdykiem. Super, już się nie mogę doczekać!
Tymczasem do spotkania zostało jeszcze siedem dni. Wczoraj, po
uzgodnieniu z moją szefową, wysłałem do pana Wiesława Ruhnkego
wypowiedź starosty, która zostanie zamieszczona w programie zawodów.
Mam nadzieję, że będzie mu się podobała.
Piątego kwietnia 2009 roku nowa Polonia zainauguruje swój ligowy
żywot. Do Piły przyjedzie Kolejarz Rawicz. Będziemy faworytami i wierzę,
że wygramy. Liczę też na to, że stadion odwiedzi wielu kibiców. I że żużel
w Pile przyjmie się na nowo. W końcu ma dla kogo. Na mnie może liczyć
już teraz. Bo przecież „żużel” zaczyna się na „ż” - tak samo jak „życie”.
Moje życie...
W trasie, 2007-2009
209
CZĘŚĆ II
Rozdział I
2009-2010
Gollob, Gollob, Gollob!
Nie jestem dobrym pisarzem. Co prawda, „luuubię tę robotę”, ale
dobry pisarz to również sprawny pisarz. Ja sprawny nie byłem, dlatego
przerzucenie na komputer notatek sporządzonych pierwotnie za pomocą
kartki i długopisu w pociągu, pracy i wielu innych, czasem dziwnych
miejscach zajęło mi... dobrych kilka lat! Aż trudno w to uwierzyć,
prawda? Ale teraz się zawziąłem i mam nadzieję, że mi się uda.
Postanowiłem dopisać drugą część mojej żużlowej historii w tempie
ekspresowym. Dziś jest 2 kwietnia 2013 roku, za dwadzieścia minut
210
wybije północ. Zamierzam zamknąć całość 15 maja, w dwudziestą
rocznicę pierwszej wyprawy na zawody. Czy się powiedzie? Mam
nadzieję, że tak. Motywacji mi nie brakuje. Oby tylko sił i czasu
wystarczyło. Bo na urlop w najbliższych dniach liczyć nie mogę.
Powróćmy do nieodległej historii, a konkretnie do zakończenia
pierwszej części tej opowieści. Mecz z Kolejarzem rzeczywiście bez
większych problemów wygraliśmy. Ludzi na stadion dotarło sporo. Były
też elementy „retro” - choćby w osobach prezesa i trenera, czyli duetu
Wieczorek – Kędziora. Przypomnę, że ta sama para przyczyniła się do
odrodzenia żużla w Pile siedemnaście lat wcześniej. Znów zrobiło się
radośnie, nawet entuzjastycznie, a po zwycięstwie z nadzieją czekaliśmy
na kolejne wyzwanie – mecz z wyżej notowanym Orłem Łódź.
W tym samym czasie (konkretnie dzień przed meczem
z Kolejarzem, 4 kwietnia) wziąłem udział w I Papieskim Biegu
Przełajowym ze Skrzatusza do Starej Łubianki. Właśnie wtedy, jak
słusznie zauważyła później Joasia, nastąpił początek mojego „biegowego
odrodzenia”. Ale tamtego dnia jeszcze nie błyszczałem. Co więcej, miałem
kłopot, żeby bez przygód ukończyć wyścig na dystansie około dziewięciu
kilometrów. Na szczęście, udało się. Lekkoatletyczny bakcyl został
odświeżony i wkrótce bieganie stało się moją nową pasją. Tak jest zresztą
do dziś.
211
Skoro o meczu z Orłem mowa – oglądaliśmy niezapomniane
widowisko. Na dodatek był to mój trzechsetny mecz! Spotkanie udało się
zremisować dzięki podwójnemu zwycięstwu pary Świst – Bager
w ostatnim wyścigu. Ale było wesoło! Rolę gościa honorowego pełnił
Hans Nielsen, który – mimo wcześniejszych zapewnień, że tego nie zrobi
– wyjechał po meczu do publiczności na motorze.
Hans gościł w Pile od soboty. Właśnie wtedy spotkał się z kibicami
w klubie „Browar”. Jedno z zadanych mu tam pytań dotyczyło Jarka
Hampela:
- Dlaczego, wbrew temu co kiedyś pan przewidywał, Jarek nie jest jeszcze
medalistą mistrzostw świata?
Hans stwierdził, że jego czas jeszcze może nadejść. I miał rację! Półtora
roku później Hampel miał na szyi srebrny medal IMŚ. A więc jednak
Pilanie na start! Mecz z Kolejarzem Rawicz zaczął nowy etap w historii żużla nad Gwdą (kwiecień 2009 roku)
212
Nielsen wie, co mówi. Przypomnę, że Duńczyk wróżył wielką karierę
„Małemu” jeszcze pod koniec lat 90.
Jednak ja miałem i mam „swojego” Golloba. A skoro o nim mowa,
to teraz coś ekstra. Przeczytajcie:
O GOLLOBACH
Będzie to piosenka o Tomku Gollobie,
co od trzech lat w Polsce nie ma równych sobie.
Gdzie tylko się zjawia – otrzymuje brawa,
może nie w Toruniu, lecz to ich już sprawa.
Rywali szanuje i czysto blokuje,
bo partnera w parze tak asekuruje.
Chce, by każdy mecz Polonia wygrała,
a jego maszyna wszystko z siebie dała.
Wraz z Tomkiem i Jacek na żużlu też rządzi
i niech ktoś tylko inaczej sądzi,
zapraszam Go
niechaj do Bydgoszczy wpadnie,
zobaczy jak to Jacek jeździ ładnie.
Jacek pojedzie o każdej porze,
poradzi sobie na każdym torze.
Razem z braciszkiem tak w meczach mieszają,
że w biegu XV wciąż 5:1 mają.
213
W lidze to pokaz we Wrocławiu dali,
aż Śledź z Knudsenem po meczu płakali.
Ostatni wiraż tak rozegrali,
że każdy kibic do dziś ich chwali.
Ale to przeszłość te miłe chwile,
bo pobyt w Lesznie wspominać niemile.
Wypadek przy pracy wedle zasady
i Gollobowie nie dali rady,
chociaż jak zwykle na torze szaleli
w tym meczu chyba mniej szczęścia mieli.
Duża w tym wina małego Anglika,
bo Andy nie miał drugiego silnika.
Leszno minęło, znów są kłopoty,
przy motocyklach dużo roboty,
bo Gollobowie na trawę jadą
lecz na lubelski Motor przyjadą
i zaczną się wreszcie eliminacje
w drodze do Vojens już są sensacje.
Wioskę Marmande to pokonali,
w Bydgoszczy także będą na fali.
Myślę, że bracia się jeszcze sprężą
no i półfinał światowy zwyciężą.
Wówczas to w Vojens ich zobaczymy
i pomyślności już teraz życzymy.
214
Cieszmy się wszyscy ich każdą wygraną,
bo może obaj na pudle staną,
a my będziemy się radowali,
tańczyli, śpiewali i balowali,
że znowu mamy Mistrza Świata,
no i na podium też jego brata.
Będzie wspaniale i uroczyście,
ja napisałem, a ciąg dalszy to sami wymyślcie!
Ten zabawny wierszyk autorstwa Rafała Dankowskiego znalazł się na
łamach „Tygodnika Żużlowego” w wakacje 1994 roku. Tak mi się
spodobał, że w mig nauczyłem się go na pamięć. Mało tego! Kiedy razem
z Griszą i Andrzejem Kledzikiem szaleliśmy po lekcjach w lesie
i okolicach, bardzo często ten utwór… rapowaliśmy! Swego czasu
pamiętałem wszystkie jego zwrotki. Autorowi gratuluję inwencji
twórczej. Ciekawe, czy się spodziewał, że jego dzieło stanie się tak
wyjątkowe dla grupki młodych ludzi.
To może przy okazji zróbmy jeszcze jedną wycieczkę do
zamierzchłych już czasów. W połowie lat dziewięćdziesiątych, podobnie
jak dziś, „Tygodnik Żużlowy” ukazywał się we wtorki. Traf chciał, że
wspomniany wcześniej Andrzej Kledzik, Marcin Kordjalik i ja pewnego
razu znaleźliśmy „Tygodniki” już w poniedziałek. Tyle że było to kilka
egzemplarzy wydania… sprzed roku, które leżały gdzieś w okolicy
śmietnika. Ale prezentowały się bardzo ładnie. Jak wiadomo, młodym
fantazji nigdy nie brakuje, więc ktoś z nas postanowił, że spróbujemy
sprzedać je w „Gościradzie”, barze piwnym o niskiej reputacji, do którego
wchodzić zabraniali mi rodzice. Tym razem zakaz złamałem. „Tygodnik”,
215
gazeta wówczas niezmiernie popularna, od razu spotkał się z dużym
zainteresowaniem. Kiedy jednak obecni zorientowali się, że czasopismo
jest przeterminowane, zostaliśmy, delikatnie mówiąc, wyproszeni
z lokalu w trybie natychmiastowym.
Dobrze, dość tych dygresji, pora wrócić do mojego asa. W 2009
roku Tomasz startował w GP z Sebastianem Ułamkiem i Grzegorzem
Walaskiem. Obu nieco młodszym panom ambicji nie można było
odmówić, ale pierwszych skrzypiec żaden z nich w cyklu nie grał.
Szczytem możliwości Seby i Grześka były łącznie dwa występy w finałach.
I tak dobrze. A Tomek rozpoczynał sezon z dużymi ambicjami,
pobudzonymi brązem z poprzedniego roku. Tymczasem na starcie klapa
– tylko siedem punktów podczas inauguracji w Pradze. Czeską rundę
sensacyjnie wygrał niespełna dwudziestoletni debiutant, Emil
Sajfutdinow! Nie byłem zachwycony tym rozstrzygnięciem, uważałem, że
Rosjanin jeździł tego dnia za ostro. Na szczęście, z czasem się
utemperował. Pierwszy rok w elicie był dla niego niezwykle udany. Na
finiszu człowiek ze Wschodu zdobył brązowy medal, pierwszy dla Rosji
od czasów Igora Plechanowa!
Na rundę w Lesznie pojechałem razem z Joasią. To było dwa
tygodnie przed naszym ślubem. Oglądaliśmy zupełnie innego Golloba niż
w Pradze. Tym razem Tomasz błyszczał, zajmując na finiszu drugie
miejsce. Wygrał Australijczyk Crump.
I wreszcie nadszedł niezapomniany dzień ślubu. W wieczór
poprzedzający uroczystość poszedłem grać w ostatnią „kawalerską” piłkę
(dziś bym pewnie kawalersko pobiegał). Po krótkiej nocy zaczęły się
finalne przygotowania, łącznie z zamówionym fryzjerem w Kaczorach.
Pogoda była zmienna, od czasu do czasu padało. Lunęło akurat wtedy,
gdy wiozłem soki do hotelu, w którym mieli nocować nasi goście.
216
Fryzurka odrobinę się popsuła, ale na szczęście mam krótkie włosy, więc
wielkiej straty nie było. Wrażenia z kościoła (mszę sprawował ksiądz
Marcin, który musiał się spieszyć, bo w przedsionkach czekali już pierwsi
uczestnicy zaplanowanego na wieczór Bierzmowania), a później z sali
weselnej w „Hadesie” są niezapomniane. Wielką niespodziankę sprawili
nam goście, którzy w klubie utworzyli szpaler i bardzo serdecznie nas
powitali. O muzykę zadbał Krzysztof Belak. Był świetny i zebrał
znakomite recenzje. Mieliśmy nosa, kogo zaprosić. W pięknych
okolicznościach, również dzięki wspaniałym gościom, rozpoczęliśmy
z Joasią wspólne życie. Oby trwało ono jak najdłużej…
Podróż poślubna zaczęła się we wtorek, 26 maja. Najpierw był
niespodziewany dla mamy Anny postój w Puszczykowie (w końcu miała
tego dnia swoje święto!), a później dalsza część wyprawy. Na początek do
Mysłowic, na deszczowy Puchar Świata w Siatkówce Plażowej. Tam,
Rozpoczynam wspólne życie z Joasią (maj 2009 roku)
217
niestety, pracowałem, ale wieczory były nasze. Tam również zgubiliśmy
wyjątkową dla nas pluszową mysz. Sympatyczna maskotka jeździła
z nami wszędzie i była bardzo miłą pamiątką. Właściwie to ja zawiniłem,
bo zostawiłem ją w kieszeni kurtki, którą odłożyłem gdzieś na bok. Jak
sobie o tej kurtce przypomniałem, to śladu po niej już nie było. Po myszy
zresztą też. Szkoda.
Z Mysłowic udaliśmy się przez Kraków w Pieniny, gdzie przy
granicy ze Słowacją przeżyliśmy bardzo miły czas. Sporo było
spacerowania i chodzenia po górach. Nie mogło również zabraknąć
spływu Dunajcem. W drodze powrotnej ponownie zatrzymaliśmy się
u Szymka i Patrycji w Krakowie, a także w Częstochowie i… na żużlu
w Łodzi. Orzeł jeździł tego dnia z Kolejarzem Rawicz i dość pewnie
wygrał. Joasię zbulwersował widok facetów sikających pod płotem
Mysza Pluszowa (tak o niej mówiliśmy), jeździła z nami wszędzie. To była
wyjątkowa maskotka (tu gdzieś w trasie)
218
okalającym stadion. Cóż, widok rzeczywiście beznadziejny, ale, niestety,
zdążyłem się na niego uodpornić. Podczas imprez sportowych taki
obrazek nie jest rzadkością. Za dużo piwa?
Dwa tygodnie minęły dość szybko i trzeba było powrócić do
codzienności. Może nie szarej, ale na pewno bardziej monotonnej niż ta
wyjazdowa, wakacyjna. Ale i w tej codzienności zdarzały się perełki.
Choćby lipcowy wyjazd do Torunia na finał Indywidualnych Mistrzostw
Polski. Ze względu na obawy co do dostępności biletów w dniu zawodów,
poprosiłem wcześniej Jacka, narzeczonego Ani Kobiałko, którego rodzina
mieszka w Toruniu, żeby kupił mi dwie wejściówki. Bilety były do
odbioru u rodziców Jacka. Czekały razem z programem. A razem z nami
(„my”, czyli świeżo upieczeni małżonkowie) na żużel wybrali się rodzice.
Obie pary! Taka to była wyprawa. Co prawda, siedzieli osobno, bo
biletów na nasz sektor już nie było, ale i oni obejrzeli imprezę od A do Z.
W drodze powrotnej, na jednej ze stacji paliw, zaśpiewaliśmy mamie Ani
„Sto lat” z okazji imienin. Fajnie było!
Finał odbył się na Motoarenie. Byłem tam po raz pierwszy. Bardzo
mi się podobała, wyglądała imponująco. I sprzyjała oglądaniu zawodów
z każdej perspektywy. My, niestety, siedzieliśmy obok zagorzałych
kibiców Apatora, w związku z czym nie mogłem za bardzo afiszować się
z moją sympatią do Golloba. Ale kiedy Tomek zapewnił sobie złoto, to
wstałem i biłem mu brawa na stojąco. Co prawda, wtedy ktoś rzucił we
mnie papierkiem, ale nie dałem się sprowokować.
Gorąco było na trybunach, kiedy po jednym z biegów stekiem
wyzwisk „poczęstowano” miejscowego, Adriana Miedzińskiego.
Dlaczego? Bo „Miedziak” w ostatnim występie odważył się jechać po
swoje (miał wciąż szansę na medal) i nie puścił przed siebie mającego
trochę większą szansę na krążek Jagusia. Ale go sponiewierano! Niestety,
219
pewnych sytuacji stadionowa publiczność nie jest w stanie przyjąć ze
spokojem, mimo że powinna. Szkoda. A mi postawa Miedzińskiego
zaimponowała. Nie poszedł na układy. Ale chyba się chłopak nie
spodziewał tego, co go czeka za metą, tym bardziej, że wykonał jeszcze
rundę honorową. Takich gwizdów nie słyszałem dawno.
Zdarzył się też w Toruniu przykry wypadek. Damian Baliński
zderzył się z Karolem Ząbikiem. Obaj pojechali do szpitala, a ten drugi
już nigdy nie wrócił do prezentowanej wcześniej wyśmienitej formy.
Nie zdrowie, a pogoda zawiodła tydzień wcześniej, podczas
pierwszego terminu finału Drużynowego Pucharu Świata w Lesznie.
W całej Polsce lało jak z cebra i zawody przesunięto na 11:00 dnia
następnego. W niedzielę pogoda była lepsza, choć i wtedy trzeba było
przerwać ściganie na półtorej godziny z powodu silnego deszczu. Nie
miałem okazji dotrzeć na stadion Smoczyka, ale przebieg imprezy
śledziłem za pomocą Internetu w Puszczykowie. „Mój” Gollob jeździł
słabo. Dość powiedzieć, że po czterech seriach startów miał tylko trzy
punkty! I na dodatek w ostatnim, decydującym o złocie wyścigu mierzył
się ze znakomitym Leigh Adamsem. Tomek wyjechał do biegu na
motocyklu Krzysztofa Kasprzaka. Wyjechał i… przywiózł nam złoty
medal! To było niesamowite! Ale to nie on napracował się najbardziej, bo
znacznie lepiej jeździł Jarek Hampel, zdobywca osiemnastu punktów.
Niemniej, ze względu na dramaturgię wydarzenia, więcej mówiło się
o złotym triumfie Tomasza.
A liga? Pilska Polonia radziła sobie ze zmiennym szczęściem –
czasami wygrywała, częściej przegrywała, ale miło było znów jej
kibicować. Ostatecznie zajęła szóste miejsce w siedmiozespołowych
rozgrywkach. A sensacyjnym zwycięzcą drugiej ligi okazał się węgierski
Speedway Miszkolc, który w finałowym dwumeczu pokonał Orła Łódź.
220
Bardzo miło wspominam wyprawę z Joasią na sierpniowy Turniej
o Puchar Burmistrza Gminy Rawicz. Wygrał go rodowity rawiczanin,
Robert Miśkowiak. Pamiętam, że miejscowi kibice nieraz nawiązywali do
planowanego na wieczór konkursu rzutu młotem, który miał się odbyć
w ramach Lekkoatletycznych Mistrzostw Świata. Działo się tak nie bez
powodu, bo jego faworytką była inna rawiczanka, Anita Włodarczyk.
I rzeczywiście, to właśnie ona zwyciężyła w Berlinie, bijąc „z rozpędu”
rekord świata! Tak więc Rawicz miał zwielokrotnione powody do
świętowania.
Tydzień później świętowała Piła. Powód był niecodzienny, bo…
dożynkowy. W ostatnią niedzielę wakacji moje miasto było gospodarzem
Wojewódzkiego Święta Plonów. Może bym o tym nie pisał, gdyby nie to,
że, jako pracownik Starostwa, byłem bardzo zaangażowany w ich
organizowanie. Nerwów i emocji nie brakowało. Łącznie z obawami
o pogodę. Ostatecznie wszystko się udało, aura dopisała, a dożynki
oglądały tysiące pilan. Mszę świętą sprawowano na placu Zwycięstwa,
a pozostałą część wydarzenia celebrowano na stadionie żużlowym.
Najgoręcej było przed koncertem Andrzeja Piasecznego, zwanego
„Piaskiem”. Zanim zaczął się jego występ (który zresztą miałem
zapowiadać) na scenę próbowali wtargnąć niektórzy dygnitarze.
Szczęśliwie udało się ich odwieść od tego dziwacznego zamiaru (gwizdy
byłyby murowane!). Co więcej, za kulisy nie wpuścił ich też sam „Piasek”.
Cóż, każdemu przyda się czasami bolesna lekcja pokory.
Wyjazdy, wyjazdy, wyjazdy. Tak się z nimi rozpędziliśmy, że dwa
tygodnie później pojechaliśmy z Joasią do Gorzowa na finał
Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów. Dzięki niskim cenom
biletów, organizatorzy zapełnili kibicami prawie cały stadion. A ten
z miesiąca na miesiąc piękniał i miał ambicję doścignąć swym wyglądem
221
toruńską Motoarenę. Polska wygrała finał bez większych problemów,
a bohaterem drużyny został zdobywca kompletu punktów, Przemek
Pawlicki. Co ciekawe, tego dnia Przemo obchodził swoje osiemnaste
urodziny.
Dzień później wróciłem na pilskie trasy biegowe, a konkretnie na
trasę półmaratonu. Uzyskałem czas 1:35 i byłem z siebie zadowolony.
Tym bardziej, że wziąłem w tym biegu udział po trzech latach przerwy.
I tak się rozochociłem, że po tygodniu wystartowałem w półmaratonie
z Rowów do Ustki. Potem ruszył cykl „Biegaj z nami” i moje truchtanie
rozkręciło się na dobre. A propos biegu na Pomorzu: ścigałem się w nim
ubrany w nowiutkie buty. I już więcej takiego błędu nie popełnię. Po
dotarciu na metę piszczele bolały mnie jeszcze przez dobrych kilka dni.
Dwudziesty września był słoneczny, dlatego też kolejne urodziny
babci Klemci w Stobnie zorganizowano w plenerze. Ale my (tradycyjnie,
piszę też o mojej lepszej „połówce”) do końca na imprezie nie byliśmy, bo
po południu przy Bydgoskiej zaczęli już grzać motory. Działo się tak
z okazji Pilskiej Gali Żużlowej (trochę na wyrost nazwanej „pierwszą” –
następnych edycji już nie uświadczyliśmy). Miałem przyjemność
komentować te zawody z płyty i obserwować świetną postawę Łukasza
Jankowskiego, który pogodził faworytów. Drugi na finiszu był Jarek
Hampel. Turniej bardzo sympatyczny, połączony z losowaniem nagród
dla kibiców, szkoda tylko, że zamiast szesnastu, w zawodach wzięło
udział czternastu zawodników. Przez to nie wszystkie biegi odbyły się
w pełnej obsadzie.
Trzeba przyznać, że prezes Wieczorek bardzo solidnie przyłożył się
do tej imprezy. Ja też uczestniczyłem w jednym ze spotkań
organizacyjnych, poprzedzających zawody. To było w piątek, dwa dni
przed godziną „zero”. Jak wróciłem na parking, gdzie stał mój samochód,
222
to zauważyłem jakąś plamę pod kołami. Niestety, Nexię znów trzeba było
odstawić do remontu.
Przygoda z pilską Galą nie zakończyła się dla mnie po ostatnim
biegu. Tego dnia miałem zastąpić pana Wiesia Szmagaja, który bawił się
na weselu córki i nie mógł napisać relacji do „Tygodnika Żużlowego”.
Pisałem więc za niego, jednak w pewnym momencie miałem już dość, bo
człowiek z „Żużlowego” regularnie do mnie dzwonił i popędzał. Na
szczęście, zdążyłem. I jeszcze na dodatek po pewnym czasie dostałem
wierszówkę. Jednak „Tygodnik” to solidna firma!
Później była poznańska „Szlaka Piastowska”. Zaliczyliśmy ją po
drodze do teściów. Na Golęcinie triumfował Rafał Dobrucki, który zająłby
pewnie drugie miejsce, gdyby nie decyzja Emila Sajfutdinowa
o wycofaniu się z zawodów. Po trzech biegach Rosjanin miał komplet
punktów, ale potem narzekał na zdrowie i, publicznie przepraszając
widzów, zrezygnował z dalszego ścigania. Pamiętam też, że na
zakończenie o planach klubu na przyszłość mówił przez mikrofon prezes
PSŻ Poznań, Tomasz Wójtowicz. Kto mógł się wtedy spodziewać, że
zaledwie dziesięć dni później nie będzie go już wśród nas? Jednego
z założycieli żużla w Poznaniu pokonał wylew krwi do mózgu. Kiedy
zabrakło pana Tomasza, to i speedway na Golęcinie powoli zaczął
wygasać.
Życie to smutki i radości. Myślę, że najszczęśliwszy jest ten, kto nie
popada w skrajności, czyli umie się mądrze smucić i cieszyć. Każda
euforia powoduje, że następująca po niej zmiana nastroju jest dużo
bardziej bolesna. Dlatego uważam, że dobrze mieć w sobie coś ze stoika.
Ale ten mój rzekomy stoicyzm też potrafi czasami zamienić się
w odrobinę szaleństwa. Byłem niezmiernie radosny na przykład
17 października, kiedy na moich oczach Tomek Gollob sięgnął po srebro
223
w Indywidualnych Mistrzostwach Świata. Wszystko działo się
w Bydgoszczy, dziesięć lat po pamiętnym wrocławskim dramacie
w turnieju o Złoty Kask. Niektórzy łudzili się szansami Golloba na złoto,
ale 17 punktów straty do Crumpa to było zbyt wiele. Ja bardziej
obawiałem się młodziutkiego Sajfutdinowa, który bydgoski tor znał
znakomicie i przy dobrych wiatrach mógł jeszcze wskoczyć przed Tomka.
Skończyło się na wspaniałej „dwójce” i… pretensjach naszej gwiazdy do
Nicki Pedersena za rzekomy faul w półfinale. Nie wiem, czy rzeczywiście
Duńczyk potrącił Polaka, ale na szczęście, z tego drugiego ciśnienie
szybko zeszło i na podium Gollob był już szczęśliwy. Ja też. I to jak!
Tomasz, oprócz drugiego miejsca w Lesznie, w 2009 roku na
podium stał jeszcze pięciokrotnie – wygrywał rundy w Malilli
i Terenzano, a trzecie miejsca zajmował w Kopenhadze, Daugavpils
i Krsko. W ten sposób powtórzył życiowy sukces. Ale spełnienie marzeń
miało nastąpić rok później. Czy ktoś mógł podejrzewać, że Gollob będzie
najlepszy na świecie tuż przed czterdziestką? O tym jednak nieco później.
Pamiętne zawody w Bydgoszczy oglądałem z Joasią i… z naszym
maleńkim dzieciątkiem, które powolutku dojrzewało wewnątrz swojej
mamy. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to dziewczynka, że nadamy jej imię
Marysia, ale bardzo radośnie czekaliśmy, aż pojawi się na świecie. Z ręką
na sercu muszę przyznać, że tak długich dziewięciu miesięcy nigdy
wcześniej ani później nie przeżyłem. Oczekiwanie na bobasa wydawało
mi się dłużyć w nieskończoność. Były też obawy, jak sobie poradzę w roli
taty. Na szczęście, kiedy Maria już się „wykluła”, to szło nam całkiem
nieźle. A dziewczynka rosła w oczach i szybko poznawała otaczający ją
świat. Żeby było jasne, żużel też.
Poważne perypetie w roku 2009 towarzyszyły finałowi ligi. Mecze
Apatora z Falubazem raz po raz torpedowała pogoda. Zielonogórzanie
224
mieli problem z właściwym przygotowaniem toru, a kibice nie mogli się
doczekać ostatecznych rozstrzygnięć. Wreszcie, pod koniec października,
mimo wszystko dość niespodziewanie, po złoto sięgnął zespół
z lubuskiego.
A my w Pile, jeszcze później, bo w grudniu, w spokojniejszej
i bardzo radosnej atmosferze mogliśmy obejrzeć tradycyjny Turniej
Gwiazdkowy. Duża w tym zasługa prezydenta miasta i pilskiego MOSiR-
u, którzy wsparli finansowo to wyjątkowe przedsięwzięcie. Niestety,
grupka podchmielonych kibiców, zamiast podziękować, po dekoracji
najlepszych, stojąc obok prezydenta, zaczęła krzyczeć:
- Dawaj miliona, Kosmatka dawaj miliona!
W ten mało parlamentarny sposób fani żużla żądali wsparcia dla klubu.
Na szczęście, szef miasta nie dał się wytrącić z równowagi.
Zawody były ciekawe, a wygrał nielubiany w tym czasie w Pile
Stanisław Burza. Dlaczego nielubiany? Bo drażnił miejscowych swoim
zachowaniem we wcześniejszym meczu Polonii z Orłem Łódź (kręcił
„bączki” po wygranych biegach). A kibice są pamiętliwi… Drugie miejsce
zajął Paweł Hlib, który będąc na podium śpiewał „dla prezydenta” razem
z kibicami. Trzeci był nasz lodowy mistrz, Grzegorz Knapp.
Wkrótce po Nowym Roku sportowa Polska zaczęła żyć Zimowymi
Igrzyskami Olimpijskimi. Mieliśmy tam swoje gwiazdy z Justyną
Kowalczyk i Adamem Małyszem na czele. Oczywiście, nie brakowało też
bardzo roszczeniowych dziennikarzy, którzy nie dawali naszym
bohaterom choćby chwili wytchnienia. W jednej z regionalnych gazet
można było przeczytać prognozę sugerującą, że Kowalczyk zdobędzie trzy
złote medale. Autor tekstu nie chciał zwrócić uwagi na to, że ona sama
niczego nie obiecywała. Pamiętam tylko, że mówiła:
225
- Nie twierdzę, że w Vancouver cokolwiek wygram. Obiecuję, że zwyciężę
w Soczi.
Ostatecznie jedno złoto zdobyła (pierwsze dla Polski na zimowych
Igrzyskach po 38 latach przerwy!), ale wielu było niezadowolonych.
Zagorzałym kibicem Justyny nie jestem, ale mogę jedynie polecić
zasmuconym, żeby sami pobiegali i wypadli lepiej. Ot, narzekający
naród! Ale, cóż, przykład idzie z góry (czytaj: od dziennikarzy).
Podczas złotego wyścigu naszej narciarki, w studiu towarzyszył
dziennikarzowi Tomasz Gollob. Zdradził, że jej zwycięstwo
zmobilizowało go do jeszcze większej pracy nad osiągnięciem żużlowego
szczytu. I nie rzucił słów na wiatr!
Jeszcze słowo o zmaganiach olimpijskich. Dla Polaków były one
szczęśliwe jak żadne inne. Sześć medali (trzy Kowalczyk, dwa Małysza
i jeden, zupełnie nieoczekiwany brąz zdobyty przez panczenistki) to
najlepszy wynik w historii startów reprezentacji biało – czerwonych na
Igrzyskach zimą. Brawo!
Imprezę oglądałem nocami, różnica czasu robiła swoje. Miało to
swój urok, aczkolwiek było również odrobinę męczące. Zwłaszcza kiedy
kolejny raz z rzędu puszczano po północy zawody w curlingu.
Próbowałem je polubić, Michał opowiadał mi nawet kiedyś, o co w tym
sporcie chodzi, ale i tak zapomniałem. No ale chciałem zobaczyć jak
najwięcej. W końcu Igrzyska nie zdarzają się codziennie.
Sam też zacząłem się ruszać dużo częściej niż wcześniej.
A konkretnie na dobre wróciłem do biegania. Zimą przygotowywałem się
do kwietniowego półmaratonu w Poznaniu (zmęczony dotarłem na metę
po niespełna 101 minutach biegu), a później ruszył „mój” cykl, czyli
„Biegaj z nami”. I to był dla mnie najsilniejszy impuls do zajęcia się
swoim zdrowiem na poważnie. W tym samym czasie z wielką satysfakcją
226
obserwowałem rosnący brzuszek Joasi, w którym coraz bardziej szalało
nasze dzieciątko.
Wreszcie nadszedł moment inauguracji powiatowego cyklu.
A ponieważ miał on nastąpić 10 kwietnia 2010 roku, to oczywistym jest,
że był to debiut niezapomniany. Niestety, o radości w tym momencie
trudno mówić.
Zanim przedstawię więcej szczegółów związanych z moimi
przeżyciami po wypadku nad Rosją, cofnę się jeszcze o kilka dni. W środę
poprzedzającą Bieg Papieski ze Skrzatusza do Starej Łubianki bardzo
smutne informacje dotarły z Poznania. Na Woźnej zmarł nagle wujek
Stefan Michalski. Człowiek z sercem na dłoni, osoba jedyna w swoim
rodzaju. Bardzo żałowałem, że nie będę w stanie uczestniczyć w jego
pogrzebie, ponieważ dokładnie w tym samym czasie miał się rozpocząć
cykl „Biegaj z nami”. Ale się nie rozpoczął. Wszystko z powodu
pamiętnych i jakże dramatycznych zdarzeń nad Smoleńskiem.
Nie będę opisywał tego, co działo się nad rosyjską ziemią. Myślę, że
każdy dobrze zna to wydarzenie ze szczegółami. I wszelkie późniejsze
kontrowersje związane ze śledztwem oraz najróżniejsze opinie Polaków
na temat lotniczej tragedii. Nie chcę do tego wracać. Zachowuję
w pamięci każdą z 96 ofiar wypadku i wierzę, że rozpoczęły już nowe,
lepsze życie. Razem z wujkiem Stefanem. Wspomnę tylko, jak
o wszystkim się dowiedziałem.
W sobotę rano dość leniwie zacząłem wstawać z łóżka. Joasia,
z racji ciąży, też się z tym nie spieszyła. Było około dziewiątej. Za chwilę
mieliśmy pakować manatki i ruszać na bieg do Skrzatusza. Wtedy
zadzwonił mój telefon. Odebrałem. Odezwał się Marcin Maziarz,
redaktor portalu „Życie Piły”:
- Cześć Wojtek. Czy dzisiejszy bieg w Skrzatuszu się odbędzie?
227
- Tak… To znaczy… A dlaczego ma się nie odbyć? Wszystko jest
przygotowane – odparłem wyraźnie zaskoczony pytaniem.
- To o niczym nie wiesz? Włącz telewizję. Samolot prezydencki miał
wypadek.
Rozmowa się skończyła. Rzuciłem się do odbiornika. Rzeczywiście, nie
było mowy o organizacji zawodów. W telewizji coraz odważniej
sugerowano, że prezydent zginął. Choć starano się również ważyć słowa
i nie mówić niczego, co później trzeba by było odwoływać. Pojechaliśmy
do Skrzatusza. Tam, zamiast biegu, odbyła się Msza święta w intencji
ofiar katastrofy. Po niej ustaliliśmy, że Bieg Papieski powtórzymy
30 kwietnia.
Bieg w Skrzatuszu, ze zrozumiałych względów, nie doszedł do skutku (10 kwietnia 2010 roku)
228
W dniu tragedii swoje imieniny (znów w mało radosnych
okolicznościach) obchodziła Grażyna. I znów, podobnie jak pięć lat
wcześniej, kiedy umierał Jan Paweł II, wszyscy wpatrywaliśmy się
w telewizor. Wtedy było już wiadomo, że wypadku nikt nie przeżył.
W kraju zarządzono dziewięciodniową żałobę.
Szkoda, że nie każdy potrafił uszanować powagę wydarzenia.
Zaledwie kilka godzin po wypadku, na stadionie żużlowym liczna grupa
kibiców postanowiła publicznie wyrazić swoje niezadowolenie z rządów
Marka Wieczorka, prezesa Polonii. To przykre, że fani nie chcieli
przełożyć manifestacji na inny dzień. Kiedy szef klubu pojawił się na
stadionie, doszło do słownych przepychanek i zrobiło się bardzo
nieprzyjemnie. Nie byłem tam osobiście, ale słyszałem o wszystkim od
obecnego na Bydgoskiej Damiana. Na miejscu pojawiła się też lokalna
telewizja. Co prawda, prezesa władzy nie pozbawiono, ale wkrótce odbyły
się nowe wybory, po których jego miejsce zajął Andrzej Małecki. Jak się
okazało, jemu również znajdowanie sponsorów nie przychodziło
z łatwością. Ale przynajmniej sytuacja wokół klubu trochę się wyciszyła.
Nie da się ukryć, że problemy z pozyskiwaniem pieniędzy dla żużla
w Pile to temat prawie tak stary jak świat. Nie inaczej było w latach
2009-2010. Baliśmy się, że nasz ukochany sport znów zostanie
pogrzebany, tym razem na dobre. I, niestety, żaden prezes nie umiał tego
w jakikolwiek sposób zmienić. Nawet rok później, kiedy pojawił się
możny sponsor, wszystko zostało błyskawicznie zaprzepaszczone. Wielka
szkoda…
Na szczęście, my (czyli Joasia i ja) mieliśmy inne zajęcie niż
dyskutowanie o przyszłości pilskiej Polonii. Zdecydowanie ważniejsze
było nasze dziecko. Od kwietnia wiedzieliśmy już, że czekamy na
dziewczynkę. Pewnego dnia zrobiliśmy wewnętrzny plebiscyt na wybór
229
imienia. Każde z nas wzięło kartkę i zapisało na niej swoją propozycję.
Byliśmy zgodni, że dziewczynce nadamy imię Maria. Drugie imię – Łucja
- było po babci. Pozostało tylko czekać na szczęśliwe rozwiązanie. Termin
wypadał w drugiej połowie czerwca.
Wspomniałem już o wyczerpującym dla mnie półmaratonie
w Poznaniu. Tego samego dnia wybrałem się z żoną do Leszna na
Memoriał Alfreda Smoczyka. Zawody były ciekawe, tylko że trochę
monotonne, bo… zbyt dobrze jeździli gospodarze. Z kompletem punktów
zwyciężył Hampel, który pokonał Kołodzieja (nowego żużlowca
leszczyńskiej Unii). Zresztą to był jego rok – Janusz przez cały sezon
jeździł jak natchniony. Wielu żałowało, że nie startuje w Grand Prix.
Rzeczywiście, z taką formą był w stanie powalczyć nawet o medal IMŚ.
Ze względu na żałobę narodową, pierwszy ligowy mecz w Pile odbył
się dopiero w moje urodziny. Cieszyłem się, że mogę go poprowadzić.
Tego dnia Poloniści bardzo pewnie wygrali z KSM Krosno. Bezpośrednio
po meczu żużlowym ruszyłem na spotkanie pilskiego Jokera. Jeśli dobrze
pamiętam, nasi grali wtedy w play-off z Fartem Kielce. Mimo że urodziny
miałem pracowite, to bardzo się cieszyłem. Uważałem nawet, że jest to
swego rodzaju prezent od losu.
Dzień wcześniej miałem okazję obejrzeć inauguracyjną rundę
Indywidualnych Mistrzostw Świata. Impreza odbyła się w Lesznie.
Zwycięzca, Jason Crump, tuż przed wejściem na podium przekazał
publicznie Polakom wyrazy współczucia. Razem z nim na pudle stanęli
Jarek Hampel i Emil Sajfutdinow. Jeżdżący z wolnym numerem Janusz
Kołodziej dotarł do finału, z którego został wykluczony za spowodowanie
upadku Rosjanina. Tomek Gollob zaczął cykl bezbarwnie. Sześć punktów
to było bardzo mało. Siedzieliśmy tuż nad parkingiem. Pamiętam, jak po
kolejnym nieudanym wyścigu Polak zjeżdżał do parku maszyn,
230
z rezygnacją machając głową. Tak, jakby chciał powiedzieć: „Nie mam
pojęcia, o co chodzi! Przecież jestem świetnie przygotowany do sezonu!”.
W „Przeglądzie Sportowym” Tomasza usprawiedliwiał ojciec Władysław.
Jak pokazała historia, miał rację.
Na przełomie kwietnia i maja rozpoczął się niezwykle wyczerpujący
dla mnie weekend. Zamiast odpocząć, pracowałem na pełnych obrotach.
W piątek po południu czynnie uczestniczyłem w Mistrzostwach Polski
Juniorów w siatkówce, następnie udałem się na przełożony Bieg Papieski
(tym razem obyło się bez dramatów). Stamtąd przeniosłem się
błyskawicznie do hotelu Gromada, gdzie powiatowe władze przygotowały
galę połączoną z licytacją obrazów. Nie muszę dodawać, że nie byłem tam
dla rozrywki.
Następny dzień zacząłem od „służbowego” biegania w Kaczorach
(„Biegaj z nami”), skąd ile sił gnałem na siatkarski finał, w którym
naszemu Jokerowi łupnia dali Czarni Radom. Ledwo skończyłem, a już
pytano, gdzie jestem, ponieważ miałem prowadzić festyn na Wyspie.
Pamiętam, że gwiazdą wieczoru był KASA.
To jeszcze nie koniec. W niedzielę, 2 maja, też pracowałem na
Wyspie, na której pobyt przerwałem w celu skomentowania meczu
żużlowego Polonia Piła – Orzeł Łódź. Uff, dużo tego wszystkiego!
Szczęśliwie, dałem radę. Tego już nie pamiętam, ale zapewne wieczorami
pisywałem jeszcze do „Tygodnika Pilskiego”. Nic dziwnego, że niektórzy
mówią: „młody może więcej”.
Mecz z faworyzowanym Orłem był pięknym widowiskiem. Na
początku wyraźnie przegrywaliśmy, ale później, między innymi dzięki
rewelacyjnemu Simonowi Steadowi, udało się odzyskać prowadzenie
i wygrać. Gości z płyty boiska wspierał jak mógł ich trener, Zdzisław
231
Rutecki. Niespełna rok później pan Zdzisław zginął w wypadku
samochodowym…
Indywidualne Mistrzostwa Świata 2010 – odcinek drugi, tym razem
na nielubianym przez Tomasza torze w Goteborgu. Skoro jednak na
„wrogim” obiekcie zajmuje się miejsce drugie, to znaczy, że z formą jest
wszystko w porządku, prawda? Tomka na szwedzkiej ziemi wyprzedził
tylko Kenneth Bjerre, dla którego było to jedyne, jak dotąd, zwycięstwo
w Grand Prix.
Idźmy za ciosem – trzecia runda odbyła się 22 maja w Pradze.
W Czechach Tomasz wygrał wcześniej raz, a było to w 1999 roku. I choć
wielu wróżyło powtórkę sprzed lat, ja byłem sceptykiem. Na szczęście,
myliłem się! Gollob zwyciężył i awansował na trzecie miejsce
w klasyfikacji generalnej. Wygrana w Pradze była dla niego jednak drogą
przez mękę. W pierwszej fazie Tomek zdobył tylko osiem punktów,
a w półfinale zderzył się z Andreasem Jonssonem, który upadł na tor. Nie
zdziwiłbym się, gdyby sędzia (zawody prowadził Wojciech Grodzki)
wykluczył wtedy Golloba. Stało się inaczej, a Polak chwilę później poszedł
za ciosem i zwyciężył również w ostatnim wyścigu wieczoru!
Minęły kolejne dwa tygodnie i najlepsi żużlowcy świata spotkali się
w Kopenhadze. Tomek znów w rundzie zasadniczej jeździł w kratkę, ale
do finału dotarł, zajmując w nim świetne drugie miejsce. Lepszy okazał
się tylko Jarek Hampel (pierwszy triumf w GP), który stał się w ten
sposób liderem cyklu. Wstyd się przyznać, ale specjalnie się z tego
powodu nie cieszyłem. Dlaczego? Marzyło mi się (i zresztą nie tylko mi),
żeby pierwsze złoto dla Polski po Jerzym Szczakielu zdobył właśnie nasz
legendarny i będący bliżej końca przygody z żużlem Tomasz Gollob. Tak
byłoby po prostu sprawiedliwiej. „Hampel ma jeszcze czas, a Gollob
niekoniecznie” – myślałem.
232
Dzień później do Piły przyjechał Kolejarz Opole. Dość pewnie
wygraliśmy, a ja wykazałem się dużą odwagą (sam siebie zaskoczyłem),
ponieważ w trakcie meczu podszedłem z mikrofonem do Brytyjczyka,
Bena Barkera, obcokrajowca gości. Miałem obawy, czy zrozumiem jego
odpowiedź na pytanie, które mu zadałem. Pytania nie pamiętam,
odpowiedzi też, ale na szczęście Ben mówił tak, że nie było kłopotu
tłumaczeniem. A kibicom się podobało.
Kolejne trzy imprezy oglądałem z perspektywy trybun. Nie bawiłem
się w sprawozdawcę, ponieważ ówczesny starosta (i jednocześnie mój
szef) zażyczył sobie, abym przed każdymi zawodami, które będę
prowadził na stadionie, ustalał z nim, co mam powiedzieć. Nie
dowiedziałem się o tym osobiście, ale osobie, która te słowa mi
przekazała, mogę wierzyć. Cóż, uznałem, że w takim wypadku lepiej nie
brać się za mikrofon i przeczekać ten dość osobliwy pomysł szefa.
Oficjalnie w klubie powiedziałem, że będę na meczach, ale ponieważ żona
w każdej chwili może zacząć rodzić, to chcę być na posterunku, w razie
konieczności będąc gotowym do natychmiastowego wyjścia ze stadionu.
Ale Joasia (a może bardziej Marysia?) była wyrozumiała. Poród
rozpoczął się 20 czerwca wieczorem, kilka godzin po przegranym przez
Polonię meczu z Ostrovią. W tym samym czasie trwały piłkarskie
mistrzostwa świata w RPA, a w Polsce byliśmy po pierwszej turze
przyspieszonych wyborów prezydenckich. Działo się dużo, jednak dzięki
temu, że regularne skurcze rozpoczęły się późnym wieczorem, to rodzina
dowiedziała się o pobycie w szpitalu jak było już po wszystkim.
Maria Łucja Dróżdż przyszła na świat w poniedziałek, 21 czerwca
2010 roku o godzinie 4:05. Ważyła 3260 gramów. Miałem zaszczyt być
przy porodzie i obserwować moją dzielną Joasię. To była wyjątkowa,
jedyna w swoim rodzaju noc. A potem kolejne niesamowite trzy tygodnie,
233
podczas których wspólnie obserwowaliśmy, jak Marysia oswaja się
ze światem. Już dwa dni po porodzie byliśmy w komplecie w domu (ze
szpitala przyjechaliśmy kupionym przez nas kilka dni wcześniej
samochodem, Fordem Focusem – sprzedała go nam kuzynka Sabina).
Mieszkanie czekało na dzidziusia. Pamiętna była pierwsza noc – budził
nas najmniejszy szmer w łóżeczku, po usłyszeniu którego jak oparzeni
zaglądaliśmy do dziewczynki, czy wszystko w porządku. Na szczęście, tak
właśnie było.
To były gorące dni – dosłownie i w przenośni. Upały towarzyszyły
nam niesamowite. Potęgowało je położenie mieszkania: na Mickiewicza
zawsze było jak w Afryce. Wiadomo, ostatnie piętro w bloku ma swoje
„uroki”. Ale dzięki temu mogliśmy pozwolić sobie na dłuższe wieczorne
spacery z wózkiem po osiedlu.
Dziesiątego lipca wielkie święto przeżywał kuzyn Łukasz, który tego
dnia poślubił Monikę. Wszystko działo się w Kaczorach. Wybraliśmy się
tam we trójkę. Byliśmy w kościele i na obiedzie, po czym czmychnęliśmy
do Piły. Marysia nawet dziś jest zbyt mała na wesela, co dopiero mówić
o tamtych chwilach. Ale we Mszy dzielni uczestniczyła. Kiedy wróciliśmy,
pozwoliłem sobie na włączenie w komputerze pirackiej wersji (niestety!)
stacji Canal + i obejrzenie kolejnej rundy Indywidualnych Mistrzostw
Świata, tym razem w Cardiff. Zanim jednak opowiem o zawodach
w Walii, słowo o poprzedniej, magicznej Grand Prix w Toruniu. Impreza
odbyła się 19 czerwca, oglądałem ją z Joasią za pośrednictwem
komputera, jedząc truskawki. To właśnie tam, na Motoarenie, Gollob po
raz kolejny przekonał niedowiarków, że w 2010 roku interesuje go tylko
złoto.
Grand Prix odbyło się w Toruniu po raz pierwszy. Już wcześniej
było jasne, że to doskonałe miejsce na tego typu imprezy. Dopisała też
234
pogoda, co w przypadku żużla zawsze ma duże znaczenie. A wyniki
uzyskane przez Polaków przeszły najśmielsze oczekiwania. Dość
powiedzieć, że Tomasz nie przegrał żadnego biegu i zdobył „maksa” –
24 punkty! Dalej też było świetnie: drugi w finale dojechał reprezentujący
Polskę Rune Holta, a trzeci Jarek Hampel! Po raz pierwszy w historii
Grand Prix zdarzyło się, żeby całe podium zajęli zawodnicy z jednego
kraju.
Z kolei w Cardiff Gollob zaczął od „jedynki”, natomiast Hampel od
zwycięstwa. Korespondencyjny pojedynek pomiędzy dwójką najlepszych
żużlowców 2010 roku trwał. Rundę zasadniczą obaj skończyli
z dorobkiem 12 punktów, z tym że Gollob był wyżej, bo w bezpośrednim
starciu pokonał Hampela. Odetchnąłem. Niestety, nie na długo. Pech
dosięgnął Tomka w półfinale. Defekt motocykla spowodował, że dla niego
bieg zakończył się już na pierwszym łuku. Ponieważ Jarek zajął w finale
trzecie miejsce, na czele klasyfikacji znów było gorąco. Przed wakacyjną
przerwą starszy z biało – czerwonych miał 90 punktów, a młodszy o dwa
więcej. Ten sezon jak żaden inny należał do żużlowców z Polski.
Udowodnił to również Drużynowy Puchar Świata. Trzymajmy się jednak
chronologii. I wróćmy na nasze ligowe podwórko.
Dzień po Cardiff Polonia ścigała się u siebie z Wandą Kraków.
Ponieważ szans na awans nie mieliśmy, sezon urlopowy trwał, a pogoda
była wyjątkowo upalna, to na trybunach zasiadło wyjątkowo mało osób.
Wśród nich Bartek z Wałcza, mój dobry kolega. Cóż, na świetny mecz nie
trafił. Nie dość że się mocno kurzyło, to na dodatek spotkanie ciągnęło się
jak flaki z olejem. Wygraliśmy po trzech godzinach walki, również
z torem. Nie miał łatwego debiutu Krzysztof Meyze, młody sędzia
z Wtelna koło Bydgoszczy. Dla niego był to pierwszy mecz ligowy
w karierze. W pewnym momencie zepsuł się sprzęt roszący nawierzchnię
235
(tę funkcję wyjątkowo pełnił wóz strażacki!). Na jednym z łuków
powstała duża kałuża, a kierowca auta nie wiedział, jak sobie z nią
poradzić. Dobrze, że był na wieży Przemek Surdyk. Jego doświadczenie
pomogło zażegnać kryzys i zlikwidować wodę na drugim wirażu. A robiło
się niewesoło, bo arbiter przebąkiwał już nawet o możliwości przerwania
meczu. Wtedy pewnie bez walkowera by się nie obyło.
Wieczorem oglądałem finał piłkarskich Mistrzostw Świata.
Po dogrywce, w dość brutalnym meczu, Hiszpania pokonała Holandię.
Kibicowałem tym drugim, ale nie da się ukryć, że „moi” byli słabsi.
W wolnych chwilach coraz częściej biegałem. W pierwszej części
wakacyjnego sezonu wziąłem udział między innymi w półmaratonie
w Okonku oraz w biegu na 25 kilometrów po gminach Krzyż i Wieleń.
Ten drugi wyścig był dla mnie drogą przez mękę. Na szczęście,
dobiegłem. Na dodatek wygrałem telefon komórkowy, który do dziś służy
Joasi.
Tego samego dnia po południu odbył się przełożony z soboty finał
Drużynowego Pucharu Świata. Zawody rozegrano w Vojens, duńskiej
miejscowości znanej z tego, że jak ma być tam żużel, to na pewno popada.
I w sobotę lało jak z cebra, przez co po kilku biegach imprezę przerwano.
Niedzielna powtórka była wspaniała dla naszych, którzy po raz pierwszy
od czternastu lat zwyciężyli w drużynówce poza granicami Polski.
A właściwie można powiedzieć, że na poważnie po raz pierwszy od… 1965
roku, bo w sezonie ’96 finał miał kadłubową obsadę. Nie muszę dodawać,
że najlepiej pojechał Tomek Gollob, który zaliczył cztery „trójki” i jedno
wykluczenie. Duńczycy „cisnęli” nas do końca, ale im się nie udało. Gwoli
sprawiedliwości trzeba dodać, że gospodarze występowali bez
kontuzjowanego Pedersena, co znacznie osłabiło ich siłę rażenia.
236
O sukcesie Polaków dowiedziałem się na stadionie, na sekundy
przed rozpoczęciem ligowego spotkania Polonii z Kolejarzem Rawicz.
Esemesa z radosną informacją przesłał mi Rafał Paul. Na samym meczu
już tak radośnie nie było. Widzów dotarło więcej niż poprzednio, bo
i stawka spotkania była duża. W przypadku zwycięstwa Polonia
awansowałaby do rundy finałowej, porażka kończyła nasz sezon. Ale
ponieważ coraz częściej mówiło się w Pile o poważnych kłopotach
finansowych, więc ewentualna przegrana nie byłaby traktowana przez
włodarzy jako dramat. I przegraliśmy, choć nie bez walki. Pilan wsparł
nawet jeden z najbardziej niespełnionych talentów polskiej ligi, Tomasz
Bajerski. Miał też jechać świetny Anglik Simon Stead (podobno
rezygnując z wynagrodzenia za punkty), ale ponieważ zawody w Vojens
przełożono, to w niedzielę startował właśnie tam. W ten sposób sezon
zakończyliśmy już pierwszego sierpnia. Bardzo szybko. Wyjątkowo szybki
tego dnia był również Cyprian Szymko. Pilski młodzieżowiec żałował, że
najlepszy występ zaliczył w ostatnim meczu ligowym. Po błyskawicznie
zamkniętym sezonie wszyscy - zarówno on, jak i liczna rzesza kibiców
nad Gwdą - czekali na to, co dalej z pilskim żużlem. Dość powszechnie
obawiano się najgorszego…
Sierpień w dużym stopniu poświęciłem przygotowaniom do
pierwszego w życiu maratonu. Postanowiłem przebiec go w Lesznie.
I udało się. Trasa była niełatwa, bo przełajowa, a powietrze gorące, ale
uniknąłem tego, co jest dla mnie w takich sytuacjach najbardziej męczące
– tłoku na trasie. Pierwszą edycję leszczyńskiego maratonu ukończyły
zaledwie 123 osoby, więc było dość luźno. Zająłem 41 miejsce z czasem
3 godziny 51 minut. Może i bez rewelacji, ale byłem zadowolony. Tym
bardziej, że ani razu się nie zatrzymałem.
237
Kluczowy trening przed biegiem w Lesznie odbyłem tydzień
wcześniej, w sobotni wieczór. Pokonałem wtedy na pewno ponad
30 kilometrów. Ale to akurat nie jest ważne. Wiąże się z tą historią pewna
ciekawostka – Joasia, której w domu towarzyszyli wtedy jej rodzice, co
jakiś czas dzwoniła do mnie (telefon miałem w kieszeni) i na bieżąco
informowała o… rezultatach wyścigów podczas Grand Prix Skandynawii
w Malilli! Podawała tylko zdobywane przez zawodników punkty, a mnie
było stać wyłącznie na krótkie „dzięki!” na koniec rozmowy. To była
jedna z najbardziej niezapomnianych żużlowych relacji, jaką przeżyłem.
Jeszcze słówko o wynikach. Gollob i Hampel zaczęli świetnie, od trójek.
Znów było ciekawie. Potem Jarek miał mały dołek, ale punktował dość
regularnie. Tomek też przeżył ciężką chwilę, bo w jednym z biegów wpadł
na Emila Sajfutdinowa, który, niestety, odniósł kontuzję. Oczywiście,
Polak został wykluczony. Ta sytuacja trochę go przyhamowała, ale
ostatecznie Gollob zakończył turniej na wysokim, trzecim miejscu.
Wygrał Holta, a Jarek zdobył 10 punktów i znów był drugi w klasyfikacji
generalnej.
Skandynawski turniej odbył się kilka dni po kolejnej siatkarskiej
imprezie w Starych Jabłonkach, na którą, ze zrozumiałych względów,
pojechałem sam. Tam, szperając w Internecie, natknąłem się na
niepokojącą wiadomość o intensywnych kłótniach małżeńskich
w rodzinie Gollobów. Ponieważ o sprawie pisała też „poważna” prasa,
przejąłem się tą sytuacją. Bałem się, że kłopoty rodzinne skutecznie
wyhamują Tomka i pozbawią go szansy na złoto w IMŚ. Na szczęście,
jego forma była stabilna.
Być może ta część moich wspomnień jest odrobinę monotonna, ale
piszę o największym osiągnięciu mojego faworyta, dlatego pozwalam
sobie na dłuższe niż zwykle postoje przy kolejnych rundach Grand Prix.
238
Turniej w Chorwacji nie był już tak udany. Odbył się w ostatnią niedzielę
sierpnia, a został przełożony z soboty ze względu na deszcz. Może
i dobrze się stało, bo dzięki temu byłem na bieżąco – sobotni wieczór
spędziliśmy w Stobnie na kolejnym rodzinnym turnieju siatkówki.
W Gorican szalał Chris Harris, któremu tamten tor zawsze wyjątkowo
pasował. Brytyjczyka wyprzedził tylko niezniszczalny Hancock. A nasi się
męczyli: Gollob przywiózł dziesięć, a Hampel osiem punktów. Pojawiły
się komentarze sugerujące, że być może czeka nas frajerska utrata
mistrzostwa, bo rozpędzał się broniący tytułu Crump (w Gorican czwarty
raz z rzędu wystąpił w finale). Robiło się coraz ciekawiej.
Ukojenie nerwów tych, którzy duchem byli za Tomkiem, nastąpiło
dwa tygodnie później. Tym razem nie musiałem posiłkować się
nielegalną transmisją w komputerze, bo zawody oglądałem najzupełniej
zgodnie z prawem dzięki stacji Canal +. Dodam w tym miejscu, że wiele
wcześniejszych rund w poprzednich latach też obserwowałem w telewizji,
w domu wujka Edka, ale od kiedy Tomek zaczął walczyć o mistrzostwo,
to za bardzo wszystko przeżywałem i nie chciałem nikogo obarczać
swoimi emocjami. Wolałem całość „rozgrywać” sam, bez udziału innych,
mniej zaangażowanych osób.
Powróćmy do wspomnianego „ukojenia” z 11 września. Byliśmy
wtedy razem – Joasia, Marysia i ja – nad morzem. To był nasz pierwszy
wspólny wyjazd nad Bałtyk. Zaczęliśmy od krótkiego, dwudniowego
pobytu w Smołdzinie, skąd udaliśmy się do Ustki. I właśnie tam,
w wynajętym pokoju, uraczono mnie odbiornikiem ze stacją Canal +.
Marysia zasnęła szybko, Joasia wkrótce po niej. Zostałem sam na placu
boju. I wcale nie myślałem o tym, żeby spać, bo Gollob jeździł jak
natchniony. Dość powiedzieć, że tego wieczoru wygrał wszystkie biegi! To
było wielkie zwycięstwo, po którym we wtorek w „Tygodniku Żużlowym”
239
można było na pierwszej stronie przeczytać, że teraz tylko kataklizm jest
w stanie odebrać Polakowi złoto.
Ale ponieważ kataklizmy się zdarzają (patrz: pamiętny upadek
w Złotym Kasku ’99), Tomek dmuchał na zimne i podjął bardzo
niepopularną decyzję o wycofaniu się z finału Indywidualnych
Mistrzostw Polski. Podobno rozbolał go brzuch.
Pierwotnie impreza miała się odbyć w sierpniu, ale wtedy
storpedował ją deszcz. Ostatecznie najlepsi (bez Golloba) przyjechali do
Zielonej Góry 18 września. Też tam byłem razem z Joasią. Żałowałem, że
zabrakło Tomka, ale rozumiałem jego decyzję.
Turniej przy Wrocławskiej wygrał, tak jak pięć lat wcześniej
w Tarnowie, rewelacyjny Janusz Kołodziej. Złoto zdobył po barażu,
w którym pokonał swojego rówieśnika, Krzysztofa Kasprzaka. Trzeci był
Rafał Dobrucki, który wskoczył do składu z rezerwy, zastępując
nieobecnego Golloba. To też ciekawa historia – Rafał sięgnął po swój
drugi brąz piętnaście lat po identycznym osiągnięciu we Wrocławiu.
Wielu wieściło Dobruckiemu wspaniałą karierę. Ale, mimo że „Rafi” ma
się czym pochwalić, to zahamowały go wstrętne kontuzje. Gdyby nie
częste wizyty w szpitalach, to i medali IMP byłoby zapewne więcej.
Choćby w 2000 roku w Pile. Cóż, nie wszyscy mają wystarczająco dużo
szczęścia. Kilka miesięcy później było już wiadomo, że kolejnych krążków
Rafał nie zdobędzie. Kontuzja w meczu ligowym Falubazu ze Stalą
Gorzów spowodowała, że Dobrucki przedwcześnie zakończył żużlową
przygodę.
Na szczęście Gollob szybko ozdrowiał. 25 września znów
prezentował znakomitą formę. Tamta sobota była dla niego niezmiernie
ważna, bo na włoskiej ziemi, w Terenzano, mogły się zdecydować losy
złotego medalu indywidualnych mistrzostw świata. Zanim zasiadłem
240
przed komputerem, żeby „na dziko” obserwować wydarzenia z Italii,
spędziłem kilkadziesiąt minut w hali przy Żeromskiego, gdzie, na prośbę
Przemka Pochylskiego, pomogłem poprowadzić historyczny, pierwszy
mecz Basketu Piła w drugiej lidze. Bezpośrednio po ostatnim gwizdku jak
oparzony wyskoczyłem z hali i popędziłem do domu. W pierwszym biegu
Tomek przywiózł jeden punkt. Potem jednak jeździł bezbłędnie,
wygrywał wyścig za wyścigiem i już po półfinale, kiedy odpadł Hampel,
było wiadomo, że MAMY POLSKIEGO MISTRZA ŚWIATA! Swoją
dominację Gollob potwierdził wygrywając finał. Po jego zakończeniu
Polak mógł ze stoickim spokojem czekać na ostatnią rundę w Bydgoszczy.
Matematyka była dla rywali bezlitosna – nikt już nie mógł Polaka
wyprzedzić.
Pierwszy po 37 latach złoty medal dla Polski w IMŚ był wielkim
wydarzeniem. Pamiętam wzruszające spotkanie z Tomkiem w studiu
Canal +, kilka chwil po dekoracji najlepszych w Terenzano. Był dość
spokojny i spełniony. Osiągnął cel, jaki postawił sobie dawno, dawno
temu. W wieku 39 lat został najlepszym żużlowcem świata! A ja byłem
bardzo szczęśliwy z jeszcze jednego powodu – otóż miałem dwa bilety na
Grand Prix w Bydgoszczy, przepustkę do przeżywania momentu
dekoracji naszego mistrza.
Zanim jednak wybrałem się nad Brdę (tym razem pojechałem tam
z tatą), zakończyły się dość monotonne rozgrywki ligowe. Dlaczego
monotonne? Bo triumfowała bezkonkurencyjna w przekroju całego
sezonu Unia Leszno. Tłumy kibiców gratulowały jej sukcesu na stadionie
Alfreda Smoczyka. To był trzynasty złoty medal dla Unii. Nikt w Polsce
więcej nie zdobył.
Chyba równie liczna była grupa osób zgromadzonych na bydgoskim
stadionie w sobotę, 9 października. Zainteresowanie finałem Grand Prix
241
było tak wielkie, że organizatorzy dostawili przenośne trybuny. Niewiele
jednak brakowało, żeby podziwianie nowego mistrza przerodziło się
w wielki niedosyt. Otóż kilka dni przed imprezą Tomek… złamał nogę!
Uraz odniósł jeżdżąc na motocrossie. Na szczęście mistrz mógł już sobie
pozwolić na taką ekstrawagancję, bo złoto było pewne. Gorzej, gdyby
w Bydgoszczy musiał jechać na sto procent. Ostatecznie Tomasz stanął
pod taśmą trzykrotnie. Raz wygrał, pokonując po słabym starcie rywali
na dystansie. Później chyba puściła blokada i w dwóch kolejnych
wyścigach zjeżdżał z toru. Nie było więc kolejnego świetnego występu
w Bydgoszczy. Ale radości nie brakowało. Kiedy kuśtykający Tomek
wskoczył na podium, wielu osobom zakręciła się w oku łza. Sukces
polskiego żużla stał się tym większy, że po srebro sięgnął Jarek Hampel.
Trzeci był nękający „Małego” do końca Jason Crump. To był wielki dzień
czarnego sportu nad Wisłą. Dodam jeszcze, że prawa do prezentowania
finału wykupiła też Telewizja Polska, która kilka miesięcy wcześniej
zrezygnowała z emitowania retransmisji w TVP Info. Wiadomo, nikt nie
chce tracić okazji do utrwalenia tak wyjątkowych chwil jak tamten złoty
moment 2010 roku.
A później miałem okazję lepiej poznać Piotra Śwista. Później, czyli
w następnym tygodniu. Stało się tak za sprawą jubileuszowego turnieju,
jaki z okazji 25-lecia startów zorganizowano w Pile właśnie dla niego.
Jeszcze we wrześniu Piotrek (przeszedłem z nim na „ty”) dał mi swoje
archiwalne zdjęcia z prośbą, żebym wykorzystał je do wykonania
okolicznościowego programu. Grafik ze mnie żaden, więc tę pracę
wykonał za mnie ktoś inny, za to ja napisałem teksty. Starałem się, żeby
były ciekawe. Użyłem między innymi sformułowania, że Piotr to
„najszybszy dziadek na świecie”. Dlaczego? Ano dlatego, że jego córka od
niedawna była już mamą.
242
Kilka dni przed turniejem Piotrek zajrzał do Starostwa. Ówczesny
szef powiatu obiecał, że kupi mu prezent na jubileusz – nowy telewizor.
I rzeczywiście, tak się stało. Wieczorem, w piątek, 15 października,
podczas prezentacji starosta wręczył Świstowi nowiutki odbiornik.
A właściwie… sam karton, bo telewizor został wcześniej wyjęty, żeby się
nie uszkodził. Prezentów Piotrek tego dnia odebrał bez liku. Było też
wielu zacnych gości, choćby grupa starszych kolegów ze Stali Gorzów:
Zenon Plech, Andrzej Pogorzelski, Stanisław Maciejewicz… Nie zabrakło
Wojciecha Załuskiego, mistrza Polski z 1989 roku, Ryszarda
Dołomisiewicza i innych – długo by wymieniać. Miałem świetną okazję
żeby „polatać” z mikrofonem i porozmawiać z gwiazdami dawnych lat.
Niezapomniany moment w Bydgoszczy. Tomasz Gollob mistrzem świata! (październik 2010 roku)
243
Wśród startujących znalazł się Jarek Hampel. Kibice przywitali go
okrzykiem „DLA NAS JESTEŚ MISTRZEM ŚWIATA!”. Wychowanek
Polonii odwdzięczył się kompletem punktów. Drugie miejsce zajął Rafał
Okoniewski, a trzeci uplasował się Mariusz Puszakowski. Świst też jeździł
i znalazł się w czołówce. Istotnym wydarzeniem był powrót na tor Jacka
Golloba. Brat mistrza świata jednak statystował, nie udało mu się zdobyć
ani jednego „oczka”. To była bardzo miła uroczystość i niezwykle
sympatyczne zawody, zakończone wspólnym posiłkiem w budynku
klubowym. Też miałem okazję tam być, zjeść niejedną sałatkę i pogadać
z niejednym żużlowcem.
Po raz ostatni w tamtym pamiętnym roku wybrałem się na żużel 13
listopada. Piła zorganizowała wtedy Turniej Niepodległościowy o Puchar
Starosty Pilskiego. Nazwa podniosła, ale poziom imprezy wyjątkowo
słaby. Kadłubowa obsada i marna pogoda spowodowały, że na trybunach
zasiadło ze dwieście osób. Chyba każdy z nich setnie się wynudził. Rzecz
jasna, starosta nie był zachwycony. Wiem, że Powiat przeznaczył na te
zawody kilka tysięcy złotych, chcąc w ten sposób wesprzeć pilski żużel.
Cel szczytny, ale dotacja nie wpłynęła pozytywnie na jakość
młodzieżowego ścigania. Warto jedynie podkreślić, że drugie miejsce
w zawodach zajął nowy pilski żużlowiec, utalentowany Patryk Dolny.
244
A ja zdobyłem kolejne zajęcie – zacząłem prowadzić mecze
grających wtedy w pierwszej lidze zawodniczek Pilskiego Towarzystwa
Piłki Siatkowej. W związku z tym miałem pełne ręce roboty, bo oprócz
gier siatkarek zajmowałem się w dalszym ciągu meczami „mojego”
Joasia z Marysią - bardzo miłe chwile w mieszkaniu na Mickiewicza (grudzień 2010 roku)
245
Jokera. Ale pozytywne było to, że do kieszeni wpadło kilka groszy więcej.
O doświadczeniu nie wspomnę.
Wiodącym tematem podczas zimowych dyskusji o pilskim żużlu
stały się kłopoty finansowe. Znów nie było wiadomo czy wystartujemy,
a jeśli tak, to z jakim składem. Kibic czarnego sportu w mieście Staszica
musi być wyjątkowo odporny na złe wieści.
Rozdział II
2011-2013
Wzlotów i upadków ciąg dalszy
Jak się wkrótce okazało, tak źle, na szczęście, nie było. Kiedy
sytuacja zaczęła wymykać się spod finansowej kontroli, do akcji wkroczył
Henryk Stokłosa. Niestety, posłużył się swego rodzaju szantażem:
– Dam pieniądze klubowi, jak pomożecie mi wygrać wybory
uzupełniające do senatu – sugerował. Bardzo mi się takie stawianie
sprawy nie podobało i dlatego na niego nie zagłosowałem. Ale większość
wyborców była innego zdania, dzięki czemu Stokłosa zajął w jednej z izb
parlamentu miejsce nowego prezydenta Piły Piotra Głowskiego.
I, zgodnie z obietnicą, dał kasę na żużel. Co prawda, dotacje były
krótkotrwałe, ale przez rok w naszym mieście znów zapachniało
żużlowym profesjonalizmem.
246
Powracając do wyborów – zmienił nam się starosta. Następcą
Tomasza Bugajskiego został dotychczasowy przewodniczący Rady
Powiatu, Mirosław Mantaj, który zaproponował mi stanowisko swojego
asystenta. Po krótkim zastanowieniu podjąłem rękawicę. I nie żałuję, bo
szefa mam bardzo dobrego. Tylko nie lubię, jak mówią na mnie
„asystent”. Trochę mnie to denerwuje – brzmi zbyt wyniośle.
Żużlowy sezon zacząłem szybciej niż kiedykolwiek. Już ósmego
stycznia byłem świadkiem turnieju „lodowego”, jaki niestrudzony Paweł
Ruszkiewicz zorganizował na poznańskiej Malcie. Bardzo miło tę imprezę
wspominam. Świetnie jeździł Grzegorz Knapp, który zajął drugie miejsce.
Gościem imprezy był Jason Crump.
- Nie próbuję ścigania na lodzie, jak dla mnie jest zbyt zimno – mówił
Australijczyk. W sumie aż tak chłodno tego dnia nie było, bo zaczynała
się odwilż i nie wiedziałem nawet, czy zawody dojdą do skutku.
Szczęśliwie, wszystko się udało. Tylko wyścigi jakoś błyskawicznie się
kończyły. Ale to ze względu na króciutki tor. Osobliwy był też prezenter.
Niczego zarzucić mu nie można, ale jak startował nasz rodak, to darł się
wniebogłosy: „Grzeeeeegoooorz Knaaaapp!”
Do Poznania na żużel miałem wrócić pod koniec kwietnia, kiedy
PSŻ walczył z ROW Rybnik. Miesiąc wcześniej razem z Joasią
pojechaliśmy do Bydgoszczy na Kryterium Asów. Bardzo chciałem tam
być, tym bardziej, że właśnie wtedy sezon rozpoczynał Tomek Gollob.
Udało się dojechać, ale nie udało się obejrzeć pierwszego wyścigu.
Wszystkiemu winne ekstradługie kolejki przed kasami. Gollob zaczął od
trzeciego miejsca. Potem jeździł skuteczniej i skończył zawody na drugim
miejscu. Lepszy okazał się Emil Sajfutdinow. Ale mimo tego, to właśnie
Tomasz jest rekordzistą wszech czasów w Kryterium i chyba nikt nie
zdoła go pobić. No bo jeżeli imprezę wygrywa się czternastokrotnie,
247
a dwa razy zajmuje się miejsce drugie (i to w szesnastu występach!), to
czy potrzebny jest dodatkowy komentarz?
Wyjazd do Bydgoszczy zapamiętałem z jeszcze jednego, mniej
szczęśliwego powodu. Najprawdopodobniej właśnie tam Joasia się
zatruła, a później grypa żołądkowa powaliła kilka kolejnych osób
z rodziny, włączając Marysię. Mnie, na szczęście, oszczędziła. Lekko nie
było.
Choróbsko trwało w najlepsze, kiedy nasi rozpoczęli kolejny ligowy
sezon. Zespół nazywał się „pięknie”: Stokłosa Polonia Piła. Inauguracja
zainteresowała tłumy, ale święto popsuli goście z Ostrowa, którzy
pokazali naszym, gdzie raki zimują - przegraliśmy 39:51. Nie pomogły
nawet nowe kombinezony. Na szczęście senator, co by o nim nie mówić,
okazał się możnym sponsorem i szybko znalazł receptę na kryzys. Było
nią sprowadzenie do Piły niezwykle utalentowanych braci Pawlickich!
Obaj mieli wtedy na pieńku ze swoim klubem z Leszna, który nie chciał
ich u siebie i zabronił startować w ekstralidze, a że chłopaki były drogie,
to nie miały gdzie jeździć. Przyznam się, że nie wierzyłem w powodzenie
tego planu. Zwłaszcza w sukcesy młodziutkiego Piotrka. I bardzo się
pomyliłem! Pawliccy jeździli świetnie i, co chyba jeszcze ważniejsze,
przyciągali na stadion takie rzesze kibiców, jakie wcześniej pojawiały się
u nas tylko w latach świetności.
Wygrywaliśmy mecz za meczem i pewnym krokiem zmierzaliśmy
do pierwszej ligi. Przy Bydgoskiej nie mieliśmy sobie równych, na
wyjazdach też rządziliśmy. To była Polonia, o jakiej marzyli kibice.
Pod koniec kwietnia Patrycja i Szymek wzięli w Krakowie ślub. Miło
było być tam razem z nimi. Dla mnie bohaterką była Marysia, która bez
większych ekscesów przetrwała męczącą podróż i dotarła z nami w aucie
na drugi koniec Polski.
248
Bardzo ciekawą wyprawą okazał się majowy wyjazd do Mysłowic na
Puchar Świata w Siatkówce Plażowej. Byłem tam jeden dzień, ale wrażeń
nie brakowało. Przede wszystkim dlatego, że zaraz po turnieju pędziłem
na złamanie karku do… Rybnika na mecz ligowy ROW-u z GTŻ
Grudziądz. Byłem tam po raz pierwszy (no, drugi – rok wcześniej, też po
Mysłowicach, kiedy wbiegłem na stadion, to lunęło i mecz rybnicko -
poznański został odwołany). Nie muszę dodawać, że bardzo mi się tam
podobało. Duże wrażenie wywarł na mnie stadion, zbudowany trochę na
kształt amfiteatru. Dzięki temu doping robił wrażenie głośniejszego niż
na bardziej odsłoniętych obiektach. Poza tym rybnicki żużel jest tak
legendarny, że nawet gdyby ścigano się tam na polu, to byłoby
co wspominać. Jednym z gości spotkania był Józef Jarmuła. Kiedy wziął
do ręki mikrofon i zaczął opowiadać, to nie mógł skończyć – taki z niego
gaduła. A sam mecz, mimo świetnej postawy „miejscowego” Lindbaecka,
dość pewnie wygrali goście.
Nie zabrakło w Rybniku i smutnych akcentów. Pan Wiesiu Szmagaj,
który zadzwonił do mnie w sprawach „Tygodnikowych”, poinformował,
że w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł rano Matej Ferjan, świetny
słoweński żużlowiec. Podobno zatruł się jakimiś świństwami…
Ten rybnicko - poznański mecz skończył się na prezentacji (maj 2010 roku)
249
O szczegółach nie chcę tu rozprawiać. Po prostu bardzo mi go szkoda.
W tym samym czasie o życie walczyła najbardziej znana polska
koszykarka, Małgorzata Dydek. Niestety, jej organizm nie wytrzymał tych
zmagań. Kilka dni później ona również odeszła na zawsze.
Tymczasem Pawliccy śmigali aż miło. Niewiele brakowało, żeby
awansowali do finału Mistrzostw Polski Par, z kolei bez problemu
przeszli przez eliminacje IMP. W leszczyńskim finale Przemek zajął
świetne, drugie miejsce, ulegając jedynie rewelacyjnemu Hampelowi.
Młodziutki Piotrek w tych samych zawodach był o krok od podium. Nie
muszę dodawać, że w lidze obaj też brylowali. Choćby podczas meczu
z Kolejarzem Rawicz, kiedy każdy z nich sięgnął po czysty komplet. Poza
tym to właśnie oni byli największym magnesem dla coraz liczniejszych
w Pile kibiców.
A „mój” Tomek? Chłopak nie był już tak skuteczny w Grand Prix jak
przed rokiem. Myślałem, że może w przerwie zimowej za długo świętował
i zbyt często jeździł na okolicznościowe spotkania, ale on twierdził, że to
kwestia nowych tłumików. Rzeczywiście, ich wprowadzenie
spowodowało duże zamieszanie. Zdaniem samych żużlowców, nowy
sprzęt nie był bezpieczny i powodował urazy. Nie mnie to oceniać, za to
na pewno motocykle jeździły ciszej. Na pierwszych zawodach z innymi
tłumikami w roli głównej pojawiłem się właśnie w Rybniku. I wydawało
mi się, że… zawodnicy przesiedli się na jakieś słabiuteńkie „komarki”.
Z czasem przyszło przywyknąć, ale poziom głośności był (i jest) dużo
niższy niż wcześniej.
Powracając do Golloba – Tomek ukończył sezon w Grand Prix na
piątym miejscu. Lepiej jeździł Jarek, który sięgnął po brąz (przegrał
srebro z Jonssonem w ostatnim występie w Gorzowie). A mistrzem
świata został… uwaga, uwaga… Greg Hancock! To był najstarszy
250
triumfator Mistrzostw w historii – zwyciężając cykl miał 41 lat. Brawo,
weterani!
W drugiej połowie czerwca po raz ostatni, jak dotąd, odwiedziłem
stadion na Golęcinie. Niestety, smutne to były odwiedziny. Żużel
w Poznaniu upadał. Tego dnia PSŻ uległ Wybrzeżu Gdańsk 34:56, ale nie
to było najgorsze. Z powodu braku pieniędzy klub nie ukończył
rozgrywek, a w kolejnych latach nie przystąpił nawet do rywalizacji. Co
prawda, nowa grupa zainteresowanych próbuje na powrót rozkręcić
temat, ale nie jest to łatwe. Ech, gdyby żył Tomek Wójtowicz…
Tydzień później Polonia rozgromiła u siebie Wandę Kraków.
Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że właśnie wtedy
jedyną(!) porażkę w sezonie ligowym poniósł na własnym torze Przemek
Pawlicki. A stało się tak wyłącznie przez jego niefrasobliwość, bo gdyby
chłopak nie bawił się na torze, to na pewno dojechałby do mety pierwszy
(jeśli się nie mylę, na trasie wyprzedził go Larsen).
I wreszcie przyszedł lipiec z Drużynowym Pucharem Świata na
czele. Na finał pojechaliśmy do Gorzowa we czwórkę – wujek Edek,
Tomek, Joasia i ja. Czyli, jak łatwo się domyślić, było wesoło. Oczywiście,
media swoje wiedziały: „Polska wygra na pewno i ewentualna porażka
będzie wielkim zawodem” – wieszczono wszem i wobec. Wygraliśmy, ale
w strasznie nerwowych okolicznościach. W pewnym momencie
Australijczycy tak nam odskoczyli, że mało kto wierzył w zwycięstwo.
Na szczęście Gollob zgarnął „szóstkę” za jokera i później było już łatwiej.
Dla mnie cichym bohaterem turnieju był Protasiewicz. Hampel też zrobił
swoje, tym bardziej, że na początku zawodów zdemolował go Ward. Jarek
udowodnił, że jest twardzielem. Słabiutko wypadli Duńczycy, których
najbardziej zawiódł jeżdżący na swoim torze Pedersen. Trzecie miejsce
zajęli Szwedzi. To był bardzo silnie obsadzony finał. A ostatni bieg
251
zawodów i rywalizację Golloba z Crumpem można by oglądać
w nieskończoność!
Zorganizowany następnego dnia mecz ligowy Polonii z lublinianami
oglądał pełen stadion ludzi! Wydarzenie niebywałe, tym bardziej, że
wakacje trwały w najlepsze i mnóstwo osób było na wyjazdach. Po
zawodach podbiegł do mnie rozpromieniony Piotrek Pawlicki i krzyknął
do mikrofonu:
- Mamy awans!
Chłopak szalał ze szczęścia, ale ja nie byłem pewien, czy ma rację.
Powiedziałem, że nawet jeśli tego awansu jeszcze nie wywalczyliśmy, to
jesteśmy już bardzo blisko celu.
Jednak po wygranym meczu z KSM Krosno w Pile uwierzyłem, że
awans do pierwszej ligi jest już pewny. Tym bardziej, że ówczesny prezes
Polonii, Cezary Łysanowicz, przekonywał mnie:
- Na sto procent dopięliśmy swego!
No i popełniłem gafę – obwieściłem sukces, a po meczu niektórzy
słusznie mi wytknęli, że nie jest to jeszcze takie oczywiste, bo
matematyczną szansę wyprzedzenia pilan mieli nadal żużlowcy z Lublina
i Ostrowa. Było mi głupio – powinienem wszystko sześć razy sprawdzić.
A tak popełniłem falstart i przedwcześnie wywołałem stadionową euforię.
Spotkanie z KSM przeszło do historii z jeszcze jednego powodu –
rzekomo w jednym z biegów rekord toru pobił Przemek Pawlicki. Piszę
„rzekomo”, bo Polonista oficjalnie wykręcił czas 61,17 sekundy, a więc
o jedną setną szybciej od rezultatu „Wielkiego Hansa” z 1999 roku. Tyle
że każdy, kto wziął po meczu do ręki stoper i sam zmierzył czas oglądając
relację w telewizji, ten zauważył, że Przemek przejechał cztery kółka
w granicach… 64-65 sekund! Sprawa pachniała bardzo dziwnie. Będąc na
murawie, cieszyłem się z tego osiągnięcia, ale z drugiej strony im więcej
252
czasu upływało, tym silniejsze były moje wątpliwości, czy pomiar
wykonano rzetelnie. Niestety, obawiam się, że Pawlickiego
uszczęśliwiono na siłę, a kibice nigdy do końca w ten rekord nie
uwierzyli.
Później był wyjątkowy dla mnie weekend biegowy. Zaczął się
sobotnim maratonem ze Świnoujścia do niemieckiego Wolgastu.
Początek września był gorący, na dodatek ja, mimo że trasa do łatwych
nie należała, narzuciłem sobie ostre tempo. Pierwsze dziesięć kilometrów
przebiegłem mniej więcej w czterdzieści pięć minut! I w końcu stało się –
piętnaście kilometrów dalej zabrakło mi pary w płucach, w efekcie czego
musiałem się przerzucić na marszobieg. Moja ambicja biegowa została
mocno nadszarpnięta. I ciekawostka - mimo że sporo odcinków
przeszedłem, uzyskałem pięć minut lepszy czas niż rok wcześniej
w Lesznie! I jeszcze jedna ciekawostka – na mecie zostałem
przedstawiony przez niemieckiego spikera jako „Wojciech Dorsz”.
Ładnie, prawda?
Ale weekend ma to do siebie, że trwa dłużej niż jeden dzień. Zaraz
po wyprawie na północ wróciliśmy do Piły, gdzie w niedzielę wziąłem
udział w tradycyjnym półmaratonie. Ten był dla mnie szczególny, bo
postanowiłem pobiec w nim... z Marysią! Usadziłem dziewczynkę
w wózku (zwykła spacerówka) i w ten sposób przemierzyliśmy cały
dystans. Było nieźle kiedy spała, ale jak się obudziła, to zaczynała się
wiercić i miałem kłopot. Poza tym na trasie brakowało wody, a pięć
kilometrów przed metą również sił. Ale daliśmy radę! Bardzo mi pomógł
doping kibiców. Na koszulce napisałem: „Mój pierwszy półmaraton.
Marysia”.
Zanim kolejny raz połykałem wzrokiem żużlowe emocje na
stadionie, trafiłem do złotowskiego Domu Kultury. Właśnie tam,
253
w połowie września, gościł Zenon Plech, żużlowiec – legenda, który
dotarł na zaproszenie wielkiego miłośnika czarnego sportu, Łukasza
Starszewskiego. „Super Zenon” promował w Złotowie swoją książkę
„W cieniu złota”. Spotkał mnie nie lada zaszczyt poprowadzenia tego
wyjątkowego wieczoru. Przygotowałem się do niego solidnie, w związku z
czym temat gonił temat, a końca nie było widać. Rozmawialiśmy chyba
ze dwie godziny. Na kanapie usiedli również Tomek Gapiński i trener
Polonii, Piotr Szymko. Szkoda tylko, że niewielu było widzów. Trudno,
kto nie przyszedł, niech żałuje! Plech poruszył mnóstwo ciekawych
wątków, pokazał motor, kombinezon i zaprezentował archiwalne wyścigi
ze swoim udziałem.
Kiedy było już po wszystkim, zostaliśmy poczęstowani obfitym
obiadem. Ba! Obfity to mało powiedziane. Porcje były przeogromne! Ale
porcja wrażeń jeszcze większa.
Wreszcie nadszedł najbardziej przykry dla mnie moment sezonu.
Myślę tu o Mistrzostwach Europy Par, które we wrześniu odbyły się na
naszym torze. I nie chodzi tu o wyniki (nasi – Hampel i Pawliccy –
wygrali bez większych problemów, drugie miejsce zajęli Węgrzy, a trzecie
Rosjanie; mi się najbardziej podobała jazda Andrzeja Lebiediewsa,
siedemnastolatka z Łotwy), ale o kwestię prowadzenia zawodów. Imprezę
komentował z murawy Michał Łopaciński, znany między innymi z relacji
żużlowych w Canal +. Wspierał go Daniel Możejko, a ja poszedłem na
wieżę. Nie miałbym nic przeciwko takiemu scenariuszowi, gdybym się
o nim dowiedział od kogoś z władz klubu. Tymczasem nikt się na ten
temat nawet nie zająknął, a o wejście na wieżę poprosił mnie Daniel…
kilka minut przed rozpoczęciem meczu! Było mi przykro, bo podczas
poprzednich imprez, będąc na murawie, dawałem z siebie wszystko bez
254
oglądania się na profity. Za moją pracę nie dostałem złotówki, a tym
razem zostałem potraktowany tak, jakbym był zbędnym ogniwem całości.
W związku z tą sytuacją nie zamierzałem prowadzić następnego
meczu ligowego Polonii z Kolejarzem Opole. Spotkanie odbyło się cztery
dni później, a ja kupiłem bilet i spokojnie usiadłem na trybunach. Może
dzięki temu klub miał ze mnie większy pożytek, bo zostawiłem mu trochę
pieniędzy, a w innym przypadku wpuszczono by mnie za darmo? To już
tylko dywagacje. Najważniejsze, że pilanie z Kolejarzem wygrali
i zapewnili sobie awans do pierwszej ligi! Na koniec były fajerwerki
i niczym niezmącona radość z sukcesu. Piękne chwile…
Niestety, złoty sen dobiegł końca szybciej niż można było się
spodziewać. Zima znów była gorąca od negatywnych emocji wokół żużla.
Powód jak zawsze ten sam: pieniądze. Okazało się, że mimo solidnego
wsparcia ze strony Stokłosy, klub wciąż miał bardzo poważne długi.
W rezultacie pan Henryk obrócił się na pięcie i… przestał sponsorować
pilski żużel. Zaczęły się schody. Znów balansowaliśmy na granicy „być
albo nie być”. W lokalnej prasie przynajmniej kilka razy pojawiały się
informacje sugerujące, że tym razem już na pewno nie pojedziemy. Ja też
nie wierzyłem, że wystartujemy. Byłem zrezygnowany, tym bardziej,
że inni się zbroili, a u nas cisza. Oczywiście, od dawna było wiadomo, że
Pawliccy z Piły wyemigrują. W końcu klamka zapadła – Polonia wycofuje
się z rozgrywek! Mimo awansu, nie pojedziemy w pierwszej lidze. Nic
dziwnego, że po takiej sensacji kibice odwrócili się od klubu.
Przyznam się, że w obawie przed utratą kontaktu z żużlem wysłałem
do kilku klubów propozycję prowadzenia meczów na ich stadionach.
Zaoferowałem swoje usługi między innymi w Ostrowie i Bydgoszczy,
pisząc, że jestem gotowy pomóc w przypadku braku ich etatowych
spikerów. Niestety, nikt się do mnie nie zgłosił.
255
Zupełnie pozażużlową przygodą była nasza przeprowadzka. Pod
koniec listopada opuściliśmy ciepłe gniazdko na Mickiewicza, które
odstąpiliśmy jego właścicielowi. Powracający z Irlandii Michał, bo o nim
mowa, był jednak bardzo cierpliwy i wcale nas nie poganiał. To my
postanowiliśmy działać szybko, dzięki czemu nowe lokum znaleźliśmy
sprawnie. Przeprowadzkę trzeba było poprzedzić remontem, a jeszcze
wcześniej zdobyciem kredytu na mieszkanie. Wszystko z pomocą
dobrych ludzi się udało. Dziś piszę te słowa w naszym domu na
Słowackiego. Jesteśmy tutaj prawie dwa lata i czujemy się znakomicie.
Tylko kredyt spłacać trzeba. Jeśli nie uda się niczego przyspieszyć, to
dług wobec banku zwrócimy w 2041 roku!
Wróćmy do głównego wątku tej opowieści. Kiedy wydawało się, że
wszystko jest już pozamiatane, na horyzoncie pojawił się wybawca.
Okazał się nim mój kolega, Maciej Witt. Ten sam, który kilka lat
wcześniej założył stowarzyszenie Victoria Piła. Ale ponieważ jakiś czas
temu zawiesiło ono działalność, nie pozostało nic innego, jak
w ekspresowym tempie wydać na świat nowy twór. W ten sposób, w
ostatniej chwili, dosłownie za pięć dwunasta, zarejestrowano
w Starostwie Klub Żużlowy „Victoria” Piła. Pamiętam, jak Maciek
przychodził do nas codziennie i przynosił brakujące dokumenty. Zapału
mu nie brakowało.
Żużlowe władze poszły Wittowi i jego kolegom - działaczom na
rękę, przedłużając wszystkie możliwe terminy. Chciano, żebyśmy
wystartowali, tym bardziej że już wcześniej wycofał się Poznań i liga bez
Piły byłaby jeszcze bardziej zdekompletowana. Oczywiście, w grę
wchodziły tylko występy w najniższej klasie rozgrywkowej. Ale lepsze to
niż nic.
256
No i udało się! Grupka zapaleńców z Maćkiem na czele
błyskawicznie zmontowała całkiem niezły skład. Byli: Piotrek Świst,
Marcin Jędrzejewski, Cyprian Szymko, Mariusz Franków, a przede
wszystkim niesamowity Mariusz Puszakowski, którego wkrótce zaczęto
nam zazdrościć chyba nawet w ekstralidze. Szkoda tylko, że mało ludzi
chodziło na mecze. Ale wielu z nich, nie bez podstaw, poczuło się
oszukanych jesienno – zimowymi zdarzeniami w Polonii. Zaufanie trzeba
było odbudować powoli.
Zanim zaczął się sezon, rodzina przeżyła bardzo smutne chwile.
Pierwszego marca zmarła ukochana Babcia Klemcia. Na uroczystości
pogrzebowe przyjechały tłumy, niektórzy nawet z zagranicy, a wujek
Brunek dotarł z Kaczor razem z orkiestrą. Wszystko działo się niemal
dokładnie sześć lat po ostatnim pożegnaniu Babci Beni z Ujścia. Cóż,
każdy ma swój czas tu, na ziemi… Moje babcie wykorzystały go
wspaniale, wydając na świat i wychowując łącznie siedemnaścioro
wspaniałych dzieci. Będę o nich pamiętał.
Zaledwie kilkanaście dni po śmierci Babci, na świat przyszedł
Stasiu, syn Patrycji i Szymka. Pod koniec kwietnia mieliśmy okazję
obejrzeć malucha po raz pierwszy. Wyjazd do Krakowa połączyliśmy
z krótkim pobytem w Czajkowie i nieco dłuższym w Mysłowicach
(oczywiście, na siatkówce plażowej).
257
A sezon żużlowy zaczął się tym razem nietypowo, bo od Grand Prix
w… Nowej Zelandii! Pod koniec marca, po raz pierwszy w ojczyźnie
Maugera ścigali się najlepsi jeźdźcy świata. W Auckland rewelacyjnie
jechał Tomasz Gollob, ale do czasu. Z czternastoma punktami bez
problemu wygrał rundę zasadniczą, po czym zajął dopiero trzecie miejsce
w swoim wyścigu półfinałowym. A objechał go nie kto inny jak… Jarek
Hampel! W finale Jarosław zajął drugą lokatę za niezniszczalnym
Gregiem Hancockiem. Gollob był dopiero piąty.
Zawody na Antypodach oglądałem razem z Edkiem u niego
w domu. Było to wyjątkowe przeżycie, bo transmisja rozpoczęła się
o piątej rano. Ale mimo wczesnej pory nie chciało nam się spać. Wprost
przeciwnie, zawody bardzo nas rozbudziły, a przerwach rozmawialiśmy
chyba o wszystkim, nawet o polityce. No i chyba po raz pierwszy u Edka
imprezę żużlową oglądały tylko dwie osoby.
Marysia podczas pierwszego spotkania z kuzynem Stasiem w Krakowie (maj 2012 roku)
258
Tamen sezon był dla Tomasza dość dziwny. W Grand Prix radził
sobie dobrze (czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej, wygrana runda
w Malilli), ale zupełnie pogubił się w lidze. Stal Gorzów, dla której
punktował, miała bardzo silny zespół i aspiracje na złoto. Niestety dla
Golloba, nad Wartą regularnie robiono tor, na którym nasz mistrz sobie
nie radził. W rezultacie często musiał go zastępować… młodziutki Bartek
Zmarzlik. Już wtedy mówiło się, że dla Tomka najlepsza byłaby zmiana
klubu. A sezon ukończył ze Stalą na drugim miejscu.
Gorsze przeżycia towarzyszyły Hampelowi. Podczas rundy Grand
Prix w Kopenhadze sfaulował go Kenneth Bjerre i Jarek miał dwa
miesiące z głowy. Pech niesamowity!
Sezon ligowy zaczął się dla Victorii od pięciu meczów wyjazdowych.
To ewenement. Najpierw zaliczyliśmy wszystkie spotkania poza Piłą,
a dopiero później jeździliśmy u siebie. Przemeblowania w terminarzu
były spowodowane przede wszystkim brakiem zgody na rozgrywanie
imprez masowych na naszym stadionie. Z tych pięciu wyjazdów jeden
udało się wygrać – w Opolu. U siebie było dużo lepiej. Zwyciężyliśmy
wszystkie mecze, a gwiazdą pierwszej wielkości był Mariusz Puszakowski.
„Puzon” jeździł przy Bydgoskiej równie skutecznie jak rok wcześniej
Przemek Pawlicki. Słabi byli tylko młodzieżowcy. Ewidentnie brakowało
nam Patryka Dolnego, który trafił do ekstraligowej Sparty. Mimo że
w rundzie zasadniczej pilanie zajęli pierwsze miejsce, to na mecze
przychodziło niewielu kibiców. Poza tym nie mieliśmy prawa awansować
– takie były koszty późnego zgłoszenia drużyny do rozgrywek.
No i jeszcze nazwa: na początku bardzo często Victoria myliła mi się
z Polonią. Działo się tak nawet podczas prowadzenia imprez. Czasem
poprawiając się mówiłem, że chodzi o to samo. Zresztą kibice chyba
259
woleli naszą starą dobrą „Polonię” i takie tytułowanie klubu
w powszechnym obiegu funkcjonowało dość często.
Drugi ligowy mecz u siebie Victoria odjechała 3 czerwca. Niestety,
nie miałem okazji na nim być. A to dlatego, że w tym samym czasie
w Jastrowiu mój kolega z „Ogólniaka”, Karol Matuszewski podjął się
niezwykłej próby bicia rekordu Guinnessa w długości trwania meczu
siatkarskiego. Obiecałem mu, że poprowadzę początek i końcówkę
wydarzenia. A ponieważ udany finisz akcji przypadł właśnie na mecz
z Opolem, to zdołałem wrócić do Piły jedynie na ostatni bieg tamtego
spotkania. Swoją drogą to niesamowite, że dwudziestu czterech śmiałków
grało w siatkę bodaj 90 godzin bez przerwy! Niestety, jak to zwykle bywa,
Guinness rekordu nie zaliczył (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo).
Dlaczego? To już pytanie do wyższych instancji.
Dużym wydarzeniem było dla mnie poprowadzenie ze stadionowej
płyty meczu Victorii z ROW-em Rybnik. Ślązacy przyjechali do nas na ligę
po raz pierwszy od osiemnastu lat, kiedy to, dzięki zwycięstwu
w pamiętnym spotkaniu z RKM zapewniliśmy sobie historyczny awans.
Wynik był podobny - wtedy wygraliśmy czternastoma, a tym razem
trzynastoma punktami.
Spotkanie z Kolejarzem Rawicz też wygraliśmy. Tym razem mecz
oglądałem w cywilu, siedząc na trybunach. Odpoczywając na żużlu
zbierałem siły na popołudniowy festyn, który miałem prowadzić na
Wyspie. Imprezę zorganizowano z okazji finału piłkarskich Mistrzostw
Europy, które – jak pewnie wszyscy pamiętają – odbyły się w Polsce i na
Ukrainie. I przeżyłem wielkie nerwy, bo tuż przed rozpoczęciem meczu
Hiszpania – Włochy wysiadł telebim! Ludzie czerwoni ze złości, a ja ze
wstydu. Czekaliśmy kilkanaście minut, żeby wszystko zagrało jak trzeba.
W końcu sprzęt odpalił, ale wielu nie wytrzymało i poszło do domu.
260
Wcale im się nie dziwiłem. Ja, kiedy telebim już działał, zamiast oglądać
mecz, poszedłem zjeść kiełbasę. Nerwy zupełnie wyprały mnie z sił.
Zresztą te mistrzostwa w ogóle były jakieś pechowe. I nie myślę tu
o aspekcie sportowym, ale o naszej pilskiej strefie kibica na Wyspie.
Pierwszy mecz z Grecją odbył się bez przeszkód (wspaniała, wzruszająca
ceremonia otwarcia – nigdy jej nie zapomnę!), jednak później działo się
coraz gorzej. Największy wpływ na taki stan rzeczy miała pogoda. Często
lało jak z cebra. Tak było w Pile na przykład podczas meczów Polski
z Rosją i z Czechami. Poza tym ludzie czasami za bardzo się denerwowali.
Na przykład jeden z kibiców przyszedł do mnie i usilnie nalegał, żebym
przez mikrofon prowadził doping. Jego zdaniem, robiłem to zbyt
delikatnie. Ale takie było moje zamierzenie, bo przy ekranie na Wyspie
zasiedli zarówno fanatycy futbolu, jak i kibice niedzielni, którzy nie
chcieli się wydzierać. Uff, dobrze, że to już za mną. Fajne podczas tych
kilku wspólnych wieczorów przy telebimie były osoby, z którymi
współpracowałem: Darek, Rafał, Grzegorz, DJ Jagoda... Oni potrafili
rozładować napięcie.
Miesiąc później zaczęła się najważniejsza dla mnie pozażużlowa
impreza sportowa roku – Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Wiele relacji
słuchałem w radiu (a właściwie to próbowałem słuchać, bo „Jedynka” nie
miała częstych wejść na żywo). Odbiornik włączałem w pracy, a później
na urlopie, kiedy razem z Joasią i Marysią przemieszczaliśmy się
samochodem. Swoje drugie olimpijskie złoto zdobył w Londynie Tomasz
Majewski. Byłem bardzo zdegustowany, kiedy w plebiscycie na sportowca
roku wyprzedziła Tomka Justyna Kowalczyk. Uznałem to za duże
nieporozumienie i straciłem sympatię do tej zabawy.
Będąc na urlopie, jeden dzień spędziliśmy w Gdańsku. Oczywiście,
byłbym niepocieszony, gdybym nie skorzystał z okazji i nie wziął
261
dziewczyn na żużel. To był debiut Marysi. Razem oglądaliśmy ligowy
mecz Wybrzeża ze Spartą Wrocław. Było sympatycznie, chociaż bardzo
mi się nie podobało, jak tak zwany klub kibica potraktował Tomka
Chrzanowskiego. Chłopaka zmieszano z błotem od stóp do głów. Cóż,
łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
A jak debiut zniosła Marysia? Cóż, dobrze że w pobliżu było dużo
winniczków i nieco starszy kolega, bo trochę marudziła. I bała się hałasu.
W podziękowaniu za cierpliwość kupiłem jej małą sylwetkę żużlowca –
Iversena. Do dziś pamięta to nazwisko. Mieliśmy też szczęście do pogody,
bo ciemne chmurzyska krążyły nad nami prawie bez przerwy. Na
szczęście, padać (a właściwie lać) zaczęło, kiedy siedzieliśmy już w aucie
i wracaliśmy do naszej bazy w Smołdzinie.
Część wakacji spędziliśmy wspólnie w Starych Jabłonkach.
Niestety, na chwilę przed meczem o pierwsze miejsce (Łotwa kontra
Austria) zasłabł Darek i musiałem go razem z Kamilem zastąpić. Jakoś
daliśmy radę. Przebojem tamtej imprezy została piosenka „Ona tańczy
dla mnie”, śpiewana przez zespół Weekend. Ależ to był hit! Świetni byli
sędziowie liniowi, którzy wymyślili układ taneczny do tego utworu. Układ
tak się spodobał, że błyskawicznie trafił w najróżniejsze części kraju,
a nawet do telewizji (na przykład do programu „Jaka to melodia?” – sam
widziałem!). Jednak największą furorę zrobili tańczący siatkarze: Michał
Kądzioła i Michał Makowski.
Mam osobiste wspomnienie związane z tą piosenką: pierwszy raz
usłyszałem ją przez ścianę, w domu moich sąsiadów, kilka tygodni przed
Jabłonkami. Tak im się podobała, że grali ją na okrągło. A mnie
rozśmieszała. Zwłaszcza ta „trąbka”… No i proszę – sąsiedzi „namaścili”
dzieło Weekendu, które później podziwiały miliony, przede wszystkim
w Internecie!
262
Kilka zdań temu wspomniałem o Wrocławiu i do Wrocławia wrócę.
13 maja był tam dniem bardzo nieszczęśliwym, a wszystko z powodu
tragicznego w skutkach wypadku z udziałem Lee Richardsona. Podczas
meczu Sparty ze Stalą Rzeszów Lee upadł na wyjściu z łuku. Wydawało
się, że dramatu nie będzie, bo chłopak się ruszał i nie stracił
przytomności. Kłopoty zaczęły się po odwiezieniu go do szpitala.
W telewizji (mecz transmitowała TVP Sport) lekarz powiedział, że
sytuacja jest poważna, a Brytyjczyka operują specjaliści. Jednak wtedy
też chyba nikt nie przewidywał najgorszego. I w końcu dotarły do mnie
hiobowe wieści, które przekazał mi pan Wiesiu, dzwoniąc około dziesiątej
wieczorem. Właśnie wróciłem z procesji fatimskiej. Po informacji
o śmierci Lee błyskawicznie włączyłem telewizor, gdzie pokazywano mecz
Stali Gorzów z Falubazem. Spotkania nikt nie komentował, a ostatecznie
zostało ono przerwane. O wypadku było głośno, rzecz jasna, nie tylko
w Polsce, a żużel znów stał się bardziej popularny. Tylko co to za
popularność, która kiełkuje na dramacie? Niestety, ludzkie tragedie
zawsze przyciągają większą liczbę odbiorców.
O tym, co się działo niedawno, można by mówić godzinami, bo
pamięć o tych wydarzeniach jest jeszcze świeża. Dlatego, żeby
wspomnienia z ostatnich lat trochę urozmaicić, zakłócam chronologię
opisu. W końcu nie jest to dziennik, a jedynie zbiór impresji. Mam
nadzieję, że dla Ciebie, Drogi Czytelniku, choć odrobinę interesujący.
A jeśli jest inaczej, to i tak cieszy mnie, że te wspomnienia utrwaliłem.
Będzie ciekawa pamiątka, choćby dla mnie samego.
Powróćmy do Grand Prix A.D. 2012. Wybrałem się z Joasią na dwa
turnieje – do Gorzowa i Torunia. Jadąc na stadion Stali marudziłem, że
obejrzymy słabego Tomka, bo w tygodniach poprzedzających imprezę
jeździł dość kiepsko. I rzeczywiście, zaczął marnie, od trzech jedynek.
263
Przełom nastąpił w czwartym starcie, kiedy skorzystał z zamieszania na
trasie i wskoczył na pierwsze miejsce. Później były dwa kolejne
zwycięstwa, dzięki którym awansował do finału. Niestety, przed ostatnim
biegiem odrobinę popadało i to Gollobowi podcięło skrzydła. Ostatecznie
był czwarty, a wielkie rzeczy wydarzyły się z przodu: trzecie miejsce zajął
rewelacyjny Zmarzlik, natomiast wygrał debiutujący w Grand Prix Martin
Vaculik!
W Toruniu też padało. Zlało nas przed stadionem tak mocno, że
solidnie przemarzliśmy. Ale zawody mogły rozgrzać każdego, tym
bardziej, że kończyły sezon i decydowały o mistrzostwie. Lepszy od
Pedersena okazał się Holder. A Gollob do końca walczył o brąz.
Ostatecznie o kilka punktów lepszy okazał się Hancock.
W osobliwy sposób zdobyłem bilety na toruńskie zawody. Kupiłem
je przez Allegro. Żeby było taniej, postanowiłem nabyć wejściówki na
miejsca stojące. I to był mój błąd. Owszem, staliśmy, ale żeby cokolwiek
zobaczyć, musieliśmy się mocno gimnastykować i zaglądać innym przez
ramiona albo głowy. Więcej biletu na miejsce stojące w Toruniu już nie
kupię.
A propos niecodziennego sposobu oglądania zawodów: rok
wcześniej na DPŚ w Gorzowie siedziałem obok z lekka podchmielonego,
ale nieszkodliwego kibica z Gniezna, który przed sobą zamiast toru
widział... podtrzymujący konstrukcję stadionu słup! Chłopak też musiał
balansować, żeby cokolwiek zobaczyć. No i fajnie reagował, kiedy
żużlowcy przejeżdżali na wirażu obok naszej trybuny – zwijał wtedy
program w rulon i machał nim tak, jakby chciał w ten sposób popędzić
zawodników. Wyglądało to bardzo komicznie.
Ostatni raz stadionową imprezę w 2012 roku oglądałem w połowie
października. Mowa o memoriale Wiesława Rutkowskiego, gwieździe
264
powojennego żużla w Pile. Zmarło mu się kilka miesięcy wcześniej. To
były ciekawe zawody, które wygrał faworyt, Damian Baliński. Niestety, po
raz kolejny w tamtym roku tor stawał się z biegu na bieg coraz
trudniejszy, co zmusiło sędziego do zakończenia imprezy po szesnastu
wyścigach. Bardzo miłe ze strony Maćka Witta było przygotowanie
podziękowań, jakie wręczył rodzinie bohatera imprezy. Synowie pana
Wiesława nie kryli wzruszenia. I szkoda tylko, że ludzi przyszło niewielu.
Smutny był z tego powodu również pan Olek, mój sąsiad z Mickiewicza
i wielki kibic Rutkowskiego, kiedy ten jeszcze śmigał po torze.
Żużlowego Turnieju Gwiazdkowego znów nie mieliśmy okazji
oglądać. Zabrakło kasy. Był za to ciekawy turniej piłkarski, który
w okolicach Gwiazdki zorganizowali kibice z Dawidem Kirdzikiem na
czele. Miałem przyjemność go prowadzić. Kogo wtedy w „Dwunastce” nie
gościliśmy: w cywilu albo w spodenkach można było spotkać między
innymi Jarka Hampela, Tomka Gapińskiego, Grześka Zengotę, Maćka
Janowskiego (kopał piłkę kilkanaście dni po pamiętnych występach
w IMŚJ na terenie Argentyny, gdzie zapewnił sobie srebro), Krzyśka
Buczkowskiego, Rafała Kowalskiego, Pawła Kowalewskiego i wielu
innych. Cel imprezy był szczytny – zbieraliśmy pieniądze na rzecz
chorego na mukowiscydozę synka Waldka Fonsa, dawniej żużlowca
Polonii. To było bardzo sympatyczne spotkanie. Dodam, że Victoria miała
już wtedy nowego prezesa. Maćka zastąpił Tomek Soter, młody, ambitny
chłopak, który żadnej pracy się nie boi. Tomek wraz ze swoimi
współtowarzyszami znakomicie rozpowszechnił wiedzę o Victorii, dzięki
czemu w kolejnym sezonie trybuny znów były znacznie pełniejsze. Tylko,
niestety, mieliśmy mniej sukcesów.
Tym najwspanialszym, ale i zupełnie niespodziewanym
osiągnięciem w 2012 roku było piąte miejsce w Mistrzostwach Polski Par,
265
podczas których nasi – Puszakowski, Jędrzejewski i Szymko dosłownie
otarli się o „pudło”. Niewiele brakowało, a wyjazd do Leszna zakończyłby
się zdobyciem przez nich brązowego medalu.
A dzielna Marysia rosła w oczach (chociaż nie w moich, bo dla mnie
zawsze jest malutka). Regularnie zabierałem ją na basen. Na zajęcia dla
dzieci chodzimy od wiosny 2011 roku, czyli zanim dziewczynka ukończyła
rok. Z początku na pływalni „buczała”, ale z czasem nasze wyjazdy bardzo
polubiła. Te zajęcia mają swoje niezaprzeczalne atuty, na przykład
uodparniają ją na choroby.
Do grudnia z różnych powodów wolałbym nie wracać, ale z drugiej
strony nie mogę udawać, że nic wtedy się nie wydarzyło. Nie był to dla
nas wesoły czas. Wszyscy – Joasia, Marysia i ja – pochorowaliśmy się.
Męczyliśmy się fizycznie i psychicznie. No i jeszcze smutne wieści dotarły
do mnie najpierw z Piły, gdzie zmarł niezastąpiony Włodek Winkler,
człowiek – instytucja pilskiej siatkówki, a później z Czajkowa, gdzie
z ziemskim życiem pożegnał się wujek Andrzej. Smutne były to chwile
i sporo czasu minęło, zanim wróciliśmy do równowagi. Takie życie…
Pisałem już o Argentynie. To dziewiczy dla światowego żużla teren
i dlatego dwa ostatnie spośród bodaj siedmiu rund IMŚJ 2012, które
odbyły się właśnie tam (konkretnie w Bahia Blanca), były dużym
wydarzeniem. Niestety dla uczestników, również bardzo kosztownym. Na
dodatek, kiedy w Polsce trwała zimowa przerwa, zginął na tym torze
słoweński żużlowiec Matija Duh. Nie muszę dodawać, że przyszłość
poważnego ścigania w Bahia Blanca stanęła pod dużym znakiem
zapytania.
Dużo było wątpliwości związanych z terminem inauguracji ligi
żużlowej w Polsce A.D. 2013. Po łagodnym grudniu, a później lutowym
rozpogodzeniu wydawało się, że zima odeszła w siną dal, tymczasem stało
266
się zupełnie inaczej. Marzec przyniósł obfite opady śniegu, silny mróz
i tak trzymało chyba z miesiąc. Dwie żużlowe kolejki trzeba było
przełożyć, a zawodnicy po raz pierwszy o punkty ścigali się dopiero
w połowie kwietnia. Jak zauważył Krzysztof Błażejewski, korespondent
mojego ulubionego „Tygodnika Żużlowego”, tak późno rozgrywki ligowe
rozpoczęły się ostatnio ponad pięćdziesiąt lat temu!
Jeśli chodzi o sam „Tygodnik”, to na początku roku 2013, za
pośrednictwem Internetu, zacząłem szukać tych numerów pisma, których
brakuje mi do kompletu. Częściowo się udało, ale do pełni szczęścia
potrzeba mi jeszcze kilkudziesięciu wydań. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się
dobrnąć do szczęśliwego końca tworzenia kolekcji... Sytuacja jest o tyle
skomplikowana, że chętnych na najstarsze numery jest trochę więcej niż
tylko ja.
Zanim wystartowała liga, pod koniec marca miałem okazję
uczestniczyć w wyjątkowej prezentacji naszej Victorii Piła. Wyjątkowej,
bo bardzo profesjonalnej i dopracowanej w najmniejszym szczególe.
Takich bajerów nie było nawet wtedy, jak biliśmy się o medale
w ekstraklasie.
Ciekawie było już w kuluarach, gdzie w zimowych czapkach, trochę
podobni do bajkowych „Sąsiadów” z Czechosłowacji, czekali na
rozpoczęcie imprezy koledzy z Australii: Josh Grajczonek i Dakota North.
- Zimno tu u was! – mówili zgodnym chórem.
Kilka minut przed godziną „zero” zawodników skoszarował na zapleczu
sztab szkoleniowy i dokonano wyboru kapitana. Niespodzianki nie było –
głową drużyny został Piotr Świst.
Prezentacja odbyła się w auli Państwowej Wyższej Szkoły
Zawodowej. Ludzi dotarło mnóstwo! Dla niektórych zabrakło nawet
miejsc siedzących. Trenerów i zawodników przedstawiałem na przemian
267
z Danielem. Duże brawa zebrał wracający do zespołu Janusz Michaelis.
Tak samo było z Aleksiejem Charczenką i Steenem Jensenem. Miałem
pewne obawy, czy dogadam się z obcokrajowcami, ale moje pytania były
na tyle banalne, że przebrnąłem przez tę próbę bez większych potknięć.
Jeśli chodzi o Steena, to trochę onieśmielony zaczął nawet z kibicami
robić „szkocję”. A jeśli chodzi o Klub Kibica, to momentami przesadzał.
Myślę tu o kilku okrzykach, które były nie na miejscu. Natomiast
skandowane przez jego członków: „PO-LO-NIA! PO-LO-NIA!” podobało
mi się. Sam nawet wszedłem na scenę z szalem starej Polonii.
Po inauguracji, pełnej fajerwerków i niespodzianek, nie pozostało
nic innego, jak z niecierpliwością czekać na nowy sezon. No to
czekaliśmy. Niektórzy nawet z nadziejami na awans! Moim zdaniem
skład tego nie gwarantował, ale mógł sprawić kilka niespodzianek. Tomek
Soter publicznie zapowiedział, że planem minimum jest awans do
najlepszej czwórki, która powalczy w rundzie finałowej. Ponieważ w lidze
startowało sześć drużyn, chyba nikt się nie spodziewał (łącznie ze mną),
że tego planu nie zrealizujemy.
Przebojami transferowymi były przejścia Jarka Hampela z Leszna
do Zielonej Góry, a zwłaszcza Tomka Golloba z Gorzowa do Torunia. Ten
drugi transfer wywołał burzę. Jak to się mogło stać, że bydgoszczanin, i to
jeszcze tak sławny, będzie jeździł w Apatorze? Wielu „kibiców” nie
potrafiło Gollobowi wybaczyć tej decyzji. Mieliśmy okazję przekonać się
o tym z Joasią na własne oczy i uszy, bo wybraliśmy się do Torunia na
pierwszy mecz ligowy, w którym „Anioły” podejmowały skazaną
na pożarcie Spartę Wrocław. Grupa najzagorzalszych fanów dała
Tomkowi popalić już na prezentacji (to akurat tylko słyszeliśmy, bo
właśnie wchodziliśmy na stadion) i potem w czasie zawodów (to już
widzieliśmy). Trzeba przyznać, że ich pomysłowość zadziwiała. Co wyścig
268
Golloba, to inne zachowanie. A to stali tyłem, a to wychodzili ze stadionu,
a to bili brawo, kiedy przyjechał na metę ostatni. Były też transparenty.
Na jednym napisali: „Lepsze w drugiej lidze lanie niż Golloba oglądanie”.
Sęk w tym, że hałaśliwej mniejszości nie posłuchała liczniejsza reszta,
która Tomka szczerze oklaskiwała. Dodam tylko, że Apator wygrał 50:40.
A Sparta, która pojechała nad wyraz dobrze, później zaskakiwała jeszcze
wiele razy. I ostatecznie wykonała zadanie niemożliwe – uniknęła
spadku! To wielka sensacja. Ogromna w tym zasługa Taia Woffindena,
którego talent eksplodował piorunująco.
Na kolejne spotkanie z Gollobem pozwoliliśmy sobie tuż przed
Bożym Ciałem, tym razem w Bydgoszczy. Tam, podczas Derbów
Pomorza, na Tomka gwizdali już prawie wszyscy – i miejscowi,
i przyjezdni. A on nic sobie z tego nie robił i wygrywał wyścig za
Jedzie Gollob - wychodzimy! Mecz torunian ze Spartą Wrocław (kwiecień 2013 roku)
269
wyścigiem. Podobało mi się to, był „sam przeciwko wszystkim”, zupełnie
jak w tytule piosenki, której bohaterem został jakieś dwa lata wcześniej.
Taki właśnie jest i zawsze był – niepokorny i budujący swoją legendę
z różnych, nie zawsze łatwych do zaakceptowania argumentów.
Pora wrócić na nasze podwórko. Po tak dobrej prezentacji nie
pozostało nic innego, jak walczyć o najwyższe cele. Zawodnicy mieli
identyczne, biało - niebieskie kombinezony (sponsorowane przez Piotra
Stawińskiego) i liczną rzeszę kibiców.
Przed ligą część z nich przyglądała się treningowi punktowanemu
z Polonią Bydgoszcz, podczas którego Hancocka pokonali Świst i North.
Muszę się przyznać, że do tego typu imprez nie przywiązuję większej
wagi. Uważam, że ściganie się bez sędziego i nie zawsze w zgodzie
z regulaminem nie zasługuje na szczególny poklask. Po pierwsze -
dawniej tego nie było, po drugie – funduje się kibicowi wybrakowany
„towar”, po trzecie – jak ktoś słusznie zauważył – kluby żądają kupna
biletu na wydarzenie, które pewnie i tak by się odbyło, bo przecież
trenować trzeba. Czyli kibic robiony jest trochę na szaro. Smutne jest dla
mnie to, że te treningi stały się już ogólnopolską plagą i chyba mało komu
przeszkadzają. Cóż, jestem w mniejszości. Uważam, że bez sędziego nie
ma zawodów. Takich imprez, jeśli nawet w nich uczestniczę, nie notuję
w moim kajecie do spisywania zawodów, które oglądałem na żywo.
A propos kajecika – to taki mały notatnik ze zdjęciem aktorów
z serialu „Beverly Hills 90210” na pierwszej stronie, rocznik '96.
Dostałem go kiedyś za udział w konkursie pod nazwą „Mister Szkoły”.
Wtedy zupełnie się nie spodziewałem, że ten niewielki zeszyt będzie mi
służył przez długie lata. Ciekawe, czy wiecie, kto został wówczas misterem
„Szóstki”? Już mówię – Michał Lach, jeszcze niedawno siatkarz Jokera
Piła, a obecnie redaktor regionalnej Telewizji Asta.
270
Na pierwszym meczu z Kolejarzem Opole o wolne miejsce łatwo nie
było. No i sam mecz to była perełka. Ze trzy lata takiego w Pile nie
widziałem. Nasi zdobywali punkty z dużym trudem, a regularnie
punktowała tylko trójka: North, Świst i Pecyna. Długo przegrywaliśmy,
a na prowadzenie wyszliśmy dopiero po czternastym wyścigu!
Ostatecznie wygraliśmy pięcioma punktami. Było na co popatrzeć.
Tego samego dnia w Kaczorach odbył się jeden z powiatowych
biegów. Tak się złożyło, że musiałem wybrać między nim a żużlem.
Postawiłem na stadion i nie żałuję. W związku z moją decyzją, nie było też
kłopotu związanego z permanentnym szukaniem toalety, bo tak już mam,
że kiedy chcę się pościgać, to automatycznie kilka razy muszę lecieć do
kibelka i to w trybie ekspresowym. Jeżeli nie zrobię tego przed startem
przynajmniej trzykrotnie, to mam uzasadnione obawy, czy żołądek nie da
Na czarno – mecze pilskie, na niebiesko - wyjazdowe. Notatki w kajecie są skrupulatne (stan na październik 2013 roku)
271
znać o sobie w trakcie biegu. Całe szczęście, że na żużlu brzuch reaguje
spokojniej.
Dodam tylko, że mecz z Kolejarzem odbył się dzień po Grand Prix
w Bydgoszczy. Gollob zajął tam trzecie miejsce i po dwóch rundach
(wcześniej była Nowa Zelandia) liderował rozgrywkom. Niestety, później
było już dużo gorzej.
Słabiej w kolejnych spotkaniach poczynała sobie też nasza Victoria.
Co prawda, pilanie rozgromili jeszcze MIR Równe w stosunku 69:21, ale
wkrótce ten wynik anulowano, bo Ukraińcy wycofali się z rozgrywek. Na
wyjazdach nie udało się ugrać żadnego punktu. Porażkami zakończyły się
mecze u siebie z KSM Krosno i ROW-em Rybnik. O ile druga przegrana
nie była wielką niespodzianką, o tyle porażka z krośnianami zasmuciła
nas, kibiców, mocno. Sam mecz wisiał na włosku, bo ciemnych chmur
nad stadionem nie brakowało. Na szczęście, w porę się wypogodziło i
można było odjechać piętnaście biegów. Goście na trasie jeździli bardziej
agresywnie i ostatecznie rozjechali nas 37:53. Było już prawie wiadomo,
że play-offy w tym roku nie dla nas.
Serię porażek przerwało dopiero spotkanie „o pietruszkę” z Wandą
Kraków. Z bilansem dwóch zwycięstw i sześciu porażek zostaliśmy
najsłabszą drużyną w kraju. Kto by się tego spodziewał? Na dodatek
sezon ligowy Victoria skończyła rekordowo wcześnie, bo już 21 lipca! To
jakieś nieporozumienie. Taki system rozgrywek nadaje się do solidnej
przeróbki.
Meczu z Wandą, a wcześniej spotkania z ROW-em nie oglądałem.
Nie byłem też na imprezie roku – pierwszym finale Indywidualnych
Mistrzostw Świata Juniorów. Powiedzmy sobie szczerze, że ranga tego
wydarzenia jest dziś inna niż przed kilkunastu laty, ale co finał, to finał.
Pilską rundę wygrał Patryk Dudek. A wszystkie (no, może prawie
272
wszystkie) moje nieobecności spowodowały siatkarskie wyjazdy. Cóż,
trzeba było trochę pozarabiać. Znalazłem się więc w Mysłowicach,
Kętach, Łodzi, Nowym Dworze Mazowieckim, a przede wszystkim na
siatkarskich Mistrzostwach Świata w Starych Jabłonkach.
To ostatnie przedsięwzięcie było wyjątkowe, bo odbywało się
w naszym kraju po raz pierwszy. Piętnaście lat pracowali na możliwość
organizacji takiej imprezy Dowgiałłowie wraz ze swoją ekipą. I w końcu
się udało. Mazurska wioska przygotowała znakomite mistrzostwa, na
których prawie nie padało (tylko raz w ciągu tygodnia zdarzyło się
oberwanie chmury) i z których prawie wszyscy wyjeżdżali zadowoleni.
Cieszę się, że i ja mogłem tam być.
Chociaż w pewnym momencie straciłem nadzieję na wyjazd. A to
dlatego, że nie rozliczono się ze mną za poprzedni pobyt w Jabłonkach.
Mimo próśb i pytań, druga strona milczała jak zaklęta, więc w końcu i ja
się poddałem. Wreszcie w marcu, osiem miesięcy po imprezie, kiedy
temat wydawał się nieżywy jak śnięta ryba, zadzwoniła do mnie pani
z hotelu Anders:
- Dzień dobry. Nie dostał pan od nas PIT-a za 2012 rok.
- Witam. Nie dostałem, bo nie otrzymałem pieniędzy za poprowadzenie
zawodów.
- To trzeba było się upominać! Wszystko szybko uregulujemy.
Nie chciałem już pani mówić, ile razy próbowałem otrzymać zapłatę. No
ale skoro wreszcie miałem ją dostać, to nie marudziłem, tylko przyjąłem
informację z satysfakcją. Nie minęło kilka dni i zadzwonił do mnie Darek,
który… zaprosił do współprowadzenia Mistrzostw. Oczywiście, zgodziłem
się.
Mimo że kilka świetnych par rozsypało się po Igrzyskach, to sław
nie zabrakło. Wśród pań niespodzianki nie uświadczyliśmy – wygrały
273
Chinki, Xi Zhang i Chen Xue. Natomiast najlepszą męską parą świata
zostali sensacyjni Holendrzy, Alexander Brouwer i Robert Meeuwsen.
Medalistów oklaskiwał komplet kibiców, co na dziewięciotysięcznym
stadionie, zbudowanym wyłącznie na potrzeby zawodów, robiło bardzo
duże wrażenie. Jeszcze większą promocją siatkówki plażowej okazały się
liczne transmisje z Mistrzostw w TVP 1. To było coś! Podobno niektórzy
mnie nawet słyszeli. Ale tylko „podobno”.
Kiedy piszę te słowa, nie znamy jeszcze medalistów Indywidualnych
Mistrzostw Polski w 2013 roku. Finał zaplanowano na październik,
a ponieważ odbędzie się w dalekim Tarnowie, to pewnie go nie obejrzę.
Ale dzień wcześniej mam nadzieję być w Toruniu podczas ostatniej rundy
Grand Prix. Bilety już kupiłem. Były drogie, ale co mi tam – poznamy
nowego mistrza świata, więc warto.
A propos IMP: w maju oglądaliśmy w Pile ćwierćfinał tych
rozgrywek. Zawody należały do ciekawych, a dla mnie dodatkowym
przeżyciem była możliwość poprowadzenia imprezy z wieży, stojąc obok
sędziego. Przebywałem tam po raz pierwszy od pamiętnego (choć niezbyt
dla mnie miłego) finału Mistrzostw Europy Par. Tym razem czułem się
swobodniej. Dodam, że zawody wygrał Adrian Miedziński, który początek
sezonu miał fenomenalny. Potem przystopowała go kontuzja.
Minęły dwa tygodnie i Piła znów gościła uczestników interesującej
imprezy. Tym razem był nią półfinał Indywidualnych Mistrzostw Europy
Juniorów. Na zawody pędziłem co sił, bo wcześniej przebywałem
w Białośliwiu, gdzie razem z powiatową ekipą zajmowałem się zlotem
miłośników kolejek wąskotorowych (piękna sprawa, polecam!). Na
szczęście zdążyłem. Impreza toczyła się w błyskawicznym tempie. Wielka
w tym zasługa Aleksandra Latosińskiego, sędziego z Ukrainy, byłego
żużlowca („składaliśmy mu tutaj rękę” – przypomniał historię sprzed lat
274
doktor Bystrzycki), który na wieży działał bardzo sprawnie. A półfinał
wygrał z kompletem punktów świetny dziewiętnastolatek z Łotwy,
Andrzej Lebiediews. W przerwach miałem okazję porozmawiać przez
mikrofon z gośćmi: między innymi z Rafałem Dobruckim i Mirkiem
Kowalikiem. Mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się publicznie
zamienić słowa z Czechem, Tomasem Topinką, ponieważ realizator
dźwięku przez całą przerwę namiętnie puszczał reklamy. Chyba nas nie
zauważył. A szkoda, bo staliśmy razem na murawie, gotowi do krótkiej
dyskusji. W pogawędce z panem Mirkiem wypłynął temat Pawła
Przedpełskiego, którym Kowalik w Pile się opiekował. Pamiętam, jak
powiedział:
- Polecam państwa uwadze tego chłopaka, on ma wielki talent.
Wkrótce przekonaliśmy się, że Mirek nie przesadził. W Pile wywalczył
awans, ale największe cuda wyczyniał w lidze i to nie tylko w Toruniu.
Bywały mecze, w których błyszczał najbardziej w wypełnionej gwiazdami
toruńskiej ekipie! Mają w mieście Kopernika kolejny brylant.
Będąc na plażówce w Łodzi, śledziłem przebieg finału Drużynowego
Pucharu Świata na żużlu. Jednak po raz pierwszy robiłem to wyłącznie
z obowiązku. Dlaczego? Wszystko z powodu niepowołania do kadry
Tomasza Golloba. Dla mnie i dla wielu innych kibiców to był szok.
Zrozumiałbym, gdyby Tomek ogłosił, że nie pojedzie w mistrzostwach,
powiedzmy, miesiąc wcześniej. Ale to wszystko wydarzyło się „za pięć
dwunasta”, tuż przed półfinałem w Częstochowie! Na początku myślałem,
że chodzi o mokry tor, na którym Gollobowi nie zawsze dobrze się
wiedzie (wcześniej padał deszcz). Później mówiono o kontuzjowanym
kręgosłupie Polaka. Inne plotki sugerowały, że Tomkowi zalecił
odpoczynek trener Cieślak albo komisja sportu żużlowego. Jak było
naprawdę, tego nie wiem. Nawet nie chcę się bawić w detektywa. Wiem
275
tylko, że było to bardzo smutne zdarzenie, trochę w stylu „Murzyn zrobił
swoje”. A zrobił mnóstwo, bo gdzie był polski żużel przed erą Golloba?
A tu, na chwilę przed startem, kiedy był na miejscu i miał jechać,
obwieszczono wszem i wobec, że Tomek jednak nie wystartuje. W obliczu
wszystkich tych zdarzeń gratulowałem Polakom złota, ale nie potrafiłem
się z niego cieszyć.
***
Czy to już wszystko? Czy w tym momencie moja opowieść dobiega
końca? A może na finiszu poruszyłem zbyt smutny wątek, żeby
powiedzieć „do widzenia”? Ech, mógłbym o żużlu mówić i pisać
tygodniami. Ale ponieważ z wydaniem tej publikacji noszę się już od
sześciu lat, to chyba jednak postawię kropkę. Chcę w końcu zobaczyć, co
z tych wspominek wyszło. Z pewnością kawał mojego życia. Ale na koniec
jeszcze jeden akapit.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do rozwijania mojej
pasji, z Panem Bogiem na czele. Joasi za to, że chce jeszcze ze mną
wyjeżdżać na mecze i oglądać Golloba. Wujkowi Ziutkowi za to, że
dawno, dawno temu pokazał mi Okupskiego i Hołyńskiego. Panu
Piotrowi za to, że umożliwił mi spojrzenie na żużel z innej perspektywy.
Podziękowania mógłbym mnożyć, ale wiem, że nikt później nie ma siły
tego czytać. No i mam szczęście, że żyję w Polsce. Bo gdybym mieszkał,
na przykład, w Belgii, to czy w ogóle wiedziałbym o istnieniu tak
wspaniałego sportu?
No to jeszcze jeden fragmencik – takie moje małe marzenie:
chciałbym kiedyś poopowiadać na żużlu gdzieś poza Piłą, w innym
276
mieście. Sanok był wyjątkiem. Może się uda? Byłoby wspaniale. I żeby
Tomek Gollob wygrał jeszcze coś dużego. I żeby…
Pozdrawiam Was serdecznie! Do zobaczenia na stadionach!
Wojtek Dróżdż
Piła, 22 sierpnia 2013 roku
PS. A jednak nie zdążyłem zmieścić się w dwudziestu latach. Moją
opowieść kończę 22 sierpnia 2013 roku. Jeszcze korekta i zdjęcia –
zejdzie pewnie kolejny miesiąc. Ale nic to! Taka praca to przyjemność.
Miłego żużlowania!