Upload
the-stary-times
View
215
Download
1
Embed Size (px)
DESCRIPTION
The Stary Times numer 4
Citation preview
–
„W naszej szkole są wybory do samorządu uczniowskiego?
No weź… Nie żartuj.
A kto kandyduje?
Eeee… Serio?
Kto to jest w ogóle?”
Chcesz coś wnieść do szkoły? Może wynieść? Wiesz… Nie obrażę się. Jakaś jedna, druga
tablica. Może jeszcze któraś sala Ci się podoba, co? Nie chcesz? Ale dlaczego? Nie bądź taki…
Zagłosuję na Ciebie.
Kampania kandydatów na przewodniczącego samorządu uczniowskiego rozpoczęła się dość
dawno, prawie miesiąc temu. Jednak jej jakiekolwiek przejawy ograniczyły się do kilku
rozwieszonych po szkole kartkach, które miały oczywiście symbolizować ‘plakaty wyborcze’.
Nie okłamujmy się, równie dobrze mogłoby ich nie być.
Mamy ośmiu kandydatów a znasz ilu? Dwóch… Trzech? No, w porywach może
i połowę. Jednak dla większości zdecydowanie są to nieznane twarze. Osoby,
o których pierwszy raz słyszysz, zwłaszcza pierwsze klasy, które są w szkole raptem miesiąc.
Patrzę na tę listę nazwisk po raz kolejny i po raz kolejny dociera do mnie bezsens całych
wyborów. Bo cholera jasna, na co ja głosuję? Na kogo ja głosuję? Głosuję
na nazwisko czy na plan, jaki ta osoba ma? Głosuję na daną osobę, bo ma fajne imię, czy
głosuję na nią, bo naprawdę wie, co robi?
No, cholera, tak nie jest. Głosuję na tego, kto fajnie brzmi a nie tego, co może coś naprawdę
zrobić.
Wiem, to szkoła.
Wiem, lekcje, sprawdziany, kartkówki, klasówki, pytania i różne takie i inne. Jednak brak
jakiegokolwiek zaangażowania się jest przerażający. Nikt wam nie każe robić przemówień,
rozdawać jabłek… Ale… cokolwiek? Naprawdę… Cokolwiek? Nie da się? Serio? Naprawdę nie
jesteś w stanie zrobić jednego poważnego plakatu, który ukazałby Ciebie jako osobę wartą
głosu każdego ucznia?
Ta sytuacja pokazuje coś bardzo ważnego. Coś, co dopiero teraz dociera. Nam się
po prostu nie chce.
Ale wróćmy do kandydatów, to o nich dzisiejszy numer.
Zastanawia mnie jedno. Dlaczego osoby z pierwszych klas startują. Oczywiście nie mówię o
tych, którzy mają plan solidny, konkretny, który mówi nam o tym co takiego chciałby zrobić w
szkole.
Czy chcecie na przewodniczącego osobę, która kompletnie nie jest w stanie powiedzieć, co
chce zmienić? Chcecie mieć za przewodniczącego osobę, która kompletnie nie jest w stanie
przekonywać was do swoich racji?
Czy naprawdę musimy uchodzić za ludzi, którym z natury się nic nie chce i nawet
w tak ważnej sprawie jak wybory do samorządu uczniowskiego dajemy ciała? Nie potrafimy
się zebrać, skupić na czymś, może nawet trochę ciężej niż zazwyczaj popracować, pomęczyć
się?
Czy w takim razie te wybory mają sens?
Może i mają. Ja sama w to nie wierzę. Pokaz, jaki nam zaserwowano przez te ostatnie
kilkanaście dni, jest gorzej niż marny. Pokazuje jedynie nasz tumiwisizm, pokazuje, jak
bardzo nie lubimy gitarozawracaizmu, jak bardzo... No właśnie. Bo przewodniczący ma być…
Naszym przedstawicielem, więc jak jemu się nie chce… To czemu mi ma się chcieć?
Magda Góra
Bookcrossing, zwany inaczej ,,uwalnianiem książek”, zawitał do naszej szkoły. Mimo
informacji na temat funkcjonowania akcji rozwieszonych w szkole, niewiele osób
orientuje się, o co tak właściwie chodzi. Nieśmiało podchodzą do regału, patrzą
z niepewnością na te książki, szukają kamer i alarmów, które aktywują się, jak tylko wezmą
jedną z nich. Otóż nie, moi mili. Nic się nie stanie, jeżeli wybierzecie interesującą was pozycję,
włożycie do torby, zawędrujecie wraz z nią do domu i przeczytacie.
Idea bookcrossingu narodziła się w 2001 roku w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce
przyjęła się w 2003 roku. Działania w celu ,,uwalniania książek” dotyczą nie tylko zostawiania
książek w miejscach do tego wyznaczonych, aby krążyły z rąk do rąk (jak na przykład nasz
szkolny regał). Niektórzy zwolennicy bookcrossingu zostawiają opatrzone informacją książki
(tłumaczące ideę akcji) w miejscach publicznych, jak autobus, tramwaj
czy park.
Pewnie w waszych głowach od razu rodzi się wewnętrzny sprzeciw do zostawiania
swoich książek na takim regale, nie wspominając o innych miejscach. Wszystko jednak opiera
się na pewnej umowie społecznej, że ktoś nie skompletuje sobie po prostu własnej
biblioteczki. Czy możemy w tym względzie zaufać uczniom naszej szkoły? Wydaje mi się, że
tak, skoro pozycje książkowe znikające z naszego regału na jakiś czas, później i tak wracają na
miejsce.
Bookcrossing jest też dużo wygodniejszy niż wypożyczanie książek z biblioteki- nie
trzeba czekać, aż bibliotekarz zapisze w karcie stosowną informację, nie irytujemy się, jeżeli
nie ma tej książki, którą mieliśmy nadzieję znaleźć...po prostu bierzemy tę, która nam się
podoba i wracamy do swoich zajęć.
Weź, przeczytaj, odnieś lub uwolnij swoją własną książkę. Pomóż rozwijać akcję,
dzięki której mamy okazję przeczytać wiele interesujących pozycji i być może zainteresować
wspaniałym światem książki tych, którzy jak dotąd się jej opierali. Jeżeli zainteresował cię
temat bookcrossingu, zajrzyj na stronę: bookcrossing.pl
Edyta Waniak
Dworzec wypełniony przyjezdnymi z różnych stron Polski w koszulkach z czterema
mężczyznami, ulice pełne ludzi w T-shirtach z anglojęzycznymi hasłami, z których najbardziej
rzucały się w oczy te żółte – z napisem „Look at the stars”. Warszawa 19 września była
bardziej kolorowa, a w gazetach można było przeczytać: „Już dziś na Stadionie Narodowym
wystąpi Coldplay”.
Coldplay, angielski zespół z Londynu, odwiedził nasz kraj po raz drugi, by dać
najbardziej spektakularny w tym roku koncert na naszej ziemi.
Impreza rozpoczęła się o godzinie 19 występami Charlie XCX oraz Mariny and the
Diamonds, które za zadanie miały rozgrzać polską publiczność. Ta jednak nie zaczęła
prawdziwej zabawy, dopóki na scenę o godzinie 21.05 nie wyszli Chris, John, Guy i Will.
Na początku rozbrzmiał motyw z filmu „Powrót do przyszłości”, a następnie grupa
wykonała utwór „Hurts like Heaven” pochodzący z najnowszej płyty „Mylo Xyloto”. Wtedy to
pierwszy raz zabłysnęły opaski, które fani otrzymali przy wejściu na stadion. Opaski te, zwane
xylobandami, wyposażone są w świecące diody i steruje się nimi radiowo. Sprawiły, że cały
stadion rozbłysnął kolorami. Zespół przygotował znakomite show nie tylko pod względem
muzycznym – oprócz xyloband było także barwne confetti czy balony przerzucane po
sektorach przez publikę. Wrażenie zrobiły też światła i lasery wycelowane w stronę fanów ze
sceny.
Wśród publiczności znalazły się jednak osoby, które ponad połowę koncertu wolały
oglądać siedząc. Wszystkich obudziły dopiero pierwsze dźwięki piosenki „Viva la Vida”. Po
tym utworze już nikt nie zechciał usiąść.
Nagle zgasły wszystkie światła, migotały tylko xylobandy. Zniknął też zespół.
Publiczność krzyczała. To nie mógł być koniec. I nie był. Band pojawił się na małej scenie na
płycie stadionu wśród tłumu. Wykonał dwie piosenki po czym powrócił na główną scenę, by
zakończyć koncert. Ostatnim utworem było „Every Teardrop is a Waterfall”, do którego
wokalista Chris Martin tańczył z polską flagą.
Niestety, przyszedł czas, aby się pożegnać i opuścić arenę. Fani nie mieli jednak dość
zabawy
i wychodząc ze Stadionu Narodowego krzyczeli: „Ooooo” w rytm „Viva la Vida”. Podczas
długiego pochodu w kierunku centrum po zamkniętym dla ruchu Moście Poniatowskiego
można było usłyszeć jeszcze fragmenty coldplayowskich piosenek i subiektywne oceny
wydarzenia.
Pokoncertowe emocje utrzymywały się pewnie jeszcze przez długi czas, ponieważ o
show, jakie przygotował Coldplay, nie sposób było od razu zapomnieć. Fanom z pewnością żal
było opuszczać stadion, żegnać się ze śpiewającym tłumem i niezapomnianą atmosferą. Na
pewno wielu zgadzało się ze zdaniem Chrisa Martina, który powiedział: „I don’t wanna leave
Warsaw”.
Aleksandra Rytwińska
Historia zaczyna się banalnie: chłopak
bez jakiejkolwiek rodziny dostaje się na
nauki do maga, który uczy go jego
pierwszego, prostego zaklęcia. Mistrz
postanawia jednak kopnąć w kalendarz, ale
na całe szczęście przepisuje chłopcu swój
dobytek, do którego między innymi należy
magiczna księga. Młody, gniewny, od razu
po pogrzebie rusza do chatki w
poszukiwaniu owej księgi. Za swoją chciwość
płaci spaleniem spłonięciem całego majątku,
nie mając niczego przy sobie, rusza wzdłuż
oceanu w poszukiwaniu jakiegoś celu. W
pewnym momencie
przez przypadek zapisuje się na misję, którą
jest pokonanie smoka a nagrodą ręka
pięknej księżniczki…
„Jednym zaklęciem” Watt’a Evansa jest to fantastyka starej
daty, gdzie ratowanie królestwa przed smokiem jest czymś normalnym.
Wypożyczając książkę myślałem, że to głupie i nudne. Jak dotąd, takie
historie mogłem spotkać wyłącznie w bajkach i filmach dla dzieci, jednak
wspaniały humor i absurdalne sytuacje zrobiły coś niesamowitego. Przez
kilka godzin czytania nie mogłem pozbyć się „banana” z twarzy. Co rusz
naszego bohatera spotyka niesamowity pech albo coraz to rosnące
szczęście( no bo ile razy można tyle tracić). Książkę polecam
początkującym fantastom,
jak i tym zaawansowanym, nikomu jeszcze nie zaszkodziła porządna
dawka humoru.
Mateusz Jaworski
Każdy z nas, pierwszoklasistów już jako-tako zna mury szkoły, noszącej zacne imię twórcy „Dziadów”. Wie, że w „katakumbach” jest szatnia, bufet, który odwiedzany jest niemal, co przerwę i toaleta (czasami, żeby nadążyć za pęcherzem, zlatuję ze stromych schodów). Wiadomy jest również fakt, iż mamy dwa piętra (nie licząc strychu, do czego wrócę), choć niektóre mądre osoby mają lekcje na trzecim. Jak to możliwe? Zajęcia odbywają się na chmurach? W tej szkole to bardzo prawdopodobne. Sądzę tak po ostatniej religii, na której dowiedziałam się, że Bóg jest hip-hopowcem i nosi czapkę z daszkiem. Podsłuchałam także rozmowę uczniów, kiedy jeden z nich twierdził, że gra na trójkącie elektrycznym. Teraz nie zdziwi mnie już nic.
Pierwszy dzwonek, wymagania, nauczyciele, którzy w większości pamiętają początki szkoły (a może nawet samego budynku?), korytarze pełne dzikich ludzi i głośnej muzyki zagłuszający się wzajemnie, okna mające na celu odstraszyć potencjalnych samobójców, ściany upamiętniające holocaust, kilka bardzo cenzuralnych słów od starszych kolegów, gdy gubiliśmy się, szukając sali i schody odmalowane akwarelami (żart koleżanki z klasy).
Ogólnie sam budynek robi niezmierne wrażenie. Legenda głosi, iż wybudowany został 130 lat temu, a przez ponad 70 lat jest pod władaniem naszych dyrektorów. Jak mówi nam historia, dawno temu dyrektor chciał bardzo zemścić się na jakimś uczniu i powiesił go na strychu. Po jakimś czasie ciało odnaleziono, lecz nikomu nic nie udowodniono. Oczywiście grono pedagogiczne bojąc się o swoje posady, nie pisnęło ani słowa. Teraz ponoć duch chłopca grasuje po szkole i robi nauczycielom psikusy. Nikt jednak nie wierząc w teorię o zjawie, zamyka niegrzeczną młodzież na strychu za karę. Tam właśnie jest kryjówka nieboszczyka. Takie przynajmniej chodzą plotki wśród pierwszaków.
Jak wyglądało rozpoczęcie? Szczerze? Pamiętam tylko wystąpienie „Wielkiego Wodza”, który wydał mi się sympatycznym człowiekiem, lecz byłam zbyt pochłonięta oglądaniem wszystkich pęknięć na suficie, aby usłyszeć choćby słowo. Akurat przede mną stały panie, pragnące zostać naszymi wychowawczyniami za wszelką cenę. Była oczywiście strzelanina jak w ruletce – która przetrwa i stanie naprzeciw nam? Później śpiewaliśmy coś, co miało przypominać hymn, aczkolwiek nie nazwałabym tak tego. Następnie rozeszliśmy się do klas. Kilka uwag, wskazówek i już byliśmy w domu.
Kolejnego dnia ponad sześćdziesiąt razy powtarzałam swoje imię i starałam się zapamiętywać się nazwiska, oraz kolegów z klasy. Przeżyłam nieśmieszne żarty, przepisywanie całych ksiąg starożytnych Majów, religię i „Mak” Makowskiego z jego wyznaniem (człowiek zabójczy), pierwsze najlepsze – najgorsze wrażenie i masę innych rzeczy, które, mam nadzieję, niedługo wymażę z pamięci.
Zauważyłam też rytualne przesiadywanie przed budynkiem, gdy jest gorąco i „mierzenie” wzrokiem wszystkiego i wszystkich. Miejsc siedzących jest, co prawda mało, lecz tubylcom to nie przeszkadza. Stoją obok wejścia i patrzą na wchodzących lub wychodzących. Jest jeszcze „sekta” wierząca w „lidlduizm”. Wyznawcy tejże „wiary” na każdej długiej przerwie wybywają poza teren szkoły w stronę „Lidla” i tam łapczywie polują na coraz to lepsze kąski, oraz zostawiają ofiary w postaci monet.
Odbyła się także wycieczka integracyjna, która na zawsze pozostanie mi w pamięci, choć naszej klasy trwała tylko dwie i pół godziny, pomijając sam fakt, że jechaliśmy na miejsce dwadzieścia minut (nie wszyscy mają tak dobrze), ale bawiliśmy się wspaniale.
Reasumując – szkoła jest wyzwaniem dla szaraczków i pierwszoklasistów, jednakże „jesteśmy elitą stargardzkiej młodzieży”.
Paulina Waszkiewicz