87

OpOwieści ze świata - Wydawnictwo „Lenafragment).pdfz mleka i kawałka chleba panowało nerwowe milczenie. Twarz ojca była jakaś odmieniona. Spoglądał na nas z troską, jak

  • Upload
    others

  • View
    2

  • Download
    0

Embed Size (px)

Citation preview

OpOwieści ze świata

Dla chwały Jezusa z Nazaretu drukuję. Moim dzieciom, Oli i Michałowi, z nadzieją polecam.

andrzej chodacki

OpOwieści ze świata

...Wy jesteście z tego świata... (J 8,23)

Fotografie: Iwona Baran

Grafiki w tekście: Anna Szymańska

Redakcja Rafał Łapiński

Korekta: Agnieszka Thoman

Skład, łamanie, layout: Lena

Copyright 2013 © by Andrzej Chodacki

ISBN 978-83-64195-12-9

Wydawnictwo „Lena”ul. Pasteura 15a-20

50-367 Wrocław tel. 603 96 46 39

www.wydawnictwo-lena.pl

Druk: Wydawnictwo-Drukarnia Liber Duo

ul. Zagonowa 14 20-828 Lublin

Spis treściPowinność .................................................................................................... 6

Anioł ...................................................................................................... 10Czy tu mnie zabiją? ........................................................................ 19

Los odmieniony ........................................................................ 24Ludzko-ziemskie puzzle ..................................................... 36

Morfiniczny rytm życia ................................................ 46Na Montelupich strzelano w tył głowy ................. 50

Miłość ocalona przed światem .................................... 56Ostatnie życzenie ................................................................ 61

Prośba o... .................................................................................. 67Przedsionek piekła ......................................................................... 71

Pukanie do drzwi .................................................................................. 76Tadeusz KarabowiczZnaki kreujące narrację literacką w opowiadaniach Andrzeja Chodackiego (posłowie) .......................... 84

Õ

powinność

Mój Boże. Oni ginęli tak młodo. Nawet nie zaznali miłości do kobiety, ledwie mogli podnieść karabin, porwani tą myślą, pieśnią, słowem usły-szanym w domu od ojca.

Czy mogliśmy ich wtedy nie przyjąć? Nie! Nie mogliśmy zabić w nich tej determinacji, która na naszych oczach chłopców zmieniała w mężczyzn. Lepiej by było od razu ich zastrzelić.

Czy zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie ich posyłam? Tak. I poszedłem tam z nimi.

Dowódca szwadronu

Zatrzepotało lasem obok nas, jęk koni rozdziera powietrze. Pada-my bezwładnie na igliwie przy lewym brzegu drogi. Gdzieś tam, z przodu, walczą główne siły naszej brygady, dając o sobie znać

seriami karabinów maszynowych i głuchymi eksplozjami granatów.Rozglądam się wokół. Mamy tylko siedem koni, mój gniadosz jest

ciężko ranny w bok, mocno krwawi, patrząc na mnie przerażonymi oczami. Głaszczę go, poklepuję po szyi, pocieszam, żeby odpoczął, choć wiem, że już nie wstanie na nogi.

Co się właściwie stało? Skąd się wziął ten karabin maszynowy, który nagle rozpruł nasz szwadron, gdy gnaliśmy w pełnym pędzie w stronę pozycji brygady? Kule świstają dalej pośród pochylających się nad nami krzewów tak, że nie można nawet podnieść głowy. Szukam wzro-kiem rotmistrza. Jest kilka metrów dalej, opatruje komuś ranę na głowie.

8 Õ

– Nie wychylać się, nie strzelać bez rozkazu – dociera do nas jego ściszony głos i już mi lżej, jakoś łagodniej na duszy. Nawet gniadosz leży spokojnie i miarowo oddycha. Ze szwadronu zostały niedobitki, ze trzydzieści chłopa, z czego kilkunastu lżej lub ciężej rannych. Konie przyciśnięte do ziemi przez jeźdźców strzygą uszami i parskają zanie-pokojone.

Nagle odgłosy walki gdzieś trzy kilometry przed nami przybierają na sile i ostrzał naszych pozycji ustaje. Widzę, jak rotmistrz czołga się do skraju drogi i obserwuje przez lornetkę długą prostą przecinkę. Po chwili pada komenda:

– Pięciu zdrowych na koń, reszta zostaje i osłania!Spoglądam na gniadego, który właśnie przestaje oddychać. Ma teraz

takie wielkie oczy. Antek, mój kolega z Hrubieszowa trzyma przy twarzy przybrudzony krwią opatrunek. Zdążył paść z koniem, zanim trafiły go następne pociski, ale i tak ma rozoraną skroń i urwany kawałek lewego ucha, który teraz wisi spod opatrunku.

– Franek! – krzyczy do mnie. – Franek!Czołgam się szybko do niego, a on zrywa z szyi medalik i podaje

mi zdrową ręką.– Zanieś to matce – ręka mu się trzęsie.– Co ty? – Próbuję się bronić.– Ruszamy! – ponagla rotmistrz, więc łapię medalik i podnoszę konia

Antka, wskakując mu na grzbiet. – Z Bogiem! – dociera do mych uszu czyjś głos, ale nie odwracam

się, bo muszę sprawdzić, czy koń nie jest ranny. Szabla przy siodle, karabin w ręce, mam wszystko. Uderzam konia w boki ostrogami, ru-szając ostro za rotmistrzem. Świat przyśpiesza. Z prawej kule km-u wy-szczerbiają drzewa obok nas, próbując nas dogonić, ale gnamy teraz jak wiatr i żadna z nich nie robi nam krzywdy. Jeszcze kilkaset metrów szaleńczego galopu i komenda rotmistrza rzuca nas na lewo w las. Kątem oka dostrzegam niemieckie motory zbliżające się z oddali w naszym kierunku. Nie mam już czasu pomyśleć, gdzie jest w takim razie nasza brygada, bo gałęzie leszczyny chlastają mnie boleśnie po policzkach.

– Z koni! – słyszę krótką komendę dowódcy i nie rozumiem, czemu nie uciekamy?

Czterech moich kolegów wykonuje wyuczone, machinalne ruchy, mając to samo nieme pytanie w oczach. Rotmistrz spokojnie ściąga mundur i podciąga do łokci rękawy koszuli, by się nie pochlapały. Jego wzrok na chwilę zatrzymuje się na nas.

– Bagnet na broń – rzuca nam jakimś innym, zmęczonym głosem. Po chwili jesteśmy gotowi. Karabin w jednej ręce, szabla w drugiej, tak ruszamy przez gęsty las. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że nasz dowódca zostawił mundur zawieszony na małej jodełce z tyłu. Idzie przed nami w przybrudzonej białej koszuli, z pistoletem w lewej i sza-blą w prawej ręce. Prowadzi nas na gniazdo CKM-u, który zmasakrował nasz szwadron. I choć serce mi łomocze tak, że zaczynam się bać, czy go Szwaby nie usłyszą, idę za nim. Mamy do wykonania zadanie. Padły komendy. Nie ma już odwrotu.

Õ

anioł

Opowiadanie nagrodzone w Konkursie Literackim Portalu Publixo, 2012-2013. Zajęło też II miejsce za prozę w Konkursie Literackim „Napisane w Pociągu 2013” we Wrocławiu.

11Õ

Kogo tam macie, Imbek, w tym żydowskim dworze w Woli Okrzej-skiej?

– Pragnę zauważyć, sturmbannführer, że majątek nie jest już żydowski.

– Chcecie mi powiedzieć, że nie ma tam Żydów?– Niestety, ciągle są.– Do wiosny macie uprzątnąć tę żydowską oborę. Do pomocy dosta-

niecie Ukraińców, Łotyszy i Litwinów, wasi żołnierze są zbyt wrażliwi – tu pogardliwy śmiech.

– Ależ sturmbannführer!...– Bez dyskusji! Za dużo mi ucieka z transportów do Majdanka.

Znajdziecie sobie tam jakieś dobre miejsce do postoju i powyłapujecie uciekinierów. Oczywiście nie wieźcie ich do Majdanka, tylko zakopcie na miejscu. Zrozumieliście, Imbek?!

– Jawohl, sturmbannführer!!!

*****

Niech trwa braterska miłość.Nie zapominajmy też o gościnności,

gdyż przez nią niektórzy,nie wiedząc,

aniołom dali gościnę.Początek listu do Hebrajczyków, księga 13

12 Õ

W naszym domu w czasie wojny było takie miejsce, do któ-rego nie miał wstępu nikt, oprócz ojca. To była piwnica. Wte-dy, w 1942 roku, w dworze i zabudowaniach wokół dworu nie było wła-ściwie takiego skrawka ziemi, który nie byłby szczegółowo przeszukany przez hitlerowców. Naloty na domy, strychy i piwnice zdarzały się bardzo często, a gdziekolwiek znaleziono ukrywanego Żyda, tam ro-dzina kończyła życie, rozstrzelana, lub wysyłana była do obozu śmierci na Majdanku.

Miałem wtedy trzynaście lat, ale podświadomie wiedziałem, że w na-szej piwnicy ojciec kogoś ukrył. Regularne, trzy razy dziennie, wizyty ojca pod podłogą naszego domu już nasuwały podejrzenie, że zanosi tam jedzenie. Nigdy jednak rodzice nie mówili o tym – aż do dnia, gdy na dwa tygodnie przed ucieczką Niemców trafił do nas na nocleg ten ksiądz. Nazwiska już dziś nie pamiętam. Usłyszałem tylko, że prosi ojca o przenocowanie. Potem długo rozmawiali w kuchence, a ja, choć bardzo się starałem, nie mogłem wychwycić z tej rozmowy ani słowa.

Wszystko jednak zaczęło się latem 1942 roku. Pewnego dnia do naszego domu w pobliżu dworu w Woli Okrzejskiej wtargnęło kilku ubranych na czarno Ukraińców, krzycząc i wyganiając wszystkich na plac przed domem. Byliśmy przyzwyczajeni do takich sytuacji, bo hitle-rowcy z tartaku w Hodzieżce, który okoliczni nazywali Korwinem, re-gularnie napadali na okoliczne wsie, mordując ludzi lub wyłapując ich do transportów w nieznane, z których nikt już nie wracał. Tym razem faszyści zgromadzili na placu tylko mężczyzn, zrozpaczone kobiety broniące swoich mężów pogonili kolbami karabinów.

Mój ojciec stał także w tej stłoczonej przez domem gromadzie. Z da-leka widziałem, że wykonał dyskretny znak krzyża i poruszał ustami, jak wtedy gdy się modlił. Przyprowadzono za chwilę rządcę dworu Michała Niezgodę, który po krótkiej rozmowie z jednym z hitlerowców ogłosił, że polscy robotnicy są potrzebni do pogrzebania Żydów rozstrze-lanych w Okrzei. Dodał jeszcze, żeby się nie bali, bo do wieczora wrócą do domów. Matka większość dnia nie odzywała się ani słowem. Wie-czorem zgromadziła naszą czwórkę na modlitwę, mówiąc:

– Módlcie się, dzieci, by tata wrócił do domu zdrowy, waszej mo-dlitwie nie odmówi Matka Najświętsza.

13Õ

Potem mówiliśmy wspólnie „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, a pod koniec „ Pod Twoją obronę” drzwi otworzyły się i w progu stanął ojciec. Matka poderwała się z kolan i z płaczem rzuciła się ojcu w ramiona. My także podbiegliśmy, dumni, że oto Maryja wysłuchała naszej prośby. Ale ojciec po ucałowaniu naszych głów szybko odprawił nas do spania. Był czymś mocno zaaferowany, cały czas wyglądał przez uchylone drzwi na podwórko, jakby ktoś go gonił. Matka zabrała nas do izdebki obok kuchni, po czym usłyszeliśmy, że w sieni otwiera się właz do piwnicy i ktoś schodzi po schodach w dół.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Świeca paliła się w kuchni, sły-chać było przyciszone rozmowy rodziców. Matka znów płakała, ojciec ją uspokajał. Tylko raz doleciał do moich uszu podniesiony głos ojca:

– No to go zabij!Potem znów cisza i płacz matki. Rano przy śniadaniu złożonym

z mleka i kawałka chleba panowało nerwowe milczenie. Twarz ojca była jakaś odmieniona. Spoglądał na nas z troską, jak wtedy, gdy Jasiek zachorował na szkarlatynę i dwa tygodnie leżał z gorączką.

Matka miała podkrążone oczy, dyskretnie ocierała dłonią łzy. Od tego dnia zaczęło się regularne odwiedzanie przez ojca piwnicy pod naszym domem. Od tego też dnia na klapie wejściowej pod podłogę zawisła kłódka, do której klucz miał tylko ojciec.

Wszystko powoli wracało do normy. Mama stawała się jakby wesel-sza, a tata przytulał nas jak dawniej, opowiadał na dobranoc historie o żołnierzach i rycerzach. Jego codzienne wizyty pod podłogą stały się dla nas normalną częścią dnia, a gdy wychodził do sieni, zawsze niósł ze sobą jakiś słoik czy butelkę, tłumacząc, że po to właśnie poszedł. O piwnicy mówiło się w domu niewiele albo prawie wcale. Ale cały czas dawało się wyczuć pewne napięcie. Jak daleki zapach wypalanych łąk, który powodował, że przedwiosenne powietrze, choć świeże, nie było już tak krystalicznie czyste. Kilka razy zaofiarowałem się, że pój-dę do piwnicy po ziemniaki, ale ojciec stanowczo odmówił, a mama spoglądała wtedy oczami pełnymi lęku.

Czas biegł szybko, napiętnowany boleśnie kolejnymi pogromami Żydów w dworze i okolicznych wsiach. Do wsi zaczęły docierać wia-domości o klęskach Niemców na froncie wschodnim. My, dzieci,

14 Õ

słyszeliśmy tylko skrawki tych informacji przy stole, ale widać było, że ludzie wokół częściej się uśmiechają, jakby czuli wiatr zmian, który już niedługo miał przywiać wyzwolenie.

Faszyści z Korwina coraz rzadziej zapuszczali się w lasy, bojąc się odwetu partyzantów. Podobno ich przywódcę, Imbeka partyzanci osa-czyli i zabili jak wściekłego psa. Tata mawiał, że teraz wraz ze swoimi ukraińskimi i litewskimi pomocnikami z piekła rodem będzie się smażyć na rozżarzonych węglach za krzywdy i morderstwa ludzi w naszej okolicy.

Nic więc dziwnego, że trafił do nas ten ksiądz, podróżowanie stawało się bezpieczniejsze, a ludzie u nas w wiosce życzliwi. Czarna noc zasiała pozorny spokój nad całą okolicą, cisza dzwoniła w uszach, przerywana tylko szczekaniem psa gdzieś koło dworu. A ojciec i ksiądz nadal roz-mawiali w kuchence. Dwie siostry i brat spali już głębokim snem, gdy usłyszałem, że obaj wstali od stołu i wychodzą do sieni. Po chwili dał się słyszeć charakterystyczny szczęk otwieranej kłódki i skrzypnęła podnoszona do góry klapa. Delikatnie podniosłem się z łóżka i zajrza-łem do kuchni. Zobaczyłem otwarte drzwi do sieni, oświetlone mała świecą stojącą na kuchennym stole. Właz pod podłogę był otwarty, delikatne światło mrugało z wnętrza piwnicy, jakby zapraszało mnie do środka. Dziecięca ciekawość okazała we mnie silniejsza niż lęk przed ojcowskim paskiem. Powoli zacząłem boso schodzić po drewnianych schodach wiodących pod podłogę sieni. Wszystko było tam dla mnie nowe, przecież ostatni raz widziałem piwnicę dwa lata temu, zanim ojciec odciął ją od świata mosiężną kłódką.

Kiedy gołą stopą dotknąłem klepiska, zawahałem się, czy nie wyco-fać się, dopóki ojciec nie odkrył mojej obecności. Ale szmer rozmów za drzwiami wiodącymi w głąb piwnicy działał na mnie jak magnes. Ciekawość, by zgłębić ojcowską tajemnicę, pchała mnie dalej, więc delikatnie, krok po kroku zbliżałem się do tych drzwi, uważając, by w ciemności nie potrącić jakiegoś przedmiotu.

Poczułem nagle, że dotykam stopą czegoś miękkiego i ciepłego. Schyliłem się i podniosłem kożuch, który spadł na klepisko ze ściany. Ucieszony tym prezentem od losu narzuciłem skórę na zziębnię-te ramiona i kucnąłem obok drzwi, wsłuchując się w szepty dolatujące z oświetlonego słabym płomieniem świecy pomieszczenia. Drżałem,

15Õ

ale z podniecenia. Jak zaczarowany wrosłem w ziemię i zacząłem reje-strować rozmowę docierającą coraz wyraźniej do moich uszu:

– Nie bój się, Izaak, to dobry człowiek, przyszedł ci pomóc – usły-szałem głos ojca.

– Nie boję się, panie Józefie – doleciał cichy głos, jakby dziecka – choć myślę, że mnie już pomóc nie można. Ja umieram.

– Tylko Bóg wie, kto pierwszy, ja czy ty, chłopcze, spotkamy się z Nim w niebie – tu głos mężczyzny, pewnie księdza wybrzmiał ła-godnie, śpiewnie.

– Ale nasz czy wasz Bóg? – zapytał chłopiec, którego mój ojciec nazwał Izaakiem.

A więc to żydowskie dziecko tata ukrył w piwnicy i doglądał przez dwa lata!

Odkrycie uderzyło we mnie wzburzoną falą emocji zabarwionych strachem. Serce mało nie rozerwało mi koszuli, szamocząc się w piersi, jak gołąb skrywany pod ubraniem przed wścibskim wzrokiem kolegów.

– Jest tylko jeden Bóg, chłopcze – odezwał się znów ksiądz kojącym głosem.

– Tak mówi mój tata, że tylko głupi człowiek mógłby pomyśleć, że Bóg kocha Żydów, a nie kocha innych ludzi – znów cichy głos chłopca doleciał zza drzwi.

– Twój tata to mądry człowiek, a gdzie on teraz jest? – Zapytał ksiądz.– Zgubiliśmy się, gdy Niemcy napadli na nas w lesie... Potem pamię-

tam, że gdzieś nas prowadzili... ludzie krzyczeli... a potem obudziłem się tutaj – powoli, z wysiłkiem odpowiedział chłopiec. Głos miał słaby, robił przerwy po każdym zdaniu.

– Tam wszyscy zginęli w Okrzei. Ciebie wśród ciał znalazł ten czło-wiek i ukrył cię tu przed hitlerowcami – ksiądz pewnie miał na myśli ojca, używając zwrotu „ten człowiek”.

Nie wytrzymałem, Zajrzałem powoli do środka, za odsłoniętą ko-tarą w głębi piwniczki zobaczyłem posłanie, na którym leżało dziecko. Chłopiec był drobny, młodszy i szczuplejszy ode mnie.

Koło niego siedzieli ojciec i ksiądz. Świeca dawała niewiele światła, ale wyraźnie widziałem, że chłopiec płacze. Mój tata miał opuszczoną na piersi głowę, trzymał rękę chłopca, głaszcząc ją drugą dłonią.

16 Õ

– Tata i moje siostry? – pytanie przez łzy pozostało bez odpowiedzi.Chłopiec pociągnął kilka razy nosem i otarł łzy z twarzy.– Tata mi mówił, że ludzie boją się nas ukrywać, bo grozi za to

śmierć – powiedział i zwrócił głowę w stronę ojca – ale pan się nie bał zabrać mnie ze sobą?

Ostatnie zdanie wybrzmiało jak pewnik, a nie jak pytanie. – Kiedy stanę przed Bogiem, to powiem Mu o panu, panie Józefie

– dodał cicho chłopiec. – Będziesz żył, Izaak, przetrzymamy – stłumionym głosem odezwał

się ojciec. Widać było, że wzruszenie dławi go za gardło.–W getcie w Żelechowie ludzie umierali na ulicy... a inni ich okra-

dali..., a ja nie mogłem nic zrobić – szeptał chłopiec, patrząc w górę szklistymi oczami.

– Zrobiłeś bardzo dużo, moje dziecko, bo pozwoliłeś odku-pić winy wobec Boga człowiekowi, który cię uratował – znów odezwał się ksiądz.

– I to zobaczył Bóg? – Chłopiec podniósł głowę i spojrzał w stronę księdza.

– Tak, twój czyn jaśnieje teraz jak wielka gwiazda na niebie – ksiądz mówił znów śpiewnym głosem, jak w czasie mszy.

– Jak słońce? – upewniał się Izaak, patrząc na betonowy sufit nad głową.

– Jak słońce – potwierdził bez wahania kapłan.– Bardzo chciałbym zobaczyć słońce – wyszeptał chłopiec, kładąc

się bez sił na posłaniu. – Zobaczysz, dziecko – cicho powiedział ojciec, przykładając rękę

do oczu – zobaczysz.Poczułem, że muszę wycofać się z piwnicy, bo ksiądz nałożył stułę

i zaczął modlić się nad osłabionym chłopcem. Delikatnie wstałem na nogi i w słabym świetle wpadającym przez właz zacząłem zbliżać się do schodów. Wyszedłem do sieni, szybko dostałem się do pokoiku i wskoczyłem pod pierzynę obok nieświadomego mojej nieobecno-ści rodzeństwa. Usłyszałem jeszcze, że ojciec z księdzem wychodzą po schodach do sieni i zasnąłem niespokojnym snem.

17Õ

Rano obudziły mnie krzyki. Szybko ubraliśmy się i wraz z rodzeń-stwem wyskoczyliśmy przed dom. Matka zatrzymała nas w progu, chowając za sobą. Zobaczyłem, że ojciec stoi nad jakimś dzieckiem, a od strony dworu zbliżają się ubrani w czarne mundury esesmani. Ojciec stał nieruchomo, jak skała. U jego stóp na dwóch deskach leżał ten chłopiec z piwnicy. Był od nas o parę kroków, więc dostrzegłem, że z uśmiechem na twarzy wpatruje się we wschód słońca, który złocił chmury nad dworem. Mama płakała, mówiąc co chwila:

– Coś ty zrobił, Józek, coś ty zrobił!A ojciec trwał. Przeżegnał się i ruszył w kierunku zbliżających się

hitlerowców.I tu stała się rzecz niesłychana. Dziś, kiedy o tym myślę, nie mogę do

końca uwierzyć, że byłem świadkiem czegoś tak niezwykłego. Pamiętam dobrze, że chłopiec o imieniu Izaak miał czarne, kędzierzawe włosy, jak wiele żydowskich dzieci. Gdy ojciec szedł zdecydowanym krokiem naprzeciw oprawcom, kolor włosów dziecka leżącego na deskach zaczął się zmieniać. Patrzyłem na to zjawisko zafascynowany, wszyscy zamil-kliśmy, a mama zatkała usta ręką, łkając cicho.

Dwóch esesmanów złapało ojca. Popychając go kolbami karabinów, zbliżali się. Wykrzykiwali coś po niemiecku i ukraińsku.

– To mój syn!– usłyszałem krzyk ojca poniewieranego przez hitle-rowców. Ci nagle puścili tatę i podeszli do dziecka leżącego nieruchomo przed domem. Spojrzeli na niego, potem na nas, warknęli coś jeszcze i ostrym marszem ruszyli w stronę dworu. Gdy odeszli kilkanaście kro-ków, ojciec na kolanach podsunął się do chłopca i płacząc przejmująco, przytulił go do piersi.

Wszyscy podbiegliśmy do nich i stanęliśmy bezradni, ze łza-mi w oczach. W ramionach naszego ojca leżał martwy chłopiec o bia-łych włosach i błękitnych, szeroko otwartych oczach. Kimkolwiek był, cały promieniował. Nawet na nieruchomej twarzy miał ciągle ten przedziwny uśmiech, jakby śmierć zastała go w chwili największego szczęścia.

Wiele lat po wojnie zastanawiałem się, kim był mały chłopiec, który trafił do nas latem 1942 roku i umarł na naszych oczach w tak dziwnych okolicznościach. Nigdy nie rozwikłałem tej tajemnicy. Za to w 1981 roku,

18 Õ

na miesiąc przed swoją śmiercią, wezwał mnie mój ojciec, staruszek, i powiedział, że słyszał mnie wtedy za drzwiami i wiedział, że zszedłem za nimi do piwnicy. Powiedział także, że na kilka miesięcy przed tym, zanim Izaak zjawił się w naszym domu, ze strachu nie udzielił schronie-nia Żydowi, który uciekł z transportu śmierci do Majdanka. Ukraińcy Imbeka złapali go i w dworze zatłukli odważnikami do zboża. Jedną z kobiet, które musiały zmywać krew i fragmenty mózgu z drewnianej podłogi była nasza matka.

Wszystkie daty i postacie są zgodne z faktami historycznymi opisywanymi w książce Haliny Birenbaum „Pod osłoną nocy”. Chłopiec, którego Polacy wygrzebali spod sterty trupów i ukryli w Woli Okrzejskiej, nazywał się Grynblat. Zmarł na gruźlicę w dniu wyzwolenia.

Õ

czy tu mnie zabiją?

Opowiadanie zdobyło II miejsce w Konkursie Literackim w Lublinie, 2013.

20 Õ

Czy tu mnie zabiją? Nie wiem...W dzień strach przed ostatnim zaśnięciem,

nocą – przed nagłym zbudzeniem,wywraca mi pustkę trzewi.

Wnet będą mnie sądzić, więc pewnienie będą bić tak niemiłosiernie,

bym glejt podpisał haniebny,żem Polskę porzucił w potrzebie.

Dziś wyrok widziałem na siebie...Wyrok jak strzał śmiertelny...!Obrońca mój nie był na sali,

tam czeka już pewnie w niebie.

21Õ

Dziś dostałem widzenie mojego brata. Ale nie takie widzenie, jak chciałem. Pojawił mi się we śnie, jako stary, uśmiechnięty czło-wiek. Wiedziałem, że to on, mimo że miał pomarszczoną twarz.

Był w mundurze podpułkownika, na ramieniu miał odznakę Armii Krajowej, przy boku szablę. Obok stała jego rodzina. Było tam wiele osób, były także małe dzieci. Uśmiechnąłem się do niego i z tym uśmie-chem otworzyłem oczy. Blade światło wpadało przez małe więzienne okienko, rysując na metalowych drzwiach cienie krat. Żal zdusił oddech.

Świt budził mnie do cierpienia… kolejny raz.

Piątek, wieczór. Szykowaliśmy się do snu. Kilku kolegów odmawiało modlitwę. Leżałem odrętwiały na pryczy. Bałem się. Wszyscy byliśmy przerażeni, gdy zbliżała się sobota. Wtedy strażnicy szli do miasta na alkoholowe libacje. Kiedy wracali do więzienia, wstępował w nich prawdziwy diabeł. Wpadali do cel, wywlekali, kto był pod ręką, i bili, aż zwykle zatłukli na śmierć.

W zeszłą sobotę Franek Lewoniuk siedział spokojnie na swojej pryczy. Gdy nagle w drzwiach stanęło trzech upitych strażników. Wte-dy widziałem go ostatni raz. Do dziś pamiętam krzyki bitego Franka, gdy wlekli go za włosy korytarzem. To był dobry człowiek, miał żonę i trójkę dzieci w Milanowie. Nie zrobił nic złego. Co innego my z Józ-kiem –trzymaliśmy broń dla leśnych. Często im pomagaliśmy, więc komuniści musieli coś zwęszyć. A może ktoś na nas doniósł…? Mam tylko nadzieję, że może z tej broni nasi zabili kilku psubratów. Ale Franek? Poczciwy chłopina, z leśnymi nigdy nie chodził. Teraz pewnie go zamęczyli...

...dziś rano po czterech miesiącach zobaczyłem Józka. Szedł kory-tarzem naprzeciw mnie. Łzy podeszły mi do oczu, gdy dostrzegłem, że jest cały posiniaczony.

– Józek! – krzyknąłem, chcąc uściskać brata, ale strażnik szarpnął za łańcuchy pętające mi ręce. Udało mi się tylko spojrzeć Józkowi w oczy, gdy przechodziliśmy obok siebie. W tych oczach był gniew i zawziętość. Mój młodszy brat, ten, którego za młodu prowadzałem do stodoły, bo się bał. Teraz krzyknął do mnie:

22 Õ

– Nic im nie mów, Stasiek! – I zniknął za rogiem, wleczony przez strażnika.

Stanąłem przed drzwiami, które gwałtownie otworzono przede mną. Odruchowo zasłoniłem oczy ręką. Ale nic się nie stało. Dostrzegłem na środku sali stół. Za stołem siedział naczelnik więzienia, Jan Kozłowski.

– Rozwiążcie go! – warknął na strażników. – Jak można tak trakto-wać ludzi?! Siadaj, Naumiuk, napij się, przecież się chyba dogadamy?

Koledzy mówili mi o tych spotkaniach z naczelnikiem. Daje wódkę, a potem każe podpisać, że się działało w partyzantce. Siadłem, szybko wychyliłem szklankę wódki, potem świat zawirował i ciemność przy-kryła wszystko...

...po raz pierwszy od ośmiu miesięcy zobaczyłem trochę światła. Wiozą mnie do Lublina. Powiedzieli, że koniec za mną. Nie można było inaczej. Jeden ze strażników, co ma rodzinę w Czeberakach, wyznał mi, że wszystkich nas, Naumiuków zabiją. Chyba że się przyznam, wtedy może puszczą Józka.

Od kilku dni nic nie jem, tylko sram i wymiotuję. Wlali mi do gardła kilka litrów nafty. W brzuchu skręca mnie z bólu do dziś. Wtedy, na przesłuchaniu, Kozłowski powiedział, że jak się przyznam, to puści ojca i brata. Podpisałem, co mi podsunęli, nawet nie czytałem.

Potem zawieźli nas, byśmy pokazali, gdzie trzymamy broń leśnych. Sprawy sądowej prawie nie pamiętam. Przypominam sobie tylko ciągły smak nafty w gębie i śliskie od srania naftą spodnie. Teraz już mi wszystko jedno.

Strażnicy w ostatnich dniach nawet przestali bić. Wiem, że Józka ani ojca już więcej nie zobaczę. Żeby tylko trochę powietrza teraz… trochę światła...

Stanisław Naumiuk został zamordowany przez komunistycznych zbrodniarzy w dniu 6 marca 1948 roku w podziemiach zamku w Lublinie. W czasie procesu obrońcą Naumiuka wyznaczonym z urzędu był kapral. Wyrok śmierci, który wydał sędzia wojskowy mjr Ryszard Wiercioch w Ra-dzyniu Podlaskim, został anulowany w dniu 20 czerwca 1990 roku przez

23Õ

Sąd Najwyższy w Warszawie. Portret Stanisława w mundurze żołnierza polskiego do dziś wisi w domu jego brata Józefa.

Podpułkownik Józef Naumiuk przeżył osiem miesięcy katowa-nia w więzieniu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Ra-dzyniu Podlaskim. Dziś ma 89 lat. Nie ma w sobie żalu ani nienawiści do oprawców. Kiedy jako dwudziestoczteroletni chłopak stał pod ścianą śmierci, a ubowcy mierzyli do niego z karabinów, rzucił im w twarz:

– Strzelaj!!! Panu Bogu dusza, tobie gówno!

Wszystkie wydarzenia, daty i nazwiska są autentyczne, zgodne z danymi historycznymi zawartymi w książce biograficznej Zofii Leszczyńskiej: „Ginę za to, co najgłębiej człowiek ukochać może cz. II”.

Opowiadanie zostało napisane za zgodą bezpośrednich świadków tych zdarzeń.

Õ

Los odmieniony

25Õ

Zakonnicy modlą się w monasterze w ciszy swoich cel. Jeden z nich bardzo cierpi. Choruje na raka od kilku miesięcy. Ani

życia, ani umierania. Leki przeciwbólowe już nie działają, jedynie róża-niec położony do wyschniętej dłoni mnicha przynosi chwilowe ukojenie.

Ojciec gwardian wie, dlaczego ten człowiek umiera i za co cierpi. Ale inni, którzy dzięki jego modlitwie wytrwali przy Bogu, nigdy się o tym nie dowiedzą. Ich wyleczenia z nałogów, pojednania rozbitych rodzin, ozdrowienia z nieuleczalnych chorób, większość będą rozumieć jako szczęście lub zbieg okoliczności.

Dogmat wszechmocności pozostanie nietknięty w świętym miejscu.

Droga do pustelni na uroczysku od początku zdawała się nazna-czona fatalnymi zdarzeniami. Profesor Zwosiński przez ostatni tydzień próbował odciąć się od wszystkiego i wszystkich w swo-

im małym górskim domku, gdy dotarł do niego telegram z pustelni braci franciszkanów. Zgodnie z treścią telegramu jeden z braci przy-wiózł z Jerozolimy stary tekst z I wieku naszej ery napisany w języku aramejskim i bracia proszą profesora o przetłumaczenie tekstu.

Początkowo myślał o dwóch tygodniach spędzonych w całkowitej izolacji od świata, który coraz bardziej go irytował, ale sprawa ta-jemniczego tekstu nie dawała mu spokoju. Oryginalny, przez nikogo nietłumaczony fragment napisany w starożytnym języku to nie lada gratka dla badacza kultur przełomu starej i nowej ery. Znając naturę franciszkanów i ich zamiłowanie do spokoju, pomyślał, że przecież może się zaszyć w murach monasteru równie skutecznie, zwłaszcza że jego

26 Õ

górski dom boleśnie przypominał mu ciągle żywą w pamięci tragedię. Wysłał więc szybko telegram (oczywiście na pustelni nie ma telefonu), że przyjedzie najpóźniej za dwa dni.

Zaraz po podjęciu decyzji o wyjeździe odmówił posłuszeństwa jego samochód. Nowa toyota po prostu nie odpaliła i już.

– Skandal w biały dzień! – złościł się profesor, ale serwis obiecał dostarczyć samochód zastępczy, czekał więc spokojnie do następne-go ranka. Gdy zabierano jego auto, nie omieszkał wyrazić się w gorz-kich słowach na temat nowo produkowanych samochodów. Panowie z serwisu uśmiechnęli się tylko i po podpisaniu dokumentów zniknęli za zakrętem wiejskiej dróżki, transportując na naczepie zepsutą toyotę.

Profesor był już spakowany, pozostało mu więc tylko wrzucić walizki do bagażnika samochodu i w ruszyć drogę. Jakież było jego zdziwienie, gdy podchodząc z tyłu do auta, zobaczył ciemną plamę, leniwie rozle-wającą się wokół tylnych kół. Obszedł samochód i pochylił się, widząc kapiący, czarny płyn.

– Tego już za wiele! – wybuchnął złością i drżącymi rękami zaczął szukać w swojej komórce numeru serwisu. Kiedy energicznie wcisnął zielona słuchawkę, okazało się, że nie ma zasięgu.

– Jakieś cholerne fatum! – ciskał się profesor, drepcząc tam i z powro-tem po podwórku. W takim stanie zastał naukowca Zdzisiek Zawójka, miejscowy dekarz. Znał Zwoińskiego dobrze, bo dacza profesorska pięk-na, a i ludzi znaczących, co o nich gazety piszą, we wsi spotyka się rzadko.

– Co pan profesor taki markotny? – zawołał z daleka Zawójka, przechodząc obok posesji.

– Ot, nieszczęście się stało – tłumaczył zdenerwowany Zwosiński. – Franciszkanie na mnie na uroczysku czekają, a tu dwa samochody pod rząd zepsute.

– Sie profesor nie martwi – uspokajał Zawójka. – Autobus idzie w tamtą stronę, a potem te kilka kilometrów to profesora ktoś podrzuci. Szwagra mam w Pcimowcach, zadzwonie i załatwie.

Chcąc nie chcąc, Zwosiński przepakował się w jedną małą walizkę i ruszył na przystanek. Autobus, o dziwo, przyjechał na czas, za-czął więc liczyć na to, że dotrze do uroczyska przez zmrokiem. Gdy po półgodzinnej jeździe patrol policji skierował ich na objazd, pomyślał

27Õ

z niepokojem, że to trochę za dużo pecha jak na jeden dzień. Kierowca autobusu rozmawiał chwilę z policjantem, po czym spokojnie skrę-cił w prawo. Zapytany przez pasażerów z przodu, co się stało, oznajmił, że był wielki karambol i droga jest zablokowana. Podobno było wiele ofiar śmiertelnych.

Profesor zadumał się na chwilę. Przecież miał jechać tą drogą pół godziny temu. Życie jest takie kruche. Przypomniał sobie tekst piosenki, którą czasem nucił:

Gdy na drodze za zakrętem przeznaczenie spotka cię...Mimo woli cisnął mu się na usta inny jej fragment:

Gdy ktoś, kto ci jest światełkiem gaśnie nagle w biały dzień. Wróciły bolesne wspomnienia zmarłej niedawno żony. Wtedy był

po raz ostatni w kościele na mszy. To już tak wiele dni podążania do-nikąd, bez wyraźnego powodu, by wstawać rano, by jeść, oddychać. Dom, który urządzali razem, chciał sprzedać zaraz potem. Przyjaciele namówili go jednak, by się wstrzymał z decyzją.

Zginąć tak nagle. A może to właśnie byłoby lepsze niż umierać w mę-czarniach przez cztery miesiące, jak jego żona. Odejść w pełnej sprawno-ści umysłu, sprasowany przez TIR-a lub rozgnieciony na przydrożnym drzewie. Oszczędzić sobie goryczy starości, niedołężności, niemocy. Pozbawiony wstydu liczenia na czyjąś pomoc, nawet podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych. Wszystko gaśnie w ułamek sekundy. Bezpro-duktywna tułaczka urywa się nagle, jak hejnał z Wieży Mariackiej. Wspo-mnienie w prasie lokalnej. Pogrzeb, na którym nawet nienawidzący go koledzy z uniwersytetu będą piać peany na jego cześć. Salwa honorowa, jak dobrze pójdzie, w końcu wojska w kraju coraz mniej. Potem kilka łopat ziemi i pustka otchłani, pomieszana luźno z niebytem.

Na zewnątrz zachód słońca malował pagórki na czerwono i pod-świetlał od dołu nisko wiszące chmury. Mijali wsie i miasteczka. Gro-mady ludzkie spieszące gdzieś, przemieszczające się, oczekujące. Tylko dzieci wywoływały jeszcze uśmiech na jego twarzy. Zawsze bardzo pragnął, by ich dom ożywił się śmiechem dziecka. Nawet płaczem. Nawet całonocnym. Jednak okazało się, że to niemożliwe. Gdy poznał żonę, była już po aborcji. Taka forma antykoncepcji w pewnych czasach i kręgach. Pokochał ją prawdziwie i pozostał wierny tej miłości do końca.

28 Õ

Bezdzietny człowiek ma dużo czasu. Doktorat, habilitacja i profesura przyszły bez trudu. Wtedy uświadomił sobie, że oddałby te wszystkie tytuły za śmiech dziecka w domu. Nawet za płacz. Nawet całonocny.

Autobus zatrzymał się na przystanku i profesor zszedł po schodkach na drogę. Wiedział, że ma wysiąść kilometr za miastem, a potem obok kapliczki wędrować polną drogą około godziny. Kapliczka smutnego jak zawsze Nepomucena była w umówionym miejscu. Zauważył też ubity trakt biegnący wzdłuż lasu i ginący gdzieś za horyzontem, przy-ozdobionym teraz różowymi od zmierzchu polami. Nagle na drodze obok zatrzymał się stary, zdezelowany ford fiesta.

– Pan profesor?! – krzyknął przez otwartą szybę kierowca. – Tak – Zwosiński domyślił się, że to pewnie szwagier znajomego

dekarza. – Antek Bryska, proszę wskakiwać, podwiozę na pustelnię – zaofia-

rował się mężczyzna i już po chwili podbiegł, by pomóc z bagażem. Gdy stanął obok profesora, powiało alkoholowym smrodem. Zwosiński jesz-cze raz przyjrzał się niknącej w oddali dróżce i nieufnie położył walizkę na tylnym siedzeniu auta, po czym usiadł obok kierowcy.

– To bardzo miło z pana strony – odezwał się dyplomatycznie, przyglądając się z niepokojem poklejonym gumą do żucia elementom deski rozdzielczej.

– Sie wie, damy rade – zapewnił równie dyplomatycznie Antek i za zgrzytem władował jedynkę. Silnik zawył i fiesta potoczyła się, podskakując na wybojach ścieżki.

– A pan na rekolekcje? – zapytał kierowca, a alkoholowy smród wła-śnie zbierał siły, by złapać za gardło nienawykłego do swojskości naukowca. Uczony zaczął rozglądać się za przyciskiem otwierającym okno. Antek zapalił papierosa.

– Nie, mnisi prosili mnie o pewną naukową ekspertyzę – Zwosiński nadal starał się być miły. Niestety, próba otwarcia okna skończyła się niepowodzeniem, korbka do tego służąca była urwana. Kierowca, wi-dząc jego zmagania, zgasił papierosa i otworzył szybę po swojej stronie.

– A to dziwne, bo zwykle to ludzie ich proszą o pomoc – zagad-nął wesołkowato Antek – ostatnio kolejka była na czterdzieści samo-chodów.

29Õ

– A o co ktoś miałby prosić zakonników? – nerwowo zapytał rozba-wiony Zwosiński, podczas gdy Bryska rozpędzał dymiącego gruchota do niebezpiecznych prędkości.

– Ludzie we wsi gadają, że jak franciszkanie dobrze się pomodlą, to los się odwraca, nawet najgorszy – ściszonym głosem oznajmił kierowca, patrząc chwilę profesorowi w oczy. Mało przy tym nie uderzył w leżący przy drodze wielki głaz, w ostatniej chwili odbił kierownicą.

– Patrzże pan lepiej przed siebie! – burknął Zwosiński, próbując zapiąć pas bezpieczeństwa. Niestety, nie było do czego go przypiąć. Przewiesił więc pas przez tułów i zagłębił się w siedzenie, licząc na to, że może to choć odrobinę zamortyzuje ewentualne skutki uderze-nia w przednią szybę.

Rzędy drzew po lewej pogrążone już w mroku urwały się nagle i wyjechali na wzgórze, skąd roztaczał się wspaniały widok na cała oko-licę. Przed nimi dwa wielkie jeziora błyszczały stalową wodą podobną do rtęci. Pomiędzy jeziorami prowadziła szeroka grobla, którą jechali teraz, zostawiając za sobą chmurę niespalonej ropy.

– Jak woda większa, to pustelnię odcina od świata, można się tam wtedy dostać tylko łódką – zakomunikował Bryska i pokazał pal-cem przed siebie.

– Już widać pustelnię.W odległości kilkuset metrów przed nimi droga zaczęła się wzno-

sić w kierunku niewielkiego wzgórza, na szczycie którego zobaczyli światła. Profesor pamiętał to miejsce. Był tam około dwa lata temu, gdy zachorowała jego żona. Właściwie o jej chorobie dowiedział się dopiero po powrocie do domu. Pojechali tam modlić się o dziecko, a wrócili z rakiem. Teraz przypomniał sobie, jak jeden z zakonników powtarzał mu kilka razy:

– Weźcie ślub kościelny, dziś człowiek nie wie, co przyniesie na-stępny dzień.

No i przyniósł, a właściwie zrzucił na nich. Dlaczego to sobie teraz przypomniał? Dziwne. Ślubu nie wzięli, nie zdążyli. Ponad rok spędzili w szpitalach, klinikach, potem już hospicjach. O jej samotnej, nocnej śmierci dowiedział się od oddziałowej onkologii. Przespał jej śmierć.

Kaszląca fiesta wspinała się z trudem na wzgórze, gdzie coraz wy-raźniej można było odróżnić szczegóły pustelnianego monasteru. Nad

30 Õ

budynkami wznosił się wielki krzyż, wychodzący ze środka parterowej budowli. Żadnych ozdób, prostota i oszczędność w każdym fragmencie. Przed wejściowymi drzwiami stał zakonnik, jakby ich oczekując. Gdy profesor nie bez uczucia ulgi wydostawał się ze śmierdzącego wnętrza forda, mnich podszedł do nich i wyciągnął ręce w geście powitania.

– Bogu niech będą dzięki, że was przyprowadził, tyle teraz niebez-pieczeństw i wypadków! – zawołał z daleka, po czym uścisnął profesora i Antka.

– Witaj, ojcze Maksymilianie – uśmiechnął się Zwosiński, trochę zbity z tropu taką serdeczną poufałością. Znał gwardiana franciszka-nów dobrze. To był jeden z niewielu ludzi, o których Zwosiński mógł powiedzieć – wybitny umysł. Także jeden z niewielu, których szanował.

– Zapraszam do środka, burza będzie – zakonnik prowadził ich pod rękę w stronę wejściowych drzwi.

– E, gdzie burza, ojcze? – odezwał się Antek, ale groźny pomruk z po-łudnia połączony z podmuchem wiatru, który zerwał się nie wiadomo skąd, zamknęły mu usta. Teraz już bez gadania wszedł za mężczyznami do sieni pustelni i zamknął dokładnie drzwi za sobą.

– Antek, brat Albert bardzo prosił, abyś pomógł mu przy generato-rze, coś tam szwankuje – zagadnął zakonnik, kładąc rękę na ramieniu mężczyzny.

– Sie wie, ojcze – rzucił wesoło Antek i powędrował przodem. Ojciec Maksymilian zatrzymał się przed drzwiami refektarza

i otworzył je, wpuszczając do środka profesora. Gdy usiedli, spojrzał na Zwosińskiego swymi żywymi, uśmiechniętymi oczami.

– To już dwa lata minęły? – zagadnął, próbując napotkać wzrok profesora, ale ten błądził spojrzeniem po stole, to znów po surowych ścianach.

– Wiem wszystko – mnich rzucił, nie doczekawszy się odpowiedzi, i wstał, po czym zniknął w drzwiach wiodących w głąb monasteru. Już za chwilę wrócił z parującymi kubkami w obu rękach.

– Nie znalazłem dwóch takich samych – usprawiedliwiał się, sta-wiając przed profesorem kubek z wizerunkiem Jezusa.

– A gdzie trzymacie te aramejskie teksty? – profesor starał się zmie-nić temat.

31Õ

– Nie ma żadnych tekstów – oznajmił bez wahania zakonnik i zbliżył kubek do ust.

– Ojciec raczy żartować? Jak to nie ma? – żachnął się Zwosiński, jakby nagle stracił ochotę na herbatę.

– Gdybym napisał w telegramie: „przyjedź, bo twoja dusza jest zagrożona”, to byś się uśmiechnął i odłożył sprawę na później, tak jak kiedyś zrobiłeś ze ślubem – tłumaczył spokojnie Maksymilian, pocią-gając łyk z kubka.

Zwosiński już zapomniał, że od pierwszego spotkania gwardian zwracał się do niego per „ty”. Odwykł odrobinę od tego tonu, przyzwy-czajony do hołdów feudalnych składanych mu codziennie na uczelni. Zabolało go jednak mocniej, niż powinno, bo mnich uderzył w nieza-gojoną bliznę.

– To ja się poniewieram rozklekotanym autobusem, potem ryzy-kuję życiem, wsiadając do powiązanego sznurkami grata, a ojciec mi teraz oznajmia, że przybyłem tu na próżno? – zdenerwowany profesor przesunął kubek w stronę zakonnika, jakby dawał do zrozumienia, że spotkanie zbliża się do końca.

– Nie na próżno, drogi Filipie, nie na próżno – mnich znów przesunął kubek w stronę naukowca.

– A więc po co właściwie ojciec mnie tu wezwał? – Zwosiński, starając się opanować, przesuwał teraz kubek po stole tak, że ucho zataczało kółka na drewnianym blacie.

– Jesteś dobrym i przyzwoitym człowiekiem, Filipie – zaczął zakon-nik znów łagodnym tonem – ale od śmierci żony zapadasz się w rozpa-czy jak w trzęsawisku. Kiedy ty byłeś ostatni raz u komunii?

Odpowiedziało mu milczenie. Zwosiński wpatrywał się w poruszające się po powierzchni kubka

herbaciane granulki, nie wiedząc, jak zakończyć rozmowę, by nie urazić mnicha. Tej właśnie rozmowy chciał uniknąć przede wszystkim. Po to właśnie uciekł z dala od miasta.

– Widzisz – kontynuował Maksymilian – my martwimy się o ciebie. Chcielibyśmy, abyś znów zaczął dialog z Panem, abyś spróbował Mu wy-baczyć – zakonnik zawiesił głos. To przedziwne słowo na końcu zdania sprawiło, że Zwosiński podniósł wzrok i uśmiechnął się półgębkiem.

32 Õ

– Wybaczyć Bogu? To jakiś żart? – zapytał z nutką niedowierzania, że oto kapłan wygaduje takie niedorzeczności.

– Bóg czasem prosi człowieka o wybaczenie, choć nie musi tego ro-bić – wyjaśniał ojciec, uśmiechając się ciepło – dziś ciebie prosi, abyś Mu wybaczył.

Jakby na potwierdzenie słów zakonnika błyskawica rozświetliła okna refektarza i grzmot przetoczył się nad budynkiem.

– Jest blisko – Zwosiński próbował skierować rozmowę na inne tory, spoglądając z udawanym niepokojem w okno.

– Teraz jest bliżej niż kiedykolwiek – dodał szybko Maksymilian, choć profesor nie był pewny, czy mówią o tym samym.

– Czy ty czasem myślisz o Bogu, rozmawiasz z Nim? – zakonnik znów drążył, zostawiając tamtą myśl niedopowiedzianą.

Codziennie przez dwa lata pytałem: dlaczego? – pomyślał Zwosiński, przywołując na myśl dzień pogrzebu żony.

Czy tylko pytasz ciągle z wyrzutem: dlaczego właśnie moja żona? – ciągnął myśl mnich, jakby prześwietlając stan umysłu przyjaciela.

Deszcz zaczął stukać w parapety refektarza, jak wtedy, gdy rano jechał do prosektorium odebrać zwłoki Heleny. Ubrał się elegancko, jak zawsze. Garnitur, krawat i wyczyszczone na połysk buty. Potem, gdy kończył zmagania z węzłem krawata, wyszarpał go z szyi, urywa-jąc przy tym guzik, i cisnął w kąt pokoju. Płakał, krzycząc, a żałością ogarnięty dom słuchał jego płaczu ze wzruszeniem kuchennego serca, ze łzami deszczu na firanach otwartych okien. Wtedy ostatni raz Bóg usłyszał jego krzyk. W prosektorium zachowywał się tak, jak przystało na miejsce i czas – zimno. A potem zgasł. Czasem oczywiście zdarzało mu się płakać, gdy budził się w nocy, szukając w łóżku jej ciepłych ra-mion, pachnących włosów. Ale nikt już nie usłyszał tego płaczu. Tak jak śmiechu czy gwizdania. Zaczęło się dla niego oczekiwanie na śmierć. Tak samo siedział teraz, wpatrzony w stygnącą herbatę, obcy w tym miejscu, odsunięty grubym murem niemej rozpaczy.

– Filipie, chciałbym ci kogoś przedstawić – oznajmił ojciec Maksy-milian, wstając od stołu.

Profesor z trudem dźwignął się na nogi, czując, że będzie musiał zrobić coś, na co nie ma zupełnie sił.

33Õ

– Chodźmy, on czeka na ciebie – zakonnik wskazał drogę w głąb monasteru – nie mamy wiele czasu.

Wyszli wprost na krótki korytarzyk przy kuchni i skierowali się w stronę pokojów zajmowanych przez mnichów. Odgłosy ulewy ucichły, ale raz za razem słychać było dalekie pomruki słabnącej burzy. Korytarz, którym szli, był pusty. Pachniał smażoną rybą i wilgocią stare-go drewna. W końcowej części korytarza ojciec Maksymilian zatrzymał się przed kolejnymi z rzędu identycznych drzwi. Delikatnie nacisnął klamkę i otworzył je. Gdy weszli do środka, profesor zauważył dwóch franciszkanów klęczących przy łóżku jakiegoś mężczyzny. Podeszli bliżej, a obaj mnisi podnieśli się z klęczek i bezszelestnie opuścili pokój. Zwo-siński zawahał się. Wychudzona twarz i zapadnięte oczy człowieka na łóżku przypomniały mu obraz, o którym od tak dawna chciał zapomnieć.

– Proszę podejść, profesorze – odezwał się słabym głosem mężczy-zna – moja choroba nie jest zakaźna.

Zwosiński uśmiechnął się niepewnie, chcąc ukryć zmieszanie.– To brat Bernard. Czekał na ciebie – powiedział cicho ojciec Mak-

symilian, jakby chciał dodać uczonemu odwagi.Profesor, zbliżając się do łóżka, zaczął przypominać sobie, że gdzieś

już spotkał tego człowieka. Może wtedy, gdy był tu z Heleną dwa lata temu?

Wyniszczony zakonnik wyciągnął rękę, dając znak profesorowi, by usiadł obok niego. Ten, cały usztywniony dotknął dłoni mnicha i przysiadł na skraju łóżka, wciąż nie do końca rozumiejąc, czemu ma służyć to spotkanie.

– Błagam pana, panie profesorze... o ostatnią przysługę – brat Bernard z trudem wypowiadał słowa, robiąc przerwy, gdy grymas bólu wykrzywiał jego twarz.

Zdziwienie uniosło brwi Zwosińskiego, nawet nie był w stanie zapy-tać, co też on, antropolog-filozof mógłby zrobić dla tego nieszczęśnika.

– Błagam pana o modlitwę za mnie – usłyszał znów profesor – o pań-skie pojednanie z Bogiem... abym mógł umrzeć w spokoju.

Zwosiński uświadomił sobie, skąd zna tego człowieka. Wtedy, dwa lata temu to właśnie ten mnich dość obcesowo zarzucił mu, że żyją z Heleną w związku niesakramentalnym.

34 Õ

– Ja ciężko zgrzeszyłem... przeciw Bogu – ciągnął z trudem chory. – Nie posłuchałem Izajasza, nie posłuchałem Boga... ale swojej pychy...

– Ale jak ja mogę ojcu pomóc? – wił się Zwosiński, szukając w pa-mięci telefonów do znajomych onkologów.

– Tylko pana modlitwa... i pojednanie z Bogiem... tylko o to proszę.Profesor poczuł mocniejszy uścisk na swej dłoni, po czym ręka za-

konnika opadła bezwładnie, a oczy spojrzały w górę, w kierunku sufitu. Pozostawał przytomny, ale nieobecny.

Ojciec Maksymilian dotknął ramienia Zwosińskiego, dając mu znak, że powinni wyjść. Uczony wstał, a upewniwszy się, że Bernard nadal oddycha, ruszył za gwardianem.

– O co chodzi z tym Izajaszem? – zapytał, gdy wracali w stronę re-fektarza.

– To piękna pieśń o słudze Jahwe, jakim powinien być – odpowiedział zakonnik. – Czy ty możesz spełnić prośbę brata Bernarda?

– Ale jak brzmi ta pieśń? – Domagał się odpowiedzi profesor.– Oto mój sługa, którego podtrzymuję. Wybrany mój, w którym mam

upodobanie. Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku. Ja, Pan, powołałem Cię słusznie, ująłem Cię za rękę i ukształto-wałem, ustanowiłem Cię przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów...

– Dość! – Przerwał Zwosiński i podparł się ręką o ścianę. Był blady, oddychał ciężko.

Maksymilian zrobił krok w jego kierunku zaniepokojony, ale ten zatrzymał go ruchem ręki.

– Gdzie macie kaplicę?– Zaprowadzę cię – mnich chwycił go za łokieć i poprowadził pach-

nącym rybą korytarzem.

*****Helena zajrzała do pokoju gościnnego, który został przydzielony jej

mężowi, ale pokój był pusty. Obudził ją wcześnie rano niespodziewany telefon i nie mogła już zasnąć, chcąc jak najszybciej porozmawiać z Fi-lipem. Czekała więc aż do siódmej, nie zamierzając burzyć porządku dnia przyjętego przez gościnnych mnichów. Pierwszy z napotkanych na korytarzu zakonników wskazał jej kaplicę. Gdy weszła do środka,

35Õ

początkowo nie zauważyła tam nikogo. Ale gdy spojrzała na posadz-kę, stanęła oniemiała. Na środku kaplicy, przed skromnym ołtarzem z wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa leżał jej mąż, Filip. Tym większe było jej zdziwienie, gdy dostrzegła, że Filip leży na brzuchu, a obie jego wyprostowane ręce spoczywają po bokach na znak krzyża. Gdy podeszła cicho, Filip usłyszał ją i podniósł się, zwracając w jej kierun-ku rozpromienioną twarz.

W jego siwych włosach tańczyły promienie porannego słońca, zaglądającego przez kolorowe witraże do wnętrza kaplicy. Otworzyła usta, ale nie powiedziała nic. Przyjęła z ulgą jego bliskość i pocałunek.

– Wiesz, dziś rano zadzwonił doktor Ignaciak – mówiła tym swoim spokojnym głosem, choć może jakaś nutka radości, dziewczęcej świe-żości wkradła się w ton jej słów.

Znał Ignaciaka kilka lat. Od kiedy zaczęli starania o dziecko, prze-szedł wraz z nimi bolesną drogę przez miesiące terapii i zawiedzionych nadziei.

– Wiesz, początkowo nawet się zdenerwowałam, że dzwoni o tak wczesnej porze – mówiła dalej, wyswobadzając się z objęć męża, by spojrzeć mu w oczy. – Ale kiedy mi powiedział, że ta zmiana, którą zobaczył w USG w tamtym tygodniu, to nie jest nic groźnego... – głos jej się zachwiał, teraz miała łzy w oczach.

– Właściwie to nie jest zmiana, tylko nasze dziecko.Filip spojrzał na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Chciał

coś powiedzieć, zająknął się bezradnie.– Co ty mówisz? – wybełkotał wreszcie.– Nasze dziecko – powtórzyła Helena, gdy osuwał się na kolana, by

objąć jej brzuch.Ulga, jaką poczuła, gdy podzieliła się z nim tą najlepszą wiadomością

spłynęła na nią i objęła w wszechposiadanie. Dotarła do niej prawie tak autentycznie, jak opiekuńcze ramiona, które teraz tuliły ją mocno. Wyparła z jej myśli codzienne dramaty jałowego życia, ból bezdzietnego przemijania.

– Nie sądzisz, że powinniśmy porozmawiać z księdzem Maksymi-lianem o terminie ślubu? – zapytała jeszcze Helena, pociągając nosem i głaszcząc głowę Filipa palcami drobnych dłoni.

– Nasze dziecko, tak się bałem...

Õ

Opowiadanie zdobyło Złoty Laur Dziewina za 1. miejsce w prozie w Żarach, 2012.

Ludzko-ziemskie puzzle

37Õ

Ludzko– ziemskie puzzlepoukładanie pod moimi skrzydłami.

Wszystko podzielone, nazwane.Bogu nie zostawili nic.

W tak wielu królestwachna tronach przeklęci,

straż pełnią nad ludzką pychą.

BESTIA kryje się w ludzkiej skórze. Przemawia z rządowych mównic wyłożonych czerwonym suknem. Podrywa tłumy do pieśni i wspólnego czynu w imię nacjonalizmu wszystkich czasów

i większości narodów. Ciągle czujna i nienasycona. Idą za nią całe pokolenia oszukane przekonaniem o swojej wyjąt-

kowości. W imię tego przekonania nie cofną się przed niczym. Nawet przed tym, o czym brzydzą się pisać ich poeci. I będą to robić konse-kwentnie. Niszczyć i mordować, dla królowej, króla, prezydenta lub sekretarza. A potem morderców będą dekorować medalami, nazywać bohaterami i stawiać im pomniki. Spodobają się przez to BESTII, a ta obdarzy ich swoim przekleństwem.

38 Õ

I nawet, jeśli zmieni się oblicze ziemi, rewolucje wywrócą do góry nogami świat i wszyscy wykrzykiwać będą, że oto nastał nowy po-rządek, przekleństwo BESTII będzie trwać wiernie. Daleki potomek ludobójcy stanie ochoczo do służby w legionach straceńców, by spełnić jej krwiożercze pragnienia. I będzie to robił konsekwentnie. Niszczył i mordował dla nowej królowej, nowego króla, prezydenta lub sekre-tarza. Nakarmi BESTIĘ przerażeniem niewinnych ofiar, a ta przytuli go do swego zimno-szklistego serca.

***Poruszał się jasnym, szerokim korytarzem. Bogate zdobienia sufi-

tów, okien i ścian przyćmiewały swoim blaskiem wszystko, co do tej pory widział. Ogromne okna wpuszczały do środka jasne smugi, kładące się pod jego stopami na kształt szarf utkanych z lekkości.

Jak się tu znalazł? Co to za miejsce?Znał dobrze rezydencje wszystkich europejskich władców. Nawet

korona angielska nie dysponowała nigdy takim przepychem. Gdzie się podziała służba? – zastanawiał się i ta myśl zaczynała

powoli budzić w nim irytację. Zmrużył oczy i dostrzegł w oddali za-rys drzwi kończących długi hol. W miarę zbliżania się kontury drzwi stawały się coraz wyraźniejsze, odsłaniając przed nim potęgę swoich skrzydeł, łączących się ostro na wysokości około pięciu metrów. Obok drzwi stało dwóch lokajów.

No, nareszcie służba! – odczuł chwilową ulgę, ale już po chwili za-uważył, że obaj lokaje są czarnoskórzy.

Dlaczego hołotę wpuszcza się na salony?! – tym razem mocno zde-gustowany zaczął już obmyślać kary, jakie wymierzy za pozostawienie go samego w obcym miejscu. Lecz gdy stanął przed potężnymi wro-tami, wszelkie kwestie zeszły na plan dalszy. Oto stał przed najpięk-niejszym dziełem rzemieślników, jakie kiedykolwiek oglądał w swoim królewskim życiu.

Metalowe zdobienia wykonane ze złotego drutu układały się w tak kunsztowne figury i obrazy, że aż otworzył szeroko usta, próbując ogarnąć biblijne sceny stworzone na całej powierzchni drzwi przez ge-niuszy rękodzieła. Wszystko jak żywe, cudownie dynamiczne i czytelne jak w żadnej katedrze europejskich stolic.

39Õ

Koniecznie trzeba zatrudnić tego mistrza w moim pałacu w Laeken – rozmyślał zafascynowany, gdy drzwi łagodnie zaczęły się otwierać. Dziwne, bo zupełnie bezszelestnie rozchodziły się na boki, mimo że taki ciężar wymagał zapewne dość hałaśliwego mechanizmu. Z jesz-cze większym podziwem dla twórców wrót śledził przesuwające się zdobienia. Drzwi bezgłośnie znieruchomiały, roztaczając przed nim obraz obszernej, świetlistej sali. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak sala wykładowa uniwersytetu w Brukseli w słoneczne popołudnie. Na-wet dostrzegł na środku małą ambonkę, jakby miejsce dla wykładowcy. Dookoła promieniście rozchodziły się okrągłe rzędy ławek, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, aż znikały gdzieś wśród mglistego blasku. Ruszył powoli i stanął przy mównicy.

– Zapewne chcą, by król przemawiał – mówił do siebie i o sobie, jak często ostatnio. Odczekał dłuższą chwilę, lecz nikt się nie pojawił.

Co za maniery, żeby król czekał na słuchaczy?!– zdenerwował się, próbując stukać palcami w drewniane obramowanie mównicy. Wtedy dopiero dostrzegł, że jego dłonie są jakby przezroczyste. Szybko dotknął twarzy, lecz nie poczuł na niej swoich palców.

A więc to sen – odkrył nagle z ulgą i już chciał uśmiechnąć się w myśli, gdy usłyszał głosy dochodzące gdzieś z góry, jakby z wy-sokich rzędów górujących nad mównicą. Po chwili dostrzegł kilka postaci zbliżających się do niego wąskim przepustem pozostawionym między ławkami. Postacie zaczęły schodzić w dół i wtedy ze zgrozą dotarło do niego, że wszystkie są czarnoskóre. Murzyni poprzebie-rani w sędziowskie szaty, peruki i złote łańcuchy zajmowali kolejno miejsca za obszernym sędziowskim stołem, moszcząc swoje parszywe, brudne zady w fotelach przeznaczonych dla państwowych urzędni-ków wysokiej rangi.

To nie sen, to koszmar! – Zagotowało się w nim i już miał wybuch-nąć gniewem, gdy usłyszał ponad sobą głos jednego z czarnoskórych.

– Otwieram rozprawę przeciwko Leopoldowi Drugiemu, tytular-nemu królowi belgijskiemu – słowa wybrzmiały w nienagannej fran-cuszczyźnie, co zbiło z tropu króla nie mniej, niż ich treść. Po chwili odzyskał jednak równowagę i chciał krzyknąć, ale uświadomił sobie z niepokojem, że nie może wydobyć z siebie ani słowa. Pomimo starań

40 Õ

głos nie wydobywał się z jego poruszających się ust. Spróbował więc odwrócić się i wyjść, ale nogi zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa.

– Oskarżony nie otrzymał prawa głosu – odezwał się łagodnie jeden z sędziów pomocniczych, uśmiechając się przy tym rzędem białych, świecących zębów.

– Oskarżony otrzymał prawo do obrony – dodał drugi siedzący skrajnie z lewej czarnoskóry mężczyzna, poprawiając komicznie wy-glądającą perukę.

Zaraz po tych słowach w rozświetlonym blaskiem miejscu, skąd nadeszli sędziowie, zaczęła majaczyć jeszcze jedna postać. Przysadzista figura wychodziła z poświaty, próbując niezdarnie przedrzeć się pomię-dzy wąsko zabudowanymi ławkami. Już po chwili król rozpoznał w nim sprzedajnego prawnika z San Francisco, Henry’ego J. Kowalsky’ego, który reprezentując Leopolda w sprawie dotyczącej kolonii w Kongo, zamiast bronić interesów swego mocodawcy, skompromitował koronę belgijską przed całym światem. Król z niechęcią przyglądał się, jak otyły, sześćdziesięcioletni adwokat toczy się, sapiąc w kierunku składu sędziow-skiego i zajmuje miejsce, przy wtórze trzeszczących pod nim desek, na samym końcu długiego stołu. Leopold powinien się ucieszyć, bądź co bądź to jednak jedyny biały w tym składzie. Ale czemu to musi być właśnie ten zaprzedany zdrajca?! Czerwony z trudu Kowalsky ocierał chusteczką spocone czoło, a czarnoskórzy sędziowie szeptali coś między sobą.

– Królu belgijski Leopoldzie Drugi – odezwał się znów siedzący po-środku Murzyn – jesteś oskarżony o spowodowanie śmierci dwunastu milionów sześciuset pięćdziesięciu ośmiu tysięcy trzystu czterdziestu pięciu ludzi, a liczba ta cały czas rośnie.

Zdziwienie wywołane przez słowa francuskojęzycznego Murzyna powoli zaczynało w umyśle Leopolda przeobrażać się w oburzenie. Znów otworzył usta, by zaprotestować, nazwać po imieniu czarne bydło, które tu pozwala sobie obrażać królewski urząd, ale tylko bezskutecznie poruszał drżącą brodą. Burza słów kotłowała się ciągle w trzeźwo my-ślącym umyśle, ale nie wydostawała się z odrętwiałych ust. Sędziowie znów coś szeptali do siebie.

– W chwili obecnej zmarło kolejnych trzydzieści sześć twoich ofiar – zakomunikował jeden z nich.

41Õ

Leopold spojrzał energicznie na swojego obrońcę, który jeszcze więk-szą chustką wycierał nalaną, czerwoną twarz.

– Czy obrońca chciałby powołać świadków? – padło pytanie ze stołu sędziowskiego. Czarne głowy groteskowo ozdobione blond puklami zwróciły się w prawo, w stronę siedzącego samotnie Kowalsky’ego, lecz ten właśnie zaczynał beztrosko chrapać. Król przypomniał sobie, że Kowalsky cierpi na narkolepsję i zasypia nagle w najdziwniejszych sytuacjach. Chciał krzyknąć, obudzić go, ale wymachiwał tylko ręka-mi, miotając się za barierką mównicy. Otyły adwokat spał w najlepsze, podczas gdy tu rzucane są parszywe oszczerstwa Bogu ducha winnemu monarsze.

– A to, czy Bogu, to się dopiero okaże, Leopoldzie – rzekł tym sa-mym, cholernie łagodnym tonem sędzia główny, jakby czytał w myślach króla – w związku z brakiem argumentów obrony proszę oskarżycieli o zabranie głosu.

– Zatwardziałe serce grzesznika pozostaje niewzruszone na jawne dowody winy – odezwał się czarnoskóry sędzia z prawej.

Leopold poczuł, że robi mu się słabo. I jeszcze do tego jakiś Czarnuch mówi do niego po imieniu.

Skandal! – krzyczał w myśli, potrząsając długą siwą brodą. – Jakim prawem plebejska hołota śmie wydawać wyroki na królewską osobę?!

Jeden z sędziów, który wcześniej odmawiał królowi prawa do gło-su, wstał i spojrzał w dół na Leopolda. Tym razem się nie uśmiechał. Po chwili milczenia, w czasie której nawet król zaniechał gniewnego tonu, jakoś dziwnie przytłoczony górującą nad nim postacią, sędzia zaczął przemawiać:

– Nazywam się Malume Niama, wódz ludu Sanga zamieszkujące-go na południe od obszarów, które zostały napadnięte przez dzikich białych ludzi.

Leopold nie zdążył nawet otworzyć szeroko oczu na absurdalnie brzmiące słowa, gdy mocny głos wodza znów uderzył z góry, przejmując dominację nad ciszą sądowej sali.

– Hordy białych dzikusów wdarły się do naszego kraju z północy, porywając i gwałcąc nasze kobiety, zabijając małe dzieci, niewoląc męż-czyzn, by służyli diabelskiej machinie sterowanej przez ciebie, biedny

42 Õ

Leopoldzie – ostatnie słowa wybrzmiały z żalem, jakby z litością nad człowiekiem, który stał na środku sali.

– Podjęliśmy walkę, by chronić naszych ludzi, ale przewaga demo-nów była miażdżąca. Wraz z wojownikami i tymi, którzy przetrwali masakrę, ukryliśmy się w miejscu, gdzie od wieków nasz lud szukał schronienia, gdy niebezpieczeństwo zagrażało bytowi narodu: w jaskini Tshamakele. Tam trwaliśmy przez miesiąc, aż przyszły nam z pomocą Anioły Boga.

Leopold zaczął coś kojarzyć. Był taki bunt w Katandze, gdzie bun-towników zapędzono do jakiejś jaskini. Jego żołnierze przez trzy mie-siące blokowali wejście do jaskini, aż całe czarne plugastwo w środku zdechło z głodu.

Wódz usiadł, a wstał kolejny sędzia, tym razem z prawej strony stołu.– Nazywam się Tswambe. W roku 1890 od narodzenia Zbawicie-

la w lesie obok naszej wioski założył swe leże „diabeł równika” Leon Fievez, przysłany przez ciebie, Leopoldzie, by nas mordować. Na jego rozkaz i za twoim przyzwoleniem ucinano ręce wszystkim zła-panym mężczyznom. Dla szatańskiej zabawy zmuszano okaleczonych chłopców do gwałcenia swoich matek i sióstr. Kiedy nasza wioska spóźniła się z dostarczeniem diabłu ryb i manioku, ten rozkazał zabić stu naszych ludzi, a głowy wbić na pale wokół swego obozu. Daję świa-dectwo o tym, bo sam byłem ofiarą tej rzezi.

Chłód ogarnął serce Leopolda. Ci ludzie patrzący na niego z góry to zjawy, upiory w sędziowskich togach. Co za koszmar niemający końca!

– To nie sen, Leopoldzie, biedny człowieku, zaprzedany władzy szatana – znów powstał jeden z sędziów, kierując palec w stronę króla:

– Opowiedz nam, co robiłeś z dziećmi?Drżenie królewskiej brody wzmogło się jeszcze bardziej. Teraz bał

się nawet myśleć, choć mimo woli wracał wspomnieniami do tych słodkich chwil, gdy jego służący przyprowadzali mu dziesięcioletnie dziewczynki, zawsze obiecując, że są dziewicami. Słono ich za to wy-nagradzał, gdy bez zagrożenia skandalem osobiście mógł to sprawdzić. A jego szesnastoletnia Caroline? Naród belgijski nigdy nie darował mu związku z tą boginią miłości.

43Õ

A przecież to była jedyna osoba, którą kochał na świecie! Słyszycie?!Teraz już nie zważał, czy jeszcze myśli, czy już krzyczy myślami.– Leopoldzie, człowieku opętany, zabiłeś w obozach śmierci dzie-

siątki tysięcy dzieci. Ci chłopcy, którzy przeżyli głód i choroby, zo-stali wcieleni do twojej zgrai morderców, by siać terror i zniszczenie. Czyny twoje zostały oświetlone pełnym światłem i nie ma dla ciebie miejsca wśród świętych naszego Pana. Czy wyznasz skruchę, by cier-pieniem odpokutować swoje ohydne zbrodnie?

Ja miałbym pokutować, i to jeszcze z wyroku Czarnuchów? – szczere oburzenie znów wstrząsnęło królem.

– A więc wybrałeś, Leopoldzie – powiedział sędzia siedzący w środku i jak na komendę cała ława sędziowska wstała. Obudził się też Kowal-sky, rozglądając się dookoła zdezorientowanym wzrokiem. Czarno-skórzy sędziowie ruszyli w kierunku, z którego nadeszli. Jasne światło spowijające salę zaczęło blednąć i przygasać. Za sędziami wychodził także obrońca Leopolda, rzucając królowi niepewne spojrzenia.

Nastała cisza. Blask z góry nad ławkami zgasł wraz ze zniknięciem ostatniego z sędziów. Leopold chciał zawrócić, opuścić to miejsce, gdzie tak niegodnie z nim postąpiono, ale nadal nie mógł oderwać nóg od podłogi.

Wreszcie, szarpiąc się z barierką, dostrzegł jakiś ruch pomiędzy szeregami ławek. Postać w powłóczystej szacie zbliżała się drogą, którą odeszli mężczyźni. Król zesztywniał, wpatrując się w tamtą stronę, ale już po chwili odetchnął z ulgą. Oto zbliżała się do niego jego kuzynka, królowa angielska Wiktoria. Nie zawracając sobie głowy faktem, że przecież umarła osiem lat temu, wyciągnął do niej ramiona i uśmiech-nął się szeroko. Wreszcie ktoś godny jego stanu. Z tej odległości nie mógł jednak dostrzec, jak wielkie cierpienie wykrzywia jej gnijące, królewskie oblicze.

***Świadomość świata wybuchła przed nim jak armatni wystrzał tuż

przy głowie. Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, uświadomił sobie, że biegnie. Ale dokąd? Powoli przypominał sobie wydarzenia ostatnich godzin. Jacyś ludzie uprowadzili jego rodzinę. Jego cudowną Caroli-ne i ich małego synka Filipa. Jedyne istoty, jakie kochał naprawdę na

44 Õ

świecie, wpadły w ręce dzikusów i on był teraz jedynym, który może ich uratować. Przedzierał się przez dżunglę w sposób niezwykle spraw-ny, przeskakując pnie drzew i bezbłędnie omijając zwisające pnącza kauczukowe. Wiedział, że prowadzą ich do faktorii „diabła równika”. Wiedział także aż nazbyt dobrze, co tam się robi z kobietami i dziećmi. Wszystkie dzieci są tam od razu zabijane kolbami karabinów lub ba-gnetami. Kobiety, zanim zginą, są wielokrotnie gwałcone. Tylko zdrowi mężczyźni w tym przeklętym miejscu mają szansę na krótkotrwałe przeżycie, bo są potrzebni do katorżniczej pracy.

Dżungla powoli przerzedzała się i w oddali zauważył jaśniejącą polanę. W miarę jak pędem zbliżał się do otwartej przestrzeni, wy-czuwał delikatny swąd spalenizny. Ktoś niedawno palił tam ognisko. Pewnie w drodze do faktorii założyli obóz. Wypadł z dżungli i zobaczył ich od razu. Stos nieruchomych, powykręcanych ciał, niektóre zwęglo-ne. Źrenice rozszerzyły mu się, a w głowie dudniło pulsowanie krwi, niby uderzenia młotem w skronie. Podbiegł do leżących w trawie ludzi i wyciągnął ręce, przesuwając wzrokiem po makabrycznym znalezisku.

Filipa rozpoznał najpierw, chłopiec od urodzenia nie miał prawej dłoni. Leżał ze strzaskaną czaszką, trzymając lewą ręką dłoń kobie-ty, w której Leopold od razu poznał Caroline. Wydał z siebie nieludz-kie wycie, po czym upadł na kolana.

Bał się ich dotknąć, jakby bezrozumnie przypuszczał, że zaraz się obudzą, wstaną na nogi i będzie ich mógł odprowadzić do domu. Lecz kobieta z brzuchem rozprutym od pochwy aż po mostek nie mogła już powstać. Rząd nagich kobiecych ciał leżących bez życia z rozrzuconymi szeroko nogami w jasny sposób określał, czego doświadczyły, zanim zostały zamordowane. Szaleństwo zawłaszczało umysł Leopolda.

Trzeba wezwać służbę! Najlepszych medyków! Trzeba ich ratować!!! – Szamotał się klęcząc, a świat dookoła wydawał mu się przesłonięty krwawą mgłą. Ostatnim przebłyskiem świadomości dostrzegł po drugiej stronie polany wyrąbaną w ścianie gęstej roślinności drogę. Skoczył na nogi i puścił się biegiem w tamtym kierunku, wyjąc i wymachując ręka-mi. Potem zobaczył błysk i coś ukłuło go w pierś, przewracając na plecy.

Gdy wstał, cały świat zwolnił, a on, jakby zanurzony w wodzie, zdziwiony podnosił dopiero wzrok, gdy stanęło przed nim dwóch

45Õ

czarnoskórych mężczyzn. Ich wesoła rozmowa docierała do niego niewyraźnie. Przeszli obok, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że przyklękli przy jakimś zakrwawionym człowieku. Jeden z mężczyzn zamachnął się i uderzył dwa razy maczetą. Potem podniósł za włosy ociekającą krwią głowę i pokazał drugiemu. Dziwne, ale Leopold nie przeraził się tym mocno, że to przecież jego twarz, wprawdzie wykręcona cierpieniem, ale jednak jego oblicze zdobiło tę wzniesioną wysoko głowę.

– Popatrz, jaką ma głupią minę – powiedział jeden z mężczyzn. Obaj roześmiali się i powędrowali z tą głową w stronę drogi wyrąba-nej w dżungli.

– Będzie dobra na płot pułkownika, on lubi takie głowy, dosta-niemy dużo miedzianego drutu – dorzucił drugi, równie ubawiony sytuacją. Leopold dopiero teraz zaczynał pojmować, co właściwie się stało. Przerywany drżeniem szloch wstrząsnął jego świetlistą postacią. Świat wokół stawał się krwistoczerwony i lodowaty. Ruch, głosy, wra-żenia, wszystko zwalniało, zatrzymywało się stopniowo wykrzepiając, jak krew w ofiarnym naczyniu.

Lecz już po chwili świadomość świata znów wybuchła przed nim, jak armatni wystrzał tuż przy głowie. Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, uświadomił sobie, że biegnie. Ale dokąd?

Wszystkie opisane wydarzenia dotyczące haniebnego życia króla belgijskiego Leopolda II, także pedofilia, są udokumentowane historycznie. Przypisuje mu się ponad dziesięć milionów ofiar, ale liczba ta jest mocno zaokrąglona. Stawia go jednak bezsprzecznie wśród największych ludobójców wszechczasów.

Õ

Morfiniczny rytm życia

47Õ

Osaczają mnie konsekwentniedemony lęku.

W dzień odsuwają się obrzydzeniem,w nocy wypełzają pełne nadziei,

że staną się architektamimojej bezsenności.

Nieszczęśliwe, jak ja,a może nawet bardziej,

bo gdy ja umrę,one będą dalej

jęczeć wśród bezdennej nocy.

Rytm mojego życia bije w takt pielęgniarskich kroków, człapania staruszka z dwójki zdążającego co godzinę do ubikacji, pluska-nia wody z nieszczelnego kranu, odgłosów aparatury medycznej

dochodzących z R-ki. Kiedyś się pocieszałem, że ci z R-ki mają gorzej. Ostatecznie zawsze trafiałem na salę ogólną. Dziś, nawet gdybym chciał, nikt mnie tam już nie weźmie. Nie ma już nic do wyleczenia. Teraz pozostało mi tylko wsłuchiwanie się w kroki. I zastanawianie się, kto pierwszy mnie odwiedzi? Śmierć czy pielęgniarka z morfiną. I czy usłyszę, kiedy nadejdzie…?

Rak. Czytałem w Internecie i nadal nie mogę zrozumieć, jak własny organizm może tak bezsensownie siebie zabijać? Przecież tkanka ra-kowa jest zbudowana z moich własnych komórek. Dlaczego się tak

48 Õ

mnożą? Czemu powzięły plan, by mnie wykończyć? Pytałem lekarza. Uśmiechnął się i odszedł. Później się dowiedziałem, że sam jest po przeszczepie szpiku.

Wieczór. Pacjenci z mojej sali oglądają szmatławy teleturniej. Z dy-żurki pielęgniarek dochodzą odgłosy meczu. Z sali obok dudni muzyka dla idiotów. Przez tyle lat marnowałem czas. Tylu ludzi marnuje go nadal. A teraz chciałbym mieć choć odrobinę tego, co przeciekło mi przez palce.

Boli? Czy boli? Jak boli?! – to cholerne słowo jest tu rozkładane na części pierwsze, jakby świat składał się tylko z bolenia, a ludzie pra-gnęli wyłącznie zmniejszania bólu swojego i innych. A ja chciałbym spróbować poziomek. Choć wiem, że to dopiero wiosna. Szkoda, jedna poziomka, a potem niech boli… Taki śmiech przez łzy…

– Podam lek, panie Kazimierzu – usłyszałem znów, jakbym słyszał echo sprzed sześciu godzin, które odbijało się po salach i wróciło znów do mojej. Ona ma podać ten lek, to jej praca i zadanie. Ja tu mam umierać. Taki jest mój los i rozpoznanie. Pacjenci z taką chorobą nie chodzą, nie kochają, nie marzą. Tylko umierają zgodnie ze swoim roz-poznaniem.

– Dobrze – odpowiedziałem, tak jak przed sześcioma godzinami. Wykonujmy swoje zadania starannie.

….Bezsilność. Bezwład. Bezgłośne przerażenie. Chciałem sięgnąć po wodę. Stała tam gdzie zwykle, jak oaza wśród piasków. Wyobra-żałem sobie, jak ożywia mnie wewnętrznie od ust aż do umysłu. Ale nie mogłem podnieść ręki. Nie byłem w stanie. Popatrzyłem na swoje pokłute wenflonami dłonie. Czarne chmury zbierają się nade mną. Świat kurczy się, zaciska wokół mnie, biorąc bezdusznie w niewolę. Rozpełzająca się we mnie choroba wyznacza teraz granice czasu i prze-strzeni. W jej słowniku zabrakło słowa „przyszłość”. Przyjmę więc to, czym mnie obdarzy. Przyjmę jeszcze jedną noc…

Dawno temu nie myślałem o śmierci. Aż wreszcie znalazłem się tu. Lekarz, który prowadzi moją salę ostrzegał mnie wiele razy. Straszył, że nie przyjmie mnie do szpitala, jak nadal będę palił. Teraz nic nie mówi o paleniu. Jest miły, wyrozumiały, więc chyba nie zostało mi dużo czasu. To jednak porządny człowiek. Mimo wszystko.

49Õ

Ciągle zastanawiam się, czy tam, po drugiej stronie coś jest? Powinie-nem w to wierzyć. Boję się nie wierzyć. Ksiądz mówił, by ufać w Boże miłosierdzie. Ale czy ktoś kiedyś zważył to miłosierdzie? Może Bóg mi kiedyś powie, ile razy mi wybaczył, odwrócił wyrok, który wisiał nad moją głową na włosku. Ale dziś mam raka i mnie boli. I w to łatwo mi wierzyć, bo mam to na papierze „czarno na białym”. Wiara czyni cuda. Ale wiara w miażdżącą diagnozę czyni tylko spustoszenie. Czy Bóg umie pisać „biało na czarnym”? Zapewne, bo umie wszystko. Ale czy zechce...?

…Znów zastrzyk. Znów to błogie uczucie wygładzające mój umysł, tak, że mogę choć przez chwilę śnić o przeszłych, dobrych czasach. Za kilka godzin ból znów wróci, ale wróci też pielęgniarka ze sztucznym uśmiechem i strzykawką na tacy, więc jakoś przetrwam ten czas. Wiem, co tam ma w tej strzykawce. Morfinicznym rytmem życia zbliżam się do największej niewiadomej, coraz wolniej, leniwiej, słabiej.

Dziś przyszła na naszą salę siwa staruszka. Poruszała się przy chodziku, podchodząc do łóżka obok mnie. Potem opowiadała są-siadowi z lewej o swoim mężu, Stanisławie. Znałem pana Stanisława. Spotykałem go pod poradnią kardiologiczną, gdzie siedział często z tą staruszką, oczekując na wizytę u lekarza. On spodziewał się swojej śmierci. Tego wieczoru, ostatniego wieczoru swojego życia, przepraszał ją, całował po rękach i mówił, że nie potrafił dać jej tyle miłości, na ile zasługiwała. Spędzili razem sześćdziesiąt pięć lat. Był dobrym człowie-kiem. Przeżył wiele lat u boku ukochanej żony i umarł tak, jak chciał.

A co będzie ze mną? Jaki będzie mój koniec?Gdzie ta pielęgniarka z tacą?!Znów boli bardziej…

Õ

Na Montelupich strzelano w tył głowy

Nagroda w Konkursie Literackim im. Apolinarego Nosalskiego „Myśli w Słowa Zamknięte”, Milanów 2013.

51Õ

anioły nie płaczą. Nikt też nigdy nie widział anielskich łez. Ale kiedy kolor ich intensywnie błękitnych oczu zmienia się na szary,  a ciągle rozświetlający twarz uśmiech znika, wiadomo już, że

człowiekowi, którego miały strzec, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Dzieci czują zagrożenie inaczej. Anioły mają do nich śmielszy dostęp,

bo ze strony dziecka nie obawiają się fanaberii. Tego wieczoru jedenastoletnia Jagusia, jak nazywali ją rodzice, długo

nie mogła zasnąć. Taty od kilku dni nie było w domu, nawet mama opuszczała oczy, gdy dziewczynki wypytywały ją o los ojca. I choć miasto szykowało się już do snu, a ukochany kot Jagusi, Mruczek spał już smacznie na kołderce w rogu łóżka, dziewczynka przewracała się z boku na bok, nie chcąc stracić okazji na powitanie taty, kiedy ten wróci po długiej nieobecności. Szmer rozmów z kuchni dotarł do jej uszu, potem zasmucony Anioł zaczął delikatnie nucić w jej głowie kołysankę. Dziewczynka walczyła jeszcze chwilę z ciążącymi coraz bardziej powie-kami, ale ten śpiew był tak kojący i piękny, że straciła rozeznanie, czy to jeszcze jawa, czy już sen. Właśnie miała zamknąć oczy, gdy zobaczyła mamę wchodzącą do pokoju. Dziwna rzecz, mama była jakaś odmie-niona, cała promieniała, otoczona jasną poświatą. Trzymała dłoń na swoim wielkim brzuszku, gdzie spała nienarodzona siostrzyczka Jagusi.

– To będzie braciszek – poprawiła ją mama aksamitnym głosem, gładząc z czułością okrąglutki brzuch. Jakiś chłód ciągnął od strony przedpokoju. Coś groźnego czaiło się za drzwiami mieszkania. Jagu-sia czuła to całym swym wrażliwym, dziecięcym umysłem. Mruczek obudził się i zaczął prychać, cofając się w róg łóżka.

52 Õ

– Boję się – wyszeptała dziewczynka, podciągając kołderkę powyżej brody.

– Nie bój się, dziecko – mama cały czas uśmiechała się. – Przecież twój Anioł Stróż jest przy tobie.

– Ale właśnie... – zaczęła Jagusia, gdy jakiś szum w przedpokoju odwrócił uwagę mamy.

– O, może tata wrócił? – kobieta odwróciła się i ruszyła w tamtą stronę. – Mamo! – zawołała dziewczynka, ale odpowiedziała jej cisza.

Sekundę potem rozległ się okropny hałas i ktoś zaczął krzyczeć prze-raźliwie. Dom zatrząsł się od tupotu ciężkich butów, ktoś ochrypłym głosem warczał:

– Trzymaj go! Jagusia pomimo przerażenia złapała wystraszonego kota na ręce

i zbliżyła się do otwartych drzwi. Chwilę zmagała się z paraliżującym ją strachem, ale w końcu wyjrzała na korytarz. Na podłodze, pod wiesza-kiem na ubrania leżała jej mama. Z boku, spod niej wypływała ciemna kałuża, zbliżając się powoli w kierunku bosych stóp dziecka. Pod wejścio-wymi drzwiami dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach szamotało się z trzecim, przygniecionym do podłogi. Dziewczynka poznała go od razu.

– Tatuś! – krzyknęła, zasłaniając usta przerażonym Mruczkiem, który za wszelką cenę chciał wyrwać się z jej rąk.

Jedna z postaci dźwignęła się z klęczek. Gdy mężczyzna wyprosto-wał się, głową prawie sięgał do sufitu. Odrzucił ręce na bok i spojrzał na dziecko stojące boso w koszulce nocnej na zimnej posadzce. Jagusia dostrzegła przekrwione, żółte ślepia, które wbiły się w jej umysł, unie-możliwiając jakikolwiek ruch. Otworzyła usta i zaczęła krzyczeć najgło-śniej, jak się da. Jeszcze chwilę szarpała się z jakimiś dłońmi, aż wreszcie otworzyła raptownie oczy i zobaczyła nad sobą zatroskaną twarz mamy.

– Jagusiu – mówiła mama, głaszcząc ją po głowie – to tylko zły sen, dziecko, to tylko zły sen. Wtedy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.

Dzieci czują niebezpieczeństwo. Anioły mają do nich śmielszy do-stęp. Tej nocy jednak szatan zerwał się z Boskiego łańcucha, by wpro-wadzić się do mieszkania ciężarnej kobiety i jej trzech córek. UB założyło w kwaterze Józefa Ostafina regularny kocioł. Zbliżał się też nieuchronnie czas rozwiązania dla Kazimiery Ostafin.

53Õ

*****Do Izby Przyjęć Kliniki na Kopernika podjechał ciemny samo-

chód. Była godzina druga w nocy, w Izbie Przyjęć pusto. Dwóch ubra-nych w długie skórzane płaszcze mężczyzn wyszło z auta. Jeden z nich obserwował, jak ciężarna kobieta z trudem wydostaje się przez drzwi z tylnej kanapy, nie próbując jej choć trochę pomóc. Drugi energicznym krokiem ruszył w stronę drzwi wejściowych do szpitala. Gdy wtargnął do środka, zaczął wykrzykiwać coś, wywijając trzymanym w ręku pi-stoletem. Zanim kobieta wygramoliła się z samochodu, sapiąc szybko i trzymając się za brzuch, lekarz i trzy pielęgniarki stali już, przecie-rając oczy w gabinecie lekarza dyżurnego przed ostro gestykulującym mężczyzną.

– Ta suka ma tu zdechnąć i jej bachor też! – Ryknął funkcjonariusz UB do zdumionego personelu. –A jeśli ktoś jej pomoże, to wrócę tu i załatwię mu wieczną kwaterę na Montelupich, paniali?!

Zapadła cisza. Sen zniknął z powiek ludzi w białych fartuchach bezpowrotnie i definitywnie.

– Zrozumiano?! – krzyknął znów mężczyzna, wlepiając wzrok w le-karza dyżurnego. Ten niepewnie pokiwał głową na znak, że przyjął do wiadomości nieludzki rozkaz.

W tym momencie Kazimiera Ostafin dotarła do drzwi Izby Przyjęć. Sił wystarczyło jej tylko, by wejść do środka. Zaraz za drzwiami osunęła się zemdlona na posadzkę. Nikt za personelu nie ruszył w jej kierunku. UB-ek przemaszerował słabo oświetlonym holem i wyszedł na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Ciemny samochód odjechał z piskiem opon.

Pozorny spokój dyżuru w Izbie Przyjęć Kliniki na Kopernika zastą-piło nieme przerażenie.

*****Józef Ostafin urodzony 7 marca 1894 roku w Sułkowicach, pseu-

donim „Chudy”.Jeden z kierowników nielegalnej podziemnej organizacji WIN. Żona Kazimiera, trzy córki. Procesowi przewodniczy ppłk dr Romuald Klimowiecki. Ławnicy: mjr Józef Małachowski i mjr Jan Zabłocki. Protokolant od drugiego dnia rozprawy: chor. Mieczysław Żeberek.

54 Õ

Prokurator: ppłk Stanisław Zarakowski. Obrońca z wyboru oskarżonego: mec. Wilhelm Immergluck. Kara wnioskowana przez prokuratora – KARA ŚMIERCIKara orzeczona przez sąd – KARA ŚMIERCI Sąd wziął pod uwagę duże napięcie złej woli ze strony oskarżonego

Józefa Ostafina, oraz polityczną rolę, jaką ten pełnił w organizacji. W działalności oskarżonego widoczny był zamiar kontynuowania kierunku politycznego, jakiemu do wojny służył.

Decyzją z 6.11.1947 r. Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa uła-skawienia oskarżonego.

***** Najukochańsza moja Kazieńko i moje Dzieci. ...Jakżeż chciałbym Ci w czem pomóc, Kazieńko moja! Żyję Tobą i nie-

dolą Twoją, a poza modlitwą o Twoje zdrowie nic więcej pomóc Ci nie mogę. Oby Bóg wysłuchał mnie i Dzieci nasze i wrócił Ci zdrowie, które jest dla mnie wszystkim, całem zadowoleniem i szczęściem mojem. Los mój i sytuacja moja nic mnie nie obchodzi. Pogodziłem się ze wszystkim. Jedynie choroba Twoja tak ciężka i przewlekła, przeszło rok trwająca, a z mojej winy, z mej pracy wynikła jest moim stałem zmartwieniem...

*****Krysia weszła do pokoju z kolacją i zauważyła fotografie rozłożone

na pościeli przed leżącą w łóżku matką. – Popatrz, córciu, jaki tata jest przystojny w mundurze legionisty –

chora kobieta podała dziewczynie fotografię, uśmiechając się z trudem. – To prawda, mamo – odpowiedziała Krysia, szykując leki przepisane

przez doktora Kędrę. Nie spojrzała jednak na fotografię.– Czy nie było jakiegoś listu od ojca? – zapytała jeszcze kobieta,

kładąc się bez sił na plecach. Po ostatnim upuszczaniu wody z brzucha czuła się bardzo źle, gorzej niż zwykle.

Córka wyrównała sprawnym ruchem pościel i podała jej tacę z po-siłkiem.

– Nie było, mamo, jedz.Dziewczyna czuła, że coś dławi ją w gardle. Wyszła więc szybko

z pokoju, zatrzymała się dopiero w kuchni, opierając się o parapet

55Õ

okna. Szarpiąc się z klamką, otworzyła szeroko okno i zaciągnęła się wilgotnym listopadowym powietrzem. Deszcz spływał po szybie, tworząc plamę na kuchennej posadzce. Krysia wpatrywała się w spowite mgłą podwórko jej miasta. Miasta, które odwróciło się od jej rodziny. W którym uwięziono jej ojca patriotę. Gdzie umarł jej nienarodzony braciszek, bo matka nie uzyskała pomocy położnych. Zakryła twarz dłonią i zaczęła płakać. Teraz zupełnie bezsilnie i szczerze.

*****Na Montelupich strzelano w tył głowy. Ppor. Henryk Michalik

był w tym naprawdę dobry. Rzadko kiedy zużywał więcej niż jeden nabój, by zabić „kaesiaka”*. Wprowadził zwyczaj, by w czasie wykony-wania wyroku przed ścianą na dziedzińcu więziennym zawsze stały dwie ciężarówki. Kiedy między nie wprowadzano skazanego, kierowcy cięża-rówek zapuszczali silniki i dodawali gazu, by zagłuszyć huk wystrzałów.

Tego wieczoru, dnia 13 listopada 1947 roku o godzinie 19.10 ppor. Michalik wykonał swoją robotę profesjonalnie i bez fuszerki. Trzy kule, trzy trupy, jak się należy.

Czy widział wcześniej skazanego Ostafina Józefa na spacerniaku? Możliwe. Choć było to teraz bez znaczenia. Ważne było tylko to, by ilość kul zgadzała się z ilością „kaesiaków”.

Wszystkie nazwiska, daty i wydarzenia są zgodne z faktami dostępnymi w biograficznej książce Danuty Suchorowskiej „Zbrodnia w imieniu prawa: Józef Ostafin, 1894-1947” Cytowano oryginalny list Józefa Ostafina do rodziny.

* KS – kara śmierci.

Õ

Opowiadanie zdobyło III miejsce w Konkursie Literackim Gniewińskie Pióro, 2013.

Miłość ocalona przed światem

57Õ

t a sprawa śmierci Antka i Hanki z 1949 roku bardzo mocno wpi-sała się w moją pamięć tamtych czasów i wpłynęła na losy wielu ludzi w naszej wiosce.

Wszystko zaczęło się latem, gdy we wsi pojawił się Antek. Nikt go nie znał, wiedzieliśmy tylko, że nazywał się Antek i miał szczególną smykałkę do kowalskiej roboty. Zauważył to także nasz miejscowy kowal, Józek Dudka, bo szybko chłopaka zatrudnił w swojej kuźni i od tej pory żadna podkowa nie odpadła od końskiego kopyta, a koła drabiniastych wozów toczyły się cicho nawet po wyboistej drodze wio-dącej przez Sromowce.

Stary Dudka przychodził rano do kuźni i zastawał chłopca, jak ten rozpalał już ogień w palenisku. Witał się z nim swoim żelaznym uściskiem i sięgał do kieszeni po papierosa. Na chwilę przysiadał na drewnianej ławie przed kuźnią, co mu ją Franek Podolak wystrugał z wdzięczności za piękne żelazne zdobienia do drzwi nowego domu. Potem zaciągał się dławiącym papierosowym dymem i patrzył w dal na Trzy Korony rozognione blaskiem wstającego słońca.

Tak bardzo chciał mieć syna. Zabierać go do roboty od najmłodszych lat, szykować mu rękę pod kowalski młot i oswajać z gorącym żelazem. Ale Bóg dał mu tylko jedną córkę, Hankę. Mimo że nie mógł narzekać na dziewczynę, to jednak często martwił się, widząc, jak Hanka błądzi myślami w chmurach, zamiast tu, na ziemskim padole czymś pożytecz-nym się zająć i o zamążpójściu myśleć.

Dziś jeszcze jedna rzecz gasiła uśmiech na ogorzałej twarzy Józka. Od kiedy przy ich domu zamieszkał Antek, Hanka stała się jeszcze bardziej zamyślona. Przystojny chłopak o jasnych oczach wywoływał

58 Õ

w jej sercu chyba coś więcej niż ciekawość. A tymczasem ani o ro-dzinie Antka, ani o jego pochodzeniu nikt we wsi nic nie wiedział. Nawet swojego nazwiska nikomu nie zdradził. Nieufność wkradła się w umysł Dudki, bo też i nie takiego losu dla swojej jedynej cór-ki wyglądał, by ją człowiekowi nieznanemu na zatracenie oddać. Zaczął się też młodym bacznie przyglądać, a żonie nakazał, by Ant-kowi jedzenie do kuźni przynosiła, a nie, jak do tej pory, podawała przy rodzinnym stole.

Lato czerwieniało już późnymi kolorami, zaróżowione zboża padały pod kosami, a krajobraz wokół zakwitł rzędami snopków, poukłada-nych w paciorki kop na wspinających się ku słońcu polach. Pracy w kuź-ni było dużo, bo cały trud przy żniwach zależał od sprawnych końskich kopyt i zespolonych żelazem drewnianych wozów.

Po całym tygodniu, gdy trudno już było grzbiet wyprostować od ciągłego poskramiania młotem i ogniem niepokornego żelaza, na-deszła wreszcie niedziela. Rodzina Dudków, jak zawsze szykowała się do wyjazdu na mszę do odległego o pół godziny jazdy kościoła. Gdy czas już był najwyższy, by wyruszyć, okazało się, że nie ma Hanki. Ro-dzice rozeszli się po domu zaglądając do komórki, na strych, a nawet do wkopanej do połowy w ziemię wędzarni. Wtedy Józek, tchnięty prze-czuciem, ruszył energicznym krokiem do kuźni. Gdy wpadł do środka, jego obawy, które tłumił cała drogę, jakby je chciał zamknąć w zaciśnię-tych do białości pięściach, okazały się uzasadnione. Nagły ruch w rogu kuźni, poprawiane naprędce dziewczęce włosy i ramiączko sukienki oraz czerwona ze wstydu twarz Hanki mówiły same za siebie. Józek nabrał powietrza i energicznie wskazał palcem drzwi.

– Hanka, do domu! – Ryknął tak głośno, że dziewczyna na chwilę struchlała, po czym pędem puściła się w kierunku uchylonych drzwi.

– A ty! – tu wskazał na młodzieńca – ty mi się z kuźni wynoś, żebym cie tu jutro nie widzioł!

Znał Antek siłę kowala Dudki i gdyby nie to, że wielokrotnie widział, jak Józek gnie gołymi rękami podkowy, pewnie inaczej potoczyłyby się sprawy. Spuścił jednak głowę i przeszedł obok swojego pracodawcy, a kiedy wychodził na zewnątrz, huknął drzwiami tak mocno, że młotki i szczypce zadzwoniły na stołach.

59Õ

Rodzina Dudków wyjechała w komplecie na mszę. Ojciec, z na-dzieją, że kiedy wróci, niewygodnego czeladnika nie będzie już we wsi. Hanka z obawą, że może już nigdy nie zobaczy ukochanego, którego los jej zesłał.

A kiedy klękali przed ołtarzem, wejrzał Dobry Bóg w serce Hanki, cierpiące od ojcowskiego zakazu, zajrzał w nieprzejednaną duszę ho-norowego kowala. I pociemniał świat nad Sromowcami, gdy w niebie decyzja o losie tych młodych zapadła.

Zbliżał się wieczór. To był jeden z tych wieczorów, gdy w powie-trzu wisiało coś niedobrego i mógłbyś powiedzieć, że coś się stanie. Chmury nad Trzema Koronami kołowały złowróżbnie. Kazek Górgul opił się jak nigdy i awanturę zrobił na pół wsi. Konie kopały w ściany stajni, zaniepokojone rozbłyskami zapowiadającymi nocną burzę.

W ten właśnie wieczór Józek Dudka zorientował się, że jego córka zniknęła z domu. Maryśka, jego żona biegała po sąsiadach, przetrzą-śnięto po raz drugi tego dnia dom i obejście, ale Hanki nie znaleziono. I nie byłoby w tym jeszcze nic strasznego, gdyby nie fakt, że Antek także przepadł, jakby się umówili. Józek był pewny, że po awanturze w kuźni uciekli gdzieś razem. Po powrocie z kościoła nawet żałował, że tak ostro potraktował dziecko. Hance też trudno się dziwić. Dziewiętnaście lat na karku, zaraz zaczną gadać, że w staropanieństwo idzie. Krew nie woda. No, ale teraz, kiedy oni tak, to inaczej Józek z nimi pogada. Nie miał jednak kowal żadnej recepty, co tu robić teraz, tylko czekanie pozostało.

Czekali do późnej nocy, ale młodzi nie wrócili. Zawierucha z desz-czem i piorunami ogarnęła cała okolicę tak, że w Sromowcach nikt nie spał, a w każdym oknie widać było migotliwe światełka gromnic postawionych przy świętych obrazkach. Modlili się ludziska, widząc, że teraz tylko Bóg żywioł opanować może. I nikt by się nie spodziewał, jaka wiadomość do domu kowala dotrze nad ranem.

Dudkowie czuwali cała noc. Rano, gdy usłyszeli łomotanie do drzwi, poderwali się, by córce otworzyć. W drzwiach stali jacyś ludzie, wśród których Józek rozpoznał Jaśka, sąsiada z zagrody obok.

– Józek, na Sokolice tobie trza iś – odezwał się tenże sąsiad, Jasiek Bystry, co swoją czwórkę koni od lat do kowala prowadzał, a niejed-ną wódkę imieninową razem wypili.

60 Õ

– Co wy tu, Jasiek? Ka moja Hanka?! – Józek zaczął przerażony, ale kiedy zobaczył, jak tamci opuszczają oczy, aż przysiadł na progu. Po chwili milczenia sąsiad podszedł bliżej, objął Józka ramieniem i cicho powiedział.

– Łona tam z tym Antkiem lezy, łod pieruna... Juhasy ich haj nalyźli … – Próbował jakoś wytłumaczyć, ale w końcu i nim płacz wstrząsnął, i twarz w koszuli schował. Żona kowala stojąca za nim na kolana upadła, podnosząc ręce do góry. Krzyk, jaki wyrwał się z jej piersi, zmroził serca mężczyzn zebranych przed chatą.

Pamiętam, że tego dnia kilkadziesiąt osób ruszyło stromą ścieżką na Sokolicę, by sprowadzić w dół do wioski oba ciała. Kiedy tam dotarliśmy, młodzi leżeli złączeni w uścisku, w który pewnie zastała ich zdradziecka błyskawica. Hanka wtulona w Antka, jakby szukała bezpiecznych ra-mion mogących ją ochronić przed ryczącym żywiołem. Ubrania mieli popalone, skórę sczerniałą. Kilku mężczyzn próbowało ich rozdzielić, ale oba ciała za żadne skarby nie chciały puścić jedno drogiego, nawet, gdy wyłamywać zaczęli zdrętwiałe palce. Przewrócono więc połączone zwłoki na bok, tak, że twarz Hanki, jakkolwiek nadpalona przez grom, była jednak do rozpoznania. Wtedy dopuszczono do nich rodziców. Matka łkała tylko cicho, bo łzy wszystkie wylała już w drodze na górę. Ojciec ukląkł nad nimi i Bóg mi świadkiem, widziałem, jak bieleją włosy na jego głowie. Mężczyźni podnieśli odrętwiałego Józka tak ostrożnie, jakby się bali, że może się rozpaść. Potem oba ciała dźwignęli na połą-czone ze sobą deski, owinęli derką i powoli zaczęli schodzić stromym szlakiem w dół.

Na drugi dzień ludzie wyszli znów z domów do swoich zajęć w polu, na łąkach, do stajni i sadów. Wyszedł też Józek i usiadł na ławie przed kuźnią. Siedział tak cały dzień, aż przyszła po niego zapłakana żona i zabrała na posiłek, który odsunął od siebie niemrawo.

Od tego dnia podkowy znów częściej odpadały od końskich kopyt, a wozy jak dawniej podskakiwały nawet na prostych odcinkach wio-skowej drogi. Nikt nie miał jednak pretensji do kowala Dudki.

Nikt także nie zapytał nigdy głośno, co robili Antek i Han-ka w nocy w czasie burzy na krawędzi trzystumetrowej przepaści.

Õ

Opowiadanie zdobyło I miejsce za prozę w Konkursie Literackim im. Ireny Golec w Kąkolewnicy, 2012, a także I miejsce w Konkursie Literackim „Rozum czy Serce” w Łodzi, 2013.

Ostatnie życzenie

62 Õ

Wyruszyli wcześnie rano, jeszcze przed upałami. Gdy podjeż-dżali powyżej parkingu, okolica wydawała się pusta. Zaraz jednak zjawił się Słowak, twierdząc, że parking jest niżej,

i że nie można tu wjeżdżać. Ela wyjęła dwadzieścia euro i podała, mu mówiąc, że musi się tu zatrzymać. Dlaczego? Bo wyżej już nie można. Dalej zaczynał się żółty szlak. Słowak zajrzał przez szybę do środka samochodu, gdzie jej mąż Marek zmagał się z pasem bezpieczeństwa. Potem popatrzył na kobietę i oddał jej banknot.

– Macie telefon? – Zapytał uważnie spoglądając jej w oczy.– Tak – odpowiedziała, pomagając Markowi stanąć obok samo-

chodu.Parkingowy pokiwał głową i odszedł. Chyba zrozumiał. Jej spojrze-

nie, determinację i dramat. Marek stanął prosto, podpierając się kijami do marszruty. Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jego papierowo bladej twarzy. Spojrzał w górę, na szlak znikający w lesie. Gdzieś tam, o godzinę drogi stąd jest miejsce naznaczone niebiańskim spokojem. Tak bardzo chciał tam dojść, zobaczyć ten cudowny zakątek jeszcze raz. Elżbieta odradzała mu to wiele razy. W końcu wiedziała, że musi się zgodzić. Użył słowa „ostatnie życzenie”. Uderzył poniżej pasa i nawet ona, kobieta, zgięła się w pół.

Powoli ruszyli kamienistą drogą. Pogoda zapowiadała się doskonała. To dobrze – pomyślała, biorąc pod uwagę, że powrót pewnie odbędą

na pokładzie śmigłowca ratunkowego. Wszystko opłaciła i uzgodniła. Nie była nawet pewna, czy wejdą nad wodospad, ale wiedziała dobrze, że zabraknie mu sił, by zejść.

63Õ

Na szlaku byli na razie sami. Szli bardzo powoli. Marek co chwila obcierał twarz chustką, przystając co kilkadziesiąt kroków. Wyglądał tak jak dawniej. Może trochę pobladł i schudł, no i te włosy. Bujna czupryna, której zawsze zazdrościł mu znajomy fryzjer, została pewnego ranka na poduszce. Położył się spać po trzeciej chemii i rano wstał praktycznie bez włosów. Tego dnia płakała wiele godzin. A Marek milczał. Zbierał te włosy z poduszki do reklamówki powoli, skrupulatnie, wyłuskując naj-drobniejsze włoski wbite w materiał. Przyglądała się temu zdruzgotana, zasłaniając twarz dłonią. Potem wyrzucił tę reklamówkę do kosza i poprosił o jakąś chusteczkę. Wtedy, gdy wiązała mu chustę ma głowie, po raz pierw-szy powiedział, że muszą znowu pojechać do Słowacji. Jakby przeczuwał, że terapia zawodzi. Początkowo zgodziła się bez słowa, ale potem, widząc jak szybko traci siły, zaczęła mieć wątpliwości. Chciała jeszcze tłumaczyć swoje wahanie brakiem czasu, ale pewnego wieczoru, gdy zmieniała mu plaster z lekiem narkotycznym na plecach, a Marek znów wspomniał o Słowacji, dotarło do niej, że jej mąż umiera. To wtedy wybrzmiały słowa „ostatnie życzenie”. Rzuciła wszystko i powiozła go na południe.

Młynicka Dolina otwierała powoli przed nimi malowane ziele-nią ramiona. Nawet bardzo powoli, bo po godzinie nie wyszli jeszcze z lasu na otwartą przestrzeń. Marek był potwornie zmęczony. Słońce stało jeszcze nisko, drzewa dawały przyjemny cień, ale za chwilę wyj-dą naprzeciw masywom górskim, gdzie szlak wspina się mocno po kamieniach, a Młynicki Potok wezbrany po deszczach wdziera się pod nogi, szukając ujścia w położone niżej doliny. Jeszcze przed wy-ruszeniem rano Marek wmusił w siebie trzy Nutridrinki. Najpierw pił zwykłe, dla wzmocnienia. Teraz każdego ranka próbował przełknąć choć jeden Nutridrink Protein. Gdy zobaczyła dziś rano trzy puste pojemniki, domyśliła się, że jej mąż szykuje się na ciężki bój z ogar-niającą go słabością. W tej chwili choroba zdawała się punktować go przy każdym niepewnym kroku. Jak zawodowy bokser z uśmiechem pogardy okładający bezbronnego amatora.

Po prawej przyjemnie szumiał potok. Na chwilę zboczyli ze szlaku, by zanurzyć w nim ręce. Kiedyś sprawdzali czas, kto dłużej wytrzyma po zanurzeniu rąk w lodowatej wodzie. Uśmiechnęła się na to wspo-mnienie, ocierając czoło męża zmoczoną w wodzie chustką.

64 Õ

Milczeli. Od momentu wejścia na szlak milczeli. Tak jak tego dnia, gdy Marek wrócił do domu z rozpoznaniem choroby. Zawsze narzekał, że w jego szpitalu nie ma dobrego radiologa. Teraz wystarczył słaby ra-diolog by rozpoznać przerzuty. A te były wszędzie. Siedział w jadalni z kamienną twarzą, trzymając w ręku ten wynik tomografii.

Przeklęty kawałek papieru, który był teraz jak wyrok śmierci z opóź-nioną wykonalnością. Jego koledzy z oddziału stanęli na wysokości za-dania. Szybkie rozpoczęcie terapii w najlepszym ośrodku w kraju. Z każ-dego wyjazdu wracał taki sam jak wtedy, gdy po raz pierwszy w domu pojawiło się słowo „rak”. Siedział, milczał i zapadał się w sobie. Po miesiącu było kilka dobrych dni. Wtedy, porządkując papiery, z jakimś nerwowym podnieceniem pokazywał jej wiersze zaprzyjaźnionych poetów, których wcześniej nie miał czasu przeczytać.

– Popatrz, Eluniu – mówił do niej – jakie to piękne, co on napisał. Jakby chciał nadrobić stracony czas i przeżyć ten, który mu pozostał,

z pełną kontrolą wyostrzonych zmysłów. Spojrzała na niego, gdy odpoczywał na kamieniu przy potoku. Ich

oczy spotkały się na chwilę. Uśmiechnął się, a ona odwróciła wzrok, by się nie rozpłakać. Wstał i powoli ruszył w górę, podpierając się kijami. Powlokła się za nim, jeszcze słabsza w tej chwili niż on. Wyszli na środek ożywionego porannymi promieniami wąwozu. Otulona kosodrzewiną ścieżka pięła się do góry, to znów zbliżała do cicho szumiącego potoku. Cienia było niewiele, ale Marek nie odpoczywał tak często jak wcześniej. Patrzył uważnie pod nogi i parł metodycznie, kamień po kamieniu, metr po metrze, popychany jakąś przedziwną siłą.

Najpiękniejsze miejsce na ziemi. Tak mówił o tym zakątku od dnia, gdy pierwszy raz tu trafili. Siedzieli wtedy nad brzegiem jeziora, wsłu-chując się w obezwładniającą ciszę. Od wschodu pochylały się nad nimi Satan i Zadnia Baszta. Od południowego zachodu kojący cień rzucały na swoje zbocza kolejne Soliska – Szczyrbskie, Pośrednie i Wielkie. Nad kotliną krążyły chmury w sposób absolutnie niezwykły, jakby przywiązane do ziemi sznurkami, robiły kółka nad ich głowami. Da-leko w dole mrugała powierzchnia Szczyrbskiego Jeziora. Nieliczni turyści wkraczali do tego raju na ziemi i znikali na szlaku okrążającym Solisko. Siedząc na kolorowych mchach, nie zazdrościli im, że odcho-

65Õ

dzą w góry. Ela i Marek już znaleźli swoje miejsce. Kawałek ogrodu Eden zagubiony w słowackich Tatrach. On nie zabrał ze sobą wtedy aparatu fotograficznego, ale nie żałował mocno. Mówił potem, że te obrazy chowa w sercu jak wielki skarb.

Na wspomnienie tych chwil coś ścisnęło ją za gardło. Uświado-miła sobie, że to może ostatnie ich wyjście w góry, ostatnie wspólnie spędzone chwile, ostatnie wszystko. Tym bardziej wstyd pomieszany z bólem rozlał się niepokojącym uczuciem w jej piersiach, bo przez wiele lat myślała, że istotną wartością jej życia jest praca. Mąż oczywiście także, oraz dzieci i dom. Ale to wszystko miała, nie musiała się mar-twić o miłość, przynależność uczuciową czy swoje miejsce na świecie. Martwiła się więc o pracę. Gdy pewnego dnia upadła jej firma, Marek dwoił się i troił, by znaleźć jej zajęcie. Język obcy, etat w nowo otwartej przychodni, nawet woził ją do swoich sędziwych pacjentów, by czuła się potrzebna, pomagając innym. To wszystko okazało się za mało. Za-padła w letarg depresyjny, izolując się od wszystkiego i od wszystkich. Dopiero jego choroba postawiła ją do pionu. Dotarło do niej boleśnie, że miłość to ulotny dar, dany jej tylko na chwilę. I że właśnie ta chwila się kończy. Przy tym wszystkim, co przeżywała, widząc, jak jej mąż umiera, potrzeba pracy stała się szczegółem śmieszna. Teraz, gdy walił się w gruzy cały jej świat, upadek jego nieistotnej składowej jak ambicje zawodowe mógł co najwyżej wywołać na jej obliczu uśmiech pobłażania.

Ścieżka złagodniała. Szli teraz na Satana, a po lewej, nad kosodrze-winą dumnie prężyły się granie Solisk. Powietrze było jak kryształ. Kontrasty kolorów nieba i skał wywoływały zawrót głowy, jakby zbyt dużo piękna i czystości wpadało do płuc z każdym oddechem. W oddali przed nimi pojawił się wodospad Skok.

– To jeszcze tak daleko – zaniepokoiła się Ela, spoglądając na zmę-czonego męża.

– Damy radę – powiedział Marek, jakby chciał ją uspokoić i nie przerywając mozolnego marszu, wystukiwał kijkami rytm wędrówki na kamienistym szlaku.

Młynicki Potok znów szumiał odważnie, teraz coraz mocniejszy, choć wciąż odpowiedzialny w swoim korycie. Już po kilkunastu minu-tach doszli do małego stawu pod wodospadem. Marek z ulgą usiadł na

66 Õ

mchu, walcząc o powietrze. Ela znów pobiegła do stawu, by przynieść mokrą chusteczkę i położyć mu na głowie.

Gdy chwilę odpoczął, spojrzeli w górę, na wodospad. Po lewej stro-nie widać było zarysy łańcuchów, przeszkody, której prawdopodobnie osłabiony Marek nie pokona. Chyba zrozumieli to oboje, że nie dotrą do wymarzonego celu ich wędrówki.

– Nie dojdziemy tam dzisiaj – odezwała się ostrożnie Ela.– To nic – odpowiedział cicho Marek, kładąc się na mchu. – Tu też

jest bardzo pięknie.Kobieta usiadła obok, a on z trudem podniósł głowę i położył na jej

podkulonych nogach. Teraz już nie wiedział, czy to chmury kołują nad nim, czy cały świat wiruje mu przed oczami.

– Wiesz, kiedyś chciałem tam pójść – zaczął Marek słabym głosem, patrząc na szlak wspinający się w kierunku Szczyrbskiego Szczytu.

– Gdzie? – zapytała Ela, podążając za jego spojrzeniem.– Tam, w góry, przed siebie – usłyszała cichą odpowiedź – ale kiedy

o tym myślałem, tak wiele rzeczy trzymało mnie tu, w dolinach – prze-rywał, co chwila łapiąc oddech.

– Teraz, kiedy nic mnie już nie trzyma, zabrakło mi sił – dodał jeszcze i zamknął oczy.

– Kiedyś pójdziesz – głaskała jego łysą głowę, uważając, by nie kapały na nią łzy – jeszcze tam pójdziesz, zobaczysz.

Ludzie schodzący w dół Młynicką Doliną byli świadkami nieco-dziennego w Tatrach widowiska. Czerwony śmigłowiec, wisząc nad stawem, podejmował turystę leżącego na noszach. Na ziemi pod ha-łasującą maszyną stała kobieta, podtrzymując nosze, gdy podnosiły się w kierunku otwartych drzwi śmigłowca. Trzymała ręce wysoko w gó-rze, nawet gdy nosze były już kilka metrów nad ziemią. Podmuchy łopat maszyny targały jej długie czarne włosy, wciskały łzy z powrotem w jej przekrwione oczy. Oto jej mąż poszedł na ostatnią wędrówkę. W góry, ścieżką, z której nie ma już powrotu.

Õ

Opowiadanie zdobyło II miejsce w Konkursie Literackim IV edycję o Różę Karoliny, 2012.

prośba o...

68 Õ

Wieczorem przechodził obok jego sali, spiesząc się jak zwy-kle. Zajrzał do środka i w przelocie dostrzegł to spojrzenie. Człowiek leżący w środku miał wzrok utkwiony w drzwiach,

jakby na kogoś czekał.Znał doskonale sytuację tego nieszczęśnika. Rak żołądka, z licznymi

przerzutami, te do kości praktycznie nie reagowały na leki przeciwbó-lowe. Pacjent cierpiał od kilkunastu dni. Wszedł na chwilę do środka.

Dałem mu już wszystko – pomyślał, ujmując go za rękę. Jak to się dzieje, że on jeszcze żyje, przecież nie ma w tym cieniu człowieka ob-leczonym szarą skórą ani jednej zdrowej tkanki. Mofrina* w pompie, fentanyl w plastrach. Jeśli dołożę mu dolargan, to ryzykuję, że się nie obudzi. A może tak byłoby lepiej dla tego biedaka...

Jego smutne rozmyślania przerwał słaby głos.– Doktorze – wyszeptał z trudem leżący – proszę nie odchodzić.– Boli pana, panie Tolarski? Zaraz coś na to poradzimy – lekarz wy-

recytował starą formułkę, którą trzymał na takie okazje, choć sam nie wierzył w swoje zapewnienia.

– Nie o to chodzi... – pacjent zrobił przerwę, z trudem łapiąc powie-trze – boli, bo tak musi być.

Staruszkowi miesza się w głowie, może ma przerzuty do mózgu – pomyślał lekarz, dotykając czoła chorego.

– Nie o to chodzi, doktorze... – zawiesił głos Tolarski. – Ja by-łem w Gdyni w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym.

* Morfina, fentanyl, dolargan, – silne narkotyczne leki przeciwbólowe.

69Õ

W tych słowach było jeszcze więcej bólu niż w wykrzywionym cier-pieniem obliczu. Wyczuł, że ten człowiek chce powiedzieć coś ważnego. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut będzie mecz.

„Może zdążę”, przemknęło mu przez myśl, gdy siadał na łóżku.– W Gdyni, panie Tolarski, a co tam było w siedemdziesiątym?Przyszło mu do głowy, że w tym roku się urodził, to już tak dawno.– Byłem w stoczni, jak był strajk... – pacjent ciągnął słabym głosem.Lekarz starał się coś sobie przypomnieć, strajk, stocznia, Wałęsa,

jakieś strzępki informacji.– No i co pan tam robił? – doktor zapytał z grzeczności, bo zostało

osiem minut do meczu.– Mordowałem ludzi...Tym razem lekarz przyjrzał się leżącemu z wielką uwagą. „On naprawdę majaczy” – zaniepokoił się. Już miał wychodzić po

haloperidol*, gdy szarpnięcie za rękaw zatrzymało go w miejscu.– Doktorze, byłem ubekiem, zamęczyłem tam w katowni... kilku

ludzi...Słowa wybrzmiały w absolutnej ciszy jak uderzenia siekiery w wieko

trumny. Powiało chłodem. W bladym świetle podłogowej lampy lekarz dostrzegł przytomne, zwężone bólem oczy. Zrobiło się dziwnie. Spojrzał na okno, było szczelnie zamknięte. Jeszcze raz uważnie popatrzył na leżącego przed nim człowieka.

– Tyle lat, doktorze – kontynuował tamten – tyle kłamstw, tyle nienawiści…

Teraz patrzył w sufit. Jakby przywoływał obrazy z przeszłości, ciągnął swoją opowieść.

– Ja teraz wiem, ile krzywdy z mojej winy... One już czekają na mnie... tu obok...– ostatnie słowa zabrzmiały, jak płacz.

Lekarz poczuł dreszcz na plecach. Skąd to zimno do cholery, może przeciąg? – pomyślał, rozglądając

się nerwowo.– One czają się, czekają na mnie...– Kto? – zapytał zniecierpliwiony doktor.

* Haloperidol – lek psychotropowy stosowany w leczeniu majaczeń.

70 Õ

Przerażone oczy znów napotkały zaniepokojone spojrzenie lekarza.– Demony...– Jakby powiew z ust, może nawet nie słowo, ale drżąca

strachem nuta, przykleiła się do skóry lekarza jak zimna smoła.– O czym pan mówi, panie Tolarski, lepiej niech pan spróbuje się

przespać – zdenerwował się doktor, chcąc wycofać się z niezręcznej sytuacji.

– Tak, prześpię się – zrezygnowany głos chorego był ledwie słyszalny – pan da mi ten dolargan, tak będzie lepiej...

– Dobrze, panie Tolarski, zaraz przyniosę lek – lekarz poklepał pacjenta nerwowo po ręce i siląc się na uśmiech, wyszedł z sali, czując cały czas na plecach nieprzyjemny chłód. Szybkim krokiem ruszył korytarzem, by zlecić haloperidol w dyżurce pielęgniarek, gdy nagle zatrzymała go wątpliwość. Odwrócił się, spojrzał w czerń korytarza, czując jak zimny pot spływa mu po plecach.

– Skąd Tolarski wiedział o dolarganie, przecież do tej pory nigdy nie brał tego leku...?!

Õ

Opowiadanie wyróżnione w Konkursie Literackim w Lublinie, 2012.

przedsionek piekła

72 Õ

Matka opowiadała mi w dzieciństwie, jak to kiedyś Bóg zstąpił na ziemię w postaci człowieka, Jezusa i zbawił wszystkich ludzi. Po-tem w kościele słyszałem o tym wiele razy. Ksiądz mówił, że Bóg

przychodzi do nas na każdej mszy. Ale wtedy, w roku 1942 roku, nie wi-działem Boga pośród pól, lasów i zagród otaczających nasz dom we wsi Obórki. Za to na ziemię zstąpił diabeł, siejąc grozę, mordując, podpalając, zdzierając z ludzi skórę, wydłubując im oczy. Miałem wtedy dziewięć lat.

Wieści o bestialstwie nacjonalistów ukraińskich i niemieckich docie-rały do wsi coraz częściej. Ludzie nie do końca mogli w to uwierzyć, no bo przecież znali tych, którzy określani byli jako bezwzględni mordercy. Mieszkali z nimi tyle lat, pomagali im i przyjmowali od nich pomoc.

Czy ktokolwiek z Polaków zdawał sobie sprawę, że na tych terenach polscy magnaci zamęczyli tysiące kozaków? Nienawiść narastała, odczuwana wszędzie, jak groźne pomruki dalekiej jeszcze nawałnicy.

Nikt ani przez chwilę nie podejrzewał, że szatan przyczaił się przez tyle pokoleń, by, korzystając z wojennej zawieruchy sączyć jad do uszu młodych Ukraińców: To wasza ziemia, Polacy zawsze byli wrogami, zagarnęli waszą ojcowiznę, trzeba ich wyplenić do jednego.

Wszystko, co było potrzebne do eksterminacji Polaków, mieściło się w starannie wypielęgnowanym diabelskim planie posłużenia się tłumioną od kilkuset lat agresją. W niedługim czasie wielu Ukraińców z dobrych sąsiadów przeistoczyło się w bestie, krwiożercze i ciągle głodne ofiar. Tych ludzi, którym poprzedniego roku pomagali w żni-wach, teraz torturowali z wyraźną przyjemnością, dbając, aby podczas

73Õ

katowania nie umierali za szybko, bo psuło to oprawcom całą zabawę. Spisali nawet listę sposobów na zabicie Polaka. Było tych sposobów ponad 360. Na najwyższym miejscu tej listy było przybijanie gwoź-dziami główek małych polskich dzieci dookoła przydrożnego drzewa, tworząc w ten sposób tzw. wianuszki.

Tego ranka, 13 listopada 1942 roku we wsi Obórki mały Antek miał zobaczyć szatańskie dzieło na własne, dziecięce oczy. Obudził się wcześniej, czując chłód, pomimo że spali całą rodziną pod grubymi pierzynami. Otworzył oczy i dostrzegł matkę krzątającą się po izbie.

– Wstawaj, Antoś, idź po drewno – zwróciła się do chłopca i wyszła do kuchni.

– Zimno, mamo... – zaczął Antek, ale widząc, że matka nie usłyszała, zaczął szukać swojego ubrania. Szybko nałożył gruby kubrak i baranią kurtkę, którą dostał w zeszłym roku po zmarłym bracie Janku. Wsunął gołe stopy w drewniaki. Zwykle, wychodząc z domu, wstępował do kuchni, by złapać kromkę chleba, ale tym razem jakiś ciężar w żołądku sprawił, że nawet nie myślał o jedzeniu. Okręcił szalikiem szyję, nasunął na głowę futrzaną czapkę i otworzył drzwi domu.

Ścieżka prowadziła do stodoły po świeżo usypanym w nocy śnie-gu. Powoli człapał w kierunku drewutni, gdy usłyszał przerażający krzyk. Dochodził od strony zagrody Trusiewiczów. Potem obok domu dostrzegł dwa cienie skradające się wzdłuż ściany w kierunku drzwi. Widząc, że nie dobiegnie do domu niezauważony, szybko zdecydował, że schowa się w drewutni i przeczeka.

Słyszał o napadach Ukraińców. Rodzice napominali, że wtedy trzeba uciekać do lasu. Wskoczył do drewutni obok stodoły, zaryglował drzwi od środka i wdrapał się na drewniany strop pod dachem, skąd przez dziurę pomiędzy deskami obserwował podwórko przed chatą.

Teraz już wszędzie słychać było okropne krzyki. Padło kilka strza-łów. Antek był pewny, że to napad bandytów. Drżał z zimna i strachu, przycupnięty przy drewnianej ścianie, próbując wypatrzyć coś przez dziurę w deskach. Nagle zobaczył, jak jacyś ludzie wypychają z domu jego rodzinę. Marysia, jego młodsza siostra płakała na rękach matki. Czterej uzbrojeni w karabiny napastnicy zaczęli bić ojca. Ten upadł na śnieg, zasłaniając głowę rękami.

74 Õ

– Ти, польська свиня, захотілося тобі нашої землі української?! * – krzyczał jeden z nich, okładając i kopiąc skulonego mężczyznę.

Łzy same zaczęły płynąć z oczu chłopca. Zagryzał wargi, nie mogąc się ruszyć, jakby był powiązany sznurami. Wszędzie biegali jacyś ludzie. Krzyki przybrały na sile. Jeden z napastników złapał jego siostrę, Zosię, za włosy i zaczął ciągnąć ją po śniegu w kierunku studni. Matka rzuciła się, by go powstrzymać, ale potężne uderzenie kołka w głowę rzuciło nią o ziemię. Śnieg dokoła zabarwił się na czerwono. Marysia, przy-gnieciona ciałem matki, zaczęła głośno płakać. Wtedy jeden z bandytów podszedł i wywlekł dziewczynkę za włosy spod nieprzytomnej kobiety, podnosząc dziecko do góry jak kukiełkę.

– Закрий морду, польське падло! ** – wycharczał i wykonał ruch ręką obok głowy Marysi.

Trysnęła krew i ucichł płacz. Świat zamarł. Wierzgające ciało cztero-letniej dziewczynki zdrętwiało i zawisło bezwładnie, w szyi ziała krwawa dziura. Krew ciągle tryskała z poderżniętego gardła. Oprawca rzucił zwłoki dziecka na ciało matki. W tym samym momencie drugi z na-pastników szamotał się z Zosią, chcąc wepchnąć ją do otwartej studni. Dziewczynka broniła się rozpaczliwie, lecz cios noża w klatkę piersiową przerwał jej opór. Nóżki okryte sukienką ostatni raz mignęły w otworze studni, potem dał się słyszeć plusk wody.

Ojciec leżał w kałuży krwi na śniegu przed domem. Dwóch bandy-tów klęczało nad jego nieruchomym ciałem. Gdy wstali, jeden z nich trzymał coś w ręce. Śmiali się. Antek dojrzał włosy wraz ze skórą zerwa-ną z głowy ojca. Nagle strzał poderwał do góry zdrętwiałe ciało chłopca. Zobaczył, jak jeden z napastników opuszcza karabin z dymiącą wciąż lufą. Kilkadziesiąt metrów dalej leżał nieruchomo na śniegu jego starszy brat Józek. Miał 13 lat. Pewnie próbował uciekać.

Świat wokół Antka stawał się nierzeczywisty. Wszystko nabierało koloru krwi, w uszach dźwięczał wciąż wystrzał karabinu. Chłopiec stracił przytomność.

Ocknął się, słysząc, że ktoś nawołuje jego imię. Wspomnienie rzezi bliskich powróciło zimnym dreszczem, który zmroził mu skórę na

* Ty polska świnio, zachciało ci się naszej ukraińskiej ziemi!?** Stul pysk, polskie ścierwo!

75Õ

plecach. Wyjrzał szybko na podwórko, gdzie poruszali się jacyś ludzie. Poznał Domalewskich, znajomych rodziny z zagrody na końcu wsi, przy lesie. Chciał wołać do nich, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. W dole ktoś łomotał do drewutni, ciągle wołając:

– Antek! Antek! Pewnie się domyślili, że jest zamknięta od środka, bo już za chwilę

drzwi z hukiem ustąpiły napierającym ludziom. Znaleźli go szybko. Weszli po drabinie na deski podestu, na którym Antek znalazł ratunek.

Zajrzeli w oczy dziecka. Tego ranka widzieli dużo. Ukraińscy bandyci zamordowali 54 osoby, większość w sposób bestialski, rozszarpując i okaleczając ciała ofiar. Ale to, co zobaczyli w oczach małego chłopca, przeniknęło chłodem serca tych silnych mężczyzn.

Zdejmowali go ostrożnie, jakby był z porcelany. Teraz dopiero płaka-li. Wszyscy. Nieśli go zesztywniałego na swoich ramionach, jak świętą figurę. Zgasłe oczy tego dziecka rozorały na nowo blizny oniemiałych serc. Czy to wszystko jest możliwe?! Czy to w ogóle mogło się wydarzyć?

Kobiety przygarnęły sierotę, tuląc sztywne ciało chłopca do piersi. Mężczyźni układali w stosy ciała pomordowanych. Cisza zaległa nad Obórkami, gdzie prawie nie było już żywych mieszkańców. Cisza za-wiązała usta Antka i na nic się zdały próby przebicia się przez zaporę lęku, podejmowane przez nowych opiekunów.

Nie wypowiedział już nigdy ani jednego słowa.

Nazwiska mieszkańców wioski Obórki, daty i opisane wydarzenia są zgodne z faktami historycznymi.

Õ

pukanie do drzwi

77Õ

Siedział nad zdobionym skórą notesem, próbując przywołać w wy-obraźni choć parę przyzwoitych obrazów. Listopad za oknem był zgniły i mglisty. Na parapecie, wśród przemieszanego z miejskim

brudem lodu dostrzegł ślady gołębi, zanikające teraz jak wspomnienie słońca sprzed kilku dni.

– Nawet one mnie już nie odwiedzają – smętnie zauważył, zamykając notes. Na okładce mieniły się wtopione w skórę rozgwiazdy. Kupili ten notes na targu w Stambule. To był ten moment, w którym jego pisanie trwało w sprincie na długiej prostej, a małżeństwo nie wyrabiało się na zdradzieckim zakręcie. Wtedy wystarczał mu zwykły zeszyt, by napi-sać coś, za czym wyciągali ręce czytelnicy, o co bili się wydawcy. Dziś nawet w tym pięknym notesie nie mógł sklecić do kupy kilku zdań.

Znów spojrzał za okno. Szara rzeczywistość kamienicznego świata. Karykatury ludzi rozumiejące literaturę jako przydatną podkładkę pod telewizyjny stolik. Taksówkarz z parteru naprzeciwko obchodził dookoła klekoczącego mercedesa. Z papierosem w ustach i rozpiętym kożuchem, wyglądał jak Boryna z „ Chłopów”.

„A może o nim napisać?” – przemknęło mu przez myśl, ale uciął to zaraz, zniechęcony brakiem konkretnej historii, zmęczony już teraz perspektywą jej zdobywania. Opowiadanie o wytatuowanym oprychu z bramy przy ulicy miał już dawno za sobą. Owszem, było naprawdę dobre. Po tej opowieści pozostało mu kilka nagród w konkursach lite-rackich. I pusty dom.

Uśmiechnął się, gdy stanęła mu przed oczyma własna kariera literacka. Dostał się do największego w kraju związku literackiego

78 Õ

nie dlatego, że coś napisał. Uczęszczał pilnie na wszystkie spotkania poetyckie, aż wreszcie trafiła się okazja. Potrzebowali sekretarza, a nikt nie chciał zająć się formalnymi sprawami organizacji. Wszyscy nosi-li wysoko głowy w chmurach, ledwie dotykali ziemi. Zgłosił swój akces, przebijając ofertę funkcją skarbnika i został przyjęty. Potem, ponaglany przez kolegów literatów, rozprawił się ze swoją przeszłością. Inni mieli trylogie, chciał i on mieć swoją. Mógł oczywiście napisać dwie zwią-zane tematycznie książki, ale jak to brzmi: trylogia! Trzy niewielkie, niskonakładowe tomy okazały się przyzwoite. „Próba rozliczenia się z przeszłością całego pokolenia”, jak pisali o książkach przychylni recen-zenci ze związku literatów, dała mu prawo do postrzegania siebie jako jednego z nich. Teraz mógł stąpać poetycko, spożywać z melancholią i rozprawiać (co krajanie z kamienicy nazywali „brandzlowaniem”) o liryce i melodii wierszy. Ludzie pamiętający tamte czasy wykupi-li większość nakładu, potem wieczory autorskie, recenzje i ta myśl, by napisać coś naprawdę dobrego. Temat przyszedł sam i w przedziwny sposób splótł się z upadkiem komuny po pielgrzymkach papieża Pola-ka. O tym pisała prasa całego świata. Na tym wypłynął Wałęsa. W tym czasie rzucił na rynek swoją nową powieść. W kraju zdobyła wszystko, co można. Szybko przetłumaczona na kilka języków i ta najważniej-sza wiadomość – nominacja do literackiego Nobla. Mimo że Nobel trafił do amerykańskiego powieściopisarza, sama nominacja zrobiła swoje. Rozdzwonili się wydawcy, zaproszenia na spotkania płynęły z kraju i zagranicy.

I wtedy odeszła Izabela. Nawet nie zauważył pomiędzy kolejnymi odczytami i wykładami, jak

jego własna żona spakowała walizki i wyjechała do rodziny w górach. Kilka dni później do drzwi jego mieszkania zapukał po raz pierwszy ksiądz Krzysztof.

– Szczęść Boże – zagadnął wtedy kapłan, wodząc rozbieganym wzro-kiem od twarzy pisarza do jego butów. Wolański zaniepokoił się. „Czyż-by ktoś doniósł do proboszcza?”.

Zawsze wolał chłodną obojętność niż otwarty konflikt z Kościołem. Przywołał więc na twarz uśmiech i odpowiedział grzecznie.

– Dzień dobry, w czym mogę księdzu pomóc?

79Õ

– Przychodzę prosić pana o przysługę – zaczął ksiądz i widać było, że nerwowo szuka słów, by dobrze wyrazić swoje myśli.

– Chodzi o pieniądze? – szybko zapytał Wolański. – Niedawno dałem spory datek na bernardynów.

– Nie, nie... – zawahał się kapłan.– Proszę wykrztusić – pisarz spojrzał znacząco na zegarek. Może

za dużo tej uprzejmości.– Nie wiem, jak to panu powiedzieć – plątał się dalej ksiądz – chciał-

bym, żeby pan mnie dobrze zrozumiał...– Ależ zrozumiem – literat uśmiechnął się bardziej z politowaniem

niż sympatią – mam coś napisać, epitafium, mowa pogrzebowa?– Och nie, proszę pana – kapłan wykonał ruch ręką, pozostawiając

pisarza przez chwilę w niepewności. – Przysyła mnie tu... przysyła mnie Jezus.

Tu chwila przerwy, otwarte usta pisarza, wysoko uniesione brwi i ta mina, gdy zastanawiamy się, gdzie jest telefon.

– Aha… – bąknął Wolański i skrzywił twarz. – ten Jezus?– Pan pewnie myśli, że zwariowałem – zaczął duchowny, opuszcza-

jąc wzrok.– A powinienem? – Pisarz był coraz bardziej zaniepokojony.– W każdym razie miałby pan prawo – tłumaczył się kapłan – tyle

że to, co mówię, to szczera prawda, widzi pan...– Szanowny panie – przerwał mu gospodarz – kimkolwiek pan jest,

księdzem czy przebierańcem, proszę dać mi święty spokój.Po tych słowach energicznie zatrzasnął drzwi przed nosem dziwnego

przybysza, sprawdzając, czy opuści klatkę schodową samodzielnie, czy będzie trzeba korzystać z pomocy policji.

Jezus – pomyślał literat i zaczął się nerwowo śmiać. Będzie co opowiadać kolegom wieczorem na spotkaniu poetyckim. Na spo-tkanie jednak nie dotarł. Poczuł się źle późnym popołudniem, jakiś ciężar w żołądku, nudności. Zadzwonił, odwołując spotkanie, łyknął Ranigast i położył się wcześniej spać.

Izabela wiedziałaby, co począć – pomyślał, jednak kilka prób nawią-zania z nią kontaktu w ciągu ostatniego miesiąca upewniło go w prze-konaniu, że trzeba dać jej trochę oddechu. Wyjeżdżała już przecież

80 Õ

kilka razy, pełna żalu, i zawsze wracała. A ból brzucha jak przyszedł, tak minie. Rozrywanie w podbrzuszu obudziło go jednak także w środku nocy. Zaniepokoił się na poważnie.

Trzeba będzie wybrać się do lekarza – zastanawiał się, masując brzuch – a może wróci Izabela, ona zna tylu lekarzy.

W ostatnim czasie, kiedy był mocno zajęty, jego żona ciągle chodziła do szpitala i przychodni, skarżąc się na kołatanie serca i bóle w piersiach. Wszyscy lekarze twierdzili zgodnie, że to skutek stresu. Ale jakie ona mogła mieć powody do stresu? Siedzi w domu, nie musi pracować, pieniędzy nigdy nie brakowało, a dzieci poszły już na swoje.

Atak bólu znów przerwał jego rozmyślania. Układał się w różne po-zycje, chodził po mieszkaniu, parzył ziółka. Udało mu się zasnąć dopiero nad ranem. I wtedy zaczął klekotać swoim mercedesem taksówkarz z przeciwka. Zwlókł się z łóżka zły i obolały. Szybko doprowadził się do jako takiego stanu w łazience i pomyślał, że odeśpi później. Wszedł do salonu i stanął zaniepokojony. Mieli piękne, gustownie urządzone mieszkanie. W zachodnim rogu sofa i fotele wokół kawowego stolika ze zdobionego szkła. Od północy fortepian, przy którym siadywała jego żona.

Dlaczego ostatnio grała tak smutno?Kiedy wspominała o porzuconej dla macierzyństwa karierze pianist-

ki, cichła, patrzyła przed siebie długo. Potem kładła palce na klawiaturze i zaczynała grać fragmenty muzyki z filmu „Fortepian”.

Spojrzał na otwarte drzwi do przedpokoju i wtedy, jakby na umówio-ny znak, rozległo się pukanie do drzwi. Wolnym krokiem ruszył w tam-tym kierunku, otworzył szeroko drzwi wejściowe. Za drzwiami stał ten sam ksiądz, który wczoraj zaniepokoił go dziwnymi historiami o kontaktach ze Zbawicielem.

– Proszę mi wybaczyć, panie Wolański, że znów pana niepokoję – zaczął, próbując uniknąć surowego spojrzenia pisarza – ale...

– Jezus! – przerwał mu pisarz, wyciągając do przodu wskazujący palec.– Proszę po prostu to przeczytać – dodał cicho ksiądz i podał Wo-

lańskiemu złożoną kartkę papieru. Ten ujął kartkę w palce wyciągniętej dłoni, otworzył ją, przeczytał

i zemdlał.

81Õ

Otworzył oczy i zobaczył znajomy żyrandol z łopatami klimatyza-tora. Potem nad głową ujrzał zaniepokojone oczy księdza.

– Panie Wolański, jak się pan czuje? – w głosie kapłana brzmiała szczera troska.

– Nie wiem, chyba straciłem świadomość. – Dobrze, że się pan nie potłukł, On nie mówił, że tak pan zareaguje.– Jaki on? – pisarz dochodził do siebie i coś zaczynał sobie przypo-

minać. – Mój Boże, skąd pan wie… To znaczy, skąd ksiądz wie o moim bólu brzucha i taksówkarzu z przeciwka?!

– Ja nie wiem, tak kazał mi napisać Jezus, żeby pan uwierzył, że to naprawdę On mnie przysyła – ksiądz mówił spokojnie, rzeczowo, nie jak wariaci.

Wolański przywołał z pamięci tekst napisany na kartce i zrobiło mu się gorąco. Siadł ostrożnie, dotykając głowy, jakby chciał sprawdzić, czy nie rozbił jej podczas upadku. Potem spojrzał uważnie na księdza.

– O co tu chodzi, skąd ksiądz... co tu się dzieje...? – Proszę mi wierzyć, sam jestem w trudnej sytuacji. Byłem do tej

pory zwykłym wikarym u bernardynów, aż tu nagle zaczął mówić do mnie Zbawiciel. Owszem, modliłem się w Odnowie w Duchu, prosiłem o dar zrozumienia cierpiących, ale takie coś? Pan wie, jakie to trudne, co ja przeżywam?

Głęboko zasiany niepokój utrudniał pisarzowi zebranie myśli.– Czy pan mi wierzy? – ksiądz zapytał błagalnym tonem.– Chyba muszę – Wolański zatopił twarz w dłoniach, pocierając

intensywnie czoło. – I co jeszcze powiedział księdzu... Jezus?– Tego nie mogę dziś wyjawić. Powiem tylko, że On wzywa pana

do nawrócenia.– Nawrócenia? A cóż to takiego jest? – Zmęczone oczy Wolańskie-

go wpatrywały się w podłogę.– On prosi o przywrócenie porządku Bożego w pana domu, panie

Wolański. Na pierwszym miejscu musi być Bóg, potem pana żona, dalej dzieci, a dopiero na końcu pisanie. Inaczej pana przyszłość... – tu ksiądz zamilkł, jakby wyjawił za dużo. – Wiem, że pan nie wierzy w piekło, ale niech pan uwierzy mnie, że to największy sukces szatana, iż lu-dzie w niego nie wierzą.

82 Õ

– A więc czeka mnie piekło – Wolański patrzył w punkt na przeciw-ległej ścianie – gdy umrę?

Odpowiedziała mu wymowna cisza. – Proszę księdza, proszę mnie teraz zostawić – dodał literat słabym

głosem. – Oczywiście, rozumiem – ksiądz wstał ze złożonymi dłońmi jak do

modlitwy. – Byle nie za długo pan myślał, bo nie zostało dużo czasu. – Mnie? – Pisarz spojrzał w górę z czeluści fotela na młodego księdza,

który teraz wyglądał jak posąg przyzwoitości. Ale kapłan nie odpowie-dział, tylko skierował się do wyjścia.

– Nie wzywałem karetki, bo On powiedział, że nie potrzeba – tłu-maczył, wychodząc.

– Proszę księdza – zatrzymał go Wolański słabym głosem. – Czy On tu jest?

Kapłan odwrócił się i spojrzał na pisarza serdecznie. Uśmiechał się tak dłuższą chwilę, po czym ruszył do wyjścia.

Spojrzał znów w okno. Był zbyt słaby, by wstać. Ostatnia che-mia w szczególnie paskudny sposób odebrała mu cała chęć do życia. A nie doszedł jeszcze przecież do sił po operacji. Lekarzy już nie słu-chał. Ksiądz, a właściwie Jezus ustami księdza, powiedział, że do końca miesiąca zabierze go do siebie. Nie zdąży już więc opisać tej niezwykłej i ostatniej historii swojego życia.

Żeby tylko Izabela wróciła. Reszta jest już nieważna. Spędzić tę Wielkanoc z rodziną, a potem... trudno. Trudno targować się z Bo-giem o życie. Zwłaszcza kiedy człowiek ma puste ręce. Każdy z nas ma takie same puste ręce, nawet jeśli sądzi, że nie był taki najgorszy. Teraz docierało to do niego w bardzo niepokojący, wręcz bolesny sposób. Jak świadomość zawalonego życiowego egzaminu albo jak ból bezdzietności.

Kiedy dzwonił do Izabeli, błagał, żeby wróciła na święta. Nie powie-dział jej ani dzieciom o chorobie. Nie chciał, żeby przyjechali z litości.

Dziś jest ten wielki dzień, ostatni dzień. Dziś będzie ich prosił o wy-baczenie. Dziś, jeśli przyjadą, ucałuje ich naprawdę szczerze. Dziś wyzna prawdę o swoim sławnym, nędznym życiu.

83Õ

Spojrzał w kierunku przedpokoju. Stukanie zegara ze ściany, ledwie dosłyszalne odgłosy kropli spadających na resztki pasty do zębów w ła-zienkowym zlewie. I te dalekie, rytmiczne klapnięcia jakby kroków na klatce schodowej. Stuk, klask, plusk, tuk... Wszystko narasta, pęcznieje i raptownie milknie, ot tak.

Zrobiło mu się ciepło. Ktoś stał pod drzwiami. Podnosił rękę, by cofnąć ją, zaciskając palce. A więc to właśnie teraz, to ta wielka chwila ma się wydarzyć.

Zamknął oczy i nie drgnął nawet, gdy rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

84 Õ

Tadeusz Karabowicz

znaki kreujące narrację literacką w opowiadaniach

andrzeja chodackiegoOpowiadania Andrzeja Chodackiego to utwory o dużej wyobraźni

oraz narracji literackiej. Dla czytelnika będą one sporym wyzwaniem, stanowią bowiem zapis autentyczny i szczery. Definiując pojęcie opowiadania rozumianego przez autora, należy powiedzieć, że jest to przemyślana forma wypowiedzi powiązana opisem, którą wyróżnia ciekawa fabuła oraz uplastycznienie zdarzeń.

Wrażliwość autora na otaczający świat, zderza się w utworach z kreacją ponadczasowego autobiografizmu, dając tym samym ob-razy o znacznej sile literackiego wyrazu. Akcja opowiadań ukazuje ponadczasowość zdarzeń, którą Andrzej Chodacki rozumie jako kre-ację rzeczywistości osobistej, by w ruchomej i wartkiej akcji zawrzeć znaki istnienia i poprzez to odsłonić egzystencję ludzkiego bytowania.

Utwory Andrzeja Chodackiego posiadają zazwyczaj jednowątkową fabułę i jako gatunek epicki podobne są do noweli, ale różniące się od niej większą swobodą konstrukcji, brakiem wyraźnie zaznaczonego punktu kulminacyjnego czy obecnością dodatkowych wątków. Puen-ta w opowiadaniach autora, stanowi rodzaj kompozycji ramowej, gdzie

85Õ

znaki narracyjne wyznaczają układ treściowy lub sytuację fabularną. Ważną rolę w utworach Andrzeja Chodackiego odgrywa czytelna koncepcja literacka, uwidoczniona w znajomości tradycji historycznej poprzez jej rekonstrukcję czy fikcyjne jej przedstawienie.

Bohater opowiadań Andrzeja Chodackiego zmaga się z rzeczywisto-ścią, pragnie zmienić świat na lepszy, mówi o dobroci oraz uczciwości. W opowiadaniach eksponowana jest skarga o krzywdzie zadawanej człowiekowi przez drugiego człowieka. Autor w wyraźny sposób opisuje także postawę człowieka wobec rzeczywistości zewnętrznej i wobec Boga. W opowiadaniach Bóg jest absolutem, to on daje znak swojej obiektywnej obecności, by człowiek, widziany jako bohater liryczny opowiadań, nie czuł się osamotniony, by jego zagubienie w meandru-jącym życiu nie przytłoczyło go.

W utworach Andrzeja Chodackiego, rozgrywa się dramat dwutoro-wości życia. Po jednej stronie świeci się dobroć i nadzieja, a po drugiej stronie czai się drapieżność, zaskoczenie czy rozpaczliwa klęska. Ta dwu-torowość narracji, nadaje opowiadaniom ważnego aspektu osobistego, ujętego w literackie karby i przeplatanego doświadczeniem osobistym. Stąd w utworach autora występuje czasami bohater epizodyczny lub drugoplanowy, by narracja opowiadań konkretyzowała wyodrębnione elementy dzieła poprzez uchwycenie idei utworu i nadawała im czy-telniczego dopełnienia.

Andrzej Chodacki z uporem kronikarza opisuje w swoich utworach przeszłość, którą by można nazwać wydarzeniami minionego czasu. Wydarzenia z przeszłości w utworach autora nabierają nowych zna-czeń, aktualizują historię, dynamizują jej meandry, uzmysławiają fakt bycia w historii cząstką nas samych. To ważny aspekt twórczości, lata minione bowiem opisywane językiem literackiej narracji wybiegają poza teraźniejszy horyzont ludzkiej egzystencji. Są znakiem dopowie-dzianych kodów historii oraz jej obrazami. Kody te trwają w pamięci człowieczej oraz w przedmiotach przez nas pozostawionych jako znak lub świadectwo dla przyszłych pokoleń.

Twórczość Andrzeja Chodackiego sytuuje się w literackim pokole-niu przełomu, gdzie widoczny jest wyraźny bunt przeciwko zastanym schematom i układom konwencji literackich. Opowiadania autora burzą

86 Õ

ten schemat, zaznaczając swoją odrębność, by w zwartej treści wyrazić charakterystykę czasu czy głębię swoich przekonań.

Zastanawiając się nad twórczością Andrzeja Chodackiego, nie spo-sób pominąć jego osobistej autobiografii. Z wykształcenia jest on leka-rzem, z powołania poetą oraz pisarzem. W polu jego widzenia znajduje się także muzyka i fotografia. Ale najbardziej charakterystyczną cechą życiową autora pozostaje jego głęboka wiara w drugiego człowieka. Motywem literackim mającym określoną ponadczasową wymowę pozostaje motyw miłości. Motyw ten w opowiadaniach pogłębiony jest poprzez relację Bóg–człowiek. Relację tę autor, opisując w swoich opowiadaniach, uwypukla i nadaje jej funkcję kreacji literackiej.