Upload
others
View
5
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
Wydawnictwo ZnakKraków 2016
Mistrz i Małgorzata
Michaił
Bułhakow
PrzełożyliLeokadia Anna Przebinda
Grzegorz PrzebindaIgor Przebinda
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 9
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi
Pewnego razu wiosną, gdy rozżarzone słońce znikało za horyzontem, na Patriarszych Prudach w Moskwie*2 pojawili się dwaj obywatele. Pierwszy – około czterdziestki, ubrany w szary letni garnitur3 – był niewielkiego wzrostu, przysadzisty, ciemnowłosy, łysawy, swój elegancki kapelusz4 niósł w ręku, a jego gładko wygoloną twarz zdobiły nienaturalnej wielkości okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty chłopak z potarganymi rudawymi włosami, w kraciastej cyklistówce5 zsuniętej do tyłu – miał na sobie koszulę w kratę, wymięte białe spodnie i czarne tenisówki.
Pierwszym był nie kto inny jak Michał Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i przewodniczący zarządu jednego z najważniejszych moskiewskich stowarzyszeń pisarzy, w skrócie zwanego Massolitem6, a towarzyszył mu poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, piszący pod pseudonimem Bezdomny7.
Gdy tylko pisarze znaleźli się w cieniu dopiero co zazielenionych lip, ruszyli od razu w stronę kolorowej budki z wywieszką: „Piwo i napoje chłodzące”.
Tu wypada zwrócić uwagę na pierwszą dziwną okoliczność związaną z tym strasznym majowym wieczorem8. Otóż nie tylko przy budce, ale w ogóle w całej alei równoległej do Małej Bronnej9 nie było żywego ducha. W porze, gdy wprost nie dało się oddychać, gdy
* Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy.
10 Część I
słońce, rozprażywszy Moskwę, staczało się ciężko w suchych oparach gdzieś za Sadowoje Kolco10, nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławce – aleja była pusta.
– Butelkę narzana11! – poprosił Berlioz. – Narzana nie ma – odpowiedziała kobieta w budce i na wszelki
wypadek obraziła się. – A piwo jest? – ochrypłym głosem zapytał Bezdomny. – Piwo przywiozą pod wieczór. – A co w ogóle macie? – spytał Berlioz. – Napój morelowy, ale ciepły. – Niech będzie, byle szybko!Napój morelowy buchnął żółtą pianą, w powietrzu zapachniało
jak u fryzjera. Literaci wypili, obaj natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usadowili się na ławce12, twarzą w kierunku stawu, a plecami do ulicy Bronnej.
I oto zaszła druga dziwna okoliczność, tym razem dotycząca samego Berlioza. Czkawka nagle mu przeszła, serce walnęło w piersi i na moment gdzieś się zapadło, po czym wróciło na miejsce, ale tkwiła w nim teraz tępa igła. Na dodatek z niewiadomych powodów ogarnął go tak przejmujący strach, że zapragnął czym prędzej uciec z Patriarszych Prudów, ile sił w nogach.
Rozejrzał się zatrwożony, nie pojmując, co go tak przeraziło. Zbladł, wytarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się ze mną dzieje? Czegoś takiego jeszcze nie było… serce płata mi figle… jestem przemęczony. Czas rzucić to wszystko w diabły i jechać wreszcie do Kisłowodzka13…”.
Wtedy gorące powietrze przed nim zgęstniało i utkała się z tego powietrza przezroczysta postać jakiegoś przedziwnego osobnika. Na maleńkiej głowie dżokejka, do tego kusa kraciasta marynarka, też jakby z powietrza… Typ nieprzeciętnie wysoki, ale coś wąski w ramionach, niezmiernie wychudzony, a do tego, proszę zauważyć, co za szydercza mina!
W życiu, jakie Berlioz wiódł do tej pory, nie było miejsca dla podobnych zjawisk. Zbladł jeszcze bardziej, wybałuszył oczy i pomyślał w osłupieniu: „Coś takiego istnieć nie ma prawa…”.
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 11
Ale niestety, to coś istniało w najlepsze – długi, przezroczysty typek unosił się tuż nad ziemią i kołysał przed nim w lewo i w prawo.
Berliozem owładnęło nagle tak silne przerażenie, że aż musiał zacisnąć powieki. A gdy je otworzył, okazało się, że już po wszystkim – widmo się rozpłynęło, kraciasty zniknął, a tępa igła wyskoczyła z serca.
– Tfu, do diabła! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwan, przed chwilą o mało co nie dostałem udaru z gorąca! Miałem nawet coś w rodzaju halucynacji…
Spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach wciąż czaiły się resztki trwogi, ręce mu się trzęsły. Jednak jakoś doszedł do siebie, powachlował się chustką, dziarsko zaczął: „A zatem…”, i kontynuował tyradę przerwaną piciem napoju morelowego.
Mowa była, jak zostało później ustalone, o Jezusie Chrystusie. Chodzi o to, że redaktor zamówił u poety obszerny antyreligijny poemat do kolejnego numeru miesięcznika. I taki utwór Iwan Nikołajewicz stworzył, nawet w bardzo krótkim czasie, niestety, w najmniejszym stopniu nie usatysfakcjonował on redaktora. Główną postać, Jezusa, Bezdomny odmalował wprawdzie w nader ciemnych barwach, ale i tak, zdaniem Berlioza, cały poemat należało napisać na nowo. Wygłaszając teraz coś w rodzaju wykładu o Jezusie, redaktor próbował unaocznić poecie jego podstawowy błąd.
Trudno powiedzieć, co konkretnie sprowadziło Iwana na manowce – siła twórczej wyobraźni czy może całkowita nieznajomość zagadnienia, o którym pisał. Tak czy owak, Jezus wyszedł mu jak żywy, jak gdyby rzeczywiście kiedyś istniał, z tą różnicą, że w poemacie Iwana został obdarzony licznymi cechami negatywnymi.
Berlioz zaś chciał poecie udowodnić, że istota problemu nie polega na tym, jaki był Jezus, dobry czy zły, ale na tym, że Jezusa jako żywej osoby nigdy na świecie nie było, a wszystkie opowieści o nim to czcze wymysły, najzwyklejszy w świecie mit.
Trzeba tu zauważyć, że redaktor był człowiekiem oczytanym i z prawdziwym znawstwem odwoływał się w swej przemowie do
12 Część I
starożytnych historyków, na przykład do słynnego Filona z Aleksandrii14 czy wielkiego erudyty Józefa Flawiusza15, którzy nigdy ani słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Dowodząc swej gruntownej wiedzy, Michał Aleksandrowicz poinformował poetę również i o tym, że wiadome miejsce w piętnastej księdze, w rozdziale czterdziestym czwartym słynnych Roczników Tacyta16 – tam gdzie mowa o straceniu Jezusa – to nic innego, jak późniejsza, fałszująca obraz rzeczy wstawka.
Poeta, dla którego wszystko, co mówił redaktor, stanowiło zupełną nowość, z uwagą słuchał Michała Aleksandrowicza, wlepiwszy weń bystre zielone oczy, i tylko z rzadka czkał, przeklinając pod nosem napój morelowy.
– Nie ma takiej religii Wschodu – kontynuował Berlioz – w której niepokalana dziewica nie wydałaby na świat boga. Tak samo chrześcijanie nie wpadli na nic nowego i w identyczny sposób stworzyli sobie Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. I na to właśnie należy położyć nacisk.
Wysoki tenor Berlioza niósł się po opustoszałej alei. A im bardziej Michał Aleksandrowicz zagłębiał się w karkołomne meandry, w które brnąć wolno tylko człowiekowi gruntownie wykształconemu, tym więcej interesujących i pożytecznych rzeczy dowiadywał się Iwan. I o łaskawym egipskim bogu Ozyrysie, synu Nieba i Ziemi, o fenickim bogu Tamuzie, i o Marduku, a nawet o mniej znanym, surowym bogu Huitzilopochtli17, którego niegdyś otaczali szczególnym kultem Aztekowie w Meksyku.
I właśnie wtedy, gdy Michał Aleksandrowicz opowiadał poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy człowiek.
Rozmaite instytucje – swoją drogą, poniewczasie – przedstawiały różne wersje rysopisu tego człowieka. Zdumiewająca jest ich rozbieżność. I tak według pierwszej wersji był on niewielkiego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. Według drugiej był niezwykle wysoki, miał platynowe koronki i utykał na nogę
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 13
lewą. Trzecia informowała lakonicznie, że niczym szczególnym się nie wyróżniał.
Trzeba przyznać, że wszystkie te rysopisy są do niczego.Przede wszystkim człowiek ów na żadną nogę nie utykał. Nie był
ani niskiego, ani nazbyt wysokiego wzrostu – zwyczajnie wysoki. Jeśli chodzi o zęby, to z lewej strony miał platynowe koronki, a z prawej – złote. Nosił drogi szary garnitur18 i zagraniczne półbuty pod kolor. Szary beret włożył zawadiacko na bakier, a pod pachą trzymał laskę z czarną gałką w kształcie głowy pudla19. Na oko – czterdziestka z okładem. Usta jakieś krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe – niespodziewanie zielone. Brwi czarne – jedna wyżej, druga niżej. Krótko mówiąc, cudzoziemiec.
Mijając ławkę, którą zajmowali redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na nich z ukosa, zatrzymał się i przysiadł nagle na ławce sąsiedniej, dwa kroki od pary znajomych.
„Niemiec…” – pomyślał Berlioz.„Anglik… – pomyślał Bezdomny. – Że też mu nie gorąco w tych
rękawiczkach”. A cudzoziemiec obrzucił spojrzeniem wysokie domy otaczające
staw z czterech stron – nie budziło wątpliwości, że ogląda to miejsce po raz pierwszy i robi to z wielką uwagą.
Zatrzymał wzrok na oknach górnych kondygnacji, w których oślepiająco odbijały się załamane promienie słońca, zachodzącego dla Michała Aleksandrowicza po raz ostatni. Potem przeniósł wzrok w dół, gdzie okna zaczynały już gasnąć u schyłku dnia, nie wiedzieć czemu uśmiechnął się protekcjonalnie, zmrużył oczy, ręce splótł na lasce i oparł na nich brodę.
– Owszem, Iwanie – mówił Berlioz – bardzo dobrze i z odpowiednią dozą satyry odmalowałeś, powiedzmy, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem urodził się cały legion bożych synów, jak choćby fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra20. A tak naprawdę żaden z nich nigdy się nie rodził ani w ogóle nie istniał, tak samo i Jezus21, dlatego musisz trak
14 Część I
tować doniesienia o jego narodzeniu albo, dajmy na to, o pokłonie trzech mędrców tylko jako niedorzeczne pogłoski. Bo z tej twojej opowieści wynika, że on naprawdę przyszedł na świat!
Bezdomny właśnie usiłował pozbyć się nieznośnej czkawki, wstrzymał więc oddech, co zaowocowało jeszcze bardziej dokuczliwym i głośnym czknięciem. I w tej samej chwili Berlioz przerwał swą przemowę, ponieważ cudzoziemiec nagle wstał i podszedł do pisarzy.
Obaj popatrzyli nań ze zdziwieniem. – Proszę wybaczyć – zaczął z cudzoziemskim akcentem niezna
jomy, nie kalecząc jednak słów – że nie mając przyjemności znać panów osobiście, pozwalam sobie podejść… Wszelako przedmiot waszej uczonej dysputy jest tak interesujący…
I uprzejmie zdjął beret, przyjaciołom nie pozostało więc nic innego, jak podnieść się z lekka i ukłonić.
„Nie, raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.„Czyżby Polak?”22 – pomyślał Bezdomny.Trzeba koniecznie dodać, że o ile na poecie cudzoziemiec już od
pierwszych słów wywarł jak najgorsze wrażenie, o tyle Berliozowi raczej się spodobał, a może nawet nie tyle spodobał, ile, jak by to powiedzieć, zaintrygował go…
– Pozwolą panowie, że się przysiądę? – zapytał uprzejmie cudzoziemiec.
Obaj koledzy rozsunęli się jak zaczarowani, a on usadowił się zręcznie między nimi i od razu włączył do rozmowy.
– O ile się nie przesłyszałem, był pan łaskaw oznajmić, że Jezus w ogóle nie istniał? – zapytał, kierując w stronę Berlioza swoje lewe zielone oko.
– Nie, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz. – To właśnie powiedziałem.
– O, jakie to ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.„Czegóż on, do diabła, chce?” – pomyślał Bezdomny i nachmurzył się. – A pan zgodził się z rozmówcą? – indagował cudzoziemiec, ob
racając się w prawo, ku Bezdomnemu.
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 15
– Jak amen w pacierzu! – potwierdził poeta, pragnący wyrażać się kwieciście i dobitnie.
– Zdumiewające! – zawołał nieproszony rozmówca i nie wiedzieć czemu rozejrzał się po złodziejsku na boki, po czym ściszył swój niski głos i rzekł: – Panowie wybaczą moje natręctwo, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to na dodatek i w Boga panowie nie wierzą? – Tu zrobił wystraszoną minę i dodał: – Przysięgam, nikomu nie powiem.
– Owszem, nie wierzymy w Boga – odpowiedział Berlioz, patrząc z uśmieszkiem na przejętego turystę z zagranicy. – Ale u nas można o tym mówić całkowicie swobodnie.
Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż się zachłysnął z ciekawości.
– Panowie są ateistami!? – Tak, jesteśmy ateistami – odpowiedział z uśmiechem Berlioz,
a rozdrażniony Bezdomny pomyślał: „Ale się przyczepił ten zagraniczny osioł”.
– Ach, to cudownie! – wykrzyknął dziwny cudzoziemiec, kręcąc głową i przenosząc wzrok z jednego pisarza na drugiego.
– W naszym państwie ateizm nikogo nie dziwi – z dyplomatyczną uprzejmością wyjaśnił Berlioz. – Znakomita większość ludności naszego kraju już dawno świadomie odrzuciła bajki o Bogu.
W tym momencie cudzoziemiec wyciął następujący numer – zerwał się, uścisnął rękę zdumionemu redaktorowi i oznajmił:
– Pozwoli pan, że mu podziękuję z całego serca! – Za co niby mu pan dziękuje? – dopytywał się Bezdomny, otwie
rając szeroko oczy. – Za niezwykle ważną informację, która dla mnie jako podróż
nika jest nadzwyczaj interesująca – objaśnił zagraniczny oryginał, unosząc znacząco palec.
Owa ważna informacja musiała istotnie wywrzeć na podróżniku silne wrażenie, bo z przestrachem obrzucił wzrokiem pobliskie domy, jakby się obawiał, że w każdym oknie czai się ateista.
16 Część I
„Nie, to nie Anglik” – pomyślał Berlioz, a Bezdomny pomyślał: „A gdzież ten spryciarz tak się wyszkolił w rosyjskim, to dopiero zagadka!” – i znowu się nachmurzył.
– Jednak pozwolą panowie, że zapytam – powiedział gość z zagranicy po chwili trwożliwej zadumy – co w tej sytuacji począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć23?
– Niestety – odrzekł z żalem Berlioz. – Żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość już dawno schowała je do lamusa. Wszak zgodzi się pan, że w sferze rozumu nie może być miejsca dla żadnego dowodu na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Powtórzył pan słowo w słowo myśl sformułowaną przez żwawego staruszka Immanuela24. Ale, co zabawne, rozprawił się on bezlitośnie z wszystkimi pięcioma dowodami, potem jednak, jakby kpiąc z samego siebie, skonstruował własny, szósty!
– Dowód Kanta – z subtelnym uśmiechem zaoponował wykształcony redaktor – jest równie nieprzekonujący. Schiller słusznie twierdził, że podobne rozważania mogą zadowolić jedynie ludzi o mentalności niewolników, a Strauss dowód Kanta zwyczajnie wyśmiał25.
Berlioz mówił, a jednocześnie cały czas się zastanawiał: „A cóż to za jeden? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”.
– Wpakować by tego Kanta na trzy lata na Sołówki26 za takie dowody! – palnął znienacka Iwan Nikołajewicz.
– Ależ Iwanie… – wyszeptał skonsternowany Berlioz.Jednak pomysł zesłania Kanta na Sołówki nie tylko nie zszoko
wał cudzoziemca, ale wręcz wprawił go w zachwyt. – Racja, racja! – zakrzyknął z błyskiem w zielonym oku, skiero
wanym na Berlioza. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Za pozwoleniem, pan, profesorze, wymyślił coś zupełnie bez ładu i składu! Może to i mądre, ale przeraźliwie mętne. Wystawia się pan na pośmiewisko”.
Berlioz wybałuszył oczy. „Przy śniadaniu… z Kantem? Co on plecie?” – pomyślał.
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 17
– Wszelako – zaczął obcokrajowiec, w ogóle niespeszony zdumieniem Berlioza, i zwracając się do poety, kontynuował – na Sołówki nie da się go zesłać z tej prostej przyczyny, że od ponad stu lat przebywa w regionach znacznie bardziej odległych niż Sołówki i wydobycie go stamtąd jest absolutnie niemożliwe, zapewniam panów!
– A szkoda! – odezwał się zadziornie poeta. – Istotnie szkoda – potwierdził nieznajomy, błyskając okiem, i mó
wił dalej: – Jednak dręczy mnie następujący problem: jeśli Boga nie ma, to kto kieruje życiem ludzkim i w ogóle całym biegiem ziemskich wydarzeń?
– Człowiek tym wszystkim kieruje27. – Rozsierdzony Iwan wyrwał się z odpowiedzią na to, trzeba przyznać, nie całkiem jasne pytanie.
– Proszę wybaczyć – odezwał się łagodnie obcy – ale by móc czymś kierować, trzeba posiadać dokładny plan tego, co ma się wydarzyć, choćby w najbliższej przyszłości. Pozwolę więc sobie zapytać, jak człowiek miałby tym wszystkim kierować, skoro nie tylko nie jest w stanie niczego zaplanować na tak śmiesznie krótki okres jak, dajmy na to, tysiąc lat, ale nie potrafi nawet przewidzieć, co stanie się z nim jutro. W rzeczy samej – tu obcy zwrócił się do Berlioza – niech pan sobie wyobrazi, że zaczyna pan czymś kierować, rozporządzać sobą i innymi, i powiedzmy, już pan w tym nawet zasmakował, a tu nagle okazuje się, że ma pan, khekhe – zakaszlał znacząco – sarkomę28 płuc… – I słodko się uśmiechnął, tak jakby myśl o sarkomie sprawiła mu przyjemność. – Tak, sarkoma… – powtórzył to dźwięczne słowo, zmrużywszy oczy jak kot. – I oto pańskie zarządzanie się kończy. Wówczas interesuje pana już tylko własny los, niczyj inny. Najbliżsi zaczynają pana okłamywać. Przeczuwając najgorsze, zaczyna pan biegać po najlepszych lekarzach, potem udaje się do znachora, czasem nawet do wróżki. Ale dobrze pan wie, że zarówno pierwsze, drugie, jak i trzecie nic a nic nie pomoże. I wszystko kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze do niedawna uważał, że czymś kieruje, leży teraz nieruchomo w drewnianej skrzyni29, a ludzie wokół, widząc, że pożytku już z niego nie będzie, palą go w piecu30. A bywa i znacznie gorzej: człowiek dopiero co wybierał
18 Część I
się do Kisłowodzka31, ot, błahostka – tu cudzoziemiec przymrużył oczy, kierując wzrok na Berlioza – ale nawet tego nie może zrealizować, bo nagle ni stąd, ni zowąd poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy i wówczas powie pan, że to on sam tak sobą pokierował? Nie słuszniej byłoby przyznać, że kieruje nim ktoś zupełnie inny? – W tym momencie nieznajomy dziwnie zachichotał.
Berlioz z wielką uwagą słuchał tej nieprzyjemnej opowieści o sarkomie i tramwaju. Zaczęły go nachodzić jakieś trwożne myśli.
„To nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – krążyło mu po głowie. – Co za przedziwna postać… Kim on tak naprawdę jest?”
– Widzę, że chętnie by pan zapalił. – Obcy nieoczekiwanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan najbardziej lubi?
– A co, ma pan różne do wyboru? – ponuro zapytał poeta, któremu papierosy właśnie się skończyły.
– Jakie pan lubi? – powtórzył obcy. – Naszą markę32 – odpowiedział ze złością Bezdomny.Nieznajomy jednym ruchem wyciągnął z kieszeni papierośnicę
i podsunął Iwanowi. – Nasza marka, proszę33.Redaktora i poetę wprawił w zdumienie nie tyle fakt, że w pa
pierośnicy nieznajomego znajdowała się akurat Nasza marka, ile wygląd samej papierośnicy. Była ogromna, z czerwonego złota, na wieczku miała brylantowy trójkąt34, który podczas otwierania błysnął niebieskobiałym ogniem.
Obaj literaci skomentowali to w duchu po swojemu. Berlioz: „Jednak cudzoziemiec”, a Bezdomny: „Niech go diabli porwą!”…
Poeta i właściciel osobliwej papierośnicy zapalili, niepalący Berlioz odmówił.
„Trzeba zbić jego argumenty w następujący sposób – zdecydował. – Tak, człowiek jest śmiertelny, nikt temu nie zaprzeczy. Sęk jednak w tym…”
Nie zdążył jeszcze wypowiedzieć tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec.
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 19
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to dopiero pół biedy. Najgorsze jest to, że bywa śmiertelny znienacka, w tym cały szkopuł! Człowiek nie może nawet mieć pewności, co będzie robił dzisiejszego wieczoru.
„Cóż za niedorzeczne stawianie sprawy” – pomyślał Berlioz i zaoponował:
– To już chyba przesada. Przebieg dzisiejszego wieczoru jest mi mniej więcej znany. To oczywiste, że jeśli tylko na Małej Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła – przerwał mu obcy w pół słowa – nigdy nikomu, ot tak, na głowę nie spada. A już szczególnie panu to nie grozi, zapewniam. Pan umrze inną śmiercią.
– A pan pewnie wie jaką? – ze zrozumiałą ironią zapytał Berlioz, wdając się w tę doprawdy niedorzeczną dyskusję. – To może mi pan powie?
– Z miłą chęcią – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby miał zamiar szyć dla niego garnitur, i wymruczał przez zęby coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zniknął35… sześć… nieszczęście… wieczór… siedem”, po czym gromko i radośnie zawołał: – Utną panu głowę!
Bezdomny dziko wytrzeszczył oczy na aroganckiego przybysza, a Berlioz zapytał, krzywo się uśmiechając:
– Ale kto? Wrogowie? Interwenci36? – Nie – odpowiedział rozmówca. – Rosjanka, komsomołka37. – Hm… – wymamrotał Berlioz poirytowany żarcikiem nieznajo
mego. – Pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne. – Ja również proszę o wybaczenie – odpowiedział cudzoziemiec
– ale tak właśnie będzie. Chciałbym teraz zapytać, jeśli to nie tajemnica: co pan będzie robił dziś wieczorem?
– Żadna tajemnica. Zaraz podejdę do siebie, na Sadową38, a potem o dziesiątej wieczorem39 w Massolicie odbędzie się zebranie, któremu osobiście przewodniczę.
– Niestety, nic z tego – kategorycznie sprzeciwił się cudzoziemiec. – A to niby dlaczego?
20 Część I
– A dlatego – cudzoziemiec zmrużył oczy i spojrzał w niebo, gdzie w przeczuciu wieczornego chłodu krążyło bezszelestnie stado czarnych ptaków – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, to właśnie go rozlała. Zebrania zatem nie będzie.
W tym momencie, co w pełni zrozumiałe, pod lipami zapanowało milczenie.
– Proszę wybaczyć – odezwał się po chwili Berlioz, zerkając na wygadującego głupoty cudzoziemca – co ma do tego olej słonecznikowy… i co to za Annuszka?
– Ja wiem, co olej słonecznikowy ma do tego! – odezwał się nagle Bezdomny, gotów wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy panu aby nie zdarzyło się przebywać kiedyś w szpitalu dla umysłowo chorych?
– Ależ Iwanie!… – zawołał cicho Michał Aleksandrowicz.Ale cudzoziemiec wcale się nie obraził, tylko roześmiał się głośno. – Zdarzyło się, zdarzyło, i to nie raz! – potwierdził wesoło, wpa
trując się w poetę okiem, w którym jednak ani cienia uśmiechu nie było. – Gdzie to ja nie bywałem! Ubolewam tylko, że brakło czasu, by zapytać profesora, co to takiego schizofrenia. Niech więc pan, Iwanie Nikołajewiczu, już sam się o to dopyta!
– Skąd pan wie, jak się nazywam? – Ależ Iwanie Nikołajewiczu, kto by pana nie znał? Tu cudzoziemiec wydobył z kieszeni wczorajszy numer „Gazety
Literackiej”40 i Bezdomny zobaczył na pierwszej stronie własną podobiznę, a pod nią swoje wiersze. Jednakże to, co jeszcze wczoraj było dla poety radosnym dowodem popularności i sławy, teraz wcale go nie ucieszyło.
– Proszę wybaczyć – powiedział, a twarz mu pociemniała. – Czy mógłby pan chwilkę zaczekać? Chciałbym zamienić z kolegą parę słów.
– Ach, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy. – Tak miło pod tymi lipami, a ja właściwie nigdzie się nie spieszę.
– Słuchaj, Misza… – szepnął poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok. – Z niego żaden zagraniczny turysta. To szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas prześlizgnął41. Wylegitymuj gościa, bo nam zwieje…
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 21
– Myślisz? – szepnął trwożliwie Berlioz i natychmiast przemknęło mu przez głowę: „Przecież on ma rację…”.
– Zaufaj mi – chrypiał mu do ucha poeta. – On tylko udaje durnia, liczy, że coś wyśpiewamy. Słyszałeś, jak zasuwa po rosyjsku – mówił dalej, cały czas łypiąc okiem na nieznajomego, by ten czasem nie dał nogi. – Szybko, łapmy go, bo ucieknie…
I Bezdomny zaczął ciągnąć Berlioza za rękę w stronę nieznajomego.
Ten już nie siedział, lecz stał obok ławki, trzymając w ręku książeczkę w ciemnoszarej oprawie, jakąś grubą kopertę z ozdobnego papieru i kartę wizytową.
– Panowie wybaczą, w ferworze dyskusji zapomniałem się przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje – powiedział dobitnie, wpatrując się badawczo w literatów.
Obaj byli wyraźnie zakłopotani. „Do diabła, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz, dając zarazem uprzejmym gestem do zrozumienia, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Gdy cudzoziemiec podsuwał papiery Berliozowi, poeta zdążył dostrzec na wizytówce wydrukowane łacińskim alfabetem słowo „profesor” oraz pierwszą literę nazwiska – „W”.
– Bardzo mi miło – wymruczał nieco skonfundowany redaktor, cudzoziemiec zaś schował dokumenty do kieszeni.
Poprawne stosunki zostały przywrócone i cała trójka z powrotem usiadła na ławce.
– A zatem został pan do nas zaproszony jako konsultant, profesorze? – zapytał Berlioz.
– Jako konsultant. – Jest pan Niemcem? – dopytywał się Bezdomny. – Ja…? – zaczął profesor i znienacka popadł w zadumę. – Tak,
chyba jestem Niemcem – powiedział. – Pierwszorzędnie pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny. – O, ja to w ogóle jestem poliglotą, znam całe mnóstwo języków –
odparł profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – dociekał Michał Aleksandrowicz.
– Jestem specjalistą w zakresie czarnej magii.„Masz ci los!…” – przeszyła głowę Berlioza nagła myśl. – I zaproszono pana do nas jako specjalistę w tej właśnie dzie
dzinie? – zapytał, jąkając się lekko. – Tak, w tej dziedzinie – potwierdził profesor i uściślił: – W tu
tejszej bibliotece państwowej42 odnaleziono oryginalne rękopisy Gerberta z Aurillac43, mistrza czarnej magii z dziesiątego wieku. Poproszono mnie, bym je rozszyfrował. Jestem w tej materii jedynym specjalistą na świecie.
– A, już wiem! Pan jest historykiem? – z wyraźną ulgą i zarazem z szacunkiem spytał Berlioz.
– Tak, jestem historykiem – potwierdził uczony i ni w pięć, ni w dziewięć dorzucił: – Dziś wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się niezwykle interesująca historia!
Tu znowu redaktora z poetą ogarnęło zdumienie, a profesor kiwnął na nich palcem i gdy obaj się ku niemu nachylili, szepnął:
– Pamiętajcie, że Jezus istniał naprawdę. – Widzi pan, profesorze – odezwał się Berlioz z wymuszonym
uśmiechem – szanujemy pańską rozległą wiedzę, lecz mamy w tej kwestii zgoła odmienny pogląd.
– Poglądy nie mają tu nic do rzeczy – odpowiedział dziwaczny profesor. – On po prostu istniał i tyle.
– Ale potrzebny jest jakiś dowód… – zaczął Berlioz. – Żadnych dowodów nie potrzeba – odparł profesor i kontynu
ował już ciszej, przy czym jego cudzoziemski akcent nie wiedzieć czemu zniknął: – To wszystko jest bardzo proste: w białym płaszczu ze szkarłatnym jak krew podbiciem, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan44…
Spis treści 539
Spis treści
Część pierwsza
1. Nie będziesz rozmawiał z nieznajomymi 9
2. Poncjusz Piłat 23
3. Dowód siódmy 49
4. Pościg 55
5. Zdarzyło się w Gribojedowie 63
6. Schizofrenia – zgodnie z zapowiedzią 77
7. Nawiedzone mieszkanie 86
8. Pojedynek profesora z poetą 98
9. Wygłupy Korowiewa 108
10. Wieści z Jałty 118
11. Rozdwojenie Iwana 131
12. Jak zdemaskowano czarną magię 135
13. Wejście bohatera 151
14. Chwała kogutowi! 172
15. Sen Nikanora Iwanowicza 182
16. Kaźń 195
17. Nerwowy dzień 209
18. Niefortunni goście 223
Część druga
19. Małgorzata 247
20. Krem Azazella 261
21. Lot 267
22. Przy świecach 282
23. Wielki bal u szatana 296
24. Odzyskanie Mistrza 313
25. O tym, jak Piłat próbował ocalić Judę z Kiriathu 339
26. Pochówek 351
27. Koniec mieszkania numer pięćdziesiąt 375
28. Ostatnie przygody Korowiewa i Behemota 393
29. Ważą się losy Mistrza i Małgorzaty 407
30. Czas! Już czas! 413
31. Na Worobiowych Wzgórzach 426
32. Przebaczenie i wieczysta przystań 430
Epilog 437
Przypisy 451
Bibliografia 532
Bułhakow udomowiony 527
Nota edytorska 537