179
JERZY SZUMSKI PAN SAMOCHODZIK I... BURSZTYNOWA KOMNATA TOM I WILCZYCA Z JANTARU OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

PAN SAMOCHODZIK I BURSZTYNOWA KOMNATA - … - Pan Samochodzik i Bursztynowa... · PAN SAMOCHODZIK I... BURSZTYNOWA KOMNATA TOM I WILCZYCA Z JANTARU OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA * * *

Embed Size (px)

Citation preview

JERZY SZUMSKI

PAN SAMOCHODZIK I...

BURSZTYNOWA KOMNATA

TOM I

WILCZYCA Z JANTARU

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

* * *

Wicher cisnął kłęby mokrego śniegu w wąskie okno komnaty. Cicho zadzwoniły

szyby. Z drzew przy murze poderwało się z żałosnym krakaniem stado kawek i poniosło z

wiatrem odprowadzane wzrokiem dwóch mężczyzn z trudem utrzymujących się na nogach

pośrodku komnaty. Ledwo okryci łachmanami drżeli z zimna, pobrzękując łańcuchami kajdan

na rękach i nogach.

Na wysokim stole przed nimi jarzył się w blasku świec osadzonych w dwóch

świecznikach krucyfiks. Za nim rozpierali się w ciemnych togach trzej starcy, nad którymi

rozpościerał skrzydła czarny orzeł pruski. Z boku przy łojówce kulił się pisarczyk. Za skutymi

dwaj strażnicy z trudem tłumili ziewanie.

Sędzia Otto Schenk poprawił złoty łańcuch na wydatnym brzuchu, odchrząknął i

ciągnął dalej:

- A żeście, Andreasie Schulter i Gotfrydzie Turow, choć uważani za mistrzów w

swym fachu i tu zaproszeni, łaski pańskiej mogąc kosztować, przez swe niedbalstwo

doprowadzili do tego, że wasze dzieło, zwane Bursztynową Komnatą,* [W tej serii

Bursztynowa Komnata została opisana po raz pierwszy w Wyspie Złoczyńców.] niszczeć

gwałtem zaczyna, miast chlubą, pośmiewiskiem się wrogów stając i dobre imię pana naszego,

miłościwego króla Fryderyka, i Prusiech samych na szwank narażając, przeto sprawiedliwie i

ostatecznie skazujemy ciebie, mistrzu Andreasie Schulter, na wygnanie z kraju naszego po

dzień twój ostatni. A ciebie, Mistrzu Gotfrydzie Turow, głównym sprawcą niedbalstwa

mieniąc, a więc i próby oszukania majestatu władcy naszego, nakazujemy w lochu

królewieckiego zamku umieścić i strzec pilnie, byś w nim swych dni dokonał.

Niższy ze skazanych szarpnął się ku stołowi, nim powstrzymała go ciężka dłoń

strażnika:

- Na tułaczy los gnacie przyjaciela mego, mistrza Andreasa; mnie tu za życia gnić

każecie! Tuście wygrani! Ale przysięgam i ciebie, Jezu, na pomoc w dopełnieniu mej

przysięgi proszę, że odtąd Bursztynowa Komnata z łez samego słońca przez nas stworzona

ludzkimi łzami spłynie. Tyle nieszczęść i zła przyniesie, ileśmy w nią serca i pracy włożyli!

Patrz, Boże, na niewinność naszą i karą katów naszych utwierdź!

- Amen! - żarliwie wykrzyknął jego towarzysz, unosząc okrwawione pod kajdanami

dłonie ku jaśniejącemu pośród woskowych świec krucyfiksowi...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W SOWIECKIM ŁAGRZE • LIST PIERWSZY • NALOT NA

KRÓLEWIEC • LIST DRUGI • PANNA ELZA GUNTER W

BARCZEWIE • WILCZYCA Z JANTARU I ERICH KOCH •

JASNOWIDZ SPOD OLSZTYNA • ZOSTAJĘ KOMNATOLOGIEM

Ostro skrzypiał śnieg pod butami towarzysza Iwana Kuźmicza Bukina, gdy opięty w

biały kożuch przechadzał się pomiędzy znieruchomiałymi szeregami łachmanów - więźniów

łagru, sowieckiego obozu pracy. Bukin - naczelnik łagru, pan życia i śmierci tysiąca

dogorywających istnień ludzkich, wśród których - straszne rzeczy - ukrywa się teraz

przemyślny złodziej połowy bochenka chleba! Teraz więc, po dwunastu godzinach pracy,

będą stali na czterdziestostopniowym mrozie, aż złodziej się przyzna lub inni go wydadzą.

Szeregi łachmanów okryła cisza i mgła oddechów, purpurowiejąca od Zorzy Polarnej.

Tylko psy strażników, ułożone przy nogach swych panów, skomlały z zimna...

Nagle jeden ze szmacianych tołubów osunął się na śnieg...

- Poliak, czto ty! - cichy okrzyk.

Drugi ludzki łach podskoczył do leżącego, dźwignął go z niespodziewaną siłą...

Iwan Kuźmicz Bukin pokręcił z niezadowoleniem głową:

- Powiedziałem “baczność”, to baczność! Ani padania, ani podnoszenia. No, szczęście

wasze, że dziś moje urodziny... Doba karceru dla tych dwóch - odwrócił się do strażników - ni

chleba, ni wody!...

Karcer... Jama w ziemi. Oszalowana przemarzniętymi belami. Tak zimna, jak zimno

jest na dworze. Tyle, że zasłania od wiatru. Poddać się lodowatemu bezruchowi i ciemności,

rozświetlonej tylko szarą smugą światła z okienka, które wycięto w balu sosnowym chyba nie

po to, by było tu jaśniej, ale żeby było jeszcze zimniej, znaczyło umrzeć.

Rosjanin więc, w którego okrywających go szmatach można się dopatrzeć resztek

munduru, zakomenderował:

- Nie siedź, Poliak, nie zasypiaj! Wstań! Niespodzianka dla ciebie! Kipiszu nie zrobili,

nie zrewidowali nas w pośpiechu, a ja tu za pazuchą pajok chleba mam - szczęście nasze!

Połowinkę teraz powolutku, powolutku zjemy; a drugie pół jak będzie ranna zmiana wart. I

nie proś mi wcześniej! A teraz na, bieri...

Odrobinę chleba spożywali ostrożnie, skupieni nad każdą kruszyną.

- Mam odrobinę siana, co skubnąłem z naczelnikowskich sań - mruknął Polak. - Ale

ani zapałki, ani papieru, żeby skręcić cygarkę...

- Spiczki, po waszemu zapałki, u mnie w czapce schowane, ale bumażku, papieru...

No, to zależy jaki straznik przed karcerem. Widzisz przez okienko?

- Chyba ten dziobaty, Grisza.

- Ot, pięknie! - Rosjanin ucieszył się i wspiął na palce pod okienkiem:

- Grisza! Griszeczka! Mnie nado bumażku! Ot, wsuń kusok pod dwieri! Paczka

przyjdzie, o tobie pierwszym będę myślał! Grisza!

I w szparze pod drzwiami ukazał się skrawek gazety.

- Zapalimy!

- Ot, poczekaj pan wyciągnęła się ręka z wytatuowaną na przegubie kotwicą. -

Wpierw poczytamy, co na wielkim, wolnym świecie... Ee, trzy lata już po wojnie, a oni

jeszcze tej Bursztynowej Komnaty szukają! Wszędzie szukają, ale do łagrów nie zajrzą, do

nas niewinnych.

- Akurat może właśnie ty byś im pomógł? Skręta lepiej rób...

- A robię, robię... jak ci?

- Staszek.

- A mnie Kiena, Innokientij znaczy się.

- Tak więc, Staszek, pociągnij dyma i słuchaj... Odnaleźć bursztynowego cacka to

bym i nie pomógł, ale jak i dlaczego je utracono, to może bym co i powiedział, bo taką

historię tułając się po łagrach słyszałem:

Żył sobie w Leningradzie towarzysz, nazwijmy go dla prześmieszki z naszego

naczelnika Iwan Kuźmicz Bukin. Towarzysz młody wiekiem, ale wielkiego znaczenia w

partii. Ponoć nawet raz widziano batiuszkę Stalina z nim pod rękę. Zresztą! Ważne, że wybrał

się z żoną i dwiema córeczkami, Leną i Warią, spędzić urlop nad naszą zachodnią granicą.

Wcześnie się wybrał, w czerwcu. A był to rok 1941. Dwudziestego drugiego czerwca zawyły

syreny. Runęła na nas niemiecka nawała. Czym prędzej ruszył na wschód z powrotem nasz

towarzysz Bukin, ponaglając szofera, by ten wyduszał ostatni dech ze służbowego GAZ-a.

Nie ze strachu tak kazał gnać, ale dlatego, że w Leningradzie miał objąć w wypadku wojny

bardzo ważne stanowisko. Nie ujechał jednak daleko, gdy zobaczył na szosie rozprysk

pocisków, a potem nagły błysk... krzyk córeczek... grzmot wybuchu...

Z tego błysku wyłoniły się obce mundury, a z krzyku dzieci obcy język. Zobaczył

pochylonych nad nim, leżącym na szpitalnym łóżku, dwóch oficerów wermachtu.

Poderwał się:

- Gdzie?!...

Starszy pochwycił go za ramiona:

- Spokój, towarzysz Bukin, dobrze... Żona i córeczka spać - odezwał się łamanym

rosyjskim - po opatrunku. Nic ważnego.

- Córeczka? - szarpnął się. - Jechały ze mną dwie! Gadaj!

- Przykro, towarzysz Bukin... Ona, ona Waria... I szofer...

...Przez krwawą mgłę ujrzał drobne ciałko pod prześcieradłem. Jęk żony, krzyk.

Wiejski cmentarzyk. Gdzieś wieźli ich terenowym wozem, jeden dzień, drugi, ciągle na

wschód. Jakieś miasteczko, budynek chyba dawnego komitetu partii. I tych dwóch co

pierwszego dnia. Prezentacja: kapitan Otto Pongsen i rotmistrz Ludwig Solms-Laubach.

Mówi Pongsen, rotmistrz tylko przytakiwał kiwnięciami głowy.

- Panie Bukin - już, dobrze to czy źle, nie tytułuje go towarzyszem - wiemy, jak ważną

figurą pan w Leningrad i my dla pana propozycja...

Zaśmiał się:

- A cóż wam, żołnierzom, po cywilu? Żadnych planów wojskowych nie zdradzę ani

nie sprzedam, bo ich nie znam.

- Ach - kapitan uniósł rękę - my nie tylko wojskowi, my historycy sztuki: doktor

Solms-Laubach i ja, też doktor, a obaj miłośnicy bursztynu. Pan rządzi też i w kulturze, w

sztuce Leningradu. Pan zna Bursztynowa Komnata.

- I co? Mam ją wam sprezentować? - znów śmiech.

- Tu pańskie żona i córeczka - z przeciwnej strony stołu zimny uśmiech.

Poderwał się:

- Dranie! Ale co wy możecie: kapitan i rotmistrz?!

- Oo, my mamy przyjaciel, wielki miłośnik bursztynu. Wielki człowiek w Rzeszy.

Jego legitymacja partyjna NSDAP numer 90. On dostać Komnata, żona i córeczka wolność.

My pana na ruską stronę, pan nie wywieźć Komnata...

Opadł na krzesło:

- Kto jest tym przyjacielem?

- Nadprezydent Prus Wschodnikch, Herr Erich Koch. Dał słowo I temu słowu

towarzysz Iwan Kuźmicz Bukin uwierzył. Musiał. Przecież już jeden grób zostawił za sobą.

“Opiekunowie” pozostałej przy życiu córeczki i żony zorganizowali jego przejście na stronę

radziecką wraz z przebijającym się z okrążenia oddziałem. Mógł uchodzić za bohatera.

Gorliwie zakrzątnął się przy ewakuacji dzieł sztuki z Ermitażu i innych muzeów zagrożonego

przez niemców Leningradu. Tylko Bursztynowa Komnata pozostawała w Puszkino. Gdy o nią

pytano Bukina, odpowiadał, że jest przygotowywany specjalny pociąg do wywiezienia jej i

innych najcenniejszych dzieł. Ponieważ dyskretnie napomykał przy okazji takich pytań, że w

pociągu przewidziano kilka wagonów, w które będą mogli załadować swój dobytek

szczególnie zasłużeni towarzysze (tu dawał do zrozumienia, że właśnie za takiego uważa

swego rozmówcę), pytający wyzbywał się wątpliwości i “grzecznie” czekał na mityczny

pociąg...

Nadszedł dzień 17 września 1941 roku. Hitlerowcy zajęli Puszkino. Bursztynowa

Komnata wpadła nie uszkodzona w ich ręce. Teraz Bukin oczekiwał, że Herr Gauleiter

dotrzyma słowa. Naiwny. Rozpoczęło się oblężenie Leningradu i nasz bohater postanowił

zmyć hańbę i naiwność własną krwią. Pomścić żonę i Warię. Nie było chyba żadnej

ważniejszej akcji, w której nie brałby udziału. Nie było ryzyka, którego by nie podjął. Ale los

postanowił zakpić z towarzysza Bukina. Dał mu dożyć uwolnienia Leningradu i dnia, kiedy to

przybyli z Moskwy śledczy zapytali, jak to się stało, że Bursztynowa Komnata nie została

uratowana i co to miał być za cudowny pociąg, mający ją wywieźć. Tu nasz bohater postąpił

mądrze: powołał się na obietnicę Stalina. Kto śmiałby sprawdzać wodza?! Pamiętano zresztą

Bukina “chodzącego pod rękę z Josifem Wissarionowiczem”. Darowano go więc życiem, ale

zadbano, by powiększył stan liczebny jednego z łagrów na Kołymie...

Tu opowiadający wrócił do rzeczywistości:

- No, rozgadałem się, a tu chodzić, chodzić trzeba, bo ty, Staszek, starszy łagiernik

ode mnie, wiesz więc, że usnąć w karcerze, to się już nigdy nie obudzić. No! Jak wy to

mówicie: raz, dwa; raz, dwa...

- Już chodzę... Ale tak powiedz, Kiena, ty nie ten Bukin z opowiadania? Jej Bohu, nie

wsypię!

- Ja? On Iwan, ja Innokientij. Ja tylko numer 9985. Zapamiętaj: tylko numer!

Pan Tomasz podsunął mi kartkę maszynopisu z fragmentem obwiedzionym

czerwonym długopisem:

I dawno bym, Panie Ministrze, o tym zapomniał, gdyby nie to, że w telewizji widziałem

podpisanie umowy z rosyjską firmą na poszukiwanie ropy naftowej na północy Polski, zdaje

się w rejonie Pasłęka. Stronie rosyjskiej przewodniczył leciwy mężczyzna. Nie zwróciłem

uwagi na nazwisko, Sulicyn chyba, ale nagle usłyszałem imię Innokientij i zobaczyłem na jego

ręce, którą podawał rosyjski tekst umowy, wytatuowaną kotwicę. A że ostatnio tyle się mówi o

poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty pod Pasłękiem, pomyślałem, czy Innokientij z

telewizji to nie Kiena z łagru, co życie mi uratował i tyle o Bursztynowej Komnacie wiedział.

Co prawda w 1948 roku mówił, że wie tylko o jej utracie, ale może wie coś więcej? Rosyjska i

niemiecka sprawa ta Komnata, ale sądzę, że jeśli Rosjanie chcą szukać jej w naszej ziemi, to

wypadałoby chyba, żeby zapytali o pozwolenie, a nie kombinowali jakąś fałszywkę.

Polecając ten fakt uwadze Pana Ministra

kreślę się z szacunkiem

Stanisław Surkowski

- Ciekawe, ale trudne do sprawdzenia, czego to ów Innokientij pod Pasłękiem będzie

szukał - mruknąłem odkładając list.

- Od sprawdzenia misji tajemniczego Rosjanina mam ciebie, Pawełku - szef rozparł

się wygodnie w fotelu naszych nowych dwupokojowych apartamentów w ministerstwie.

Choć, wykorzystując skręcenie nogi przez Jacka, powrócił wcześniej z włóczęgi po Wielkich

Jeziorach do pracy, to jednak nadal był urlopowo rozleniwiony. - Cóż, Komnatę utracili

Rosjanie w 1941 roku... Bądź łaskaw teraz, mój drogi, przenieść się wyobraźnią o trzy lata

później i z Puszkino do Królewca...

Pchana mocą dwudziestu tysięcy śmigieł stworzonych w zakładach Rolls-Roysa,

Merlina, Bristola, najeżona tysiącami działek i karabinów maszynowych ławica zniszczenia

sunęła nad Bałtykiem od zachodu lśniąc w słońcu. Dwadzieścia tysięcy śmigieł cięło na

strzępy i odrzucało w tył nieliczne chmury, pchając niestrudzenie naprzód trzy i pół tysiąca

obciążonych Lancasterów, Wellingtonów, Halifaxów i Mitchelli. I osłaniające bombowce

smukłe Spitfire’ry, Hurricany i Mustangi.

Był ranek 30 sierpnia 1944 roku. Dzień śmierci dla wielu z dwustu tysięcy

mieszkańców dumnego Królewca, stolicy Prus Wschodnich. Miasta, które do tej chwili nie

znało grozy wojny.

Urywanym wyciem zaniosły się syreny. Gdzieś z dalekich peryferii nadbiegło staccato

artylerii przeciwlotniczej i głuchy łoskot wybuchów bomb.

Nad dachem królewieckiego zamku przemknął z ostrym warkotem nabierający

wysokości klucz Messerschmittów osłony. Stojący przy oknie starszy mężczyzna patrzył za

znikającymi samolotami ciężko wsparty o framugę. Nagle drgnął. Wysoko na niebo zaczęły

wypełzać niezliczone białe smugi. Wykwitały między nimi czarne rozpryski pocisków. Znak,

że do obrony miasta nad Pregołą włączyły się baterie najcięższej artylerii przeciwlotniczej,

osiemdziesięcioośmiomilimetrowych, najlepszych w swoim rodzaju na świecie dział. Baterie

Anton, Berta, Christian i inne. Ale tylko nieliczne ślady alianckich bombowców urywały się

nagle bądź rozbłyskiwały jaskrawym wybuchem.

Wybuchy bomb uderzających w Królewiec zbliżały się ku zamkowi. Starszy

mężczyzna odwrócił się od okna i z rozpaczą przebiegł wzrokiem po nasyconej

miodnozłotym blaskiem sali, w której się znajdował. Przeszedł kilka kroków w jedną stronę,

w drugą...

Łoskot... Zadźwięczały szyby, zadygotały potężne czternastowieczne mury. Spod

sufitu północnej ściany oderwały się dwie jasnozłote płytki i z cichym stukiem uderzyły o

posadzkę u stóp mężczyzny, pękając na kawałki.

To jedna z burzących bomb dosięgła przeciwległego skrzydła zamku. Przez łoskot

następnych wybuchów przebiły się rozpaczliwe krzyki:

- Pali się!

- Na pomoc!

- Ratunku!

Mężczyzna osunął się na fotel. Wzrokiem próbował osłonić otaczającą go

wyczarowaną w jantarze feerię przed nadciągającą zagładą.

- Jakiego cudu trzeba - szepnął - by ocalał ten ósmy cud świata?

Ósmy cud świata?... Tak. Doktor Alfred Rhode, jeden z największych znawców

bursztynu, kulił się bowiem teraz w fotelu pod ścianą Bursztynowej Komnaty, daru króla Prus

Fryderyka Wilhelma I dla cara Piotra I, przed trzema laty zdobytej przez Niemców na

Rosjanach. Umieszczono ją w królewieckim zamku, na który spadały teraz bomby

sojuszników Związku Radzieckiego.

Drzwi komnaty zamkowej otworzyły się z trzaskiem. Stanął w nich zadyszany

podoficer obrony przeciwlotniczej w mundurze osypanym wapiennym pyłem:

- Doktorze! Natychmiast do schronu!

Rhode wolno pokręcił głową.

- Nie. Ja tu zostanę.

- Ależ po co?!

Doktor spojrzał w przerażone oczy żołnierza:

- Muszę opiekować się Komnatą.

Przybyły żachnął się:

- Akurat pan coś pomoże, jak walnie tu fest bomba! Hans, Dietrich - zawołał w głąb

korytarza - chodźcie tu! Z całym szacunkiem, ale musimy zabrać pana doktora do schronu!

Ruszyli w stronę fotela i delikatnie uchwycili Rhodego pod pachy. Uśmiechnął się

smutno, ale wstał posłusznie. Jeszcze tylko ostrożnie podniósł z posadzki rozbite płytki

jantaru i bez słowa ruszył w stronę drzwi.

Straszliwy nalot z 30 sierpnia 1944 roku Bursztynowa Komnata przetrwała bez

uszczerbku. Jednak doktor Rhode zdawał sobie sprawę, że pomimo buńczucznych zapewnień

gauleitera Prus Wschodnich Ericha Kocha każdy dzień i każda noc może przynieść nowy atak

alianckiego lotnictwa, którego bomby dokończą dzieła zniszczenia królewieckiego zamku.

Jego wzniesione przed wiekami przez Krzyżaków mury już raz okazały się zbyt słabe, by

wytrzymać uderzenia dziesięciotonowych bomb burzących. Przez trzy dni i noce nie

opuszczał ani na moment skrzyń, w których pieczołowicie układano rozmontowane rzeźby

Bursztynowej Komnaty. Wreszcie skrzynie zamknięto. Pozostało tylko je wywieźć.

Gdziekolwiek, byle poza Królewiec, który prędzej czy później wezmą na celowniki

bombardierzy Lancasterów. Front był jeszcze daleko. W którymkolwiek z pałaców pruskich

junkrów ósmy cud świata byłby bezpieczny do czasu znalezienia naprawdę pewnego

schronienia. Byle tylko wywieźć Komnatę z przerażonego miasta. Komnatę i trzy kolekcje

rzeźb w jantarze niewiele ustępujących wartością darowi pruskiego króla dla cara

Wszechrosji. Tymczasem doktor rozkazał złożyć bezcenne skrzynie w kącie zamkowego

dziedzińca, aby zabezpieczyć je chociaż przed pożarem. Już jutro będą daleko. Dziś

nadchodziła noc 2 września 1944 roku...

Zawyły syreny. Wysoko spod gwiazd napłynął powoli pulsujący warkot ciężkich

bombowców. Rozbłysły setki flar i rakiet oświetlających cele. Jaskrawe ostrza reflektorów

cięły niebo, przeszywane przez różnokolorowe różańce pocisków przeciwlotniczych dział i

karabinów maszynowych; wirując spadały na ziemię pochodnie płonących samolotów.

Dołem, przez czarne kontury miasta płynęła buroczerwona, przenikana zielonymi

płomieniami fosforu fala ognia i sino podświetlonych dymów. Pochłonęła ona dziesięć

tysięcy istnień ludzkich. Płonął uniwersytet, w gruzy waliła się katedra i gmach opery.

Wreszcie bomby dosięgły zamku...

W końcu niebo ucichło. Nad płonące ruiny wzbił się jękliwy głos odwołujących alarm

syren...

Wrogu zamkowego dziedzińca stał starszy człowiek z zaciśniętymi na twarzy dłońmi.

Z płonącego przed nim stosu skrzyń płynął nisko nad ziemią gęsty żółty dym o zapachu ni to

kadzidła, ni żywicy. Doktor Rhode patrzył na klęskę swego życia...

- Taak... - pokiwał ze smutkiem głową pan Tomasz przesuwając po stole kolejną kartę

papieru. - Te ponure rozmyślania utwierdził krótki list:

Szanowni Panowie!

Przestańcie gonić za ułudą Bursztynowej Komnaty i zachęcać do tego innych! Czyż

tak wybitny jasnowidz, jakim był ojciec Czesław Klimuszko, nie stwierdził, używając całego

swego nadprzyrodzonego daru, że Komnata już nie istnieje? Pozwolę sobie go zacytować:

“Tak, ona nie istnieje. To jest moje najgłębsze przekonanie, została spalona... W majątku na

wschód od Olsztyna...” Ojciec Klimuszko orzekł tak badając jedyne w polskich zbiorach

autentyczne zdjęcie Komnaty. Nie dotarłem do niego, ale próbując sprawdzić ten problem

wszystkimi dostępnymi metodami (a teleradiestezją i jasnowidzeniem” param się już

czterdzieści lat z pozytywnymi skutkami) doszedłem do wniosku identycznego z oceną

Czesława Klimuszki - Bursztynowa Komnata spłonęła. Pozwolę sobie posunąć się dalej i

określić, że nastąpiło to w 1944 roku. A więc najprawdopodobniej podczas jednego z dwu

straszliwych nalotów, które zniszczyły 80% zabudowy Królewca.

Onufry Rzecki

z podolsztyńskiej wsi

- Ee... - machnąłem ręką. - Onufry Rzecki. Ni to “Ogniem i mieczem”, ni to “Lalka”! I

jeszcze ta tajemnicza wieś?

- Jak się zwał, tak się zwał - uśmiechnął się szef - a co do tajemniczej wsi... to gdzieś

mi się tu zapodziała dosłana później kartka z dokładnym adresem pana Onufrego. Tłumaczy

też tam, że nie chciałby, żeby wiadomość o miejscu jego zamieszkania stała się znana zbyt

wielu ludziom... O, tu jest karteczka z adresem naszego teleradiestety-jasnowidza...

- I oczywiście pod ten adres uda się Paweł Daniec?

- A czy myślałeś, że mogłoby być inaczej? - zdumiał się szczerze pan Tomasz. - Uda

się i spróbuję wyciągnąć pana Rzeckiego na spotkanie poszukiwaczy skarbów do Górowa

Iławeckiego. Sądzę, że starszy pan będzie mu tam przydatny. No, ale zanim owo spotkanie

nastąpi, czyli znajdziemy się w dzisiejszych czasach, cofnijmy się nieco wstecz, czyli do lat

osiemdziesiątych, do odległego od nas o dwieście pięćdziesiąt kilometrów Barczewa nad Pisą

w województwie olsztyńskim...

- Dzień dobry. Tu są książki, o które pan prosił...

- Dżen topry. Dżenkuje - starzec odszedł od okienka, w którym zachodzące słońce

XIV pawilonu ozłacało krzyże krat. Pochylił się nad stolikiem obok starannie zaścielonego

łóżka.

Przybyły, szczupły brunet w szarym mundurze Straży Więziennej z dystynkcjami

majora sięgnął do kieszeni:

- Herr Koch, miałbym do pana jedno pytanie...

- Bitte - zerknął spod oka więzień.

- Czy poznaje pan ten drobiazg?

Na wyciągniętej dłoni ukazała się rzeźbiona w jantarze głowa psa czy wilka.

Płaskorzeźba była ozdobiona u dołu metalową płytką w wyrytym gotyckim napisem w języku

niemieckim “Wielkiemu Wilkowi Prus wilczyca z Górowa Iławeckiego” * [Niemiecka nazwa

tego miasta brzmi Landsberg.]

Stary człowiek odsunął się pod ścianę:

- Nein! Nie! - spróbował zaśmiać się, lecz nie wiedząc czemu głos mu drżał. - Ja

naprawdę być wtedy wielki. Nadprezydent, gauleiter... Co mi tam Landsberg? Od tak kleine

miasto ciogle coś dostawać... Nein. Nie pamiętam, Herr Oberst - odetchnął głęboko. - Nie

chcieć pamiętać.

- Tak i myślałem. Do widzenia - major Okoński zamknął za sobą cicho drzwi celi.

Idąc korytarzem jeszcze raz przyjrzał się płaskorzeźbie i wzruszył ramionami. Jednak

wychodząc tego dnia późnym wieczorem z Zakładu Karnego w Barczewie nic wziął jej ze

sobą, a tylko wepchnął za akta na półce w swym gabinecie.

Wchodził właśnie w głęboki mrok bramy przy kościele Świętego Andrzeja, gdy

usłyszał za sobą szmer i nagły ból cisnął nim w przeniknioną ciemność.

Powoli przedzierał się przez nią i ból ku rzeczywistości. Leżał wciśnięty za kamień

pod ścianą. Dotknął głowy i poczuł na palcach lepkie ciepło krwi. Uniósł się z jękiem.

Kieszenie munduru miał porozpinane, aktówka leżała opodal pośród rozrzuconych

dokumentów, ze zdziwieniem stwierdził, że drogi zegarek, na który długo oszczędzał, wciąż

uciska przegub bransoletą.

- Małe wilki przyszły po swoją wilczycę... - skrzywił usta w uśmiechu. - Ale tak łatwo

jej nie dostaną. Będę jej dobrze pilnować...

Przypomniał sobie przedwczorajsze popołudnie, kiedy to w “Cafe Gryllos” przysiadła

się do niego elegancka młoda kobieta, blondynka o ciemnych oczach, i jakby doskonale

wiedząc, ze będzie zrozumianą, odezwała się po niemiecku:

- Pozwoli pan, że zajmę panu chwilę? Nazywam się Elza Gunter, jestem

antykwariuszką, a specjalizuje się w pamiątkach z drugiej wojny światowej...

- Chwili, a nawet kilku tak pięknej damie nie odmówię - uśmiechnął się. - Lecz co do

pamiątek z tamtego czasu...

- Właśnie, właśnie - skinęła mu wypielęgnowanym paluszkiem. - Może mi pan

dopomóc w dokonaniu drobnej zresztą ekspertyzy.

Sięgnęła do torebki z krokodylej skóry i wyjęła z niej złotawą płaskorzeźbę.

I tak to major Janusz Okoński zapoznał się z “wilczycą z Górowa Iławeckiego”.

- Drobiazg ten - uśmiechała się pani Gunter - według chcącego mi go sprzedać należał

do ulubionych bibelotów gauleitera Ericha Kocha. Zdaje pan sobie sprawę, że są w

Niemczech ludzie, w oczach których taka, potwierdzona z wiarygodnego źródła, informacja

znacznie podnosi cenę tej, skądinąd nie najciekawszej, rzeźby. A któż nie potwierdziłby lepiej

autentyczności “wilczycy” jak nie sam Erich Koch, z którym pan spotyka się codziennie?

- Ależ proszę pani!

- Drogi majorze! Chyba nie posądza mnie pan o chęć przekazania jakiegoś tajnego

znaku temu biedakowi? Czyżby miał być to sygnał do ucieczki, znak zamiaru uwolnienia z

więzienia? Przecież Koch otrzymuje regularnie prasę niemiecką, koresponduje, ma w swej

celi radio! Czy trzeba by było w razie potrzeby używać aż tak romantycznych rekwizytów,

jak bursztynowa wilczyca? Zresztą, niech jej nie dotyka, niech tylko spojrzy na nią i powie,

czy ją poznaje!

- Pani Gunter...

- Panno, jeśli już chodzi o ścisłość. Może pan nawet powiadomić o mej propozycji

swego szefa, choć nie sądzę, aby to było potrzebne. Tylko proszę raz jeszcze o tę drobną

przysługę. Innemu człowiekowi zaproponowałabym wynagrodzenie...

- Panno Gunter!...

- O właśnie! Wiedziałam, że nie odmówi mi pan tej drobnej przysługi.

Popatrzył na nią uważnie:

- Skoro wiedziała pani... Cóż, sądzę, że nie popełnię wielkiego przestępstwa... Ten

stojący już nad grobem człowiek rzeczywiście nikomu już chyba nie zaszkodzi...

- Dziękuję panu z góry. A po “wilczycę” zgłoszę się do pana w środę o osiemnastej,

tutaj w “Cafe Gryllos”.

Środa, osiemnasta, ten sam lokal, ten sam stolik, tylko ton rozmowy inny:

- Gdzie “wilczyca”?

- Zabrano mi ją podczas napadu, gdy wracałem z Zakładu Karnego do domu.

- Niemożliwe!

- Możliwe. I coś mi się wydaje, że pani już wie o tym napadzie. Tylko po co było lać

mnie po głowie, kiedy i tak miałem przynieść płaskorzeźbę do rąk pani? A tak a propos, to

Koch absolutnie nie przyznał się, by kiedykolwiek posiadał takie cacko, może zresztą dlatego,

że nie pamięta - przemilczał wyraz lęku w oczach starca, gdy ten ujrzał “wilczycę”.

- O tym, że napadnięto pana wie już pół Barczewa. Ale o “wilczycy” wiemy tu tylko

my dwoje...

- I Erich Koch...

- Posądza pan staruszka o kontakty z bandziorami? I to tak błyskawicznie, że ledwo

pan wyszedł za bramę, już jego ludzie czekali?

- Może to więc pani konkurencja?

- Konkurencja?

- Coś mi zaczyna się tu nie podobać. Rzeźba ma być licha, w dodatku nie

“potwierdzona” przez Kocha, a pani teraz podnosi taki krzyk...

- Czy to się panu podoba czy nie, to już nie moja sprawa - Elza Gunter podniosła się z

krzesła. - Ale my, Niemcy, nie lubimy, gdy ktoś nam zabiera naszą własność, a ja jestem

typową Niemką. Tak więc będzie lepiej dla pana, gdy “wilczyca” się znajdzie i trafi do mnie.

Tu ma pan mój adres... - rzuciła na stół wizytówkę i lekko kołysząc biodrami wyszła z baru

nie spojrzawszy nawet za siebie...

Leżał przede mną list pani Józefy Okońskiej, babci byłego majora Straży Więziennej.

A potem to trzy razy się do nas włamywali, choć przecie my niebogaci. Wnuk zaraz się

z roboty we więźniu zwolnił. A za dwa lata ożenił z tutejszą i z nią na stałe się wyniósł do

Niemiec ode mnie, co mu jedna na świecie zostałam, ale ja się stąd nie ruszę. Przedtem tylko

mi o tym bursztynowym wilku powiedział, gdzie go schował i żebym uważała. Jak do niego

jeżdżę, to niby wszystko dobrze, ale znajomi mi powiedzieli, że wnuka dwa razy ktoś pobił, a i

do jego domu tyż się włamywali. To ja go prosiłam, żeby sobie z tym bursztynem dal spokój, a

on mi na to: “Babciu, jeszcze czas. Mam coś na oku. Ty wracaj i o wilku ani słowa nikomu”.

Potem ten bandyta Koch zdechł, to sobie myślałam, że spokój będzie, ale wiosną tego roku

znów Januszka skatowali, że miesiąc w szpitalu leżał. To sobie pomyślałam: “Józefa, dość

tego!” Na policję to na własnego wnuka nie pójdę, ale akurat o jakiejś Bursztynowej

Komnacie mówili w radiu i że to wasze ministerstwo bardzo obchodzi. Piszę więc i proszę,

przyślijcie kogoś, kto to paskudztwo obejrzy i dopomoże Januszkowi mojemu, który jak raz

dwudziestego piątego przyjeżdża.

Czekam i Boga o opiekę proszę

Józefa Okońska

- Tak więc pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, Paweł Daniec, ruszy do

Barczewa...

- Na ulicę Kościuszki, zaraz za dawną synagogę, gdzie teraz mieści się Centrum

Tkactwa pani Barbary Hulanickiej. I to ruszy jak najszybciej - skinął głową szef - bo coś mi

się wydaje, że życiu łatwowiernego czy też zbyt pewnego siebie byłego majora Służby

Więziennej zagraża niebezpieczeństwo. Proszę więc uprzejmie poprosić panią Okońską, by

przekazała nam “wilczycę” pod opiekę. Zaraz przygotuj stosowne pokwitowanie

odpowiednio podpieczętowane. I pismo do pana Okońskiego, by skontaktował się z nami po

przyjeździe - uśmiechnął się do mnie pan Tomasz promiennie. - A więc ma owa “wilczyca”

leżeć na tym biurku najpóźniej jutro o czternastej!

- Pojutrze punkt ósma rano - podniosłem się z fotela.

- Czy nie powiedziałem: jutro o czternastej?! - zakrzyknął ze świętym oburzeniem na

mój bunt pan Tomasz.

- Skoro los w pańskiej postaci gna mnie w Olsztyńskie, chciałbym zajrzeć do pewnej

tajemniczej wsi i odszukać w niej Onufrego Rzeckiego. Muszę go przecież namówić do

udziału w polowaniu na górowskie skarby - popatrzyłem niewinnie w oczy szefa.

- Chyba że tak - mruknął ten. - Pojutrze punkt ósma - wsadził nos w papiery.

Konfiturę z pigwy, której miseczką przyjęła mnie babcia Okońska, zapewne podają

anieli w niebiesiech. Osłodziła mi znakomicie bardzo dokładne sprawdzanie mych

dokumentów przez gospodynię, zakończone podchwytliwym pytaniem, czy wiem, kto jest

teraz ministrem kultury. Wreszcie pani Józefa podreptała do kuchni i już przede mną na

śnieżystym obrusie spoczęła “wilczyca z Górowa Iławieckiego”. Z wielką ciekawością i

dreszczykiem emocji wziąłem ją do ręki,

Misternie wyrzeźbiony w grubym na półtora centymetra jantarze wilczy łeb szczerzył

potężne kły i nastawiał czujnie ostrych uszu, z których jedno kończyło się umocowaną

srebrnym kółkiem orderową wstążką. Mocarny kark kończył się u dołu stylizowaną na grot

włóczni srebrną tabliczką z wygrawerowanym gotyckim niemieckim: “Wielkiemu Wilkowi

Prus wilczyca z Górowa Iławieckiego”. Całość była niewiele większa od dłoni. Jednak nawet

gdyby nigdy nie należała do niesławnej pamięci nadprezydenta Prus Wschodnich, to wielkość

użytego do wykonania płaskorzeźby bursztynu i piękno snycerskiej roboty czyniły ją cennym

dziełem. Uniosłem medalion ku światłu, które rozpaliło go złotem i jednocześnie, ku memu

zdziwieniu ukazało, że tu i ówdzie przenikają jantar otworki, niewiele większe, niż gdyby

uczyniono je igłą. Nad środkiem tabliczki nieznana ręka wyborowała cztery otworki tuż koło

siebie, tak że tworzyły krzyżyk...

Czyżby to nie w bursztynie płaskorzeźby, a tam gdzie go akurat nie ma, w wyrytych

mikroskopijnych otworkach ukryta była prawdziwa wartość “wilczycy”?

W tajemniczej wiosce (szanując wolę pana Rzeckiego nie wymienię jej nazwy) nad

podolsztyńską rzeką zajechałem przed wskazany mi przez małoletniego tubylca domek z

czerwonej cegły, otoczony ogródkiem, w którym warzywa i kwiaty walczyły o lepsze z

chwastami. Furtka w nieco oblazłym z białej farby płotku uchylona była gościnnie. Wszedłem

więc przez nią i stanąłem przed niebieskimi drzwiami, sięgając po mosiężną kołatkę. I nagle

cofnąłem rękę, z wnętrza domu dobiegł mnie bowiem rozpaczliwy krzyk:

- A żebyś ty! Żeby ciebie pokręciło w czterech dowolnie wybranych miejscach!

Drzwi odskoczyły z trzaskiem i wypadł przez nie wraz z kłębami dymu malutki a

długobrody staruszek z półmiskiem w dłoni, na którym czerniała nieforemna, ostro pachnąca

spalenizną bryłka.

- As! - zamachnął się starszy pan i czarny kęs poszybował w pokrzywy pod płotem. -

Noo! - sapnął (jak domyśliłem się pan Rzecki) z ulgą. - A przepraszam... - dostrzegł mnie

przyciśniętego drzwiami. - Pan...

Przedstawiłem się szybko

- Ha! - machnął triumfalnie półmiskiem gospodarz. - Wierzycie więc mi?! Tylko po

co w takim razie pana tu przygnało? Nie ma Komnaty i koniec! Commedia la finita! Chyba,

że chce pan ode mnie zaświadczenia na piśmie!

Przyjrzałem się panu Onufremu dokładniej. Jako żywo ze swymi rumianymi

policzkami, kartofelkowatym noskiem i długą białą brodą przypominał mi Disneyowskich

krasnali. W najlepszym tego słowa znaczeniu! Przypadł mi do serca. Ja jemu chyba nie

bardzo, bo usłyszałem, jak mruczy:

- Skorpion, środa, księżyc w trzeciej kwadrze i w znaku Panny. Kłopoty! No i już się

zaczęły. Zamiast kurzęciny na obiad ufedrowałem sobie węgiel na zimę!

“Skąd wie, że jestem spod znaku Skorpiona?” - pomyślałem.

- Niech pan tak na mnie nie patrzy! - naburmuszył się pan Rzecki. - Odrobina

astrologii jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zwłaszcza, gdy się sprawdza! Tam w pokrzywach

ma pan dowód na to. Ciekawi mnie tylko, co jeszcze kłopotliwego pańska wizyta mi

przyniesie, oprócz krakersów, zamiast pysznego kurczęcia na obiad!

- Ależ...

- No tak, już czuję, pan fajczarz! Zadymi mi pan domek na amen.

Nie dziwiąc się już, skąd znamienity jasnowidz wie, że palę czasem fajkę, obiecałem

grzecznie jej nie używać i w lepszych już nastrojach zasiedliśmy nad krakersami i

filiżaneczkami z parzoną po neapolitańsku kawą.

Gdy jednak zaproponowałem panu Rzeckiemu współudział w spotkaniu

poszukiwaczy skarbów w Górowie zamachał odmownie rączkami:

- Nigdy. Komnata spłonęła. Nie ma co grzebać się bez potrzeby w ziemi!

Przynajmniej ja nie mam takiego zamiaru!

Dopiero po drugim czajniczku kawy i mych zapewnieniach, że owszem, Bursztynowa

Komnata może i spłonęła, ale jest okazja poszukać w różnych ciekawych miejscach - a nuż

ukrywają coś cennego, co ubogaci naszą kulturę, pan Onufry podrapał się z zastanowieniem

po perkatym nosku. Gdy jeszcze dodałem, że wszystkie koszta związane z jego wyjazdem na

“mazurskie łowiska skarbów” oraz wygodny transport bierze ministerstwo na siebie, sapnął i

mrugnął na mnie wesoło.

- Zgoda. Może pan zajeżdżać po mnie, komnatologu nieszczęsny!

ROZDZIAŁ TRZECI

SPOTKANIE Z ZOŚKĄ • JESZCZE RAZ SKARB HASAN-BEJA • ÓSMY

CUD ŚWIATA • CZY BURSZTYN MOŻE BYĆ MAGNESEM •

OFLADROWANIE “WILCZYCY Z GÓROWA IŁAWECKIEGO” •

PIERWSZA PORAŻKA • BRUNET WIECZOROWĄ PORĄ • TO JEST

TA MAPA! • KTO JEŹDZI ZIELONYM SCIROCCO • SAMOCHODZIK

PANA SAMOCHODZIKA

W środę 27 sierpnia niestety nie “punkt ósma, a “pięć po” (te korki warszawskie!)

wbiegłem do gabinetu szefa, już od progu wołając:

- Załatwione! Na pięć! A może nawet na pięć z plusem...

Znieruchomiałem w progu.

Na zabytkowym biurku pana Tomasza kiwały na mnie spokojnie dwie stopy, a raczej

stópki ubrane w damskie pantofelki, reszta nadspodziewanego zjawiska była ukryta za płachtą

gazety

- A cóż...

- Salem alejkum - usłyszałem znajomy głos i zza dziennika ukazała się roześmiana

twarz Zośki, siostrzenicy pana Tomasza. Zosia, ledwo szesnaście lat licząca, przyczyniła się

już do schwytania przez swego wujka, czy jak kto woli stryja, nieuchwytnego Kolekcjonera, a

mnie dopomogła w pogrążeniu Jerzego Batury i odzyskaniu skarbu Hasan-beja.

- Alejkum salem - odparłem, mimo woli zdziwiony, choć przecież za dwa dni Zośka

miała mi towarzyszyć, w nagrodę za pomoc w walce o skarb Hasan-beja, w wyjeździe na

spotkanie poszukiwaczy skarbów do Górowa Iławeckiego. - Cóż mnie tak po wschodniemu

witasz?

- Bo czytam właśnie, że jakiś nieznany darczyńca przekazał “w imieniu polskich

Tatarów cenne kosztowności na rzecz powodzian”. Nie ma to przypadkiem czegoś wspólnego

ze skarbem Hasan-beja? - dziewczyna zerknęła na mnie spod oka.

- Nogi z biurka! - warknąłem, usiłując ukryć zmieszanie. - Da ci wujek skarby, gdy

zobaczy, jak traktujesz jego cenne biurko!

- Nie zobaczy - ziewnęła Zosia. - Został zesłany przez dyrektora Marczaka, w jego

zastępstwie, na konferencję “O wyższości denara Mieszka I nad niemieckim talarem

cesarskim”. Do drugiej pan ma się mną opiekować, żebym nie zrobiła jakiegoś głupstwa...

Zaśmiałem się mimo woli: “Ech, ten Marczak i jego konferencje!”

- ...tak jakbym nie mogła zrobić jakiegoś głupstwa u siebie, w Łodzi, a czekała z tym

na stolicę - zaśmiała się dziewczyna. - Lepiej zrobię panu kawy, a pan...

- Zaparz nam obojgu mej cudownej zielonej herbaty. Puszkę znajdziesz przy czajniku

w moim pokoju obok.

- Niech będzie zielona - nieco skrzywiła się Zośka, ale spojrzała przymilnie. - Byle

pan opowiedział mi, skąd wraca. Od wujka nic, oprócz tajemniczej miny i wiadomości, że

pan wyjeżdżał, nie wydobyłam.

- I ode mnie do jego powrotu nic nie wydobędziesz... no może coś ci pokażę... - tak

tajemniczo zawiesiłem głos, że Zośka pobiła rekord świata w szybkości zaparzania herbaty:

- I co, i co?...

- A to - położyłem przed nią wilczycę z jantaru.

- Ale cacko - ostrożnie podniosła medalion. - Co tu napisano?

- Wielkiemu Wilkowi Prus wilczyca z Górowa Iławeckiego.

- Z Górowa Iławeckiego? - Zośka obróciła płaskorzeźbę ku światłu i aż pisnęła z

radosnej ciekawości. - To tam, dokąd jedziemy!

Zaśmiałem się:

- Na to wygląda!

- Zaraz, zaraz... - dziewczyna poderwała się z fotela. - To cudo jest z bursztynu!...

Czyżbyśmy więc jechali szukać Bursztynowej Komnaty?!

- Życie poszukiwacza skarbów pełne jest niewiadomych! - uniosłem znacząco palec w

górę.

- Bursztynowa Komnata... - Zośka ostrożnie pogładziła ostrouchy łeb “wilczycy”. -

Niech mi pan o niej opowie... Wiem tylko, że była, że zaginęła bez śladu. Od czasu do czasu

gdzieś czytam, że ktoś jest na jej tropie. Ale to za mało. Teraz, kiedy sama wyruszam jej

śladem, muszę chyba wiedzieć więcej, nie?

Skinąłem potakująco głową:

- Jasne. Tylko opowiedzieć wszystkiego o tym ósmym cudzie świata nie da się za

jednym “posiedzeniem”.

- Wujek ma wrócić dopiero po drugiej...

- Nie, kochana. Żeby zostać choć kandydatką na początkującego komnatologa...

- Komnatolog. Hi! Hi! - zachichotała.

- Czego rżysz? - obruszyłem się. - Tak nazwał mnie pewien wielkiej siły jasnowidz.

- Przepraszam - zerknęła niewinnie - ale mnie ten komnatolog skojarzył się z

malarzem pokojowym...

- Zośka! Bo coś mi się widzi, że ty nie zobaczysz tajemnic Górowa, przynajmniej w

moim towarzystwie!

- Jeszcze raz przepraszam - błyskawicznie spoważniała. - Wróćmy do spraw

Komnaty...

- No dobrze - sięgnąłem po tytoń i zacząłem nabijać fajkę. - Tylko od czego

zaczniemy? Od historii Komnaty, od jej wyglądu, domniemanych miejsc dzisiejszego jej

ukrycia, czy i mego bursztynu?...

- Od piękna - rozmarzyła się niespodziewanie Zosia - Proszę opowiedzieć, jak

wyglądała...

- Zgoda - pyknąłem z fajeczki. - Na początek tylko ociupinka historii: kto i kiedy

wykonał ósmy cud świata... Bursztynową Komnatę rozpoczął tworzyć w 1701 roku mistrz

bursztyniarski z Kopenhagi Gotfryd Wolffram na zlecenie króla pruskiego Fryderyka I.

Pracował sześć lat, kiedy to w pałacu w Charlottenburgu zainstalowano, jak podają źródła,

“dużą ścianę, całą wyłożoną bursztynem” Jednak zarządca pałacu królewskiego ocenił

mistrza Wolfframa jako zbyt “kosztownego” i zwolnił go, a na jego miejsce sprowadził

dwóch rzemieślników gdańskich: Andreasa Schultera i Gotfryda Turowa. Pierwszy tworzył

głównie koncepcję Bursztynowej Komnaty, drugi kierował wykonującymi ją warsztatami.

Wreszcie, w 1712 roku zakończono prace nad gabinetem z jantaru, który sam król Fryderyk I

uważał za “coś, czego jeszcze żaden monarcha nie miał”...

Zapatrzyłem się w dym z fajki, mlecznoszary, opalizujący jak jasny bursztyn.

- Na srebrnej folii ułożono misternie rzeźbione płytki różnych odcieni bursztynu:

inkrustacje i ornamenty. Przeplatały się pejzaże, herby, girlandy kwiatów, monogramy

królewskie “F.R.”, miniatury z życia dworu i prostych rybaków, tak kunsztowne, że można je

było podziwiać tylko przez lupę. Złotą przestrzeń gabinetu powiększyły owalne zwierciadła,

których ramy i panneau tworzyły bursztynowe owoce, stwory morskie i postacie z

niemieckich baśni... Zachwycony Fryderyk I kazał umieścić Komnatę w Poczdamie, w

reprezentacyjnej części pałacu królowej. Przyszedł rok 1716 i car Piotr I mógł napisać do

żony: “Otrzymałem wspaniały prezent!”. Bursztynowa Komnata przy zachowaniu

największej ostrożności ruszyła do Rosji. Tam, po śmierci Piotra I, przez pewien czas

stanowiła tzw. “salę posłów” w Pałacu Zimowym. A potem znikła na czterdzieści lat w

skrzyniach. Wreszcie na rękach siedemdziesięciu sześciu żołnierzy przeniesiono ją na rozkaz

carycy Elżbiety do Carskiego Sioła, letniej rezydencji władców Rosji. Tu zamontowaniem

jantarowego cudu zajął się Bartolomeo Rastrelli przy pomocy Iwana Kopytowa, Wasyla

Kirikowa i Iwana Bogaczowa. Komnatę należało też przekomponować, przeznaczona na nią

sala posiadała bowiem troje drzwi i trzy okna, i uzupełnić nowymi płytkami i rzeźbami z

bursztynu, jako że pomieszczenie w Carskim Siole było większe niż w Poczdamie. Rastrelii

wspomógł się tu sprowadzonymi z Wenecji kryształowymi zwierciadłami, które osadził w

biało-złotych ramach. Miodny blask bursztynu pogłębiło złote światło pięciuset

sześćdziesięciu pięciu woskowych świec osadzonych w pozłacanych kinkietach.

Gdzieniegdzie wkomponowano w bursztyn “umacniające” jego wyraz rzeźby z kaukaskiego

jaspisu... Jeszcze tylko w 1759 roku malarz Pirsów wykonał plafon Komnaty, a w pięć lat

później wymieniono jej parkiet na stonowaną w jedną całość z bursztynowymi ścianami

mozaikę z najcenniejszych gatunków drewna. Przy wykończeniu Komnaty pracowało także

pięciu rzemieślników z Królewca, wśród nich Friedrich Johann Roggenbuch oraz Clemens

Frick. Drzwi i częściowo zwierciadła pokryły rzeźby wiedeńczyka Johanna Franza Dunkera,

który na jednym z cokołów luster umieścił napis ,Anno 1760”. Jednak “drobne” poprawki

trwały jeszcze pięć lat. Dlatego komnatolodzy... Zośka, ja ci się zaśmieję!... uważają rok 1765

za czas narodzin Komnaty w jej pełnym, łączącym barok z rokokiem, najwspanialszym

wystroju artystycznym - sięgnąłem po zapałki, bo podczas opowieści zapomniałem o swej

fajeczce.

- I to już wszystko?!... - westchnęła rozmarzona Zosia.

- Jeśli dodamy, że w latach 1855-1858 przekonstruowano i ozdobiono sufit Komnaty

według projektu petersburskiego architekta Andreja Stakenschneudera, i że przybył jej w tym

czasie obraz nieznanego weneckiego malarza - prawdopodobnie Fottenbacco - “Mądrość

czuwająca nad Młodością”, medaliony wokól którego wykonał Iwan Titow, mamy już

gotowy ósmy cud świata: długi na 10,15 metra, wysoki na 4,47 metra; 55 m2 wszystkich

odmian...

- Ii tam z liczbami! - machnęła ręką moja słuchaczka. - Liczy się tylko piękno!

- Ale może zainteresuje cię choć jedna liczba - ubiłem leniwie tytoń. - Wartość

Bursztynowej Komnaty jest dziś oceniana na pół miliona dolarów...

Aż podskoczyła w fotelu:

- To kiedy jedziemy do tego Górowa?!

Wybuchnąłem śmiechem. Zośka zaczerwieniła się, ale po chwili dołączyła swój

śmiech do mego:

- Ej! Jasne że piękno musi być cenne! Teraz chciałbym obejrzeć jakieś zdjęcia

Komnaty. Przecież musiał ją ktoś fotografować, a nie sądzę, że zdjęcia zniknęły wraz z

Komnatą.

- Przejrzysz je sobie u wujka. Tylko nie spodziewaj się rewelacji. Ówczesna technika

fotograficzna to nie to co dzisiaj. Zresztą, o ile wiem, nie sporządzono dokładnej

dokumentacji fotograficznej naszego cudu. Jako ciekawostkę powiem ci, że na przykład w

polskich zbiorach jest tylko jedno autentyczne zdjęcie Komnaty. Reszta to kopie z dzieł

rosyjskich i niemieckich fotografów...

Zadzwonił telefon. Myśląc, że to ktoś do pana Tomasza, nie podnosiłem słuchawki.

Wreszcie jednak, gdy dzwonek ani myślał ucichnąć, sięgnąłem po nią:

- Paweł Daniec, słucham.

- Co wy tam, śpicie?! - usłyszałem gniewny głos szefa. - Dzwonię i dzwonię. Zośka

jest?

- A czemu miałoby jej nie być? - zdziwiłem się uprzejmie.

- To dobrze. A nasze, to znaczy twoje sprawy? Załatwiłeś?

- Z nawiązką - pyknąłem z fajeczki.

- Z czym? - pan Tomasz jakby się zdenerwował,

- Przyjedzie szef do ministerstwa, to zobaczy - pyknąłem drugi raz.

- To wy przyjeżdżajcie. Urywam się z konferencji i zaraz chcę was widzieć u siebie!

- Wedle rozkazania - delikatnie odłożyłem słuchawkę, która dziwnie bulgotała.

Przepchałem jak mogłem najszybciej Rosynanta przez śródmiejski tłok, jeszcze tylko

bieg po stromych schodach i już staliśmy w drzwiach mieszkania pana Tomasza.

- Pokaż nadwyżkę - wyciągnął bez zbędnych powitań rękę ku mnie.

- Słucham?...

- Jeśli nie przywiozłeś tu bursztynowego wilka pani Okońskiej i nie jest on wart

naszego zainteresowania, to nie jestem Tomasz Samochodzik, a święty Tomasz z Akwinu -

błysnął wesoło okularami. - No, dawaj!

- Szefie, jesteś wielki! - skłoniłem się i położyłem na dłoni wodza łup mej wyprawy w

Olsztyńskie.

- Fiu, fiu! - tryl kanarka to nie był, ale drozd wiele się mógłby od pana Tomasza

nauczyć. - Zośka, trzy kawy... nie, dla ciebie herbata. A ty, Paweł, siadaj i opowiadaj, cóżeś

robił, o czym mówiłeś i co myślisz...

Podjąłem więc opowieść. Szef milczał obracając w dłoni medalion. Dopiero gdy

doszedłem do nazwania mnie przez pana Onufrego komnatologiem, mruknął:

- Komnatolog? Ciekawe, bo mnie się kojarzy...

- Z malarzem pokojowym - wtrąciłem wściekły.

- Tobie też? - zdziwił się uprzejmie.

- Nie mnie, tylko pańskiej siostrzenicy!

Zośka parsknęła herbatą.

- O, to przepraszam, jeśli cię uraziliśmy - pan Tomasz zamerdał pojednawczo

“wilczycą”. - Znasz to cacko już trzy dni, a to dla twego bystrego umysłu długi czas... -

spoważniał. - Spróbuj więc odpowiedzieć mi na trzy pytania. Jakie to miejsca ta piękna

płaskorzeźba wskazuje i gdzie ich szukać? Po co było tajemniczej pannie Gunter “przyznanie

się” do “wilczycy” gauleitera Kocha? Czy to miłe zwierzątko z jantaru może mieć jakiś

związek z Bursztynową Komnatą?

Sięgnąłem po fajkę i pudełeczko z tytoniem:

- Umysł pana, szefie, też jest wielki - zacząłem żartem - tylko spojrzał pan na

medalion i już wie, że jest nie tylko ozdobą, ale i za-szyfrowaną wskazówką...

Pan Tomasz uśmiechnął się nie bez dumy:

- Nie w wilczym to zwyczaju być podziurawionym, nawet tak misternymi otworkami,

chyba że nasza rzeźba wilczycę trafioną śrutem, co chyba odrzucimy. Ale jeśli “ozdobiony “

medalion przyłoży się do jakiejś mapy czy też planu, wtedy wskaże on... ba, właśnie co? No,

Pawełku, trzy odpowiedzi!

- Zacznę od trzeciej. Związek z Bursztynową Komnatą wykluczam. Zapewne ku

żalowi Zośki - podałem dziewczynie płaskorzeźbę. - Komnata była już w ręku nadprezydenta

Prus Wschodnich, trudno więc, żeby mieszkańcy małego Landsbergu mu ją darowali. Chyba

że “wilczyca” wskazuje wykonane przez mieszkańców tego miasteczka schrony, w których

mógłby ukryć swą zdobycz Wielki Wilk Prus, ale tę ewentualność włóżmy między bajki. Co

jest w miejscach wskazanych przez otworki, nie wiem. Gdzie ich szukać? Sądzę, że właśnie w

okolicy dzisiejszego Górowa Iławeckiego, na terenach, które były w zasięgu ówczesnych

władz mieściny. Co do Kocha... Jak dobrze wiecie, na terenie obecnych Niemiec działa sporo

organizacji posthitlerowskich. Uznanie przez gauleitera “wilczy i nobilitowałoby ją w ich

oczach: może jej posiadacz zdobyłby większe prawa przywódcze; może znaczyłoby to, że

miejsc wskazanych przez medalion szukać należy, a nawet trzeba... Tylko tyle zdążyłem

wymyśleć. Aha, jeszcze i to, że jakimś trafem “towarzystwo panny Gunter” nie sporządziło

jakiejkolwiek kopii “wilczycy”, nadal stara się bowiem ją odzyskać, choć już o

błogosławieństwie nieżyjącego od 1986 roku Kocha nie ma mowy. W tych miejscach

“ukrytych” pod otworkami w jantarze musi coś być!

- Nieźle, Pawełku, nieźle! - skinął mi głową szef. - Skoro szukają ich tamci,

spróbujmy poszukać i my! - zatarł ręce pan Tomasz i wtedy ze zdziwieniem zobaczyłem na

wierzchu jego lewej dłoni smugę smaru, ale nie zdążyłem spytać tak zawsze schludnego

przełożonego o jej pochodzenie, Zośka szepnęła bowiem stłumionym od napięcia głosem:

- Patrzcie: ona zawsze ustawia się pyskiem na północ!...

Rzeczywiście! W jakąkolwiek stronę obróciła trzymaną za wstążeczkę “wilczycę”, ta

powoli, ale nieustępliwie zwracała kły ku północy...

- Daj ją tu, Zosiu - równie ściszonym głosem zawołał pan Tomasz. Pochyliliśmy się

nad medalionem...

- Dziwne... Bursztyn i srebrna blaszka... - mruknął szef. - Nawet dziecko wie, że jantar

łatwo się elektryzuje, ale nigdy nie słyszałem, żeby posiadał aż takie zdolności magnetyczne...

- Wilki zawsze wyją ku księżycowi. Może więc wyrzeźbiony w bursztynie wilk wyje

ku północy... - zażartowałem.

- Daj spokój! - ofuknął mnie pan Tomasz i wyciągnął z szuflady biurka szkło

powiększające i maleńki nożyk. Powolutku wcisnął ostrze pod blaszkę... Brzęknęło i blaszka

odskoczyła na podłogę...

W odsłoniętym karku “wilczycy” ukazał się podłużny otwór, w którym czerniała

wąska sztabka jakiegoś metalu.

- Magnes! - machnął ręką szef i schylił się po srebrny grot.

Zośka westchnęła z rozczarowaniem.

- A czegoś ty się, dziewczyno, spodziewała? - zaśmiał się jej wujek ostrożnie mocując

tabliczkę, tak by każdy z pazurków wszedł we właściwe nacięcie. - Skoro odkryłaś już jedną

tajemnicę “wilczycy”, to odkryj i drugą: w którym miejscu mapy (dla której ją wyrzeźbiono),

mamy przyłożyć tego drapieżnika...

- W którym? - prychnęła Zośka. - A w takim, żeby te cztery dziurki wskazywały

kościół. No bo z nich przecież krzyżyk, nie?

- Zosieńko!... Chlubo Łodzi!

Popatrzyliśmy na dziewczynę z podziwem.

- Toż ty całą robotę za nas odwalasz! - pokręciłem głową. - Gdybyś jeszcze miała

mapę...

- Ten drobiażdżek to już zostawcie mnie - zaśmiał się pan Tomasz i sięgnął po telefon.

Znów rzucił mi się w oczy smar na jego nadgarstku, ale szef witał kogoś po tamtej stronie

przewodu.

- Pozdrowienia, Zbyszek! Potrzebuję wszystkich, jakie tylko masz, map Prus

Wschodnich. Interesuje mnie szczególnie rejon obecnego Górowa Iławeckiego... Kiedy mnie

interesuje? Teraz, zaraz! Dobra, przysyłaj Leszka. Dzięki stokrotne!

- Dzwoniłem do znajomego kartografa z zawodu i zamiłowania - powiedział patrząc

na nasze zdziwione miny. - Jeśli w jego zbiorach nie ma właściwej mapy, to chyba będziemy

musieli udać się do któregoś z berlińskich archiwów! Cóż, musimy teraz poczekać, aż

Zbyszek wygrzebie ze swych przepaścistych szaf co trzeba i prześle nam przez syna.

Zosieńko...

- Zosieńko, kawy! - zaśmiała się, idąc do kuchenki. - A mało brakowało przecież,

żebyście teraz musieli sobie parzyć kawę sami.

- Czyżbyś straciła ochotę na górowski połów skarbów? - zdziwiłem się. - Przecież tak

cieszyłaś się nań w Mikołajkach.

- Nie tyle ja sama straciłam - skinęła głową w stronę pana Tomasza - tylko wujka

rodzona siostra, a moja matka, usiłowała mi to wybić z głowy, gdy dowiedziała się, że mam

do Górowa jechać tylko z panem...

- A dlaczego?

- Zacytuję mamę: “Szesnastoletnia dziewczyna z obcym młodym mężczyzną...” Już

chciała dodać mi do asysty mego braciszka, ale na szczęście ze zwichniętą nogą Jacka wciąż

nie najlepiej. Tak więc mój wypad po skarby zawisł na włosku, a raczej na drucie

telefonicznym, bo czym prędzej zadzwoniłam do wujka i on uspokoił mamę. Co prawda

zajęło mu to około pół godziny, ale jestem? Ciekawe tylko, dlaczego słyszałam coś o panu

Zagłobie?...

- I ja jestem ciekaw - mruknąłem dość ponuro.

- Proste - rozłożył ręce (w tym jedną ubrudzoną smarem) mój przełożony. -

Zwróciłem swej kochanej siostrze uwagę, że młodziutkiej Helenie Kurcewiczównie pod

opieką pana Onufrego Zagłoby herbu Wczele włos z głowy nie spadł.

- Ani listek z wianka - mrugnęła ku mnie Zośka.

- A czy ja jestem stary, gruby, ślepy na jedno oko i łysy? Owszem, mamy jednego

pana Onufrego w ekipie, ale to pan Rzecki, nie ja! - zakrzyknąłem.

- Czyżbym się mylił? - załamał ręce szef. - Nie jest więc Zośka bezpieczna pod twoją

opieką?!

Wybuchnęliśmy śmiechem. I wtedy odezwał się domofon. Pod postacią różowo-

fioletowego, jak przystało na punka, młodzieńca, w którym domyśliłem się Leszka,

nadciągała pomoc w postaci pliku map, a wraz z nią ostateczne pognębienie “wilczycy z

Górowa Iławeckiego” i złej pamięci Wielkiego Wilka Prus...

- No, pruska wilczyco, ofladrowaliśmy cię, nie uciekniesz - mruczał szef odkładając

na biurko najwłaściwsze jego zdaniem mapy.

- Ofladrowaliśmy? - zaciekawiła się jego siostrzenica.

- Tak nazywa się otoczenie wilka sznurami, na których zawieszono czerwone szmatki.

Biedne zwierzę za nic w świecie takiego sznura nie przeskoczy i nie umknie myśliwym -

wyjaśniłem rozkładając pierwszą z trzech map wybranych przez pana Tomasza, turystyczną,

w skali 1:250000.

Szef przyłożył do niej drżącą ręką “wilczycę” kłami na północ, a wywierconym

krzyżykiem w środku, gdzie, mniemaliśmy, powinien stać interesujący nas kościół...

- Pudło... - jęknęła Zośka.

Faktycznie. Z sześciu otworków tylko dwa wskazywały coś konkretnego. Jeden

miejscowość, która dziś nosi rosyjską nazwę Bagrationowsk (Pruska Iławka), drugi zakole

rzeczki o wdzięcznym imieniu Kima.

- Nic! - sapnął pan Tomasz. - Jeśli tajemnica, to na pewno użyto do jej zapisu mapy

wojskowej! - i już rozkładał tak zwaną “sztabówkę”. Ale i ona niewiele pomogła. “Wilczyca”

wyprowadziła nas w lasy i trzęsawiska, dokąd nie prowadziły żadne ze skrupulatnie

zaznaczonych na mapie dróg. Druga z map wojskowych, na której zaznaczono dosłownie

każdą ścieżkę, też na nic się nie przydała.

Usiedliśmy wokół z ponurymi minami. Leżąca pośrodku “wilczyca” ironicznie

szczerzyła kły.

- To więc nazywa się ofladrowanie?... - słodko odezwała się Zośka.

Zamachnąłem się na łódzkie diablę fajką.

- Dajcie spokój! - westchnął szef sięgając po papierosy. - Choć rzeczywiście sądziłem,

że znajdziemy rozwiązanie... A może potrzebny jest plan Górowa, czy jak ono się tam

nazywało?...

- Nie sądzę - siorbnąłem wystygłej kawy. - Otworki wskazują sześć miejsc czy też

jakichś tam schowków. Czy w tak małym miasteczku wykonano by ich, nie budząc niczyich

podejrzeń, aż tyle? I to mających jakąś wartość dla samego gauleitera Kocha?

- Sugerujesz, że istnieje jakaś mapa, którą przeoczył nasz mistrz kartografii? -

dmuchnął dymem w moją stronę wódz. - Czyli pozostają nam berlińskie archiwa? Nie

Uczyłbym na ich chęć do pomocy.

- Spokojnie, panie Tomaszu - odparłem atak dymu z aresa dymem z fajki. - Na

spotkaniu w Górowie będzie wielu poszukiwaczy skarbów. Sądzę, że przygotowanych do

akcji, a więc może i posiadających niemieckie mapy tamtych terenów, różne mapy... może i tę

właściwą...

- A ty będziesz latał z tym jantarowym cackiem od mapy do mapy i przymierzał się?

Od razu wzbogacisz naszą ekipę o kilkudziesięciu wspólników! - zaśmiał się szef.

Ziewnąłem pobłażliwie:

- Ani myślę pokazywać komukolwiek medalion. Odrysuję, nawet niezbyt starannie,

byle dziurki były na swoich miejscach, jego kształt na kartonie i wytnę. Dopiero tak

uzbrojony pokażę się łowcom skarbów. O prawdziwej “wilczycy” nie powiem ani Zydze

( wyposażony w superwykrywacz metali mój kumpel z Mrągowa, z którym miałem

współpracować podczas górowskiej akcji), ani nawet panu Onufremu Rzeckiemu.

- Nie ufasz im? - zdziwił się pan Tom

- Ufam - odpowiedziałem spokojnie - i nawet powiem, że szukam tych sześciu

domniemanych schowków ze skarbami, ale ni słowa o Kochu i medalionie. Niechcący

mogliby powiedzieć przy kimś o jedno słowo za dużo...

- Dobra - zgodził się pan Tomasz. - Ja jeszcze jutro wpadnę do znajomków z

Archiwum Państwowego, choć wątpię, czy ta wizyta coś przyniesie... A teraz też odrysuję

sobie “wilczycę”. Nie należy się z nią obnosić...

Pożegnaliśmy się.

Odszedłem już kawałek od domu szefa, gdy przypomniałem sobie, że nie zapytałem

go, skąd na jego wypielęgnowanej dłoni ta smuga smaru... Ale to pewno nic ważnego...

Właśnie kończyłem w swoim mieszkaniu na Ursynowie wystrzygać z kartonu wilczy

łeb, gdy wydało mi się. że ktoś czai się pod drzwiami. Nie usłyszałem żadnego dźwięku,

szelestu, było to po prostu przeczucie. Ale wstałem po cichu od stołu, podszedłem ostrożnie

do drzwi i przekręcając błyskawicznie zamek otworzyłem je nagłym ruchem...

Oparty o framugę stał szczupły niewysoki brunet około czterdziestki w zamszowej

kamizelce na gołe ciało, dżinsach i adidasach. Krótko przycięty wąsik nad wąskimi wargami

rozciągał się na mój widok w czymś w rodzaju uśmiechu:

- Przestrasza pana mój widok, jak tych klientów w Barczewie, co zachęceni pańskim

przykładem chcieli złożyć wizytę babci...

“Okoński” - pomyślałem.

- Ale...

- Wiem, wiem - Okoński uniósł rękę do góry - pana moja babcia zapraszała... - minął

mnie i wszedł do pokoju. - O, jesteś moja droga “wilczurko” - podrzucił w górę medalion i

razem z nim opadł na fotel. - Poproszę o kawę, a potem pogadamy, bo sądzę, że jesteście

panowie w tym samym punkcie rozważań na temat bursztynowej ozdoby Herr Kocha co ja. Z

jednym wyjątkiem: mapa! - zaśmiał się bezgłośnie.

Niezbyt spodobało mi się tak obcesowe wtargnięcie do mego domu, ale gdy

usłyszałem “mapa”, rzuciłem się do kuchenki parząc wpierw palce, a potem kawę. “Jeśli on

wie coś o mapie, to nieba bym mu przychylił, a nie Bastkiem częstował!”

- Zamieniam się w słuch - podsunąłem gościowi cukiernicę, którą on równie

uprzejmie odsunął. Wyciągnął paczkę chesterfieldów:

- Można?

- Oczywiście - sięgnąłem po fajkę, jako że rozmowa zapowiadała się nader zajmująco.

- Zacznę może od końca, czyli od mego przyjazdu do Polski - Okoński łyknął kawy. -

Do Barczewa dotarłem nocą, bo na granicy rozbebeszyli mi Niemiaszki wóz, niby szukając

narkotyków, a mnie się wydaje, choć może to już obsesja, że jakąś rolę grało tu nasze

zwierzątko - zakręcił medalionem. - Tak więc pod domek babci zajechałem nocą, w samą

porę, by spłoszyć kandydatów na nieproszonych gości, którzy prysnęli na widok mego merca

w ogródki, ale usłyszałem też i warkot ruszającego ostro za skrzyżowaniem samochodu. Od

babci dowiedziałem się, gdzie szukać “wilczycy”. Przyznam się, że oddanie tak ważnej dla

mnie sprawy w leniwe łapy urzędasów wkurzyło mnie. Z rana na gaz więc i do Warszawy, do

waszego ministerstwa. Ale tu, zamiast od razu zaczynać awanturę, postanowiłem sprawdzić,

czy niemieckie marki nadal rozwiązują polskie języki. Rozwiązywały. Co prawda test

przeprowadzałem tylko na tak zwanym niższym personelu, czyli woźnych, sprzątaczkach i

kierowcach... Co się pan tak krzywi?! Toż nie wyciągnąłem od nich tajemnic państwowych!

Niech się pan cieszy, że mówili o panu, choć od niedawna pan w ministerstwie, bardzo

dobrze (jakaś akcja ze skarbem Tatara, Hasana czy jak), a już o pańskim przełożonym to był

jeden okrzyk zachwytu!...

“Koniecznie muszę wspomnieć o tym panu Tomaszowi - pomyślałem. - Tyle razy

żalił się, że nikt w firmie nie dostrzega jego pracy. A tu proszę, nawet sprzątaczki!”

- Uspokoiłem się więc, a nawet ucieszyłem - ciągnął Okoński. - A ponieważ

dowiedziałem się, że akurat konferuje pan z pewną młodą damą, odłożyłem spotkanie do

wieczora. Adres miałem na pozostawionej przez pana u babci wizytówce. Tak nawiasem

mówiąc i na staruszce wywarł pan jak najlepsze wrażenie...

- Ale może już o “wilczycy” i mapie - wtrąciłem ostrożnie.

- Proszę bardzo. Ogólnie rzecz biorąc to moja emigracja do Niemiec nie wyglądała tak

różowo, jak sądziłem. Wylądowaliśmy z żoną w Bochum. Najpierw i owszem wspomagano

przesiedleńców, jak to się tam mówi, a potem to już ciężka robota w zakładach Opla. Po

dwóch latach żona odeszła, nie wiem czy za głosem serca, czy dla bardziej niż mój

wypchanego portfela właściciela sieci marketów. Nie bardzo miałem serce zajmować się

ukrytą w domku babci “wilczycą”, której “magnetyczną” tajemnicę i przeznaczenie odgadłem

jeszcze przed wyjazdem z Barczewa. Tylko od czasu do czasu zachodziłem do małego

antykwariatu przy Liebenstrasse, specjalizującego się w pamiątkach z Prus Wschodnich. Aha,

miałem ze sobą w Niemczech taką kopię medalionu, jaką tu pan sporządza... na szczęście już

niepotrzebnie. Pewnego dnia patrzę, a na wystawie leży taka sobie mapka - sięgnął do

kieszeni kamizelki i wydobył z niej złożony na czworo arkusz, który rozprostował przede

mną na stoliku...

Zobaczyłem mapkę czy też plan Landsbergu i okolic, narysowany wedle ówczesnej

mody, to znaczy jakby z lotu ptaka, z zaznaczeniem (mam nadzieję dokładnym) każdego

domu, każdej zagrody. W lewym górnym rogu wyrysowano herb miasteczka okolony

laurowym wieńcem, spiętym u dołu - poczułem żywsze bicie serca - klamrą w kształcie

wilczego łba. Sięgnąłem szybko po medalion.

Okoński zaśmiał się:

- Spokojnie, pasuje! Tylko może najpierw dokończę. Oczywiście też zwróciłem

uwagę na ten sympatyczny łebek, a gdy jeszcze zobaczyłem datę wydania mapki... o...

listopad 1944, wiedziałem, że nie będę musiał nawet przymierzać swej “wilczycy”. Bo kto

bawi się w drukowanie turystycznych mapek, gdy Rosjanie są tuż, tuż? Uprzejmy

antykwariusz zapakował mapkę, wypytując grzecznie, czy jestem z tamtych stron i prosząc o

adres, by mógł wysłać do mnie zaproszenie na kolejne zebranie pruskich wygnańców, czy jak

tam się to towarzystwo nazywało. Na wszelki wypadek, tknięty przeczuciem, podałem adres

fałszywy, ale nie na wiele to pomogło. Dosłownie już następnego dnia, gdy byłem w robocie,

włamano się do mojego mieszkania. Nic nie zginęło, a rozpruwano nawet co grubsze okładki

książek. Potem była jeszcze jedna wizyta złodziei, a potem napad, którego wykonawcy

przesadzili w “staranności” wykonania roboty, bo flekowany ledwo usłyszałem: “Gdzie

jest...”, a już straciłem przytomność... zaśmiał się swym bezgłośnym śmiechem. - A teraz... -

wstał i podszedł do okna - panie Pawle, proszę na chwilę...

Zerwałem się z fotela.

- Zna pan to zielone scirocco? - wskazał parking przed domem.

Pokręciłem głową:

- Widzę je po raz pierwszy.

Wrócił do filiżanki z wystygłą kawą:

- A ja, odkąd jestem w Polsce, widzę je po raz czwarty - westchnął - chyba że to w

naszym kraju bardzo modny model volkswagena. No, ale nic. Ja tu o przywidzeniach, a pana

zżera ciekawość, jak to “wilczyca” zachowa się na mojej mapce! Proszę sprawdzić, bo

wątpię, czy uwierzy mi pan na słowo, że wskaże cmentarz pod wieżą ciśnień w Górowie

Iławeckim, skrzyżowanie dróg w Półwiosku (piękna nazwa), wschodni stok góry w

Pareżkach, most nad torami na drodze z Lidzbarka Warmińskiego, przydrożny krzyż w

Piastach Wielkich i mostek nad strugą na trasie z Górowa do Worławek...

“Wilczyca”, darowana przed półwieczem nadprezydentowi Erichowi Kochowi,

potwierdziła słowa mego gościa. Tam, gdzie powiedział, trafiały otworki wywiercone w

jantarze.

- Tylko jechać i kopać czy też dłubać - znów bezgłośny śmiech a tymczasem poproszę

o drugą kawę!

Jak tu odmówić prośbie gościa, który odwiedza mnie z takim prezentem?!

- A co do kopania - ustawiałem na stoliku parujące filiżanki to właśnie pojutrze

rozpoczyna się w Górowie zlot poszukiwaczy skarbów, na który, nota bene służbowo, się

wybieram. Niech pan jedzie ze mną. Będzie tam na pewno duże zamieszanie. Nikt nie zwróci

na nas specjalnej uwagi. Gdybyśmy w inny dzień wtargnęli pańskim mercem i moim

cherokee w ciszę tego zapomnianego przez Boga i władze zakątka, moglibyśmy mieć na

karku “tubylczą ekipę towarzyszącą”. Sądzę, że jedno zielone scirocco to i tak za dużo na

nasze potrzeby.

- Dobrze. Jedziemy szukać skarbów! - zatarł dłonie Okoński. - Myśli pan, że

“wilczyca” może mieć coś wspólnego z Bursztynową Komnatą?

- Nie...

Skinął potwierdzająco głową.

- Wydaje mi się raczej - ciągnąłem - że wilczyca, wilk, po niemiecku Wolf może być

znakiem Werwolfu - podziemnej organizacji, przygotowywanej przez Niemców do walki z

Rosjanami na już zajętych przez nich terenach.

Okoński kiwnął głową drugi raz.

- Myślimy podobnie.

Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, Okoński opowiedział przebieg zapoznania Kocha z

niby jego własnością, która napełniała go takim niepokojem, co zdawało się potwierdzać

nasze przypuszczenia. Wreszcie umówiliśmy się na następny dzień, na dziewiątą w

ministerstwie, i gość wyszedł mówiąc:

- Mapkę zostawiam na wszelki wypadek u pana... Kwateruję w “Forum”.

I chyba dobrze zrobił, bo gdy patrzyłem, jak odjeżdża swym mercedesem spod domu,

zielone scirocco ruszyło tą samą uliczką w chwilę po nim.

Gdy o dziewiątej wszedłem do naszych “apartamentów” w ministerstwie, Zośka w

moim pokoju zmagała się z komputerem, a z gabinetu szefa dobiegał głośny spór o szansę

czołowych zespołów Bundesligi na mistrzostwo Niemiec.

Pan Janusz już był u pana Tomasza.

- Pareżki, Półwiosek! - zanuciła na mój widok Zośka. - Piękne nazwy. A mapka,

mapka?!

- Dajżesz spokój - zaśmiałem się - za Niemców nazwy były dużo brzydsze...

- Ale mapkę dawaj! - usłyszałem głos szefa. - Niech przekonam się na własne oczy!

Przekonaliśmy się więc wszyscy czworo, że “wilczyca” naprawdę ma nam coś “do

powiedzenia”. Może tylko żałuje w swym pruskim łbie, że los zmuszają do zdradzenia

tajemnic Polakom. Ale niech tam!

Podczas dalszej rozmowy o wyjeździe Okoński był wyraźnie niezadowolony, że

dołączą do nas Zyga i Onufry Rzecki.

- Ręczę za nich głową - odpowiedziałem - ale, skoro pan tego sobie życzy, ani słowa

przed nimi o “wilczycy”. Po prostu skopiowałem stary niemiecki plan, który mi w dodatku

zginął.

Uspokoiłem tym gościa z Bochum. ale z kolei z zastrzeżeniami wystąpił pan Tomasz:

- Mercedes na niemieckich numerach, twój cherokee, maluch Zygi. Istna kawalkada!

- Pan Okoński może jechać z nami, moim wozem... Mercedes zostanie w Warszawie.

Pan Janusz zafrasował się:

- Nie bardzo. Wyrwałem się z roboty trochę “na uprzejmość”. I w każdej chwili mogą

mnie wezwać do powrotu... - pstryknął w komórkowiec wystający z kieszeni bluzy, w którą

był dziś ubrany - a nie zabiorę przecież panu jego jeepa.

Nieoczekiwanie twarz szefa pojaśniała:

- I na ten kłopot znajdzie się sposób! Otóż... - tu zająknął się mimo woli - wczoraj nie

byłem na żadnej konferencji, a okazyjnie nabywałem, drogą kupna zresztą, samochód... W

zasadzie samochodzik... Cóż mi większego do krążenia po mieście i okolicy potrzebne...

zresztą... Pan Samochodzik i samochodzik!

- Wujek kupił malucha! - pisnęła radośnie Zosia.

- Nie cierpię maluchów i karaluchów! - wyprostował się z dumą jej wujek. - Kupiłem

trabanta!

- O, to świetny wozik - widziałem, że Okoński tłumi swój bezgłośny śmiech. -

Ostatnie egzemplarze ściągnięto do Niemiec aż z Turcji i po wyszykowaniu oraz ozdobieniu

napisem “ostatnia seria” sprzedano w cenie mercedesów.

- Mój nie jest z tych najnowszych - skromnie opuścił wzrok pan Tomasz - liczy

sobie... trochę mniej niż piętnaście lat.

Wyjaśniła się wczorajsza smuga smaru na ręce szefa!

- Tak, to świetny wóz - powiedziałem powoli - tylko czasem potrafi zgubić tylne

koło...

- Nie ma róży bez kolców - sentencjonalnie odpowiedział pan Tomasz i zanim

ktokolwiek zdążył zabrać głos, mówił dalej. - Tak więc pan Okoński zostawi swego merca na

hotelowym parkingu, a do Górowa pojedzie trabantem. W ten sposób będziecie mieli większą

możliwość manewrów...

- Z niemieckim paszportem zajechać trabantem na polskich numerach?... - pokręcił

głową nasz gość.

- A czy musi pan każdemu pchać przed oczy swój paszport. Zaraz wykombinuję panu

legitymację służbową czy zaświadczenie. Pojedzie pan jako pomocnik Pawła, który pierwszy

będzie się legitymował, a pan tylko w ostateczności...

- Ale z wujka oszust! - zachwyciła się Zosia.

- Dobry cel uświęca każdy środek! - pokiwał jej palcem szef. - Przy okazji zamiany

mercedesa na “dorożkę Honeckera” (ho tak się chyba mówi w Niemczech na trabanta) może

uda się panu zgubić zielone scirocco.

Zdziwiłem się, że pan Tomasz jest tak dobrze poinformowany o kłopotach

Okońskiego.

- Ty zaś, Pawełku - szef spojrzał na mnie nieśmiało - może zajrzałbyś przed wyjazdem

do mojego “trampka”? Coś tam rozrusznik...

- Ależ oczywiście, szefie! - zakrzyknąłem, wiedząc że przynajmniej tej nocy nie będę

myślał o bursztynowej wilczycy i Bursztynowej Komnacie. Piętnaście lat to wiek, w którym

każdy samochód, nie tylko trabant, wymaga starannego przeglądu, zwłaszcza, gdy kupi się go

“okazyjnie”.

ROZDZIAŁ TRZECI

TAJEMNICA ZIELONEGO SCIROCCO • CZYM NAPRAWDĘ JEST

BURSZTYN • I POSZUKIWACZY SKARBÓW POKONA MIŁOŚĆ •

WPADKA ZOŚKI

Dumnym okiem spoglądałem na pomykającego przed nami dziarską osiemdziesiątką

“trampka”. Dumnym, ale i nieco zaspanym, rześkość okazywana teraz na gdańskiej szosie

przez samochodzik Pana Samochodzika kosztowała mnie bowiem całonocną dłubaninę w

warsztacie.

Zośka długo i z przejęciem przekonywała mnie, że przynajmniej jeden z czekających

na nas pod Górowem Iławeckim schowków musi mieć coś wspólnego z Bursztynową

Komnatą:

- ...no bo przecież “wilczycę” wyrzeźbiono w bursztynie!

- Gdyby wykonano ją ze złota, to już byłabyś pewna, że wskazuje miejsce ukrycia

prawie tak słynnego jak Komnata pociągu z wrocławskim złotem? - zaśmiałem się. - Ale

może, może... Profesor Jacek nomen omen Wilczur, wybitny komnatolog, wylicza aż sto

jedenaście miejsc uważanych za miejsca schowania Komnaty. A każde “stuprocentowo”

pewne, każde bogate w naocznych świadków ukrycia skarbu. Sto jedenaście! Od Saksonii i

Turyngii, poprzez spalskie bunkry Goeringa, ładownie zatopionego przez radziecką łódź

podwodną “S-13” wiozącego siedem tysięcy rannych i uciekających z Królewca Niemców

“Wilhelma Gustloffa”, po tajny bunkier, który miał być wykonany pod jednym z

królewieckich kościołów... Dlaczego nie mógłby do tej listy dołączyć, jako sto dwunasty, na

przykład Półwiosek? Urocza nazwa!

- Ee tam z panem - naburmuszyła się dziewczyna. I milczała dumnie chyba

dwadzieścia sekund, gdy westchnęła i znów zaczęła:

- Bo wie pan...

- Bo wiesz, Zosiu - wtrąciłem - jeśli nie zawodzą mnie oczy po bezsennej nocy, to

daleko za nami jedzie jakiś zielony samochód.

Zośka tak gwałtownie odwróciła się do tyłu, że aż zatrzeszczały amerykańskie pasy

bezpieczeństwa.

- Spoko! Najpierw nalej mi kubeczek kawy z termosu... O, tak... Dzięki! A teraz

spojrzyj na naszego prześladowcę. Możesz nawet spróbować przez lornetkę, bo drań trzyma

się daleko, ale przez szybę lornetka niewiele ci pomoże. Zresztą dałbym sobie napluć w ucho,

że jest to scirocco prześladujące Okońskiego. Czyli zmiana mercedesa na trabanta niewiele

dała oprócz zmniejszeniu prędkości naszej podróży... Oho, Okoński wystawił rękę przez

okienko i kiwa kciukiem do tyłu. Też dostrzegł wrogą zielonkę!

- A gdyby tak nagle się zatrzymać?! - ożywiła się Zośka. - Wtedy oni...

- Wtedy oni też się zatrzymają. Widzą nas przecież równie dobrze jak my ich...

W ponurym nastroju minęliśmy Płońsk.

- Panie Pawle - krzyknęła nagle moja pasażerka - scirocco dodaje gazu! Zaraz nas

wyprzedzi!

Rzeczywiście, po chwili tropiący nas sportowy wóz przemknął obok.

Trzech ludzi. Chyba młodych. Ale nie byłem pewien, bo pasażerowie trzymali niby od

niechcenia uniesione dłonie, tak że zasłaniały twarze.

- WRA 5634 - Zośka wyjęła notes. - Już zapisuje.

- Nie sądzę, żeby to był prawdziwy numer. Zresztą, twój wujek zaraz sprawdzi - choć

to niezgodne z przepisami, wyciągnąłem komórkowiec i wystukałem numer pana Tomasza.

Oddzwonił po jakichś dwudziestu minutach.

- Dzięki, szefie - odwróciłem się do Zośki. - Miałem rację. To numer rejestracyjny

golfa poczciwego weterynarza.

- Zawiadommy policję! - podskoczyła na fotelu dziewczyna.

- Ee - ziewnąłem. - Scirocco jest gdzieś w sinej dali przed nami. Może nawet ma już

inne numery. Zresztą, czy dla takiego drobiazgu policja będzie się bawić w blokadę dróg?

Sami sobie damy radę. Ciekawe, co tamci wymyślą?...

Nie wymyślili nic odkrywczego, ale zawsze...

Na stacji benzynowej w Mławie obok zielonego scirocco stała podniszczona

taksówka, polonez. Oczywiście, gdy tylko przejechaliśmy, ruszyła za nami.

- Ech, gdyby nie “trampek” - westchnąłem - byłaby okazja urwać się im. A tak,

zmieniając wozy, będą się wlekli za nami.

- A scirocco? - zapytała Zośka.

- Myślisz, że są tak biedni, że nie stać ich na komórkowiec? Cieszmy się choć tym, że

na razie nie domyślają się, że o nich wiemy. Inaczej nie bawiliby się w tę przesiadkę. Nie

wiedzą też, dokąd jedziemy, bo czekaliby na nas w Górowie.

Na zjeździe do Nidzicy zobaczyłem stojący fiat 125p, miejscową taksówkę. W

lusterku dostrzegłem, że jadący za nami polonez zatrzymał się przy niej i już po chwili

mieliśmy fiata na ogonie.

- Ech, dzieciaki! - zaśmiałem się. - Ciekawe, gdzie się zaczają, gdy zjedziemy z szosy

w wiosce pana Rzeckiego, aby go zabrać...

Na objeździe Nidzicy nasz “ogon” zmienił się z fiata ponownie w poloneza, tylko

innej barwy niż pierwszy...

- Panie Pawle! - pisnęła nagle Zośka. - Tam, ten zielony!...

- Mhm...

- Ale skąd on się wziął przed nami?! Przecież został w Mławie?

- Wyprzedził nas szosą przez Działdowo - odpowiedziałem uprzejmie. - Przy

prędkości, którą rozwijamy, to dla niego żadna sztuka...

W Olsztynie wyprzedziłem trabanta Okońskiego, aby wskazać drogę do posiadłości

pana Rzeckiego. Kierowca scirocco, bojąc się widocznie, że umkniemy mu gdzieś w bok w

dużym mieście, jechał jakieś trzy wozy za nami. Za miastem znów pozwolił nam odjechać.

Gdy dałem znak kierunkowskazem do zjazdu z szosy, poznałem po nagłych przyspieszeniach

i zwolnieniach zielonego prześladowcy, że stracił orientację i nie bardzo wie co robić.

Ucieszyło mnie to. Gdy wjeżdżaliśmy w wioskową uliczkę, scirocco przemknęło szosą...

- A ja tu czekam i czekam! - przywitał nas okrzyk pana Onufrego. - Aha, to ta młoda

dama, o której pan mówił - mruknął i niespodziewanie podniósł prawą dłoń Zośki

wewnętrzną stroną do oczu. - Może pani poszukiwać skarbów z tym panem długo, spokojnie i

bezpiecznie. Małżeńskie szczęście jeszcze daleko przed panią!

Zośka zaczerwieniła się. Pan Rzecki już gramolił się na tylne siedzenie jeepa z

turystyczną torbą i drewnianą skrzyneczką:

- Bardzo proszę tylko nie zaglądajcie do niej i raczej jak najrzadziej dotykajcie.

Skarbów tam nie ma, ale to moje przyrządy badawcze. Dotyk obcej ręki może, choćby nawet

w niewielkim stopniu, wpłynąć na ich wskazania - zerknął za Zośkę.

- Dlaczego akurat mnie pan podejrzewa o chęć grzebania w pańskiej skrzynce? Żeby

pan wiedział, jaki ciekawski jest pan Paweł?

- Ależ, młoda damo - uśmiechnął się Rzecki - popatrzyłem na panią, by nacieszyć oko

jej urodą!

- Jeszcze pan zdąży - naburmuszona trzasnęła drzwiczkami auta.

Wyjechaliśmy na szosę. Nasi tropiciele nie wymyślili nic oryginalnego. Scirocco stało

na poboczu, a wyciągnięty podnośnik i koło zapasowe wyraźnie miało świadczyć o tym, że

biedna zielonka złapała gumę. Tym razem jej numerem rejestracyjnym było WNA 4876

- O?! - zdziwiła się Zośka.

Wzruszyłem ramionami. Nie chciało mi się nawet niepokoić pana Tomasza

sprawdzaniem tego numeru.

- Nie wiedziałem, że oprócz teleradiestezji i odczytywaniem zakrytej przed innymi

rzeczywistości para się pan też chiromancją - zwróciłem się do pana Onufrego.

- Wiele jest dróg, które prowadzą do prawdy - usłyszałem z tyłu jego pogodny głos i

nagle poczułem, że owiewa mnie zapach słodkawy i gorzki jednocześnie...

- Pan wybaczy - zająknął się Rzecki - ale to nagromadzenie zapachów plastiku, metalu

i pańskiej, hm, fajeczki jest mi przykre, żebym nie powiedział szkodliwe dla mej wrażliwości,

z której ma pan zamiar korzystać... Pozwoliłem więc sobie kadzidełko...

- Och, tak, kadzidełko! - ucieszyła się Zośka. - Uwielbiam zapach żywicy...

- Żywicy? - ożywił się pan Onufry. - Czy twoje uwielbienie, hi, hi, obejmuje także

bursztyn?

- Nno ttak - zmieszała się dziewczyna ku mej radości.

- To może wiesz, kiedy on powstał? - indagował jasnowidz

- Jakieś dziesięć milionów lat temu - odpowiedziała już pewniej.

- Prawie trafiłaś. Hi! Hi! Pięćdziesiąt milionów lat temu z zakrzepniętej żywicy sosny

Pinus succinifera. Najbogatsze jego skupiska występują na południowym wybrzeżu Bałtyku,

Głównie od Gdańska po Kłajpedę. Największa kopalnia, oczywiście odkrywkowa, znajduje

się w obecnym Jantarsku opodal Kaliningradu, czyli dawnego Królewca! Bursztyn...

-rozmarzył się Rzecki - najstarszy kamień szlachetny używany przez człowieka. Ileż tajemnic

i piękna kryje się w prostym wzorze chemicznym C10 H16O... Bursztyn... od niemieckiego

Bernstein - kamień, który się pali. Mnie milszą jest nazwa jantar...

Skinąłem aprobująco głową.

- Nazywany jest też - ciągnął pan Onufry - ambrytem, burmitem, kopalitem, jaffaitem

i muckitem... Można na niego natrafić niekoniecznie nad Bałtykiem. Znajdziesz go, młoda

damo, także w dorzeczu Narwi, w okolicach Działdowa, Łomży i Płocka, a również na

Śląsku, w Jaroszowie. Zawędrował też na Sycylię, gdzie nazywają go symenitem, do Rumunii

jako rumenit, a nawet do Birmy jako birmit. Małe ilości jantaru trafiają się także w Kanadzie,

na atlantyckim wybrzeżu USA i w Dominikanie... To byłoby na tyle. Hi! Hi! - zachichotał

Rzecki. - Może dzięki moim skromnym uwagom łatwiej odnajdziesz, młoda damo,

Bursztynową Komnatę!

- Dziękuję za wykład - obruszyła się Zośka - a od Komnaty są tu lepsi specjaliści -

kiwnęła na mnie palcem.

- Ciekawe, od czego specjaliści wloką się za nami - pstryknąłem we wsteczne

lusterko, w którym migała spłaszczona sylwetka scirocco.

Bch, żeby nie ten nieszczęsny trabant, pościgalibyśmy się!

- Jacy specjaliści? Z kim chce się pan ścigać? - Rzecki aż prawie ukląkł na siedzeniu,

wykręcając głowę ku tylnemu oknu.

Opowiedziałem mu historię perypetii Okońskiego z pamiątką po Kochu i, a niech

tam!, wyciągnąłem ze starannie zapiętej na zamek kieszeni piękną i złą “wilczycę z Górowa

Iławeckiego”. Pozostawiłem w niej tylko jeden pakuneczek, ale o nim potem.

Pan Onufry długo i w milczeniu oglądał medalion. Widziałem, że zamknął oczy.

- Nie... - westchnął po chwili - tu się nie da. Ale może w spokojniniejszym miejscu,

gdzie będę się mógł skupić bez przeszkód, może powiem o tym wilku z jantaru...

Ucieszyłem się, choć nie bardzo zgadzałem się ze zdaniem pana Onufrego, że

Bursztynowa Komnata spłonęła w Królewcu. Z zebranych o nim wiadomości wiedziałem, że

zalicza się do najlepszych polskich teleradiestetów lub jak kto woli jasnowidzów.

Na razie znów musiałem wyprzedzić Okońskiego, bo dojeżdżaliśmy do Lidzbarka

Warmińskiego, a tam w Zajeździe “Kłobuk” miał nas czekać mój serdeczny przyjaciel Zyga,

nieprzejednany tropiciel Bursztynowej Komnaty oraz jego znakomity wykrywacz metali

“Prospector” firmy Armand z Pruszkowa. O ile jego stareńki maluch nie zawiódł, jak to było

w jego zwyczaju, do Górowa mieliśmy ruszyć razem.

Maluch nie zawiódł. Zyga i “Prospector” czekali już na nas. Lecz jakie było moje

zdumienie, gdy mrągowski komnatolog (jak nazwałby Zygę pan Rzecki) oświadczył z

pewnym zmieszaniem:

- Ja tu, Pawełku, tylko przyjechałem, żeby ci podrzucić “Prospector”. Bez

wykrywacza metali to jak bez ręki w czasie takiej akcji.

- No a ty? - zdumiałem się. - Nie jedziesz z nami?

- Nie. Niestety. Widzisz, mama chora... - jąkał się mój przyjaciel, z którego nie

spuszczał oczu pan Onufry, gładząc z zamyśleniu brodę.

- Hm, przepraszam - odezwał się wreszcie nie odrywając wzroku od oczu Zygi -

jeszcze raz przepraszam, że się wtrącam, ale wydaje mi się, że słusznie robisz, młody

człowieku, przekładając piękno bursztynowych oczu pewnej sprzyjającej ci pani nad złudne

uroki nie istniejącej już Bursztynowej Komnaty. Tylko czemu wstydzisz się do niej przyznać,

a zwalasz chorobę na biedną mamę?

- Jak?! - podskoczył na krześle Zyga.

- Tak - zaśmiałem się do przyjaciela - pan Rzecki nie na darmo jest jasnowidzem i - co

już poznaliśmy - nieomylnym.

- No to... no to dobrze. Muszę wyjechać z Elą do jej rodziny - zaśmiał się z ulgą Zyga.

- Chodź, Paweł, przepakujesz sprzęt.

Wstaliśmy już od stolika, gdy Zośka zawołała:

- A do tego Górowa to daleko jeszcze, panie Pawle,

Mający właśnie wejść do sali młody mężczyzna zawrócił w drzwiach i wyszedł z

zajazdu szybkim krokiem:

- Już niedaleko - odwróciłem się ku Zośce. - A przy okazji podziękowanie. Uwolniłaś

nas od zielonej zmory,

- Ja? Uwolniłam? - zdziwiła się.

- Ano. Widziałaś tego faceta, co wyszedł? Stawiam życie przeciw złotówce, że to

jeden z pasażerów zaczajonego gdzieś w pobliżu scirocco. Dzięki tobie wiedzą już, dokąd

jedziemy, i nie będą musieli wlec się za nami. Sądzę też, że domyślają się, iż weźmiemy,

choćby pozorny, udział w zlocie poszukiwaczy skarbów. I gdzieś pośród nich lub w ich

najbliższym sąsiedztwie, będą na nas czekać... Idziemy, Zyga.

- Do widzenia państwu - skłonił się przyjaciel.

- Do widzenia.

- A bursztynowe oczy proszę traktować poważnie - zawołał za odchodzącym pan

Onufry. - Widzę przed wami dużo szczęścia!

ROZDZIAŁ CZWARTY

W INTERNACIE UKRAIŃSKIEGO LICEUM • JASNOWIDZENIE

PANA ONUFREGO • CZY SKARBY UKRYTO W PAREŻKACH • KIM

JEST NAPRAWDĘ KUROWLEW • SKRYTKA-PUŁAPKA •

TOWARZYSTWO “PRZEZ HISTORIĘ DO PRZYJAŹNI” • NAGŁE

WEZWANIE OKOŃSKIEGO DO POWROTU

W internacie ukraińskiego liceum, gdzie była wyznaczona główna kwatera

poszukiwaczy, panowała cisza. Wszyscy penetratorzy wyruszyli pod wodzą Marka Dudziaka,

prawnika z Konina, znamienitego autora książki Riese - tajemnica Gór Sowich (oczywiście

Riese było jednym ze stu jedenastu pewnych miejsc ukrycia Bursztynowej Komnaty), do

Pareżek, by przy pomocy wypożyczonej przez tutejsze władze koparki przypuścić atak na

resztki poniemieckich korytarzy w stoku pareżkowskiej góry. Zamówiony dla mnie przez

ministerstwo pokój czekał, umieściłem więc w nim Rzeckiego z Okońskim, sam starym

zwyczajem postanowiłem nocować w Rosynancie. Nieco kłopotu było z Zośką, ale i dla niej

znalazło się miejsce w pokoju przybyłej aż z Moskwy poszukiwaczki skarbów Iriny

Antonowny Zubajewej.

Gdy wyraziłem zdziwienie, że aż z tak daleka przybyła tu pani Zubajewa,

zarządzająca internatem odparła z dumą:

- O, bo sławne nasze poszukiwania, a i jest czego szukać, choćby tej komnaty z

bursztynu. Musowo tu gdzieś musi być! Jak nie w Pareżkach, to może w Dzikowie! A

przyjechali tu i z Kaliningradu, i z Moskwy, i z Niemiec.

- No to cóż, może i my zaczniemy od Pareżek? - spytałem moich towarzyszy.

- Od czegoś trzeba zacząć - uśmiechnął się Okoński - zresztą nawet dobrze będzie, że

tam tylu ludzi. Miejscowi nie zwrócą na nas uwagi.

- Ale może najpierw pan Rzecki - nieśmiało odezwała się Zośka - “przebada”

medalion, tak jak obiecał podczas jazdy?

- Spróbuję - skłonił się przed nią z powagą - młoda damo. Akurat mamy cichy pokoik.

Chciałbym tylko poprosić pana Pawła o medalion, a wszystkich o spokój i chwilę

cierpliwości.

Podałem “wilczycę”, którą Rzecki położył na dłoni i uniósł ku oczom. Wszyscy

zamarliśmy w bezruchu.

- Płaskie, metalowe skrzynki... Ludzie w mundurach pośpiesznie je zakopują... - cicho,

monotonnie mówił pan Onufry. - W kilku miejscach... Jedno... może Pareżki, widzę

zamaskowany korytarz, ale skrzynki nie w nim, obok... Krew, krew na tych skrzynkach... tory

kolejowe... cmentarz... znów krew... Stary człowiek.. bardzo się boi... “Wilczyca” blisko

skrzynek... i blisko coś złego... ten medalion przyciąga... strach... on jest groźny, coraz

groźniejszy... Skrzynki w ziemi, nadal... - odetchnął ciężko i położył “wilczycę” na stole. -

Może tyle na razie. Jestem zmęczony. Przepraszam - otarł krople potu z czoła.

- Ależ za co pan przeprasza?! - objął starszego pana Okoński. - Potwierdził pan trzy z

sześciu miejsc wskazanych przez medalion: Pareżki, most nad torami i cmentarz pod wieżą

ciśnień w Górowie. Krew? Widocznie komuś nie ufano lub ktoś wiedział za dużo.

Przestraszony starzec to Koch. A przyciągane zło to panna Gunter i zielone scirocco.

Najważniejsze, że skrzynki wciąż czekają! W drogę!

- Na Pareżki! - zawołała Zośka. Rzecki pokręcił głową, ale mruknął tylko:

Będziesz tam musiała uważać na siebie, młoda damo - i podreptał do jeepa.

Zośka spojrzała na mnie z niepokojem. Rozłożyłem ręce:

- Skoro pan Onufry doradza ci ostrożność, to powinnaś go słuchać...

W Półwiosku, zaraz po zjeździe z szosy do Lelkowa na drogę do Pareżek, mignęły po

prawej szczątki bunkra. Z tyłu zatrąbił trabant Okońskiego.

- Wiem, to jedno z sześciu miejsc wskazanych przez “wilczycę” - machnąłem ręką

przez okienko do przodu - ale najpierw na Pareżki. Tam tylu się teraz kręci, że może jeszcze

kłoś wpadnie HM te nasze skrzynki!

Przy wjeździe do wioski zobaczyliśmy wysoki drewniany krzyż, przed nim młodą

kobietę, a opodal zaparkowaną ładę na obcych numerach. Zwolniłem. Na ramionach krzyża

zobaczyliśmy jakiś napis:

- Zbaw, Panie, lud twój - szepnąłem.

- Ten napis podobny do rosyjskiego, ale skąd on tu? - zaciekawiła się Zośka.

- To napis w języku ukraińskim - wyjaśniłem. - Chyba uczono cię na historii o akcji

“Wisła”, podczas której w 1947 roku przesiedlono tu tysiące Łemków i Ukraińców. Ciekawe,

skąd przybył tu ten pan.

Wyhamowałem przed idącym poboczem:

- Dzień dobry! Paweł Daniec...

Popatrzył nieufnie:

- Dzień dobry. Bryl Władysław.

- Nie wie pan, gdzie tu szukać tych, co mają kopać za skarbami?

Uśmiechnął się ironicznie:

- Też skarby znaleźli. Ale wjedzie pan za ostatnią zagrodą i prosto drogą przez

pastwiska dokoła góry; za nią oni będą.

- Dziękuję. Pozwoli pan, że jeszcze zapytam, bo i moją rodzinę włóczyło po świecie:

pan tu od czterdziestego siódmego?

Znów spochmurniał:

- Tak - spojrzał wyzywająco - od akcji “Wisła”.

Tak i myślałem patrząc na wasz krzyż. A skąd los przygnał, jeśli można wiedzieć?

- Można. My cała wioska z Sokala...

Ruszyliśmy drogą według wskazań pana Bryla.

- Ech - westchnął Rzecki - porozrzucało ludzi po świecie. Ciekawe, czy im tu dobrze...

- Mnie raczej ciekawi - odwróciłem się ku niemu - dlaczego to moskwiczanka stoi pod

ukraińskim krzyżem?

- Moskwiczanka, skąd pan wie? - zapytała Zośka.

- Tabliczkę “RUŚ” na ładzie mogłaś sama zobaczyć, a że moskwiczanka to już mój

domysł. Czyż nie masz mieszkać w jednym pokoju z Iriną Antonowną Zubajewą, łowczynią

skarbów z Moskwy.

- Hi! Hi! Ma pan rację - zaśmiał się Rzecki, czym jeszcze bardziej pognębił Zosię.

Rojno i gwarno było tego dnia na pareżkowskiej górze! Ten dreptał w koło z

wahadełkiem, tamten biegł za wskazaniem różdżki. Kilku, wśród których domyśliłem się w

niewysokim blondynie pana Dudziaka, wykłócało się z kierowcą cztero- a potężnokołowej

koparki, który stanowczo wzbraniał się podjechać do widocznego w zboczu wlotu do

chodnika, gdyż groziło to przewróceniem jego maszyny. Co energiczniejsi przy pomocy łopat

i siekier karczowali łagodniejszy skłon góry, na którym już żadne niebezpieczeństwo koparce

nie miało grozić. Jeśli dodamy do tego jeszcze przedzierających się przez chaszcze zbrojnych

w wykrywacze metali i tych z półprzymkniętymi oczyma, którzy widocznie usiłowali

kierować się darem jasnowidzenia, będziemy mieli komplet.

- Hi! Hi! - zaśmiał się z głębi swej brody pan Onufry. - Amatorszczyzna! No, może

nie w każdym wypadku - poprawił się grzecznie.

Tymczasem koparka raczyła zawarczeć, wspięła się na zbocze i poczęła wgryzać się w

ziemię, gromadząc wszystkich wokół siebie.

- A ty, Zośka, dokąd? - zawołałem widząc, że i nasza jedynaczka biegnie w tym

kierunku. - Czy pan Rzecki nie zalecał ci uważać na siebie? Jeszcze dostaniesz łyżką koparki

po głowie! - zaśmiałem się. Dziewczyna wróciła niechętnie, mrucząc coś pod nosem o

nadmiarze opiekunów.

Okoński rozłożył swoją mapkę na mchu. Usiedliśmy wokół niej.

- Patrzcie - powiedział i przyłożył swoją kopię “wilczycy” do arkusza. - Jeśli

umieścimy krzyżyk z otworków dokładnie u stóp wieży kościelnej, bo chyba to jest jego

właściwe miejsce...

- I ja tak myślę - wtrąciłem.

Rzecki pogładził się po brodzie i potakująco skinął głową.

- Umieściwszy więc tak krzyżyk - ciągnął Okoński - widzimy, to otworek

przeznaczony dla Pareżek wypada dużo dalej na południe od miejsca, gdzie szaleje teraz ta

machina.

- Biorąc pod uwagę skalę mapy będzie to chyba około dwustu metrów - zmierzyłem

odległość patyczkiem.

Zresztą, dlaczego Niemcy mieli urządzać schowek w miejscu, które później wysadzili

w powietrze? - ożywiła się Zośka.

- Brawo, dziecko! O przepraszam, młoda damo! - ledwo uchyliłem się przed ciśniętą

we mnie szyszką. Cóż, Zośka nie pierwszy już dała do zrozumienia, że dzieckiem nie jest, a

przynajmniej nie chce, by ją za takowe uważano.

- Hi! Hi! - rześko poderwał się z mchu Rzecki. - To ja się może przejdę w stronę

wskazaną przez panu Okońskiego z moim wahadełkiem. Ponieważ możemy się spodziewać w

skrytce i bursztynu (jako że, broń Boże, nie chciałbym tak kategorycznie odrzucać podejrzeń

państwa) poproszę o odłupanie z naszej “wilczycy” okruszyny jantaru. Jeśli dokonacie tego z

tyłu rzeźby, nie zeszpeci to dzieła. Umieszczę tę drobinę w moim wahadełku. Będzie to

poszukiwanie z tak zwanym “świadkiem"... - wydobył ze swej skrzynki mosiężne wahadełko,

rozkręcił je i włożył do środka bursztyn. - No, gotowe...

- Ja pójdę z panem! - podskoczyła Zośka.

- Cała przyjemność po mojej stronie - skłonił się Rzecki - tylko bądź uprzejma, młoda

damo, trzymać się nieco z boku ode mnie. Chciałbym, żeby wskazania wahadełka nie były

zakłócane niczyim wpływem. A kto wie, jaką moc posiadasz. Hi! Hi! Należałoby ją najpierw

sprawdzić, ale nie mamy czasu, bo zaraz ci od koparki rozlezą się po lesie.

- Sądzi pan, że koparka nie dokopie się do niczego? - spytałem.

- Raczej jestem pewien - położył rękę na sercu teatralnym gestem.

- Hurra! - radosne okrzyki od strony wykopu zdawały się wskazywać, że tym razem

nasz jasnowidz się pomylił.

- No, Zośka, teraz możesz tam lecieć! - łaskawie skinąłem ręką. Pan Onufry nie

przestawał się uśmiechać.

Poleciała i zaraz przyleciała z powrotem:

- Ee była wyraźnie zła - wykopali niemiecki hełm.

- Zawsze to parę groszy - wybuchnąłem śmiechem,

- Panowie zapewne zechcą teraz przysporzyć dochodów polskiemu przemysłowi

tytoniowemu? - Rzecki zerknął spod oka na mnie i Okońskiego.

Zechcieliśmy. Pan Onufry podreptał więc spokojnie miedzy jałowce z nieodłączną

Zosią u boku.

Nabiłem i zapaliłem fajkę. Przewróciłem się na plecy i spojrzałem w górę, gdzie jakby

piórkiem umoczonym w ciemnozielonym tuszu wrysowywały się w błękit korony sosen.

Pisnęło, furknęło, zachrobotały pazurki i po rudym pniu zbiegł kowalik o błękitnawych

piórkach.

“Boże - pomyślałem - tyle jest prawdziwego piękna wokół nas, a my potrafimy tylko

uganiać się za tym, co sami stworzymy!" Oddmuchnąłem dym jak najdalej od siebie i

odwróciłem twarz do mchu, by chłonąć jego cierpkawy zapach.

Ale akurat koparka zawarczała rozpaczliwie i zamilkła, co dało powód zgromadzonym

wokół niej do nowej wrzawy. Mój towarzysz podniósł się leniwie i otrzepał z igliwia:

- Przejdę się tam. A nóż trafiło się ślepej kurze ziarno?

Gdy wrócił po dość długim czasie, wydawał się być pogrążonym w myślach.

- Znaleźli skarb? - uniosłem się na łokciu.

- Gdzie tam - wzruszył ramionami - o mało nie wywalili koparki. Tu potrzebny ciężki

sprzęt na gąsienicach, a nie takie melioracyjne byle co na kołach! - przysiadł na pieńku i

wyciągnął paczkę chesterfieldów. - A wie pan co? - zaciągnął się głęboko. - Tam jest dwóch

Rosjan: pułkownik Awenir Pietrowicz Owsianow z Kaliningradzkiego Centrum Koordynacji

do spraw Poszukiwań Skarbów Kultury. Znamienity komnatolog - jakby go nazwał pan

Rzecki - i drugi, trzymający się z boku i raczej - co dziwne - z dala od pułkownika. Niby

dziennikarz, ale z jakiej gazety, nikt dokładnie nie wie; nazwisko jego też mi podawali w

kilku wersjach, Kurowlew czy jak, świetnie, choć - jak zauważyłem - niechętnie, mówi po

polsku. A co najważniejsze, wydaje mi się, że kiedyś już tego człowieka widziałem! Tylko

żebym sobie przypomniał gdzie i kiedy! Nie znam przecież aż tylu sąsiadów zza wschodniej

granicy, by “zniknął mi w tłumie"! I wie pan co jeszcze? On też jakby mnie rozpoznawał. W

każdym razie starał się być zawsze po innej stronie koparki niż ja!

Nie zdążyliśmy się zagłębić w rozważanie tajemnicy Kurowlewa, czy jak mu tam, gdy

z wielkim krzykiem:

- Pan Rzecki coś znalazł! - wpadła między nas Zosia.

- Cicho, smarkata! - nie wytrzymałem. - Chcesz nam ściągnąć na głowy cały tamten

tłum żądny skarbów?!

Dziewczyna aż skuliła się:

- Przepraszam - starała się mówić szeptem - ale wahadełko pana Rzeckiego dosłownie

szaleje!

Poderwaliśmy się na równe nogi.

- Pani prowadzi! - Okoński z grzecznym uśmiechem ustawił się za zdyszaną

zwiastunką radosnej wieści.

Przeszliśmy za nią spory kawałek. Nie pomyliliśmy się oceniając odległość

ewentualnego schowka od zasypanego wejścia do podziemi i dwieście metrów. Wreszcie

zobaczyliśmy Rzeckiego wygodnie rozpartego w wygięciu korzenia sosny. Tuż przed nim

wystawał z trawy omszały kamień ze śladami ociosywania.

- To tu! - sapnęła z emocji Zośka.

- Hm! - w głosie Okońskiego dało się widocznie słyszeć zwątpienie, bo Rzecki wstał

bez słowa z korzenia i zwiesił nad kamieniem swe wahadełko. Tylko przez chwilę pozostało

nieruchome. Potem zaczęło zataczać kręgi coraz szybciej i szybciej Wydawało się, że zaraz

zerwie nić, na której było zawieszone.

- I co panowie na to? - w głosie pana Onufrego więcej było kpiny niż urazy.

- Nie pierwsze to moje spotkanie z radiestezją. Wierzę więc, że ten kamień skrywa coś

przed nami, ale...

- Ale - wszedł mi w słowo Okoński - zastanówmy się przez chwilę: dlaczego akurat

tutaj, w głębi lasu, wybrano miejsce na schowek. Przecież łatwo go ominąć. Wystarczy kilka

metrów w bok i... pudło!

Rzecki spokojnie schował wahadełko do kieszeni i wrócił na swój korzeń:

- Mówi pan: w głębi lasu? - zerknął w górę. - Nie znam się zbytnio na leśnictwie, ale

nie sądzę, żeby te drzewa miały więcej niż pół wieku. Czyli w 1944 roku albo ich nie było,

albo rosły tu małe sosenki. A sam kamień też nie jest chyba przypadkowo tu ciśnięty,

wędrując na to miejsce spotkałem ich bowiem kilka; wydają się wyznaczać nie używaną od

wielu już lat drogę. Tak więc nie leśna gęstwina, a dawne przydroże... To już chyba zmienia

nasz punki widzenia na ten kamyk...

Okoński odchrząknął jak skarcony uczniak, ja z trudem powstrzymałem się od

śmiechu:

- Pójdę do auta po łopatki i linkę.

- Łopatki rozumiem. Ale po co linka? Ten kamień nic wygląda na olbrzyma! Damy

sobie z nim radę! - Zośka była bojowo nastawiona.

Rzecki pogładził swą długą brodę:

- Czyż nie zalecałem ci, młoda damo, ostrożności?

Już szykująca się do kopnięcia kamienia Zosia prychnęła, ale cofnęła nogę.

Wróciłem uzbrojony w dwie saperki i linkę holowniczą.

Ostrożnie zaczęliśmy z panem Januszem okopywać kamień. Sięgał około metra w

głąb ziemi. Gdy dotarliśmy do jego końca, łopatka ' “końskiego zgrzytnęła o metal.

- Uwaga! - krzyknąłem. - Teraz obwiążemy nasz kamień... - sięgnąłem po linkę.

- Panie Pawle - zawołała Zośka - przecież wystarczy go popchnąć.

Nie myślałem, że Rzecki jest taki szybki! Nim zdążyłem zareagować, on już trzymał

Zosię za rękę w bezpiecznej odległości od wykopu i kamienia.

- Młoda damo - sapnął z naganą w głosie - im bardziej tajemniczy schowek, tym

bardziej tajemnicze mogą być jego zabezpieczenia. A nie chciałbym, aby któreś z nich zrobiło

ci krzywdę.

Skinąłem głową w uznaniu dla jego przezorności. Rozwinąłem linkę na całą jej

długość:

- Pomoże mi pan, panie Januszu - przywołałem Okońskiego. - A pan, panie Onufry,

niech się schowa wraz z Zośką za tamte drzewa.

Posłuchano mnie grzecznie. Ująłem wraz z Okońskim za wolny koniec linki i

zakomenderowałem:

- Raz, dwa i...

Kamień poruszył się w wykopie i oparł o jedną ze ścianek.

- No, teraz pójdzie! - zawołałem. - Ciągniemy, panie Januszu!

Kamień drgnął i zaczął wypełzać z jamy... Coś zgrzytnęło pod nim...

Wybuch!

Wytrysnął na wszystkie strony piach, jakieś papierki i szczątki korzeni, a pośrodku

wyrósł nagle słup zielonych płomieni.

- Do samochodów po gaśnice! - zawołał Okoński.

Powstrzymałem go za łokieć:

- Nie zdąży pan i z naszymi gaśniczkami nie da rady. To pali się fosfor... Pozostaje

zaczekać, aż sam zgaśnie.

Nie trwało to zresztą długo. Ogień skurczył się i znikł pozostawiając tylko smugę

dymu. Opodal wykopu pan Onufry zadeptywał jakiś strzępek palący się smoliście.

- No, zajrzyjmy, co nam też ogień zostawił - Okoński chwycił za linkę. - Ciągniemy,

panie Pawle.

- Poczekajcie, panowie, mam tu coś ciekawego! - zawołał Rzecki - Chyba wybuch

wyrzucił ze skrzynki siostrzyczkę naszej “wilczurki”!

Rzeczywiście. Na wpół stopionej bryłce bursztynu można było domyśleć się zarysu

wilczego łba. Ostre uszy i przyczepione do jednego z nich srebrne kółeczko były

nienaruszone.

- Czyli trafiliśmy na właściwie miejsce! - ucieszyłem się.

- Tylko że pierwszy trafił tam ogień. Wątpię, czy coś ciekawego nam zostawił -

ponuro oświadczyła Zośka.

- Nie narzekaj - pocieszyłem ją - tylko dziękuj panu Rzeckiemu, że cię powstrzymał

przed wskoczeniem do dołu. Może wiesz albo się chociaż domyślasz - co zresztą wystarczy

jak wyglądają oparzenia fosforem.

Zośka spuściła głowę:

- Dziękuję panu! - szepnęła w stronę Rzeckiego.

- Nie ma za co! - nasz jasnowidz głasnął się z zadowoleniem po perkatym nosku.

- No, dosyć tego straszenia - wtrącił się pan Janusz. - Wyciągamy kamień!

Tym razem kamienny słup poddał się nam bez niespodzianek. Przepychając się nieco

zajrzeliśmy do jamy. Na dnie jej leżały dwie rozerwane wybuchem metalowe skrzynki. Już

mieliśmy je wydobyć na powierzchnię, gdy usłyszeliśmy coraz: bliższy nas trzask łamanych

gałęzi. Okoński pchnął nogą kamień, aby ten spadł do dołu i zasłonił skrzynki. W samą porę!

Bo już był przy nas gruby gość w sile wieku i czterech młodzieńców...

- Cóż tu się stało?! Co za nieszczęście?! Czy są ranni! - grubas, którego w myślach

nazwałem Tłuścioszkiem, wymachiwał apteczką.

Ależ nic takiego, proszę pana - wysunąłem się do przodu, odgradzając go od jamy, ku

której ciekawie zerkał. - Nieumiejętnie i, przyznam, niepotrzebnie rozbrajaliśmy poniemiecki

granat. Na szczęście wszyscy cali...

- To świetnie! - Tłuścioszek otarł czoło z potu. - Pozwolą państwo, że się przedstawię.

Doktor Hans Gensche z Bonn, a to moi młodzi przyjaciele i uczniowie. Reprezentujemy

Towarzystwo “Przez Historię do Przyjaźni”.

Dokończyliśmy wzajemnej prezentacji. I reprezentanci bońskiego stowarzyszenia

zabrali się do powrotu. Odchodząc Gensche zdjął z gałęzi jeden z papierków rozrzuconych

wybuchem:

- Granat więc tu wybuchł? - zerknął na nas spod oka. - Dziwnie bogaty granat, który

rozrzuca angielskie funty... Do zobaczenia w Górowie - skinął ręką i zniknął w ślad za swymi

uczniami pośród krzaków.

Błyskawicznie wyciągnęliśmy kamień z wykopu i leżące na piaszczystym dnie

skrzynki. Przez wyrwy spowodowane wybuchem widać było, że pełne są spalonego papieru.

Podważyliśmy łopatkami wieka. Im bardziej w głąb skrzynek, tym łatwiej było rozpoznać

kształt zwęglonych banknotów.

- Psia kość! - zaklął Okoński. - Spaliliśmy kasę Werwolfu. A musiała tu być niezła

sumka. Funty...

- I ruble! - zawołała Zośka podnosząc z mchu nadpalony banknot. - A tak został

popiół...

Przysiadłem na korzeniu obok milczącego Rzeckiego:

- To może wolelibyście, żeby ta kasa, cała i nie spalona wpadła w ręce Tłuścioszka,

przepraszam, doktora Genschego? Nie wiem, jakiej nauki on jest doktorem, ale wydaje mi się,

że takiej jeszcze nie stworzono.

- Jak można! - zawołała Zosia. - Taki uprzejmy pan. Biegł tu z apteczką!

- A można - jak zawsze cicho i ostrożnie powiedział pan Onufry - gdy ściskałem jego

dłoń poczułem negatywne, przeciwne memu, promieniowanie.

- A mnie się wydało - zamyśliłem się - że jednego z jego uczniów widziałem w

drzwiach “Kłobuka”, gdy Zosia pytała, jak daleko jeszcze do Górowa. Czyżby był jednym z

pasażerów zielonego scirocco. Jak pan myśli, panie Januszu? - spytałem Okońskiego, który

grzebał patykiem w popiele skrzynek.

- O, coś tu jest - zawołał zamiast odpowiedzieć. Przewrócił skrzynkę, z której wypadło

spore zawiniątko. Podniósł je i rozwinął. - Oho, dwa parabellum i to w doskonałym stanie!

- Będą kłopoty - mruknął Rzecki. - Policja bardzo nie lubi, gdy poszukiwacze skarbów

znajdują broń. Czasem nawet oskarża o próby handlowania nią.

- Spokojnie, drogi panie Onufry - uśmiechnąłem się. - Zapomina pan, że jestem tutaj

służbowo. Mam chyba więc prawo znaleźć, przepraszam za rym, to i owo?

- Ale jak wytłumaczy się pan z tego wykopu i spalonej kasy?

- Popiołom już nic nie pomoże, możemy więc je wraz z kamieniem zakopać z

powrotem, a piasek wokół przysypać igliwiem. A te dwa pistolety? Wydaje mi się, że

znalazłem je dzięki pracy, obecnej tu również służbowo, koparki. Czyż nie tak było?

Odpowiedział mi potrójny śmiech.

- Tak - zakończyłem - śmiać się możemy z czystym sumieniem. Najważniejsze, że

broń trafi we właściwe ręce.

- A jak w następnych schowkach znów znajdziemy jakieś spluwy? - zaniepokoiła się

Zośka.

- To znów je oddamy władzy, praworządna niewiasto - zaśmiał się Okoński. - I

troszcz się na razie, czy schowki znajdziemy, a nie o to, co w nich będzie...

Schowałem parabelki pod kurtkę i ruszyliśmy do samochodów.

Po przyjeździe do Górowa odniosłem “zdobyczną” broń na posterunek.

Wylegitymowano mnie solennie, spisano protokół i raczono wypuścić.

Przydzielony nam na kwatery internat aż trząsł się tego wieczora od sporów i

namiętnych dyskusji. Ten wychwalał swoją absolutnie niezawodną metodę odkrywania

skarbów, tamten przechwalał się swymi dotychczasowymi sukcesami. Ten reklamował

rozmaite miejsca w kraju, gdzie skarby są pewne ,,jak drut”. Zauważyłem, że tylko o

jutrzejszych poszukiwaniach w ruinach Dzikowa (dawniej Wildenhof, posiadłość hrabiego

von Schwerina, dowódcy 16 Zmotoryzowanej Dywizji “Viking”), jednego z miejsc

najczęściej wymienianych jako to, gdzie ukryto Bursztynowa Komnatę, wszyscy raczej

milczą, najwyżej opowiadając o faktach wszystkim poszukiwaczom doskonale znanych. “Cóż

- pomyślałem - tajemnica zawodowa. Każdy myśli, że to on właśnie natrafi na skrzynie z

ósmym cudem świata”.

Gdy odprowadzałem Zośkę do jej pokoju, była już w nim jej współlokatorka, Irina

Antonowna Zubajewa. Licząca chyba niewiele ponad dwadzieścia lat bardzo ładna

blondynka, która od razu zaproponowała, byśmy mówili sobie po imieniu.

Na jej łóżku zobaczyłem z niejakim zdumieniem rozłożony najnowocześniejszy

wykrywacz metali “Midas II” produkcji angielskiej.

Gawędziliśmy właśnie o ciężkim losie poszukiwaczy skarbów w dzisiejszym

zbiurokratyzowanym świecie, gdy zajrzał do pokoju Okoński:

- Chciałbym pana prosić na chwilę.

Przeprosiłem panie i wyszedłem:

- Co się stało?

Pociągnął mnie za rękę do stolika w rogu naszej jadalnio-kawiarni:

- Usiłowałem znaleźć tego mojego Ruskiego. I jakby się pod ziemię zapadł. Tyle że na

parkingu, tak gościnnie nam udzielonym przez policję z przeciwka, stoi jego golf z

moskiewską rejestracją. Próbowałem wypytać pułkownika Owsianowa, to mnie z lekka

objechał: “Jak ja Ruski, to już za wszystkich Ruskich muszę odpowiadać?! Nie znam go!”

Nie wiem, mówi prawdę czy kłamie Aha, przy okazji chciałem dowiedzieć się też czegoś o

Towarzystwie “Przez Historię do Przyjaźni”. Sam szef naszej akcji poszukiwawczej nic o

nich nie wie. Ale powiedział, że zaproszenia wysłano do wielu ludzi i możliwe, że ktoś

przekazał swoje dalej, do Bonn. No i przyjechały Niemiaszki tamtym mercedesem

mikrobusem. Do pełni relacji, to ich, jak internat długi i szeroki, nigdzie nie ma.

- Jeśli dodam do tego, że mieszkająca z Zośka bardzo młoda Rosjanka wyposażona

jest w bardzo profesjonalny i bardzo drogi sprzęt bynajmniej nie rosyjski, ale angielski, to

będzie chyba komplet ciekawostek na dzisiaj.

- O czym panowie radzą? - Zośka podeszła tanecznym krokiem do stolika.

- A tak sobie - odparłem wymijająco.

- To radźcie sobie, radźcie - nadąsała się. - A mnie jutro Irina nauczy posługiwać się

“Midasem” i nie wiem, kto będzie lepszy: ja czy pan Paweł i jego ,,Prospector”.

- To będzie jutro - ziewnąłem - a na razie idę do Rosynanta szykować sobie leże. Daje

mi się we znaki ta noc zarwana przez samochodzik Pana Samochodzika... Ale... -

zatrzymałem się przerywając śmiech mych towarzyszy. - Gdzie to podział się nasz czcigodny

godny jasnowidz?

- Jasnowidz? - machnął ręka Okoński. - Kazał nazywać się czarnowidzem, bo ma złe

przeczucia, a w dodatku w tym hałasie nie może tych przeczuć uporządkować. Otulił głowę

poduszką i próbuje spać.

- I ja tak zrobię mruknąłem wychodząc z sali.

Niestety, nie dane mi było naśladować pana Rzeckiego, bo ledwo umościłem się w

śpiworze, ktoś uderzył pięścią w szybę Rosynanta. W późnym sierpniowym półmroku

poznałem Okońskiego:

- Cóż znowu, panie Januszu?! - szarpnąłem klamkę otwierając drzwi auta.

Okoński wsunął się do środka:

- To, że muszę wracać do Bochum - pstryknął w komórkowiec. - Dzwonili z “Forum”.

Podałem im na wszelki wypadek mój numer.

- A jest pan pewien, że to telefonowano z hotelu? Dzisiejszy dzień obfituje w nie

najsympatyczniejsze dla nas tajemnice...

Żachnął się:

- Ma mnie pan za głupiego? Jasne, że sprawdziłem. W hotelu szukała mnie moja

firma, którą zawiadomiłem, gdzie kwateruję.

- Każdy może podać się za pracownika zakładów Opla z Bochum - mruknąłem.

- Ale nie każdy wie, że moim szefem jest inżynier Otto Brauer - odciął się Okoński.

- Chyba że tak - westchnąłem, mimo wszystko nie przekonany. - Co pan więc

zamierza?

- Wsiadam w trabanta i grzeję, ile w nim mocy, do Warszawy, tam oddam go

pańskiemu szefowi z podziękowaniem, no i pognam do Bochum swoim mercedesem. Brauer

prosił, abym stawił się natychmiast. A, jak pan pamięta, mój wyjazd był “grzecznościowy”.

Muszę wiec się śpieszyć. Aa, tu ma pan moją mapkę... może lepiej, żebym jej nie woził ze

sobą. Kopię wilczycy zniszczyłem. No, to szczęśliwych łowów, jak mawiają Indianie! Mam

nadzieję, że podzieli się pan ze mną trofeami! Ja zresztą nie miałem zamiaru dzielić się z

nikim, ale kto mógł przewidzieć, że babci wpadnie do głowy pisać do ministerstwa. Cóż,

powodzenia!

- Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć!

Chwila i sierpniową ciszę wieczoru rozerwał warkot ruszającego na pełnych obrotach

trabanta.

- Szerokiej drogi i gumowych drzew... - ziewnąłem i wtuliłem się w śpiwór. Nie

chciało mi się już taszczyć klamotów na zwolnione przez Okońskiego miejsce. Zresztą hałas

doprowadzający do czarnowidzenia pana Rzeckiego i mnie odstraszał.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ZAMACH NA OKOŃSKIEGO • DO KOGO NALEŻAŁ ZŁOTY

“PATEK” • LEGENDA O BURSZTYNIE • DAWNO OPRÓŻNIONY

SCHOWEK “WILCZYCY” • CZARNE AUDI I STARSZY PAN •

TŁUŚCIOSZEK PRZY NASZYM BUNKRZE • CO KRYJE JEZIORO

MARTWE • ZAWODY EKSPLORATORÓW WOKÓŁ LEŚNICZÓWKI •

CUKIER W PALIWIE ROSYNANTA

- Piip! Piip! - obudził mnie, smacznie śpiącego w Rosynancie, sygnał telefonu.

- Ha... Halo!... - poderwałem słuchawkę.

- Mówi Okoński - odezwał się w niej stłumiony głos.

- Okoński? Pan Janusz?...

- A któżby? - zachichotała słuchawka.

- Domyślam się, że dotarł pan szczęśliwie do Warszawy, a może i dalej. Tylko

dlaczego musi mi pan o tym komunikować o tak diabelskiej porze?!

- O taak, dotarłem - odpowiedział ściszony głos Okońskiego - tylko nigdy nie zgadłby

pan dokąd: na oddział ortopedii Szpitala Wojewódzkiego w Olsztynie...

- Co?!

- Niech mi pan nie przerywa, tylko daje mówić, bo coś słabo się czuję!... Po pierwsze

przed Lidzbarkiem wyskoczyła z bocznej drogi ciężarówka bez świateł i tak zaprawiła, że

turlaliśmy się z “trampkiem” dobrą minutę po polu. Tu film mi się urwał. Oprzytomniałem

dopiero tu, jak mnie składali. Po drugie: ból musi widocznie ożywiać pamięć, bo już wiem,

skąd znam tego Ruska. Przyjechał do Kocha, do Barczewa. Ponoć wcześniej przyjeżdżał do

niego częściej... Po trzecie (i to przykre): z mojej saszetki, która leży tu obok wraz z

paszportem, prawem jazdy i pieniędzmi, zginął notes, w którym ja, idiota, sześć wskazań

“wilczycy” zapisałem nie wiadomo po co. Po czwarte (i to dobre): niech pan uspokoi szefa, że

trabanta będzie za co wyremontować albo nawet kupić nowszego. Obok na stoliku siostra

położyła zegarek znamienitej firmy szwajcarskiej Patek i ze złotą, choć zerwaną bransoletką.

Stwierdziła, że znaleziono go przy mnie w trabancie i ucieszyła się, iż może mi oddać tak

cenną rzecz. Toż nie będę na tyle niegrzeczny, żeby przekonywać siostrzyczkę, że to nie moje

cacko. Tak wiec trabanta mamy z głowy... koło pozostałych pięciu “dziurek” niech się pan

zakrzątnie jak najszybciej, bo ci co mnie walnęli i gwizdnęli notes... Przepraszam, ale

słabnę...

Połączenie się urwało.

Ziewnąłem serdecznie i jąłem się gramolić ze śpiworu... gdy nagle, zupełnie

odruchowo wyskoczyłem z niego błyskawicznie: miejsce, które zajmował golf “Ruska

Okońskiego” było puste! Ale co miałem robić? Alarmować udzielający nam gościnnie

parkingu posterunek policji? Zakląłem pod nosem, wziąłem przybory toaletowe i poczłapałem

do umywalni internatu. Odświeżony nieco przygotowałem sobie przy użyciu grzałki i

półlitrowego kubka podwójną porcję mej ukochanej zielonej herbaty, zasiadłem z nią na

ławce przed internatem i jąłem mi bijać fajeczkę.

Przyznam, że smutno mi było na duszy. Nasza ekipa straciła już dwóch członków.

Jednego - Zygę - porwała nam miłość. Drugiego - Okońskiego - zakuł w gips podstępny atak

ciężarówki. Tylko przez kogo kierowanej? Czy to był ktoś od tajemniczego rosyjskiego

dziennikarza czy z zielonego scirocco, które wydawało mi się mieć jakieś związki z

Towarzystwem “Przez Historią do Przyjaźni”. Sądziłem, że uda mi się wyjaśnić, czyje ręce

prowadziły ciężarówkę. Zresztą... Nieznany przeciwnik wzbogacił się o bezcenną rzecz -

notes Okońskiego. Teraz nie musi już iść naszym tropem, jak to było z tak szybkim

pojawieniem się Genschego wraz z ferajną na miejscu naszej niefortunnej eksplozji. Teraz

przeciwnik ma pięć miejsc do wyboru. Od którego zacznie?

Usłyszałem smaczne ziewniecie i na ławkę obok mnie osunął się miękko pan Onufry.

- Czym mogę służyć o tak wczesnej porze? - spytałem. - Kawa czy herbata?

- Rankiem, młody komnatologu - uśmiechnął się w głębi brody Rzecki - najlepsze jest

świeże powietrze - to mówiąc przeciągnął się rozkosznie i odetchnął głęboko.

Uprzejmie odsunąłem się z fajką na bok.

- Nie przesadzajmy - klepnął mnie po kolanie.- Lepiej opowiedz pan, co słychać...

Opowiadałem o faktach i przypuszczeniach, a podczas mej opowieści znamienity

teleradiesteta smutniał:

- Hm... - mruknął wreszcie - widziałem przed zaśnieciem jakieś strzępy ponurych

obrazów, był i wśród nich duży samochód uderzający w jakieś małe auto, ale myślałem, że to

tylko wpływ hałasu w internacie. Oj, starzejecie się, Rzecki!

Powoli siedziba znamienitych poszukiwaczy skarbów ożywała. Każdy chciał być

pierwszy w Dzikowie, czyli dawnym Wildenhof, gdzie zapewne czekała już na niego

Bursztynowa Komnata.

- Może jeszcze powiązana w pęczki?! - burknąłem zły na tę chaotyczną krzątaninę.

- Pan coś mówił, panie Pawle? - spytała Zośka przysiadając na ławce.

- Tobie też powiem - mruknąłem - same smutne rzeczy, ale wysłuchać ich musisz,

skoro mianujesz się moją pomocnicą.

- To pan mnie mianował! - oburzyła się.

- Dobrze już, dobrze Słuchaj... - i powtórzyłem relację zdaną Rzeckiemu.

- Biedny pan Okoński - zasmuciła się wysłuchawszy mnie.

Widząc jej smutek sławny teleradiesteta przysunął się do niej bliżej:

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, młoda damo, to spróbuję cię rozchmurzyć

opowieścią kaszubską o powstaniu bursztynu...

Zosia nie miała nic przeciwko tej opowieści, pan Rzecki poprawił się więc na ławce i

przygładziwszy brodę zaczął opowiadać:

- Kiedy Pan Bóg stworzył już świat, usiadł zmęczony, ale i zadowolony, by odpocząć

krzynę. Zgromadzili się wtedy wokół Niego niebianie, aby oddać należną Mu chwałę i

cieszyć się wraz z Nim. A tak wesoło anioły pokrzykiwały, że aż w dole świeżo stworzona

ziemia drżała. Ale ujrzał dobry Pan Bóg, że jeden z niebieskich duchów smutny czegoś i

nawet łzę ociera. “Jakież to nieszczęście, mój wierny i dobry sługo, w tym radosnym dniu cię

spotkało?” - spytał troskliwy Włodarz. Przestraszył się gniewu Pańskiego anioł, ale odparł:

“Wszelką ziemię przebogato ustroiłeś, Panie, tylko o biednych kaszubach zapomniałeś...”

Zmartwił się Pan Bóg na te słowa, ale na ziemię spojrzał i zobaczył, że prawda to

najprawdziwsza. “Wiesz co - do anioła więc rzekł - zajrzyj do tej oto skrzyni i wysyp na

ziemię wszystko, co tam zostało”. Podfrunął wesół już anioł do skrzyni i przewrócił ją... A z

niej żółte kamyki i kamienie się wysypały i na ziemię kaszubską spadły. Tak oto bursztynu

najwięcej jest na Kaszubach, a już szczególniej na Kociewiu! Jeśli nie wierzysz, to sprawdź! -

mrugnął wesoło na koniec opowiadania pan Onufry do Zośki.

Dziewczyna zaśmiała się, ale niezbyt wesoło:

- Legenda piękna. Ale gdy my tu siedzimy, może ktoś inny dobiera się do kolejnego

schowka “wilczycy”.

- Przynajmniej nikt ze stowarzyszenia Genschego - wskazałem stojący na parkingu

mikrobus.

- A jeśli ktoś z towarzystwa tego, nazwijmy go, Ruska? - nie ustawała moja

pomocnica.

- To i my ruszajmy - zdawał się nie tracić dobrego humoru Rzecki. - Ponieważ nie

wiemy, gdzie ten ktoś penetruje, ty, młoda damo, wskaż nam miejsce, od którego powinniśmy

zacząć...

Zosia aż zmarszczyła nosek z przejęcia:

- To... to może, skoro wszyscy pojadą na północ i będzie tam spory ruch... pojedźmy

na południe od Górowa. Proponuję zajrzeć pod most nad torami, ten przed Górowem na

lidzbarskiej szosie. Przecież “wilczyca” też go wyznaczyła...

- Możemy zacząć i od południa - podniosłem się z ławki. - Ale wolicie, że najpierw

dowiem się, a przynajmniej spróbuję, gdzie to przebywa “Rusek Okońskiego”, czyli pan

bodajże Kurowlew, którego golf zniknął z parkingu podczas naszego zasłużonego snu.

Niestety nikt z personelu internatu ani z organizatorów zlotu nie wiedział, gdzie

należy szukać gospodina Kurowlewa. Tylko jedna ze sprzątaczek powiedziała mi, że widziała

go tuż przed północą zbiegającego dość raźnie jak na jego wiek po schodach. W ręku trzymał

dużą skórzaną torbę.

- Może tak zapytać pułkownika Owsianowa? - nieśmiało zaproponował Rzecki.

- Akurat - otrząsnąłem się - żeby mnie ochrzanił jak Okońskiego wczoraj? Zresztą

jeśli nie jest wspólnikiem Kurowlewa, to tyle wie gdzie go szukać co i my. Może spotkamy

go właśnie pod wzbudzającym sympatię Zosi mostem!

- Pan to zawsze! - jęknęła młoda eksploratorka, ale na szosę lidzbarską wyjechaliśmy

już w jak najlepszej zgodzie.

Zatrzymałem Rosynanta przed mostem i ostrożnie zeszliśmy po zarośniętym

chwastami nasypie. Uważnie rozglądałem się wokoło.

- Czego pan szuka? - zaciekawił się Rzecki.

- Śladów, że ktoś tu schodził dziś przed nami. Ale ani tu, ani po przeciwnej stronie nic

nie widzę. Chwasty za mostem też nie wydają się być pogniecione...

- O rany! - krzyknęła Zośka, zjeżdżając na pupie po stromiźnie nasypu, na który się

wdrapała

- A widzisz! - wybuchnąłem śmiechem.

- A widzę! - podniosła się z godnością i otrzepała dżinsy. - Tylko nie wiem, czy ten

widok panów ucieszy. Ktoś dobrał się do schowka przed nami.

W kilku skokach byłem przy tajemniczej studni. Tuż za mną posapywał pan Onufry i

zachichotała Zosia.

- Gdzie widzisz schowek?

- Jeśli nie jest on w studni po drugiej stronie wiaduktu, to może mi pan mówić

“Kaśka”!

Zbudowana z czerwonej cegły cembrowina studni ledwo wystawała z trawy o kilka

kroków za (patrząc od Górowa) murowanym z głazików i pomniejszych kamieni przęsłem

wiaduktu. Samą studnię przywalały betonowe podkłady.

Już łapałem za jeden, by go odciągnąć, gdy Rzecki schwycił mnie za rękę:

- Powoli, panie Pawle! - odwrócił się do Zośki: - A ty, młoda damo, dlaczego

uważasz, że właśnie ta studnia kryje schowek “wilczycy”? Czemu nie interesuje cię na

przykład to przęsło wiaduktu ani torowisko na nim?

- Nie wiem - dziewczyna mięła w dłoni liść dzikiego szczawiu. - Mam takie jakieś

dziwne przeczucie...

- Przeczucie... - pan Onufry pogładził z powagą brodę. - Tylko głupiec je

zlekceważy...

- Ale skąd, na Boga, wiesz, że ktoś już się dobrał do schowka?! - zawołałem.

- Tak sobie pomyślałam - dziewczyna odzyskała rezon - jak zobaczyłam te betonowe

podkłady zamykające studnię. To już Polaków robota, nie? Poniemieckie byłyby drewniane,

jak mi się wydaje. No a skoro nasi tak się zatroszczyli o studzienkę, to na pewno ją

spenetrowali, o ile można ją przebadać aż po samo dno...

- Zaraz sprawdzimy, czy można - sapnął Rzecki i teraz on złapał za koniec podkładu.

Pomogłem mu wraz z Zośką ile sił...

Odsłoniła się przed nami głęboka na dobre dziesięć metrów czeluść, w którą

prowadziły nadżarte rdzą klamry wbite w ceglany mur. Z ciemności dobiegał plusk wody.

- A żeby te klamry! - walnąłem pięścią w cembrowinę. - Będą mi zakłócać pracę

“Prospectora”!

- Pan chce zejść na dół po tym przerdzewiałym żelastwie - łypnął okiem do studni

Rzecki.

- A co pan myślał? - spytałem niezbyt grzecznie.

- A to, że i ja mam na zejście do studni ochotę. A że jestem starszy, pójdę pierwszy!

Hi! Hi!

Uścisnąłem starszego pana:

- No to każdy po swój sprzęt! Schodzącego przewiążemy na wszelki wypadek liną,

które przewleczemy przez szparę między podkładami. Nawet jeśli któraś z klamer trzaśnie, to

nic oprócz kilku sińców czy zadrapań nie grozi!

Po chwili już wiązałem ratowniczy węzeł pętli opasującej wydatny brzuszek radiestety

i podawałem mu halogenową latarkę. Rzecki włożył do kieszonki kurtki swe tajemnicze

wahadełko, ale pokręcił głową:

- Boję się, że nie na wiele tu się przyda. Te klamry, które tak pana zdenerwowały,

mogą fałszować jego wskazanie. Jeśli jeszcze dodamy przepływającą dołem strugę, której

promieniowanie ma ogromny wpływ na przyrząd, od którego będę się próbował dowiedzieć

prawdy o schowku to... Hi! Hi! - zakończył niewesołym śmieszkiem.

- Tak więc pan?... - zaniepokoiła się Zosia.

- Tak, młoda damo, że pozostała mi jeszcze skromna umiejętność odczytywania nie

znanej innym historii rzeczy, zwana przez ciebie, z wielką chwałą dla mnie,

jasnowidzeniem...

I pan Rzecki przewrócił nogi przez cembrowinę.

- Pierwsza klamra! - zawołał.

Ostrożnie popuszczałem linę...

- Stop! - zadudniło wreszcie z głębi studni. - Dotarłem nad wodę! Cierpliwości!

Obwiązałem linę wokół podkładu i nachyliłem się nad otworem. Głęboko w dole

widziałem w świetle latarki, jak Rzecki wyjął z kieszeni wahadełko i powoli przesunął je

wokół siebie przy ścianie studni.

- To na nic! - zahuczało z dołu. - Muszę się skupić! Proszę o ciszę na górze! - latarka

zgasła.

Najciszej jak mogliśmy przycupnęliśmy z Zośką na cembrowinie. Słychać było tylko

plusk przepływającej przez studnię strugi.

Długo trwało, zanim w mrocznej czeluści rozbłysło światło i dało się słyszeć znajome

“Hi! Hi!”

Dziwne, że te dwie sylaby zdołały pomieścić i radość i smutek!

Pochyliliśmy się czym prędzej nad studnią, omal w nią nie wpadając!

- Brawo, młoda damo! - dudniło z głębokości. - Jest schowek i to opróżniony jak

przewidziałaś! Wyłażę!

Sapiąc z wysiłku pan Onufry (dyskretnie pociągany przeze mnie na linie) wygramolił

się wreszcie na powierzchnię. Przysiadł na podkładzie i jął się mocować z moim węzłem:

- Hi! Hi! Tuż pod powierzchnią wody jest w ścianie otwór na kilka cegieł szeroki i

głęboki. Wykonano go zapewne, gdy struga była płytsza... Otwór jest pusty, ale moje

jasnowidztwo mówi mi, że coś w nim było. I że pusty jest od dawna... Nie od wojny, ale od

jakichś dwudziestu lat... Zejdzie pan sprawdzić odkrycie staruszka? - zerknął na mnie.

- Jakże bym śmiał! - zawołałem, co zostało przyjęte przez pana Onufrego z radością.

- Może jednak sprawdzimy podstawy przęseł wiaduktu? - pogładził w zamyśleniu

brodę.

- Przecież tu był schowek! I ja go przeczułam! - zawołała z pretensją Zośka.

Mimo jej okrzyku wyruszyliśmy w chaszcze pod bocznymi przęsłami uzbrojeni: pan

Onufry w różdżkę, a ja w wykrywacz, “Prospector”. Niestety, niczego poza tym, że

przepływają tu z zachodu na wschód łączące się ze sobą strugi, nie odkryliśmy. Schowek

“studzienny” był jedynym. A że opróżnionym przez kogoś? Poszukiwacz skarbów musi być

przygotowany i na takie niespodzianki.

Z wielkim mozołem przywaliliśmy na powrót studnie betonowym podkładem, by nie

kusiła niepotrzebnie nikogo i ruszyliśmy w stronę Górowa.

Zerknąłem na tajemniczo uśmiechniętą “siostrzenicę”:

- Co cię tak cieszy?

- Widok pana Genschego, jak z wielkim mozołem odwala podkłady ze studni, a potem

włazi i... i zlatuje na dno, bo urwała się któraś z klamer!

- Nie życz drugiemu!... - pstryknąłem ją w ucho.

- Młoda damo! - dopowiedział z oburzeniem pan Onufry, ale po geście jego ręki

gładzącej brodą poznałem, że odmalowany przez Zosię obraz przypadł i jemu do smaku.

- Cóż, wracamy do internatu dowiedzieć się o szczegółowych planach na dzisiaj -

zaśmiałem się.

- A potem do Dzikowa! - krzyknęła radośnie Zośka.

- Oczywiście. Żebyś mogła wykazać wyższość “Midasa” Iriny nad moim

“Prospectorem”...

W opustoszałym internacie jego kierowniczka poinformowała nas, że poszukiwacze

zmienili plany i dziś pojechali nurkować w Jeziorze Martwym, a także przeszukać okolice

leśniczówki Białe.

- Martwe? - skrzywiła się Zosia. - Niemiła nazwa.

- Ale w wypadku tego jeziorka chyba słuszna - zamyśliłem się. Żaden ptak wodny na

nim nie gniazduje, a w samej wodzie nawet żaby nie zobaczysz. Stąd domniemanie, że

Niemcy mogli w nim zatopić bądź jakieś substancje trujące, bądź promieniotwórcze.

- To ci nurkowie strasznie ryzykują! - zdenerwowała się moja asystentka.

- A czy im ktoś każe tam nurkować? - wzruszyłem ramionami. - Zresztą jest też i

wersja, że Niemcy zatopili w Martwym skrzynie z niewiadomymi skarbami. Widocznie

nurkowie wolą w nią wierzyć.

Zawróciliśmy do Rosynanta, gdzie czekał na nas pan Onufry, gdy zatrzymało się

przed nami czarne audi najnowszego typu, z niemiecką rejestracją. Wysiadł z niego starszy

pan. Wysoki, o krótko obciętych włosach i, jak to się mówi, wojskowej sylwetce.

- Prusak - szepnęła Zośka.

Lekko kopnąłem ją w kostkę.

- Łaj! - powiedziała i zamilkła.

Starszy pan ukłonił się nam sztywno:

- Czy państwo należą do grona poszukiwaczy skarbów?

- Tak - odpowiedziałem.

- Czy dzisiaj jadą państwo do Głębocka nad Jezioro Głębokie?

- Nie. Dopiero jutro. Dziś sprawdzamy, czy pańscy rodacy nie zostawili czegoś w

Jeziorze Martwym lub jego okolicach - pozwoliłem sobie na drobną złośliwość, którą

przybyły skwitował uśmiechem:

- O tak, dużo tu pozostawiliśmy.

- I pan chce to odnaleźć? - próbowałem się odciąć.

Spoważniał:

- Szukałem tylko resztek mego domu, ale i ich już nie ma. Mam nadzieję odnaleźć

jeszcze jedną pamiątkę, ale to już jutro, gdy płetwonurkowie przeszukają Jezioro Głębokie.

Do widzenia państwu.

Znów sztywny ukłon i audi odjechało cicho pomrukując.

Opowiedziałem nie znającym niemieckiego Zośce i Rzeckiemu przebieg rozmowy.

- A nie mówiłam, że Prusak - zakrzyknęła triumfalnie nasza jedynaczka.

Pan Onufry pokręcił głową:

- Dziwne, ale na mnie ten człowiek wywarł dobre wrażenie.

- Przychylam się do zdania pana Rzeckiego - zaśmiałem się. - Wolę wierzyć

jasnowidzowi niż postrzelonej nastolatce!

- Phi! - parsknęła Zośka. - Jedziemy nad Martwe czy nie?!

- Się robi! - przekręciłem kluczyk w stacyjce.

W Półwiosku skręciliśmy na szosę, która prowadziła przez Pareżki nad Jezioro

Martwe.

- Zaraz będzie ten bunkier “wilczycy” - odezwała się niechętnie Zośka. - Może więc

poszukamy tu trzeciego schowka, zamiast nie wiadomo po co gnać za innymi nad to upiorne

jezioro.

Dziewczyna miała rację! Potwierdził to pan Rzecki delikatnym chrząknięciem.

- Się robi! - zawołałem po raz drugi, kryjąc zmieszanie. - Zajeżdżamy pod bunkier!

- No! - mruknęła usatysfakcjonowana asystentka.

Zwolniłem, zjechałem na pobocze i już miałem skręcać w grabową aleję, gdy

zahamowałem ostro: w samą porę, by nikt nie domyślił się, że interesuje mnie bunkier. Nikt,

czyli w tym wypadku członkowie Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” stojący przy

zaparkowanym na środku alei mikrobusie.

Wyskoczyłem z Rosynanta i prawie podbiegiem do Niemców.

- Witam pana, panie Gensche! Dzień dobry panom! Czyżbyście trafili tu na coś

interesującego?

Uśmiech Tłuścioszka, którym mnie przywitał, był kwaśny jak przysłowiowy ocet

siedmiu złodziei. Odpowiedział jednak uprzejmie:

- Ot, tak zjechaliśmy z szosy, widząc te ruiny. Ale wyglądają mi jedynie na rozpoczętą

budowę garaży. Co prawda, ciekawe po co tak duże garaże na tym pustkowiu, ale nie wiem

nic bliższego o nich. Po powrocie do Bonn sprawdzę z ciekawości w archiwach. A państwa

co tu sprowadza?

Wydało mi się, że w małych oczkach mignął twardy błysk.

Rozłożyłem ręce:

- Wyłącznie ciekawość spowodowana widokiem waszego samochodu! Jeśli

natrafiliście na skarby, mieliśmy nadzieję uszczknąć i coś dla siebie.

- Od kiedy to jeden eksplorator dzieli się swym znaleziskiem z drugim? - parsknął

Tłuścioszek. Po oczkach poznałem, że za grosz mi nie wierzy. Zresztą, jeśli to on rozbił

Okońskiego i wykradł jego notes, to dobrze wiedział, co mnie sprowadza pod bunkier z

wielkim czerwonym napisem “Kocham Kaczora!”

- Zapali pan? - wyciągnął ku mnie srebrną cygarnicę.

- Dziękuję. Pozostanę przy fajce.

- Każda pliszka swój ogonek chwali! - zaśmiał się, rozpakował cygaro potężnych

rozmiarów i wydobył z kieszeni ozdobną obcinarkę do cygar... Lewą ręką... Ręką, na której

przegubie zobaczyłem wąską rankę, jakby... po przerwanej bransoletce!

Z trudem powstrzymałem się, żeby nie chwycić Tłuścioszka za gardło Co mi tam tych

czterech byczków, patrzących spode łba! Ten bandycki napad na Okońskiego, który mógł się

skończyć jego śmiercią! Wcześniejszy napad, ten w Bochum!

“No ale co, co, Pawełku?! Akurat Gensche ci się do czegoś przyzna? Ranka na

przegubie? Mógł się skaleczyć choćby tu, włażąc do bunkra. Będziesz się szarpał, to poskarży

się władzom, że napadasz na przedstawiciela budującego przyjaźń niemiecko-polską

stowarzyszenia. Jedyne co możesz, to mieć gościa na oku, no i nie dać mu się wyprzedzić w

wyścigu do pozostałych schowków wilczycy z jantaru. A na razie sprawdź, jak to jest z ranką

Tłuścioszka”.

- No to cóż, Herr Gensche, jedziemy dalej nad Jezioro Martwe?

- My poszukamy raczej przy leśniczówce - pyknął wonnym dymem - Nie jesteśmy

płetwonurkami, więc co po nas nad jeziorem? Za to dzięki wykrywaczom metali może

poszczęści się nam w lesie.

- Życzę powodzenia! - odszedłem dwa kroki. - Aha - odwróciłem się - przepraszam,

która godzina? Mój zegarek coś nie...

Tłuścioszek odruchowo podniósł lewą rękę z pustym przegubem:

- A niech to! Zostawiłem zegarek w internacie! Helmut która godzina?

- Dochodzi jedenasta - ponuro udzielił informacji jeden z byczkowatych towarzyszy

Genschego.

Pogwizdując wróciłem do Rosynanta.

- Czym to tak pana Niemiaszki ucieszyły? - siliła się na złośliwość Zośka.

Tym - odpowiedziałem spokojnie - że, choć wbrew swej woli, przyznały się do

rozwalenia ciężarówką (na pewno ukradzioną) “trampka” wraz z Okońskim. A co za tym

idzie, moim zdaniem, przyznały się też do zielonego scirocco oraz wcześniejszego napadu na

pana Janusza i włamań do jego domu. Jednym słowem jest to szajka panny Gunter, której tak

zależało na potwierdzeniu tożsamości ,,wilczycy z Górowa Iławeckiego” przez byłego

nadprezydenta Prus Wschodnich, a potem na jej odzyskaniu.

- To co powinniśmy teraz zrobić, proszę pana? - spytał z troską w głosie Rzecki.

- Na razie pojedziemy grzecznie nad Martwe i odwiedzimy także leśniczówkę Białe,

bo tam pojadą Tłuścioszek i reszta... A potem wymkniemy się ukradkiem i wrócimy do tego

bunkra...

Spojrzałem na Niemców raczej niechętnie zajmujących miejsca w mikrobusie.

- Trudno, kochani! Chcecie czy nie chcecie, dalej pojedziemy razem!

- Hi! Hi! - zatarł swe malutkie dłonie czcigodny jasnowidz, oglądający się na

wyjeżdżającego na szosę mercedesa. Nie to, żebym Niemców nie lubił, bo są wśród nich

różni, jak to w każdym narodzie. Ale gdy rano patrzyłem na tego pana, który przyjechał

czarnym audi, to owszem, wiedziałem, że mam przed sobą przeciwnika, ale nie wroga. A to

bardzo istotna, choć subtelna różnica...

Skinąłem potakująco głową.

- A ci z tego stowarzyszenia, które niby ma budować przyjaźń między naszymi

narodami, to, ech! - uderzył pięścią o pięść z tak niespodziewaną siłą, że aż przestraszył

Zośkę, która podskoczyła w fotelu.

- Przepraszam, młoda damo - Rzecki znów był jednym uśmiechem - ale czasem

człowieka ponosi...

Gdy przejeżdżaliśmy przez Pareżki zerknąłem na krzyż, z którego naród ukraiński

wołał do Boga o ratunek.

“Co sprawiło - pomyślałem - że moskwiczanka Irina modliła się pod ukraińskim

krzyżem?”

Zośka nie zwróciła nań tym razem uwagi, tylko Rzecki powiódł wzrokiem za

jaśniejącym wysoko drzewcem.

Gdy zjechaliśmy nad Martwe pierwsza grupa płetwonurków zakończyła wstępną

penetrację jeziora i meldowała się teraz przed prezesem Klubu “Rekin” z Gdańska, Jerzym

Janczukowiczem. Z uznaniem przyjrzałem się ich sprzętowi: halogenowe reflektory,

podwodne wykrywacze metali, sonary wskazujące każdą nierówność dna, która mogła

oznaczać stos zrzuconych przez Niemców do wody skrzyń, liczniki Geigera w

wodoszczelnych obudowach, na wypadek natrafienia na substancje promieniotwórcze.

- Ogólna pucha - mówił szykujący sprzęt potężnie zbudowany nurek z poznańskiego

Klubu “Delfin”. - W tym burgundzie...

Uśmiechnąłem się na to sympatyczne nazwanie brudnorudej wody jeziora.

- ...rzeczywiście ani rybki. Jeśli tu trafimy jakieś skrzynie, to trzeba by sprzętu

geofizycznego do zbadania struktury dna, bo muł rzadki jak śmietana.

- Mamy aparacik do tego: magnetometr protonowy - odezwał się jeden z gdańskich

nurków. - Tylko dajcie ponton, bo nasz nie udźwignie agregatu zasilającego i obsługi.

- Muł jak nic na parę metrów głęboki! - zawołała mocująca się z zamkiem

kombinezonu blondynka wychodząca na brzeg. - Ale co dziwne, natrafiłam na rząd

wystających z niego palików. Prowadzi w głąb jeziora - podniosła w górę tabliczkę do

zapisów pod wodą - mam zaznaczone jego położenie, o ile hitlerowskie czary nie zmyliły

mojej busoli - zaśmiała się.

- Pokaż - zawołał Janczukowicz. - Dobra Następna szóstka schodzi według tych

namiarów...

- Może pojedziemy stąd? - szepnęła Zosia. - Paliki, choćby nie wiem ile ich było, to

nie Bursztynowa Komnata...

- Poczekaj - rozsiadłem się na niewielkiej skarpie. - Czy nie zastanawia cię, po co

komu ogrodzenie na dnie jeziora? A może to sztucznie stworzona zatoka? Niemcy mogli

przecież skierować tu wodę, aby zakryła coś bardzo dla nich ważnego...

- Fakt - dziewczyna grzecznie usiadła obok.

Rzecki stał nieruchomo na brzegu jeziora i wpatrywał się w wodę. Po pewnym czasie

zawrócił ku nam, machając ze zniechęceniem ręką:

- Albo ja nie ten jasnowidz jestem co trzeba, albo to nie ta woda. Nic nie mogę

odczytać z przeszłości. Zresztą za duży tu ruch, bieganina, taplanina - przysiadł na kamieniu.

- Poczekajmy - starałem się obudzić nadzieję we współtowarzyszach. Może kolejne

patrole płetwonurków coś znajdą. Pan Janczukowicz nie wysyłałby ich pod wodę, gdyby na

coś nie liczył. To jeden z bardziej zawziętych na Komnatę łowców...

Rzecki kiwnął głową:

- Tak. Znam jego nazwisko, ale nigdy nie miałem okazji spotkać się z nim osobiście.

To wybitny fachowiec, chociaż upiera się przy tym, że Bursztynowa Komnata musi być

gdzieś pod wodą, najprawdopodobniej w szczątkach “Wilhelma Gustloffa” lub innego

zatopionego przez Rosjan niemieckiego transportowca. Poszukiwania naziemne go nie

interesują.

- Przecież jest płetwonurkiem! - zaśmiałem się.

Podszedł do nas Gensche:

- Zostają tu państwo jeszcze? My jedziemy pod leśniczówkę.

- O, to zobaczymy panów przy pracy. I ja będę miał okazję wypróbować skuteczność

swego “Prospectora”. Wyzywam panów na zawody: kto znajdzie więcej skarbów! - udałem

wesołość. - Zaraz przyjeżdżamy!

- Na razie! - Tłuścioszek pomaszerował do mikrobusu

- Zaraz?! - syknęła na mnie Zośka. - Raz pan każe nam tu czekać na wyniki

poszukiwań płetwonurków, to znów umawia się za chwilę z Tłuścioszkiem pod

leśniczówką?!

- Umawiam się za chwilę - spojrzałem na nią pobłażliwie - bo chcę, żeby tam byli, a

nie popędzili rozbebeszać nasz bunkier, młoda damo, jak cię chyba nieco na wyrost nazywa

pan Rzecki.

- Rozumiem i przepraszam - skinęła mi głową.

Zresztą, nad Martwym i tak nie zabawiliśmy długo. Koleinę zanurzenia płetwonurków

nie przyniosły bowiem żadnych rewelacji. Stwierdzono jedynie znaczne stężenie

siarkowodoru i pobrano próbki wody i mułu, aby poddać je analizom w laboratoriach, które

wykryłyby ewentualną obecność w jeziorze jakichś trujących substancji przedostających się

do wody z zatopionego przez Niemców ładunku. Promieniowania, które mogłoby świadczyć,

że ukryto w Martwym materiały i urządzenia do produkcji broni atomowej, liczniki Geigera

nie wykryły.

Tymczasem okolicę leśniczówki Białe opanowali “naziemni” poszukiwacze skarbów,

wyposażeni głównie w wykrywacze metali, ale najczęściej w prostsze typy niż “Prospector” i

“Midas”, głównie “Rambo” i “Penetrator” również firmy Armand. Młodzi Niemcy z

Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” ruszyli ze swym sprzętem w las, zaopatrzeni

przez Tłuścioszka w skrzętnie chowane przed moim okiem kopie jakiegoś planu. On sam

pozostał na ławce przed leśniczówką, otoczony ciężkimi kłębami dymu z cygara.

- Niech pan pamięta o zawodach! - zawołał do mnie.

Cóż było robić. Wyciągnąłem wykrywacz Zygi i saperkę, i ruszyłem w stronę, gdzie

nierówności terenu wyznaczały resztki okopów. Zośka mnie zdradziła, bo widząc Irinę (która

jak na moje oko obojętnie i bez przekonania merdała czujnikiem “Midasa” po ścieżkach i

polankach) dołączyła do niej, przypominając Rosjance, że ta obiecała nauczyć ją

posługiwania się “Midasem”.

Muszę stwierdzić, że to przeczesywanie lasu wciągnęło mnie. Przecież w każdej

chwili w słuchawkach mógł odezwać się pisk świadczący, że natrafiłem być może na skarb.

Zresztą byle metalowy drobiazg wystarczyłby, żeby “Prospector” dał mi o nim znać. Potrafił

przecież wykryć monetę przez trzydziestocentymetrową warstwę ziemi! Owszem, mogłem

włączyć jego “dyskryminator” tak, że wskazywałby tylko odnalezienie przedmiotów z metali

szlachetnych. Ale aż tak żądnym znalezienia “skarbu” nie byłem. Ciekawiło mnie wszystko,

na co mogłem się natknąć...

Gdzieś z boku rozległy się głośne niemieckie okrzyki świadczące, że moim rywalom

się poszczęściło.

- A niech ich... - mruknąłem ze złością. Ale ku mej nagłej radości już po kilku krokach

odezwał się mój wykrywacz. Dźwięk był czysty i silny, tak więc nie była to moneta czy guzik

od płaszcza, ale coś większego!

Dokładnie namierzyłem miejsce najsilniejszego sygnału, sprawdzając wychylenie

strzałki wskaźnika, czy mnie ucho nie myli. Wreszcie odłożyłem “Prospector” i przyklękłem

u stóp niewielkiego wzniesieni i które było chyba przed pół wiekiem osłoną stanowiska

karabinu nowego. Sięgnąłem po łopatkę...

Jeden sztych, drugi... Nic! Musiałem uderzyć mocniej i głębiej.

Hura! Ostrze łopatki uderzyło o coś twardego. Pomny niemiłej niespodzianki, którą

sprawił nam kamień w Pareżkach, ostrożnie odgarnąłem piasek rękoma. Na dnie wykopu

ukazała się zardzewiała rękojeść.

- Co my tu mamy? - sięgnąłem po nią już bez obaw i wyciągnąłem na wierzch.

Pomimo zeskorupiałego piasku i rdzy stwierdziłem, że trzymam w ręku całkiem dobrze

zachowany rosyjski pistolet “TT”. Używaną przez nasze wojsko i milicję bodajże do lat

siedemdziesiątych “tetetkę”. Sam kiedyś z niej strzelałem. Niestety stan tej nie zachęcał raczej

do naciśnięcia na spust. Nie miałem ochoty utracić dłoni. No, ale coś znalazłem i to nie byle

co! - rześko ruszyłem dalej poprzedzany przez czujnik “Prospectora”. Niestety, na “tetetce”

moje odkrycia tego dnia się skończyły. Połaziłem jeszcze z pół godziny po lesie, ale

wykrywacz milczał jak zaklęty. Wróciłem do leśniczówki. Byli tam już moi rywale od

Tłuścioszka. Znaleźli lufę i zamek niemieckiego karabinu maszynowego spandau i skorupę

rosyjskiego granatu zaczepnego, tak zwanej “cytrynki”, na szczęście bez zapalnika i pustą.

Oceniający nasze znaleziska Gensche, biorąc pod uwagę bardzo dobry stan mej

“tetetki” i to, że była kompletna, ogłosił mnie zwycięzcą.

- No to teraz do Górowa. Trzeba uczcić pański sukces - zaśmiał się patrząc na mnie

spod oka.

“A patrz sobie, patrz! - pomyślałem. - I tak zaraz pojadę za tobą. Nawet nie zdążysz

ruszyć paluszkiem przy bunkrze!”

- Cóż - uśmiechnąłem się do niego jak najuprzejmiej - muszę tu jeszcze zaczekać na

moją... - zawahałem się - siostrzenicę. Gdzieś zawieruszyła się zawieruszyła się z panią

Zubajewą. Proszę jechać. Dogonię pana.

Gensche wydał mi się bardzo ucieszony tym, że jeszcze zostaję przy leśniczówce, ale

nie zwróciłem na to specjalnej uwagi, zły na Zośkę i Irinę. Gdzie to pałętają się po lesie? Dam

ja Zosi Bursztynowa Komnatę, że nawet na widok kropli żywicy czkawki będzie dostawać!

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że przecież nie ma i Rzeckiego. Ale nie zdążyłem się

rozzłościć na niego, gdy wyszedł zzu płotu ze swą słynną skrzyneczką w ręku.

- No i co? - zapytałem w miarę uprzejmie.

- Niestety nic - usiadł na ławce i, jak to w jego zwyczaju, pogładził brodę. - To znaczy

kryje się tu gdzieniegdzie jakieś żelastwo w starych okopach i, co przykrzejsze, nie

pogrzebane jak Pan Bóg przykazał, szczątki ludzkie... o, dużo ich, za dużo...

- Może po powrocie do Warszawy uda mi się zorganizować tu ekshumację?

Oczywiście pod pańskim kierunkiem.

- Panie Pawle - uśmiechnął się smutnie - komu się zechce przekopywać taki szmat

lasu i kto za to zapłaci? - pokręcił głową. - A wie pan, jakie było moje najsmutniejsze

znalezisko?

- Słucham?

- Natrafiłem na sosnę, wiekową, oplecioną wrosłym już pod korę łańcuchem, u

którego zwieszały się szczątki dwóch uzd, a w nich czaszki końskie... Ktoś, a było to zapewne

w 1945 roku, przywiązał parę koni do drzewa i odszedł od nich, i zginął... Konie męczyły się

nie zauważone przez nikogo, bo sądzę, że wtedy rósł wokół gęsty zagajnik... męczyły się, aż

zdechły z głodu...

- Panie Onufry! Przecież wtedy tylu ludzi...

- Panie Pawle - przerwał mi - jedni ludzie drugim ludziom, a przy następnej okazji ci

drudzy tym pierwszym. Ale co tu winne zwierzęta?

Opuściłem wzrok pod pociemniałym nagle spojrzeniem jego tak zawsze pogodnych

błękitnych oczu.

W milczeniu obracałem fajkę w dłoni. Rzecki układał cicho swój sprzęt w

skrzyneczce.

- Ojej - usłyszałem wołanie Zośki - to panowie czekają na mnie. - A myśmy z Iriną...

- A wyście nic nie znalazły - zaśmiałem się.

Powracał dobry humor.

- Jakże my mogły znaleźć - śpiewnie odezwała się Irina - kiedy taki sławny

poszukiwacz jak pan wszystkie skarby z lasu wykopał? - uśmiechnęła się, pakując torbę z

“Midasem” do bagażnika golfa.

“Piękna kobieta - pomyślałem - tylko trochę za dużo niewiadomych: ma supersprzęt

eksploratorski, a posługuje się nim byle zbyć. Czyżby nie natrafiła jeszcze na miejsce, gdzie

go ma właściwie użyć? I ta modlitwa pod ukraińskim krzyżem?”

- Jedziemy? - machnęła nam ręką piękna Rosjanka.

- Już! - odmachała jej młodziutka Polka, której też niczego nie brakowało.

- Zosiu - zapytałem, gdy szliśmy do Rosynanta - czy rozmawiałaś z Iriną na temat

naszego tu przyjazdu? No, kim jesteśmy, po co...

- Też! - nadęła się jak balonik. - Czyż nie jestem siostrzenicą Pana Samochodzika?!

- Hi! Hi! - zachichotał, ale z pewnym szacunkiem pan Onufry.

- Dobra, przepraszam! - podniosłem ręce. - Ale tu jesteś moją siostrzenicą. Jasne?

- Jasne! - rozpogodziła się Zośka.

Wsiedliśmy, uruchomiłem silnik i już miałem wrzucać bieg, by ruszyć za znikającym

za zakrętem golfem Iriny, gdy rzuciłem okiem na deskę rozdzielczą...

- A żeby! - wrzasnąłem błyskawicznie wyłączając silnik.

Wskazówka jednego z (jak to nazwał pan Tomasz) amerykańskich bajerów, czyli

wskaźnika gęstości paliwa, stała na czerwonym polu.

- Co się stało? - poderwali się Rzecki i Zośka.

- Mamy cukier w paliwie - wycedziłem przez zęby. - I daję sobie głowę uciąć, że

nasypany ręką Genschego!

- Cukier? A czym to grozi? - zaniepokoił się radiesteta.

- W najlepszym wypadku zapieczeniem wtryskiwaczy paliwa, w najgorszym

zatarciem silnika.

- O rany! - jęknęła “siostrzenica”.

- Ech! - westchnąłem. - Żeby był tu Zyga ze swym maluchem albo Okoński z

“trampkiem”! Zresztą i ich autka Tłuścioszek załatwiłby podobnie jak Rosynanta! Musi

wiedzieć coś pewniejszego niż zapis w notesie pana Janusza o bunkrze i śpieszyć się, żeby

zdążyć przed nami. Już pewnie jest na miejscu.

- A my? - załamał dłonie Rzecki.

- A my musimy się modlić, żeby leśniczy miał w garażu zapas ropy do gazika. Jeśli

ma, to wylewamy nasze “zatrute” świństwo, przepłukujemy zbiornik i układ paliwowy, jak to

się mądrze nazywa, tankujemy ropę leśniczego i pojechali!

- A jeśli leśniczy nie ma zapasu? - ponuro zwiesiła głowę Zośka.

- To grzecznie i szeleszcząc banknotami poprosimy, by nas odholował do Górowa ku

wielkiej radości Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni”!

ROZDZIAŁ SZÓSTY

NIESPODZIEWANA POMOC • Z NOKTOWIZOREM ZA

ZŁODZIEJAMI • OBSTAWIĆ GRANICĘ! • DZIURY W DĘTKACH •

MAŁY ZŁODZIEJ RATUJE DUŻEGO • TO JEDNAK NIE IRINA •

NOCNE OCZEKIWANIE NA TŁUŚCIOSZKA • WYMIANA

POGRÓŻEK Z GENSCHEM

Na szczęście, zapasy oleju napędowego w garażu leśniczówki wystarczyłyby do

napełnienia zbiorników nie tylko Rosynanta, ale dywizji zmotoryzowanej. W dodatku

powracający właśnie z obchodu swego rewiru leśniczy okazał się być niezłym mechanikiem.

Tak więc praca nad doprowadzeniem do porządku Rosynanta dziarsko posuwała się do

przodu.

- Ej ty tłusty, tłusty, tłuścioszku... - mruczałem mocując się z oporną nakrętką.

- Słucham? - spytał spod wozu leśniczy.

- Nie, nic. Tak sobie nucę.

Wreszcie zatankowaliśmy przemytego Rosynanta, uiściliśmy opłatę za pomoc i

paliwo, przed którą pan na leśnictwie Białe gorąco się wzbraniał, i pomknęliśmy przez las.

Ściemniało się już, włączyłem więc reflektory, obiecując sobie zgasić je i przejść na

noktowizor dopiero w Pareżkach. Wcześniej nie spodziewałem się spotkania z ludźmi

Genschego. Spotkanie takie mogło być niezbyt miłe! Przecież ich było pięciu, w tym czterech

wyglądających na speców od walki wręcz. Wystarczy zresztą, żeby jeden z nich miał broń!

Co ja poradzę przeciw niemu z moją zardzewiałą “tetetką”? Gdyby chociaż nie wiedzieli, że

to wykopalisko, w mroku można byłoby nią nastraszyć Niemiaszków... Ale czy posuną się do

użycia siły lub też, co gorsza, broni? Jest nas troje, więc taki napad, żeby nikt z nas nie

rozpoznał napastnika, raczej odpada. Uśmiercić nas? Nie tragizuj, Pawełku! Nasypać cukru

do paliwa, to i owszem, ale coś więcej?... Coś więcej? A rąbnięcie ciężarówką w trabanta,

którym jechał Okoński? Przecież musieli brać pod uwagę, że mogą go zabić... Cóż... Tak czy

inaczej trzeba będzie się skradać do bunkra ostrożniutko.

Zabłysły przed nami światła Pareżek. Zgasiłem reflektory i wysunąłem z przedniej

półki ekran noktowizora.

- Hi! Hi! - chichot Rzeckiego tym razem pełen był prawdziwego podziwu. - Witam

kolegę jasnowidza!

- Cała przyjemność po mojej stronie! - zasalutowałem.

- Ale numer! - szepnęła wpatrzona w zielonkawo rozświetlony ekran Zośka.

Zwolniłem, bo wjeżdżaliśmy w zakręt, za którym w zaroślach po lewej otwierała się

grabowa aleja prowadząca do upamiętnionego otworkiem w jantarowej wilczycy bunkra. Tu

gdzieś należało ukryć Rosynanta, a resztę drogi przejść pieszo...

- Uwaga! - krzyknąłem odruchowo wdeptując hamulec.

Na ekranie noktowizora zajaśniały dwie sylwetki samochodów wyjeżdżających z

“bunkrowej” alei na szosę. Pierwsza kształtem przypominała golfa, druga kołyszący się

ciężko mikrobus. Musiał wieźć jakiś znaczny ciężar.

- Irina i Gensche! - klasnęła w dłonie Zośka. - Nie zobaczą nas?

- Wątpię - mruknąłem. - W tej ciemności pod drzewami? Ale ten golf to chyba nie

Irina.

- A kto? - zaciekawiła się.

- Zapomniałaś... Aha, przecież ciebie nie było przy tym, jak w Pareżkach Okoński

zobaczył podejrzanego Ruska, podającego się za dziennikarza. Ten facet zniknął z internatu w

nocy, gdy ciężarówka połamała “trampka” i pana Janusza. Niejaki Kurowlew.

- Oj, niedobrze - westchnął Rzecki, przechylając się nad mym ramieniem ku ekranowi.

- Znaleźli skrytkę. I to nie pierwszą lepszą. Spójrzcie, mikrobus aż się ugina!

- Dorwali Bursztynową Komnatę! - jęknęła Zosia.

- Nie martw się. Całej za jednym kursem nie wywiozą. Jeśli rzeczywiście trafili na nią,

to w bunkrze zostało coś i dla nas! - zaśmiałem się.

- Bursztynowej Komnaty już nie ma. Spłonęła w Królewcu - cicho, ale z naciskiem

odezwał się jasnowidz.

- No to co wiozą? - żachnęła się dziewczyna.

- Ba! - rozłożył ręce Rzecki. - Mało to dobra Niemcy zrabowali w czasie wojny?

- Jedziemy! - ruszyłem powoli za oddalającymi się tylnymi światłami mercedesa.

Tropieni dojeżdżali do skrzyżowania...

- Ale oni nie jadą do Górowa! - zawołała Zośka.

- Na Górowie świat się nie kończy. Hi! Hi! - pan Onufry był w coraz lepszym

humorze.

- Zośka! - rzuciłem przez ramię. - Za telefon i wystukuj wujka. Mam nadzieję, że jego

numer nie wywietrzał ci z głowy.

- Też! - prychnęła, chwytając komórkowiec. - O, wujek! - zawołała po chwili.

- Nie: “O, wujek!” - warknąłem - tylko melduj panu Tomaszowi: Niech spróbuje

załatwić, by Straż Graniczna zwróciła szczególną uwagę...

- ...szczególną uwagę... - powtarzała Zośka.

- ...na rosyjską granicę na zachód od Bezled aż po Gronowo. Biały golf, rejestracja

moskiewska, kierowca o nazwisku prawdopodobnie Kurowlew. Biały mercedes mikrobus,

rejestracja bońska. Oznakowany: Towarzystwo “Przez Historię do Przyjaźni”. Pięciu ludzi.

Czterech młodych mężczyzn. Piąty grubas po czterdziestce, podał nazwisko Gensche.

Znaleźli jedną ze skrytek “wilczycy”. Obłowili się, bo mercedes znacznie obciążony. W tej

chwili jadą szosa Górowo Iławeckie - Lelkowo. Ale już w Kandytach skrzyżowanie. Gdyby

skręcali, przedzwonię. Bez odpowiedzi.

- Wujek bez słowa odłożył słuchawkę! - zmartwiła się siostrzenica pana Tomasza.

- Bo nie czas na pogaduszki. Trzeba jak najszybciej powiadomić Straż Graniczną i

celników na przejściach. Słyszałaś, że powiedziałem: “Bez odpowiedzi”? To po wojskowemu

oznacza, że wierzy się, iż rozmówca wszystko zrozumiał i wykona co trzeba, i nie ma co

marnować czasu na dalszą rozmowę.

- Myśli pan, że spróbują przez granicę? - ostrożnie zapytał Rzecki. - Może w schowku

była broń i teraz chcą ją przemycić do Rosji?

- Jadą ku granicy. A tu jest wiele jeszcze poniemieckich dróg, z których, jak się

zdążyłem dowiedzieć, korzystają z powodzeniem przemytnicy... A co do broni, to nie

wieźliby jej do Rosji, gdzie na czarnym rynku jest jej pełno i za grosze. Bardziej opłacałoby

się im sprzedać ją którejś z polskich mafii.

- W Bursztynową Komnatę nie wierzę, powiedziałem - nie ustawał pan Onufry. - Ale

jeśli, jak domniemamy, natrafili w kryjówce na jakieś kosztowności, to czy sądzi pan, że

znajdą na nie dobrze płacących nabywców w biednej teraz Rosji?

- Ma i ona swoich miliarderów! - zaśmiałem się. - Ale raczej prowadzi tędy, nieco

okrężną drogą, jakiś kanał przerzutowy na Zachód. Granica polsko-niemiecka nie jest

bezpieczna dla przemytników...

Nagle kierownica szarpnęła mi się w rękach. Rosynant zatańczył dudniąc felgami po

asfalcie.

- Co to?! - krzyknęli zgodnie moi przestraszeni towarzysze.

- Lewe opony. Przednia i tylna przebite. Niech to! - zakląłem włączając pompę, która

od tej chwili nie przerywając jazdy samochodu zaczęła bezustannie tłoczyć powietrze do

przedziurawionych dętek. Rosynant powoli odzyskiwał równowagę.

- No, na szczęście dziury niewielkie, pompka sobie poradzi - odetchnąłem z ulgą.

- Ale pech! - jęknął za to Rzecki. - Żeby naraz dwa koła!

- Nie pech - zaśmiałem się - ale prezent dla nas rzucony na szosę przez Genschego!

- Dla nas? - zawołała Zośka. - Przecież nas nie widzą, jedziemy bez świateł?!

- Dziewczyno - trąciłem ją łokciem - jeśli myślisz, że nasz noktowizor jest jedynym na

wschód od Wisły... A swoją drogą muszę pogratulować Genschemu czy Kurowlewowi, bo

nie wiadomo, kto u nich rządzi, przezorności. Inny na jego miejscu byłby pewien, że upupił

nas pod leśniczówką na amen, a on nie zaniedbał obserwacji szosy za sobą, no i miał w

pogotowiu ten prezencik... Ach! - przerwałem sam sobie monolog tym okrzykiem, hamując

ostro. - Wykrakał pan pecha, panie Onufry!

Bez świateł wytoczyła się na szosę tatra wyładowana pniami sosen. Leniwie zakręciła,

tarasując całą drogę i dopiero wtedy leniwie potoczyła się przed nami środkiem szosy.

- A niech to! - uderzyłem rękoma po kierownicy. - Mały złodziej uratuje dużego

złodzieja! Ani objechać z lewej, ani z prawej. Spróbowałbym na terenowym przełożeniu

polem, ale akurat zarośla!

- Mały złodziej? - zdziwiło się nasze wcielenie niewinności.

- A co ty myślisz, Zosieńko? Że pracowity drwal o tej porze wywozi drzewo z lasu?

Ech, dosyć tego krycia! Tłuścioszek i tak wie, że jedziemy za nim! - włączyłem ostre szosowe

światła Rosynanta i jego przeraźliwą syrenę, licząc, że przestraszę kierowcę tatry i zjedzie on

na pobocze.

- O rany! - zapiszczała Zosia.

Widocznie udało mi się za dobrze to straszenie, bo tatra przyspieszyła na ile mogła,

czyli do pięćdziesiątki, i zaczęła jechać lekkim wężykiem, tak żeby prześladowca, czyli ja, w

którym kierowca tatry podejrzewał najprawdopodobniej leśniczego lub policjanta, nie mógł

jej wyprzedzić i zajechać drogi.

- Oj, co to będzie? - biadał Rzecki.

- Zobaczymy - odburknąłem.

I zobaczyliśmy.

Nagle tatrę zarzuciło od lewej do prawej, obróciło w poprzek szosy... naczepa z

drewnem przechyliła się i runęła na bok tarasując przejazd całkowicie. Rozejrzałem się z

rozpaczą po poboczach.

W mroku majaczyły wysokie ściany nasypów.

- Jej! - zapiszczałem prawie jak Zośka. - Zanim się cofniemy aż za te nasypy i jeszcze

wcześniejsze zarośla, po Towarzystwie “Przez Historię do Przyjaźni” nie będzie już śladu!

Czy na tego Genschego nie ma siły?!

- Myśli pan, że to przez naszych Niemców ta ciężarówka tak zatańczyła? - spytał

Rzecki. - Znów rozsypali jakieś gwoździe?

- Nie wiem - wzruszyłem ramionami - mogli też wylać olej. - Czy to ważne? Ech! -

sięgnąłem po telefon.

Pan Tomasz zgłosił się błyskawicznie:

- Słucham?

- To ja, Paweł.

- No i co, masz ich? - ucieszył się szef.

- Akurat! - zaśmiałem się ponuro. - Załatwiła mnie kombinacja pecha i talentu

przeciwnika. Opowiem, jak wrócę.

- Nie przejmuj się - słyszałem, że pan Tomasz usiłuje mówić łagodnie. -

Pogranicznicy zawiadomieni. Mysz się nie prześliźnie!

- Postaram się nie przejmować, szefie! Zresztą może to wszystko uda się naprawić.

Dobranoc!

- Dobrej nocy tobie, panu Rzeckiemu i Zosi!

Zawróciłem Rosynanta w stronę Górowa. Jechaliśmy całą drogę bez słowa.

Na parkingu naprzeciw internatu, w którym zasłużonym snem spali tropiciele

skarbów, zobaczyłem golfa Iriny. Pokazałem go palcem Zośce.

- Ale mikrobusu Genschego nie ma

- Jeśli nie ma - próbowałem się zaśmiać - to ja poczekam na Tłuścioszka! Herbatkę

zaparzę i popiję, fajeczkę popalę... Aż dranie przyjadą!

- Czy towarzyszyć panu? - zaofiarował się Rzecki.

- Nie trzeba, dzięki - uścisnąłem dłoń starszego pana.

- To dobrze, łaa, spać mi się chce - ziewnęła Zosia. - Dobranoc.

- Dobranoc.

Jak obiecałem, zaparzyłem sobie zieloną herbatkę, która tak cudownie usuwa

zmęczenie. I wraz z nią oraz wierną fajeczką usiadłem na ławce przed internatem.

- Nie jestem zły. Już się nie denerwuję. Jeszcze się odegram - powtarzałem sobie od

czasu do czasu. A czasu miałem dużo, bo niebo zaczęło już szarzeć przedświtem, gdy

usłyszałem warkot silnika i na parking wtoczył się obłocony mikrobus.

Podniosłem się z ławki i przeszedłem przez ulice.

Wystarczył rzut oka na pobladłą ze wściekłości i napuchniętą od niewyspania twarz

Tłuścioszka, bym odzyskał dobry humor.

“Nie udało się draniom przerzucić towaru przez granicę! Muszą go gdzieś tu ukrywać,

a jeśli tak, to nie nazywam się Paweł, jeśli go nie odzyskam!”

- Dzień dobry! - rozłożyłem powitalnie ręce. - Skąd bogi prowadzą tak o świcie?

Gensche cofnął się. Widziałem, że z trudem panuje nad sobą. Nawet udał mu się niby

uśmiech:

- Tak między nami, mężczyznami, to z wizytą u pewnych dam byliśmy, kawałek drogi

stąd. Gdzie, nie powiem, bo, rozumie pan, dyskrecja... A pan, widzę, też nie spał?

Pyknąłem z fajeczki:

- Z tego samego powodu co pan.

Gdzieś na dnie małych oczek zabłysnął zły ognik:

- Taak. Z tego samego powodu. Ale coś mi się wydaje, że nocna wyprawa nie udała

się panu tak dobrze jak nam...

- A panu aż tak znakomicie poszło?... - ironicznie zawiesiłem głos.

- Nawet jeśli nie w pełni - wzruszył ramionami - to mamy jeszcze tyle nocy przed

sobą.

- O, tak! - zaśmiałem się. - Mamy! I pan i ja...

Żachnął się:

- Dobranoc.

- Dobranoc - odsunąłem się na bok.

Pozostali członkowie Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” minęli mnie w

milczeniu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ZYGA, NA POMOC! • CZYŻBY PRAWDZIWA TAJEMNICA

GAULEITERA KOCHA? • PŁETWONURKOWIE I AIR COBRA Z

JEZIORA GŁĘBOKIEGO • BELL P-39 AIRA COBRA KONTRA

MESSERSCHMITT BF 109 • BYŁ JEDEN ROZKAZ PORUCZNIKU

Ułożyłem się w Rosynancie, nie chcąc budzić Rzeckiego w internacie swą krzątaniną.

Ale sen nie nadchodził. Czułem, że sprawy zaczynają przybierać zły obrót. Zyga się wycofał,

Okońskiego wyeliminowano. Zostałem tylko ze starszym panem, choć jasnowidzem, i

dziewczyną. Do dyspozycji mieliśmy tylko jeden samochód. Tymczasem przeciwnicy, to z

pewnością Gensche i jego czterech ponurych a silnych “uczniów” i krążący gdzieś poza

“zasięgiem wzroku” Kurowlew - facet, który miał jakieś interesy z Kochem! Jeśli do tego

dodamy jeszcze dziwne zachowanie Iriny i pojawienie się tajemniczego Prusaka... To licząc

tylko środki lokomocji, już cztery samochody do upilnowania! Nie dam rady. Pan Onufry i

Zośka nie prowadzą samochodu, więc nawet gdybym mógł w tym miasteczku jakiś

wypożyczyć, to na nic! Ech, żeby chociaż szef był tu ze mną!

No, ale coś trzeba robić!

- Dam ja ci, Zyga, bursztynowe oczy! - mruczałem sięgając po telefon.

Kumpel długo nie podnosił słuchawki, aż wreszcie usłyszałem zaspane:

- Taa?

- Zyga, słuchaj! - starałem się mówić ostro. - Bursztynowe oczy bursztynowymi

oczyma, miłość miłością, ale masz w trymiga zjawić się w Górowie! Szykuje się wielka

chryja! Chcą nam wyrwać Bursztynową Komnatę!

- Komnatę?! Kto?! - znamienity tropiciel ósmego ciulu świata dobudził się

natychmiast.

- Dowiesz się na miejscu. Przyjeżdżasz?

- Jasne! Przed Elą jakoś się wytłumaczę! Tylko gdzie cię szukać?

- Zajrzyj do internatu. Zostawię ci wiadomość. Ale najprawdopodobniej będę w

Głębocku. Dzisiaj płetwonurkowie mają się zająć szczególniej Jeziorem Głębokim. Aha,

masz jeszcze może tę legitymację współpracownika “Gazety Olsztyńskiej”?

- Mam. Ale po co?

- Po to, że będziesz robił tu za dziennikarza.

- Jak sobie życzysz. Wezmę jeszcze zaświadczenie z naszej jednodniówki.

- No to na razie!

- No to!

Poprawił mi się humor. Zyskiwałem zorientowanego w problematyce poszukiwania

ukrytych skarbów, odważnego i władającego niemieckim współpracownika. W dodatku, co

mogło być nie bez znaczenia, dawnego karatekę. No i jeszcze malucha, czyli drugi samochód.

Sprawę “wilczycy” wyjaśnię mu, kiedy przyjedzie. Czy skłamałem mówiąc o

zagrożeniu Bursztynowej Komnaty? Skąd! To tylko Rzecki jest pewien, że spłonęła w

Królewcu. Ja absolutnie nie wykluczam, że możemy trafić na nią w każdej chwili! Zresztą, na

nasze nieszczęście, mogła mieć rację Zośka, że z bunkra pod Półwioskiem wywoził skarb

mikrobus Tłuścioszka. Ale to jeszcze postaramy się wyrwać wrogom!

Nie bacząc na wczesną porę z pogodną miną wystukałem numer telefonu domowego

pana Tomasza.

- Halo - usłyszałem wypowiedziane równie pogodnym tonem.

- To ja, szefie, Paweł. Przepraszam, że tak wcześnie...

- Skoro wcześnie, to pewno i pilnie - odpowiedział mi cichy śmiech. - No, gadaj!

- Chciałbym prosić, żeby skorzystał pan ze swych międzynarodowych kontaktów...

- Konkretnie?

- Niemcy. Ministerstwo Kultury, a może nawet Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

- Oo...

- Chodzi o stowarzyszenie, na które miała uważać Straż Graniczna, jak prosiłem

ścigając tych klientów. Jeszcze raz powtórzę: Towarzystwo “Przez Historię do Przyjaźni” z

Bonn. Jego prezesem jest niejaki Hans Gensche. Aha, proszę też podziękować

pogranicznikom. Musieli się dobrze przyłożyć do roboty, bo sądząc po zachowaniu

Genschego, to choć wydobył coś cennego z kryjówki pod Półwioskiem, to nie udało mu się

przerzucić tego przez granicę i zamelinował to gdzieś w okolicy. Ściągnąłem tu na pomoc

Zygę, bo Okoński... Rany, przecież zapomniałem powiedzieć, co z nim...

- Nie szkodzi! - zachichotał szef. - Dzwonił do mnie. Wiem nawet, za co będę mógł

wyremontować trabanta. Źle tylko, że ci dranie dowiedzieli się z jego notesu o schowkach.

No, ale wierzę, że dasz sobie radę! W ministerstwie postaram się zasięgnąć informacji o panu

Genschem. Drogami oficjalnymi i, co może skuteczniejsze, przez moich znajomych w Bonn.

Jak będę coś wiedział - dzwonię! Trzymaj się, Pawełku!

- Wedle rozkazu, szefie!

Śpiący snem sprawiedliwych w pokojach internatu poszukiwacze skarbów budzili się

powoli. Nie chcąc dać się im wyprzedzić wziąłem ożywczy prysznic, ogoliłem się i

korzystając z grzałki właśnie przyrządzałem w jadalni kawę, gdy w drzwiach ujrzałem

pułkownika Owsianowa:

- Co za aromat! - pociągnął z rozkoszą nosem.

- Maxwell House! - zaśmiałem się. - Jeśli ma pan ochotę i znajdzie gdzieś szklankę,

zapraszam!

- Minutoczku!

I już był z powrotem.

- Awenir Pietrowicz Owsianow.

- Paweł Daniec.

Zaparzyłem gościowi “szatana” i rozsiedliśmy się wygodniej na krzesłach, czekając aż

kawa nabierze mocy.

Gawędziliśmy o tym i owym, jak to między poszukiwaczami skarbów.

Przypomniałem sobie o tajemniczym Kurowlewie i jego kontaktach z gauleiterem Kochem w

barczewskim więzieniu. Ale też i pamiętałem, jak ostro zareagował Owsianow, gdy Okoński

próbował dowiedzieć się czegoś o nim od pułkownika.

“Notabene ciekawe, jakiej to formacji pan Awenir był pułkownikiem, zanim zaczął

działać w Centrum Koordynacyjnym Poszukiwań Zaginionych Dzieł Sztuki w Rosji. Czy aby

nie którejś z odmian rosyjskich tajnych służb? No, no...”

Na wszelki wypadek zacząłem ostrożnie od tego, czy uważa, tak jak większość tu

obecnych, że Erich Koch ukrył Komnatę i zwodząc polskie władze obietnicą ujawnienia

miejsca jej ukrycia wywinął się, jak to mówią, “katowi spod stryczka”. Co prawda, dokończył

życia w więzieniu, ale zmarł w nim dopiero w 1986 roku, podczas gdy inni hitlerowscy

zbrodniarze tego formatu - z wyjątkiem Rudolfa Hessa - już dawno zawiśli na szubienicach.

Owsianow łyknął ze smakiem kawy, zapalił papierosa i z uśmiechem pokręcił głową:

- Koch, jedyny człowiek, który wiedział, gdzie jest Komnata? I za to darowano mu

życie? Moim zdaniem: nie. To nielogiczne. Gdyby Komnatę znaleziono, to można by

dopuścić, że w ciszy więziennej celi odbyła się rozmowa: “Powiem, gdzie ukryłem Komnatę,

jeśli darujecie mi życie. Zgoda. No więc Komnata jest schowana tutaj...” Kto trzeba jedzie,

Komnatę znajduje, Koch dostaje wyrok śmierci (tak dla porządku), ale wyrok nigdy nie

zostaje wykonany. To rozumiem. Ale tak: Koch żyje, a Komnaty jak nie było, tak nie ma.

Wszyscy czekają, aż zabierze ze sobą tajemnicę do grobu? Dziwne, żeby nie powiedzieć

śmieszne.

Skinąłem potakująco głową, lecz zapytałem:

- Dlaczego więc polskie władze nie wykonały wyroku na tym zbrodniarzu?

Pułkownik rozłożył ręce przepraszającym gestem:

- Hm, polskie władze... Wybaczy pan, ale wydaje mi się, że władze radzieckie miały

tu coś, może nawet więcej niż polskie, do powiedzenia...

- Jak to?! - zachłysnąłem się kawą.

- Już tłumaczę. Podającego się za robotnika rolnego byłego gauleitera Prus

Wschodnich Ericha Kocha schwytano w okolicach Lubeki w 1949 roku i wydano Polakom.

W 1951 roku rozpoczął się proces. Trwał zaledwie kilka miesięcy, a potem go przerwano...

Aż do roku 1959. Osiem lat przerwy, motywowanej chorobą Kocha. Czy naprawdę był tak

cierpiący?

- No właśnie!

- Może wytłumaczy panu tę przerwę, jak i nigdy nie wykonany wyrok, następująca

teoria: Erich Koch był wielkorządcą okupowanej Ukrainy i Białorusi. Ziem, na których

znajdują się, odkryte już przez wkraczających hitlerowców, masowe groby pomordowanych

na rozkaz Stalina polskich oficerów. Jak choćby ten w Katyniu. Oczywiście Rosjanie nie

chcieli, by podczas prowadzonego jawnie procesu Koch zaczął mówić o tych grobach.

Zaczęłoby się sprawdzanie, dochodzenie, bo przecież twierdzono wtedy, że Polaków

wymontowali w Katyniu i Miednoje Niemcy, więc jeszcze jedna zbrodnia Kocha. Ta sprawa

musiałaby być poruszona podczas procesu! Może więc w ciszy celi padły słowa: “Milczenie o

Katyniu i życie”, a nie “komnata i życie”.

- Tak, to jest prawdopodobne - powiedziałem powoli.

- I mnie się tak wydaje - Owsianow wstał od stolika. - Dziękuję za wyborną kawę i

obiecuję rewanż! A teraz po skarby!

- Pan też się wybiera do Głębocka?

- Tak... Co prawda nie bardzo wierzę w te skrzynie zatopione w jeziorze, ale kto wie?

Popatrzyłem na niego uważnie:

- A gdzie, pańskim zdaniem, należy szukać Bursztynowej Komnaty?

- Odpowiem panu szczerze, jak poszukiwacz poszukiwaczowi: tam, gdzie tylko ja

wiem! - zaśmiał się. - Ale serio: trzy możliwości uważam za najprawdopodobniejsze.

Pierwsza, że Komnata spłonęła w Królewcu. Druga, że zatonęła wraz z “Wilhelmem

Gustloffem”, z którego wraku ktoś (najprawdopodobniej Niemcy) już ją wydobył. Trzecia, że

kazał ją przenieść do którejś z kryjówek w okolicach tak darzonego przez niego sympatią

Preussisch Holland, czyli dzisiejszego Pasłęka. To miało być schronienie tymczasowe, przed

wywiezieniem Komnaty w głąb Niemiec. Ale najprawdopodobniej leży w nim do dzisiaj. No,

na razie!

- Do zobaczenia w Głębocku!

Pułkownik wyszedł, a ja z żalem pomyślałem, że nie udało mi się spytać go o

Kurowlewa ani o Irinę... Zresztą, Irina nie wydała mi się tak ważna! Ale Kurowlew! Ciekawe,

co Owsianow powiedziałby, gdyby dowiedział się, że Okoński widział go składającego

wizytę Kochowi. Jeśli związek Kocha z Bursztynową Komnatą odpada, to co sprowadziło

tajemniczego Rosjanina z wizytą do barczewskiego więzienia? Próba wydobycia od byłego

gauleitera wiadomości o miejscu ukrycia zrabowanych Rosjanom dzieł sztuki? A może?...

Tak, to wydało mi się prawdopodobne! Koch nabrał nagle ochoty do mówienia o Katyniu i

ktoś musiał mu delikatnie przypomnieć, że wydany nań wyrok śmierci jest wciąż aktualny i

może być w każdej chwili wykonany!

Ale co dzisiaj łączy Kurowlewa z Genschem? I to wyjaśnimy!

- Uaa! - rozległo się smaczne ziewnięcie i w drzwiach jadalni ukazała się Zośka. - Pan

Rzecki zaraz zejdzie, uuaa! - ziewnęła jeszcze smaczniej. - Co robimy?

- Wyskoczymy na bartoszycką szosę, aby powitać i zorientować w sytuacji

przybywającego i szczególnie zainteresowanego współpracą polsko-niemiecką w tropieniu

Bursztynowej Komnaty i wilczycy z jantaru znamienitego dziennikarza, niejakiego Zygę.

- Ściąga pan posiłki! - skinęła z uznaniem głową.

Pan Onufry zszedł na dół, a raczej sfrunął, świeży był bowiem jak skowronek.

Wyjaśniłem mu co i jak, nie pomijając hipotezy Owsianowa co do motywów niewykonania

wyroku na Kochu, ku której się zresztą przychylił, i pojechaliśmy.

Nie musieliśmy długo czekać pod tablicą z napisem “Górowo Iławeckie wita”, gdy na

szosie ukazał się nieco wgnieciony pyszczek malucha mego przyjaciela. Zasalutował nam

klaksonem i już na pobliskiej skarpie tłumaczyłem Zydze w czym rzecz. Najbardziej

spodobała mu się wilczyca z jantaru:

- Czy to nie dowód, że chodzi tu o Komnatę?! - zawołał.

- Właśnie jesteśmy tu po to, żeby tę sprawę wyjaśnić! - wtrąciłem. - A ty, panie

“dziennikarzu” masz w miarę możliwości nie spuszczać z oka Towarzystwa “Przez Historię

do Przyjaźni”, a nas w ogóle nie znać. No, a teraz ruszaj do internatu. Niemcy jeszcze chyba

śpią...

- Dobra - zaśmiał się Zyga. - Obudzę ich na poranny wywiadzik. O, patrzcie, udało mi

się nawet zdobyć od kolesia reporterski magnetofonik - pomachał wyciągniętym z kieszeni

cackiem firmy Panasonic! Wątpię, czy znajdzie się tu bardziej dziennikarski dziennikarz ode

mnie!

- Szkoda, że ci nie wpadło do genialnej dziennikarskiej głowy skombinować

komórkowiec.

- Ależ proszę - Zyga wyciągnął z drugiej kieszeni czarne pudełeczko. - Telefony łączą

w obie strony!

Wybuchnęliśmy śmiechem, a Zyga wskoczył do malucha i pomknął terkocąc

przerdzewiałym tłumikiem.

Nieco dostojniej ruszyliśmy przez Górowo do Głębocka. Raptem Rzecki doszedł do

wniosku, że jest tylko zawadą w naszej akcji i musiałem go długo i serdecznie zapewniać o

jego ogromnym znaczeniu. Dowodem tego było przecież jedyne, co prawda spaprane przez

nas, znalezisko.

- No dobrze - raczył się wreszcie rozchmurzyć. - Jeszcze nasypię tej “wilczycy” na

ogon!

Wjeżdżaliśmy do Lelkowa.

- Ależ sala gimnastyczna! - Zośka odwróciła się za mijaną szkołą. - Nam w Łodzi by

się takie przydały!

- Czegóż chcecie - wzruszyłem ramionami - wystarczyło, że władze przestały

traktować przesiedlonych tu w 1947 roku Łemków jak zbrodniarzy, a poczuli się na tych

krańcach Mazur jak u siebie, w Bieszczadach, i proszę... w Pareżkach widziałaś wzniesiony

przez nich krzyż, tu nowoczesną salę gimnastyczną. Mieszkasz i to dobrze w internacie

liceum ukraińskiego...

- No tak... - skinęła głową Zosia.

- Aha, a propos “mieszkasz”. Chciałbym, żebyś bliżej zainteresowała się swoją

współlokatorką, Iriną. Ale, ostrożnie, pamiętaj!

- Się nie zapomni - parsknęła śmiechem. - Widzę, że pan rozciąga sieci!

- Tylko żebym wiedział, w którą stronę mam to zrobić! - odpowiedziałem śmiechem.

- Czyżby przewidywał pan zbrojną akcję? - mrugnęła do mnie chluba łódzkich

dziewcząt, podnosząc z półki zardzewiałą chlubę rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego,

“tetetkę”.

- Nie kpij - odpowiedziałem poważnie. - To śmiercionośna broń.

- Co? - wpatrzyła się we mnie Zosia, jak owo cielę w malowane wrota.

- A to, że jak wróg zobaczy ją w moim ręku, to murowane, że umrze ze śmiechu!

- Hi! Hi! - zachichotał pan Onufry.

- Na litość boską! - zawołałem. - Toż “tetetka” razić ma wroga, nie najcenniejszego

sojusznika!

Tak to w wesołym nastroju wjechaliśmy do Głębocka i skręciliśmy w łagodny zjazd

ku jezioru, obok ośrodka wypoczynkowego. Zatrzymałem Rosynanta opodal szykujących się

do penetracji jeziornej głębi nurków z “Rekina” i “Delfina”...

Jezioro Głębokie nie zdradzało na pierwszy rzut oka, że ukrywa w swej toni

Bursztynową Komnatę lub chociaż których z pomniejszych skarbów. Niezbyt wielkie,

owalnie rozciągnięte wzdłuż osi północ-południe, otoczone było płaskimi pagórkami

porośniętymi po północno-wschodniej stronie lasem.

Do pomostu dobijała właśnie łódka. Sterczące z niej wędki świadczyły, że wraca z

połowu.

Ku Zośki i mojemu zdziwieniu Rzecki szybko podreptał w stronę cumujących łódkę

rybaków.

- Co też dostrzegł w tej krypie nasz pan jasnowidz? - mruknęła towarzyszka, patrząc

jak Rzecki, zgodnie ze swą naturą, gestykuluje zawzięcie przed, jak mi się zdawało,

oszołomionymi tym “atakiem”, wędkarzami. Wreszcie jeszcze jedno machnięcie ręką i pan

Onufry był z powrotem przy Rosynancie:

- Taakie leszcze! Żebyście wiedzieli, jakie ryby kryją się w tym niepozornym jeziorze!

- A skarby? - ostrożnie, choć nie bez złośliwości spytała Zośka.

Rzecki machnął ręką:

- Znajdą się i skarby! Na razie zajmuje mnie to - kiwnął palcem ku idącym brzegiem

wędkarzom - że ci panowie nałowili pełen sadzyk leszczy jak marzenie, takie trzykilowe

sztuki, jedna w drugą! Ale oni nie wiedzą nawet, jak je przyrządzić! Jedyne co potrafią, to

usmażyć ordynarnie te smakowitości!

- A co by pan radził? - nadal z lekka złośliwie podpytywała dziewczyna.

- Zośka! - podniosłem nieco głos. - Patrz! Tam podjeżdża Irina. Biegnij więc na

spotkanie! Umówiliśmy się, nie?!

- Lecę! - poderwała się.

Zostawiłem Rzeckiego, pogrążonego w rozważaniach, jak to podany leszcz jest

najsmaczniejszy, i ruszyłem w stronę wodza płetwonurków.

- Dzień dobry. Skarby na dzisiaj pewne?

Popatrzył:

- Słucham?

- Przepraszam - zrobiło mi się głupio. - Paweł Daniec. Ministerstwo Kultury i Sztuki.

Uśmiechnął się i wyciągnął rękę:

- Jerzy Janczukowicz. Klub “Rekin”.

- Będziecie tu poszukiwać zatopionych ponoć przez Niemców w 1945 roku skrzyń z

tajemniczą zawartością?

- Oczywiście - uśmiechnął się Janczukowicz - jesteśmy przecież poszukiwaczami

skarbów. Ale chciałbym też, żebyśmy dokończyli z powodzeniem rozpoczętej w 1961 roku

akcji...

- Już wtedy znaleźliście coś ciekawego w Głębokim?

- Tak. Właśnie ciekawego, niezbyt wartościowego. Otóż, na dnie jeziora leżą szczątki

strąconego przez niemiecki myśliwiec w styczniu 1945 roku sowieckiego samolotu

Airacobra.

- Ach tak - odprężyłem się. - Amerykański Bell P-39, nazywany przez Anglików

Airacobra. Najlżejszy myśliwiec drugiej wojny światowej. Wyróżniało go umieszczenie

silnika za kabiną pilota, a nie przed, jak w innych samolotach myśliwskich. W sumie,

konstrukcja niezbyt udana, ale wiele tych maszyn Amerykanie przesłali Rosjanom

konwojami.

- Nieźle jest pan poinformowany - w oczach rozmówcy dostrzegłem uznanie.

- Zajmowałem się trochę modelarstwem lotniczym - zaśmiałem się. - Ale mówmy o

tym Airacobra w Głębokim. Już w 1961 roku panowie go namierzyli?

- Tak - skinął głową Janczukowicz. - Wydobyliśmy nawet jego silnik, który do dziś

ozdabia siedzibę naszego klubu, działko pokładowe, fragment skrzydła...

- Panie Jurku, na pomoc! - usłyszałem wołanie. To skupieni przy sprężarce ładującej

butle akwalungów płetwonurkowie wzywali swego szefa.

- Momencik - uśmiechnął się do mnie przepraszająco Janczukowicz - ale muszę

zobaczyć, co tam nawaliło...

- Przepraszam panów... - usłyszałem za plecami.

Odwróciłem się.

Stał za mną starszy mężczyzna w wojskowej kurtce, o lekko tylko przygarbionej

sylwetce. Znany mi już. Prusak, jak nazwała go Zośka. Opodal polśniewało czarne audi.

- Niechcący usłyszałem rozmowę panów i tak mnie zaciekawiła...

Spojrzałem na niego spod oka.

- Ach, pan wybaczy, Otto von Schnauberg - wyciągnął ku mnie dłoń - przed ponad

półwieczem porucznik Luftwaffe...

- Paweł Daniec. Przed dwoma laty szybownik i lotniarz - żartem usiłowałem pokryć

zmieszanie.

Von Schnauberg uśmiechnął się:

- Szybownik... Nie stoi więc nic na przeszkodzie, by dwaj ze skrzydlatego bractwa

wypili po kufelku piwa? - wskazał ręką barwne parasole mini-barku. - Pozwoli pan, że

zaproszę...

Nie gustuję w produktach naszych browarów, ale ciekawość zwyciężyła: “Ostatecznie

nie co dzień pija się piwo z lotnikiem drugiej wojny światowej! Nawet jeśli walczył on po

przeciwnej stronie!”

- Z miłą chęcią - odpowiedziałem serdecznym uśmiechem, myśląc jednocześnie:

“Czego starszy pan może chcieć ode mnie? Czyżby jeszcze jeden znajomek wilczycy z

jantaru?”

Von Schnauberg rozstawił kufle z “Żywcem” na białym plastykowym stoliku i

rozsiedliśmy się w takichż fotelikach.

- Za szczęśliwe lądowania! - stuknęły o siebie kufle w starym lotniczym toaście.

- Może zacznę... - fundator zapatrzył się w niebo.

Podniosłem również w górę oczy i nagle...

Pędzone pomocnym wiatrem sine, ociężałe od śniegu chmury sunęły na niewysokim

pułapie nad Prusami Wschodnimi. Styczniowy dzień 1945 roku chylił się ku zachodowi.

Młody pilot w kabinie myśliwskiego Messerschmitta Bf 109 niecierpliwie rozglądał się na

boki, wypatrywał oczy aż do łez. Poprawiał słuchawki, w których w każdej chwili mógł

usłyszeć namiar na samolot wroga.

- No!... No!... - szeptał. - Chodź tu, Ruski, chodź! Dzisiejszy lot był pierwszym

samotnym patrolem lotnika. Duży to zaszczyt i dowód uznania przełożonych. Teraz, gdy

machina wojenna Niemiec wykrwawiała się i wszędzie brakowało sprzętu, zgodę na samotne

“wymiatanie” (jak mówiono w lotniczej gwarze) dostawali tylko najlepsi. Przewaga aliantów

w powietrzu była ogromna.

Sprawdził po raz nie wiadomo który, czy broń pokładowa jego Me jest

odbezpieczona, przetarł szybkę, za którą świecił krzyż celownika. Spojrzał we wsteczne

lusterko...

- Muszę walczyć. Muszę zwyciężyć. Boże, pierwsze zwycięstwo...

Wtem zachrobotało w słuchawkach:

- Jastrząb Jeden, tu Gniazdo. Kierunek “druga”, około dziesięciu kilometrów od ciebie

startuje rosyjski Airacobra. Zmuś go do lądowania. Jego częstotliwość 804, zna niemiecki.

Powtarzam: zmuś do lądowania. Strącenie tylko w ostateczności. I za naszą zgodą.

- Przyjąłem. Kierunek “druga”. Airacobra. Zmusić do lądowania.

Dociągnął pasy i zwrócił ostry dziób Me na wyznaczony kurs. Odepchnął nieco

drążek i myśliwiec rozpoczął lekkie nurkowanie.

- Airacobra - mruczał. - Jedno działko 37 mm, cztery kaemy. O stówę wolniejszy od

nas - klepnął burtę kabiny swego samolotu. - Ale uważaj, bo to zwrotna maszynka!...

Nagle drgnął. Czoło pod skrajem hełmu pokryły kropelki potu.

Na kursie, nisko nad zielono-białą mozaiką sosen przemykał mały myśliwiec z

czerwonymi gwiazdami na skrzydłach.

Pilot Me pokręcił z rozpaczą głową:

- Po diabła zmuszać go do poddania! Mam Sowieta jak na widelcu! Ociupinkę tylko

przyspieszyć, nacisnąć spust i już serie z działek rozwalą Airacobrę na płonące strzępy. A

tak? Wolniej, wolniej, Otto, bo wyprzedzisz Ruska, a on na pewno nie będzie bawił się w

zapraszanie do lądowania. Zginiesz, Otto!

Cofnął manetkę gazu i z westchnieniem żalu ściągnął drążek, patrząc jak świetlisty

krzyżyk celownika przesuwa się przez kadłub wrogiego samolotu, przez kabinę. Przestroił

radiostację na podaną mu przez naprowadzającego częstotliwość. Widząc, że wyprzedzenie

jest już wystarczające, by jego strzały nie zagroziły Rosjaninowi nacisnął spust mówiąc

jednoznacznie:

- Ruski, poddaj się! Wypuść podwozie i leć w kierunku, który ci podam!

Me zadygotał od odrzutu działek, z których luf pomknęły przed Airacobrę świetliste

smugi pocisków.

W słuchawkach niemieckiego pilota rozległ się śmiech.

“Rzeczywiście, zna niemiecki!” - pomyślał.

I nagle ścigany samolot ostro zawinął w górę, w lewo. W podciąganym zakręcie. Ale

pilot Me czuwał. Nie pozwolił Rosjaninowi “siąść sobie na ogonie”. Nacisnął spust. Pociski

działek przeszyły skrzydło przeciwnika:

- Poddaj się. Bo inaczej... - głos załamał mu się z napięcia.

- Gdybym był na szybowcu, to może... - usłyszał chropawą niemczyznę tamtego. - Ale

tak, to pokaż, że jesteś lepszy!

Wykorzystując swą zwrotność radziecki myśliwiec zaczął zataczać coraz mniejsze

kręgi, zwalniając jednocześnie. Messerschmitt trzymał się za nim, ale jego pilot po drżeniu

orczyka i drążka poznawał, że maszyna, o większym promieniu skrętu niż Airacobra, jest na

granicy utraty sterowności. Sekunda i runie na bliskie wierzchołki drzew. Widząc

przesuwające się przed celownikiem usterzenie wroga, wystrzelił trzecią serię.

- Co będzie, jak skończy ci się amunicja? - zatroszczył się Rosjanin. Ale ton głosu był

już poważniejszy i myśliwiec z czerwonymi gwiazdami zaprzestał krążenia. Krótkie

nurkowanie i skoczył w górę pozorując pętlę, w której szczytowym punkcie wykonał zwrot

bojowy. Na próżno. W lusterku wciąż było widać świetlisty krąg śmigła Messerschmitta.

- Żebym nie musiał cię dostać żywym - rozległ się glos niemieckiego pilota.

- Po którymś z nas matka zapłacze - mruknął Rosjanin.

Teraz Airacobra plunęła pociskami. Równy ścieg otworów przeszył osłonę silnika

Niemca, niebezpiecznie zbliżając się do kabiny. Ale już ten, wykorzystując swą przewagę

mocy silnika i prędkości, przewrotem uciekł sprzed celownika i zaatakował z dołu.

Airacobra zwinęła się przez skrzydło i w jednej zwitce korkociągu spadła tuż nad

wierzchołki drzew. Nie odstępującemu jej pilotowi Me wydało się, że czuje, jak czuby sosen

szorują po kadłubie. Spocona ręka mocniej zacisnęła się na drążku. Rozpoczął się szaleńczy

wyścig tuż, tuż nad lasem. Rosjanin przerzucał swój myśliwiec z jednego nagłego skrętu w

drugi, licząc, że przeciwnik spóźni się o ułamek sekundy i całą prędkością wryje w zielono-

białe konary.

- Nie uciekniesz - odezwał się Niemiec. - Nie na tym gracie.

- A ty mnie nie złapiesz - zaśmiał się Rosjanin.

Nagle w słuchawkach zachrobotało:

- Brasaj sumku - odezwał się po rosyjsku trzeci głos.

- Niet. Jeszczo... - prawie krzyknął pilot Airacobry.

- Brasaj!...

“O czym oni mówią? Żebym rozumiał po rosyjsku!” - zaniepokoił się pilot Me.

Nagle zobaczył, że owiewka kabiny rosyjskiego myśliwca odsuwa się i przez

szczelinę wypada jakiś niewielki przedmiot.

- On coś wyrzucił! Co teraz?! - krzyknął, zapominając, że radiostację ma przełączoną

na obcą częstotliwość. Ale Gniazdo i tu śledziło walkę swego Jastrzębia:

- Teraz go zestrzel.

Usłyszał spokojny głos naprowadzającego. Ale usłyszał go i Rosjanin, który

zrozumiał, że koniec już z bezpieczną akrobacją pod nosem Messerschmitta. Poderwał

Airacobrę ostro w górę, aż do granicy przeciągnięcia maszyny i całą mocą silnika pomknął ku

najbliższej ławicy ołowianoszarych chmur. W dole otworzyła się szeroka biała płaszczyzna,

zapewne jezioro...

Ale nie na darmo śmigło niemieckiego myśliwca napędzało o osiemset koni

mechanicznych więcej niż samolot uciekającego.

Choć zbawcze chmury były już blisko, to świetlisty krzyż celownika Me zamknął się

na kabinie Airacobry. Pomknęły ku niej pociski trzech działek...

- Ach!... - krzyk w słuchawkach.

Myśliwiec z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach wzniósł się jeszcze bardziej

pionowo i przewalił w tył w prostopadłe nurkowanie ku białej tafli, o którą roztrzaskał się w

złocistym błysku płomieni. Ku niebu, gdzie zataczał zwycięski krąg Me, wzbił się czarny słup

dymu...

- Gniazdo? Tu Jastrząb Jeden. Melduję zestrzelenie Airacobry.

- Jastrząb Jeden, tu Gniazdo. Gratulujemy. Wracaj!

Wykręcił nad lotniskiem należącą się triumfatorowi beczkę.

Wylądował i wysuwając przez okienko dłoń z podniesionym na znak zwycięstwa

kciukiem pokołował na miejsce postoju, gdzie mechanicy machali ku niemu rękoma. Ze

zdziwieniem dostrzegł też obok nich gazik dowódcy.

“Tak mnie honorują za tego Ruska?” - pomyślał.

- Panie pułkowniku, porucznik von Schnauberg melduje powrót z patrolu. Zestrzelony

jeden Airacobra - salut do skórzanego hełmu.

Dowódca odsalutował:

- Gratuluję pierwszego zwycięstwa, poruczniku.

Von Schnauberg chrząknął:

- Przykro mi tylko, że nie udało mi się zmusić Rosjanina do poddania...

- Do poddania? - szare oczy pułkownika patrzyły zimno. - A na cóż nam on i jego

Airacobra? Rozkaz był jeden: zestrzelić. Rozumiecie, poruczniku? Zestrzelić.

- Tak jest, panie pułkowniku!

ROZDZIAŁ ÓSMY

OSTATNIA WALKA PORUCZNIKA VON SCHNAUBERGA • MISJA

KAPITANA FROŁOWA • JESTEM PRUSAKIEM • OKONKI I

CUDOWNY LEK RZECKIEGO • CZY TO TA TECZKA • PODPISANO:

ERICH KOCH, CZYLI IGŁA W STOGU SIANA

Spojrzałem na błękitniejące nad nami niebo, a potem na szarozieloną taflę jeziora

przed nami. Obracając machinalnie kufel na blacie stolika popatrzyłem na mego rozmówcę:

- Przyjechał więc pan na miejsce swego pierwszego zwycięstwa...

Nie odwrócił wzroku:

- Tak. Gdzieś w głębi tego jeziora leżą szczątki jedynego człowieka zabitego przeze

mnie podczas wojny.

- Jedynego? - uniosłem powątpiewająco brwi.

- Tak - lekko uśmiechnął się von Schnauberg. - Następnego dnia po mym pierwszym

zwycięstwie poderwano naszą eskadrę do obrony Królewca. Od wschodu szły na miasto

rosyjskie Iły-2. “Szturmowiki”, jak oni je nazywali. Nad nimi chmara myśliwskich Jaków i

Ławoczkinów... Dużo ich było... O wiele za dużo. Wywijałem się właśnie dwóm Ła, gdy

wpakowałem mego Zająca...

- Zająca? - nie zrozumiałem.

- Tak ochrzciłem mego Messerschmitta - porucznik pociągnął długi łyk piwa, jakby

chcąc ukryć zmieszanie. - Tak nazywałem moją narzeczoną... No więc wpadłem prosto na

celownik tylnego strzelca jednej z “Czarnych Śmierci” (tak myśmy nazywali Iły). Trafił mnie

w zbiornik paliwa. Zdążyłem wyskoczyć, ale spadałem w płonącym kombinezonie i modliłem

się, żeby tylko spadochron, rozwijający się nade mną, nie zajął się ogniem. Zaraz zresztą

straciłem przytomność, bo jeden z pocisków przeszył mi płuco. Bezwładnie zwisając na

uprzęży spadochronu rąbnąłem o ziemię łamiąc nogę, ale nie czułem tego. Nie czułem też, że

nie odzyskując przytomności tracę na dodatek wolność. Spadłem po ruskiej stronie frontu.

Nie powiem - von Schnauberg zaśmiał się cicho - opiekowali się mną troskliwie. Może tylko

odrobinę zbyt długo jak na mój gust, bo wypuścili mnie z niewoli dopiero w 1952 roku.

- Rzeczywiście, hm... - parsknąłem piwem - nieco zbyt długo. Tym większą odczuwa

pan zapewne radość wracając do miejsca zwycięstwa nad jednym z nich... - dokończyłem nie

bez pewnej ironii w głosie.

Starszy pan lekko zmrużył oczy:

- Ciekawe... Poszukiwacza skarbów nie interesuje tajemniczy rosyjski pilot, który

zginął nad tym jeziorem? Nie ciekawi go powód, dla którego lądował po niemieckiej stronie

frontu? Bo skoro naprowadzający powiedział: “Airacobra startuje”, to musiał uprzednio tu

wylądować. Gonicie wszyscy za Bursztynową Komnatą, a czy przypadkiem historia mego

dziwnego pojedynku nad Jeziorem Głębokim nie pasuje do niej? Może właśnie podczas niego

zaginął klucz do nieznanego po dziś dzień miejsca ukrycia tego cudu?

Odruchowo wyprostowałem się w foteliku:

- Pan sądzi, że...

- Może nawet więcej niż sądzę - przerwał mi okrągłym ruchem ozdobionej sygnetem

dłoni. - Ale o tym potem! Najpierw proszę, jako kolegę z podniebnych szlaków, abyśmy sobie

pomogli nawzajem...

- Z miłą chęcią! - stuknąłem kuflem o jego kufel.

- Proszę więc - starszy pan przeciągnął ręką po krótko przyciętych włosach - aby

porozmawiał pan z płetwonurkami. Niech - jeśli odnajdą wrak Airacobry - zwrócą uwagę, czy

w szczątkach kabiny znajdują się kości ludzkie... Mój przeciwnik nie zdążył albo już nie był

w stanie wyskoczyć z maszyny. Leży więc teraz gdzieś z nią tam... - mój rozmówca wpatrzył

się w dal jeziora. - Nie przyjechałem tu, żeby raz jeszcze przeżyć triumf nad nim. Chcę, żeby

miał tak jak inni ludzie chrześcijański pogrzeb i grób. Krzyż z jego imieniem i nazwiskiem

oraz datą śmierci... Jeśli uda mi się, przy pańskiej i nurków pomocy, wydobyć to, co po nim

zostało, zwrócę się do rosyjskiego Czerwonego Krzyża, może odezwie się ktoś z jego

bliskich, kto, choć już minęło pół wieku, wciąż czeka, choćby na wiadomość, gdzie, jak i

kiedy zginął. Sądząc po tajemniczości jego misji, nie wierzę, aby podano rodzinie prawdę o

śmierci... - starszy pan wyprostował się - a to był taki dobry pilot!

- Dlaczego więc pan sam nie zwróci się z tą prośbą do płetwonurków?

Von Schnauberg uśmiechnął się niewesoło:

- Najzwyczajniej w świecie boję się, że mi odmówią. Nie każdy Polak musi lubić

byłego oficera hitlerowskiej Luftwaffe. Rozumiem to... I dlatego proszę pana. Może pan

nawet ofiarować, powiedzmy w imieniu swego ministerstwa, nagrodę za wydobycie

szczątków ciała Rosjanina. Czy 5000 marek nie będzie za mało?

Żachnąłem się:

- Po pierwsze nie rozumiem pańskiego lęku przed odmową. To nie o pana ciało

chodzi, a jego ofiary...

Teraz poderwał się Niemiec:

- Pokonałem go w uczciwej walce! Gdyby pociągnął serią po kadłubie Zająca kilka

centymetrów dalej, ja zamiast niego gniłbym teraz na dnie jeziora!

- Przepraszam! - podniosłem dłoń pojednawczym gestem. - Ale niech mi pan pozwoli

skończyć. Po drugie, chce pan obrazić tych młodych ludzi, proponując im marki za to, co -

jak sądzę - uważają za swój obowiązek!

- Teraz ja przepraszam! - uniósł kufel von Schnauberg.

- Przeprosiny przyjęte - wstałem z fotelika. Widzę, że przywódca naszych ludzi-żab

jest wolny - uśmiechnąłem się. - Przekażę mu pańską prośbę w imieniu mego ministerstwa!

Podszedłem do wykreślającego na mapie jakieś współrzędne Janczukowicza:

- No i jak tam z Airacobrą?

Pokręcił głową:

- Pomimo tego, że wiemy, w którym miejscu jej szukać, jak dotychczas nic! Cóż, od

1961 roku przybyło sporo mułu na dnie Głębokiego!

- Taak - popatrzyłem na wychodzących z wody płetwonurków.

- Skoro nie można odnaleźć samolotu, to co dopiero mówić o szczątkach jego pilota

czy choćby dokumentach...

Prezes “Rekina” bawił się przez chwilę długopisem.

- Widzi pan - odezwał się wreszcie, jakby nieco zmieszany - to, co zostało z pilota,

kilka kości zaplątanych w resztki uprzęży spadochronu, znaleźliśmy już podczas pierwszych

nurkowań, w 1961 roku. Włożyłem je do pojemnika z wodą, by opłukać je z mułu, no i potem

pochować. Ale nasz pomocnik, chłopak stąd, z Głębocka, myślał, że w pojemniku są tylko

jakieś brudy, no i wylał do jeziora... Głupio wyszło...

- Faktycznie głupio - odpowiedziałem i wróciłem do stolika, nie chcąc już martwić

Janczukowicza nieudaną misją porucznika von Schnauberga.

Niemiec skwitował skinieniem głowy moją informację o pechu gdańskich

płetwonurków, no i biednego pilota, który po raz drugi znalazł grób w falach mazurskiego

jeziora.

- Nie jego jednego zabrała wojna. Żegnaj kapitanie Igorze Władimirowiczu Frołow...

Poderwałem się aż zadygotał stolik:

- Skąd pan zna nazwisko swego przeciwnika w tak tajemniczej, jak pan sam mówił,

walce?!

- Proszę zachować spokój, młody człowieku - porucznik położył mi dłoń na ramieniu.

- Zaraz się pan dowie. Czy może najpierw jeszcze jedno piwo?

- Nie, dziękuję. Niech pan opowiada.

Starszy pan splótł palce rąk i oparł łokcie na stole:

- Tak więc, proszę pana, odwiedziłem niedawno mego byłego dowódcę z czasów

wojny, pułkownika Ferdinanda Steina w eleganckim, żeby nie powiedzieć ekskluzywnym,

domu, jak to się u nas mówi, pogodnej starości. Pułkownik przekroczył już dość dawno

osiemdziesiątkę, ale dziarskości mógłby pozazdrościć mu niejeden dużo młodszy od niego.

Nie było to nasze pierwsze spotkanie, ale tym razem mój dawny dowódca sam skierował

rozmowę na moje jedyne powietrze zwycięstwo i związane z nim dziwne rozkazy. Oto czego

się dowiedziałem: pewien bohaterski Niemiec między jednym nawoływaniem do walki po

ostatnią kroplę krwi a drugim, szukał kontaktu z coraz bliższą zwycięstwa sowiecką armią. Z

jej dowództwem wysokiego szczebla. Pan ten nazywał się, jak już pan zapewne odgadł, Erich

Koch. Kontakt został nawiązany, ale na jego trop wpadł minister Trzeciej Rzeszy Alfred

Rosenberg, śmiertelny wróg Kocha. Jego to podwładni zorganizowali zasadzkę na łącznika

między Kochem a Rosjanami. Oczywiście miał być on ujęty dopiero wówczas, gdy będzie

usiłował przewieźć swym mocodawcom dokumenty, które przedstawione Hitlerowi

spowodują, że Fuhrer albo każe powiesić albo rozstrzelać swego zaufanego kolegę

partyjnego. Obie możliwości równie cieszyły Rosenberga. Tak nadszedł dzień 15 stycznia

1945 roku, gdy na opuszczonym lądowisku wylądował samolot pilotowany przez kapitana

Igora Władimirowicza Frołowa. Czekało tu już nań pismo od Kocha i nie znane po dziś dzień

dokumenty. Czekali też w ukryciu ludzie Rosenberga. Ale po krótkiej strzelaninie udało się

Frołowowi mimo wszystko wystartować z przesyłką. Przekazujący mu ją Sturmbannfuhrer

Hans Hepke zastrzelił się. Tak więc nadzieja Rosenberga na udowodnienie gauleiterowi Prus

Wschodnich zdrady spoczęła w rękach niedoświadczonego pilota, pańskiego uniżonego sługi

- starszy pan skinął mi głową - Ottona von Schnauberga. Gdy Rosjanie, słysząc, że ich łącznik

jest zagrożony, kazali mu pozbyć się dokumentów, co też - aczkolwiek niechętnie - zrobił,

pozwolono mi go zestrzelić. Myślę, że tylko niedopatrzenie właściwych organów

hitlerowskiej machiny sprawiło, że tego dnia nie zginął jeszcze jeden lotnik Niemiec

wybuchnął niespodziewanym śmiechem. - Zapomniano rozstrzelać, pod byle pretekstem,

wymienionego tu porucznika von Schnauberga!

Odpowiedziałem śmiechem, ale myślami byłem przy czym innym:

- Powiedział pan, że nagle w słuchawkach ktoś się odezwał: “Brasaj sumku”?

Porucznik wzruszył ramionami:

- Coś w tym rodzaju. Nie władam rosyjskim.

- Ja natomiast o tyle o ile. Wystarczająco, by przetłumaczyć rozkaz nieznanego

“kontrolera” misji Frołowa. Brzmiał on: “Wyrzuć teczkę”.

- Zgadza, się - kiwnął głową mój rozmówca. - Sam widziałem, jak spadała. Ciekawe,

czy wraz z nią nie runęła nadzieja na odzyskanie Bursztynowej Komnaty?

- Widzę, że coraz bardziej zajmuje pana tajemnica cudu z jantaru! - zaśmiałem się. Po

porannej rozmowie z Owsianowem niezbyt już wierzyłem w opowieści, że to Koch ukrył

gdzieś tutaj Komnatę. Ale jakiż byłby ze mnie poszukiwacz skarbów, jakiż komnatolog, jeśli

nie zwróciłbym uwagi na najmniejszy nawet ślad zaginionego ósmego cudu świata?!

Von Schnauberg pociągnął łyczek piwa:

- Myśli pan może, że przyciąga mnie tajemniczy urok Bursztynowej Komnaty, chęć

wzbogacenia się? Przykro mi, ale nie. Fakt, że to z telewizyjnego programu o Komnacie

dowiedziałem o mających tu się odbyć poszukiwaniach. Ale niech mi pan wierzy, jedynym

celem mego przyjazdu była troska o doczesne szczątki kapitana Frołowa. Wszelkie prawa

związane z poszukiwaniem i odnalezieniem jego teczki, wraz z być może nader cenną

zawartością, odstępuję panu - uśmiechnął się.

- Stokrotne dzięki - ukłoniłem się uprzejmie. - Poszukiwanie igły w stogu siana,

zwłaszcza takiej zgubionej przed półwieczem, to moja specjalność. W tej i podobnych

dziedzinach eksploratorskich osiągnąłem ostatnio znaczące wyniki!

- Jakie, jeśli to nie tajemnica zawodowa? - zmrużył oko porucznik.

- Żadna tajemnica - rozłożyłem ręce. - Po prostu odnalazłem zapodzianą gdzieś przed

miesiącem skarpetkę, do której byłem bardzo przywiązany.

Wybuchnęliśmy śmiechem.

Po łące zjeżdżał mikrobus Genschego, a za nim, jak foksterier za dzikiem, trop w trop,

maluch Zygi. Prezes Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” wyskoczył raźno z wozu i

od razu spojrzał w naszą stronę.

Ee, tam!

Odwróciłem się ku memu rozmówcy:

- Podczas naszej pierwszej króciutkiej rozmowy wspomniał pan o swym utraconym tu

domu. Pan pochodzi z Prus Wschodnich?

- O, tak! - ironiczny grymas wykrzywił jego wąskie wargi. - Jestem Prusakiem. Tak

jak był nim mój ojciec, dziad, pradziad - spojrzał na mnie wyzywająco.

- A moja rodzina pochodzi z Wileńszczyzny - wytrzymałem spojrzenie. - Z dzisiejszej

Litwy - dodałem, by wszystko było jasne.

- Tak - westchnął cicho - rozegnało nas po świecie. A mój dom... - ostre rysy twarzy

złagodniały pod wpływem smutku. - Po pałacu nie został nawet kamień na kamieniu, tak jak

po Wildenhof, czyli dzisiejszym Dzikowie, własności naszego krewnego, hrabiego von

Schwerina. Będziecie tam jutro szukać Bursztynowej Komnaty. Cóż, życzę powodzenia, choć

bardzo w nie wątpię.

- A pański dwór? Gdzie?...

Położył mi rękę na dłoni:

- Powiedzmy: nigdzie. I nie wracajmy już do tego tematu, proszę.

W milczeniu pochyliłem głowę.

- Ach witam, witam panów. Jakże się cieszę widząc tak życzliwy przykład

odradzającej się przyjaźni polsko-niemieckiej - usłyszałem nad głową.

Przy stoliku stał roześmiany Gensche.

- O czym panowie rozmawiają? Czy można?...

Jakże błyskawicznie zmienił się von Schnauberg! Jeszcze przed sekundą siedział

naprzeciw mnie starszy przygarbiony smutkiem pan. Teraz wyprostował się; stalowe oczy

patrzące gdzieś ponad Genschego błysnęły zimno:

- Sądzę, prezesie, że ma pan tu wiele ważniejszych spraw niż nasze pogaduszki. Czyż

nie tak?

“Wielki pan - pomyślałem z uznaniem. - Prawdziwy Prusak, jak nazwała go Zośka”.

- Ależ oczywiście, przepraszam... - cofał się od stolika Gensche. Widziałem, jak

zaciska pięści.

- Pan zna prezesa Genschego? - wyraziłem życzliwe zainteresowanie.

- Nie trzeba znać, wystarczy spojrzeć - wzruszył ramionami porucznik, budząc mój

podziw dla swej przenikliwości.

Zabrzmiały okrzyki nad brzegiem jeziora. Dwóch płetwonurków taszczyło coś z

wody.

- Albo część Airacobry, albo pierwsza z obiecywanych tu skrzyń z nieznaną

zawartością! - poderwałem się.

- Bursztynowa Komnata? - zaśmiał się von Schnauberg. - Niech pan biegnie, młody

człowieku, bo jeszcze ją rozdrapią i dostanie się panu w ministerstwie!

Odłożyłem ripostę na potem i rzeczywiście pobiegłem.

“Nie, to nie skrzynia - pomyślałem widząc, że zdobycz gdańskich nurków jest płaska -

raczej część skrzydła lub usterzenia radzieckiego myśliwca”.

Nagle tłumek nad brzegiem jęknął zawiedziony. Łowcy podwodnych skarbów

położyli na piasku tarczę strzelniczą.

Bywa i tak!

Spojrzałem na Zygę, ale ten kręcił się zaaferowany przy Genschem i udawał, że mnie

nie widzi. Niczego więc jeszcze nie wywąchał. Ale gdzie pan Onufry i Zośka?!

Słynnego radiestetę odnalazłem szybko. Siedział sobie na pomoście i radośnie

uśmiechał do spławika wędki, którą nie wiem, gdzie zdobył.

- Czy dzięki swemu cudownemu darowi może pan przewidzieć, jaka rybka weźmie? -

spytałem podchodząc.

- Owszem - odparł z niewzruszonym spokojem - okonek.

Spławik zakołysał się i dał nurka. Rzecki podciął wędkę z wielką wprawą.

Faktycznie! Na haczyku zwisał piękny, wymiarowy okoń, tak zwany “patelniak”!

Rozzłościł mnie ten widok do reszty:

- To płetwonurkowie nie wychodząc na chwilę z wody “wychodzą z siebie” w

poszukiwaniu Airacobry i skrzyń z kosztownościami, a pan tu... okonki?!

Pan Onufry odłożył, choć niechętnie, wędkę i popatrzył na mnie z wyrozumiałym

uśmiechem:

- Chyba nie muszę tłumaczyć, sławetny komnatologu, że z mego sprzętu żaden

pożytek nad głębią wody i mułu. Owszem, próbowałem swych zdolności, które pan,

niechcący zapewne, nazywa ironicznie jasnowidzeniem. Niestety, pomimo maksymalnego

skupienia nic istotnego nie dostrzegłem. Może gdybym miał w ręku zdjęcie jeziora z 1945

roku?... Ale przyrzekam, że odpracuję swoje jutro w Dzikowie!

- Wybaczy pan! - uderzyłem się pięścią w piersi aż zadudniło. - Nigdy nie

traktowałem ironicznie bądź nieufnie pana nadzwyczajnych talentów, których moc miałem

już okazję podziwiać w Pareżkach i pod mostem za Górowem! Zresztą chciałbym skorzystać

z nich już dzisiaj. Podczas gdy Gensche pod czułą opieką Zygi kręci się tutaj, proponuję,

abyśmy wyskoczyli i sprawdzili zawartość skrytek “wilczycy” pod krzyżem w Piastach

Wielkich i pod mostkiem na szosie z Górowa do Worławek. Cmentarz w Górowie zostawimy

sobie na deser. Towarzystwo Genschego, nawet gdyby się ruszyło z Głębocka, nie pojedzie w

biały dzień grzebać w starych grobach górowskiego cmentarza.

- Jedziemy - poderwał się Rzecki. - Rybki i wędkę oddam chłopcom, od których ją

pożyczyłem.

- Jedziemy. Ale gdzie Zośka?

- Aa, prawda - kiwnął ręką jasnowidz. - Wysłałem młodą damę z lekarstwem do

jednej z tutejszych gospodyń!

- Z lekarstwem?

- Niejaką panią Hryciuk strasznie rozbolał ząb, a tak się złożyło, że miałem przy sobie

gwarantowany środek na tę przykrą dolegliwość.

- Gwarantowany środek? - z trudem powstrzymałem uśmiech.

- Tak, tak - pogładził brodę pan Onufry - lekarstewko ziołowe, skuteczne i zdrowe.

Zaraz się pan przekona

- To ziołolecznictwem też się pan zajmuje?- ogarnął mnie podziw dla rzeczywiście

mnogich talentów mego rozmówcy.

- Staram się zajmować tym wszystkim, co niesie dobro ludziom - biała broda została

pogłaskana po raz wtóry.

- Wujku! - usłyszałem głośne wołanie.

Przyznam, że chwilę trwało, zanim skojarzyłem, że to woła Zośka. I w dodatku woła

mnie! Czyż nie była tu moją “siostrzenicą”?! Odwróciłem się ku zagrodom.

- Hi! Hi! - zachichotał Rzecki.

Ścieżką nadchodziła Zośka w niemieckim hełmie na głowie i ze skórzaną teczką w

ręku.

Na widok hełmu w szeregach poszukiwaczy skarbów rozległ się szmer zazdrości.

- Gdzieś się tak obłowiła - wybuchnąłem śmiechem. - Za hełm w tak dobrym stanie

dostaniesz ładny grosz na giełdzie!

- No proszę! A pan Hryciuk sypał nim owies koniom - ucieszyła się “siostrzenica”. -

Ale po kolei. Pański lek, panie Onufry, zdziałał cuda. Ledwo pani Hryciukowa wkropiła go

do dziury w zębie ból zniknął jak ręką odjął!

- Mentol, kamfora, eukaliptus, chlorofil, olejek narcyzowy i parafina - Rzecki zerknął

na mnie spod oka. - Niech pan przyrządzi sobie taką mieszankę i trzyma w domowej

apteczce. Przy bolesnej okazji przekona się pan!

- Ależ ja nigdy, powtarzam, nie wątpiłem w pana! - jęknąłem.

- W podzięce pani Hryciukowa - Zośka zamachała teczką - wiedząc, że ciekawi nas

wszystko co poniemieckie, dała mi hełm i teczkę. Też niemiecką, bo tu u góry wytłoczony

czarny orzeł... ze swastyką!

Poczułem lekki dreszcz:

- Pokaż no mi tę teczkę, dziewczyno...

Solidna skóra, mosiężne okucia, dwa zamki i uszka do przewleczenia przez nie kłódki.

W takich teczkach przewożono dawniej ważne dokumenty...

“Airacobra, teczka, to niemożliwe, taki traf, a takim jest trafienie szóstki w totka.

Wyrzucona nad lasem, ktoś znalazł, taki traf? Czemu nie, bardzo dobrze się zachowała?” -

plątały się myśli, gdy otwierałem teczkę.

- Nie ma co szukać - machnęła ręką Zośka - sprawdzałam, pusta. Hryciukowa znalazła

ją niedawno za belką na strychu...

“Tak, pusta. Ale dno... dlaczego takie grube?”

Bez słowa pobiegłem, ścigany przez Rzeckiego i Zośkę, nie odpowiadając na ich

pytania, do Rosynanta. Chwyciłem finkę i ostrożnie spróbowałem podważyć dno teczki od

wewnątrz. Nie ustępowało. Jeszcze raz przyjrzałem się okuciom. Każde z nich

przymocowane było ozdobną nakrętką. Próbowałem poruszyć je palcami. Ani drgnęły:

- Zośka, klucz, dziesiątka!

Pierwsza nakrętka... nic! Druga... tak samo! Trzecia... Nacisnąłem na klucz... Drgnęła!

Zacząłem powoli ją odkręcać... Koniec gwintu... Ostrożnie wyciągnąłem długi mosiężny

pręcik... Rozwarłem jak najszerzej teczkę... Wykładzina dna bez oporu dała się odchylić!

- Jej! - westchnęła z nabożnym zdumieniem Zośka.

- Hi! Hi! - zawtórował jej Rzecki.

Trzymałem w ręku złożony w wąski pasek arkusz papieru...

Rozprostowałem go delikatnie.

Maszyna z gotycką czcionką wystukała po niemiecku:

Królewiec, 10.01.45

Szanowni Panowie!

Na dowód, jeszcze jeden, mej dobrej woli, przekazuję wam dane, dzięki którym

dotrzecie do znajdujących się na zdobytym już przez Was terenie dwóch składów

kosztowności.

1. Barten. Cztery skrzynie - obrazy, ikony, złota biżuteria.

Pompa wodna przed wschodnią ścianą zamku na lewo od podjazdu. Skład cztery kroki

od niej ku południowemu zachodowi. Po 5 kroków pod kątem 45° na północ od dwóch

najbliższych drzew. Głębokość 1,5 m.

2. Róssel. Sześć skrzyń. Obrazy, złote naczynia, kolekcja rzeźb w bursztynie. Złote

monety.

Północno-wschodni narożnik zamku, 5 m pod kątem 40° od płd. Głębokość 2 m.

Oczekując dalszych owocnych kontaktów

kreślę się z szacunkiem

Erich Koch

(Podpis był odręczny, ale łatwo go rozpoznałem.)

Z teczką i pismem Kocha w ręku powoli podszedłem do stolika, przy którym

zapatrzony w jezioro ćmił cygaretką porucznik Otto von Schnauberg.

Położyłem przed nim teczkę, a na niej arkusz z podpisem gauleitera Kocha:

- Proszę, panie poruczniku. Oto igła znaleziona w stogu siana...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

SĄ NIEMCY I NIEMCY • CHWAŁA MINISTERSTWA PRZEDE

WSZYSTKIM • LOSY POLINY KULŻENKO • KRZYŻ POD PIASTAMI

WIELKIMI • TAJEMNICZY MOTOCYKLISTA • PRZYBYWA NAM

PRZECIWNIKÓW

Porucznik Otto von Schnauberg obejrzał teczkę. W milczeniu przeczytał list Kocha.

Wstał od stolika i wyciągnął ku mnie rękę:

- Gratuluję.

- Ależ... - uśmiechnąłem się ściskając dłoń Niemca - to nie moja zasługa! Gdyby nie

uzdrowicielskie zdolności obecnego tu pana Rzeckiego... - wskazałem zasapanego staruszka -

oraz wdzięk mej siostrzenicy, teczka nie trafiłaby do moich rąk... Samo znalezienie w niej

skrytki było dziecinnie łatwe!

Porucznik, słysząc te słowa, uścisnął serdecznie dłoń pana Onufrego, a Zośkę

pocałował w rękę z taką galanterią, że zaczerwieniła się po czubki uszu.

- No cóż - zwrócił się ponownie do mnie - pozostaje teraz państwu tylko jechać w tak

uprzejmie wskazane w piśmie gauleitera miejsca i kopać, i cieszyć się skarbami!

- Które zaraz będziemy musieli oddać władzom - ponuro oświadczyła Zośka. - Już

jeden skarb, niejakiego Hasan-beja, dorwaliśmy niedawno. I co? Będziemy mogli go sobie

pooglądać w muzeum!

- Do Barcian i Reszla wybierzemy się za kilka dni. Jak tylko skończymy tu pewną, hm

- odchrząknąłem - drobną sprawę. Zresztą, zaraz przekażę memu przełożonemu namiary na

skrytki Kocha. Może powiadomi o nich miejscowe władze? A pan nie zechce nam

towarzyszyć w wyprawie po skarby nadprezydenta Prus Wschodnich?

Uśmiechnął się, jakby z żalem:

- Wybaczy pan, ale nie. Dziś wracam do Niemiec. Nie odnalazłem szczątków mego

domu, nie odnalazłem szczątków pokonanego wroga... Nic tu po mnie. A co do pańskiej

“drobnej” sprawy, życzę sukcesu. Ale pozwolę sobie też ostrzec: niech pan uważa na tego

tłuściocha - skinął kciukiem w kierunku rozmawiającego z płetwonurkami Genschego... -

Zresztą, co będę mówił! Wydaje mi się, że wie pan o nim więcej niż ja... i w razie czego da

pan sobie z nim radę. Do widzenia!

Wojskowe, w dawnym stylu, skinienie głową i czarne audi cichutko pomrukując

silnikiem zniknęło za krzewami.

- A ja go nazwałam Prusakiem - westchnęła Zośka ze wstydem.

- I nie pomyliłaś się - spróbowałem ją uspokoić - pan von Schnauberg pochodzi z

dawnych Prus Wschodnich, ale...

- Ale są Niemcy i Niemcy - wszedł mi w słowo Rzecki. - Osobiście wolę tego byłego

porucznika hitlerowskiej Luftwaffe niż niby rozmiłowanego w Polakach prezesa Genschego.

- I ja także - skinąłem głową. - Ale zanim zmierzymy się ponownie z jego

stowarzyszeniem pozwólcie, że spróbuję zawiadomić pana Tomasza o naszym dzisiejszym

sukcesie...

- O, Paweł - usłyszałem radosny głos w słuchawce. - Dobre wieści?

- Ekstra, szefie!

- To gadaj. Ale tylko to, co musisz. Komórkowce bardzo łatwo podsłuchać! - nie

omieszkał pouczyć mój znakomity przełożony.

Ograniczyłem więc historię Airacobry i jej tajemniczego bagażu do minimum. Ale

cóż! Namiary schowków w Barcianach i Reszlu musiałem podać.

- Zresztą, jeśli powiadomi pan odnośne czynniki, to mogą już dzisiaj wystawić

wartowników w tamtych miejscach, a od rana w poniedziałek zacząć kopać!

- W zasadzie tak, Pawełku, hm - chrząknął pan Tomasz - ale jest akurat u mnie pewien

pan, który ma nieco inne zdanie, nie muszę dodawać, że nas obowiązujące. Oddaję

słuchawkę...

- Drogi panie Pawle - usłyszałem ku swemu zdumieniu głos dyrektora Marczaka -

najserdeczniejsze gratulacje i obietnica premii!...

Zrobiło mi się słodko na ubogiej duszy.

- Ale co do ukrytych przez Niemców we wskazanych przez list Kocha drogocenności,

to pozwolę sobie być innego zdania niż pan. Podsłuch pańskiego telefonu, proszę wybaczyć,

skromnego urzędnika, uważam za mało prawdopodobny. Tak więc tylko pan i pańska ekipa

znacie położenie schowków. I pan, młody pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, musi

wykopać skarby własnoręcznie, no, naturalnie z pomocą przyjaciół. Jasne?

Podrapałem się za uchem:

- Jasne. Ale dlaczego...

- Dlatego, że ministerstwu potrzebny jest sukces! Bo znowu obcięli nam dotacje. I pan

tego sukcesu dostarczy! Powodzenia, do widzenia! - odkładana słuchawka trzasnęła w

dyrektorskim stylu.

- Ech, ten Marczak! - pogroziłem palcem dalekiej Warszawie. - Chwała ministerstwa

przede wszystkim! Ale przewidzianą prawem nagrodę będzie musiał wam zapłacić! -

zaśmiałem się do Rzeckiego i Zośki. - Ostatecznie to dzięki wam mogłem rozwiązać

tajemnicę teczki kapitana Frołowa!

- Hura! - krzyknęła Zośka i ściszyła głos. - Irina przyjechała...

Obejrzałem się. Rzeczywiście. Za samochodem nurków z Poznania przycupnął

znajomy golf:

- No to na co czekasz? Leć do niej. Przecież miałaś nie odstępować jej na krok!

- Odstąpiłam - Zośka dygnęła z wdziękiem - ponieważ byłam zajęta polowaniem na

teczkę, zwaną także sukcesem ministerstwa i premią mego obecnego “wujka”!

- Ty diablico! - zamachnąłem się.

- Dobra! Już lecę - zaśmiała się Zosia i pobiegła w kierunku samochodu Iriny...

Właśnie pan Onufry udzielał mi pierwszej lekcji posługiwania się wahadełkiem

radiestety, gdy “siostrzenica” była z powrotem:

- Irina przyjechała tu z ciekawości. Tak późno, bo zerwał się pasek klinowy w jej

golfie. Obiecała, że jutro w Dzikowie to sobie poszalejemy z jej “Midasem”...

- Ee... - ziewnąłem.

Zosia w zamyśleniu obskubywała liść akacji:

- Może nie takie “ee”? Znalazłem Irinę w zagrodzie Hryciukowej. Nie jestem

poliglotą, ale rozmawiała chyba po ukraińsku. Jak tylko mnie zobaczyła, przeszła na polski.

Czy to może ważna informacja?

Oparłem się o Rosynanta:

- Czy ważna? Na pewno ciekawa. Czyżby w dziejach zrabowanej przez Niemców

Bursztynowej Komnaty pojawiła się druga Ukrainka?

- Pani Irina podaje się za moskwiczankę - zauważył cicho Rzecki.

- Drogi panie Onufry - uśmiechnąłem się gdyby pan zamieszkał teraz w Sydney, to

chyba nie przestałby pan być Polakiem?...

- A ta pierwsza Ukrainka? - zaciekawiła się Zosia. - Niemcy dopuścili do tak

wielkiego skarbu kogoś z, jak to nazywali, podludzi?

Rozejrzałem się po nadjeziornej łączce. Irina zeszła nad wodę i z ożywieniem

rozmawiała z płetwonurkami; Gensche i jego towarzysze dołączyli do nich z nieodłącznym

Zygą u boku.

- Myślę, że możemy spenetrować kolejne schowki pruskiej “wilczycy”: krzyż w

Piastach Wielkich i mostek nad strugą pod Worławkami. Cmentarz w Górowie zostawimy na

deser. Nocny deser, bo w takiej porze spodziewam się na nim szajki Genschego. Jedziemy! A

po drodze opowiem ci, Zosiu, o pokrętnych losach pierwszej w dziejach Bursztynowej

Komnaty Ukrainki, Poliny Kulżenko, którą jeden z komnatologów nazwał zmorą sędziów

śledczych, prokuratorów, obrońców, historyków i dziennikarzy...

- Strasznie jestem ciekawa jej przygód, ale i strasznie głodna... - Zośka zerknęła w

stronę bufetu.

- Rozumiem cię doskonale - zaśmiałem się - i ja, i zapewne pan Onufry chętnie coś

przekąsimy...

Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy przez Głębock i dalej przez Górowo do

Piastów Wielkich.

- Niech “wujek” opowiada! - wierciła się w fotelu Zośka.

- Już... Polina Kulżenko była z zawodu historykiem sztuki. Po zajęciu Kijowa przez

Niemców współpracowała z władzami okupacyjnymi, organizując na ich polecenie wystawę

zdobytych na Sowietach dzieł sztuki. Patronował jej wtedy reischleiter Rosenberg, który

mianował ją dyrektorem Kijowskiego Muzeum Sztuki Rosyjskiej. Przez pewien czas była

także dyrektorem Muzeum Sztuki Ukraińskiej. W 1943 roku na rozkaz podległego Kochowi

zarządcy muzeów, doktora Wintera, zorganizowała ewakuację dzieł sztuki przed zbliżającymi

się wojskami radzieckimi. Tak trafiła wraz ze swymi “podopiecznymi” aż do Richau, 60

kilometrów od Królewca, gdzie w 1944 roku napisała nawet pracę naukową na temat ikon

rosyjskich. Rosjanie byli coraz bliżej. Zbiory z Kijowa zostały przewiezione do Wildenhof,

majątku hrabiów von Schwerinów. Tu dołączono do nich skrzynie z królewieckiego muzeum

o nieznanej Kulżenko zawartości. Inna wersja mówi, że dobrze mówiąca po niemiecku

Ukrainka, opiekująca się zbiorami z Kijowa, trafiła z nimi do Królewca, gdzie była

współpracownicą doktora Rhodego, tak więc dobrze wiedziała, co zawierają skrzynie

przywiezione do Wildenhof, czyli Dzikowa. Wielu sądzi, że była w nich Bursztynowa

Komnata...

- Bursztynowa Komnata już nie istniała w tym czasie - wtrącił Rzecki.

Podniosłem rękę uspokajającym gestem:

- Tego nie wiem. Opowiadam, co przekazali inni. W każdym razie 23 stycznia 1945

roku, gdy hrabina von Schwerin opuściła już pałac, zajęły go wycofujące się wojska

hitlerowskie. Kulżenko kategorycznie odmówiła otwarcia jadalni, gdzie były zgromadzone

skrzynie pokazując dowódcom pisma Kocha, a nawet jadalnię zabarykadowała. Gdy Rosjanie

zaczęli już ostrzeliwać pałac z dalekosiężnych dział, Kulżenko udało się uprosić

przymusowych robotników, by przenieśli skrzynie do piwnicy. Kiedy Rosjanie ponowili

natarcie, uciekający Niemcy podpalili pałac, rzucając przez okna płonące pochodnie.

Kulżenko została, oczekując wkraczającej Armii Czerwonej.

- To ciekawie... - wtrącił Rzecki.

- Na ten właśnie fakt powoływali się jej późniejsi obrońcy w sądzie, tłumacząc, że

Ukrainka dlatego współpracowała pozornie z Niemcami, aby otoczyć jak najtroskliwszą

opieką zrabowane dzieła sztuki i przekazać je w nienaruszonym stanie Rosjanom. Po

zdobyciu przez czerwonoarmiejców Landsbergu, dzisiejszego Górowa Iławeckiego, zwróciła

się o pomoc do komendanta miasta. Ten wysłał ją do Dzikowa wraz z pułkownikiem

Dnieprowskim i majorem Wejcmanem.

- No i co znaleźli? - niecierpliwiła się Zosia.

- Zastali tylko dymiące ruiny. Ni śladu skrzyń z zapowiedzianymi przez Kulżenko

skarbami Kijowa i Królewca. Ukrainka zajęli się oficerowie śledczy. Jeszcze raz udało się jej

zdobyć pozwolenie na wyjazd pod eskortą do Dzikowa. Tym razem pod grubą warstwą

popiołu natknięto się na resztki skrzyń... Załamana Kulżenko zamieszkała pod Kijowem,

pracując jako pielęgniarka. Jesienią 1946 roku stanęła przed sądem... Dziesięć lat

pozbawienia wolności, utrata praw obywatelskich na pięć lat. Konfiskata mienia.

Amnestia skróciła karę. Kulżenko zaczęła wykładać historię sztuki w Kostromie.

Napisała pamiętnik z tragicznych lat okupacyjnych Spowiedź. “Wobec prawa jestem teraz w

porządku - mówiła - ale wobec ludzi?...”

Milczeliśmy długo. Wreszcie odezwała się Zosia:

- Wierzę, że ona chciała chronić te wszystkie dzieła sztuki, ale... - zająknęła się.

- Ale i w dobrych chęciach - pan Onufry pogładził w zamyśleniu brodę - można

przejść na złą stronę...

- No, dosyć smutnych rozmyślań - przeciągnąłem się - o drugiej Ukraince, Irinie,

pomyślimy potem. Teraz przed nami Piasty Wielkie i przydrożny krzyż. Rzadkość to na tych

ziemiach, droga Zosiu, tak że nie będziemy się mogli pomylić.

- Dlaczego rzadkość? - odezwała się “siostrzenica” przykładając z uwagą kopię

“wilczycy” do mapki Okońskiego.

- Dlatego, że jesteśmy na Mazurach, zamieszkanych w tamtych czasach głównie przez

protestantów. Krzyż przydrożny lub też kapliczkę, tak zwaną “Bożą Męką”, stawiali przy

drodze katolicy i dlatego spotkasz je tak często na katolickiej Warmii...

- Panie Pawle - pociągnęła mnie za rękaw Zośka - niech pan spojrzy! Otworek z

“wilczycy” wskazuje teren tuż przed pierwszymi zabudowaniami wioski!

- Świetnie! - ucieszyłem się. - Nie będzie świadków naszych “podkrzyżowych”

szperań!

Niestety! Wjechaliśmy już do Piastów, a krzyża, który by pamiętał niemieckie rządy,

ani śladu. Zawróciłem Rosynanta:

- Patrzcie uważnie na pobocze! Może jakiś ślad, podmurówka... Nic!

Zawracałem wóz do jeszcze jednego “najazdu” (ale już ze złością), gdy z polnej drogi

wyszedł na szosę staruszek, ciągnąc na postronku chuderlawą kro winę. Zatrzymałem

Rosynanta i wyszedłem naprzeciw starego.

- Szczęść Boże, dziadku!

- Szczęść Boże! - uchylił maciejówki. - Drogę zgubiliście?

- Nie drogę, tylko krzyż przy niej, poniemiecki.

- A na co on panu? - łypnął podejrzliwie wyblakłym okiem.

- Sfotografować go chciałem. Do takiego albumu, książki o starych krzyżach.

- A, do książki! - odsunął czapkę z czoła - No to się pan... A papieroska pan nie ma? -

spytał niespodzianie.

- Niestety, nie palę papierosów.

- Ech! - machnął z żalem ręką. - Ale co to ja mówiłem? Aha! Że spóźnił się pan bez

mała o kopę lat z tym krzyżem! Czerwoni go wysadzili w 1947... co ja gadam! W 1948 roku!

A sprytnie go wysadzili, żeby na nich nie było! Jak raz ostatni Niemcy z wioski wyjeżdżali,

no to w noc przed ich wyjazdem jak nie łupnie! Aż chałupa moja podskoczyła. Wylecieli my

na szosę, a tu ani śladu krzyża, tylko dół wielgachny... O, widzi pan, tam, gdzie te krzewiny...

Potem to nawet z gminy przyjechał taki jeden i mówił, że to Niemcy z zemsty, że ich stąd

wysiedlają. Ale my swoje wiedzieli i wiemy, czyja to sprawka!

- No to cóż, dzięki, dziadku, żeście mi to wytłumaczyli jak trzeba! Z Bogiem

zostańcie!

- A wy z Nim jedźcie!

Pojechaliśmy, mijając opartego o jawę 350 motocyklistę w kasku z ciemną szybką na

głowie.

- A ten? - spytała Zośka. - Nie będzie czegoś o krzyżu wiedział?

- Za młody! - wzruszyłem ramionami.

- A o starych mówiąc - odezwał się Rzecki - to choć nikt tu z nas komuchów nie

kocha, to brodę swoją zjem, jeśli pan Paweł ich podejrzewa o niecne a przebiegłe wysadzenie

w powietrze interesującego nas krzyża!

- Ma pan rację! - zaśmiałem się, zerkając w lusterko, gdzie obok roześmianej twarzy

radiestety dostrzegłem przez tylną szybę, że ominięta przez nas jawa rusza i nabierając ostro

prędkości szykuje się do wyprzedzania.

“A niech chłopak ma” - zjechałem ku prawemu poboczu. Jawa przemknęła obok z

warkotem.

- Jeśli nie czerwoni, to kto? No, który z panów mi powie?! - rozzłościła się Zośka.

- Służę, młoda damo. Hi! Hi! - musnął swą brodę Rzecki. - Krzyż wysadzili Niemcy,

mający następnego dnia opuścić wioskę. Ale nie zrobili tego z zemsty. Po prostu chcieli się

dobrać do schowka naszej “wilczycy” czy, jak mi się coraz bardziej to pewnym wydaje,

organizacji Werwolf. Musieli jednak popełnić jakiś błąd albo też właściwy sposób otwarcia

skrytki znał ktoś spoza wioski (nie pierwszy to wypadek w historii, gdy swoi ubezpieczają się

przed swoimi). No i stąd wybuch zmiatający z powierzchni ziemi biedny krzyż. Sądząc po

wskazanej przez staruszka jamie musiał być tu skład amunicji czy też materiałów

wybuchowych. Dobierający się do niego liczyli raczej na kasę organizacji, a tu buum!

Skinąłem potwierdzająco głową:

- Mam nadzieję, że przy tym “buum” nikt nie zginął. Ale tego się już nie dowiemy...

- W każdym razie odpadło jeszcze jedno miejsce, gdzie mogła być ukryta

Bursztynowa Komnata - westchnęła z żalem Zośka.

- Tym bardziej wzrastają szansę, że będzie w następnej kryjówce, młoda damo. Hi!

Hi! - zaśmiał się Rzecki.

- A może ktoś ją już znalazł? - ciągnęła niewzruszenie moja “siostrzenica”.

- Wątpię - przeciągnąłem się w fotelu. - To znaczy uważam za prawdopodobną jedną

możliwość: cud z jantaru dostał się w ręce jakiegoś zwariowanego miliardera, który

zmontował go na powrót i teraz gdzieś, w tajemniczym ukryciu, napawa się pięknem

Bursztynowej Komnaty. A inne możliwości? Znalazł ją ktoś, kto chce ją sprzedać? Bzdura.

Gdyby tylko Bursztynowa Komnata pojawiła się na jakiejś aukcji, Rosjanie “położyliby na

niej łapę”. Gdyby odkrył ją ktoś związany z oficjalnymi czynnikami Niemiec, od razu

przystąpiono by do przetargów z Ruskimi: my wam Komnatę, a wy nam... O, wiele skarbów

zrabowali zwycięzcy spod czerwonego sztandaru w pokonanej Trzeciej Rzeszy. Już skarb

Priama, zwany także skarbem Schliemanna, złota biżuteria łączona przez marzycieli z

“Iliadą” i spaleniem Troi, a skradziona przez Rosjan z Muzeum Pergamońskiego, wart jest

nieskończenie więcej niż bursztynowe cudo.

- No a małe złodziejaszki czy gangi? - wtrąciła Zośka. - Znaleźli Komnatę i teraz tak

po kawałeczku... to tu, to na inną giełdę?...

Zaśmiałem się:

- Dobrze główkujesz! Tylko że po pierwsze: podzielona na części Komnata straciłaby

ogromnie na wartości; po drugie: byłby to numer na krótką metę. Komnata jest dokładnie

opisana i starannie sfotografowana. Jedna, druga sprzedaż, jak ty to nazywasz “kawałków”, i

już w branży byłoby wiadomo, że ktoś ma w ręku Komnatę, a dalej policja i kajdanki na owej

ręce.

- Ale... - machnęła dłonią Zośka.

- Ale teraz - przerwałem jej - zainteresujemy się naszym “pilotem”...

- Pilotem? - zdziwił się Rzecki. - Nie rozumiem!

- Zaraz pan zrozumie - spojrzałem na niego przez ramię. - Widzi pan tego

motocyklistę przed nami? Niedawno odpoczywał sobie opodal dziury po wysadzonym w

powietrze krzyżu. Potem ruszył i wyprzedził nas, choć na liczniku (wybacz, policjo) miałem

120. Rozmawiając z Zosią zwolniłem, ale nasz “ścigant” nie rozpłynął się w sinej mgle przed

nami, tylko też zwolnił. I tak sobie jedzie, widząc nas cały czas w lusterku. Przyznam, że

dziwi mnie trochę jego zachowanie, w niczym bowiem nie podpadliśmy mieszkańcom tej

uroczej krainy. Dlatego proszę teraz dociągnąć pasy, bo mam zamiar dać ostro po gazie i

dogoniwszy drania (cóż ta jawa może, najwyżej 150 na godzinę?) zapytać go uprzejmie o

powód zainteresowania naszymi skromnymi osobami. Naprzód, Rosynancie!

Rosynant mruknął w odpowiedzi silnikiem i jawa zaczęła rosnąć nam w oczach.

Siedzieliśmy jej na ogonie!

- Zośka, zapisz numer, może się przyda.

- ONB 3284. Już zapisałam.

“Pilot” trzymał się środka drogi, nie pozwalając się wyprzedzić pomimo ryku syreny

naszego wozu.

- Przecież nie zepchnę łotra do rowu! - jęknąłem.

- Po tyłku go! - zakrzyknęła młoda dama.

- Hi! Hi! - zabrzmiał bojowy okrzyk starszego pana.

Tymczasem ścigany łotr nie zmniejszając prędkości skręcił na pryzmę na poboczu i

wzleciał w powietrze ponad przydrożnym rowem w szczelinę między gęsto rosnącymi tu

olchami. Upadł na łąkę, zachwiał się, bryznął ziemią spod kół i zniknął w zagajniku.

- O żesz wy w listki szarpane! - kląłem drzewa za rowem. - Powtórzyć skok jawy to

dla Rosynanta pestka! Ale jak go zwęzić, by zmieścił się między pniami?!

Zdjąłem nogę z gazu.

- Gensche i spółka, tajemniczy Kurowlew, teraz jeździec znikąd na jawie... Przybywa

nam wrogów - mruczała Zośka.

- Nie lekceważ, młoda damo, także pani Iriny - uprzejmie wtrącił Rzecki.

Już miałem ostre słowo na języku, gdy zapipkał komórkowiec.

- Daniec. Słucham.

- Cześć, Pawełku - usłyszałem radosny glos szefa. - Jak leci?

- Jak krew z nosa.

- No to spróbuję ci ją zatamować - chichotał pan Tomasz. - Mam informacje o

Towarzystwie ,,Przez Historię do Przyjaźni” pana Genschego. Ciekawa to organizacja. Cały

czas w objazdach po krajach, które były pod hitlerowską okupacją. Chwalebne to podróże,

tylko tak się dziwnie składa, że tam, gdzie się pojawią członkowie stowarzyszenia, zawsze się

wydarza jakaś afera z, ukrytymi przez uciekających Niemców dziełami sztuki czy innymi

kosztownościami. A to coś znalezione ginie, a to miejscowi poszukiwacze znajdują tylko

pusty schowek. Nie muszę chyba dodawać, że te zaginione cudowności szybko odnajdują się

na aukcjach i giełdach, głównie niemieckich.

- No, Gensche, już ja ci zorganizuję giełdę! - warknąłem.

- Organizuj, tylko ostrożnie - głos szefa spoważniał. - Towarzystwo pojawia się też

chętnie w okolicach, gdzie podejrzewa się istnienie ukrytych przez hitlerowców składów

broni. I ponoć nie waha się jej użyć, gdy ktoś poważnie mu zagrozi.

- No a co na to niemiecka policja? Policje krajów, gdzie Gensche grasuje?

- Dowody, Pawełku, dowody... Nikt jeszcze nie złapał Genschego za rękę. Nawet

procesu poszlakowego nie da się - jak mnie poinformowano - zmontować. Zresztą,

orientujesz się chyba, jaki szum w Niemczech i w innych krajach powstałby, gdyby

oskarżono organizację szerzącą przyjaźń między narodami? W dodatku stowarzyszenie to

bywa hojne, a i wśród naszych rodaków wielu jest takich, którzy na widok niemieckich marek

już krzyczą: “Kochajmy się!”. No, to na tyle! Trzymajcie się!

- Trzymamy się! - odpowiedziałem i wyłączyłem telefon. - Gdybym jeszcze wiedział

czego! - dokończyłem, pewien, że szef mnie już nie słyszy.

Wjechaliśmy do Górowa Iławeckiego.

- Jakie ma pan dalsze plany? - zatroszczył się Rzecki.

- Zajedziemy do internatu, bo może jest jakaś informacja od Zygi. Nie podoba mi się

ta cisza. Potem skoczymy ku Worławkom, nad strugę, którą raczyła nam wskazać “wilczyca”.

Rzeczywiście, w internacie czekała na nas wiadomość od mego przyjaciela:

Posiałem numer i jednego z młodych.

- Przyznam się, że nie bardzo rozumiem - pan Onufry ze zdenerwowaniem szarpnął

brodę.

- Już tłumaczę - uśmiechnąłem się. - Zyga “nadaje” skrótowo na wypadek, gdyby

wiadomość dostała się w niepowołane ręce. W rozwinięciu tekst brzmi:

Zgubiłem numer twojego telefonu. Jeden z młodych współpracowników Genschego

gdzieś zniknął.

- Za to pojawił się facet na jawie - zaśmiała się Zosia.

- Bystra jesteś - skinąłem jej z uznaniem głową. - Ale trzeba to sprawdzić. Skąd

skubaniec wytrzasnął motor na tutejszej rejestracji?

- Marki, marki, marki!... - zanuciła “siostrzenica” na melodię przeboju z filmu

“Kabaret”.

- O tak, młoda damo. Hi! Hi! - głasnął z uznaniem brodę Rzecki.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ARSENAŁ POD WORŁAWKAMI • SAPERZY, MOTOCYKLISTA I

KOZIOŁEK • PISTOLET NA POSTRACH • CZY NALEŻY BYĆ

BEZBRONNYM

Struga przepływająca pod szosą do Worławek nie wyróżniała się niczym

szczególnym, tak jak i jej przepust.

- Ale tam jest zagroda - wtrąciła się Zośka.

Spojrzał we wskazaną stronę.

- Wygląda na nie zamieszkałą. Ale skocz i sprawdź.

Dziewczyna wróciła po chwili.

- Zamieszkana - uśmiechnęła się przekornie. - Ale teraz nikogo tam nie ma.

- Sprawdziłaś dokładnie?

- Też - prychnęła - jak coś mówię, to mówię!

Wyskoczyłem z Rosynanta pełen animuszu i zacząłem wypakowywać “Prospector”

Zygi. Pan Onufry z namaszczeniem otworzył skrzyneczkę ze swymi tajemnymi

przyrządami...

Włączyłem wykrywacz, radiesteta ujął rozwidlony koniec różdżki w obie dłonie i

ruszyliśmy w stronę przepustu nad szosą.

Nie zdążyliśmy jeszcze dojść do niego, gdy mój przyrząd odezwał się pełnym

sygnałem, a strzałka na skali wychyliła się do maksimum. Jednocześnie różdżka pana

Onufrego zadrżała i wygięła się pionowo w dół.

- Fiuu! - gwizdnęła Zośka z zachwytem, ale nie byłaby sobą, gdyby nie dodała: - Mam

nadzieję, że nie odkryliście pokładów rudy żelaza!

Rzecki popatrzył na nią z wyrzutem, a ja dla żartu zamachnąłem się czujnikiem

“Prospectora”. Odskoczyła na bok, mogliśmy więc powrócić do badania tak interesująco

zapowiadającego się pobrzeża strugi. Okazało się, że obszar pobudzający do działania nasze

przyrządy liczy dwa na trzy metry, węższym bokiem przylegając do skarpy tuż obok

przepustu. Oznaczyliśmy go wbitymi w ziemię gałązkami, a mój partner zamienił różdżkę na

wahadełko...

Zataczało na nitce szerokie i szybkie kręgi, a pan Onufry, przymknąwszy oczy, coś

szeptał. Nie wiem, do siebie czy do wahadełka. Wreszcie schwycił je w dłoń:

- Głęboko do naszego znaleziska... Od półtora do dwóch metrów.

- Już widzę, jak “wujek” kopie taki dół saperką - ucieszyła się Zośka.

- “Wujkiem” jestem dla ciebie służbowo, przy obcych. Tu możesz mi mówić

zwyczajnie: panie Pawle! - zaśmiałem się. - A co do kopania - otworzyłem bagażnik

Rosynanta - to proszę! - wyciągnąłem spod koca dwie łopaty. - Po jednej dla mnie i dla

ciebie!

- Ja mam kopać? - jęknęła.

- Młodość musi się wyszaleć! - oświadczyłem sentencjonalnie. - I ciesz się, że oprócz

saperek wziąłem te łopaciska!

Rozpoczęliśmy “wykopaliska”.

Zośka grzebała w ziemi z wyraźną niechęcią, ale ja przyłożyłem się solennie do

roboty.

Wreszcie ostrze łopaty zgrzytnęło o metal.

- Ostrożnie! - zawołał Rzecki.

- Tak, tak - sapnąłem odrzucając ziemię. - Pamiętam pułapkę w Pareżkach...

Nieźle się spociłem, nim oczom naszym ukazało się wieko żelaznej skrzyni, długiej na

półtora metra i szerokiej na metr. Po bokach zarysowały się kształty następnych skrzyń.

- To może być naprawdę Bursztynowa Komnata! - zawołała Zosia.

Otarłem pot z czoła:

- Młoda damo, jak nazywa cię pan Rzecki, czyż nie tłumaczyłem ci, że dziwnym by

było, gdyby to mieszkańcy Landsbergu, czyli dzisiejszego Górowa Iławeckiego, obdarowali

gauleitera Kocha tym ósmym cudem świata? Poza tym przypomnij sobie, co znaleźliśmy w

Pareżkach; co zniszczyło w 1948 roku krzyż pod Piastami.

- Co więc tu odkopaliśmy? - posmutniała.

- Sądzę, że jeden z większych magazynów Werwolfu. Co zresztą zaraz sprawdzę,

otwierając to zardzewiałe pudło...

- Ależ, panie Pawle! - zagrodził mi drogę do wykopu słynny radiesteta. - Tamten

wybuch w Pareżkach! Ta skrzynia wydaje mi się bardzo podejrzana! Niech pan zwróci

uwagę, że nie ma żadnego zamka ani kłódki... Co więc ją chroni?

- Drogi panie Onufry, zawartości tej skrzyni już nic nie chroni. Zakopujący ją

doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli już ktoś do niej dotrze, to poradzi sobie i z zamkiem.

Zresztą właśnie jego obecność powstrzymałaby mnie od próby otwarcia skrzyni, gdyż mógłby

uruchomić minę czy coś w tym rodzaju. Owszem, jak pod kamieniem w Pareżkach, może

czaić się coś, co eksploduje przy nieumiejętnym wydobywaniu skrzyń, ale to już zostawimy

fachowcom. Ja tylko chcę zajrzeć...

Poszerzyłem wykop przy środku dłuższego boku skrzyni. Rzecki i Zosia zgodnie

odsunęli się na bok. Przyniosłem z Rosynanta moją wierną finkę i włożyłem jej ostrze pod

krawędź pokrywy skrzyni... Przyznam, że poczułem na plecach lekki dreszczyk, gdy

przesuwałem nóż wzdłuż szczeliny... Uff! Oprócz zlepków rdzy nie natrafił na żadną

przeszkodę. Lekko podważyłem pokrywę... Drgnęła!

Ująłem ją za narożniki i powoli, bardzo powoli, odchyliłem ku górze, aż oparła się o

skraj wykopu.

Ukazała się warstwa towotu, a pod nią przesycona tłuszczem tektura. Wsunąłem pod

nią ręce i odrzuciłem na bok...

- Chodźcie zobaczyć! - zawołałem.

Przede mną w skrzyni, grubo nasmarowane towotem leżały pistolety maszynowe

schmeiser oraz pistolety parabellum oraz mauser.

- Hi! Hi! - pokręcił głową w niechętnym podziwie Rzecki. - Jeśli i inne skrzyneczki

tak wyglądają, to starczy tej broni, żeby uzbroić pułk!

- I co pan myśli z tym zrobić? - ostrożnie pochyliła się nad skrzynią Zośka.

- To co powinien porządny obywatel: zawiadomię o znalezisku władze...

- To znaczy policjantów z Górowa Iławeckiego?

Objąłem dziewczynę ramieniem:

- Hi! Hi! - skwitował ten gest Rzecki.

Ale ja tłumaczyłem spokojnie:

- Widzisz, Zosiu, gdyby nie smutne doświadczenie z pareżkowską pułapką, już

dzwoniłbym do Górowa, do użyczających nam tak uprzejmie parkingu policjantów.

Oczywiście ostrzegłbym przed wydobywaniem skrzyń bez pomocy saperów, ale... No

właśnie. Ale każda władza uważa się w mniejszym lub większym stopniu za nieomylną...

Mogłaby zlekceważyć moje ostrzeżenie... i ktoś mógłby zginąć lub zostać kaleką. Dlatego

mam zamiar poinformować o trzecim schowku “wilczycy” fachowców, czyli saperów.

- Ciekawe, skąd ich pan wytrzaśnie na tym pustkowiu? - zaśmiała się Zośka.

- Telefony zbliżają ludzi! - podniosłem znacząco palec. - Poza tym nie ja ich

wytrzasnę, tylko twój wujek sięgnąłem po komórkowiec i wystukałem numer pana Tomasza.

Na szczęście był w domu. Streściłem nasze ostatnie sukcesy i poprosiłem o numer najbliższej

jednostki saperów, a otrzymawszy go wraz z szefowskimi błogosławieństwami, zadowolony

spojrzałem na wspólników.

- No i?

- Że też pan Tomasz zna telefony jednostek saperów?... - głasnął w podziwie brodę

Rzecki.

- To nie mógł wujek sam do nich zadzwonić i poprosić jakiegoś ich szefa, żeby tu

przyjechali i wyciągnęli skrzynie? - wzruszyła ramionami Zośka.

- Mógłby, ale byłaby to rozmowa na najwyższym “warszawskim” szczeblu i sporo

czasu by upłynęło, zanim saperzy by tu trafili, a my musielibyśmy się opędzać od szajki

Genschego, jak od tych komarów, które równy mają apetyt na naszą krew, jak ta zgraja na

zawartość schowków “wilczycy”.

- Czy mam już pleść triumfalny łuk na powitanie dzielnych żołnierzy? - dygnęła

Zosia.

- Ech, ty... młoda damo! - odkłoniłem się. - Już ci mundur pachnie!

- Nie tyle mundur, tylko ten, kto go nosi. Hi! Hi! - pan Onufry zerknął spod oka na

dziewczynę.

- Też mi! - wydęła wargi, ale tym gestem nie dało się ukryć rumieńca!

- Muszę cię rozczarować - zaśmiałem się. - Uroczystych powitań nie będzie! Na

pierwszy znak, że saperzy są blisko - zmywamy się!

- A dlaczego to, panie Pawle? - zaciekawił się radiesteta.

- Cóż - klepnąłem się po nosie, miażdżąc dorodną komarzycę. - Robota nasza będzie

wykonana, a nie chciałbym, żeby ktoś przypadkiem zobaczył nas w towarzystwie, że tak

powiem, czynników oficjalnych i umundurowanych, bo policja też tu się zapewne zjawi. Nie

przyniosłoby to nam uznania w szeregach poszukiwaczy skarbów.

- No to jak saperzy tu trafią, do licha? - rozzłościła się Zośka. - Telepatyczne

zdolności pana Rzeckiego ich sprowadzą nad tę strugę?

- Na razie zostaniemy przy środkach konwencjonalnych - sięgnąłem po telefon

(miejscowości i numeru, pod który dzwoniłem, nie podaję ze względu na tajemnicę

wojskową).

- Halo. Jednostka... Tu dyżurny kapral Marciniak. Słucham.

- Alio! - zawrzasnąłem. - Przyjeżdżajcie, panowie, bo tu bombę wykopałem!

- Jaką bombę, kto mówi, skąd? - w głosie żołnierza usłyszałem lekki niepokój.

“Dobra nasza” - pomyślałem.

- Józef Onyszko mówi! Z Worławek, co to jak się jedzie z Górowa Iławeckiego na

Pieniężne! Ale ta bomba, panie oficerze, to zaraz za Górowem, jak struga pod szosą i

przepust. O tyci, tyci przy nim. Jedziecie?

- Zaraz. Skąd wiecie, że to bomba?

- Że bomba?... - udałem zmieszanie. - Tak po prawdzie to ja skłamawszy, żeby was

szybciej ruszyło. Ale widzę, co na mądrego człowieka popadłem: to już powiem prawdę jak

na świętej spowiedzi...

Miałem nadzieję, że kapral Marciniak nie usłyszał chichotu Zośki.

- Tak to już nie będzie bomba, tylko skrzynie jakieś. Otworzył ja jedną: a tu laseczki

żółte i kostki, i baterejki, a i fikuśne zegarki jakieś, że o drucikach nie wspomnę... W wojsku

nie służywszy ja, ale tyle wiem, że to wielki wybuch może zrobić...

- Powtórzcie, gdzie te skrzynie! - głos dyżurnego brzmiał ostro.

- A powtórzę! Jak będziecie jechać od Górowa na Pieniężno, to ze dwa kilometry i

będzie strużka... i one skrzynie po lewej ręce.

- No to zakryjcie je i pilnujcie, aż przyjedziemy. Tylko jak się okaże, że to byle złom,

to... - groźnie zawiesił głos saper.

- Złom?! - krzyknąłem oburzony. - Żeby mnie tak!... Rychtyczne skrzynie śwagier

znalazł ze cztery lata temu będzie...

- No i?... - zaciekawił się kapral wietrząc jeszcze jedną robotę.

- No i nie mam już śwagra! - zakończyłem ze smutkiem, łypiąc złym okiem na mych

wspólników, którzy aż przykucnęli tłumiąc śmiech.

- Sami więc dobrze wiecie, że grzebać w skrzyniach nie należy! Pilnować i czekać! -

nasrożył się Marciniak.

- Wedle rozkazu! - odkrzyknąłem dziarsko, zadowolony, że tak łatwo poszło. Mógłby

dyżurny wypytywać, skąd to cywil z biednej wioseczki zna utajniony numer...

- Laseczki, kosteczki! - wiła się ze śmiechu na trawie “siostrzenica”. - Nie

wystarczyłoby powiedzieć, że leży tu kupa broni?

- Laski to dynamit, kostki to trotyl - pośpieszył mi z pomocą Rzecki. - Ale i ja nie

rozumiem, dlaczego pan nie podał prawdziwej zawartości skrzyni?

- Chciałem przyspieszyć przyjazd dzielnych wojaków. Skrzynie z materiałami

wybuchowymi i zapalnikami wydały mi się groźniejsze od zanurzonych w smarze pistoletów

maszynowych. No, trzeba skrzynię zamknąć i przysypać dla niepoznaki ziemią wedle rozkazu

kaprala Marciniaka - zeskoczyłem do dołu i już sięgałem po pokrywę skrzyni, gdy przyszło

mi coś do głowy.

- A może?... - mruknąłem i wyciągnąłem z towotowego leża pistolet parabellum.

Wygładziłem miejsce po nim.

Dopiero teraz zamknąłem skrzynię.

- Ależ... - Rzecki patrzył na mnie ze zgrozą. - Chyba nie ma pan zamiaru strzelać do

ludzi? Nawet gdyby mieli to być złodzieje?!

Uśmiechnąłem się najłagodniej jak umiałem:

- Drogi panie Onufry, cieszę się widząc w panu takiego obrońcę ludzkiego, nawet

podłego, życia. I zapewniam pana, że zrobię wszystko, aby z tej parabelki nie padł ani jeden

strzał. Mam zamiar używać jej tylko jako straszaka i to w ostateczności. A obawiam się, że do

takiej może dojść. Czyżby zapomniał pan, że mój szef ostrzegał przed Towarzystwem “Przez

Historię do Przyjaźni” jako organizacją groźną dla życia jej przeciwników. A właśnie nimi

jesteśmy w tej grze.

- Jeśli ma pan zamiar straszyć Genschego, to czy nie wystarczy panu wykopany koło

leśniczówki Białe pistolet? “TT” czy jak mu tam? - Zośka ku mej cichej wewnętrznej radości

była po stronie starszego pana.

Niestety, ja musiałem zostać przy swoim zamiarze.

- Zosieńko, “tetetką” nie da się nastraszyć członków szajki. Niemiaszki obejrzały ją

przecież dokładnie i wiedzą, że jedynie groźna może być dla tego, kto spróbuje nacisnąć jej

spust... By ciebie i pana Onufrego uspokoić obiecuję, że w waszej obecności przekażę pistolet

policji, gdy tylko zakończymy akcję “Wilczyca”. A teraz wycofamy stąd Rosynanta, tak

byśmy widzieli nasze wykopalisko, sami nie będąc widoczni. A ja spróbuję oczyścić ze smaru

ten budzący was słuszny wstręt przedmiot, będący, nawiasem mówiąc, w swoim czasie

najlepszym pistoletem świata...

Cofnęliśmy samochód kilkadziesiąt metrów, za krzaki tarniny. Rzecki i Zosia

wysiedli...

- Proszę pana, “wujku” - zawołała nagle Zośka. - Tam, za pagórkiem... Niebieskie!...

- Co tak wrzeszczysz? - burknąłem znad rozbieranego pistoletu. - Zobaczyłaś

niebieskie ludziki?

- Ależ! - machnęła mi ręką przed nosem. - Tamten na jawie był w niebieskiej kurtce,

nie?!

Skoczyłem za kierownicę.

- Pilnujcie skrzyń! - zawołałem wrzucając terenowe przełożenie na obie osie i już

Rosynant pędził w poprzek bruzd wzbijając tuman kurzu.

- Jak strasznie nie fajnie jadąc na kombajnie myśleć, że fajnie strasznie żyto żąć! -

śpiewałem dawny przebój “Trzeciego Oddechu Kaczuchy” walcząc z kierownicą

wymykającą się z mych unurzanych w towocie rąk.

Szczyt wzgórza był coraz bliżej... Jeszcze trochę gazu i już byłem za nim!

Pusto. Kilka niedopałków i ślad opon, ruszającego zrywem motocykla.

Wyskoczyłem z samochodu z lornetką. Ani w krzakach przechodzących w lasek,

rozciągający się ku Górowu, ani dokoła żadnego ruchu. Facet na jawie (bo kimże innym

miałby być parkujący na środku pola motocyklista?) musiał odjechać stąd, gdy tylko zobaczył

ruch Rosynanta. Zośka dostrzegła go już odjeżdżającego.

Gonić za nim? To znaczyłoby zostawić starszego pana i dziewczynę na straży skrzyń

pełnych broni... Co prawda Gensche nie wie, co w nich ukryto, ale że wie, iż je znaleźliśmy,

to pewne jak w banku! Ten od jawy zdążył go poinformować, ostatecznie mój komórkowiec

nie jest jedynym na wschód od Wisły! Poza tym jawa może specjalnie ma mnie stąd

odciągnąć. A gdy nawet ją dogonię, to cóż, czyż nie można w naszym kraju odbywać

motocyklowych wycieczek? Nawet po zaoranym polu?

Nie, Rosynancie! Wracamy!

Im bliżej było przepustu strugi, tym bardziej rósł mój niepokój. Ani śladu Zośki i

Rzeckiego!

Zatrzymałem Rosynanta w tarninie i zacząłem skradać się ku w kopowi... Zszedłem

nad łączkę i wtedy trzasnęła ukryta pod trawą gałązka...

Znad pryzmy wykopanej przeze mnie ziemi wyskoczyły lufy dwóch schmeiserów i (o

radości!) twarze Zośki i Rzeckiego!

- To wy! Już myślałem!...

- Cii! - położył na ustach palec pan Onufry. - Szybko tutaj!

W dwóch skokach byłem w wykopie.

- Tam się ktoś skrada! - szepnęła Zośka.

Cichutko odwróciliśmy się w stronę groźnych zarośli...

Rzeczywiście! Z ich strony dał się słyszeć jeden szelest, drugi...

- Gdzie ci saperzy? - wymruczał w brodę Rzecki.

- A widzicie?! - pokiwałem lufą parabelki. - Naiwni pacyfiści.

Szmery w zaroślach były coraz głośniejsze i wyraźnie kierowały się w naszą stronę...

Na ścieżynce ukazał się wróg!

- Mee! - łaciaty koziołek z zadumą w oczach żuł gałązkę.

- A niech was! - parsknąłem śmiechem.

- Co! - naburmuszyła się Zosia. - Sam pan się przestraszył!

- Hi! Hi! - pan Onufry wygramolił się z rowu i podreptał do zwierzaczka. - Hi! Hi! To

wszystko przez te pańskie opowieść o groźnym przeciwniku - zerknął na mnie, drapiąc

koziołka za uchem. - Straszył pan, aż przestraszył!

- Hi! Hi! - udanie naśladowała śmiech znamienitego radiestety Zosia.

- Hm... - odchrząknąłem, chcąc zacząć mowę obrończą, gdy w sukurs przyszedł mi

daleki głos syreny policyjnej.

- Do wozu i chodu! - krzyknąłem.

Pan Onufry posłusznie dreptał w kierunku Rosynanta, ale moja “siostrzenica” nie

poddawała się tak łatwo:

- Do wozu? Przecież miał pan, panie, ha, ha, Józefie Onyszko z Worławek, czekać tu

na saperów i wskazać im miejsce swego odkrycia! Co będzie, jak pozbawieni przewodnika

nie trafią tutaj? Nie sądzę, żeby uwierzyli w drugą opowieść o “śwagrze”...

- Mam wysokie zdanie o inteligencji polskiego żołnierza - odparłem. - A na wszelki

wypadek - wyszarpnąłem jej schmeisera z rąk i ułożyłem obok broni Rzeckiego na nasypie -

utworzymy tu powitalną dekorację, której żaden saper nie minie bez zatrzymania... Zresztą,

co ci się będę tłumaczył, uparciuchu! Jak mówię “do wozu!”, to do wozu. I biegiem!

Muszę mieć duży dar przekonywania, ponieważ do biegnącej do Rosynanta Zośki

dołączył i koziołek, odskakując od jeepa dopiero na ryk klaksonu.

- Jedna koza wystarczy! - oznajmiłem wykręcając na szosę.

- Co “wujek”, przepraszam, co pan powiedział? - podniosła głos Zosia.

- A nic, tak mi się wymknęło, dziecko - uśmiechnąłem się do niej szeroko, wiedząc, że

nic jej tak nie złości jak nazwanie dzieckiem.

- Puuch! - skwitowała moją wypowiedź, ale ostatnie zdanie w tym sporze należało do

pana Onufrego:

- Hi! Hi!

No powiedzcie, kto tu miał rację? (Hi! Hi!)

Odjechaliśmy zaledwie kawałek od strugi, kierując się na Górowo, gdy z przeciwka

dostrzegłem błyski pomarańczowego “koguta”. Syrena wyła coraz głośniej.

Chwila i minął nas pędzący gazik dowództwa oraz zakryta plandeką ciężarówka, w

której domyśliłem się stosownej liczby dobrze przeszkolonych saperów oraz właściwego

podczas takiej akcji sprzętu.

Zwolniłem i zjechałem na pobocze wyłączając silnik. Syrena saperskiej ekipy oddalała

się od nas.

“Powinni dojeżdżać do przepustu...” - pomyślałem. O bogowie! Co za ulga! Wycie

syreny zaczęło dobiegać wyraźnie z jednego miejsca!

- A widzisz? - zerknąłem na Zośkę.

Pokazała mi język. I cała nasza trójka wybuchnęła śmiechem.

Choć przyznam się, że nie był on z mojej strony tak zupełnie beztroski. Jakie wieści

czekały nas w internacie w górowskim liceum ukraińskim? Co planuje Gensche z

kompanami? Gdzie podziewają się łupy z bunkra pod Półwioskiem? Dokąd umknął

tajemniczy Kurowlew?... Ech!...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

DZIURAWE KAPCIE MALUCHA • CZEGO GENSCHE CHCE OD

IRINY • ZWYCIĘSTWO ZYGI • UPOZOROWANIE WYJAZDU •

NOCNE SPOTKANIE NA CMENTARZU • NA NIC WYKRYWACZE

METALI • ZYGA POMSZCZONY

Pod internatem - naszą bazą wypadową - tłumek poszukiwaczy skarbów otaczał

malucha Zygi. Biedny samochodzik stał na sflaczałych, najwyraźniej przebitych oponach, a

jego właściciel bił pięścią w dach i przy pomocy misternych przekleństw dawał wyraz swemu

oburzeniu oraz informował wszem i wobec, co zrobi ze sprawcą swego nieszczęścia. Stojący

obok Gensche równie jak Zyga gromił i groził, ale oczka błyszczały mu radośnie, gdy

ofiarowywał się powieźć mego przyjaciela i “kapcie” jego malucha w poszukiwaniu

warsztatu wulkanizacyjnego, który mimo świątecznej i spóźnionej pory podjąłby się scalenia

dziurawych dętek.

- Obawiam się jednak, że w tym miasteczku nie natrafimy na czynny jeszcze warsztat.

I jak pan, redaktorze, sobie poradzi? - załamał ręce grubas.

- Nie martw się pan o mnie! - parsknął Zyga. - Tylko uważaj na swój wóz. Jeździliśmy

razem, to i jego może zechce ktoś unieruchomić!

- Ależ za co?! - wzniósł ręce ku niebu Gensche. - Za to, że szerzymy przyjaźń między

naszymi narodami? Zresztą - oczka zabłysły twardo - czuwamy - skinął w kierunku swego

mikrobusu, na którego stopniu siedział jeden z jego ludzi, bodajże Jurgen.

- Chwała panu za czujność i - uśmiechnął się ironicznie Zyga - przyjaźń. A mnie niech

przemalują na zielono, jeśli za godzinę mój maluszek nie będzie gotów do jazdy! Żeby ich! -

pogroził pięścią nie wiem czemu pobliskim drzewom, ale tak dziwnie, że ten gwałtowny ruch

zakończył się pod nosem Genschego. Niemiec odskoczył, a Zyga mrugnął do mnie i ruszył

dziarskim krokiem w kierunku centrum Górowa.

Wysłałem Rzeckiego i Zosię, by obmyli się z ziemi i smaru schmeiserów, a sam

siadłem na ławce przed internatem.

- Tylko szybko wracajcie. Też należy mi się solenne mycie!

Pogrążyłem się w niewesołych myślach. Że wyeliminowanie malucha Zygi to sprawka

ludzi Genschego, było pewne na mur. Mieli dosyć jego deptania po piętach. Ale czy zrobili to

ot tak, na wszelki wypadek, czy też planują na dziś jakąś poważniejszą akcję? Im przybyła

jawa, nam ubył maluch. Nie sądziłem, aby w sobotni wieczór udało się Zydze “uzdrowić”

jego samochód.

- Cóż, jeśli nie tak, to spróbujemy inaczej! Ale najpierw mycie!

Wyszedłem z internatu, wsiadłem do Rosynanta i otworzyłem cyfrowy zamek

schowka. Wyjąłem zeń małe pudełeczko, nazywane pieszczotliwie przez szefa “pipcikiem”;

ja określałem je mianem “pchełki” lub “pluskwy”. Chowając je w garści powolutku ruszyłem

przez parking.

Jurgen, siedzący na stopniu mikrobusu, zajęty był naganną, ale sprzyjającą mi

czynnością dłubania w uchu. Skręciłem za jego wozem, schyliłem się na moment...

Uff! Udało się!

Wróciłem do Rosynanta i włączyłem odbiornik. Idealnie pośrodku niebieskawo

rozświetlonego ekranu płonął czerwony punkt. Znak, że “pipcik” czuwa. Gdyby jeszcze

podobnym Aniołem Stróżem udało się opatrzyć jawę! Ale gdzie ją ukryli?

- Wujku! Wujku! - rozległo się wołanie Zośki i dziewczyna wskoczyła do kabiny.

- Czemu tak wrzeszczysz, droga siostrzenico? - uśmiechnąłem się.

- Mam dwie wiadomości! - powiedziała już ciszej. - A co tu świeci?

- No to dawaj je! O światełku pogadamy później.

- No więc pierwsza: któryś z ludzi Genschego ma niebieską kurtkę. Widziałam ją w

szafie.

- W szafie? Czyli w ich pokoju! Co tam robiłaś?!

- Służyłam ojczyźnie! - zasalutowała ze śmiechem.

Pokręciłem głową:

- A niech cię! Punkt dla ciebie. O ile cię oczywiście nikt nie widział.

- Za kogo wujek, przepraszam, pan mnie ma? Za to ja widziałam... I to będzie druga

wiadomość. Tłuścioszek próbował dostać się do naszego pokoju. Przebierałam się, ktoś

zastukał do drzwi, nie odpowiedziałam, klamka się poruszyła i w drzwiach stanął pan

Gensche w całej tłustej okazałości. Ale zrobił minę na mój widok! Coś tam zaczął bełkotać,

ale nie znam niemieckiego. Po tonie sądząc przepraszał i zdaje mi się wymienił imię Irina. To

by było na tyle. A teraz, co to się tak świeci? - stuknęła palcem w ekran.

- “Pipcik” - oświadczyłem niewinnie.

- “Pipcik”?

- Tak ochrzcił to urządzonko twój prawdziwy wujek. Będzie nas informowało, dokąd

to wyruszy mikrobus Genschego. Przyczepiłem do niego nadajniczek UKF; tu, jak widzisz,

mamy odbiornik...

- Żeby tak jeszcze oznakować jawę - westchnęła Zośka.

- Właśnie o tym myślałem, bo mam jeszcze dwa takie aparaciki w zapasie. Ale gdzie

czai się ta jawa?!

- Co więc planuje pan na dzisiejszy wieczór? - ziewnęła z rezygnacją dziewczyna.

- Cóż, dobrze, że odnalazłaś niebieską kurtkę. To potwierdza nasze podejrzenia, że

plącząca się nam pod nogami jawa jest na usługach Genschego. Ale jeszcze lepiej byłoby

dowiedzieć się, który z Niemców jest właścicielem tej kurtki. Można by go przypilnować i

tak dotrzeć do motocykla. Zresztą, nie wydaje mi się on tak ważny. Używają go tylko, by

śledzić nasze ruchy. Na poważną akcję wyruszą mercedesem. Tylko jaka to będzie akcja? W

grę wchodzi spotkanie z tajemniczym Kurowlewem i może ze zdobyczą z bunkra w

Półwiosku lub też wyprawa na miejski cmentarz w poszukiwaniu ostatniego schowka

wilczycy z jantaru. Ale jeśli tam, to wybiorą się dopiero nocą. A do tego czasu dołączy do nas

Zyga i, czego bardzo bym pragnął, jego maluch z pozaklejanymi dętkami.

- A nie domyśla się pan, czego to mógł szukać Gensche w naszym pokoju? - spojrzała

na mnie Zośka. - Mówił o Irinie, a przecież nie zamienił z nią dotąd ani słowa. Pilnowałam

Iriny, jak pan kazał, to coś bym zobaczyła...

- Taak, Irina... - zastanowiłem się. - Ma profesjonalny sprzęt najwyższej klasy, a tropi

skarby jakby od niechcenia czy też nieumiejętnie... włada biegle ukraińskim... - pewna myśl

przemknęła mi przez głowę. - Nie, to nieprawdopodobne! - zaśmiałem się głośno ku

zdziwieniu Zośki.

- Co pana tak nagle rozbawiło?

- Moja durna głowa! - odparłem poważniejąc. - Ale co do Iriny... Moja droga,

korzystając ze swej świetnej znajomości rosyjskiego...

- A co, może pan jest w ruskim lepszy? - naburmuszyła się moja towarzyszka.

- Przepraszam, Zosiu! Ostrzeż więc Irinę o próbie Genschego myszkowania w

waszym pokoju. I, co najważniejsze, zwróć uwagę na jej reakcję. O, właśnie zajeżdża golf

Iriny. Wyskakuj z Rosynanta i do dzieła!

- Już pędzę, szefie! - wyskoczyła z wozu.

I po chwili wpółobjęte z Iriną zniknęły w drzwiach internatu.

Wróciłem na swoje miejsce na ławce i sięgnąłem do kieszeni po kapciuch, aby zapalić

przedkolacyjną fajeczkę, gdy obok mnie przycupnął pan Rzecki, gładząc ze smutkiem brodę.

- Co się stało, panie Onufry? - spytałem starszego pana.

- Nic takiego, panie Pawle - westchnął. - Ot, tak myślę sobie, że mały tu pożytek ze

mnie starego i moich niby-talentów...

- Jak to? - obruszyłem się. - Nazywa pan niby-talentami swe wielkie dary otrzymane

od Boga?!

Skromnie spuścił głowę:

- No, niby coś tam potrafię, ale ostatecznie każdy, niekoniecznie teleradiesteta czy

jasnowidz, może oznajmić: “Bursztynowa Komnata już nie istnieje”. I po dzień dzisiejszy

nikt nie ma mu prawa powiedzieć: “Pan kłamie!” Żałuję, że biedne Ministerstwo Kultury i

Sztuki wydaje pieniądze na mój pobyt tutaj...

- Żałuje pan? - chwyciłem go za rękę. - A kto jak nie Onufry Rzecki odkrył schowek

“wilczycy” w Pareżkach. To że uległ samozniszczeniu, to już moja wina! Upewnił pan nas, że

schowek pod szosą na Mrągowo opróżniono już dawno. Gdyby nie pan, musiałbym ryć w

ziemi za każdym kawałkiem metalu wskazanym przez wykrywacz! A przy strudze pod

Worławkami? Czyż pańska różdżka nie okazała się równie czuła jak mój “Prospector”?

Rzecki odchrząknął udobruchany:

- No, skoro tak mnie pan wychwala, to proszę się nie krępować moją obecnością i

zapalić fajkę, na którą, jak widzę, ma pan wielką ochotę.

A miałem! I on to widział! Zaprawdę, wielkim jasnowidzem był pan Onufry.

Pykałem sobie fajeczkę, starając się wydmuchiwać dym w przeciwną stronę od tej, po

której siedział mój partner, gdy zza rosnących na skrzyżowaniu krzewów dobiegł fałszywy

nieco i wbrew tekstowi radosny śpiew:

Zachodzie słoneczko, skoro masz zachodzić,

Bo mnie nogi bolą po tym mieście chodzić...

...nogi bolą chodzić, ręce bolą płacić...

(Znajomy głos trawestował starą pieśń żniwną, jeszcze z okresu pańszczyzny.)

Naszym zdumionym oczom ukazał się w całej okazałości Zyga z przewieszonymi

przez ramię czterema dętkami samochodowymi:

- Jeszcze przyjdzie komu za to mi zapłacić! - uniósł pięść jakby grożąc mercedesowi,

na którego stopniu kulił się Jurgen.

- Co też pan tu niesie? - poderwałem się z ławki. - Czyżby udało się panu zdobyć dętki

do malucha?

- Mnie miałoby się nie udać? Ja ich bym nie przyniósł? - oburzył się Zyga. - Kiedyś,

proszę pana, przyniosłem tyle wstydu mamusi!...

Stłumiłem śmiech:

- Pozwoli pan, że pomogę przy zmianie dętek? We dwóch i dwa podnośniki pójdzie

nam szybciej, panie redaktorze.

- A pomagaj pan, jeśli taka łaska - Zyga szerokim gestem wskazał mi drogę do

malucha na sflaczałych gumach.

Jurgen zeskoczył ze stopnia mikrobusu i szybkim krokiem wszedł do internatu.

- Idzie donieść szefuńciowi, że nici z unieruchomienia mnie - syknął Zyga.

- Jak sobie poradziłeś? - spytałem. - Sklepy nieczynne, więc może na stacji

benzynowej?

- Na stacji? - zaśmiał się. - Kto tam teraz dba o biednego malucha? Pół miasteczka

przewróciłem, słono przepłaciłem (aha, rachunek na ciebie, niech ministerstwo zwraca), ale

gumy są.

- Świetnie - klepnąłem go po ramieniu - bo nasi “towarzysze” wzbogacili się o jawę.

Mikrobusowi ich podczepiłem nadajnik, tak że nie zniknie nagle, ale ta jawa! Gdzie ją

schowali? Nie wiesz chociaż, który z nich ma niebieską kurtkę?

- A żeby cię! - Zyga mocował się z oporną nakrętką koła. - Puściła! Uff! Wydaje mi

się, przyjacielu, że szukasz jawy na górowskich numerach i jej jeźdźca w niebieskiej kurtce.

Jako zawsze przydatny, już odpowiadam na nurtujące cię pytania. Jawa garażuje w trzecim z

kolei garażu pierwszego domu za skrzyżowaniem. O, tamtą ścieżką przez zarośla i potem

przez ulicę. Tajemniczym motocyklistą jest chluba szajki Genschego, Willy.

- Skąd wiesz?... - aż upuściłem klucz.

- A stąd! - postukał się umorusanym palcem w czoło, zostawiając na nim czarny ślad.

- Przecież napisałeś mi, że zgubiłeś jednego z nich, chodziło chyba o Willego?

- A tak, a tak, a tak! - Zyga miarowo naciskał tłoczek pompki. - Zgubiłem go i dlatego

miałem wyrzuty sumienia. Korzystając z tego, że reszta “towarzyszy” na dłużej zamelinowała

się w internacie, rozpocząłem poszukiwania zguby. Wystarczyła jedna rozmowa z opiekującą

się tu nami panią i już wiedziałem, co trzeba! Zresztą, niedawno przed waszym przyjazdem

widziałem nadchodzącego tą ścieżką Willego. Niósł coś niebieskiego w reklamówce. Musiała

to być ta nie dająca ci spokoju kurtka. No, ale na razie jawa w garażu. Nie nazywam się Zyga,

jeśli nie zajmę się nią oddzielnie. Masz to u mnie. Towarzystwo “Przez Historię do Przyjaźni”

już zasiadło do kolacji, a my się tu grzebiemy! Nie słyszysz, jak mi kiszki marsza grają?

Ta dziarska muzyka sprawiła widocznie, że z resztą roboty uporaliśmy się w mig, a

Zyga odprowadził malucha aż pod sam posterunek policji.

- Będę pewniejszy o moje opony i dętki tutaj, pod okiem władzy. Teraz szybkie

mycie, no i opowiadaj, coście tam dzisiaj zwojowali... Co nie zdążysz, dopowiesz przy

kolacji...

- Przy kolacji? - pokręciłem głową. - Co przeciwnicy pomyślą sobie widząc nas

razem?

- Nic - wzruszył ramionami Zyga - przecież głośno zaoferowałeś mi się z pomocą przy

kichach. Poza tym, czy to dziwne, że dziennikarz pragnie uzyskać kilka informacji od

pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki na temat zakrojonej na szeroką skalę akcji

poszukiwania dzieł sztuki?

Gdy usiedliśmy przy stoliku Rzeckiego i Zosi, ta pochyliła się konspiracyjnie ku nam:

- Tak jak pan kazał, powiedziałam Irinie o wizycie Genschego.

Machnęła ręką i mruknęła, że miał od niej pożyczyć “Midasa”. Ale zobaczyłam, że

wyraźnie pobladła i miała takie spojrzenie... No, jak to się mówi? O, “jak zaszczute zwierzę”.

Udałam, że porządkuję swoje rzeczy i wtedy ona, gdy byłam pochylona nad torbą,

wyciągnęła z kieszeni bluzy wiszącej na krześle jakiś papier i włożyła do kieszonki koszuli. A

ta jej gadka o pożyczaniu wykrywacza to też tani kit, przecież Gensche ma sprzętu tyle, że aż

jego mikrobus się ugina!

- Jasne. Zdolnaś, bestio - uśmiechnąłem się do Zośki.

- Hi! Hi! - pokiwał z uznaniem głową pan Onufry.

- Fest dziewczyna - mrugnął do Zośki Zyga. - Jak i my wszyscy! A co nasz dyrygent

planuje na wieczór i noc? - łypnął na mnie.

Powoli odstawiłem szklankę:

- Przyznam, że zaniepokoiła mnie ta nowa kombinacja Gensche - Irina. Nadal więc

Zośka musi trzymać się możliwie blisko Rosjanki czy też Ukrainki z Moskwy. Ja przemknę

się, póki jeszcze Niemcy jedzą, do Rosynanta i tam, niewidoczny dzięki jego ściemnionym

szybom, będę palił fajkę i zerkał na ich mikrobus. Gdyby Gensche i jego podwładni gdzieś się

wybrali, “pipcik” pokaże i utrwali na ekranie trasę ich jazdy. Wtedy ruszymy za nimi. I to

trzymając się w znacznej odległości, bo chyba nie zapomnieliście, że raz już nas, ścigających,

namierzyli.

- Jak pan myśli, dokąd pojadą? - zerknął znad kromki z marmoladą Rzecki.

- Może zechcą spotkać się z Kurowlewem i raz jeszcze spróbować przerzucić “fanty”

z bunkra w Półwiosku przez granicę? Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że spróbują

odnaleźć ostatni schowek “wilczycy” na górowskim cmentarzu. Muszą się spieszyć, by

zdążyć przed nami!

- A co będzie, jeśli oni myślą, że my też będziemy chcieli odwiedzić dzisiejszej nocy

cmentarz? - Zośka popatrzyła na mnie z uwagą. - I tak będziemy tu siedzieć my i oni, i czekać

na pierwszy ruch przeciwnika, który nie nastąpi...

- Brawo, dziewczyno! Twój wujek, a mój szef powinien być z ciebie dumny! Musimy

sprowokować przeciwnika do pierwszego ruchu dzisiejszej nocy i to w pożądanym przez nas

kierunku: na cmentarz! Zosiu, wstań, wyjdź na chwilę z jadalni i potem głośno poproś mnie

do telefonu.

- Dobra! - dziewczyna już podrywała się, gdy usiadła z powrotem:

- Z tym telefonem to chyba kapuję. Ale jak pan sprawi, że Niemiaszki właśnie dzisiaj

polecą na cmentarz?

Zaśmiałem się cicho:

- W prosty sposób. Dość głośno poinformuję was, że nasza wyprawa do tego

smutnego miejsca odbędzie się nieodwołalnie jutro. Wydaje mi się, że Gensche, choć się do

tego nie przyznaje, rozumie nieco po polsku. W każdym razie krótkie “Cmentarz jutro”

powinien pojąć!

- A dziś? Pan i pański samochód; pan Zyga i jego wóz - frasobliwie gładził brodę pan

Onufry. - Mnie, starego, mogą się nie bać, ale was?

Położyłem rękę na jego kolanie:

- Bez obaw. Mnie za chwilę telefon wywoła, powiedzmy do Lidzbarka Warmińskiego,

w sprawie włamania do kościoła. Odjadę dwie uliczki i przyczaję się nie tracąc Genschego z

ekranu. Dlatego do pana, panie Onufry, prośba, by zechciał pan czuwać tu przy telefonie,

abym w razie czego mógł was wezwać. Zyga zaraz zacznie uskarżać się na ból głowy oraz

pragnienie ukojenia go snem. Niech głośno i od wszystkich, a zwłaszcza od Genschego,

domaga się środków nasennych. Zgoda?

- Zgoda! - odpowiedział dziarski trójgłos.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy...

Nie minęło wiele czasu, a delektując się łyczkami mej ukochanej zielonej herbaty i

wonnym dymem Amphory wpatrywałem się w błękitny ekran na desce rozdzielczej

Rosynanta.

Czerwony punkcik tkwił nieruchomo na jego środku.

Niepokoiło mnie, czy Gensche i jego kompani uwierzą w mój wyjazd, czy Irina nie

wymknie się spod “opieki” Zośki, czy Rzecki będzie czuwał przy telefonie...

Nagle punkcik drgnął i zostawiając za sobą rząd czerwonych kropeczek zaczął się

przesuwać na prawą stronę ekranu.

- Więc jednak cmentarz! - z radości walnąłem się pięścią w udo, na dodatek parząc je

herbatą. Ale co tam!

Punkcik kluczył, zawracał (Gensche sprawdzał, czy nie jest śledzony), ale wciąż

przesuwał się na prawo... Sięgnąłem po telefon.

- Halo! - rozpoznałem rześki głos pana Onufrego.

- Bądźcie gotowi. Przyjeżdżam...

- I co? Dali się wypchnąć na cmentarz? - niecierpliwił się Zyga wskakując do

Rosynanta.

- No masz! - zaśmiałem się nie bez dumy. - Masz też i to - sięgnąłem do schowka i

wyciągnąłem pistolet “TT” - zardzewiałe gracisko, ale w razie czego może kogoś

przestraszyć.

- A ty? - zerknął na mnie przyjaciel. - Bezbronny szeryf?

- Zwariowałeś - odchyliłem połę kurtki, by mógł widzieć zatknięte za pasek

parabellum.

- Ja tego nie popieram... - zaczął Rzecki, ale nie dałem mu skończyć:

- Panie Onufry! Jedziemy ciemną nocą w ciemne miejsce, gdzie czeka nas spotkanie z

ciemnymi typami, a pan swoje! Jeszcze nikogo nie zastrzeliłem i mam zamiar pozostać z

zerowym kontem w tej dziedzinie do końca życia!

- Patrzcie! Stanęli! - zawołał Zyga pstrykając w ekran.

Rzeczywiście czerwony punkt znieruchomiał.

- Sądząc po współrzędnych są przed cmentarzem od strony przejścia pod wieżę

ciśnień. Musimy ich podejść od pomocy, od góry... - wyciągnąłem spod siedzenia torbę. -

Mam tu nożyce do cięcia drutu, jakby płot nie był uprzejmy nas przepuścić, rozjaśniającą

lornetkę i noktowizyjne okulary z zasilaczem. Wybieraj, gościu - wskazałem torbę Zydze.

- A ja? - mruknął z pretensją w głosie Rzecki.

Ująłem go za rękę:

- Pan zostanie na straży Rosynanta. Nie muszę chyba panu tłumaczyć, jak jest dla nas

ważny. Po naszym wyjściu włączy pan ten przycisk. Drzwi zostaną zablokowane, a

ewentualnego włamywacza czeka potężne uderzenie prądem, po którym powinien stracić

przytomność, a alarmująca nas syrena...

- To potrafi sam Rosynant! - burknął znamienity radiesteta.

- Ale Rosynant nie rozpozna napastników, a to będą brali pod uwagę. Gdyby jednak

się upierali, to proszę użyć całego swego uroku osobistego - uśmiechnąłem się - i sprawić,

aby wsiedli do auta. Wtedy ten przycisk i nieproszeni goście usypiają pod dobroczynnym

wpływem gazu...

- A ja? - jęknął Rzecki.

Z zakłopotaniem podrapałem się za uchem:

- No... pan też... Ale na krótko, panie Onufry. Ta drobna ofiara...

- Dla kogo drobna, dla tego drobna! - jasnowidz szarpnął ze złością brodę. - Cóż,

skoro stary do niczego innego się nie nada, to go usypiacie!

- Panie Onufry! - zawołałem błagalnie.

Odpowiedziało mi dumne i najeżone jak broda jasnowidza milczenie.

- No, nie ma co - wtrącił się Zyga - dawaj noktowizor.

- Zaraz, tylko sprawdzę podłączenie... - odpowiedziałem sięgając po zasilacz... I nagle

zacząłem recytować najcichszym z szeptów:

- Głupiec, bałwan, idiota, roztrzepana panienka, półgłówek...

- Pan tak o sobie? - radośnie ożywił się Rzecki. - Miło!

- Cożeś narobił? - zaniepokoił się Zyga.

- Wkładając w Warszawie sprzęt do torby musiałem zaczepić o coś wyłącznikiem i do

dzisiaj baterie się wyładowały. Na tę noc nici z noktowizora. Och, żeby mnie kaczki!

- Nikt nie jest doskonały! - z powagą oświadczył pan Onufry.

- Już dobrze - Zyga wcisnął mi do ręki nożyce do cięcia drutu, sam (łotr!) zatrzymując

lornetkę. - Idziemy. Niech pan dba o Rosynanta - kiwnął ręką Rzeckiemu.

Ruszyliśmy wzdłuż płotu.

Nad cmentarzem panowała cisza. Tylko z daleka nawoływała sowa pójdźka i nad

naszymi głowami ledwo słyszalnie popiskiwały uganiające się za owadami nietoperze. Ostro

pachniały pokrzywy, lekki podmuch gorzko zaleciał miętą.

- Patrz. Nie jest aż tak bardzo ciemno. Obędziemy się znakomicie bez twej maszynerii

- usiłował pocieszyć mnie Zyga. - Dokąd idziemy?

- Jeszcze kawałek ścieżką, a potem przez płot. Tylko “po tichońku”, jak mawiają

Rosjanie, bo zaraz zacznie się najstarsza, poniemiecka część cmentarza, a w niej może

buszować Towarzystwo “Przez Historię do Przyjaźni”.

- Cicho, cichuteńko - szeptał Zyga. - Patrz, dziura w płocie! Nie będziesz musiał

zgrzytać nożycami.

Przycupnęliśmy za przekrzywionym krzyżem grobowca.

- Poczekajmy. Tamci czują się na tej grobowej pustyni pewnie. Prędzej czy później

albo zdradzą się jakimś hałasem, albo ich zobaczymy - przytrzymałem Zygę za rękaw.

- Byle tylko nie wleźli prosto na nas - mruknął.

- No to wypatruj ich przez lornetkę, żebyśmy w razie czego zdążyli się wycofać...

- Są! - syknął po chwili Zyga. - Tam, na lewo od tego białego krzyża!

Wyszarpnąłem mu lornetkę:

- A niech to!

Pięć czarnych sylwetek posuwało się z wolna między grobami, wykonując nad nimi

dziwne półkoliste ruchy, jakby odczyniały jakieś nocne uroki...

- Pracują wykrywaczami metali - szepnąłem.

- Ee tam - mruknął Zyga. - Tu wkoło tyle żelastwa: ogrodzenia grobów, krzyże, żelbet

grobowców...

- Zwróć uwagę na ich nieforemne łebki. Mają ponakładane noktowizory - podałem mu

lornetkę.

- No i co z tego? - wzruszył ramionami. - Z noktowizorami czy bez, szukają na ślepo.

Patrz, przeczesują krawędź skarpy nad łąką przy rzece. Nie mają nic upatrzonego. A poza tym

cieszę się, bo wykonają za nas większość roboty.

- A jeśli przypadkiem odkryją schowek?

- No to my biegiem do Rosynanta i po syrenie, i po światłach. Możesz spróbować

nawet strzelić z parabelki, bo ja z tego rupiecia - zamachał “tetetką” - za Chiny się nie

odważę. W sekundę zapomną o schowku i będą pryskać aż miło!

- Tak myślisz?

- Jasne! W jakim to kraju hieny cmentarne są tolerowane? Taka wpadka czcigodnego

Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” zakończyłaby jego karierę i w Polsce, i w całej

Europie.

- Masz rację. A teraz popatrzmy, jak im idzie robota...

- Patrz. Cały czas na skarpie. Dlaczego?

- Dlatego, że nie widać tu żadnego poniemieckiego grobu. Są tylko polskie i

ukraińskie. Kopiący je odkryli schowek, albo go zniszczyli. Jedyna szansa, że przywalono go

śmieciami lub ziemią tam na krawędzi.

- Jednak idą tu. Chodź za krzaki!

Niemcy, “omiatając” od niechcenia każdy grób czujnikami wykrywaczy, wolno

przesuwali się przed nami.

Od czasu do czasu któryś rzucał półgłosem:

- Nic.

- I tu nic.

- Mam sygnał. Ale od przewróconego krzyża...

- Widzisz! Na nic wykrywacze! - Zyga uszczypnął mnie z satysfakcją w ramie.

- To już ostatnia kwatera - odezwał się jeden z penetratorów ostrzej. Po głosie

poznałem Genschego. - Kończymy. Jeśli nam się nie udało, to i Polaczki sobie nie poradzą!

- Mają mapkę - odpowiedział mu chyba Willy. - Może na niej wskazany jest

konkretny grób albo pomnik?

- A wiesz, chłopcze, że możesz mieć rację - prezes poklepał Willego po plecach. -

Musimy przetrząsnąć rzeczy tego bubka z ministerstwa! Gdzieś ta mapka musi być! Tylko że

nie został żaden nasz grób.

- Na cmentarzu przy... Jak Polacy nazwali tę ulicę? - wtrącił Johann.

- Wyszyńskiego - mruknął Jurgen.

- No właśnie. Tam były dwa groby po naszych.

- “Wilczyca” wskazała ten cmentarz - uciął dyskusję Gensche.

- Fakt - mruknął Jurgen ściągając okulary noktowizora.

- Wrócimy tu jeszcze! Śladem tego urzędniczyny z ministerstwa! - zaśmiał się

Gensche. - A póki co, zapalcie sobie, chłopcy - szczęknął cygarnicą i klapnął z sapnięciem

ulgi na przygrobną ławkę. Podwładni przycupnęli obok.

- Tak, wrócić trzeba, szefie - ziewnął Helmuth - bo ledwo wyjdziemy na swoje...

- Nie martw się - pyknęło cygaro Genschego. - Ta broń, którą wykopaliśmy przy

bunkrze...

- Spluwy? - wzruszył ramionami Willy. - Mały grosz, a duże ryzyko. I jeszcze trzeba

przez granicę...

- Coś ty taki tchórzliwy? - obruszył się prezes. - Grosz nie będzie mały, bo przecież

jest też i skrzynka ikon. A przerzut przez granicę to pestka! Znasz mnie przecież!

- Znam - odpowiedział z szacunkiem młodzieniec. - Tylko jest jeszcze jeden problem:

ten urzędniczyna. Już raz prawie nas dopadł. Zdolny gość. Co będzie, jak odkryje, gdzie

schowaliśmy cały majdan?

- Głupiś! - prychnął Gensche. - Czy nie wiesz, że najciemniej pod latarnią? Prędzej

diabła zje, niż odnajdzie nasz schowek!

Odpowiedział mu przypochlebny śmiech pozostałych. Niemcy wstali i ruszyli w

kierunku bramy.

- Zresztą, mamy w zapasie tę Ukrainkę - usłyszeliśmy jeszcze głos Genschego. - A

swoją drogą urzędniczynę i cmentarz trzeba mieć na oku...

- No, chodź, urzędniczyno - szarpnął mnie za rękę Zyga, przerywając rozmyślania o

“zapasie” Genschego.

- Oprócz urzędniczyny ochrzciły mnie też Niemiaszki mianem zdolnego gościa.

Zapamiętaj to sobie - odburknąłem. - I weź pod uwagę, że wykrywacze metali nie pomogły

hienom z tej szajki na cmentarzu. Co więc my...

- My mamy pana Rzeckiego! - z powagą uniósł w górę palec Zyga.

- Jasne - i ja uniosłem palec - jak jasnowidz! A teraz szybko do niego, bo może jakieś

licho poniesie Niemiaszków obok Rosynanta...

Pobiegliśmy ścieżką.

Na szczęście uliczka, gdzie zaparkowałem samochód, pogrążona była we śnie i ciszy.

Dochodziliśmy do Rosynanta, gdy zza drzewa wyskoczyła szczupła figurka:

- Zośka! Co ty tu robisz, dziewczyno? Miałaś pilnować Iriny!

Trzasnęły drzwiczki jeepa i ukazała się w nich głowa Rzeckiego:

- To tyś tu się czaiła, młoda damo? A ja podejrzewałem czort wie jakiego zbira! Moje

serce!

- Przepraszam - Zosia wyciągnęła do niego rękę - bardzo przepraszam. Ale to przez te

ciemne szyby. Myślałam, że Rosynant stoi pusty, postanowiłam więc go pilnować...

- Akurat byś mu pomogła, jakby tu przyniosło jakiegoś drania! - ofuknąłem ją.

- Niech pan nie będzie taki srogi - Rzecki przytulił moją “siostrzenicę” - dobre

intencje to rzecz bardzo cenna.

- Tak - byłem niewzruszony. - Ale w naszej sytuacji równie cenne jest pilnowanie

Iriny!

- Irina śpi jak zabita - cicho powiedziała Zośka.

- Takaś tego pewna?

Uśmiechnęła się lekko:

- Tak. Bo wsypałam jej do kawy te wszystkie pigułki nasenne, które zebrał pan Zyga.

- Jezus Maria! - krzyknął Rzecki. - Czyś ty jej, młoda damo, nie zabiła?!

- Rosjanie są twardzi - ze śmiechem machnąłem ręką. - Zuch dziewczyna, tylko

niepotrzebnie ryzykowałaś...

- Może i potrzebnie - zerknęła nieśmiało. - Bo mam dla panów, a zwłaszcza dla pana

Zygi, niespodziankę...

- No gadaj!

- Tam przy cmentarnej bramie stoi mikrobus Towarzystwa “Przez Historię do

Przyjaźni”...

- To już wiemy - wtrąciłem.

- Ale nie wiedzą panowie, że stoi na dziurawych oponach...

- Co? - obróciłem ją ku sobie.

- A to! - z niewinną miną wyciągnęła z kieszeni kurtki scyzoryk całkiem sporych

rozmiarów. - Narzędzie zbrodni - własność mego niepoprawnego brata. Pożyczyłam go sobie

na wszelki wypadek, no i się przydał! O czym Jackowi zaświadczycie, jak będzie mi chciał

urwać głowę za przywłaszczenie tego gerlacha.

- O rany! - zawrzasnął Zyga wykonując skomplikowany piruet. - Supermercedes na

superkapciach! Jestem pomszczony! Dziewczyno, pójdź w me ramiona, niech cię uściskam!

Paweł, przejedźmy się obok unieruchomionego Genschego!

- Coś ty?! - zaśmiałem się. - Wietnamskie przysłowie mówi, że tylko głupiec idąc na

tygrysa wali w bęben!

- Hi! Hi! - potwierdził mądrość przysłowia pan Onufry.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

BUKIET ZYGI I ŁAŃCUCH OD JAWY • WIELE STARAŃ I... •

NIEZALEŻNY PŁETWONUREK IZYDOR LONIEK • GENSCHE

DOSTAJE PO BUZI • ZAPROSZENIE NA PENETRACJĘ WRAKA

TRANSPORTOWCA “GENERAL VON STAUBEN” • ZNALEZISKO

ZYGI • PAN ONUFRY - KUCHMISTRZ DOSKONAŁY

Śniadaliśmy (jak to się po staropolsku mówi) z Rzeckim i Zosią w najlepsze, gdy w

drzwiach jadalni stanął Zyga. W ręku trzymał ogromny wiecheć przydrożnych kwiatów,

upozowany na piękny bukiet i owinięty nawet w papier, co prawda mało ozdobny.

Podszedł do stolika i z ukłonem wręczył go Zośce. Ta poderwała się z zażenowaniem i

ujęła wiązankę (wiązanka to w tym wypadku stanowczo za małe słowo).

- Oj! - zawołała przestraszona.

Dziwnie ciężki bukiet przechylił się w jej dłoni, a spośród kwiatów, rozdzierając

papier, wypadł motocyklowy łańcuch!

Błyskawicznie wyrwałem dar Zygi z dłoni Zośki i upchnąłem zatłuszczone ogniwa

między kwiecie, chowając całość pod stół.

Na szczęście ani Gensche, ani nikt z siedzących w jadalni nie zwrócił uwagi na tak

oryginalny “bukiecik”.

- Piękny gest, Zygusiu - zaśmiałem się.

- Piękny, ale - Zośka patrzyła na nas szeroko otwartymi ze zdumienia oczami - nie

rozumiem...

- Zyga obiecał mi, że zajmie się jawą Willego. I w ten oto elegancki sposób pokazał,

że nie rzuca słów na wiatr. Już rozumiesz?

- Hi! Hi! - musnął brodę Rzecki. - To dlatego wyszedł pan nocą z pokoju, niby na

papierosa!

- Żeby nie to, że spałem w Rosynancie, jako jego strażnik... - pokręciłem głową.

- To co? Nie pozwoliłbyś? - potrząsnął czupryną Zyga. - Zabroniłbyś unieruchomić

przeciwnika?

Zerknąłem na Genschego, dłubiącego z ponurą miną w jajecznicy. Siedzieli przy nim

Willy i Johann. Helmuth z Jurgenem (nauczyłem się już ich rozpoznawać) starali się zapewne

o wulkanizację przebitych w nocy przez Zośkę dętek mercedesa.

- No tak! - klepnąłem Zygę w ramię. - Bitwę o środki transportu mamy na dziś

wygraną. Ale ten biedny właściciel jawy...

- Daj spokój - Zyga pociągnął łyk herbaty. - I tak by na niej nie jeździł, bo wynajął ją

Niemcom. A jutro znajdzie łańcuszek na siodełku swego motocykla w garażu. Zresztą może

uda mu się pobrać od Willego dodatkową opłatę. Opłatę za stratę! O, patrzcie! - Zyga pochylił

się nad stolikiem. - Gensche z Willim wstają. Coś mi się wydaje, że pójdą do garażu. A wtedy

my...

- Co my? - spytałem.

- Obejrzymy sobie ucieszny spektakl pod tytułem: “Jazda na nie jeżdżącej jawie”!

Tylko dajmy im trochę odejść. Albowiem słusznie pouczał Paweł, że nie należy płoszyć

tygrysa waleniem w bęben, czyli naszą obecnością na miejscu kolejnej po Grunwaldzie klęski

Niemców!

Wyszliśmy z internatu, gdy Gensche i jego uczeń czy podwładny znikali już na

ścieżce prowadzącej skrótem przez zarośla do ulicy l Maja. Przeszli ją, nie zwracając uwagi,

co dzieje się za nimi. Gensche tłumaczył coś z naciskiem, a Willy potakiwał z szacunkiem

kiwnięciami głowy. Minęli blok mieszkalny i skręcili na podwórko, w stronę garaży.

Zyga zaprosił nas na wygodny punkt obserwacyjny w kępie zarośniętego bzu...

Willy wyciągał jawę z garażu... kopnął rozrusznik... jawa zapaliła natychmiast...

jeszcze jakaś uwaga Tłuścioszka... Willy kask na głowę, a sam na motor... sprzęgło...

wrzucenie biegu... ryk silnika... jawa stoi... Zyga za moimi plecami kwiczy z radości... Znów

sprzęgło... bieg... ryk trzystapięćdziesiątki... motor i jego jeździec stoją... Gensche machnął

rozzłoszczony ręką... Willy pokazał mu, żeby popchnął... Prezes pcha... dopóki to robi, motor

jedzie... i jeszcze kawałeczek... staje... Dwa cylindry jawy dudnią na pełnych obrotach... W

oknach bloku pokazały się twarze: zaspane, rozzłoszczone, zaciekawione... Gensche nakazał

zgasić silnik i schować motocykl do garażu... Pan Onufry “hiha”... Zośka z Zyga wycinają

hołubce zwariowanego kozaka... Machnąwszy ręką Willemu Tłuścioszek podreptał przez

podwórko ocierając chusteczką pot z czoła... Przykucnęliśmy za zasłoną bzów... Prezes

Towarzystwa “Przez Historię do Przyjaźni” klął tak strasznie, że tego nie powtórzę, bo nie

lubię brzydkich wyrazów!... Willy zagrzebał się w garażu... Możemy wracać.

- Z dętkami mercedesa jakoś sobie poradzą - chichotał Zyga - ale łańcuch do jawy?

Sprawdziłem w garażu, zapasowego nie ma!

- Może pożyczą drugi motor? - nieśmiało wyraziłem powątpiewanie.

- Ii! - skrzywił się radośnie kumpel. - Jak wśród tubylców rozejdzie się, co też

przydarzyło się tej jawie, to wątpię, czy znajdzie się chętny do pożyczenia...

- Ach ten pański bukiet - rozmarzyła się Zośka. - W życiu nie dostałem i chyba nie

dostanę równie pięknego! Szkoda tylko, że tam przy cmentarzu w nocy nie mogłam wręczyć

podobnego panu!

- Nie rozumiem! - Zyga aż się zatrzymał.

- No bo ten pański... z łańcuchem... A jak skomponować bukiet z dziurkami w

dętkach? Dziurka to przecież coś, czego nie ma! - wybuchnęła śmiechem godna siostrzenica

pana Tomasza.

- No dobra, “kwiaciarki” - klasnąłem w dłonie. - Wyruszamy na podbój Dzikowa,

czyli dawnego Wildenhof hrabiów von Schwerinów!

Dzikowo przeżywało swój wielki dzień!

Obok podpałacowego bunkra dudniła i buchała spalinami oraz strugami brudnej

cieczy wysłużona motopompa, pożyczona od strażaków, by wypompowywała zeń wodę.

Jeszcze chwila i miała być osuszona druga podziemna kondygnacja! Przez chaszcze

przedzierali się wyposażeni w wykrywacze metali wszelkiego rodzaju penetratorzy. W rękach

teleradiestetów wirowały wahadełka i gięły się różdżki. Tu i ówdzie pogrążony w tajemnych

rozważaniach tkwił nieruchomo jasnowidz. Taflę stawu rybnego mąciły płetwy i cięły rurki

do oddychania (czyli “fajki”) płetwonurków uboższych w sprzęt niż ci z “Rekina” i

“Delfina”, ale nie ustępujących im zawziętością w poszukiwaniach.

Wprost czuło się, że Bursztynowa Komnata będzie dziś odnaleziona! Nawet pan

Onufry, twierdzący, że ósmy cud świata już nie istnieje, dał się ponieść ogólnemu

entuzjazmowi i podreptał między drzewa pałacowego parku ze swą tajemniczą skrzyneczką.

Zyga z błyskiem w oku porwał swój “Prospector” i krzyknąwszy:

- Mam pewną koncepcję! - pocwałował w ruiny budynków folwarcznych.

- No a my? - spytała Zośka.

- Ja podumam sobie trochę, bo też mam pewną koncepcję - zaśmiałem się. - A ty?

Widzisz? Tam chodzi sobie Irina Antonowna Zubajewa z wiernym “Midasem”... Potowarzysz

jej, dobra?

- Tak jest, szefie! - dziewczyna wyskoczyła z wozu.

Nie dane było mi jednak długo zastanawiać się nad moją “koncepcją”, krzyki od

strony bunkra zdały się bowiem świadczyć o poważnym znalezisku. Zatrzasnąłem Rosynanta

i ruszyłem w tamtą stronę. Po drodze natknąłem się na Rzeckiego.

- Co odkryto, panie Onufry?

- Szambo - zerknął za siebie z niesmakiem.

- Szambo, to znaczy...

- Nic nie znaczy. Po prostu normalne szambo. Zbiornik na nieczystości! Tfu!

Zaśmiałem się, ale pomimo tak niezachęcającej perspektywy poszedłem dalej.

Motopompa umilkła i tylko grupa poszukiwaczy skarbów z ponurymi minami

zaglądała do otworu, skąd buchał fetor.

Otaczali ich miejscowi obserwatorzy, głównie nieletni, i kłęby równie uradowanych

cuchnącym z głębokości odkryciem much plujek.

Zgromadzeni dyskutowali zawzięcie, czy umykający z Wildenhof Niemcy mogli

posunąć się aż tak daleko, by ukryć Bursztynową Komnatę czy inne skarby w miejscu tak

niesympatycznym.

- Pecunia non olet! (co się z łaciny tłumaczy: “Pieniądz nie cuchnie”) - usłyszałem nad

uchem, w które oberwałem zaraz hakiem przemyślnie dowiązanym do trzymetrowego drąga.

Dźwigał ten przyrząd trzydziestoletni mężczyzna drobnej budowy i o płonących oczach. U

paska dyndała mu - jak się domyśliłem, zdobyta na strażakach - maska przeciwgazowa.

- Oo - usłyszałem szept wśród penetratorów - Alfred Bania bierze się do roboty. Ten

łatwo nie ustąpi!

Szczupły przybysz naciągnął maskę na głowę, zanurzył w szambie drąg i posapując z

wysiłku zamieszał...

Zamieszanie zapanowało także wokół! Poszukiwacze skarbów odskakiwali byle dalej

od smrodu. Chmary much pędziły do niego z radosnym brzękiem!

Czyżby Komnata była blisko? Niestety nie dane nam było się tego dowiedzieć

(przynajmniej w owej chwili), drąg w pracowitych rękach Alfreda Bani pękł bowiem i jego

“operator” pomknął w kierunku gospodarstw po nowy.

Odchodziliśmy od szamba z ulgą, ale z żalem, że “może tu”, gdy nasze kroki

przyspieszyły nawoływania znad brzegu stawu rybnego. Tam to, po kolana w wodzie, z

maską i zwieszającą się przy niej “fajką”, odsuniętymi na czoło, stał potężnych rozmiarów

rudzielec. Oburącz unosił triumfalnie nad głowę godne jego wielkości, a może nawet

Longinusa Podbipięty, szablisko.

- Przeczułem je! Przeczułem! - bełkotał radośnie.

Odpowiedział mu plusk rzucających się w wodę penetratorów z gatunku, że tak

powiem, wodnych.

- Łódkę tutaj! - wołano.

- Kto to? - spytałem przestępującego obok mnie niecierpliwie z nogi na nogę

poszukiwacza, który zapewne nie miał karty pływackiej.

- Och, to niezależny płetwonurek Izydor Loniek! Żeby pan wiedział, jakie znaleziska

ma na swym koncie!

Korzystając z tego, że sławny rudzielec mocował się z płetwami, ostrożnie

wyciągnąłem rękę ku szabli:

- Pan pozwoli?

Łypnął na mnie niechętnie, ale mruknął:

- Proszę. Pan się zna na białej broni?

- O tyle o ile - odpowiedziałem z uprzejmym uśmiechem. Przykucnąłem ważąc oręż w

dłoni. Pod krzyżykiem wieńczącym rękojeść zachował się nawet jeden z turkusików. Przez

rdzę pod jelcem chyba rozpoznałem znak warszawskiego warsztatu płatnerskiego.

- Piękna karabela. Najprawdopodobniej koniec XVII wieku.

- Trafna ocena - Izydor Loniek zachłannie wyrwał mi szablę z rąk. - Tylko schowam

tę szerpentynę i już płynę po dalsze! - kiwnął palcem w stronę stawu. - Tam czekają.

- No, no, że też udało się panu odnaleźć ją w tym płytkim, tyle razy na pewno

przeszukiwanym stawie?!

- A czyż nie jestem jasnowidzem?!' - dumnie wyprężył kosmatą pierś.

- Hi! Hi! - usłyszałem za plecami znajomy głos.

Rzecki siedział na kamieniu i z uciechą głaskał swą brodę.

Cofnąłem się ku niemu:

- Zazdrości pan koledze?

- Koledze? - naburmuszył się. - I ślepej kurze trafia się ziarno, a wtedy głośno o tym

gdacze! Zobaczymy, co jeszcze “wydziobie” ze stawu...

I miał rację pan Onufry, jedynym oprócz szabli łupem niezależnego płetwonurka-

jasnowidza była bowiem tego dnia dziurawa miednica i druciany kosz na ziemniaki. Ale to

już - jakby powiedział Kipling - inna historia...

Tymczasem zobaczyliśmy kolebiący się na wybojach dzikowskiej drogi znajomy

mikrobus. Towarzystwu “Przez Historię do Przyjaźni” udało się pokonać dziurki w dętkach.

Gensche przywitał nas słodkim uśmiechem, ale ostre spojrzenie otłuszczonych oczek

dosłownie jak pocisk gwizdnęło mi koło skroni. Ale jak mieć pretensje, skoro

odpowiedziałem mu podobnym? Cóż, każdy z nas wiedział o drugim tyle co potrzeba, a może

nawet więcej...

Towarzysze Tłuścioszka ruszyli na łowy ze swymi wykrywaczami, a on sam podreptał

w kierunku resztek pałacowej bramy rozglądając się bacznie.

Rozciągnięty wygodnie na trawiastym zboczu nabijałem fajkę, Rzecki mimo swych

chichotów ruszył bowiem dalej radiestezyjnymi tropami, gdy przykucnęła obok Zośka.

- I cóż tam, “siostrzenico”? Zaniedbujesz się w pilnowaniu Iriny?

Wzruszyła ze złością ramionami:

- Pogoniła mnie!

Oparłem się na łokciu:

- Pogoniła? O, to ciekawe! A możesz mi powiedzieć, dlaczego?

- Mogę. Ale mogłabym jeszcze więcej, gdybym znała niemiecki?

- Niemiecki? - z wrażenia upuściłem zapałkę.

“Czyżby? Elementy nieprawdopodobnej układanki zaczęły w mych myślach składać

się w logiczną całość!”

- A niemiecki! - Zośka ścięła patykiem pokrzywę. - Chodziłyśmy z Iriną niby to

szukając skarbów. Mówię “niby”, bo merdała swoim “Midasem” raczej od niechcenia. I

zwróciłam uwagę, że bardziej niż na znalezieniu czegokolwiek zależy jej na odganianiu czy

też “niewpuszczeniu” innych poszukiwaczy na skrawek, gdzie od północy kończy się

wzgórze pałacowe. Kto tylko przyszedł, to ona od razu: “Tu nie ma nic. Tu była. Tu pusto.

Szkoda czasu”. Umiała nawet to wszystko powiedzieć po polsku!... Pana Zygę też

odstraszyła.

- No, no... - z zadumą pyknąłem dymkiem fajki.

- Chciałam już lecieć z tą wiadomością do pana. Ale myślę sobie, po co ją płoszyć?

Sprawdzimy to miejsce, jak się stąd wyniesie. Tylko więc dyskretnie zaznaczyłam chroniony

przez nią kawałek ziemi nadłamanymi patyczkami.

- Zuch dziewczyna!

Zośka uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale niezbyt wesoło:

- No i wtedy zobaczyłam za murem Tłuścioszka. Dawał Irinie znaki ręką. Ona aż się

żachnęła, ale wyłączyła “Midasa” i rzekła do mnie: “Na dzisiaj koniec. Jestem zmęczona. Idź,

pomóż swoim.” Co miałam robić? Poszłam. Ale niedaleko, tylko za najbliższą kępę

jaśminów. No i zaraz usłyszałam głos Genschego. Mówił po niemiecku. Najpierw łagodnie, a

potem coraz ostrzej, bo Irina ciągle tylko “nein”, czyli “nie”. Aż wreszcie i ona wsiadła na

Tłuścioszka, ale że też po niemiecku, więc nie wiem, co mówiła. Musiała mu jednak dać po

buzi, bo tak miękko klasnęło i Gensche aż wrzasnął na nią, może zaklął? Ale nie rozeszli się...

O tam stoją...

- Szybko, Zośka! Turlamy się na dół i biegiem do Rosynanta, ale żeby oni nie

zauważyli!

- Dlaczego?...

- Cii! Biegiem!

Wskoczyliśmy do wozu od strony niewidocznej dla interesującej nas parki! Aż mi się

ręce trzęsły, gdy podłączałem kierunkowy mikrofon wysokiej czułości.

- O, nie wiedziałam, że pan ma taki sprzęt! - z zachwytem szepnęła Zośka.

- Nie ja, tylko Rosynant! - odpowiedziałem ze śmiechem, opuszczając nieco szybę i

przykładając mikrofon do otworu skierowałem go w stronę rozmawiających:

- Słuchaj, głupia - dał się słyszeć w głośniku nabrzmiały złością głos Genschego -

Polaczki zabiorą ci wszystko, a ja chcę się podzielić po połowie!

- Żebym ci nie uwierzyła! - zaśmiała się Irina.

- Jak chcesz - to znów Tłuścioszek. - Ale uważaj! Bo nie dość, że nic nie zdobędziesz,

to możesz mieć jeszcze inne kłopoty...

Irina w zamyśleniu grzebała szpicem pantofla w ziemi. Niemiec odwrócił się i ruszył

w naszą stronę. Czym prędzej podkręciłem szybę. Gdy przechodził obok Rosynanta

zobaczyłem, że jeden policzek ma czerwony i jakby opuchnięty. Wskazałem go palcem

Zośce, która cichutko zachichotała.

- Masz rację “siostrzenico”. Niemiaszek dostał po buzi - szepnąłem. - Szkoda

ogromna, że nie wiemy, za co. No, ale może z czasem się dowiemy.

Odczekaliśmy jeszcze chwilę i wysiedliśmy z wozu. Ruszyłem w stronę pogrążonej w

smutnych myślach moskwiczanki:

- Może w czym pomóc, pani Irino?

Odgarnęła gniewnym ruchem włosy:

- A wam co do mnie?

- Przepraszam, ja tylko tak - zawróciłem jak niepyszny.

Idąc brzegiem stawu spotkałem szefa “Rekina”, Janczukowicza, który z pewnym

rozbawieniem przyglądał się penetracji stawu przez “niezależnych” poszukiwaczy.

- Witam - wyciągnął ku mnie rękę. - Widzę, że pan wciąż na posterunku!

- A gdzieżby miał być przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Sztuki, jak nie tam, gdzie

w każdej chwili mogą ukazać się jej skarby?

- Właśnie - zniżył głos - niektórym z poszukiwaczy to się nie podoba. Chodzą słuchy,

że - pan wybaczy - jest tu pan po to, by “położyć łapę” na tych odkryciach...

- Ależ! - żachnąłem się.

- Ja przynajmniej w to nie wierzę - Janczukowicz podniósł dłoń uspokajającym

gestem - ani nikt z moich.

- Domyślam się, kto wierzy, a zwłaszcza, kto takie gadki rozpowszechnia. Po

niemiecku!

- Pan to powiedział! - zmrużył porozumiewawczo oko sławny płetwonurek.

- Mówić mogę, ale co dalej? - uderzyłem pięścią o pięść. - Mam wygłosić dziś przy

obiedzie mowę obrończą? Ech, dobrze, że ten zlot dobiega końca!

- Skoro już wkrótce tutaj się pożegnamy - popatrzył na mnie uważnie pan Jerzy - to

czy nie przyjąłby pan zaproszenia na akcję poszukiwawczo-nurkową, mającą na celu

odnalezienie wraka niemieckiego transportowca “General von Stauben”?

- “General von Stauben”? Czy może mieć coś wspólnego z Bursztynową Komnatą?

- Kto wie? - mój rozmówca rozłożył ręce. - Poza tym, był to w swoim czasie jeden z

najpiękniejszych “pasażerów” świata. Wyporność 14660 BRT, długość 168 metrów.

Dwukominowy parowiec zwodowany w 1923 roku w szczecińskiej stoczni Vulcan.

Zakończył swój żywot w nocy 10 lutego 1945 roku, storpedowany na ławicy słupskiej przez

rosyjski okręt podwodny S-13 (ten sam, który zatopił “Wilhelma Gustloffa”). Na dno wraz z

nim poszło kilka tysięcy rannych żołnierzy niemieckich i ładunek o nieznanej do dziś

zawartości. Jako ciekawostkę dodam, że pozycja wraku podawana przez polskie źródła różni

się znacznie od niemieckich danych. Poza tym ktoś już wrak penetrował, ale nie wiadomo

kto! Nasza akcja będzie w każdym razie pierwszą o takim znaczeniu. Jeśli więc ma pan

ochotę, Książkę Nurka z aktualnymi badaniami lekarskimi oraz sprzęt nurkowy z jacketem

włącznie, serdecznie zapraszam!

Poczułem miły dreszczyk emocji:

- Ależ z chęcią!

- Uważam więc pański udział za pewny! - zaśmiał się Janczukowicz. - Proszę, oto

moja wizytówka wraz z danymi, gdzie i kiedy będziemy pana oczekiwać!

- Och, “General von Stauben”! - usłyszałem za plecami głos Genschego. - Nie

rozumiem po polsku, ale domyśliłem się, że planują panowie jakąś akcję związaną z tym

nieszczęsnym statkiem. Czy można się dołączyć? Moglibyśmy nawet wziąć na siebie część

kosztów...

Janczukowicz ukłonił się zimno:

- Pan wybaczy, ale limit miejsc jest już wyczerpany. A co do kosztów, to sądzę, że

poradzimy sobie sami.

Niemca zmyło, jak to się mówi.

- A ja? Czy będę mogła? - szepnęła Zosia, podobnie jak Tłuścioszek podsłuchująca

naszą rozmowę.

- Oo, nie wiedziałem, że jesteś płetwonurkiem! - zaśmiałem się do niej.

- Nie. Ale się nauczę!

- Jak się więc nauczysz, to oczywiście będziesz mogła. Ale nie wcześniej!

- Też! - prychnęła i zawróciła do Rosynanta.

Zbliżała się pora obiadu i poszukiwacze skarbów z wolna opuszczali Dzikowo, by

poszukiwać w stołówce internatu bardziej krzepiących ciało skarbów.

Nadszedł i Zyga, machając wesoło jakimś sztyletem.

- Co tam masz? - zawołałem.

- Paradny sztylet SA! - odkrzyknął. - We wcale niezłym stanie! Tylko popatrz!

- A może to sztylet SS? - odezwały się głosy błyskawicznie gromadzących się wokół

nas penetratorów.

- Panie i panowie - podsunął im pod nosy swą zdobycz Zyga - tylko początkujący, a za

takich was nie mam, może pomylić jeden z drugim! Jakiż tu mamy napis wygrawerowany

gotykiem na klindze tego stylizowanego na pragermański miecz oręża? “Alles fur

Deutschland” - “Wszystko dla Niemiec”. Na sztylecie SS wypisano by: “Meine Ehre heiBt

Treue” - “Mój honor to wierność” można by przetłumaczyć. Jeśli komu tego mało, to u

szczytu mahoniowej rękojeści znajdzie znaczek SA.

Na takie dictum wszyscy wątpiący odsunęli się z szacunkiem.

- Spieracie się, czy to SA, czy SS - odezwała się z pretensją w głosie Zośka - a ja

wiem tylko, że to hitlerowskie organizacje. Może ktoś wytłumaczyłby mi, czym różniła się

jedna od drugiej...

- Może lepiej byłoby, żeby wszyscy o nich zapomnieli jak najprędzej, ale skoro cię to

ciekawi, to niech wyjaśni szczęśliwy znalazca. Mnie interesuje, gdzie to podziewa się pan

Onufry - niby to rozglądałem się za Rzeckim, ale w gruncie rzeczy patrzyłem, co też

porabiają Irina, Gensche i jego szajka.

Zubajewa szła już w kierunku swego wozu, gdy nagle zatrzymała się i obróciła, jakby

chcąc iść w naszą stronę. Ale napotkawszy mój wzrok potrząsnęła głową i wskoczyła do

golfa, który ruszył zaraz z piskiem opon. Ludzie Genschego starannie przeczesywali

wykrywaczami popałacowy pagórek.

Zyga zaś tłumaczył Zośce:

- SA to skrót niemieckiej nazwy: Die Sturmabteilungen der Nationalsozialistchen

Deutschen Arbeiterpartei (Oddziały Szturmowe Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii

Robotniczej). Utworzono je w 1920 roku. Choć były podporządkowane bezpośrednio

Hitlerowi, to pod przywództwem Ernsta Rohma próbowały przejąć od niego władzę, co

skończyło się tragicznie dla wielu ich członków: 30 czerwca 1934 roku oddziały SS

(wyłonione zresztą z SA) wymordowały całą “górę” SA. Była to “noc długich noży”. Odtąd

SA to tylko organizacja “wychowawczo-polityczna”, służąca głownie do prowadzenia

przysposobienia wojskowego.

- ASS?

- Die Schutzstaffeln der Nationalsozialistischen Deutschen Arbeiterpartei (Sztafety

Ochronne Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej); ich zalążkiem była

osobista straż Hitlera. Sformowano je w 1923 roku. Dowódcą SS był od 1929 roku

Reichsfuhrer Heinrich Himmler. W 1940 roku rozbudowano formacje militarne i powstały

Waffen-SS - siły zbrojne tej organizacji. Była ona zresztą “państwem w państwie” Trzeciej

Rzeszy. Opanowała policję niemiecką, kierowała obozami koncentracyjnymi i nadzorowała

tereny okupowane. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał ją za

organizację przestępczą.

- No, dość już o tych brunatnych i czarnych koszulach! - wtrąciłem się.

Aż tu... między samochodami ukazał się pan Onufry, dźwigający wypchaną torbę,

która wielkimi literami życzyła wszystkim “Wesołych Świąt”!

- Nie może być! - zawołałem. - Odnalazł pan Bursztynową Komnatę!

- Nie kpij, młody człowieku! - nastroszył brodę Rzecki. - Komnata już nie istnieje. A

nawet gdyby istniała, to zaliczyłbym ją do pokarmów ducha! A ja tu mam coś dla ciała!

- Przecież w Górowie czeka na nas obiad!

- Ee tam, stołówkowe żarcie! - machnął pogardliwie ręką słynny jasnowidz. -

Popatrzcie, co przyniosłem! - to mówiąc wydobył z torby litrową butelkę. - Świeżo zsiadłe,

tłuściutkie mleczko! A tu...

- Jej! - Zośka odskoczyła na widok papieru, spod którego ukazała się dorodna kura

rasy leghorn.

- Czyżby pan był zabójcą tego nieszczęsnego ptaka? - spytałem też odsuwając się

nieco.

- Wszyscy jesteśmy winowajcami! - uniósł palec pan Onufry. - Bo to w związku z

najazdem penetratorów na Dzikowo, myśląca o zysku gospodyni skróciła życie tego ptaka! Ja

tylko powstrzymałem ją przed oskubaniem tak pięknego okazu drobiu, zabezpieczając jego

smakowitość!

- To mamy i patroszyć, i skubać... - skrzywiła się ze wstrętem Zośka.

- Młoda damo, oburzenie twoje kładę na karb nieświadomości! - oczka pana Onufrego

zabłysły. - Ptak jest już wypatroszony, a oskubie go dla nas, jednocześnie zachowując pełnię

jego smakowitości, glina, której piękne złoże widziałem opodal... Pora na lekcję harcerstwa

praktycznego!

- Glina? - wtrącił nieufnie Zyga.

- A tak - głasnął brodę Rzecki. - Natrzemy kureczkę od wewnątrz solą, którą tu mamy;

dodamy pieprz i majeranek, com go zdobył u gospodyni. A potem otoczymy ptaszęcję gliną i

włożymy do ogniska. O, tam widzę na wzgórku lasonek (jak to się u nas na Wileńszczyźnie

mówiło), chrustu więc nie zabraknie. Mała godzinka skrócona miłą pogawędką przy ogniu i

kurzęcina paluszki lizać! Chyba, że nasz wódz - łypnął na mnie nieufnie - ma inne plany...

Nie miałem. Zresztą, spod lasku mogłem przez lornetkę śledzić każdy krok Genschego

i spółki.

Tak więc kura została doprawiona i oklejona przez naszego kuchmistrza gliną na

kształt ogromnej buły, z którą (oraz z mleczkiem!) powędrowaliśmy na wzgórze. Tam

młodzież, czyli Zosia i młodszy ode mnie bądź co bądź o dwa tygodnie Zyga, zajęła się

zbieraniem chrustu, ponaglana naszymi okrzykami i rosnącym apetytem na “kurzęcinę” pana

Onufrego.

Spojrzenie w stronę Dzikowa przez lornetkę uspokoiło mnie: przeciwnicy penetrowali

na całego!

- Proszę pana - odwróciłem się ku Rzeckiemu - wiem, że nie wierzy pan w istnienie po

dziś dzień Bursztynowej Komnaty... Ale co pan sądzi o możliwości ukrycia w Dzikowie

innych drogocenności?

- Miły mój - pan Onufry zdmuchnął kulę dmuchawca. - Toż sam pomysł ukrycia

królewieckich skarbów w odległym zaledwie o sześćdziesiąt kilometrów od Królewca

Wildenhof, a więc tak samo narażonym na atak Rosjan, wydaje się bezsensowny. Z drugiej

strony działy się tu po wojnie dziwne rzeczy. Weźmy pod uwagę choćby fakt, że władze

polskie, pod pretekstem zabezpieczenia archiwum i biblioteki hrabiów von Schwerinów,

starły przy pomocy spychaczy ruiny pałacyku na proszek. Toż nie znajdzie tu pan ani jednej

całej cegły! Dosłownie. Chyba że uznamy za dobrą wolę pozostawienie nienaruszonego

szamba!

Zaśmiałem się niewesoło.

- Przecież pałace i zameczki innych pruskich rodów - ciągnął Rzecki - choć

zdewastowane przez urzędujące w nich PGR-y, jakoś dotrwały do naszych czasów! A tu?

Tylko szczątek bramy i malusieńki pagórek w krzakach. To mi się nie podoba, proszę pana!

Mnie nie podobało się także, ale na szczęście nadciągali już Zyga z Zośką objuczeni

wielkimi naręczami chrustu.

Zapłonęło ognisko, okrywając swym żarem gliniasty sarkofag chlubnej pamięci kury.

Minęła godzinka skracana opowieściami pana Onufrego o tajemnicach radiestezji. I już sam

mistrz przy pomocy mej finki wytoczył z żaru płomieni buchającą dymem zeskorupiałą bryłę

i jednym ciosem rozłupał... Jak zapachniało! A naszym zdumionym oczom ukazała się

przepięknie upieczona biała “kurzęcina”, bez jednego piórka, bo te odpadły od niej wraz z

gliną!

- Jeszcze tylko odrobinę posolić - sapnął zerkając na nas z dumą Rzecki - i proszę! -

podzielił kurę na cztery części, przezornie zachowując sobie jedno z udek. - Smacznego!

- Smacznego! - odpowiedzieliśmy, głośno przełykając ślinkę.

Rozkoszując się wonnym i soczystym kęsem zerknąłem przez lornetkę: przeciwnicy

pakowali się do mikrobusu. Nic już nie mogło nam przeszkodzić w kurzej uczcie!

- Mniam! - mlasnęła Zośka oblizując kostkę.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

“PCHŁA” CZY “PIPCIK” • CO SIĘ WYDAJE PANU ONUFREMU •

SMUTNE WIEŚCI Z MOSKWY • GENSCHE NA CZATACH • BIĆ CZY

PRAĆ • “TOWARZYSKIE” NIEPOROZUMIENIE • BOND V •

NIEŁADNIE WSTYDZIĆ SIĘ WŁASNEJ BABCI

Pierwszą rzeczą po powrocie do Rosynanta było sprawdzenie, gdzie podziewał się

Gensche. Znalazłem go przestawiwszy odbiornik na zwiększony zasięg. O ile nie wykrył

“pipcika” przyczepionego do jego mercedesa, to grzecznie parkował wóz pod internatem.

- Zyga - zagadnąłem kumpla zanim odszedł do swego malucha - spędziłeś ładnych

parę godzin w towarzystwie Tłuścioszka. Jakie wrażenie sprawił na tobie Gensche?

- Spasiony kocur! - wtrąciła Zośka.

Zyga spojrzał na nią z politowaniem:

- Może i spasiony. Ale uważaj, myszko, żebyś nie dostała się w jego pazury! Nie

chciałbym być wtedy w twojej skórze! - zatrzasnął drzwi Rosynanta.

- Żeby jeszcze wiedzieć, gdzie podziewa się Irina - mruczałem wyjeżdżając na szosę

do Górowa. - Choć ją interesuje, przynajmniej tak mi się wydaje, wyłącznie Dzikowo. Gdyby

chciała tu teraz wrócić, powinniśmy się minąć. Chyba, że gdzieś się zaczaiła... Ech, że też nie

przyczepiłem “pipcika” do jej golfa!

- A o co pan ją podejrzewa?! - zaciekawiła się Zosia.

- Każdy podejrzany, póki nie udowodni się mu winy, jest niewinny! Tak więc daj

sobie spokój na razie ze spekulacjami na temat pani Zubajewej!

- Tak! Do śledzenia to jestem dobra, ale “spekulować” to już mi nie wolno! -

rozkrzyczała się “siostrzenica”.

- Cii, młoda damo - próbował uspokoić ją Rzecki. - Ja też sobie coś tam kombinuję w

starej głowie, ale pan Paweł jest tu szefem!

- No to niech szef przyczepia sobie “pipcik” do golfa Iriny, a mnie zostawi w spokoju!

- fuknęła Zośka. - W dodatku “pipcik” nazywa się w języku fachowców pchłą albo pluskwą!

- A od jakiego to fachowca usłyszałaś te określenia? - zainteresowałem się uprzejmie.

- Od... od Jamesa Bonda!

Parsknąłem śmiechem, aż Rosynant zatańczył na szosie:

- Tym bardziej będę nazywał to urządzonko “pipcikiem”!

Zosia milczała dumnie, jak to w jej zwyczaju pełne dwadzieścia sekund, po czym

zapytała jak gdyby nigdy nic:

- A nie popłaczą się panu na ekranie te “pipciki”? Który jest Genschego, a który

Zubajewej?

- Ten, który przyczepię golfowi uroczej moskwiczanki, będzie ciągnął za sobą

maleńki ogonek.

- No, chyba że tak! - oświadczyła uspokojona “siostrzenica”.

Samochodu Iriny nie było pod internatem, ale mikrobus Niemców - jak obiecywał to

ich “pipcik” - stał posłusznie na parkingu. Chciałem, wykorzystując chwilowe “uśpienie”

Genschego, namówić pana Onufrego na wyprawę na cmentarz, ale mistrz teleradiestezji

ziewnął rozkosznie przymrużając porozumiewawczo oko.

- Po obiedzie poleź chwilkę, po kolacji przejdź się milkę!

A że byliśmy właśnie po kurzęcino-mlecznym obiadku podreptał spiesznie do pokoju,

by dać zadość pierwszej części przysłowia. Zośka, również rozziewana, ruszyła za nim do

internatu.

Cóż miałem robić? Gensche pod opieką, a na Zubajewą mogłem tylko czekać.

- Cierpliwości! - uspokajał mnie Zyga i szybciutko, abym czegoś głupiego nie zrobił,

zorganizował ministerialno-dziennikarskie spotkanie z szefem naszego zgrupowania,

Ryszardem Wójcikiem, na temat Ślady Bursztynowej Komnaty w lochach Gór Sowich.

I tak jakoś zeszło do późnego wieczora, kiedy to zobaczyłem wjeżdżający na parking

golf Iriny. Gdy mijałem się z nią w drzwiach internatu (co tu ukrywać: śpiesząc, by ozdobić

jej auto “pipcikiem”) dostrzegłem wielki smutek w jej pięknych oczach.

- Co się stało, pani Irino?

Pochyliła głowę:

- Dzwoniłam do Moskwy. Mama bardzo chora. Wracam dzisiaj do domu.

- Chce pani jechać teraz, nocą?! - próbowałem uchwycić jej dłoń, którą cofnęła

delikatnie, choć stanowczo:

- A cóż może grozić mi w pańskim tak bezpiecznym kraju? - uśmiechnęła się lekko i

weszła na schody.

- Kłamie, że telefonowała - szepnął Zyga. - Poczta dziś nieczynna!

- A jak sprawdzisz wszystkie automaty na karty telefoniczne? Wystarczy jeden czynny

i twoje podejrzenie na nic. Ale z bezpieczeństwem w naszym kraju chyba przesadziła! -

szybko podszedłem do drzwi ogrodowych:

- Nikogo! Ale wąchaj, wąchaj, Zyga!

- Co mam robić?! - oburzył się przyjaciel. - Zresztą nic nie czuję!

- Bo masz widocznie węch jak szafa trzydrzwiowa z lustrem! Przecież pachnie tu

dymem z cygara dobrego gatunku! Obawiam się, że Gensche już wie o planach nagłego

wyjazdu Iriny.

Zyga węszył przez chwilę niczym wyżeł:

- Może... Co więc proponujesz?

Wzruszyłem ramionami:

- Na razie czekać, dopóki zachodni sąsiedzi nie wykonają pierwszego ruchu...

Nie musieliśmy długo czekać.

Po kilku minutach schody zadudniły pod stopami osiłków Genschego i jego samego.

Niemcy głośno, wszem i wobec, oświadczali, że wybierają się zapoznać z urodą mieszkanek

Górowa, o której wiele słyszeli. Wskoczyli do mikrobusu i już ich nie było.

My z Zyga podskoczyliśmy do Rosynanta.

- “Pipciku”, “pipciku”, pokaż na ekraniku - nucił na śląską nutę mój koleś, wystukując

rytm na desce rozdzielczej, podczas gdy ja odsłaniałem ekran i uruchamiałem odbiornik.

I “pipcik” pokazał! Najpierw, na bliższym zasięgu, zobaczyliśmy go wędrującego

przez Górowo ku południowi. Na skraju miasteczka skręcił na wschód.

- Szosa bartoszycka - mruknął Zyga.

Przełączyłem odbiornik na dalszy zasięg. “Pipcik” wędrował dalej ku wschodowi

przez kilka minut, a potem zatrzymał się. Stanowczo i chyba na dłużej.

Spojrzałem na współrzędne postoju nadajniczka, a więc i przeciwników.

- To powinno być zaraz za Piastami Wielkimi. Przed tą wioską był wysadzony w 1948

roku schowek “wilczycy”. Taak, szosa 512. Czy kierując się na przejście graniczne w

Bezledach, czy dalej, przez Giżycko i Suwałki do przejść w Ogrodnikach i Budziskach, Irina

musi tamtędy przejeżdżać.

- I ja tak myślę.

- Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. Ale bądź uprzejmy sięgnąć po mapę i sprawdź

na niej, dlaczego właśnie w tym miejscu Gensche postanowił czekać na Zubajewą...

Zyga nie musiał długo studiować mapy:

- Proste jak drut! - zawołał. - Tam dochodzi do szosy lasek, a dalej już długo pola czy

łąki. Tak, lasek po prawej, jakaś rzeczka, więc zarośla będą gęste. To świetne miejsce na

zasadzkę! Co, wodzu, postanawiasz?

- Nadal czekać. Niech moskwiczanka jedzie. Wypuścimy ją kawałeczek do przodu i w

drogę. Byle tylko Rzecki z Zośką się nie obudzili!

- Wietrzysz niebezpieczeństwo? - zatarł radośnie ręce Zyga.

- Może? - uśmiechnąłem się widząc jego gest. - W każdym razie w niczym nie będą

nam przydatni podczas tej wyprawy. A jak tam z twoim czarnym pasem judoki? Nie zjadły go

mole?

- Coś ty! - zachichotał Zyga. - Dwa razy w tygodniu trzepię go o matę na sali.

Będziemy bić czy prać?

- Ociec prac! (jak napisał Sienkiewicz i głosi reklama “Polleny”). Pamiętaj, że tam

czeka na nas czterech byczków. Gdybyś jednak się bał...

- Zwariowałeś! Tylko po prostu nie lubię mordobić. Zawsze przy takiej okazji ktoś

kogoś uszkadza!

- To spróbujemy najpierw broni psychologicznej. Sięgnij do schowka...

- Już sięgam. Iii!... “Tetetka”! Toż Niemiaszki dobrzeją znają i za Chiny nie

przestraszą się tego rupiecia!

- Sięgnij głębiej.

- Oo, parabellum! A skądże to śmiercionośne narzędzie u ciebie?

- Chwilowa pożyczka z arsenału pod Worławkami. Zapomniałem ci o tym

powiedzieć.

Zyga gwizdnął cicho:

- Widzę, że idziesz na ostre!

Ziewnąłem, ukradkiem chowając mały przedmiot do kieszeni kurtki:

- Postaram się, żeby do “ostrego” nie doszło. Mam tu jeszcze...

- Co?

- A... a patrz! Irina wychodzi!

- No! I to z bagażami. Zaczyna się! - na szczęście mój w gorącej wodzie kąpany

kumpel zapomniał w jednej chwili o zawartości mojej kieszeni, pogrążając się w śledzeniu

“pipcika” z ogonkiem, czyli golfa Rosjanki (a może Ukrainki?). Gdy wóz docierał do granic

Górowa, ruszyliśmy jego śladem.

- Coraz bliżej, bliżej - pomrukiwał Zyga wpatrzony w ekran, na którym ogoniasty

“pipcik” zbliżał się do nieruchomego znaku zasadzki zorganizowanej przez Genschego. -

Dojechała! Stanęła! Patrz! Oba przesuwają się kawałeczek!

- To ty patrz! Ja muszę uważać na szosę. Już Piasty... Jak daleko oni są za wioską?

- Jakieś sześćset metrów.

- Dobra. Gaszę światła. Zmniejszam zasięg odbiornika. Podjedziemy na noktowizorze

ze czterysta metrów i dalej piechotą.

- Podciągnij, byle cicho, jeszcze kawałek. Dobrze będzie mieć wóz pod ręką.

- Ile do nich?

- Sto pięćdziesiąt metrów. Sto.

- Wystarczy! - zjechałem na pobocze. Podniosłem z półki parabellum i latarkę

halogenową.

Zyga wzruszył ramionami, ale posłusznie sięgnął po “tetetkę”.

- Idziemy! - cichutko zamknąłem drzwi Rosynanta. - Jak myślisz, gdzie oni są?

- Wydawało mi się, że “pipciki” skręciły w lewo - szepnął Zyga.

- W lewo? Przecież lasek miał być po prawej?

- Sprawdzi się. Byle cicho i ostrożnie!

Powoli, kryjąc się w cieniu przydrożnych drzew, ruszyliśmy przez mrok rozświetlony

tylko gwiazdami, a pachnący zwiędłą trawą. Od mijanego lasku przemknął wilgotny

podmuch, znad strugi odezwały się żaby. Niebem przemknął meteor.

- Sierpień - mruknął Zyga. - Czas spadających gwiazd.

- Ty nie gwiazd szukaj, a przeciwników - uśmiechnąłem się.

- Właśnie! Tam!

Za nasypem po lewej zamajaczyła jaśniejsza plama.

- Dach merca Genschego!

Ostrożnie wspięliśmy się na zbocze i przycupnęliśmy pod osłoną rzadkich krzewów...

Na dnie starej piaskami stał mikrobus Genschego i golf Iriny, którą trzymał pod rękę

Jurgen. Wsparty o błotnik mercedesa Gensche palił cygaro i oświetlał latarką otwarty

bagażnik golfa, z którego Helmuth wyciągał torbę moskwiczanki...

- Spluwa w łapie? - szepnąłem w ciemność obok.

Odpowiedział mi cichutki chichot.

- Nie chichraj się, Zyga, tylko wstawaj!

Poderwałem się na równe nogi i skierowałem strumień światła w głąb piaskami:

- Dobry wieczór państwu! Co za spotkanie! Nie przeszkadzamy?

Czterej “chłopcy” Genschego sprężyli się do skoku. Ale prezes powstrzymał ich

ruchem ręki, jednocześnie próbując pokonać moc mego reflektora światłem swojej latarki.

Zeszliśmy między auta.

- No, no - Gensche nie wyjął nawet cygara z ust mówiąc to. - Dziennikarz i urzędnik!

Obaj uzbrojeni! Choć znany mi skądinąd pistolet w ręku pana Zygi groźniejszy jest chyba

bardziej dla niego niż dla nas...

- Iszszsz... - syknął Zyga - a nie mówiłam?!

- Natomiast parabellum w ręku pana Dańca lekceważyć nie należy... Choć wątpię... -

wypluł cygaro - czy będzie w stanie go użyć wobec bezbronnych? Nie, o to bym go przenigdy

nie posądził. Spokojnie więc, chłopcy, kontynuujcie zapoznawanie się, hę, hę, z bagażem

naszej przyjaciółki, drogiej Iriny Antonowny Zubajewej...

Błysnął mi w oczy latarką:

- No, strzelaj pan!

Stałem nieruchomo.

- Widzi mi się, że bez prania po mordach tu się nie obejdzie westchnął Zyga.

Usłyszałem, jak maca stopą grunt do lepszego odbicia.

- Nie muszę strzelać - powiedziałem powoli. - Wystarczy, że ogłoszę i poświadczę,

gdzie tylko będzie to możliwe, napad na panią Irinę. To będzie koniec waszego

stowarzyszenia, panie Gensche!

- Jaki napad? - Tłuścioch sięgnął po nowe cygaro, które obciął i przypalił z wielką

wprawą. - Czy ktoś zaatakował panią, madame Irina?

Zubajewa milczała wpatrzona w ziemię.

- Pani Irino! - zawołałem.

- To... - powiedziała cicho - to drobne nieporozumienie... jak to między

poszukiwaczami skarbów bywa... Ja... ja nie mam pretensji do tych panów... To... to moja

wina...

Przegrywałem! I to z przyczyny tej, której chciałem bronić!

Zyga szarpnął się widząc, że Helmuth znów sięga po torbę kobiety.

- Spoko!... - zawołałem upuszczając parabellum, a jednocześnie wyjmując drugą ręką

z kieszeni przedmiot podobny do latarki.

- Skoro panowie na nikogo nie napadli, to ja pozwolę sobie napaść na panów. A

przynajmniej nie pozwolę na dalsze grzebanie w rzeczach pani Zubajewej!

Helmuth upuścił torbę i wraz z trzema kolesiami ruszył półkolem w naszą stronę.

- No! - uśmiechnął się zapraszająco Zyga.

Ale Gensche powstrzymał swych podwładnych po raz drugi:

- Chłopcy, wydaje mi się, że pan Daniec ma rację. A nazywa się ona, o ile mnie wzrok

nie myli, emitor infradźwięków. I jest to racja tak przekonywająca, że zwali z nóg każdego,

kto jej nie uszanuje. No, gdyby nasz mikrobusik stał o krok bliżej... A tak, cóż... Musimy

wysłuchać grzecznie propozycji tego nad miarę skrupulatnego urzędnika... A tak między

nami: jakiej to marki sprzętem pan nas straszy?

Uśmiechnąłem się mimo woli:

- Najnowszej generacji. O nazwie, która by ucieszyła moją siostrzenicę: Bond V.

Gensche skłonił się z uznaniem:

- Więc, panie Daniec? Rozejdziemy się w zgodzie? Skoro pani Zubajewa nie oskarża

nas o napad, my nie oskarżymy pana...

Och, jak mnie ręka świerzbiła, by mu przyłożyć! No, ale cóż!

- Owszem, rozejdziemy się. Ale najpierw poczekają tu panowie pod naszą opieką

godzinę, aż pani Irina odjedzie na tyle daleko, byście jej nie dogonili. A potem, proszę,

możemy wracać do internatu na zasłużony odpoczynek...

- Nie, ja nie pojadę... - wtrąciła się Zubajewa. - Też wrócę. Dziś już nie byłabym w

stanie uważnie prowadzić. A skoro nasze nieporozumienie - popatrzyła po raz pierwszy ostro

na Niemców - już się wyjaśniło, czego gwarantem są obecni tu nasi przyjaciele, Polacy... -

wydało mi się, że słyszę w jej głosie ironię - to także wrócę do internatu, zdrzemnąć się przed

drogą...

Leżałem bezsennie w Rosynancie (Genschego nie należało bowiem lekceważyć!).

Świtało. Usłyszałem skrzypienie drzwi internatu. Podniosłem głowę.

Irina Zubajewa wyszła przed ganek i usiadła na ławce. Zapaliła papierosa i głęboko

zaciągnęła się dymem, odchylając głowę na oparcie. Wysiadłem z wozu i podszedłem do niej.

Zdawała się mnie nie dostrzegać.

- Nadal chce pani walczyć samotnie, panno Kulżenko?

Poderwała się z ławki:

- Jaka Kulżenko? Nazywam się Zubajewa!

- Tak - skinąłem głową - wedle prawa nazywa się pani Zubajewa. Ale czy wypada tak

się wstydzić nazwiska swej babki ze strony matki, Poliny, która nie wahała się ryzykować

życia w obronie Bursztynowej Komnaty?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

NIEZWYKŁA PROPOZYCJA IRINY • PLAN POLINY KULŻENKO •

KRZYŻYK I “DWANAŚCIE SKRZYŃ” • TAJNA ORGANIZACJA W

WOJSKOWYM CHÓRZE • DĄB MOCNIEJSZY OD METALU •

WIELKIE NADZIEJE L.. WIÓRY

- Jak to wywęszyłeś, ty szpiclu, marny urzedniczyno?! - Inna straciła panowanie nad

sobą.

Jeśli prawdą jest, że złość piękności szkodzi, to nie stosowało się to przysłowie do

mojej rozmówczyni. Z roziskrzonymi zielonymi oczyma i wzburzoną falą blond włosów nad

opalonym czołem wyglądała uroczo.

Pochwyciłem jej jakby wzniesioną do uderzenia dłoń.

- Proszę siadać i nie obrażać mnie. Owszem, mógłbym, chcąc zaimponować,

twierdzić, że swe zdemaskowanie zawdzięcza pani mej genialnej intuicji. Jednak główną rolę

odegrało tu pani zachowanie: modlitwy pod ukraińskim krzyżem, popisywanie się

znajomością ukraińskiego, lekceważenie innych terenów znalezisk oprócz wybranego

fragmentu popałacowych ruin w Dzikowie. Mnie pozostawało tylko znać, choćby pobieżnie,

historię Bursztynowej Komnaty, no i poukładać całą łamigłówkę... - usiadłem na ławce i

zacząłem nabijać fajkę, przyglądając się pięknej Ukraince z uśmiechem.

- To niech pan dla swego dobra rozwali z powrotem tę łamigłówkę, bo rzeczywiście

może panu głowę połamać. Moi ludzie...

- Pani ludzie? - wydmuchałem misterne kółko dymu. - Gdyby istnieli, byliby tu z

panią. I ja nie musiałbym uganiać się w obronie Iriny Antonowny Zubajewej po starych

piaskarniach!

Zaciskając znów pięści opadła na ławkę:

- Moje zachowanie?! Teraz rozumiem, dlaczego ciągle kręciła się przy mnie ta żmijka,

Zosia...

- Proszę też nie obrażać mojej siostrzenicy - odpowiedziałem przypalając fajeczkę.

- Przepraszam - kopnęła ze złości kamyk. - A w dodatku jestem winna panu

wdzięczność za uwolnienie z rąk Genschego i spółki! Skąd pan wiedział o ich zasadzce?

Zdmuchnąłem dymem natrętnego komara:

- Ponieważ działałem tu nie na szkodę pani, a w jej obronie, pozwoli pani, że nie

odpowiem na to pytanie. Zwłaszcza, że moje porachunki z Genschem jeszcze się nie

skończyły. Może za to dowiem się, co panią łączy z tymi podejrzanymi i, nie ukrywajmy,

niebezpiecznymi typkami?

- Proszę - Irina przygładziła włosy - nie mam nic do ukrycia! Namierzyli mnie, nie

wiem jakim cudem, już w Moskwie, kiedy wybierałem się do Polski. Oczywiście, nie był to

Gensche, ale jego “przedstawiciel”. Wiedział (jakim cudem?), czyją jestem wnuczką i

oferował mi pomoc, również finansową w mych poszukiwaniach. Posłałam go w diabły. Ale

gdy tylko przyjechałam do Górowa, już zgłosił się do mnie Gensche!

Popatrzyłem na nią uważnie:

- Powiedziała pani: “w mych poszukiwaniach”... Czego?

Powoli wyjęła z paczki marlboro i zapaliła.

Milczeliśmy. Wreszcie odezwała się pozornie spokojnym głosem:

- Pan, jako urzędnik niebogatego ministerstwa, zarabia chyba niewiele?

- Cóż! - westchnąłem z nieukrywanym żalem.

Uśmiechnęła się lekko wciąż niepewna:

- A gdybym tak zaproponowała panu spółkę? Prywatną spółkę?

Ziewnąłem zasłaniając usta dłonią:

- Nic z tego. Gdyby interesowały mnie prywatne spółki, jak to pani nazwała, byłbym

już dawno po stronie takich jak Gensche, a nie przeciwko nim. Poza tym wiem, pani Irino, że

szuka pani Bursztynowej Komnaty i z grubsza orientuję się, gdzie spodziewa się pani ją

odnaleźć. Tak wiec, jako uczciwy urzędnik czy pracujący dla siebie eksplorator mogę obejść

się bez pani. Dzielić się ósmym cudem świata?

- Kłamie pan! Tam ani ja, ani Niemcy nic... - zamilkła zdając sobie sprawę, że

powiedziała za dużo.

Ale ja się śmiałem:

- Boście wszyscy zawierzyli swym wykrywaczom metali. Tymczasem są inne

sposoby...

- Teleradiestezja i jasnowidztwo! - machnęła ze wzgardą ręką.

- Zależy kto się do nich zabierze. A ze mną jest jeden z najlepszych fachowców w

Polsce.

Zmarszczyła czoło:

- Ma pan na myśli tego staruszka, który mu towarzyszy? - zaśmiała się wzgardliwie.

- Jasnowidz jest jak dobre wino. Im starszy, tym lepszy. Zresztą, będzie mogła pani

zobaczyć go dziś przy pracy. Przypomnę tylko, że od pani samej zależy, czy będzie pani z

nami w Dzikowie jako zaproszony gość, czy jako odkrywca skarbu. W pierwszym wypadku

nici z zysku, w drugim (jak przewiduje polskie prawodawstwo) ze względu na wyjątkowość

odkrycia nagroda może być bardzo wysoka.

Milczała gryząc ustnik papierosa.

- Pani Irino... - położyłem dłoń na jej ręce - proszę. Dla pani dobra!

- Akurat! - pstryknęła niedopałkiem za płot. - Ale cóż robić! - wyjęła z kieszeni

złożoną na czworo kartkę zżółkłego papieru. - Proszę. Ale jeśli polskie władze wykołują mnie

z nagrodą, to zapłaci mi pan z własnej kieszeni.

Lekko drżały mi palce, gdy rozprostowywałem papier...

U góry wyblakłym atramentem Polina Kulżenko wypisała przed półwiekiem

“Wildenhof”, alfabetem łacińskim i cyrylicą. Przewidując kompletną ruinę pałacu zaznaczyła

strony świata. Poniżej niepewną ręką wyrysowała plan pałacu von Schwerinów. Przy

północno-wschodnim narożniku widniał krzyżyk i napis po rosyjsku: “Dwanaście skrzyń”.

Ogarnęła mnie fala gorąca: “W tylu skrzyniach mieściła się Bursztynowa Komnata!” -

pomyślałem.

Mimo to zmusiłem się, by spytać niedowierzająco:

- I tam leży skarb, za którym uganiają się tysiące ludzi? Bursztynowa Komnata?

Przecież pani babka wykazała tyle dobrej woli, by to arcydzieło trafiło do rąk prawowitych

właścicieli?! Wiem, że ci nie potraktowali jej najlepiej, ale...

- Właśnie to “ale” - odebrała mi kartkę Irina - może właśnie ono spowodowało, że

chciała zaczekać z tym planem do lepszych czasów. Lecz, świeć Panie nad jej duszą, nie

doczekała...

Skłoniłem głowę:

- Dziś czasy są na pewno lepsze. A skoro zawiódł sprzęt pani i niemiłego nam

Genschego, to pora na pana Rzeckiego. Choć sam nie wierzy, aby Bursztynowa Komnata

dotrwała do dzisiaj, to jestem pewien, że nie zlekceważy żadnego jej tropu. Zwłaszcza tak

wyraźnego jak plan skreślony ręką pani babci.

- Z góry cieszę się na nasz sukces!

Widać było, że Irina naprawdę zrzuciła z serca wielki ciężar.

- Zdrzemnę się trochę po przeżyciach dzisiejszej nocy - uśmiechnęła się do mnie. -

Mam nadzieję, że nie ruszycie do Dzikowa beze mnie?

- Jak byśmy mogli? - przyłożyłem dłoń do serca.

Gdy zostałem sam, wyciągnąłem z Rosynanta grzałkę, kubek i zieloną herbatę.

Posilony nią chciałem podumać o tym, co Gensche miał na myśli, mówiąc do swoich

uprzedniej nocy na cmentarzu, że “najciemniej jest pod latarnią”. I że “diabła zjem, a na łup z

Półwioska nie natrafię”. Przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z Owsianowem

dorzuciłem do torby jeszcze jeden kubek i słoiczek kawy Maxwell House.

Że nie myślałem o będącej na wyciągnięcie ręki Bursztynowej Komnacie? Kochani,

prawdziwy smakosz przedłuża chwile zakosztowania wyjątkowego rarytasu!

Dopijałem drugi kubek rozjaśniającej myśli chluby Chin, a tajemnica Towarzystwa

“Przez Historię do Przyjaźni” nie była ani o krok bliżej mnie. Za to w drzwiach ukazał się

pułkownik Awenir Pietrowicz Owsianow:

- To kawy dziś nie będzie? - smutno pociągnął nosem.

- Już się robi! - sięgnąłem po grzałkę i słoiczek z kawą.

Gawędziliśmy o tym i owym. A zwłaszcza o dwustu radzieckich hipotezach co do

miejsca ukrycia cudu z jantaru. (Ja - niech mi pułkownik wybaczy - nie zdradzałem się ze

znajomością dwieście pierwszej, ukazanej mi przez Irinę.) I tak jakoś wyszło, że użaliłem się,

iż obecność tutaj mej skromnej urzędniczej osoby jest wielu poszukiwaczom skarbów nie w

smak.

Rosjanin roześmiał się gromko:

- Ach, mileńki mój! A co ja mam powiedzieć, kiedy prawie wszyscy widzą we mnie

funkcjonariusza KGB czy GRU? Owszem, pułkownik jestem, ale z wykształcenia inżynier

budownictwa wojskowego i były wykładowca - co łatwo sprawdzić - Kaliningradzkiej

Wyższej Szkoły Wojsk Inżynieryjnych! A wiecie - dodał po chwili - że moje poszukiwawcze

zainteresowania zaczęły się już wtedy. Gdy w sprawie poniemieckich schowków ze skarbami

zwróciła się do mnie tajna organizacja (tak, były takie już wtedy i u nas!), która występowała

oficjalnie jako chór wojskowy!

Wybuchnęliśmy śmiechem.

Ale że w sowieckiej armii były tajne organizacje? No, no! Gdyby to powiedział mi

ktoś inny, w życiu bym nie uwierzył. Ale skoro to mówi tak zasłużony dla rosyjskiej, a więc i

europejskiej kultury człowiek, współautor drukowanego w “Kaliningradzkiej Prawdzie” cyklu

pod szokującym tytułem “Podziękowanie dla złodziei”, apelującego do tych, którzy zagarnęli

poniemieckie mienie. Dzięki temu już ponad dwadzieścia zawłaszczonych arcydzieł wróciło

do muzeów.

Gdy Owsianow pożegnał mnie, tłumacząc się koniecznością powrotu do Kaliningradu,

przypomniałem sobie, że przecież jest l września, a Zośka zamiast uczestniczyć w Łodzi w

uroczystym otwarciu roku szkolnego gania po Górowie za Towarzystwem “Przez Historię do

Przyjaźni” i Bursztynową Komnatą.

Czym prędzej wystukałem numer telefonu szefa w ministerstwie.

Był w pracy i już krzyczał:

- To ja ci powierzam ukochaną córkę mej jedynej siostry, a ty sprowadzasz ją na

manowce wagarów?!

Z trudem udało mi się zalać żar szefowskiego gniewu potokiem słów o przestępstwach

Genschego no i, przede wszystkim, o bliskim odnalezieniu Bursztynowej Komnaty.

Ku mej uldze pan Tomasz pomrukiwał coraz rzadziej i ciszej, aż wreszcie zakończył:

- Dokopuj się do niej, dokopuj. Ale ani mi ruchu dalej! Dzwonisz do mnie,

zabezpieczasz zdobycz przy pomocy policji, a ja wtedy wysyłam specjalistów!

- Hm - odchrząknąłem. - A czy taki historyk sztuki...

- Przepraszam, Pawełku - pan Tomasz już całkowicie złagodniał. - Tylko zrozum moje

zdenerwowanie. Takie odkrycia nie zdarzają się codziennie! Błagam, nie uszkodźcie czegoś!

- Ale Zosię to może dopiero jutro odwiozę? - kułem żelazo póki gorące.

- Dobrze, dobrze - dał się podejść szef. - Niech będzie jutro, skoro masz Komnatę na

głowie!

- No, Zośka, mam u ciebie duże lody! - szepnąłem odkładając słuchawkę.

Ale nie była to ostatnia tego poranka burza na mym niebie! Wstrząs, jakiego

doświadczyła Zośka, gdy ją poinformowałem o nocnej, bez niej, wyprawie na Genschego

można by porównać do słynnego trzęsienia ziemi, które obróciło w ruinę połowę Tokio. Za to

pan Onufry, dowiedziawszy się o niecnym pozostawieniu go w pokoju, podczas gdy z Zygą

ratowaliśmy Irinę, zamilkł i skamieniał tak, że biblijna żona Lota zmieniona w słup soli

byłaby przy nim wzorem tancerki break-dance.

Pomny na doświadczenie z panem Tomaszem użyłem środka trzeźwiąco-

pobudzającego, zawartego w zdaniu:

- Zaraz wyruszymy przywrócić światu Bursztynową Komnatę!

Jej, żebyście widzieli reakcję Zośki, a nawet nie wierzącego w istnienie jantarowego

cudu pana Onufrego!

Zaatakowany ich zgodnym dwugłosem musiałem oczywiście opowiedzieć o

rozmowie przeprowadzonej z Iriną o świcie.

- A teraz, gdy tylko Zyga się dogoli, a pani Irina dokończy robienie makijażu...

- To u niej trwa długo - wtrąciła Zośka.

- ...pędzimy do Dzikowa.

Zyga zszedł zaraz, ale na panią Zubajewą musieliśmy poczekać wystarczająco długo,

bym zdążył opowiedzieć po raz drugi, tym razem Zydze, o rozmowie z nią.

Ukazała się wreszcie w drzwiach, ale cóż to było za entree! Zośka jęknęła cicho!

Czerwone buty z najcieńszej skórki sięgały za zgrabne kolana. Wpuściła w nie

obcisłe, podkreślające smukłość nóg, spodnie z czarnego welwetu. Górę stroju stanowiła

spięta z boku szyi koszula z bufiastymi rękawami, zwana rubaszką, ale ręczny haft na niej

wart był majątek. Burzę blond włosów spięła szylkretowym, inkrustowanym srebrem

grzebieniem. Przez ramię przewiesiła myśliwską torbę z borsuczej skóry...

- Ot, mołodycia! - zawołał z ukraińska pan Onufry i podkręcił wąsa. Ten gest i okrzyk

Irina przyjęła skromnym opuszczeniem długich rzęs.

Ech, polska część ekspedycji, nie wyłączając Rzeckiego, dżinsowo-wycieruchowo-

sztruksowa wyglądała przy pięknej Ukraince bardzo skromnie. Tak skromnie, że zdusiłem w

sobie marzenie, że może tak po odnalezieniu Komnaty pani Irina zechce się ze mną spotkać...

oczywiście na gruncie zawodowym! A co wyście sobie pomyśleli?! Przepraszam, pewno to

samo co ja!

- Jedziemy? - uśmiechnęła się do mnie promiennie wnuczka pani Kulżenko.

- Oczywiście! - poderwałem się. - Pani wóz przodem!

I nasza mała kawalkada ruszyła.

Wydało mi się, że w oknie pokoju zajmowanego przez Niemców drgnęła firanka... A

niech tam!

Pokazałem oknu, firance, a mam nadzieję, że także i Genschemu znaną - myślę, że i w

Niemczech - “figę”!

I pognałem Rosynanta w ślad za maluchem Zygi, który dosłownie siedział na

zderzaku golfa Iriny, tak mu było spieszno do Komnaty!

Po wczorajszym szaleństwie Dzikowo pogrążyło się w ciszy. Zaledwie kilku

małolatów dołączyło do nas, gdy okrążaliśmy popałacowy wzgórek. Jeden z nich, imieniem

Józku, wyróżniał się zwisającą u nosa “kapką”, którą co i raz ocierał rękawem, domagając się,

byśmy mu pozwolili ponieść choć łopatę.

- To chyba to miejsce u krańca stoku - odezwała się z napięciem w głosie Irina -

wyznaczone przez te patyczki, w których domyślani się twojej roboty - zerknęła na Zośkę,

która nie omieszkała dygnąć z elegancją.

- I ja, i Niemcy - mówiła Zubajewa - nie odkryliśmy tu niczego naszymi

wykrywaczami metali...

- Ale nie zaszkodzi spróbować raz jeszcze! - wtrącił Zyga.

Irina kiwnęła potakująco głową i “Midas” z “Prospectorem” rozpoczęły rywalizację,

której Rzecki przyglądał się z lekką ironią, a Zośka z wypiekami na twarzy. Ja czekałem

spokojnie.

Wreszcie Zyga wyłączył swój aparat:

- Nici! Tylko czasem jakieś słabiutkie echo. Albo ktoś już wykopał Komnatę przed

nami, albo - odwrócił się do porządkującej sprzęt Ukrainki - pani babcia skłamała!

Zubajewa żachnęła się:

- Babcia kłamała tylko wtedy, gdy chciano coś wydrzeć z niej siłą. Ten plan dała

dosłownie na łożu śmierci mej mamie, która do tego czasu nie wiedziała w ogóle, że babcia

wie więcej niż powiedziała przesłuchującym ją! A czy ktoś był tu przed nami? Skąd mogę

wiedzieć? Może wyjaśni czy odkryje tu coś pan, pan, przepraszam?...

- Rzecki - teleradiesteta ukłonił się gładząc brodę. - Onufry Rzecki do usług!

Zubajewa uchwyciła go za rękę, zdenerwowana posądzeniem przez Zygę jej babci o

kłamstwo:

- Co więc pan?!...

- Miła pani - ujął delikatnie jej dłoń jasnowidz. - Moim zdaniem Bursztynowa

Komnata spłonęła podczas straszliwego nocnego nalotu alianckich bombowców na Królewiec

2 sierpnia 1944 roku. Ale czyż nie mogę się mylić? Odganiam więc od siebie jak najdalej

myśl o tamtym okropnym pożarze królewieckiego zamku, by nie mąciła mi dzisiejszych

odczuć. Cieszę się, że plan pałacu jest sporządzony ręką świętej pamięci pani Kulżenko,

osoby, która zapewne brała udział w ukryciu Komnaty - Rzecki popatrzył wokół w skupieniu.

- Proszę teraz, aby zechcieli państwo zostawić mnie tu na czas jakiś z planem w ręku i mym

wiernym wahadełkiem...

Oczywiście, że usłuchaliśmy polecenia mistrza, choć dzieciakom musiała w tym

pomóc Zośka, muskając ich pokrzywą po gołych piętach.

Odeszliśmy aż nad staw i tam przyglądaliśmy się, jak Zyga puszcza “kaczki” po

wodzie. Długo trwało, nim usłyszeliśmy wołanie pana Onufrego:

- Hop, hop! Proszę tutaj.

Prawie pobiegliśmy. Starszy pan był bardzo blady i ocierał chusteczką pot z czoła. Ale

uspokoił mnie jego promienny uśmiech.

“Komnata musi być blisko!” - pomyślałem przejęty.

- Na początek coś, co może potraktują państwo jako sztuczkę cyrkową - radiesteta

ukłonił się naszym paniom i stanął na środku wyznaczonego przez patyczki Zośki placyku.

Ujął wahadełko tak, by zwisało nieruchomo...

- Powiedz mi, wahadełko, czy jest tu coś ukryte pod nami? - spytał cicho.

Wahadełko powoli, a potem coraz szybciej zaczęło wirować w lewą stronę.

- Nic więc tu nie ma... - szepnęła Irina.

Rzecki zatrzymał swój przyrządzik:

- Widzę, że orientuje się pani nieco w radiestezji. Nie wie pani jednak, że u 20% ludzi

wskazania wahadełka są odwrotne. Gdy u większości jego ruch zgodny ze wskazówkami

zegara jest odpowiedzią “tak”, to u tych nielicznych jest odwrotnie. A ja mam szczęście do

tychże 20% się zaliczać. Tak więc w moim ręku wahadełko mówi: “Tu jest coś ukryte!”

- Och - szepnęła Zośka.

Rzecki uśmiechnął się do niej:

- Teraz zapytamy: wahadełko, gdzie dokładnie jest skarb?

Patrzyliśmy jak urzeczeni w zwieszający się na nitce mosiężny ciężarek, który coraz

gwałtowniejszymi ruchami zaczął wychylać się w prawo, ku północnemu-wschodowi. Rzecki

ruszył w tę stronę.

Przeszedł trzy kroki, gdy wahadełko zmieniło ruch z wahadłowego na okrężny,

szybki.

Pan Onufry wywiercił obcasem dziurkę w ziemi:

- Jeśli chcą państwo kopać w pościgu za Komnatą, to radziłbym tutaj! I to głęboko. Na

jakieś dwa metry. Burzące pałac spychacze nawaliły tu gruzu. I kilof nie byłby od rzeczy...

- Kilof? - Zyga aż podskoczył. - To ja zaraz!... - popędził do wioski i już był z

kilofem, który aż drżał mu w ręku! Tak, mój przyjaciel był opętany wizją odkopania

Bursztynowej Komnaty!

Chwyciliśmy z Zośką wyciągnięte z Rosynanta łopaty i z okrzykiem triumfu wbiliśmy

je w ziemię. Pan Onufry przysiadł z Iriną na zwalonym pniu. Widziałem, że pomaga przypalić

jej papierosa; nie mogła utrzymać zapalniczki w dygoczącej z emocji dłoni...

Zyga tymczasem przodował w pracach wykopaliskowych, ja spociłem się bardziej niż

pod Worławkami, Zośka aż sapała z wysiłku, odrzucając gruz...

Wreszcie kolejny cios kilofa Zygi zadudnił głucho. Zyga odrzucił go i padł w wykopie

na kolana, odgarniając i rozrzucając ziemię na boki:

- Tu jakieś dechy! Tylko opasane metalowymi taśmami... Stąd to słabe echo.

- A kto panu zagwarantował metalowe skrzynie?! - Rzecki podtrzymywał Irinę na

krawędzi dołu. - Widzi pan, dąb skrzyń wytrzymał, jakby go wczoraj wystrugali, a metalowe

taśmy rdza zżarła! No, ale odkopujcie dalej...

Okazało się, że trafiliśmy na skrzynię długą na dwa i pół metra i szeroką na metr.

Wysokości nie mogliśmy sprawdzić, bo skrzynia była ściśle wpasowana miedzy inne.

- Tu potrzebny dźwig! - mruknąłem.

Wydawało mi się, że tuż nad sobą słyszę głos szefa: “Niczego nie ruszać,

zabezpieczyć, zawiadomić... przyślę specjalistów!”

A Komnata była tak blisko!

I nagle zdałem sobie sprawę, że przecież mój telefon jest, no, powiedzmy, zepsuty!

Najnowszej technice też to się może przydarzyć... A tu piękna Irina prosiła nas:

- Panowie, ja wiem, że wy... że wy służbowo... ale tak odbić choć jedną deskę z

wieka... przecież nic nie ukradniemy. Ja nawet palcem nie tknę, tylko spojrzę. Mileńcy moi!...

- Ale mój szef!... - zacząłem przepraszająco.

Jednak pan Onufry nie dał mi dokończyć. Najeżył swą czcigodną brodę i zawołał:

- Najważniejszym szefem jest serce! A moje mówi, że powinniśmy zajrzeć do skrzyni.

Pani Irina - ucałował dłoń pięknej Ukrainki - nawet przystroiła się specjalnie na tę okazję! I

ma teraz czekać na przyjazd jakichś moli książkowych w obstawie policji? Wstyd mi za pana,

panie Pawle, i pańskiego przełożonego!

A przecież mnie aż palce świerzbiały, by zajrzeć do skrzyni! Brakowało mi tylko

sygnału, a nim było wołanie Rzeckiego:

- Zyga! Za łopaty i wbijamy je pod deski! Tylko ostrożnie!

- Hura! - zakrzyknął nieprzytomny ze szczęścia przyjaciel i wsadził ostrze łopaty pod

pierwszą deskę. Czym prędzej ruszyłem w jego ślady. A nad nami unosił się perlisty śmiech

Iriny.

- Pół wieku historii patrzy na was - pan Onufry wesoło trawestował słowa Napoleona

wypowiedziane do jego żołnierzy pod piramidami.

Naparliśmy na styliska i ze skrzypem gwoździ, rozrywając resztki taśm, deska uniosła

się do góry. Chwyciliśmy ją rękoma i odrzuciliśmy na bok. W szczelinie ukazał się

nawoskowany papier, a pod nim, odsłonięte szarpnięciem Zygi...

- Wióry! - jęknęła Zośka.

- Jak się pakuje takie delikatne cuda, jak rzeźby z Komnaty, to myślisz, że właściwym

jest owinąć je drutem kolczastym? - nie wytrzymał Zyga.

Zanurzył dłonie w skrzynię:

- Wióry... wióry... wióry - mruczał coraz szybciej, aż wreszcie zawrzasnął z rozpaczą:

- Do samego dna wióry! Wydało nam się, że słońce zaszło nad Dzikowem.

- Do innych skrzyń! - zawołała rozdzierająco Zubajewa.

- Hi! Hi! - wyrecytował niczym duch ojca Hamleta Rzecki. Druga skrzynia. Wióry.

Trzecia skrzynia. Wióry.

Bezgłośny płacz Iriny. Pochlipywanie Zośki.

- Ktoś zakpił sobie z pani Kulżenko, tak przecież oddanej Bursztynowej Komnacie.

Czy doktor Rhode, czy gauleiter Koch... nieważne. Zresztą nie sądzę, że to ona była celem

tego dowcipu z wiórami. Komuś zależało, by wszyscy jak najdłużej wierzyli, że feeria z

jantaru leży tutaj. A tymczasem... - machnął ręką Rzecki. - Przyznam się, iż choć uważałem,

że Komnatę zniszczył bezpowrotnie nalot na Królewiec, to żywiej i radośniej zabiło mi serce,

gdy ujrzałem wieko skrzyni...

- A może w dalszych skrzyniach? - szepnęła Zosia.

- Mamy kopać? - Zyga spojrzał na Irinę.

Przygryzła wargi:

- Jak panowie chcą. Ja odjeżdżam do Moskwy...

Ruszyła potykając się o gruz w stronę golfa. Borsucza torba wlokła się za nią.

- Pani Irino! - podbiegłem do auta. - Przecież takie porażki...

Podała mi kartkę z planem i spojrzała spod rozmazanych rzęs:

- Mnie wystarczy tej jednej - oparła się o drzwi i próbowała uśmiechnąć. - Cieszy

mnie tylko, że babcia umierając wierzyła, iż ten plan pomoże odnaleźć Bursztynową

Komnatę. I tej nadziei nie odebrał jej ani nadprezydent Prus Wschodnich, ani sowieccy

oficerowie śledczy! Do widzenia i dziękuję za wszystko, panie Pawle.

- To ja dziękuję! - pochyliłem się, by ucałować pachnącą jaśminowymi perfumami

dłoń...

A że jednocześnie wyjąłem spod zderzaka golfa “pipcik” czy, jak kto woli, pluskwę?

Cóż, serce sercem, a służba służbą!

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ZAKOPYWANIE WYKOPALISKA • GENSCHE ZNÓW PRZY

BUNKRZE W PÓŁWIOSKU • ODKRYCIE TAJEMNICY BUNKRA •

PRZYGOTOWANIA DO NOWEJ ZASADZKI • MIROSŁAW MYCIO -

ZNAWCA DZIEJÓW GÓROWA IŁAWECKIEGO

- No i co robimy z tym całym kramem? - Zyga ponurym wzrokiem obrzucił nasze

wykopalisko. I kopnął połówkę cegły do otwartej skrzyni.

- Tak mi żal pani Iriny - szepnął Rzecki. - Biedaczka przeżyła podwójny szok. Raz, że

Bursztynowa Komnata wydawała się być tak blisko, a dwa, że babcia, w którą tak wierzyła,

myliła się jednak...

- Ee, gdyby wcześniej, jak należało, zgłosiła się do polskich czy nawet rosyjskich

władz, nie byłoby tych szoków! - udawaną złością starałem się zagłuszyć smutek. - A co do

naszej bogatej w wióry dziury? Musimy ją w miarę możliwości zakryć. A potem zawiadomić

górowską policję. Bądź co bądź pozostało tu jeszcze dziewięć skrzyń. Kto wie, może jest w

nich coś cennego? Niech przyślą ludzi i sprzęt pod opieką pana Mycio...

- Mycio? - pokręcił głową Zyga. - Nie słyszałem...

- W ogóle mało słyszysz - zakpiłem. - Mirosław Mycio, polonista i zastępca dyrektora

Szkoły Podstawowej nr 2, jest z zamiłowania historykiem i wielkim znawcą dziejów tej

ziemi. Widziałem go parę razy podczas naszego zlotu, wyście też widzieli: podobny do

Wojciecha Manna. Ale tak jakoś wyszło, że nie było czasu porozmawiać. Tu “wilczyca”, tu

Irina, tu Owsianow, ówdzie porucznik von Schnauberg i łotr Gensche...

- Historyk Górowa? - ucieszyła się Zośka. - To może wreszcie dowiem się od niego

czegoś ciekawego o miasteczku! Siedzę tu już czwarty dzień, a oprócz tego, że nazywa się

Górowo Iławeckie, nic nie wiem.

- Dowiesz się! - pocieszyłem ją. - Już choćby tego, że interesujący nas cmentarz

położony jest na wzgórzu zwanym Górą Zarazy czy też Górą Dżumy...

- Góra Zarazy - w jednej chwili dziewczyna zapomniała o dzikowskiej klęsce. -

Dlaczego się tak nazywa?

Podniosłem ręce w obronnym geście:

- Na to pytanie odpowie ci już pan Mycio! Uroczystości otwarcia roku szkolnego, od

których uwolniłem cię, niewdzięcznico, już się na pewno skończyły, powinniśmy go więc

spotkać w internacie, gdzie żegna ostatnich wyjeżdżających łowców skarbów, albo w domu.

Mieszka w pobliżu naszej kwatery, przy 1 Maja.

- Fajnie - ucieszyła się Zośka. - Ale że ja niewdzięcznica? Proszę zobaczyć jak

zakopuję waszą dziurę!

- Teraz to waszą, jak w niej wióry. Gdyby tam leżała Komnata, nie odstąpiłabyś jej tak

łatwo! - zaśmiałem się podnosząc łopatę.

- Ciekawe, gdzie to podziewa się pański przyjaciel, Hans Gensche? - spytała Zośka,

gdy wyjechaliśmy na szosę do Górowa. - Może coś knuje.

- Myślę, że po naszym nocnym spotkaniu za Piastami będzie knuł bardzo ostrożnie -

zaśmiałem się. - Ale możesz sprawdzić, gdzie się podziewa. Nie usunąłem “pipcika” z jego

mikrobusu... Włącz odbiornik, przecież już wiesz, jak to się robi...

Rozjarzył się niebieskawy ekran w desce rozdzielczej, a po chwili moja towarzyszka

zawołała:

- Jest niedaleko stąd, po lewej!

Spojrzałem na ekran. Rzeczywiście, czerwony punkcik przesuwał się powoli jego

lewą stroną. Nieco na północny-wschód od Półwioska, przy drodze na Pareżki...

Klaksonem dałem znać Zydze, by się zatrzymał i zjechałem na pobocze.

- Co sądzisz o tym? - spytałem, gdy wsunął głowę do kabiny Rosynanta.

Dumał przez chwilę pstrykając palcem w ekran:

- O ile dobrze pamiętam - powiedział wreszcie - yto tam są łąki... Czyżby nasz

Tłuścioch podjął się ich zaorania, jako pokuty za swe niecne czyny? Łąki... to będzie prawie

przez szosę do bunkra, gdzie się obłowił...

- Że też!... - sapnąłem. - Zyga, jesteś zapoznanym, sobie samemu nie znanym

geniuszem. Ale wpierw sprawdźmy! Zamknij malucha i pakuj się do Rosynanta. Jedziemy!

- Dokąd?

- Przyjrzeć się z bliska, co też porabia Gensche ze swoimi ludźmi!

- W biały dzień? Rozpozna nas z daleka! - skrzywił się mój przyjaciel.

- Nie sądzę! - mrugnąłem do niego. - Patrz...

Przesunąłem dźwigienki pod kierownicą. I w oczach barwa Rosynanta stawała się

metaliczna, a potem maska i drzwi przybrały kolor zwany wśród kierowców “strażą pożarną”!

- Niech cię! - klasnął Zyga. - Jeśli okaże się, że Rosynant umie latać, a nie mówi, bo

mu się nie chce - uwierzę!

- Hi! Hi! - radośnie zatarł rączki pan Onufry.

- Ale zaraz - Zygmunt podrapał się po głowie. - Już rozumiem! Gaz wypycha z

przestrzeni pod plastykiem płynną farbę, a potem wtłacza inną!

- A nie mówiłem, że jesteś genialny! - zawołałem.

Mimo maskowania postanowiliśmy trzymać się raczej z daleka od Niemców. Na

zasięg lornetki. Ekran i “pipcik” nie kłamały: mercedes przeczesywał łąki od lasu po szosę.

- A może on szuka dzikich pieczarek? - zaciekawił się Zyga.

- Wiem, czego szuka - mruknąłem, klepiąc się z uciechy po udzie.

- Czego, “wujku”? - podskoczyła na siedzeniu Zosia.

- Dowiesz się we właściwym czasie, “siostrzenico”! Odrobina niepewności jest solą

życia! Zresztą, my też najpierw musimy czegoś poszukać. Ale dopiero wtedy, jak Gensche się

stąd wyniesie. O, wyjeżdża na szosę. Gazem za tę chałupę!

Mercedes przetoczył się wyboistą szosą, pojękując na wybojach.

- No, nie wróci tu przed nocą! - zaśmiałem się, wrzucając bieg i kręcąc kierownicą w

lewo. - Możemy już przywrócić Rosynantowi jego pierwotną barwę.

- A ty dokąd? - zawrzasnął Zygmunt. - Pieczarki ci się na mózg rzuciły?

- Pieczarki to pecha! - odkrzyknąłem. - Po prostu chcę zakończyć rozpoczęty porażką

w Dzikowie dzień wspomnieniem klęski przy bunkrze w Półwiosku!

- Idiota! - krzyknął mój serdeczny przyjaciel.

- Może. Ale stanowczy! - odparłem zawracając Rosynanta ku źle przez nas

wspominanemu bunkrowi.

Przejechaliśmy kawałeczek szosą na Pareżki i skręciliśmy w prawo, w grabową aleję,

liczącą około stu metrów.

W mozaice przenikającego przez liście drzew słońca bunkier ukazał się nam w całej

intrygującej okazałości...

Liczył siedemdziesiąt cztery na dwadzieścia Zosinych kroków. Wystawał metr ponad

ziemię. Ot, taka dziwna suterena.

Czy miano “ciągnąć go” w górę? Nie, bo strop, gruby na metr miał starannie

wykończony.

Garaż? Nie, bo brak wjazdu i podzielony trzema rzędami, liczącymi po dwanaście

potężnych filarów.

Magazyn? Po co w takim razie tyle okien (po jedenaście wzdłuż każdej strony)? A

gdzie jakaś rampa czy szyb windy?

Hala produkcyjna? Daleko od miasteczka i ani śladu “maszynowni”. Wysokość

zaledwie na dwa i pół metra.

Budowla porzucona? A miano nawet czas na wykopanie zbiornika

przeciwpożarowego.

Produkcja tajnej broni? Ani śladu maskowań, ogrodzeń czy wartowni.

Dla obrony przed Ruskimi? To po co takie liczne i duże okna?

Niech mi kto odpowie, co to za “cudo”. Owszem, słyszałem o rozpoczęciu budowy

umocnień w rejonie Górowa, ale czyżby zaczęto je od takiego dziwadła?

Grunt, że dla nas był drugim schowkiem “wilczycy”. I miejscem naszej drugiej

porażki.

Nieobecny podczas niej Zyga przyglądał się budowli z niechętną ciekawością.

- Też mi...

Wyciągnąłem latarkę ze schowka:

- Może w środku zmienisz zdanie!

- Ojej, ale tu błoto! - jęknęła Zośka.

- Nie chcesz, to nie wchodź! - zawołałem i odważnie zanurzyłem swe adidasy “Made

in China” w kałuży. Zygmunt i pan Onufry pomrukując szli za mną.

- Widzicie te ślady - rozjaśniłem półmrok bunkra światłem halogenowego reflektora. -

Ciągnięto tędy coś ciężkiego. Niedawno.

- Phi! - wzruszył ramionami Zyga. - Przecież mówiłeś, że tu się obłowili i stąd

wywieźli tyle, że mikrobus przysiadał na resorach! O, ciągnęli z tej dziury! - wskazał typowy

dla warsztatów samochodowych, choć zaskakujący tu, kanał.

- A co byś powiedział, gdyby zaciągnęli tu swój łup z powrotem? - odparłem

spokojnie, oświetlając wodę w kanale, na powierzchni której unosiły się pętle z brudnego

sznura...

- O żesz, Paweł! - zapiał Zyga. - Masz u mnie... no, co zechcesz!...

- Na razie wystarczy mi byle drąg! Ot choćby jeden z tych, co leżą pod ścianą. Wydaje

mi się zresztą, że już służyły do podobnego celu...

- A co teraz? - spytała Zośka, która pod co suchszymi ścianami weszła do bunkra.

- Włożymy drąg w jedną z pętli i... podnoś, Zyga!... Popatrzymy, co tu zachował na

lepsze czasy Herr Gensche...

Dźwignęliśmy przesunięty przez pętlę drąg i naszym oczom ukazała się

charakterystyczna skrzynka, w jakich wojsko transportuje broń.

- Starczy, Zygmuś! Do wody z tym!

Posłusznie puścił drąg, skrzynka plusnęła i po chwili unosząca ją pętla niczym nie

różniła się od innych, sprawiających wrażenie rzuconych w zabawie przez penetrujące

bunkier dzieci.

- Co ty? - podskoczył do mnie przyjaciel. - Chcesz to zostawić? A inne skrzynki?! Co

z ikonami? Jak na tę kryjówkę wpadłeś?!

- Po kolei! - odsunąłem jego umorusaną rękę. - Oczywiście, że zostawię, by zgłosił się

po te fanty ich “właściciel”, którego wtedy otoczy się specjalną opieką. Ikonom jeszcze te

parę godzin w wodzie nie zaszkodzi. A wpadłem na tę kryjówkę zastanawiając się nad

słowami Genschego, że “najciemniej jest pod latarnią i prędzej diabła zjem, niż odnajdę

schowek”. Dopomógł mi widok jego mercedesa na łące opodal. Zresztą pomyśl: on tu nikogo,

oprócz tajemniczego Kurowlewa, też obcego, nie zna. Przez granicę zdobyczy przewieźć się

nie udało... Zakopać ją w lesie? Ryzykować, że ktoś natknie się na ślady, podczas gdy tu

czeka kryjówka, która dobrze służyła pół wieku?...

- Fakt. Sam bym tak zrobił - Zyga skłonił z powagą głowę (mam nadzieję, że przed

mymi zdolnościami detektywistycznymi).

- No, to ruszamy w drogę do Górowa. Tylko nie zostawcie tu za dużo śladów...

W internacie dowiedzieliśmy się, że grupa Genschego pożegnała się już z obsługą

wręczając jej hojne napiwki i rozpłynęła w sinej mgle.

- Do dzisiejszej nocy - burknąłem pod nosem, a głośno dodałem: - Zaczekajcie tu na

mnie na ławeczce, a ja odwiedzę komendanta posterunku... Jej! - krzyknąłem nagle, aż

poderwały się z dachu gołębie. - Przecież nie zadzwoniłem do pana Tomasza, a on tam w

Warszawie skręca się z nerwów!

Pośpieszyłem naprawić błąd. Czy szef się skręcał, nie wiem, ale głos miał bardzo

zdenerwowany:

- Słucham!

- To ja, szefie! Z Górowem fałszywy alarm!

- A już myślałem... - westchnął pan Tomasz.

- Za to mam inną, już w zupełności stuprocentową akcję, o której potem, bo czas mnie

goni na policję!

- No, żeby mi tylko naprawdę była na sto procent! Bo jak nie, to pójdziesz się

tłumaczyć przed dyrektorką Zosinej szkoły, a słyszałem od siostry, że to herod-baba!

Odłożyłem telefon i sięgnąłem po “tetetkę” i parabellum.

- A na co to panu? - zdziwiła się Zośka.

- Po pierwsze: obiecałem oddać. Po drugie: odtąd będzie nas chronić zbrojne ramię

prawa. Po trzecie: chcę wywrzeć jak najlepsze wrażenie na komendancie!

Czy to trzecie mi się udało, opowiem przy okazji. W każdym razie moja wizyta na

posterunku przebiegła po mej myśli. Ustaliliśmy z komendantem wszystkie szczegóły:

terminy, miejsca, numery telefonów...

Wracając pod internat zobaczyłem na chodniku sympatycznego pana znacznej

postury, znanego mi z widzenia. Podszedłem:

- Przepraszani, pan Mycio?

- Tak - uśmiechnął się - a pan to z ministerstwa, na naszą akcję?

- Paweł Daniec - wyciągnąłem ku niemu dłoń. - Mamy z siostrzenicą - wskazałem

podnoszącą się z ławki Zośkę - prośbę do pana. Czy nie zechciałby pan opowiedzieć Zosi co

nieco o historii tego pięknego grodu?

Oczy pana Mycio rozjaśniały się:

- Ależ z największą chęcią! Przysiądziemy na ławeczce czy może przejdziemy do

mego mieszkania. To kawałeczek drogi stąd.

Poznałem pana Mirosława z panem Onufrym, Zośką i Zygą. Przeprosiłem, że tylko

przestawimy samochody (w internacie oświadczyłem, że wyjeżdżamy już na stałe) i oto

delektowaliśmy się wonną herbatą, zaparzoną szczupłymi rączkami żony pana Mirosława,

Marzeny. Rzecki drapał za uszami biało-czarnego spaniela Atosa, a Zyga rozpoczął dyskusję

o instrumentach klawiszowych ze specjalizującym się w nich Pawłem (córka państwa Mycio,

Marta, szóstoklasistka ucząca się gry na skrzypcach, była poza domem).

- Nie chciałbym zanudzać państwa bogatą historią naszego miasta - pan Mirosław

rozpiął kołnierzyk dżinsowej koszuli. - Przytoczę z niej tylko kilka co ciekawszych faktów.

- Bardzo prosimy - odezwała się w naszym imieniu Zosia.

- Przed ośmiuset laty między Wałszą i Elmą rozciągała się dziewicza puszcza, w

której porozrzucane były pojedyncze siedliska Prusów. Na terytorium Natangii wyodrębniła

się kraina zwana “Wore” lub z łacińska “Woria”, rozciągająca się na południe od Stabławek i

Wzniesień Iławskich. Mieszkały tutaj wspólnoty rodowe; zajmowane przez nie terytoria

nazywano “lauks” - pole. Ślady takiego stanu rzeczy przetrwały do dziś w staropruskich

nazwach miejscowości, gdzie końcówka ,,-lack”, “-ławki” jest pozostałością wspomnianego

wyżej terminu. Stąd mamy na przykład Worlack (Worławki).

- Skąd my je znamy? - mruknął Rzecki.

- Górowo należało do historycznej Natangii - ciągnął Mycio. - Hipotetyczna granica

między Natangami a Wannami przebiegała od dzisiejszej granicy z gminą Lelkowo, między

Dzikowem a Kan-dytami (które należały do Warmów), do Elmy w okolicy Weskajm. Od

ujścia Elmy do Łyny, w górę tej rzeki przebiegała granica z Barcją. Na północy plemię

Natangów sięgało do Pregoły, granicząc z Sambami. Kiedy w wyniku układu księcia Konrada

Mazowieckiego z Krzyżakami z 1226 roku, ci zaczęli niebawem przybywać na pogranicze

pruskie, pociągnęli za sobą osadników i zaczęli podporządkowywać sobie Prusów. Byli oni

przywiązani do swoich wierzeń, a tu Krzyżacy zaczęli narzucać im chrześcijaństwo. Ucisk i

brutalność rycerzy zakonnych doprowadziły do wybuchu powstań ludności pruskiej.

- A co z Górowem? - niecierpliwiła się Zosia.

- W 1251 roku na miejscu dawnego zbrojnego obozowiska krzyżackiego powstała

osada, która dała początek dzisiejszemu miastu. Przez tę osadę przebiegał szlak handlowo-

komunikacyjny do stolicy komturstwa - Bałgi - przez Półwiosek, Kandyty i Augamy; inny

szlak łączył Pieniężne z Bartoszycami i Lidzbark Warmiński z Pruską Iławką. Najpewniej

Zakon widział perspektywy rozwoju osady, skoro w 1335 roku podniósł ją do rangi miasta.

Historyczna nazwa Górowa Iławeckiego brzmiała Landstrasse, a od połowy XIV wieku

przyjęła się nazwa Landsberg.

Żona odwołała pana Mirosława do telefonu, z czego skorzystała Zośka, by odezwać

się scenicznym szeptem:

- Ten pan tyle nam opowiada, a my jemu nie powiemy choćby o sprawie z panią Iriną?

- Wszystko we właściwym czasie - uspokoiłem ją gestem ręki, nasz gospodarz

bowiem wracał.

Zdjąwszy skórzaną kamizelkę kontynuował:

- Miasto jest położone w południowo-wschodniej części Wzniesień Górowskich (143

m n.p.m.) na kilku wzgórzach, poprzecinanych dolinami; przez Górowo przepływa rzeczka

Młynówka.

- Większość tutejszych miast i miasteczek szczyci się odwiedzinami Napoleona -

wtrącił z przekąsem Rzecki.

- Jadąc drogą w kierunku Lidzbarka Warmińskiego możemy zauważyć zielony obszar

tzw. Lasu Młyńskiego, poprzecinanego stromymi wzniesieniami, z których jedno znane jest

szczególnie i nosi nazwę Góry Napoleona. Jak głosi legenda, 7 lutego 1807 roku Napoleon

Bonaparte zbliżając się do miasta, zatrzymał się na owym wzniesieniu, skąd podziwiał

panoramę Górowa. Jeszcze jedno wzniesienie jest szczególnie znane mieszkańcom miasta,

mam tutaj na myśli tzw. Górę Zarazy (na jej szczycie wznosi się wieża ciśnień). W 1710 roku

w czasie tzw. “wielkiej zarazy” chowano tam zmarłych mieszkańców.

- Czy to prawda, że w mieście był zamek? - spytał Zyga.

- Raczej nie, choć spierano się o to długo. Górowo było miastem wzmocnionym

murami i bramami. Bramą Górną, zwaną inaczej Wysoką Bramą, która znajdowała się w

południowo-zachodniej części miasta, i Bramą Niską, zwaną też Bramą Młyńską, w

południowo-wschodniej części. Miasto chroniły także stawy, wokół których rozpościerały się

trudne do przebycia tereny bagienne. Dostępu do miasta broniły również fosy...

Mycio łyknął herbaty.

- W 1482 roku wielki mistrz krzyżacki Marcin Truchsess obdarzył dowódcę

wojskowego Mikołaja Taubenheima kilkoma wioskami oraz miastem Landsberg, a także dał

mu prawo wolnego połowu ryb w stawach miejskich. Ale w 1535 roku miasto miało innego

pana: książę Albrecht Hohenzollern przekazał je w lenno rycerzowi Fryderykowi von

Waldburgowi, który otrzymał również dwie wsie: Dzikowo i Kandyty. W połowie XVII

stulecia, po śmierci kolejnego von Waldburga, Fabiana, jego żona Helena Dorota poznała w

Królewcu Ottona von Schwerina, za którego w 1656 roku wyszła za mąż. W 1664 roku, po

śmierci Gebharda - ostatniego męskiego przedstawiciela rodu Waldburgów - Otto von

Schwerin przejął Dzikowo. W 1704 roku jego syn hrabia Fryderyk Wilhelm poślubił Luizę

baronównę von der Heyden. Z tej okazji na suficie kościoła ewangelickiego w Górowie

umieszczono herby dwu rodzin - Schwerinów i Heydenów; zachowały się one do dziś. A

hrabia Fryderyk Wilhelm przeszedł do historii jako twórca pałacu w Dzikowie, gdzie -

według niektórych historyków - w 1945 roku ukryto Bursztynową Komnatę...

- Och... - zająknęła się Zośka, dyskretnie uszczypnięta przez Zygmunta.

Pan Mirosław spojrzał uważnie, ale po chwili ciągnął dalej:

- W 1710 roku między innymi Górowo zaatakowała epidemia dżumy. Wielu

mieszkańców zmarło na zarazę: codziennie umierało 10-15 osób. Wszystkich zmarłych

chowano w miejscu, gdzie dziś stoi wieża ciśnień. Dlatego właśnie miejsce to okrzyknięto

“Górą Zarazy”.

- To na niej!... - poderwała się Zośka, ale po chwili sama naprawiła swój błąd: - To na

niej jest ten piękny cmentarz.

- A co do wizyty Napoleona w naszym mieście - Mycio skierował te słowa przede

wszystkim do Rzeckiego - to na ten temat mamy ciekawą relację miejscowego pastora, u

którego kwaterował. Wynika z niej, że cesarz Francuzów przybył do Górowa spod Pruskiej

Iławki 17 lutego 1807 roku. Dowódcą warty strzegącej Napoleona był jeden z generałów, a

cały czas byli przy cesarzu marszałek Joachim Murat, późniejszy król Neapolu, i minister

wojny Ludwik Aleksander Berthier...

- Wierzę panu na słowo - pan Ignacy wydawał się przekonany dokładnymi

informacjami gospodarza.

- Kolejne dziesięciolecia aż do końca drugiej wojny światowej nie były łaskawe dla

naszego grodu, ale nie chciałbym zanudzać państwa...

- To może teraz my - uznałem za stosowne wtrącić się - odwdzięczmy się panu

Mirosławowi tragikomiczną historią o Bursztynowej Komnacie, Dzikowie i Rosjance, która

okazała się Ukrainką...

- Słucham z uwagą - Mycio aż sprężył się w fotelu.

I tym razem z moich ust popłynęła opowieść o naszym wątpliwej sławy

wykopalisku...

ROZDZIAŁ SZESNASTY

PAN MYCIO DO DZIKOWA, A MY DO... • NIE JESTEM

MICKIEWICZEM • NADKOMISARZ KWIECIŃSKI I PORUCZNIK

ZAWADA • GOŚĆ Z NOCNEGO NIEBA • SPRAWY TOWARZYSTWA

“PRZEZ HISTORIĘ DO PRZYJAŹNI” AKT OSTATNI • GÓRĄ

ROSYNANT!

- O, dzięki! - z radością przyjąłem z pięknych rączek pani Marzeny kolejną szklankę

herbaty, tym razem z dzikiej róży. - Do pana zaś - zwróciłem się ku gospodarzowi - mam

małą prośbę.

- Jestem gotów ją spełnić! - odpowiedział mi radośnie Mycio.

- Otóż chciałbym prosić, aby pan zaopiekował się (i to już dzisiaj) skrzyniami z

Dzikowa. Może w dziewięciu, nie tkniętych przez nas, znajduje się naprawdę coś

ciekawszego niż wióry?...

Pan Mirosław już podnosił się z fotela:

- Wezmę nyskę od sąsiada, zwołam kilku chłopaków z VIII klasy i ruszamy! Ach,

byłbym zapomniał! Muszę włożyć nową kliszę do aparatu! Taka akcja musi być uwieczniona!

- sapnął znany miłośnik fotografii.

- Akcja czy klęska? - spochmurniałem.

Mycio klepnął mnie po kolanie:

- Klęska, panie Pawle? Przecież zdemaskował pan Zubajewą, ocalił ją z rąk ludzi

Genschego, a przy pomocy pana Rzeckiego czyż nie odkrył pan “dzikowskiego skarbu”, za

którym bezskutecznie uganiało się przez pół wieku tylu speców?! Że ten skarb to wióry?

Wydaje mi się, że o tym nie wiedzieli ci, co skrzynie zakopywali. Niejedną Polinę Kulżenko

tu oszukano! Chyba po dziś dzień są w Niemczech ludzie, którym po nocach marzy się skarb

z Wildenhof. Już samo zachowanie się Genschego i jego typów spod ciemnej gwiazdy o tym

świadczy!

- Fakt! - mruknąłem już pogodniejszym głosem.

- Ruszajmy więc! - zawołał radośnie Mycio, ale łypnął ku mnie ciekawym okiem. -

Dlaczego państwo nie wybiorą się z nami?

- Bo Gę... łaj! - odezwała się i zamilkła uszczypnięta przeze mnie Zośka.

- Bo gęsto - dokończyłem za nią - będzie tam i bez nas. Poza tym nie chciałbym

płoszyć Niemców naszą krzątaniną w tamtach stronach, a mam zamiar spotkać się z nimi dziś

raz jeszcze...

- Rozumiem - pan Mirosław przymrużył oko - tajemnica przede wszystkim!

- Tak! - odpowiedziałem uśmiechem. - Zresztą, panie w internacie są już

zawiadomione, że wyjechaliśmy do Lidzbarka Warmińskiego, aby tam sprawdzić “lidzbarski

trop” Bursztynowej Komnaty...

- A nie sprawdzimy? - zdumiała się nieszczerze Zośka.

- Innym razem, dziecko!

O mało za to “dziecko” nie lunęła we mnie herbatą. Ale, niech jej będzie!

Rozstaliśmy się z panem Mirosławem i jego sympatyczną rodziną, obiecując sobie

szybkie spotkanie i opowieść o tym, co dziś jeszcze przeżyjemy...

Wysłałem Zosię do sklepu, aby “zabezpieczyła” nam kolację. Sam wyszedłem z

Rosynanta, by jeszcze odbyć kilka telefonów. I ruszyliśmy... Szosą na Dzikowo!

- Nie rozumiem - kręcił głową Rzecki. - Irinę podejrzewałem, podobnie jak pan

Paweł. Ale teraz? Bunkier ze skarbem; łąka z pieczarkami... Tajemnicze telefony?... Kontakt

z miejscową policją... No, to pojmuję: mają się zaczaić przy bunkrze i schwytać Genschego i

jego zbirów...

Zaśmiałem się:

- A oni powiedzą, że jak przypadkiem tamtędy przejeżdżali, to miejscowi chłopi dali

im cynk! Po czym się sobie pokłonimy i rozjedziemy. A Gensche jakiejś wysokiej szarży

jeszcze się na nas poskarży, że towarzystwo tępimy i z jego przyjaźni kpimy... Ech, żaden

Mickiewicz ze mnie!

- No to niech pan wraca do prozy i mówi, co tu się szykuje! - zmarszczyła nos Zośka.

Zyga z tyłu niecierpliwie trąbił klaksonem malucha.

Dojeżdżaliśmy do Półwioska, gdy zobaczyliśmy stojącego na poboczu poloneza

drogówki i dwóch policjantów zajętych sprawdzaniem świateł ubłoconego stara.

- To pańscy ludzie? - łypnęła na mnie ironicznie Zośka.

- Nie moi, ale nadkomisarza Kwiecińskiego - zerknąłem w lusterko. - I są tam, gdzie

być powinni.

- Ale jak Gensche ich zobaczy...

- To tak samo zlekceważy jak ty! No, pora zjeżdżać z szosy! - wykręciłem Rosynanta

na polną drogę ku dalekiemu pasmu lasu.

- O rany! - szepnęła Zośka, widząc, że czekał tam już na nas policyjny lublin i

wojskowy gazik z radiostacją. A na polanie roiło się od mundurów.

- Zaangażował pan Straż Graniczną - mruknął z podziwem Rzecki.

- Nie tyle ja, co pan Tomasz - odparłem skromnie.

- To wujek jest tutaj? - ucieszyła się Zośka.

- Raczej nie on, a jego znajomości i szacunek, jakim się cieszy u wszystkich łowców

złodziei dzieł sztuki...

Wysiedliśmy i już mogłem przedstawić naszą ekipę szczupłemu brunetowi z

wąsikiem, nadkomisarzowi Krzysztofowi Kwiecińskiemu, szefowi górowskiej policji.

Towarzyszył mu porucznik Janusz Zawada ze Straży Granicznej.

- No, to jesteśmy w komplecie, nie licząc oczekiwanych gości - uśmiechnął się pod

wąsem policjant.

- Właśnie - rozejrzałem się. - Może tylko cofniemy samochody i ludzi bardziej w głąb

lasu. Niemcy słyną ze świetnych lornetek. A poza tym, obserwować nas będą nie tylko z

ziemi... Ale niech ktoś pilnuje południowego skraju lasu.

Samochody wjechały między drzewa.

- Co teraz? - spytał Rzecki.

- Zjemy kolację i będziemy czekać na meldunki i zapadnięcie nocy. Możemy też

pomodlić się do właściwego (choć sam nie wiem którego) świętego o utrzymanie tego

kierunku wiatru... Taak, z południa...

- Też! - gniewnie nastroszył brodę jasnowidz i podreptał ścieżką między paprociami.

Wrócił po chwili:

- Ci żołnierze patrzą podejrzliwie na moją brodę i urodę! Tylko salutowali i od

odpowiedzi się uchylali! Tfu, teraz ja rymuję!

- To z emocji, drogi panie Onufry - odpowiedziałem uprzejmie, tłumiąc śmiech. -

Proponuję rozsiąść się wygodnie na kocu. Zagotuję wodę na maszynce. Napijemy się herbaty

lub kawy i przekąsimy, co nam dobrego Zosia przygotowała...

A dziewczyna postarała się aż miło; mogliśmy więc zaprosić do naszego stołu,

przepraszam, koca, obydwu oficerów.

Las, pola i łąki szarzały w zapadającym zmierzchu. Z kępy olch dobiegł krótki śpiew

(niezwyczajny o tej porze roku) śpiewaka usypiającego lasu - drozda.

- Zaraz powinni tu być. Nie będą przecież lądować po ciemku na nieznanym terenie...

- łyknąłem herbaty i odstawiłem plastykowy kubek.

- Kto? Dowiem się wreszcie? - zaperzyła się Zośka.

- Wszystko we właściwym czasie.

Aż poderwała się z koca. Na szczęście grożącej naszej ekipie kłótni zapobiegły

sygnały krótkofalówki.

Kwieciński przygładził wąsa:

- Gensche buszuje w bunkrze.

Nie mający wąsów Zawada dla dodania sobie powagi chrząknął:

- Hm. Granicę powietrzną przeleciał samolot turystyczny Fokker D-ZKA. W rejsie ze

Sztokholmu do Gdańska. Ze względu na kłopoty z jednym z silników leci na małej wysokości

- zaśmiał się cicho. - Operatorzy radarów meldują, że ma “ciekawe” echo. Miał pan rację -

skinął mi z szacunkiem ręką - ciągnie za sobą ogon!

- Który tutaj mu zaraz przytrzaśniemy! - pstryknąłem palcami.

- Nie rozumiem! - jęknęła moja “siostrzenica”.

- Już pani tłumaczę - Zawada przysunął się bliżej. - Czasem przestępca, chcący

niepostrzeżenie dla radarów dostać się, czyli jak to się mówi “wtargnąć”, w przestrzeń

powietrzną jakiegoś kraju, wybiera samolot dający słabe echo na ekranach radarów, czyli na

przykład o poszyciu z laminatu i leci jak najbliżej może samolotu zgłaszającego zgodnie z

przepisami swój przelot.

- Ale dlaczego? - zdziwiła się Zośka.

- To proste - uśmiechnął się pogranicznik. - Liczy na to, że nieuważnie pełniący swą

funkcję radarzyści wezmą jego słabo czytelne echo za odbicie echa samolotu “oficjalnego”

lub zakłócenie. Tani to - jak mówimy - numer. Ale tym razem pozwolimy, by się udał. Na

prośbę tego pana - wskazał mnie palcem.

- Jak więc tu wyląduje, to wy go!!... - krzyknęła Zośka.

- Nie tak od razu! - rozłożyłem ręce gościnnym gestem. - Przecież nie wypada, by

gość z tak daleka nie załatwił sprawy, która go tu sprowadza...

- Ja pana... pan ze mnie durną robi! - zacisnęła pięści.

- Hi! Hi! Durną? - wtrącił się Rzecki. - Sama pani to powiedziała, młoda damo!

Znów odezwała się krótkofalówka policyjna:

- Mercedes załadowany. Wyjeżdża na łąki w waszą stronę.

- Może jeszcze cofniemy wozy? - spytałem nadkomisarza. - I może wysłać kogoś

bystrego na południowy skraj lasu?

- Czyżby pan myślał, że ja nie myślę? - kpiąco musnął wąsik Kwieciński.

- Hi! Hi! - zawtórowali mu Rzecki z Zośką.

Potulnie wycofałem się do Rosynanta.

“Dobrze, że południowy wiatr się utrzymuje, a nawet przybiera na sile - pomyślałem. -

Gość z nieba musi wpaść nam w ręce!”

Podszedł Zawada:

- Ten Gensche podjechał, jak pan przewidział, pod las. Zawrócił wóz i czeka...

- Będzie próbował oświetlić reflektorami wybrane przez siebie lądowisko. A czeka...

Od zachodu dobiegł nas warkot samolotu.

- Wszyscy pod drzewa! Nie kręcić się bez potrzeby! - zawołali oficerowie.

Za chwilę nisko nad lasem pokazał się lekki dwusilnikowy samolot, bez świateł

pozycyjnych.

- Chyba Cesna 350 - mruknąłem.

Wtem z miejsca, gdzie stał mercedes Genschego, rozległ się głuchy wystrzał i w niebo

wzbiła się zielona rakieta ciągnąca za sobą smugę dymu.

- Zgłasza, że wszystko w porządku i wskazuje kierunek wiatru nad lądowiskem -

odpowiedziałem na pytające spojrzenie Zośki.

Domniemana Cesna mrugnęła trzykrotnie światłami pozycyjnymi i zwalniając

prędkość zniżyła się tuż nad wierzchołki drzew.

- Jeszcze nas zobaczą - mruknął pan Onufry ze zdenerwowania skubiąc brodę.

- Wątpię - odmruknąłem.

Samolot zniknął nam za drzewami, ale krótkofalówka meldowała:

- Zapalił reflektor do lądowania. Gensche świeci swoimi.

- Ląduje. Już... Zaniosło go aż pod szosę... Zawraca. Kołuje pod las...

- Czemu Niemiaszki nie pojadą mu na spotkanie?! - niepokoiła się Zośka. - Przecież

samochodem łatwiej dojechać do samolotu, niż temu dwusilnikowcowi do nich!

- Spoko - położyłem rękę na jej ramieniu. - Samolot kołuje tutaj, by mieć przed sobą

jak największą przestrzeń do startu. Spod lasu startować będzie pod wiatr, co pomoże mu

wznieść się w powietrze po najkrótszym rozbiegu. Pamiętaj, że będzie startował obciążony

“skarbem” Genschego. A do drzew nad szosę nie jest aż tak daleko, jak życzyłby sobie każdy

pilot.

- A może też Gensche i cała reszta ferajny go dociążą? - zaśmiała się Zosia.

- Wątpię! - odpowiedział za mnie Kwieciński. - Niemcy na ogół cenią sobie

bezpieczeństwo. Z chwilą, gdy ładunek znajdzie się na pokładzie samolotu, a ten z nim

wystratuje (i zostanie przez nas ujęty), Gensche przed dowolnie zaproponowanym przez panią

sądem będzie twierdził, że w życiu go nie widział. Wątpię, czy na mokrych skrzynkach

zachowają się odciski palców jego i całej reszty. Przygotowaliśmy tu kamerę z filmem o

najwyższej czułości i noktowizory - zasalutował Zawadzie - ale najważniejsze i najpewniejsze

będzie schwytanie przestępców na gorącym uczynku, czyli na przeładowywaniu skrzynek z

wozu do samolotu... Ruszamy, chłopcy!

Cienie policjantów wtopiły się w mrok lasu.

- Szosa zablokowana - meldowała krótkofalówka.

I właśnie to słowo “szosa” sprawiło, że nie ruszyłem z innymi, a zawróciłem do

Rosynanta i powolutku pojechałem drogą na łąki. I dalej nimi, skrajem lasu, w stronę, gdzie

łuna świateł wskazywała miejsce załadunku Cesny.

Jasnoniebieska maszyna bez oznakowania stała przed mikrobusem. Zwrócona w

kierunku łąki wolno mieliła śmigłami. Oparty o jej burtę Tłuścioszek rozmawiał z kimś w

środku, a dwaj “towarzysze” dźwigali z mercedesa kolejną skrzynkę.

I nagle...

- Stój! Policja! Ręce do góry! - usłyszałem głos nadkomisarza.

Zza drzew wybiegli uzbrojeni policjanci.

Niosący skrzynkę rzucili ją i posłusznie unieśli ręce. Ale silniki Cesny ryknęły pełną

mocą i samolot skoczył do przodu.

Gensche biegł przy nim, próbując uchwycić się drzwi i dostać do środka; pośliznął się

i padł, machając rozpaczliwie rękoma i coś krzycząc. Drzwi Cesny zatrzasnęły się jednak i

samolot kołysząc się na wybojach zaczął nabierać prędkości!

- Teraz! - krzyknąłem.

Włączyłem terenowy napęd i wcisnąłem pedał gazu do oporu. Rosynant popędził

skosem na przecięcie z linią startu niemieckiej maszyny...

Jaką nie była szybka w powietrzu Cesna, to w początkowej fazie startu, zwłaszcza na

nierównym terenie, ani jej się równać z rozpędzonym terenowym samochodem!

Gnaliśmy naprzeciw siebie.

- No, zaryzykuj - mruczałem pod adresem niemieckiego pilota. - Przecież nie chcesz

się zderzyć, przecież boisz się zderzyć!

Sam nie chciałem i sam bałem się zderzenia rozpędzonych Rosynanta i Cesny.

- Wiesz, że skrętem ode mnie nie uciekniesz! W górę więc, do diabła, w górę! A

potem...

Dzieliło nas już tylko kilkanaście metrów, gdy - ku swej uldze - zobaczyłem

podnoszący się dziób Cesny. Samolot wzbił się stromo...

I nastąpiło wykrzyczane przeze mnie: “A potem...”

“Przeciągnięta” - jak mówią lotnicy - maszyna zachwiała się... jeszcze rozpaczliwy

ryk silników... i zwaliła przez skrzydło na łąkę. Usłyszałem trzask łamanego laminatu i

duraluminium.

W ostatniej sekundzie pilot chcąc uniknąć pożaru wyłączył silniki...

- Na szczęście! - sapnąłem. Cokolwiek złego myślałem o pilocie-przestępcy, to na

pewno nie życzyłem mu śmierci w płomieniach!

Obejrzałem się ku lasowi... Już pędził od niego wyjąc syreną policyjny lublin, a tuż za

nim gazik Straży Granicznej.

Z wraka samolotu wyskoczyło dwóch mężczyzn i potykając się zaczęło biec w stronę

najbliższej kępy zarośli. Znieruchomieli nagle, porażeni wzmocnionym przez megafon

głosem Kwiecińskiego:

- Stać! Policja! Ręce do góry!

Klepnąłem kierownicę Rosynanta:

- No, stary, dzielnie zakończyłeś bój z Towarzystwem “Przez Historię do Przyjaźni”.

Choć wątpię, by historia ostatnich dni przyczyniła się do zwiększenia owej “przyjaźni”! No, a

teraz złóżmy meldunek szefowi...

Sięgnąłem po komórkowiec.

Szef tak był zadowolony z osiągnięć naszej ekipy, iż przełknął gładko moją uwagę, że

Zosia musi zostać w Górowie jeszcze jeden dzień. “Celem złożenia zeznań”, jak

powiedziałem, nie mijając się zresztą z prawdą. Ale zeznania zeznaniami, a tak naprawdę to

myślałem o nie rozwiązanej jeszcze tajemnicy Góry Zarazy...

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

IKONY I PISTOLETY • ZWROT ŁAŃCUCHA JAWY • PAN BÓG

STRZELA, A SZEF KULE NOSI • SMAKOSZOSTWO I BIAŁA MAGIA

• TAJEMNICA LIDZBARSKIEGO TROPU • PRZED NAMI GÓRA

ZARAZY • “WILCZYCA” I WILKI • NAGROBEK IRMY WOLF •

TRIUMF BLONDYNKI • OBRĄCZKI, PIERŚCIONKI I... • WCIĄŻ NA

TROPIE BURSZTYNOWEJ KOMNATY!

Dospaliśmy tę noc (ja z Zygą w Rosynancie, Zośka z panem Onufrym w gościnnym

domu państwa Mycio) i poszliśmy na posterunek składać konieczne zeznania. Oj, długo to

trwało! A nasze nocne łupy? W pięciu skrzynkach były pistolety maszynowe. Ale zawartość

czterech pozostałych przyprawiłaby o zawrót głowy każdego dyrektora muzeum. Były tam

obrazy i ikony z Kijowskiego Muzeum Sztuki Rosyjskiej i Muzeum Sztuki Zachodniej. Zyga

wpatrywał się w nie oszołomiony. Aby przywrócić mu jasność myślenia, odwołałem go na

bok:

- Ikony odzyskaliśmy, a tam gdzieś biedny właściciel jawy tęskni za łańcuchem. Może

byś to załatwił?

- Pan myśli, że ja nie myślę (jak powiedział nadkomisarz Kwieciński) - odparł z dumą

Zyga. - Miałbym teraz, w biały dzień włamywać się do garażu?

- Więc?

- Toż już od kilku godzin łańcuch leży sobie na siodełku jawy. Nawet kwiatki przy

nim zostawiłem, niech myśli, że to od jakiejś wielbicielki jego motocyklowej sztuki.

Tak to sobie gawędziliśmy przed posterunkiem, gdy odezwał się z Rosynanta

brzęczek telefonu. Poszedłem go odebrać, a gdy wróciłem minę miałem ponurą.

- Wujek domaga się mego natychmiastowego zwrotu? - zaniepokoiła się Zośka.

- Gorzej! - kopnąłem ze złością kamyk. - Zostaliśmy wycięci ze sprawy Barcian i

Reszla.

- To pan Tomasz taki? - skrzywił się Zyga.

- Nie pan Tomasz, tylko pan Marczak - machnąłem ręką. - Musiałem mu jeszcze raz

przekazać namiary na skrytki Kocha. Jak mi powiedział, myśmy już swoje zrobili, czas, żeby

i inni urzędnicy departamentu mogli się wykazać... Cóż, Pan Bóg strzela, szef kule nosi...

Tylko że...

- Co tylko? - podskoczyła z radością Zośka.

- Tylko wydaje mi się, że podając wytyczne chyba popełniłem jakieś błędy, tak więc...

- mówiłem z niewinną miną.

- Hi! Hi! - klasnął w rączki pan Onufry. - Coś mi się widzi, że Barciany i Reszel

zaczekają na nas! Cześć i chwała panu, panie Pawle!

Ukłoniłem się uprzejmie.

Zośka rzuciła mi się na szyję. Odsuwając ją jak najdelikatniej powiedziałem:

- Już wiem, czym blondynki różnią się od innych kobiet!

- Panie Pawle!

- Tym, że ich uściski są od 20 do 30 razy gorętsze!

Spojrzała tak na mnie, że już chciałem dodać: “A ich spojrzenia...” Ale zmilczałem z

niejakim żalem.

- Skończcie z tymi flirtami - wtrącił się zazdrosny widocznie Zyga. - Skoro tamte

sprawy odkładamy na potem, to mogliśmy zająć się dzisiaj cmentarzem na Górze Zarazy.

- Tak w biały dzień? - spojrzałem niechętnie. - Zresztą, ferajna Genschego na nic nie

natrafiła...

- Bo ciemne typki wałęsały się tam jeszcze ciemniejszą nocą - nieoczekiwanie

odezwał się Rzecki. - Teraz, w biały dzień moja (jak niektórzy nazywają moje umiejętności)

biała magia powinna zatriumfować. Tylko najpierw muszę ją natchnąć odpowiednią siłą...

- Co pan przez to rozumie? - uśmiechnąłem się.

- A to, że w odległym o 20 kilometrów Lidzbarku Warmińskim znajduje się Hotel

“Pod Kłobukiem”, a kuchnia jego słynie ze steków, których nie powstydziłby się Dziki

Zachód. A jego kołduny przyniosłyby chwałę każdej wileńskiej kucharce! Mój imiennik

Onufry Zagłoba zwykł mawiać: “Nie chcesz podrwić głową, jedz pieczeń wołową!”

- Radzi więc wuj, abyśmy przed zmaganiami ducha pokrzepili ciało? - wstałem.

- Jeszcze jeden wuj?! - krzyknęła Zośka. - To już będzie trzeci! Po wujku Tomaszu i

panu-wujku Pawle!

- Z Trylogią to miałaś kontakt dawno temu i raczej przelotnie... - odezwał się Zyga.

- Bo?!

- Bo wiedziałabyś, że pan Jan Skrzetuski wujem nazywał Onufrego Jana Zagłobę

herbu Wczele, choć ten żadnym krewnym mu nie był.

- To niby pan Paweł ma być Skrzetuskim? - zachichotała dziewczyna.

- Ty z kolei mogłabyś być naszą Heleną Kurcewiczówną, gdyby nie jeden

mankament.

- Ciekawam jaki? - wzięła się pod boki Zośka.

- A taki, że dzielna kniaziówna blondynką nie była!

- Wuju! - zawrzasnęło zranione do żywego dziewczę.

- Który? - spytaliśmy jednocześnie z Rzeckim.

No, ale dość żartów. Pożegnaliśmy się z nadkomisarzem Kwiecińskim oraz rodziną

państwa Myciów. Niech mi wybaczą, że zatailiśmy przed nimi tajemnicę Góry Zarazy, ale to

były jeszcze nasze prywatne porachunki z Towarzystwem “Przez Historię do Przyjaźni”. Poza

tym, bałem się jeszcze jednej porażki, których “wilczyca z Landsbergu” nam nie szczędziła.

Wyjeżdżaliśmy z Górowa (Zyga zostawił swego malucha na parkingu przy placu

Świerczewskiego, która to nazwa nasunęła mi myśl, że w małych miasteczkach koło historii

toczy się wolniej). Nagle Zośka zapytała:

- Panie Pawle, wiem że “nikczemny” oznacza “podły”. Dlaczego Sienkiewicz użył

tego określenia dla podania wzrostu Wołodyjowskiego?

Wzruszyłem ramionami:

- Ot, użył archaizmu. Poza tym, moim zdaniem, bardzo dźwięcznego... Dlaczego

pytasz?

Zosia poprawiła włosy:

- Bo skoro tak wszyscy przymierzamy się do postaci z Trylogii, to patrząc na pana

Zygę pomyślałam o panu Michale, bądź co bądź pierwszej szabli Rzeczypospolitej...

Nikczemnego wzrostu... - powtórzyła ze smakiem, a ja ze śmiechu o mało nie wpakowałem

Rosynanta na cysternę z mlekiem...

Zyga obojętnym wzrokiem wpatrywał się w okno, ale ręce bardziej mu się trzęsły niż

panu Michałowi przed pojedynkiem z Bohunem.

Tak to dojechaliśmy do Lidzbarka i zaszliśmy do Hotelu “Pod Kłobukiem”.

- Jak to jest z tym lidzbarskim śladem Bursztynowej Komnaty? - spytała wreszcie

Zośka odsuwając miseczkę po kołdunach.

- Na początku lutego 1945 roku zamek biskupów warmińskich stał się świadkiem

dziwnych manewrów wojsk niemieckich. I tak 31 stycznia Heilsberg (Lidzbark Warmiński)

został oddany Rosjanom bez walki. Ale już około 17 lutego od strony Górowa nadciągnęły

silne niemieckie formacje wojskowe, opanowując miasto aż po zamek. Ponoć Niemcy mieli

rozkaz wysadzenia zamku w powietrze, ale zostali wyparci...

- Coś mi się tu nie trzyma kupy - mruknął Zyga. - Odbijać zamek, by go wysadzić w

powietrze?

- Masz rację - skinąłem mu widelcem. - Istnieje tylko jedno jako tako logiczne

wytłumaczenie dwóch akcji SS: spalenia pałacu w Wildenhof i próby odbicia zamku w

Heilsbergu. Były to zgrane ze sobą akcje maskujące. W Dzikowie chodziło o zatarcie

wszelkich śladów ukrycia dzieł sztuki. W drugim wypadku o zamaskowanie i ukrycie

transportu, przewiezionego tu z Wildenhof.

Niemcy udali, że wywożą Komnatę do Dzikowa i tam zainscenizowali jej spalenie.

Następnie ukryli ją w piwnicach lidzbarskiego zamku za cenę zniszczenia połowy miasta!

- To się nazywa cena! - pogładził brodę Rzecki.

- Pomówmy teraz o ewentualnym miejscu ukrycia Komnaty. Pochodzący z XIV

wieku lidzbarski zamek jest znakomicie podpiwniczony. Dwie kondygnacje piwnicy służyły

do przechowywania zapasów żywności. Natomiast obok głównej wieży, w północnym

skrzydle znajdowała się trzecia kondygnacja podziemna, skąd najprawdopodobniej prowadził

na zewnątrz tunel. Obecnie nie ma do niego dostępu...

- A co z Komnatą? - zaciekawiła się Zosia. - Może tam właśnie?...

- Jestem w tej materii równie mądry jak ty - zaśmiałem się.

- Choć należy przyznać, że ukryta tu czy nie Komnata już dobrze przysłużyła się

Lidzbarkowi?

- Oo?...

- W 1967 roku wykorzystując zainteresowanie możliwością odkrycia cudu z jantaru

lidzbarskie władze “urządziły” z inicjatywy społecznej odgruzowywanie piwnic. Tak

uporządkowano dwie kondygnacje. Wiadomość o tym wyczynie dotarła do niemieckiej prasy

i sprawiła, że przybył do Lidzbarka były konserwator Nidzicy, doktor Gerhard Kniess.

Podziwiał, fotografował, pytał o dalsze plany. Ale odpowiedzcie mi, czy było to

zainteresowanie historyka, czy też sprawdzanie, jak daleko są Polacy od kryjówki Komnaty?

W każdym razie trzecia kondygnacja czeka. I sądzę, Zosiu, że władze Lidzbarka nie miałyby

nic przeciw temu, abyś zgłosiła się do nich z łopatą i chęcią odgruzowywania podziemi.

Piwnice pod zamkiem są ponoć bardzo piękne i godne tej odrobiny wysiłku...

- Panie Pawle! - Zośka zmięła serwetkę.

- Hi! Hi! - wtrącił Rzecki. - Ruszamy na podbój Góry Zarazy!

- Jest pan gotów? - spytałem.

- Po takim steku? - głasnął się poprzez brodę po brzuszku mile wypiętym. - Albo dziś,

albo nigdy!

Na rynku Górowa (placu Świerczewskiego) zatrzymałem na chwilę Rosynanta:

- Pozwól ze mną, Zosiu - wskazałem budynek ratusza. - Podczas pobytu tutaj

spotkałaś się z różnymi gośćmi zza Odry. Pamiętasz jak powiedziałem, że są Niemcy i

Niemcy? Porucznik von Schnauberg, choć nasz wróg, zasłużyłby na miano “dobrego”. O

pięknie nazwanym Towarzystwie “Przez Historię do Przyjaźni” mówić nawet nie trzeba. Ale

spójrz tu: “Renowacja ze środków RFN”. Tak więc nie sądź zbyt łatwo...

W milczeniu wróciliśmy do Rosynanta, który posłusznie powiózł nas ku Górze

Zarazy, zwanej także Górą Dżumy...

Minęliśmy skrzydło na wpół rozwalonej bramy i wspięliśmy się na cmentarne

wzgórze odgrodzone siatkowym płotem od wieży ciśnień, na której koronie widać było dziury

po trafiających w nią przed półwieczem pociskach.

Rzecki przysiadł na zmurszałej przygrobnej ławce:

- Teraz poproszę o naszą “wilczycę” i mapkę pana Okońskiego...

- Po co mapka, rozumiem - skinęła głową Zosia - ale “wilczyca”? Myśli pan, że

doprowadzi nas do schowka?

- Młoda damo - głasnął brodę pan Onufry - czyż wilki nie chodzą stadami?

Spotkaliśmy przecież podobne naszemu medalionowi cuda i pod kamieniem w Pareżkach, i

przy drodze na Worławki. Może więc?...

- Zostaw, Zośka, naszego jasnowidza jego jasnym myślom... - przerwałem. - Proszę,

panie Rzecki: mapka i medalion. A my, rebiata, na bok. Czekajmy wezwania...

- Bylebyśmy tylko... - Zośka z wrodzoną sobie zręcznością uchyliła się od smargnięcia

gałązki, którą zamachnął się na nią Zyga.

Pan Onufry pogrążył się już w swoim tajemniczym świecie.

Minęło sporo czasu. Pomagałem właśnie zapalić pewnej staruszce znicz na

zapadającym się w ziemię grobie, gdy usłyszałem ciche wołanie Rzeckiego...

Już byłem przy nim. W sam czas, by usłyszeć, jak Zośka zapewnia go, że nigdy nie

traciła w niego wiary.

- Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki... - zanucił pan Onufry mrużąc

do mnie oko, widać było po nim jednak, że, podobnie jak w poniedziałek w Dzikowie, bardzo

jest wyczerpany.

- I jak poszło, panie Rzecki?! - gorączkował się Zyga.

- Różnie, proszę pana. Oczywiście w części, gdzie są polskie i ukraińskie groby, nie

było czego szukać. Aż się sam dziwię takiemu specowi jak Gensche, że penetrował tę część

cmentarza... A skoro nie ma niczego nas interesującego tam, gdzie są interesujący innych,

czyli zmarli i groby, należało poszukać tam, gdzie z pozoru nic nie ma - szerokim gestem

wskazał cmentarne śmietnisko spadające skarpą na nadrzeczną łąkę.

- To tam! - ucieszyła się Zośka.

- Chwileczkę, młoda damo - przygładził brodę Rzecki. - Tam, ale moje przyrządy -

uniósł wahadełko, a drugą ręką dotknął skroni - dają dziwne odczyty...

- Nie rozumiem - posmutniała dziewczyna.

- Już ci tłumaczę. Otóż wahadełko wsparte pomocą “wilczycy” wskazuje ten

niepozorny pagórek - wskazał pryzmę uschniętych liści, potrzaskanych lampek i innego

śmiecia. - Ale przed oczyma mojej biednej starej głowy przemyka wataha, czyli stado

wilków. Skąd ich tyle? Skoro dotychczas spotykaliśmy tylko pojedyncze “wilczyce”? Cała

wataha na krawędzi pagórka?

- Ee, że też nawalili tego świństwa tyle! - żachnęła się Zośka i rozzłoszczona kopnęła

stertę: - Łaj! A co tu za pręt?!... Wujowie, mam!

Nie bacząc na prawdziwe więzy pokrewieństwa skoczyliśmy do niej... Pochylała się

nad wystającym spod liści prętem, zapewne ogrodzenia dawnego grobu... Szczyt pręta był

wykuty na kształt wilczego łba...

- Dziecinko, dziecinko! - nucił Rzecki, obiegając Zośkę w kółko ze swym

wahadełkiem. A dziewczyna, po raz pierwszy odkąd ją znam, nie obrażała się na nazywanie

jej dzieckiem!

Zresztą, cała nasza trójka w trwożnym milczeniu oczekiwała na zakończenie badań

radiestety. Wreszcie zatrzymał się i charakterystycznym ruchem przetarł czoło:

- Tutaj. Tylko będą potrzebne łopaty.

- Już lecę! - zawołałem.

- Poczekaj! - zatrzymał mnie za rękę Zyga. - Chcesz mieć za chwilę całą miejscową

policję na karku? Łącznie z nadkomisarzem Kwiecińskim? Widzisz, jak tamta staruszka nam

się przygląda?

- Sorry. Masz rację! Chodź więc ze mną powolutku i przyniesiemy tu saperki pod

kurtkami. Zresztą, ta starsza pani chyba zbiera się do odejścia.

Miałem rację! Gdy wróciliśmy cały cmentarz należał do nas! Ale nam zależało tylko

na tym odcinku skarpy. Nie trzeba było kopać głęboko, gdy żelazo zgrzytnęło o kamień.

Starannie, by nie popełnić jakiegoś błędu odsłoniliśmy płytę z piaskowca, do której była

przymocowana tablica z czerwonego marmuru z napisem.

- Dziwny napis jak na nagrobny - szepnął po chwili Rzecki. Tylko: leży, imię i

nazwisko, data śmierci. Ani niemieckiego odpowiednika “świętej pamięci” czy “Ave Maria”,

a był to przecież i za Niemców cmentarz katolicki...

- I takie ułożenie napisu - zastanawiała się Zosia.

- Że jesteśmy na właściwym tropie, nie ma dwóch zdań: spójrzcie na te wilcze łebki,

co robią za ozdobne śruby... - dodał Zyga.

Pochyliłem się nad tablicą:

- Brawo, panie Onufry, brawo, Zosiu, i brawo, Zyga. Tylko że ty w nagrodę lub za

karę, żeś “utonął przy brzegu” przyniesiesz teraz największy śrubokręt z Rosynanta!

- Proszę bardzo. Tylko wytłumacz mi, po co ci to mordercze narzędzie, bo inaczej

może mnie po drodze zabić ciekawość.

- Dobra! - klepnąłem tablicę z szacunkiem może zbyt małym jak na tak szacowne

miejsce. Ale jeśli tablica nie była taką nagrobną na jaką wygładała?... - Pan Onufry odkrył

ten, hm, grób. Zośka zwróciła uwagę na specyficzny kształt napisu. Zyga utwierdził nas w

podejrzeniu, że jesteśmy na właściwym tropie. Ja tylko połączyłem wszystko do kupy.

Pomyślcie: jaki znak był najmilszy hitlerowcom?

- Swastyka - odpowiedziała Zośka.

- No więc patrząc przez jej “pryzmat” spójrzcie jeszcze raz na żałobny napis...

- A żeby cię! - jęknął z zachwytem Zyga i popędził po śrubokręt. Ja tymczasem

tłumaczyłem Rzeckiemu, który zostawił okulary w aucie:

- Gdy pochyliłem się nad tablicą zobaczyłem, że niektóre z cyfr i liter oraz ozdobne

łby wilcze mają nacięcia. Tak jakby były łepkami śrub. Teraz już łatwo było zauważyć, że tak

zaznaczone są krańce ramion swastyki, którą wyznacza na tablicy napis...

Zyga był już z powrotem. Powoli pod naciskiem śrubokręta i ostrz łopatek

zaśniedziałe brązowe śruby poczęły się obracać...

Jeszcze jedna śruba, jeszcze jeden obrót... Tablica zsunęła się ze zgrzytem z płyty. W

odsłoniętym wgłębieniu zobaczyliśmy skórzany woreczek i pergaminowy rulon. Obok nich

leżała zalakowana butelka.

Chwyciłem woreczek, nader ciężki, rulon i butelkę:

- Uciekajmy stąd!

- Ależ grób! Jak można go tak zostawić! - zawołał Rzecki.

- Uciekajmy, bo już do tamtej staruszki dołączyła druga. Zaraz będziemy mieli całe

Górowo na głowie. Poza tym, jeśli jest tu pochowana prawdziwa Irma Wolf, to ja nazywam

się Ireneusz Burek! - pociągnąłem go za rękę.

Zbiegliśmy cmentarną ścieżką obok dwu oburzonych kobiet. Powietrze było coraz

bardziej gorące, lepkie. Gdzieś od północy przetoczył się pierwszy grom. Wskoczyliśmy do

Rosynanta. Nie żałowałem gazu. Gdy przejeżdżaliśmy ulicą Wyszyńskiego wydawało mi się,

że w jednym z okien błysnął obiektyw aparatu fotograficznego czy szkło lornetki... Niech

tam! Wyjechałem na lidzbarską szosę, za znany już nam z nieudanych poszukiwań wiadukt.

Rozsiedliśmy się na trawie:

- No to od czego zaczynamy? - Zyga spojrzał na mnie.

- Od woreczka - zaśmiałem się - bo jest najcięższy!

Rozsupłałem zawiązujący go rzemyk...

- O rany! - jęknęła z zachwytem Zośka.

W moich dłoniach mieniły się, połyskiwały złote obrączki, pierścionki i sygnety.

- Pora sięgnąć po pergamin - pokiwał głową nad rozsypanymi kosztownościami

Rzecki. - Chyba na nim znajdziemy wyjaśnienie, skąd tu tyle tego dobra - ostrożnie zsunął

przewiązującą rulon zetlałą wstążkę i delikatnie go rozprostował... Zobaczyliśmy wypisany

gotykiem po niemiecku tekst:

Podpisując się krwią własną obiecujemy trwać wiernie, na dobre i złe, przy Rzeszy

Niemieckiej i jej wielkim wodzu, Adolfie Hitlerze, bądź przy wyznaczonym przez niego

Następcy.

Niżej wypisane były jakby zblakłym brunatnym atramentem, a więc rzeczywiście

krwią, imiona i nazwiska. A na samym dole karty widniała pieczęć w formie wilczego łba...

- Mamy więc ślubowanie członków Werwolfu i nawet potwierdzające je złote dowody

zaślubin - Zyga podrzucił sygnet. - Ciekawe, co kryje butelczyna?!

- Właśnie! - pokiwałem głową. - Mamy tu pergamin i woreczek z dobrze wyprawionej

skóry. Butelka zdaje się wskazywać na to, że ktoś po złożeniu w schowku ślubowania

otworzył go raz jeszcze i włożył do niego coś bardzo ważnego. Użycie jej wskazuje także na

to, że ten tajemniczy ktoś liczył się z tym, że do schowka może dostać się dopiero po wielu,

wielu latach. Szkło, o ile się go nie stłucze, jest praktycznie niezniszczalne...

- Co więc pan proponuje? - obejrzał butelkę Rzecki.

- Właśnie zniszczyć butelkę, czyli ją stłuc. Tylko ostrożnie, żeby nie uszkodzić

zawartości, którą wydaje się być zwitek papieru.

Położyłem butelkę na kamyku i uderzyłem w nią drugim.

Brzęk! Powolutku rozwijałem pożółkły papier.

Ukazał się nam fragment tak zwanej ślepej mapy, czyli takiej, na której nie ma

podanych nazw, a jest jedynie ukształtowanie terenu. Nasza mapka wydawała się ukazywać

fragment brzegu morza czy też wielkiego jeziora i strome wzgórza nad nim. Na szczycie

jednego z nich widniał czerwony krzyżyk i niemiecki napis drobnymi literkami gotyckimi:

“Ona jest tu”.

- Bursztynowa Komnata! - szepnęła Zośka.