Upload
vuongmien
View
216
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
1
Józef Szaniawski
(publikacja z dnia 10 listopada 2013 r.)
Źródło: http://hej-kto-polak.pl/?p=20919
Wygrał Polskę na fortepianie.
Ignacy Jan Paderewski
Ignacy Paderewski (1860-1941). Patriota – Artysta – Polityk. Już w czasach II
Rzeczypospolitej mówiono, że Paderewski „wygrał” Polskę u Wilsona na fortepianie w
Białym Domu. Był postacią absolutnie wyjątkową w całej naszej historii.
W Ameryce, swojej drugiej Ojczyźnie, zmarł 70 lat temu, 29 czerwca 1941 roku, Ignacy
Paderewski – wybitny artysta, kompozytor, pianista, a zarazem wielki patriota, mąż stanu,
premier i minister spraw zagranicznych Rzeczypospolitej.
Paderewski – mąż stanu i mistrz tonów
Był postacią absolutnie wyjątkową w całej naszej historii. Był symbolem Polonii
Amerykańskiej, a zarazem symbolem sojuszu i przyjaźni między Polską a Stanami
Zjednoczonymi. Został pochowany z najwyższymi honorami wojskowymi w alei zasłużonych
na Narodowym Cmentarzu Arlington w Waszyngtonie, wśród prezydentów, wybitnych
polityków i dowódców amerykańskich, nieopodal Grobu Nieznanego Żołnierza US Army. Po
1990 r. doczesne szczątki Paderewskiego przywieziono do Polski i złożono w podziemiach
katedry św. Jana na warszawskim Starym Mieście, ale wspaniały grób artysty-polityka na
Arlington pozostał i nadal zwraca uwagę milionów Amerykanów.
Światowy wirtuoz
Paderewski był jednym z najsłynniejszych artystów w USA, dawał niezliczone koncerty w
Ameryce i na całym świecie. Był zamożny nawet jak na Amerykę. Swoją znakomitą kolekcję
obrazów, rzeźb, medali, monet i rysunków przekazał w testamencie Muzeum Narodowemu w
Warszawie. W testamencie napisał znamienne słowa, godne wielkiego człowieka:
„Przyjaciołom serdecznie wdzięczny, do wrogów nie mam żalu. Krzywdy doznawane po
chrześcijańsku przebaczam. Nie mogę tylko przebaczyć tym pysznym, co myśląc tylko o
krzywdach osobistych i wywyższaniu własnym prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a
naród do upodlenia”.
Paderewski był wirtuozem, jego gra na fortepianie fascynowała publiczność w salach
koncertowych całego świata. Wtedy, na początku XX wieku, nie było nie tylko telewizji, ale
nawet radia, dlatego musimy zaufać pisemnym relacjom z występów tego największego
polskiego artysty tamtej epoki. Paderewskiego słuchał w 1919 r. w Warszawie słynny włoski
2
pisarz, publicysta i korespondent wojenny Curzio Malaparte, który przekazał niezwykle
sugestywny opis koncertu na Zamku Królewskim:
„Dokoła mnie wszyscy słuchali w milczeniu, wstrzymując oddech. Tony preludium, czyste i
lekkie, unosiły się w powietrzu niby propagandowe ulotki zrzucane z samolotu. Każda nuta
miała na sobie wybity dużymi czerwonymi literami napis: Niech żyje Polska!”. Patrzyłem na
płatki śniegu miękko opadające za oknem na ogromną białą płaszczyznę placu, pustą w
księżycowej poświacie, i na każdym płatku widziałem te same, wypisane czerwonymi
literami słowa: „Niech żyje Polska!”. Czytałem je w każdej nucie Chopina, czystej i lekkiej,
wzlatującej spod białych, szczupłych, bezcennych dłoni Prezesa Rady Ministrów, Ignacego
Paderewskiego, kiedy siedział przy fortepianie wielkiej, karmazynowej sali warszawskiego
Zamku. Było to wkrótce po wskrzeszeniu Państwa Polskiego. Towarzystwo warszawskie i
członkowie korpusu dyplomatycznego zbierali się często wieczorami na Zamku Królewskim
dokoła fortepianu premiera. Zjawa Chopina snuła się pośród nas z melancholijnym
uśmiechem i chwilami dreszcz przebiegał po nagich ramionach młodych kobiet.
Nieśmiertelny, anielski głos Chopina, podobny do dalekich odgłosów wiosennej burzy,
głuszył inne, przeraźliwe dźwięki – krzyki buntu i echa krwawych represji. Czyste, lekkie
tony unosiły się w powietrzu nad głowami zmizerowanych, wychudłych tłumów niby
propagandowe ulotki zrzucane z samolotu, dopóki nie umilkły ostatnie akordy. Paderewski
unosił powolnym ruchem pochyloną nad klawiaturą głowę o białych rozwianych włosach,
zwracając ku słuchaczom twarz mokrą od łez”.
„Rosyjski ślad” w psychice
Ignacy Paderewski urodził się w 1860 r., w epoce zaborów i niewoli. Jako mały chłopiec
głęboko przeżył aresztowanie swego ojca przez Rosjan i osadzenie go w więzieniu. Kiedy w
trakcie tego aresztowania wstawił się za ojcem, rosyjscy kozacy pobili kilkuletnie dziecko i
wysmagali nahajkami. Ten „rosyjski ślad” pozostał w psychice Paderewskiego do końca
życia, podobnie jak u Józefa Piłsudskiego, pobitego ciężko w młodości przez rosyjskich
żandarmów. U obydwu wielkich Polaków ta poniewierka i represje zaborcy skutkowały
trwałym umiłowaniem wolności, głębokim patriotyzmem, poszanowaniem sprawiedliwości i
godności ludzkiej. W 1891 r., kiedy był już sławnym artystą, Paderewski został brutalnie
zaatakowany przez gazety niemieckie po koncercie w Berlinie za to tylko, że był Polakiem.
Wówczas artysta przyrzekł sam sobie: „Nigdy tu nie powrócę i nigdy nie będę tu grać. Nie
będę już grał w Berlinie!”. Tak właśnie się stało. Paderewski nigdy już nie wystąpił w
żadnym niemieckim mieście, nawet wówczas, kiedy osobiście zaprosił go cesarz Wilhelm II.
Wygrał Polskę na fortepianie
Grał natomiast przed królową Wiktorią, innymi głowami koronowanymi, a nade wszystko
przed kolejnymi prezydentami Stanów Zjednoczonych. Od 1907 r. przez kilkadziesiąt lat (!)
koncertował corocznie w Białym Domu. Żaden Polak w historii nie miał takiego dostępu do
Białego Domu i do osobistego kontaktu, a nawet przyjaźni z kolejnymi prezydentami
3
Ameryki. Byli to m.in. Theodore Roosevelt, William Taft, Herbert Hoover oraz Thomas
Woodrow Wilson. Paderewski wykorzystywał politycznie koncertowanie w Białym Domu,
był w USA nieformalnym ambasadorem nieistniejącej Polski. Zawsze podkreślał, że jest
Polakiem, a jego Ojczyzna pozbawiona została w XVIII wieku niepodległości przez Rosjan,
Niemców i Austriaków. W programie jego koncertów prawie zawsze były utwory Chopina.
Tak właśnie dla sprawy niepodległości Polski zjednał prezydenta Wilsona, który proklamując
przystąpienie USA do I wojny światowej, jako jeden z warunków Ameryki ogłosił utworzenie
wolnej i niepodległej Polski z dostępem do morza. Była to jedna z najbardziej doniosłych
decyzji politycznych w sprawie polskiej w całym XX wieku! Stał za nią Paderewski. Później,
już w czasach II Rzeczypospolitej, po 1918 r. powszechnie znany kawał głosił, że Paderewski
„wygrał” Polskę u Wilsona na fortepianie w Białym Domu. Słówko „wygrał” miało
oczywiście podwójne znaczenie.
Powrót do Polski
Wkrótce po 11 listopada 1918 r. Paderewski powraca do wolnej Ojczyzny, powodowany
patriotycznymi emocjami, ale też wzywany przez naczelnika państwa Józefa Piłsudskiego.
Przez Gdańsk przybył do Poznania w drugi dzień Bożego Narodzenia, 26 grudnia 1918 r.
Entuzjastyczne powitanie wielkiego artysty na poznańskim dworcu przekształciło się w
wybuch powstania wielkopolskiego przeciwko Niemcom. Tak właśnie od Paderewskiego
rozpoczęło się jedyne zwycięskie powstanie w całej historii Polski!
1 stycznia 1919 r. Paderewski przybył do Warszawy, gdzie Piłsudski jako naczelnik państwa
– faktyczny prezydent Rzeczypospolitej powierzył wielkiemu artyście misję utworzenia
rządu, co nastąpiło 16 stycznia 1919 r. Ignacy Paderewski został premierem. Dramatyczna
sytuacja polityczna Polski u zarania niepodległości, zagrożenie ze strony Niemiec i Rosji,
anarchia wewnętrzna – wszystko to zmuszało Piłsudskiego i Paderewskiego do podziału ról.
Paderewski stał się mężem stanu. Był prezesem Rady Ministrów RP, a jednocześnie
ministrem spraw zagranicznych i przewodniczącym delegacji polskiej na Konferencję
Pokojową w Paryżu. To właśnie Ignacy Paderewski – artysta i polityk złożył swój podpis w
imieniu Polski pod tzw. Traktatem Wersalskim. Należy podkreślić, że Paderewski całkowicie
popierał koncepcje polityki zagranicznej Józefa Piłsudskiego, szczególnie zaś, tak jak
Naczelnik Państwa, widział największe zagrożenie Wschodu – ze strony komunistycznej
Rosji.
Mimo intensywnej działalności politycznej, Paderewski nie zaprzestał recitali
fortepianowych. Koncertował publicznie w czasie wolnym od prac państwowych. To był jego
odpoczynek, ale zarazem patriotyczny obowiązek. Jako premier mieszkał w hotelu „Bristol”
na Krakowskim Przedmieściu i tam często też występował, ale dawał też koncerty na Zamku
Królewskim i w Filharmonii. Pod koniec grudnia 1919 r., zmęczony fizycznie, nikczemnie
atakowany przez politycznych przeciwników, zwłaszcza z PSL-u, Paderewski podał się do
dymisji. Piłsudski początkowo nie chciał tej dymisji przyjąć i nalegał, aby Paderewski
4
pozostał nadal premierem. Paderewski jednak zrezygnował. Został ambasadorem RP przy
Lidze Narodów w Genewie, ale po dwóch latach ostatecznie wycofał się z polityki. Powrócił
do niej pod koniec 1939 r., po klęsce wrześniowej, kiedy stanął na czele Rady Narodowej w
Paryżu, a następnie w Londynie. Był to faktycznie emigracyjny Sejm RP, a Paderewski aż do
śmierci był jego marszałkiem. Śmierć zastała go w Nowym Jorku, kiedy aktywizował Polonię
Amerykańską do działań na rzecz okupowanej przez Niemców i Rosjan Polski.
Bóg – Honor – Ojczyzna
Paderewski był poza wszystkim człowiekiem głębokiej wiary. Słowa Bóg – Honor –
Ojczyzna nie były dla niego pustymi hasłami, traktował je dosłownie. Był kilkakrotnie z
pielgrzymką na Jasnej Górze, w honorowej księdze klasztoru zachowały się jego cztery
wpisy.
Przekazał też pokaźne sumy nie tylko Jasnej Górze, ale w ogóle na potrzeby prześladowanego
przez zaborców Kościoła w Polsce. Majątek artysty był legendarny. Uzyskał go dzięki swemu
talentowi oraz koncertom w Ameryce i na całym świecie. Wspierał materialnie biednych,
potrzebujących, sponiewieranych, a zwłaszcza tych, którzy walczyli o wolność Polski. Czynił
to cicho i bez rozgłosu. Natomiast dokładał intensywnych starań, aby głosić chwałę Polski.
To według koncepcji Paderewskiego, z jego inicjatywy i za jego pieniądze powstał w 1910 r.
Pomnik Grunwaldzki w Krakowie.
Wiele krajów obdarowało Paderewskiego najwyższymi zaszczytami w uznaniu zasług
artystycznych, patriotycznych, ale też ze względu na hojność artysty dla weteranów
wojennych, środowisk twórczych i intelektualnych. Artysta otrzymał m.in. Order Imperium
Brytyjskiego, francuską Legię Honorową, odznaczenia Belgii, Hiszpanii, Włoch, Rumunii,
Saksonii, Lombardii, czy wreszcie Polski: Wielką Wstęgę Orderu Orła Białego, Order
Polonia Restituta i pośmiertnie Virtuti Militari.
5
Jolanta Wyleżyńska
(publikacja z dnia 4 lipca 2014 r.)
Źródło: http://hej-kto-polak.pl/?p=79102
Karol Szymanowski
Karol Szymanowski, wielki artysta, którego twórczości i niezwykle malowniczego życia nie
daje się zmieścić w żadnych ramach, pozostaje w naszej świadomości jako wspaniały wykwit
artyzmu, niepojętych różnorodnych barw talentu. Uznany jest obok Fryderyka Chopina za
największego polskiego kompozytora. – pisze Jolanta Wyleżyńska
Karol Szymanowski uznany jest obok Fryderyka Chopina za największego polskiego
kompozytora.
Urodził się 3 października 1882 r. w majątku Tymoszówka na dalekiej Ukrainie, zmarł 29
marca 1937 r. w sanatorium w Lozannie. Jego muzyka nigdy nie była powszechna, tak jak
innych wielkich kompozytorów – np. Bacha, Mozarta, Beethovena. Słuchanie muzyki
Szymanowskiego wymaga specyficznej wrażliwości odbiorcy, jak oglądanie np. odrębnego
typu malarstwa, rzeźby, czytanie określonej literatury, poezji itd. Obcowanie z tą muzyką
może być wspaniałą i frapującą przygodą – powiedział jeden z krytyków muzycznych.
Obywatel świata
Szymanowski był głęboko wrośnięty w Polskę, a zarazem otwarty na cały świat. Miał
poczucie patriotyzmu, a nie był kosmopolitą. Jego muzykę uznano wszędzie, rozsławiła imię
Polski.
We wczesnym okresie twórczości ulegał wpływom muzyki romantycznej np. Chopina,
którego wielbił, a także Ryszarda Straussa. Później kompozytora pochłonęła muzyka
impresjonizmu francuskiego, głównie Claude Debussy (1862-1918), który to otworzył
muzyce europejskiej nowe drogi rozwoju w zakresie formy i środków wyrazu. Utwory
powstałe pod wrażeniem muzyki Debussy’ego oczarowują słuchaczy i wykonawców (m.in.
Wandę Wiłkomirską). Dźwiękami malował światło księżyca, dźwiękami wyczarowywał
lśnienie połyskliwej wody („Źródło Aretuzy”) itd. Te echa impresjonizmu stają się u
Szymanowskiego bardzo liryczne i poetyckie.
Twórczość Szymanowskiego podlega wielu przeobrażeniom; jest to wypracowana w mozole
piramida wielu artystycznych dokonań powstałych w różnych środowiskach artystycznych i
wielu miejscach liczących się na artystycznej mapie świata (np. Wiedeń, Paryż, Odessa, także
Zakopane).
Poprzez bardzo różnorodne dzieje życia kompozytora, chwilami nieprawdopodobnie
malownicze i trudne (chociażby z powodu ciężkiej choroby), przewija się motyw wytężonej
pracy – muzyka to sprawa, której się powierzył, wbrew pozorom, całkowicie.
6
Ocalała bardzo obfita korespondencja Szymanowskiego (z przyjaciółmi, rodziną),
opracowana przez Teresę Chylińską. Z tej korespondencji, z jej czarującego tonu i pozornie
niefrasobliwej narracji rysuje się portret niezwykłego artysty i człowieka wrażliwego,
dobrego, ukrywającego często cierpienie.
Dla wielu Szymanowski kojarzy się jedynie z baletem „Harnasie”, którym zasłynął na
świecie. Mówi się nawet potocznie – twórca „Harnasi”. W tym utworze wyraża się fascynacja
kompozytora muzyką górali tatrzańskich. Czasami nawet używa on tu muzyki góralskiej jako
cytatu, ale o bardzo indywidualnej warstwie brzmieniowej. „Harnasie” to także muzyka
polska.
Pomysł „Harnasiów” skrystalizował się w Zakopanem na weselu Heleny Gąsienicy-Roj z
Mieczysławem Rytardem – kompozytorem. Później scenariuszem zajęli się Rytardowie.
Praca nad „Harnasiami” trwała 8 lat. Balet został ukończony w 1931 r., sceniczna premiera
miała miejsce w Pradze w maju 1935 r. W 1936 r. wystawi „Harnasie” w Paryżu w Grand
Opera sławny tancerz i choreograf pochodzenia rosyjskiego Serge Lifar; sam zresztą
zatańczył Harnasia. Spektakl odniósł ogromny sukces. Było to na rok przed śmiercią
Szymanowskiego (1937 r. w Lozannie). Do paryskiej premiery „Harnasi” także
przygotowywano się w Warszawie. Konkurs na dekoracje i kostiumy wygrała młoda
plastyczka Irena Lorentowiczówna. Opisała ona swoją przygodę z „Harnasiami” w mądrej,
uroczej książce „Oczarowania”:
„Kiedy wyjeżdżałam z 1935 r. do Paryża nie wiedziałam, że już pozostanę poza krajem…
Wyjechałam z powodu «Harnasiów»… Tam czekał Paryż i Szymanowski… To Leon Schiller
(1887-1954) przeczytał nam na wykładzie w Państwowym Instytucie Teatralnym list (poety)
Jana Lechonia z Paryża o tym, że sprawa «Harnasiów» się realizuje na scenie Wielkiej Opery
Paryskiej. Tylko co robić ze stroną dekoracyjną?…”
Wielu młodych artystów wysłało swoje projekty (z Warszawy) do Paryża, byli wśród nich
znani: Teresa Roszkowska, Zofia Stryjeńska, Rafał Malczewski (syn Jacka) i inni. Wygrała
Lorentowiczówna. W październiku 1935 r. zjawiła się w Paryżu; później przyjechał Schiller. I
zaczęły się szczegółowe rozmyślania nad każdym elementem oprawy plastycznej
„Harnasiów”, nad „umuzykalnieniem” rysunku i koloru.
Piszę o tym może zbyt dokładnie, ale właśnie i dzięki oprawie scenograficznej, i kostiumom
balet Szymanowskiego miał zabłysnąć całą urodą swojej egzotycznej tam polskiej muzyki,
np. wykonano smreki półplastyczne o wysokości 24 m, ramujące scenę, a każdy kolor
kostiumu, każda barwa grupy zjawiającej się na scenie musiała odpowiadać kompozycji
muzycznej.
Szymanowski takiej koncepcji był bardzo rad, cieszył się, że scenografia unika etnografii:
„Bo przecież ja nie chcę Wesela na Kurpiach!” – jak się wyraził (było to popularne wówczas
objazdowe widowisko).
Lorentowiczówna opisuje swoje rozmowy z Szymanowskim podczas pracy nad
„Harnasiami”; pozostawiły one niezatarte wrażenie wyjątkowej osobowości artysty –
czarującej i głęboko intelektualnej.
7
Szymanowski znowu chory musiał przebywać na południu Francji; wreszcie nastąpiła
„harnasiowa wiosna” – gdy przybył do Paryża, był bardzo wzruszony, kiedy zobaczył balet na
scenie podczas prób. Premiera „Harnasiów” zgromadziła elitę towarzyską Paryża (był to
bowiem tradycyjny abonamentowy spektakl). Egzotyczna, nowoczesna polska muzyka
odniosła sukces.
„Niektóre tańce oklaskiwano przy podniesionej kurtynie, po zakończeniu przedstawienia
owacje trwały tak długo, że kurtyna musiała iść w górę kilkanaście razy; we wszystkich
dziennikach paryskich ukazały się wtedy entuzjastyczne recenzje” – wspominała
Lorentowiczówna. „Harnasiami” Szymanowski zasłynął w świecie.
„Stabat Mater”
Bardzo ważnym w twórczości Szymanowskiego utworem jest „Stabat Mater”.
To jeden z tych utworów w muzyce polskiej w ogóle, które oczarowują jakąś monumentalną
prostotą, nastrojem misteryjnym, a zarazem są autentycznym przeżyciem religijnym,
wyrażonym środkami wysokiej sztuki.
Powodów, które skłoniły Szymanowskiego do napisania tego dzieła, było kilka. Jeden z nich
to zamówienie warszawskiego przedsiębiorcy i mecenasa sztuki Bronisława Krystalla, który
chciał upamiętnić śmierć swojej żony utworem „Requiem”; Szymanowski proponuje „Stabat
Mater”, a na partyturze tej kompozycji pisze: „ Pamięci Izabeli Krystallowej”.
„Stabat Mater” jest napisane na sopran, alt, baryton solo, chór mieszany i orkiestrę, składa się
z 6 części:
Stała Matka bolejąca I któż widział tak cierpiącą O Matko Źródło Wszechmiłości Spraw
niech płaczę z Tobą razem Panno słoda racz mozołem Chrystus niech mi będzie grobem
Pierwsze wykonanie – 11 stycznia 1929 r. w Filharmonii Warszawskiej; dyrygował Grzegorz
Fitelberg.
Szymanowski od wielu lat myślał o polskiej muzyce religijnej. Chciał, żeby tekst był
powszechnie rozumiany. Dlatego poeta Józef Jankowski dokonał przekładu sekwencji na
język polski. W „Stabat Mater” słychać wpływ polskiej pieśni ludowej w partiach wokalnych
i w głosie chóru. Szymanowski odtworzył klimat wiejskiego kościółka z ulubionymi przez
niego „Gorzkimi żalami” i litaniami. Litania, jaką możemy usłyszeć na Mazowszu i Podlasiu,
jest recytowana męskimi głosami. Nawiązał też do muzyki polskiego średniowiecza – dało to
efekt niezapomniany, misteryjny. Sam kompozytor uznał, że ostatnie części „Stabat Mater” to
najpiękniejsza muzyka jaką kiedykolwiek napisał. W „Stabat Mater” uzyskał to, czego
poszukiwał zawsze – własny styl, muzyczną prawdę.
Dogonił muzykę światową
Aby poszerzyć ogólną wiedzę o wielkim kompozytorze, przypomnę hasło z książki: „Czy
wiesz, kto to jest?”, wydanej w okresie międzywojennym w 1938 r. pod ogólną redakcją
Stanisława Łozy. Książka ta jest dziś niezmiernie interesującą encyklopedią międzywojnia w
Polsce: „Karol Szymanowski – muzyk, kompozytor, ur. 1882 r. w Tymoszówce na Ukrainie,
8
syn Stanisława i Anny z baronów Taube. Studia muzyczne i kompozytorskie odbył w
Warszawie. Następnie studiował w Berlinie. Podczas wojny światowej przebywał na
Ukrainie. Po przewrocie bolszewickim wraca do Warszawy. Profesor konserwatorium
muzycznego, później rektor tamże.
Ogłosił m.in.: pieśni do słów Kazimierza Przerwy-Tetmajera, wariacje na tematy ludowe,
etiudę b-moll, preludia, operę «Hagith», «Pieśni miłosne Hafiza», pieśni do słów Tadeusza
Micińskiego – jego wierszy zamieszczonych w «Chimerze» 1903 r., operę «Król Roger» do
libretta Jarosława Iwaszkiewicza, «Stabat Mater», balet «Harnasie», mazurki, «Słopiewnie» –
wg. Juliana Tuwima, «Rymy dziecięce» – wg. Kazimiery Iłłakowiczówny. W 1935 r.
otrzymuje nagrodę muzyczną m.st. Warszawy; odznaczony O.P 1”.
Zygmunt Mycielski – pisał w 1957 r., w dwudziestą rocznicę śmierci Karola
Szymanowskiego: „…Pisano o Szymanowskim dużo za życia, jeszcze więcej po śmierci.
Dzisiaj można już zrobić rodzaj próbnego bilansu. Wieniec niesiony (w dwudziestą rocznicę
śmierci, J.W.) na sarkofag na Skałce przez muzyków polskich jest tylko symbolem tego, co
jest najistotniejszym dziełem Szymanowskiego, a co określam trzema słowami: polska
muzyka współczesna.
… Poprzez natchnienia arabskie, które są samorzutną kreacją, jakimś – wymyślonym przez
Szymanowskiego w Pieśniach Hafiza czy Muezzina – Wschodem, dochodzi on zwolna do
Polskości, przesianej przez jego czujną myśl.
Ten obywatel świata i czystej krwi Europejczyk hipnotyzuje się najpierw mową naszą,
językiem „Słopiewni” Tuwima, rzewnym prymitywizmem przekładu „Stabat Mater” i
patetycznym „Veni Creator”, projektuje napisanie mszy do słów polskich (bo tylko tekst
polski pobudza w tym czasie jego muzyczną inwencję) – wreszcie kurpiowski i góralski
folklor staje się bodźcem kompozycji….”.
Przytaczam te słowa znakomitego krytyka, a zarazem kompozytora, Zygmunta Mycielskiego
(1907-1987), aby naświetlić jeszcze raz głębokie poczucie polskości w całym dorobku
twórczym Szymanowskiego, budowane konsekwentnie; czasami pojęcie to ulega przykremu
spłyceniu, ograniczając się do terminu: „góralszczyzna” – a szczególnie odnośnie
„Harnasiów”.
Stefan Kisielewski, także krytyk muzyczny i kompozytor, pisał: „Każdy wielki twórca po
trochu jest Don Kichotem, który fantazją i zamierzeniami wykracza poza przyrodzone na
pozór warunki i możliwości. Takim Don Kichotem był młodziutki Karol Szymanowski, gdy
w majątku swych rodziców Tymoszówce, na dalekiej Ukrainie postanowił «dogonić» muzykę
światową jako przedstawiciel nieistniejącej wówczas oficjalnie Polski, jako przedstawiciel
polskiej kultury, którą ukochał ponad wszystko. Zamysł był nierealny, bo podjęty samotnie:
trudno wygrać batalię wodzowi bez wojska, bez broni, bez sojuszników, zaplecza, bez bazy
społecznej wreszcie, której nie mogła, zdawałoby się, dostarczać ówczesna rozdarta między
trzema zaborami Polska. A jednak, na przekór wszystkim i wszystkiemu – udało się”.
9
Polski geniusz muzyczny
Ale wróćmy jeszcze do owej młodzieńczej, ukraińskiej Tymoszówki. Muzykowano tu z
zamiłowaniem od najwcześniejszych lat młodości Karola; tradycji nie zabrakło, gdyż
muzykalnych ludzi było w rodzinie Szymanowskich mnóstwo. I nie tylko muzyka tutaj
kwitła; czytano i deklamowano poezję, wystawiano amatorskie przedstawienia, słowem grono
pełnej polotu i skrzydlatych marzeń młodzieży zamieniało ową uroczą ukraińską miejscowość
w jakąś bajeczną wyspę sztuki. Była to zarazem oaza polskości i prawdziwe okno na Europę,
bo stąd przez długie lata przedsiębrali Szymanowscy podróże w «najróżniejsze świata
strony». Celem tych podróży były i Kijów, i Odessa, i miejscowości nadbałtyckie, Warszawa,
Zakopane, lecz także Wiedeń, Berlin, Monachium, Lipsk, a dalej Rzym, Mediolan, Wenecja
czy Neapol. W ogóle w całym życiu napodróżował się Szymanowski mnóstwo, zawadzając o
trzy części świata i poznając wszystkie chyba kraje europejskie. Był podróżnikiem – nigdy
nie był kosmopolitą.
Pierwsza podróż Szymanowskiego do Włoch przypadła na rok 1908, druga miała miejsce w
1911, podczas trzeciej – w 1914 zawędrował przez Włochy i Sycylię aż do Algieru, Tunisu i
Iskry. Bywał w Paryżu i w Londynie.
Obcował z całym światem ówczesnej muzyki, przyjaźnił się ze światowej sławy wirtuozami:
Pawłem Kochańskim, Arturem Rubinsteinem, Harrym Neu-hausem, a przede wszystkim z
młodym dyrygentem Grzegorzem Fitelbergiem (którzy zjeżdżali także do dalekiej
Tymoszówki – J.W.)”.
Stefan Kisielewski – kompozytor i dogłębny znawca muzyki, określa precyzyjnie klimat
Tymoszówki – wyspy sztuki, gdzie narodził się geniusz muzyczny – przedstawiciel
POLSKIEJ KULTURY, którą ukochał ponad wszystko.
Karol Szymanowski, wielki artysta, którego twórczości i niezwykle malowniczego życia nie
daje się zmieścić w żadnych ramach, pozostaje w naszej świadomości jako wspaniały wykwit
artyzmu, niepojętych różnorodnych barw talentu. Zarazem jest w jego życiu jakaś skromność,
trud i walka z grozą choroby. Umiera w sanatorium dla gruźlików w Lozannie w 1937 r., w
pierwszy dzień Wielkiej Nocy. Ma zaledwie 55 lat. Został pochowany na Skałce w Krakowie,
tak jak inni wielcy Polacy.
Pogrzeb Karola Szymanowskiego
Głównym orędownikiem sprowadzenia jego zwłok do Polski i pochówku w Krypcie
Zasłużonych na Skałce był prof. Zdzisław Jachimecki, wybitny muzykolog i przyjaciel
Szymanowskiego.
Trumnę przywieziono najpierw do Poznania a następnego dnia (4 kwietnia) do Warszawy. W
kościele św. Krzyża odprawiono mszę żałobną a prezydent RP Ignacy Mościcki pośmiertnie
nadał Szymanowskiemu Wielką Wstęgę Orderu Odrodzenia Polski (2 kwietnia). Serce artysty
umieszczone w kaplicy Sióstr Sercanek w kościele św. Krzyża, spłonęło w czasie powstania
warszawskiego.
Do Krakowa pociąg z trumną kompozytora dotarł 7 kwietnia. Po powitaniu na dworcu – w
10
składzie delegacji byli m.in. siostra zmarłego Stanisława Szymanowska i prof. Zdzisław
Jachimecki, zwłoki przewieziono do kościoła Mariackiego, gdzie mszę św. żałobną odprawił
sufragan archidiecezji krakowskiej biskup Stanisław Rospond.
W kościele odegrano Requiem Berlioza a zaśpiewał chór pod dyrekcją Bolesława Wallek-
Walewskiego. Po egzekwiach trumnę na ramionach wynieśli strażacy i złożyli na rydwanie
wykonanym przez krakowskich rzemieślników.
Na całej trasie, aż na Skałkę, grały orkiestry: przed bazyliką – muzykę Beethovena, na placu
Wszystkich Świętych orkiestra Towarzystwa Niższych Funkcjonariuszy Miejskich grała
marsz żałobny Chopina, na placu Bernardyńskim orkiestra Pułku Ziemi Krakowskiej grała
marsze a chóry szkolne śpiewały przy kościele św. Katarzyny.
Przed złożeniem trumny do krypty przemawiał m.in. prezydent Krakowa Mieczysław
Kaplicki: „Kraków, który dumny jest, że w jego murach zamieszka na wieczność królewski
duch twórcy, Mistrza tonów, przyjmuje w pełną czci opiekę prochy Karola Szymanowskiego,
powierzając je gorliwym strażnikom i kapłanom górującej nad grobami świątyni”.
Minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego prof. Józef Ujejski powiedział: „I oto
pieśń skończyłeś… lecz pieśń nie kończy się na progu tej krypty. Po przejściu tego progu
wchodzi się w nieśmiertelność”.
Na koniec w krypcie zabrzmiała góralska muzyka kapeli Bartusia Obrochty z Zakopanego.
W rok po pogrzebie Szymanowski spoczął w sarkofagu wykonanym według projektu
architekta Stefana Strojka.
11
Aleksander Kłos
(publikacja z dnia 9 września 2014 r.)
Źródło: http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=81893
Andrzej Panufnik.
Artysta na cenzurowanym
Przez prawie dwadzieścia lat utwory Andrzeja Panufnika nie mogły być w Polsce
wykonywane, przez kolejne kilkanaście pojawiały się bardzo rzadko i dopiero na krótko przed
jego śmiercią zaczęły częściej trafiać do programów koncertowych.
Setna rocznica urodzin tego wybitnego kompozytora to szansa, by przybliżyć jego twórczość
rodakom.
Potrzeba wiele zaangażowania, by muzyka Andrzeja Panufnika uzyskała w Polsce status na
jaki bez wątpienia zasługuje. Tym bardziej, że jest on obecnie bardziej doceniany w swojej
drugiej ojczyźnie – Anglii – niż w Polsce. Na szczęście, powoli do naszych rąk trafiają
kolejne interesujące interpretacje jego dzieł. Wielkie brawa należą się przede wszystkich
naszemu znakomitemu dyrygentowi Łukaszowi Borowiczowi i Orkiestrze Radiowej
Polskiego Radia, którzy od kilku lat nagrywają dla prestiżowego niemieckiego wydawnictwa
CPO komplet jego utworów symfonicznych. Cykl spotkał się ze znakomitym przyjęciem
zagranicznej krytyki, a pochwalne recenzje drukowane są przez najważniejsze i
najpoczytniejsze media. Niestety, próżno szukać śladów zainteresowania tymi nagraniami w
Polsce. Pomimo tego, że ukazało się już siedem albumów, nie skłoniło to naszych
muzycznych ekspertów do podjęcia tego tematu. Dlaczego Panufnik jest przemilczany,
chociaż jego utwory wykonywali najwięksi artyści pokroju: Mścisława Rostropowicza,
Yehudiego Menuhina czy Sijiego Ozawy? Czyżby klątwa, którą swojego czasu rzuciły na
niego peerelowskie władze, wciąż uniemożliwiała poznanie jego niewątpliwego muzycznego
geniuszu?
Z Lutosławskim za fortepianem
Andrzej Panufnik urodził się 24 września 1914 roku w Warszawie, w tamtejszym
Konserwatorium studiował kompozycję, teorię i dyrygenturę. Po tym, jak w 1936 roku
ukończył uczelnię, kontynuował edukację we Wiedniu i w Paryżu. W czasie wojny i w
okupacji mieszkał w stolicy, gdzie, w charakterze pianisty brał udział w legalnych i
nielegalnych koncertach – grywał też w duecie fortepianowym z Witoldem Lutosławskim. Ich
przyjaźń nie przetrwała jednak próby czasu, dwaj wielcy kompozytorzy, po ucieczce
Panufnika na Zachód, nie widywali się i jedynie wymieniali przez inne osoby pozdrowienia.
Po wojnie Panufnik pracował jako dyrygent w Filharmonii w Krakowie, a rok później był już
dyrektorem Filharmonii Warszawskiej. W 1950 został wybrany wiceprzewodniczącym
Międzynarodowej Rady Muzycznej UNESCO. Do 1954 roku – daty kluczowej dla jego
12
dalszego życia – został wyróżniony wieloma nagrodami zarówno w kraju, jak i zagranicą, a
komunistyczne władze liczyły, że swoją twórczością, choć bardzo ograniczaną przez
socrealistyczne normy, będzie sankcjonował zbrodniczy system.
Wybrał wolność
Panufnik nie mógł się jednak pogodzić z „komunistycznymi realiami”, choć jeszcze na rok
przed ucieczką na Wyspy Brytyjskie, przewodził polskiej delegacji kulturalnej w Chinach,
gdzie został przyjęty przez Mao Zedonga. Wydaje się, że kroplą, która przelała czarę goryczy,
było nakłanianie go, by skierował list do muzyków zachodnich, propagujący ideę „polskiego
ruchu pokoju”. Kompozytor uważał, że jest to nawoływanie do szpiegowania na rzecz
Kremla. Po tym, jak zdecydował się po wyjeździe do Anglii nie wracać do kraju (skąd
wywodziła się jego żona), komuniści wprowadzili całkowitą cenzurę na jego dzieła, a jego
nazwisko, tak do tej pory cenione, zniknęło ze wszystkich peerelowski opracowań.
W tym czasie dyrygował swoimi utworami po wielu krajach i zyskiwał coraz większe
uznanie, którym cieszył się w szczególności na Wyspach. W latach 1957-1959 kierował
jednym z najlepszych brytyjskich zespołów symfonicznych – orkiestrą z Birmingham.
Mieszkał w Twickenham, na brzeżach Londynu – spokój, przyroda, rodzinna atmosfera – w
takich warunkach czuł się najlepiej. Był znany, doceniany, a jego utwory nagrywali i
wykonywali najwybitniejsi artyście. Nie bez przyczyny Brytyjczycy uważają go za „swojego”
kompozytora i potrafili go wyróżnić zanim zrobili to jego rodacy. W 1984 został członkiem
honorowym Royal Academy of Music w Londynie, a królowa brytyjska nagrodziła go
tytułem szlacheckim.
Doceniony po latach
Po tym, jak w końcu cenzura w PRL-u zelżała na tyle, by „wypuścić” na wolność dzieła
Panufnika, polscy słuchacze mogli w 1977 roku, podczas festiwalu „Warszawska Jesień” po
raz pierwszy na żywo posłuchać niektórych jego utworów. Później przyszły i krajowe
wyróżnienia. W 1987 został członkiem honorowym Związku Kompozytorów Polskich, a trzy
lata później otrzymał Nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej za
zasługi dla kultury polskiej. Po 36 latach nieobecności, w końcu odwiedził Ojczyznę i
dyrygował swoimi dziełami na „Warszawskiej Jesieni”. Honorowany doktora przyznany mu
przez Akademię Muzyczną w Warszawie nie zdążono mu doręczyć. Panufnik zmarł
bowiem 27 października 1991 r. w Londynie.
Chrześcijaństwo i Ojczyzna
„Panufnik wielokrotnie deklarował swoją polskość – w wypowiedziach, a także, co
ważniejsze, w twórczości. Jego utwory, z wyjątkiem kilku napisanych do tekstów angielskich,
wiążą się z krajem rodzinnym przez filiacje folklorystyczne, muzyczno-religijne i historyczne
– w podwójnym sensie: czysto muzycznym i programowym, bo pewna część twórczości
13
Panufnika dotyczy wydarzeń z dziejów narodu i jego własnego życia” – pisał w artykule
zamieszczonym w magazynie „Studio” Tadeusz Kaczyński.
Niemal we wszystkich jego utworach można znaleźć odniesienia do polskości i
katolicyzmu. „Sinfonia sacra” została przez niego napisana na tysiąclecie chrześcijaństwa w
Polsce, „Epitafium katyńskie” powstało, by utrzymać pamięć o zbrodni w czasie, gdy w
okresie PRL nie można było o niej mówić, „Sinfonię votivę” ofiarował Czarnej Madonnie z
Częstochowy, koncert fagotowy poświęcił pamięci zamordowanemu ks. Popiełuszce,
„Uwertura tragiczna” była dedykowana bratu, który zginął w czasie Powstania
Warszawskiego, „Uwertura bohaterska” także odnosiła się do okresu II wojny światowej, a
„Warszawskie dzieci” – stały się jednym z hymnów powstania. Panufnik żył co prawda na
Zachodzie, ale swoje serce, myśli i nadzieje zawsze wiązał z Polską, choć nie wierzył, że uda
jej się kiedykolwiek zerwać komunistyczne pęta.
Przywrócić Panufnika
Setna rocznica urodzin tego wielkiego Polska sprawiła, że w kraju rzucono przychylniejszym
okiem na jego twórczość – czeka nas sporo koncertów z jego muzyką, coraz częściej mówi
się o nim w mediach. Także za granicą, w szczególności na Wyspach – jego muzyce
poświęcone zostanie więcej miejsca. To dobra okazja, by poznać twórczość niezależnego
artysty, nieidącego na kompromisy moralne i artystyczne – a przy tym człowieka głęboko
oddanego Ojczyźnie.
„Warszawskie dzieci” – skomponowane przez Andrzeja Panufnika w 1944 do słów
Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego
Nie złamie wolnych żadna klęska,
Nie strwoży śmiałych żaden trud –
Pójdziemy razem do zwycięstwa,
Gdy ramię w ramię stanie lud.
Refren:
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem wrogom gniew!
Powiśle, Wola i Mokotów,
Ulica każda, każdy dom –
Gdy padnie pierwszy strzał, bądź gotów,
Jak w ręku Boga złoty grom.
Refren…
Od piły, dłuta, młota, kielni –
Stolico, synów swoich sław,
Że stoją wraz przy Tobie wierni,
Na straży Twych żelaznych praw.
Refren…
Poległym chwała, wolność żywym,
Niech płynie w niebo dumny śpiew,
Wierzymy, że nam Sprawiedliwy,
Odpłaci za przelaną krew.
Refren:
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Za każdy kamień Twój, Stolico, damy
krew!
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem
wrogom gniew!
14
Barbara Gruszka-Zych
(publikacja z dnia 17 czerwca 2014 r.)
Źródło: http://hej-kto-polak.pl/?p=79359
Chroni nas od rozpaczy.
Henryk Mikołaj Górecki
W USA jego płyty opatrzone są naklejką: „Najlepiej sprzedawany kompozytor muzyki
klasycznej”. W Polsce przez lata komunizmu był niedoceniany. Nie ukrywał, że nie godzi się
z panującym ustrojem. Od połowy lat 60. komponował utwory głęboko religijne. Jeszcze żył,
gdy podczas pogrzebu śp. Pary Prezydenckiej zabrzmiała jego muzyka.
Zmarł 12 listopada 2010 roku w Katowicach.
Słynną III Symfonię „Pieśni żałosnych” Henryka Mikołaja Góreckiego, zaprezentowaną
w 1977 na Warszawskiej Jesieni, uznano za dzieło nieudane. Recenzenci pisali o ogromnej
porażce, tanich melodyjkach i kiczu. Po 16 latach od prawykonania odniosła sukces w Anglii
i USA. W 1992 trafiła na pierwsze miejsca amerykańskich i angielskich list przebojów. Płyta,
na której utwór wykonuje amerykańska śpiewaczka Dawn Upshaw, z zespołem London
Sinfonietta pod batutą Davida Zinmana, rozeszła się w milionowym nakładzie. Angielskie
radio Classic FM na żądanie słuchaczy nadawało jej fragmenty na okrągło. W tym
kontemplacyjnym utworze kompozytor nawiązał do „Lamentu świętokrzyskiego”, melodii
zakopiańskich i pieśni ludowej spod Opola: „Kajze mi się podzioł mój synoczek miły”.
To przejmująca modlitwa do Matki Bożej, zaczynająca się od słów: „Mamo, nie płacz”.
Słuchając jej, można dojść do wniosku, że twórca nieraz, choćby w duchu, musiał płakać,
czując się niedoceniony – nie tylko w przypadku tego dzieła, ale także w przypadku całej
swojej rzetelnej pracy kompozytorskiej i pedagogicznej. Jego twórczość odnosiła się
do wartości. Na pierwszym miejscu stawiał Boga, co nie tylko w minionym ustroju
nie podobało się wielu. – Nikt nigdy nie mógł mnie do niczego zmusić – powiedział sam
o sobie. – To jedna z najbardziej autentycznych osobowości, jakie znałem – mówił
mi po śmierci Góreckiego jego uczeń, kompozytor prof. Eugeniusz Knapik. „Był sobą, kiedy
ostro krytykował osoby z życia publicznego i miernoty muzyczne. Nie akceptował działań
pozornych, złych wykonań, nauczył mnie w muzyce odróżniać ziarno od plew. Uczył,
że podczas komponowania trzeba słuchać wyłącznie siebie” – charakteryzuje mistrza
w najnowszej, bardzo interesującej książce „Górecki – portret w pamięci”, będącej zbiorem
rozmów Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej z osobami związanymi z kompozytorem.
Z różańcem w kieszeni
III Symfonia „Pieśni żałosnych” na początku lat 90. urzekła głównie młodzież i kierowców
długodystansowych ciężarówek. Wyjaśnia nam się to podczas oglądania filmu Violetty
Rotter-Kozery „Please find – Henryk Mikołaj Górecki”. Na rewelacyjnych zdjęciach Dariusza
15
Radeckiego oglądamy ogromne przestrzenie kalifornijskich tras, które pokonują kierowcy.
Maleńki człowiek musi się wtedy chwycić Kogoś większego, żeby nie stracić orientacji
w świecie duchowym i fizycznym. Dla fanów Góreckiego to była swoista modlitwa. –
Twórczość Góreckiego jest pełna metafizyki – mówi prof. Knapik.
– Od połowy lat 60. XX wieku komponował utwory głęboko religijne. To wyrażało jego
stosunek do życia. Zaprzyjaźniona z twórcą „Trzech małych utworków” prof. Teresa
Malecka, teoretyk muzyki i pedagog Akademii Muzycznej w Krakowie, w książce
Bolesławskiej-Lewandowskiej opowiada, jak Górecki przygotowywał się do skomponowania
utworu „Beatus vir”. Pisał go na zamówienie kard. Karola Wojtyły, a wykonał przed Janem
Pawłem II. Po tej odważnej deklaracji wiary ówczesne władze poddały Góreckiego takiej
presji, że musiał zrezygnować z rektorowania Akademii Muzycznej w Katowicach. Kiedy
pracował nad tym utworem, mąż Maleckiej podarował mu Mszał rzymski, który dostał
od kard. Wojtyły, gdzie po jednej stronie były teksty polskie, po drugiej łacińskie. Czytając
go, wykorzystał do swojej kompozycji Psalmy. Po premierze w kościele franciszkanów
w Krakowie, utykając na chorą nogę i płacząc ze wzruszenia, podszedł do Jana Pawła II.
Chwilę serdecznie i wylewnie rozmawiali. Kompozytor nieraz powtarzał, że żyje dzięki
Janowi Pawłowi II. – Najlepiej o jego wierze świadczą utwory: „Beatus vir”, Pieśni Maryjne,
św. Wojciech i wiele innych – wylicza żona Jadwiga Górecka. – Zawsze nosił w kieszeni
marynarki różaniec. Przy łóżku trzymał Nowy Testament. A w czasie choroby prosił, żeby
mu czytać „Ogródek różany” Tomasza à Kempis.
Kupował pieluszki
Urodził się 6 grudnia 1933 r. w Czernicy koło Rybnika. Kiedy miał dwa lata, zmarła mu
matka Otylia. Wychowywał go ojciec, też muzyk. Nieraz wspominał moment, kiedy siedział
na huśtawce zawieszonej między kuchnią a przedpokojem i gdzieś blisko stała mama w sukni
w pastelowych kolorach. W czasie wojny bardzo ciężko chorował na biodro. W Bytomiu
uratował mu życie Niemiec – dr Seifert. Do szkoły muzycznej w Rybniku trafił dopiero jako
19-latek. W 1960 ukończył studia kompozytorskie z najwyższym wyróżnieniem w PWSM
w Katowicach i wyjechał na studia podyplomowe do Paryża. W 1958 zadebiutował
na Międzynarodowym Festiwalu „Warszawska Jesień”. Wtedy uznano go za jednego
z najbardziej awangardowych kompozytorów. W połowie lat 60. XX wieku zostawił
nowatorskie poszukiwania, decydując się na muzykę prostą, czytelną, opartą na inspiracjach
religijnych. W 1975 został rektorem katowickiej Akademii Muzycznej. Prof. Julian
Gembalski, wówczas adiunkt, kompozytor i mistrz gry na organach, podziwiał jego
bezkompromisowość. – W 1977 r. byłem organistą w kościele akademickim. To się
nie podobało esbekom i przyszli do rektora, żeby mnie zwolnił – opowiada. – Zdecydowanie
powiedział „nie”. Położył cały swój autorytet na szalę, choć wiedział, że mogą go pozbawić
stanowiska. Nie mogąc znieść narzuconych układów, w 1979 r. podał się do dymisji.
Powszechnie szanowany, został szefem katowickiego KIK-u. Czuł się Ślązakiem, chociaż
mówił tylko po polsku. Był wierny śląskiemu etosowi umiłowania małej ojczyzny, pracy
16
i rodziny. Choć osiadł w Zębie pod Zakopanem, tęsknił za Katowicami. – Uważał, że praca
to nie tylko obowiązek wobec bliźniego, ale przede wszystkim wobec Boga, nadający wymiar
życiu – wspomina prof. Knapik. Kochał rodzinę i dbał o nią, małym dzieciom – Ani
i Mikołajowi – sam kupował śpioszki i pieluszki. W przemówieniu podczas odbierania
doktoratu honoris causa w Krakowie powiedział: „Jeśli są niebiańskie polany, to są też
niebiańskie istoty. I przekazywanie Tam naszych muzycznych myśli”. Wielu uważa jego
utwory za muzykę sfer niebieskich. „Świat potrzebuje piękna, żeby nie pogrążyć się
w rozpaczy” – powtarzał za Janem Pawłem II. By chronić się przed rozpaczą, słuchamy dziś
jego muzyki.
Dom na dwa fortepiany
Jadwiga Górecka całe życie uczyła gry na fortepianie. Rozmowa z GN jest pierwszym
obszernym wywiadem udzielonym po śmierci męża-kompozytora
Barbara Gruszka-Zych: Poznaliście się na studiach?
Jadwiga Górecka: – Mąż miał serdecznego przyjaciela Bernarda, a ja przyjaciółkę Zosię.
Razem studiowaliśmy w ówczesnej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach,
bywaliśmy na koncertach. Przez pewien czas nie bardzo było wiadomo, do kogo skierowane
są uśmiechy studenta kompozycji, ale wkrótce sprawa się wyklarowała i tak już pozostało.
Co się Pani spodobało w przyszłym mężu?
– Był wtedy małomówny, spokojny, nieśmiały. Ale przy tym miał w każdej sprawie swoje
zdecydowane zdanie i nie było łatwo z nim dyskutować.
Nie myślała Pani, że jako małżeństwo muzyków będziecie ze sobą konkurować?
– Przypuszczenie o jakiejkolwiek „konkurencji” muzycznej jest tutaj zupełnie absurdalne.
Mąż już na studiach wyróżniał się wybitnym talentem kompozytorskim i w krótkim czasie
osiągnął wysoką pozycję wśród polskich twórców. Ja zostałam nauczycielką gry na
fortepianie. Czułam się szczęśliwa, że pracuję w szkole muzycznej i uczę dzieci. Tak było
całe życie. I tak było bardzo dobrze.
Mąż zasięgał Pani rady?
– Rady…? Nie wiem, czy można to tak nazwać. Czasem mu pomagałam na drugim
fortepianie przy jakichś ogromnaśnych współbrzmieniach, akordach, których sam nie mógł
objąć. Czasem prosił, aby wybrać lepszy motyw czy akord. Ale to się zdarzało bardzo, bardzo
rzadko. Oczywiście opowiadam o tym z przymrużeniem oka, bo absolutnie o wszystkim
decydował sam i byłoby niepoważne jakiekolwiek „doradzanie” mu nie tylko w sprawach
twórczych, ale i menedżerskich. Raz poprosił mnie o napisanie listu w jakiejś nieistotnej
sprawie, ale i tak to nie było to, czego chciał. Bo on miał charakterystyczny styl. Już z samego
zapisu liter, z czasem coraz większych, z wykrzyknikami, emanowała jego ekspresja.
Znała Pani utwory męża przed premierami?
– Tylko jako fragmenty grane na fortepianie. To kompozytor słyszy utwór w swej wyobraźni
muzycznej, nawet już wtedy, gdy nie postawił jeszcze ani jednej nuty. Są tacy kompozytorzy,
17
którzy piszą, obywając się bez instrumentu. Mąż na studiach miał taki maleńki pokoik, w
którym stały łóżko, szafa i jeszcze tylko mieściła się umywalka. Nie było nawet stolika, nie
mówiąc o instrumencie. Kładł więc cienką deseczkę na umywalkę i pisał. Na tej umywalce
powstała m.in. I Symfonia.
Po ślubie najważniejszym sprzętem w domu było pianino?
– Przez 10 lat w domu było tylko moje panieńskie pianino „Calisia”. W następnych latach
przybywało instrumentów – pojawiły się fortepiany, a z czasem wróciło do męża pianino
„Fibiger” jego mamy Otylii.
Potrzebował ciszy?
– Dopóki dzieci były malutkie, często trzeba było je uciszać, gdy tata komponował. Później,
gdy stały się uczniami szkół muzycznych, a szczególnie w starszych klasach liceum, czy gdy
zaczęły studiować w akademii muzycznej, trzeba było znaleźć osobne lokum, aby mógł
swobodnie pisać. Dlatego w 1984 r. kupiliśmy w tym celu domek w Katowicach-Brynowie.
Tam skomponował III Symfonię?
– Nie, III Symfonia powstała w roku 1976 tutaj, w mieszkaniu w Katowicach-Koszutce. Nie
przeczuwaliśmy wtedy jeszcze, że będzie miała takie powodzenie w świecie. Ten sukces
przyszedł po 16 latach od prawykonania.
Jak mąż przeżywał to ogromne zainteresowanie?
– Pierwsze wiadomości przyjął z pewnym zdziwieniem i niedowierzaniem. Oczywiście był
bardzo szczęśliwy, gdy sukces symfonii stał się oczywisty.
Ale nie żyła Pani ze sławą, tylko z normalnym człowiekiem.
– Z najzupełniej normalnym, skromnym, zwykłym – jak zawsze. Mąż lubił zajmować się
domowymi sprawami. Dzięki jego różnym takim zamiłowaniom dom, który kupiliśmy w
górach, w Zębie koło Gubałówki, został pod jego okiem pięknie wyremontowany, a
właściwie jakby zbudowany i urządzony praktycznie na nowo. Kochał góry i górali i lubił
przyglądać się ich pracy, ale też całe godziny spędzał z nimi na rozmowach.
Słyszałam, jak Pani mąż mówił, że trzeba wierzyć w dobro w człowieku.
– Tak, ale raczej był pesymistą. Twierdził, że niczego dobrego po tym świecie nie można się
spodziewać. Znając jego bardzo trudne życie, trudno się dziwić tej pesymistycznej naturze.
Kiedy miał 2 lata, stracił swoją mamę – 26-letnią Otylię…
Pamiętał ją?
– Wspominał często taki moment, kiedy siedzi na huśtawce zawieszonej między kuchnią a
przedpokojem i gdzieś blisko jest postać w sukni o pastelowych kolorach. Wiedział, że to
była mama. Ale wracając do ciężkich doświadczeń – potem przyszła wojna i ciężka choroba
biodra. Leczono go pod Rybnikiem, ale kiedy weszli Niemcy i przestały obowiązywać
granice, ktoś powiedział, że w Bytomiu jest bardzo dobry chirurg, Niemiec – dr Seifert.
Właściwie to on uratował mu życie. Mąż jako pięciolatek przeleżał półtora roku na jego
oddziale. Raz na miesiąc odwiedzał go ktoś z bliskich. Doktor operował go pięć razy. Mąż
zapamiętał, jak po którejś kolejnej operacji obudził się i zobaczył, że obok siedzi doktor i
płacze ze szczęścia, że mały pacjent odzyskał przytomność!
18
Poczuł, że komuś wreszcie na nim zależy. Dla Pani mąż był bardzo ważny.
– Nie był łatwym człowiekiem. Potrafił nagle wybuchnąć, a potem kajał się i przepraszał.
Kiedy teraz w naszym górskim domu oglądam jego archiwum, różne saszetki i torebeczki z
pamiątkami, widzę, jak bardzo kochał dzieci. Jak pieczołowicie przechowywał najdrobniejsze
nawet liściki maluchów Anusieńki i Mikołaja. Maleńkie zasuszone bukieciki kwiatów, które
mu dawały, ich ołóweczki itp. Był domatorem, ogromnie przywiązanym do życia rodzinnego.
Bardzo cieszył się sukcesami dzieci. Z biegiem lat stał się człowiekiem spokojniejszym,
łagodnym i pogodniejszym.
Rzadko mówił o swoim życiu religijnym?
– Tak. Stwierdził kiedyś, że ma swoje spojrzenie na wiarę, Boga i Kościół, o którym nie umie
i nie chce rozprawiać. Całe jego życie świadczyło wyraźnie o tym, że kierował się zasadami
człowieka głęboko wierzącego. A najlepiej o tej wierze świadczą jego utwory: „Beatus vir”,
Pieśni Maryjne, św. Wojciech i wiele innych. Zawsze nosił w kieszeni marynarki różaniec.
Przy jego łóżku leżał Nowy Testament. A w czasie choroby prosił, żeby mu czytać „Ogródek
różany” Tomasza à Kempis. To była jego ostatnia lektura.
Bał się śmierci?
– Na końcu był już tak schorowany, że pragnął odejść. Gdy jeszcze był w domu, odwiedzali
go nasi ojcowie oblaci. Ostatni był młody ks. Błażej, który towarzyszył mężowi, póki nie
poszedł do szpitala.
Kto był przy śmierci męża?
– Ksiądz Krzysztof Tabath, kapelan szpitala w Katowicach-Ochojcu, gdzie mąż leżał na
intensywnej terapii kardiologicznej pod opieką wspaniałych lekarzy. Tego dnia przyszedł na
OIOM pół godziny później niż zwykle. Na moją prośbę wzruszająco opisał, jak wyglądała ta
ostatnia chwila: „Na końcu przyszedłem do pana Góreckiego. Zacząłem od »Ojcze nasz«,
»Zdrowaś, Maryjo«, a potem »Duszo Chrystusowa, uświęć mnie«”. A tam nad łóżkiem cały
czas migały monitory, do których mąż był podłączony. Podczas odmawiania modlitw tablica
stopniowo gasła, aż całkowicie ściemniała, gdy zmarł. Przy modlitwie przeszedł na tamten
świat. Nie można marzyć o lepszej śmierci. To po prostu coś cudownego. Jestem szczęśliwa,
że tak było.
Rozmawialiście, jak to będzie po „drugiej stronie”?
– Jeszcze w młodości pytałam, jak sobie wyobraża te kwestie, ale odpowiedział: „Wiesz, ja
mam swoje myśli. Jakoś nie umiem o tym mówić”. Później zwierzył się, że ma nadzieję, że w
godzinie śmierci wyjdą mu naprzeciw jego mamusia Otylia i moja mamusia Elżbieta. Moja
mama żyła blisko 96 lat i była bardzo dobrym człowiekiem. Widzi pani, jak mąż to docenił?
Ile lat byliście razem?
– 51. Jestem starsza od męża o dobre trzy i pół roku. Kiedy wychodziłam za mąż, byłam już
bardzo stara (śmiech). Miałam wtedy 29 lat, a on kończył w grudniu 26. Mimo to zdążyliśmy
przeżyć razem te 50 lat. To przecież kawał czasu… Ale jak to przeleciało.
Nie było Wam łatwo utrzymać rodzinę. Choćby dlatego, że mąż nie zapisał się do partii.
19
– Nie zrobił tego, mimo że został rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w
Katowicach. Partia, wtrącająca się do wszystkiego, chciała koniecznie, aby mąż zwolnił pana
Juliana Gembalskiego. Regularnie przychodził do niego pan z wiadomej instytucji, żądając
tego. Odpowiedź była zawsze ta sama: „Nie, bo to mój najzdolniejszy pracownik!”. Posunięto
się nawet do podłożenia zwolnienia pana Juliana Gembalskiego między innymi dokumentami
podanymi do podpisu. Ale mąż zawsze czytał, co podpisuje, więc się nie udało. A przestał
być rektorem, bo wzięli go na indeks, kiedy zaczął pisać „Beatus vir” dla papieża. Pamiętam
dzień, gdy skończył rektorowanie. Wrócił do domu, siadł w fotelu i po raz pierwszy, nie
biorąc tabletki na uspokojenie, zapytał głośno: „Dlaczego zrobiłem to dopiero teraz?”. To
stanowisko wepchnęli mu siłą. On był z natury wolny, nie robił świństw, niczego się nie bał.
Nasze dzieci normalnie szły do I Komunii, naturalnie demonstrowaliśmy nasze przekonania.
Powtarzał, że nikt nie zabroni mu komponować.
Podczas koncertu „Beatus vir” mąż spotkał się z Janem Pawłem II.
– To był dla niego najszczęśliwszy dzień życia! Spotkał się z papieżem w Krakowie u
franciszkanów, gdzie sam dyrygował orkiestrą. Ojca Świętego posadzili z tyłu, ale po
koncercie wyściskał męża, tak że spłakał się ze szczęścia. Później, kiedy mąż był w jury
festiwalu kompozytorskiego w Anconie, zdecydował, że pojedzie do Rzymu na audiencję
środową. Stał przy barierce i kiedy Ojciec Święty zbliżył się do niego, zamiast się
przedstawić, wspomniał państwa Maleckich z Krakowa. Papież jakby coś czuł – stanął,
odszedł, ale zawrócił i nakreślił mężowi krzyżyk na czole. Następnego dnia mąż zobaczył
właśnie to swoje zdjęcie jako pierwsze z audiencji.
Nie minął rok od śmierci męża. Czas mija, a wspomnienie nadal boli.
– To się chyba nigdy nie kończy. Czuję się jak przed maturą. Że powiem o nim za dużo albo
za mało… On wiedział, komu zawdzięczamy te wszystkie talenty. Pamiętam, jak
przygotowując list do publiczności na Bielski Festiwal Kompozytorów, dyktował mi, bo sam
osłabł po kilku zdaniach, że talent Chopina to najpiękniejszy dar z nieba. Rozczulał się, a ja
wzruszona to zapisywałam.