66
z okazji Europejskiego Roku Solidarności Międzypokoleniowej i Aktywności Ludzi Starszych zbiór opowiadań laureatów konkursu przedstawia Lidia Geringer de Oedenberg Kwestor w Prezydium Parlamentu Europejskiego Magiczne Opowiesci z Rodzinnych Stron

Magiczne opowieści z rodzinnych stron

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Magiczny zbiór opowiadań z okazji Mikołajek - tomik opowiadań wraz z barwnymi ilustracjami.

Citation preview

Page 1: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

z okazji Europejskiego Roku Solidarności Międzypokoleniowej i Aktywności Ludzi Starszych

zbiór opowiadań laureatów konkursu

przedstawia

Lidia Geringer de OedenbergKwestor w Prezydium Parlamentu Europejskiego

Magiczne Opowiesciz Rodzinnych Stron

Page 2: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

Spis treści

Agnieszka Milanowska i Dominika MilanowskaTajemnice Małgorzaty ...................................................................................... 9 Jerzy Szczerba i Marcin ŚleziakBierutów – magiczna podróż przez wieki ................................................... 31 Ewa Górniak i Natalia GórniakCena przyjaźni .................................................................................................. 41 Katarzyna Tyniów i Agata TyniówSzumiące opowieści ......................................................................................... 47 Michał Rokitowski i Kornelia RokitowskaCzarny Książę ................................................................................................... 55 Jadwiga Kamonciak i Olga Pogoda Moje Podlasie .................................................................................................... 63 Władysława Stasiowska i Anna MacekNienazwane ....................................................................................................... 77 Beata Górzyńska i Aleksandra GórzyńskaMiłość zaklęta w ruinach ............................................................................... 85 Jolanta Rzeczkowska i Katarzyna RzeczkowskaSkrzacie opowieści ........................................................................................... 91 Zofia Jankowska i Katarzyna JankowskaMoje wspomnienia z rodzinnego domu ...................................................... 99Tadeusz Naumczyk i Amanda MurjasW starym młynie ........................................................................................... 117 Iwona Urbaniak i Anna UrbaniakGarnek .............................................................................................................. 123 Morał ................................................................................................................ 126 O konkursie ..................................................................................................... 127 Zdjęcia laureatów ........................................................................................... 128

Pod redakcją:Lidii Geringer de Oedenberg, Karoliny Przybylińskiej, Patrycji Spychalskiej

Wrocław 2012, Wydanie I

Lidia Geringer de Oedenberg – Poseł do Parlamentu EuropejskiegoBiuro Poselskie, ul. Inowrocławska 17/14, 53-653 Wrocław, tel./fax 71 323 08 21

Zdjęcia z archiwum Biura Poselskiego

Skład i łamanie:PALMApress s.c., 53-657 Wrocław, ul. Długa 11/13, tel. 71 338 14 11 www.palmapress.pl

Page 3: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

Mieszkańcom mojego magicznego regionu

Lidia Geringer de Oedenberg

Page 4: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

Drodzy Czytelnicy, Każdy z nas pamięta jakąś ma-giczną opowieść – wyczytaną wcześniej z książki, zasłyszaną od rodziców czy dziadków. Któż sobie nie wyobrażał siebie same-go jako bohatera przeżywającego niezwykłe przygody? Przecież wyobraźnia nie zna granic ...

Uznałam, że warto wyjątkowe, ważne dla nas opowieści utrwalić i ocalić od zapomnienia. Doskonałym pretekstem stało się ogłoszenie przez Parlament Europejski 2012 roku „Europejskim Rokiem Aktywności Osób Starszych i So-lidarności Międzypokoleniowej”. Poprzez organizowany przeze mnie konkurs „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” udało mi się zachęcić rodzinne zespoły – Seniora i Juniora – do wspólnej zabawy ze wspominaniem, opisa-niem i zilustrowaniem własnej magicznej opowieści. Kon-kurs pomógł uchwycić mijający czas – pamięć pokoleń, by wieczorne prośby „babciu, opowiedz mi, jak to kiedyś było” zamieniały się w rodzinne sagi.

Z 67 nadesłanych prac jury konkursu miało wyróżnić jed-ną najlepszą. Jej autorzy w nagrodę mieli pojechać z wizytą do Parlamentu Europejskiego. Jednakże zamiast jednej pary, nagrody otrzymało aż 13, tylu bowiem było autorów, którzy wykazali się nie tylko talentem literackim i plastycznym, lecz także dużą pomysłowością i oryginalnością. Takich opowie-ści – opartych na faktach lub całkowicie fikcyjnych – nie

czytałam nigdy wcześniej! Dolny i Opolski Śląsk ukazują się w nich krainą wyjątkową, pełną tajemnic i czarów. Skom-plikowana historia tych ziem, których ludność po II wojnie światowej prawie całkowicie uległa wymianie znajduje swe odzwierciedlenie w opowiadaniach Seniorów. Dolny Śląsk to losy Europy „w pigułce” – na tych odzyskanych przez Pol-skę ziemiach po 1945 roku na mocy porozumień między aliantami stworzona została wspólnota ludności o różnych korzeniach. W tyglu wielonarodowości tworzyła się nowa jakość, którą określa się pięknie „in varietate concordia”, czyli „zjednoczeni w różnorodności” – będącą też dewizą Unii Europejskiej.

Seniorzy w swych opowieściach dali świadectwo – jak wyglądał ich świat dzieciństwa, jakie były zwyczaje pa-nujące w ich domach, jak po II wojnie światowej, pomi-mo dzielących różnic, zaczęli tworzyć wspólnotę żyjącą na „nieswojej” ziemi. Dla młodego pokolenia była to waż-na lekcja historii – pamięci o różnorodności kulturowej i o tym skąd pochodzą.

Oddaję do Państwa rąk zbiór naprawdę niezwykłych „Magicznych opowieści z rodzinnych stron”. Mam nadzie-ję, że lektura zawartych w nim baśni, podań, legend i hi-storii przyniesie Państwu wiele radości podczas wspólnego czytania i zachęci do dalszych wspomnień...

Życzę miłej lektury,Lidia Geringer de Oedenberg

Kwestor w Prezydium Parlamentu Europejskiego

Page 5: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

9

Obudził mnie grzmot. Trochę wystraszona usiadłam na łóżku i choć bardzo się starałam, i tak spojrza-łam prosto w okno. Jak zwykle, wiedziona leni-

stwem, wieczorem nie ściągnęłam rolety i teraz patrzyłam w czarną czeluść, przecinaną raz po raz błyskawicami, któ-rym towarzyszył najpierw złowrogi pomruk, a potem po-tężny huk. Burza, wiosenna, ciepła i znienawidzona przeze mnie od dzieciństwa. No, powiedzmy – od najmłodszych lat – w końcu piętnasta wiosna to jeszcze żadne osiągnięcie. Wstałam, żeby zaciągnąć te nieszczęsne rolety i znów spoj-rzałam w szybę.

– Cholera! – wrzasnęłam i odskoczyłam od okna. Po-czułam, jak oblewa mnie zimny pot. – Co to było?! Co to było…?!

Usiadłam na łóżku i naciągnęłam kołdrę pod samą brodę. Czekałam na następne uderzenie. Bałam się patrzeć w okno, ale z drugiej strony musiałam się upewnić. Jak na złość bu-rza odpuściła. Krople deszczu przypominały teraz tańczą-ce kropelki, ledwie muskające szybę. Podeszłam blisko… i czekałam. Patrzyłam przed siebie, ale nic nie widziałam. Tylko ciemność. Mieszkaliśmy w malowniczym dworku na obrzeżach lasu, w połowie drogi do Zamku Grodno w Za-górzu Śląskim. Za dnia było całkiem miło, ale po zmroku było nie widać zupełnie nic. Takie tam, spełnienie marzeń rodziców. Daleko od miasta, daleko od zgiełku, daleko od ludzi. Tak… daleko też od sklepu, apteki i jakiejkolwiek

Agnieszka Milanowska (senior) i Dominika Milanowska (junior)

Tajemnice Małgorzaty

Page 6: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

10 11

żywej duszy. Cóż za spostrzeżenie! Zwłaszcza, że właśnie wydawało mi się, że coś lub kogoś zobaczyłam w szybie. Wiatr się nasilił, miałam wrażenie, jakby jego podmuch przeniknął przez taflę szkła i przeszył moje ciało. Spojrza-łam na swoje ręce i zobaczyłam jak włoski na rękach stają mi dęba. Poczułam lodowate zimno. Za oknem huknęło. Wzdrygnęłam się i spojrzałam w okno.

– Jasny gwint! Wiedziałam! – wrzasnęłam i odwróciłam się gwałtownie. Za mną nikogo nie było, ale kiedy znów spojrzałam w szybę, nadal tam stała.

– Wyłaź albo właź! Nie wiem, gdzie jesteś! Czy tutaj, czy za oknem. No już, poszła won! – machnęłam w stronę okna, ale postać ciągle stała nieruchomo.

Niebo znów przecięła błyskawica i w pokoju przez chwilę zrobiło się zupełnie jasno. Szybko spojrzałam za siebie, ale ni-kogo tam nie było. To znaczy była – moja sunia – i w najlepsze spała na mojej poduszce. W szybie wciąż widziałam postać dziewczyny. Patrzyła na mnie i tyle. Ja spojrzałam na nią i tak sobie stałyśmy. Tyle, że po pierwsze – nie powinno jej tam być, po drugie – ja powinnam się przynajmniej bać, a ona powinna mnie albo zacząć straszyć, albo po prostu rozwiać się w nicość, ciemność, czy gdzie tam duchy idą. Na wszelki wypadek otworzyłam okno, bo może ktoś jednak stał na ze-wnątrz. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wystawiłam czerep na deszcz i tyle się przekonałam, że pada mocniej niż dotychczas i rano będę miała fryzurę a’la piorun w rabarbar czy może w szczypiorek. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że według babci to będzie rabarbar, piorun się zgadzał, bo burza szalała w naj-lepsze i szybko zamknęłam okno. Mara jak była… tak była.

– Słuchaj, idę spać, bo pewnie w odróżnieniu od ciebie, szkoła do rana nie zniknie i będę musiała do niej pójść. Jest

późno, więc się zdecyduj, znikasz, czy zostajesz? – skrzywi-łam się, bo co to za różnica dla mnie. Nawet jak zostanie, to i tak nie pogadamy.

– Zostaję – usłyszałam. Cicho, bo cicho, ale jednak duch przemówił. Nawet Puma podniosła łeb i zamerdała ogo-nem, choć gościa nie widziała, bo w pokoju nadal nikogo nie było. Z ciekawością przyglądałam się szybie.

– Wyglądasz, jak naklejka – uśmiechnęłam się do niej. – Wejdziesz, czy zostaniesz na tym oknie na zawsze?

– Nie boisz się mnie? Wiesz, kim jestem? Możemy rozma-wiać? A twój pies nic mi nie zrobi?

Przez moment zastanawiałam się, czy mam odpowiedzieć na te wszystkie pytania, czy ona może tak będzie cały czas tylko pytać i pytać, nie czekając na odpowiedź.

– Nie. Nie wiem. Możemy. Puma lubi ludzi, duchy chyba też, bo merda ogonem – grzecznie odpowiedziałam w ko-lejności zadanych pytań.

Nagle szyba ożyła i tak samo nagle znieruchomiała, a obok mnie usiadła dziewczyna. Dotknęłam ją placem i zwątpiłam. To nie był duch, mój palec nie przeszył jej na wylot, a zatrzymał się na ramieniu. Złapałam ją całą ręką. Cholera, to był człowiek!

– Ty, kim ty jesteś?! Bo najpierw myślałam, że duchem, ale coś za bardzo ciastowata jesteś. Takie ciało stałe, żadna para wodna – znów ją szturchnęłam. – Może lepiej niech cię Puma obwącha. Cmoknęłam na psa, ale bez rezultatu. Suka podniosła łeb na chwilę i znów padła na poduchy.

– Jestem księżniczką Małgorzatą. – Taa, a ja caryca Katarzyna – westchnęłam, bo jasne było,

że wpuściłam do pokoju wariatkę z krwi i kości. Jakoś nie pomyślałam, że ta wariatka przenika przez ściany.

Page 7: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

12 13

– Nie, ty jesteś Dominika. Mieszkasz tutaj z rodzicami, siostrą, dziadkami i prababcią. – uśmiechnęła się do mnie.

– I co, zajęliśmy twoje lokum? – omiotłam ją spojrze-niem. Równocześnie przypomniałam sobie, że gdy po raz pierwszy tata nas tutaj przywiózł, na działce wśród drzew sterczały ruiny jakiejś średniowiecznej budowli.

– Ależ skąd! – zaśmiała się perliście. – Ja mieszkam nad wami, w zamku!

Przestałam się uśmiechać. Znów na nią spojrzałam. Tym razem bardzo dokładnie obejrzałam ją od stóp do głów. Wyglądała, jak wyciągnięta z modnego średniowiecznego katalogu. Długa, sięgająca podłogi suknia w kolorze dojrza-łej pomarańczy, z głębokim dekoltem. Bardzo opięta w biu-ście, tak jakby za wszelką cenę chciano podkreślić piersi, a tym samym pokazać okrągły brzuszek. Moja zjawa wcale nie miała płaskiego brzucha, wręcz przeciwnie – wyglądała jakby była w ciąży, gdzieś w pierwszych miesiącach. Jako piętnastolatka niewiele wiedziałam o ciuchach ciążowych, ale jej kiecka by się nadawała. Pod piersiami przepasana była szerokim, wściekle żółtym pasem, chyba z jedwabiu. Wyglądał pięknie, tyle że strasznie gryzł się z tą pomarań-czą. Mało tego, sam dół sukni był obszyty lamówką w ko-lorze soczystej zieleni. Ta laska miała na sobie istną paletę malarską! Rękawy sukni rozszerzane do dołu były całe w złotych guzikach. Spojrzałam na górę. Brzeg dekoltu miał tę samą lamówkę, co dół sukni. Na szyi miała wielki wisior w kształcie smoka, całego ze złota, z zielonymi połyskują-cymi ślepiami. Była bardzo blada, prawie biała, usta mia-ła mocno czerwone, a oczy błyszczały jej prawie tak samo mocno jak smokowi z wisiora. Włosy były długie, chyba jasne, choć trudno było je dokładnie dojrzeć, bo na głowie

miała jakąś chustkę czy welon. Nie wiem, co to dokładnie było, w każdym razie czerwona szmata zakrywała prawie całe włosy.

– No, włosy to masz długie – chyba powiedziałam to gło-śno, bo uśmiechnęła się do mnie i ściągnęła płachtę z gło-wy. Fakt, włosy miała piękne. Jednak ciemne, przeplatane jasnymi pasmami, oczywiście falowane, jak na księżniczkę przystało.

– No tak, fryzjer pierwsza klasa – mruknęłam zazdro-śnie.

– Ty też masz ładne włosy, tylko trochę krótsze od mo-ich.

– Trochę! – jęknęłam. – Dziewczyno, żeby moje urosły takie, jak twoje, musiałoby minąć setki lat.

– Aż tyle to nie – roześmiała się. – Poza tym moje już na szczęście nie rosną…

Nagle zamilkła i wtedy dotarło do mnie, że ona chyba naprawdę nie jest stąd…to znaczy, z tego świata. Jakoś tak to zabrzmiało.

– To ile masz lat? – palnęłam bezmyślnie. – Nie wiem, pewnie bardzo dużo. Myślę, że nikt tyle nie

żył.– Ty jednak tak.– Nie, ja umarłam dawno, dawno temu. I byłam młoda,

taka, jak ty teraz. – A na co?– Z głodu. Mówiłam ci, jestem Małgosia – uśmiechnęła

się. Przytaknęłam tylko, bo jednak trochę mnie zatkało. Jej

logika chyba do mnie nie docierała. Miałam wrażenie, że Małgosie umierają z głodu…

Page 8: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

14 15

– Słuchaj, muszę się skupić, przemyśleć sobie parę spraw, OK? Siedź tu sobie, albo idź do domu, ale nie odzywaj się przez chwilę, dobra? Myślę, że albo mi się śnisz, albo któraś z nas się zgubiła. Zakładam, że to pierwsze, bo łóżko jednak jest moje, pokój też jakby mój, Puma śpi, więc wciąż mamy dwudziesty pierwszy wiek. Położę się teraz, zamknę oczy i… Nie wiem, co. Zobaczymy, co się wydarzy.

Księżniczka łaskawie się zgodziła, usiadła przy moim biurku i przeglądała najnowszy numer „Bravo”. Wyglądała, jakby czytała, ale jeśli była tą, za którą się podawała, wąt-piłam, żeby czytać umiała. Zamknęłam oczy, po chwili je otworzyłam. Wciąż siedziała przy biurku. Jej włosy poru-szały się w rytm oddechu. Była żywa, miała średniowieczną suknię i wciąż była w moim pokoju. Tym razem zamknę-łam oczy i… zasnęłam.

***

Obudził mnie wilgotny jęzor, zlizujący mi resztki kremu z powiek.

– Puma, spadaj! – zwaliłam czarne cielsko z łóżka. – Za-raz pójdziemy. Daj mi wstać!

Nasze zapasy potrwały jeszcze chwilę i mogłam się ubie-rać. Starałam się nie patrzeć ani w okno, ani w stronę biurka. Było to bardzo uciążliwe, bo obie rzeczy były dokładnie naprzeciwko mojego legowiska, dlatego ubierałam się z no-sem przy ziemi. Podświadomie czułam, że to nie był sen. W końcu musiałam podnieść łepetynę, żeby sięgnąć po bluzę, którą zostawiłam na oparciu krzesła. Zamknęłam oczy, po omacku doszłam do biurka i oparcia krzesła. Po-czułam najpierw ulgę, ale chyba zaraz potem rozczarowa-

nie. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pokoju. Niko-go oprócz mnie i psa w nim nie było. Otworzyłam okno i obejrzałam dokładnie trawę wokoło. Żadnych śladów, nic. Spojrzałam do góry, ale wśród drzew trudno było co-kolwiek zobaczyć. Mój wzrok wychwycił mury zamczyska wśród liści. Nie wiem, czego wypatrywałam, ale musiało to chwilę trwać, bo Puma zaczęła popiskiwać. Szybko wcią-gnęłam bluzę, założyłam biegówki i pobiegłyśmy na spa-cer. Wstałam wcześniej niż zazwyczaj, więc pobiegłyśmy w stronę zamku. Dochodziła szósta. O tej porze nie mia-łam prawa nikogo tutaj spotkać, mogłam więc spokojnie węszyć, ile wlezie. I tak właśnie zrobiłam. Podeszłam pod same wrota zamku. Brama Lwów wyglądała jak zwykle – nijako o tej porze. Najpiękniej prezentowała się o zacho-dzie słońca, kiedy ściany oświetlone pomarańczowymi promieniami słońca nabierały intensywnego koloru, a lwy jakby szykowały się do skoku. Obeszłam mury tak daleko, jak się dało, ale niczego nie znalazłam. Postanowiłam, że przyjdę na zamek po południu, gdy będzie można wejść do środka. Swoją drogą, co za sen, że mnie tak podkręcił.

Śniadanie zjadłam w towarzystwie babci Berty, bo z ro-dzicami się minęłam, Weronika już okupowała łazienkę, a babcia Maria pewnie jeszcze drzemała. Tak naprawdę, to moja prababcia, a jej prawdziwe imię to Marianne, ale nikt tak do niej nie mówił. My z Werą całe nasze życie znały-śmy babcię jako babcię Marię. To nasza jedyna prababcia, z czego byłyśmy obie bardzo dumne, bo większość naszych rówieśników nie miała już dziadków, a my nie dość, że miałyśmy wciąż obie babcie, to jeszcze jednego pradziad-ka ze strony mamy i prababcię też ze strony mamy. Tylko pradziadek mieszkał w Świdnicy, bo nie zgodził się z nami

Page 9: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

16 17

wyjechać, wykrzykując, że starych drzew się nie przesa-dza i on chce umrzeć na Kasztanowej. Rodzice martwili się trochę o babcię i prababcię, ale ta ostatnia stwierdziła, że chętnie wróci do korzeni. Nie wiem, czy ktokolwiek to zrozumiał, ale wszystkim ulżyło. Babcia Maria miała te-raz 94 lata, trzymała się całkiem dobrze i nie zamierzała nas zostawić wcześniej niż po przekroczeniu setki. Razem z dziadkiem Staszkiem, który dobiegał dziewięćdziesiątki, zamierzali skorzystać z podwójnej emerytury, a tę ponoć otrzymują stulatkowie i starsi. Nasi rodzice i ich rodzice chętnie temu kibicowali, bo cel w życiu jest najważniejszy i trzeba do niego dążyć. Siedziałam więc teraz naprzeciw-ko córki babci Marii i zastanawiałam się, czy opowiedzieć jej o moim śnie. Babcia patrzyła w ekran komputera i za-pewne sadziła kolejne warzywka na swojej wiejskiej farmie. Babcię miałyśmy postępową, świetnie obsługiwała kompu-ter i przeglądarki internetowe, z kretesem wsiąkła w Naszą Klasę i grała namiętnie w różne gry online. Postanowiłam, że nie będę jej przeszkadzać, a poza tym babcia dość mocno stąpała po ziemi i duchy jej nie rajcowały. O tym mogłam porozmawiać z babcią Marią, która uwielbiała wszelkie hi-storie nie z tego świata. Trudno się temu dziwić, zwłasz-cza kiedy przeżyło się dwie wojny światowe – wiek nie grał roli, liczyło się przetrwanie – Stalina, Gierka, komunizmu i różnych faz demokracji. Zresztą babcia od jakiegoś czasu twierdziła, że śmierć i duchy to dla niej żadne science fic-tion, a jedynie najbliższa przyszłość.

Do szkoły jechałam spokojnie, bez żadnych złych prze-czuć. W końcu ustaliłam ponad wszelką wątpliwość, że to musiał być sen, dziwny, może i bardzo realistyczny, nie mniej jednak tylko sen. Nikomu nic nie mówiłam, o Pumę

nie musiałam się obawiać, postanowiłam o wszystkim za-pomnieć przynajmniej do szesnastej.

I prawie mi się udało…Gdzieś w połowie szóstej lekcji, gdy wyciągałam z plecaka

atlas historyczny, wypadł mi egzemplarz „Bravo”, ten sam, który moja zjawa-księżniczka przeglądała, zanim zniknęła, to znaczy, zanim zasnęłam. Wyciągnęłam gazetę i mimo-wolnie zaczęłam ją przeglądać. Już za chwilę oberwałam za to od naszej „histeryczki”, bo mapki średniowiecznej Polski to nie przypominało, ale… niestety ślady średniowiecznej bohaterki jednak nosiło. Na piętnastej stronie, gdzie z regu-ły prezentowane są sukienki i trendy, teraz modelka mia-ła pięknie doszkicowany tren, szeroki pas ze złotą klamrą, który podnosił stan sukienki i tym samym mocno podkre-ślał krągłości dziewczyny. Zamiast modnej w tym sezonie szpilki, spod dorysowanej dolnej części długiej sukni, wy-stawał nosek średniowiecznego trzewika. Kolory sukni były jak z mojego snu – pomarańczowe, żółte i zielone. Wszyst-kie soczyste. Z cienkiej, smukłej szyi spoglądały na mnie smocze ślepia. Gwałtownie zamknęłam gazetę i wcisnęłam ją w najgłębszy zakamarek plecaka, tak jakby dziewczyna miała wyskoczyć ze swojej bajki i przysiąść się do mnie. Mimo woli rozejrzałam się po klasie.

– Szukasz kogoś? – spytała nauczycielka historii.– Nie i nawet nie życzę sobie żadnych gości – odparowa-

łam bezmyślnie i chyba trochę za głośno.– Poza tym wszystko w porządku? – nauczycielka jednak

była cool.Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i pozwoliłam

prowadzić lekcję. O dziwo, dzisiaj słuchałam jej z uwagą, bo odniosłam wrażenie, że średniowiecze muszę odpracować.

Page 10: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

18 19

Do domu gnałam ile sił. Trudno było przyspieszyć au-tobus, ale droga z przystanku na nasze wzgórze zajęła mi o połowę krócej niż zwykle. Wpadłam zziajana i bez tchu.

– Dogoniłaś ją? – zapytała łapczywie babcia Berta.Poczułam, że nie dam rady. Przez moment miałam wra-

żenie, jakby wcisnęła mi klawisz „stop”. Jak to? Skąd ona wie?

– Kogo, babciu? – ledwo łapałam powietrze.Babcia podeszła do mnie, i tak jak ja, oparła ręce na ugię-

tych nogach. Ciężko oddychając, odpowiedziała:– No… właśnie nie wiem, bo nikt przed… tobą nie wbie-

gał. To może to ciebie… gonią – dyszała prawie tak samo mocno jak ja. – To, jak…?

Przez moment myślałam, że któraś z nas zwariowała, ewentualnie obie jesteśmy szurnięte.

– Czemu to robisz? – wskazałam na jej postawę.– Pomagam ci złapać oddech – odpowiedziała, łapiąc się

gdzieś w okolicach płuc. – Nic nie mów przez chwilę, spró-buj nabrać powietrza i zrobić głęboki wydech. To pomoże wyrównać oddech.

Chciało mi się śmiać i płakać na zmianę, ale mimo wszyst-ko posłuchałam jej. Pomogło. Po kilku chwilach moje serce przestało szaleć. Usiadłam i wypiłam sok, który babcia po-stawiła przede mną.

– To teraz mów, co się stało? Wpadłaś do domu, jakby ktoś kogoś gonił!

– Mam trochę lekcji, a jeszcze muszę zebrać parę infor-macji na historię. Wykorzystam wspomnienia babci Marii – zmyślałam na gorąco.

– O co ją będziesz pytać? Wiesz, że druga wojna ją roz-straja. Potem nie może dojść do siebie.

– To nie ma nic wspólnego z żadną wojną, raczej dotyczy dzieciństwa. Wiesz, ciuchy, moda, takie drobiazgi...

– A to proszę bardzo. Babcia jest u siebie. Tylko najpierw zjedz obiad. Potem weź sobie kawałek ciasta, dla babci przy okazji też. Osłodzisz jej trochę dzień. Od samego rana boli ją noga i jest trochę marudna.

– Czemu ta noga jej tak dokucza? – zmartwiłam się.– Bo za dużo chodzi. Babcia ma prawie setkę na karku,

a biega po tych górkach w tą i z powrotem. Dzisiaj też latała do zamku. Nie wiem, czego ona tam szuka. Bez przerwy tam chodzi. Tato po nią jechał, bo przecież wleźć wlazła, ale zejść już nie mogła. Teraz siedzi i jęczy, bo nogi bolą.

– To twoja mama, babciu! Nie wiesz, po co chodzi do zamku? Może to jakaś tajemnica. Wiesz, jacyś przodko-wie... – ściszyłam głos.

– Tak, oczywiście. Książęta i księżniczki, a moja mat-ka pierwsza! Słyszałaś coś o jakiejś Mariannie na Zamku Grodno? Mnie się jakoś nie obiło o uszy.

– Mnie też nie, ale też i nigdy się tym nie interesowałam – przyznałam. – Do kogo właściwie należał ten zamek?

– A skąd ja mam to wiedzieć? Co mnie obchodzi zamek? Mamy spytaj! Jest tam codziennie! Pewnie zna jego historię na pamięć!

– Mojej? – szczerze się zdziwiłam.– Tak twojej! – Prychnęła z pogardą babcia. – Twoja mat-

ka i historia, to jak dziadek i matematyka! O właśnie, dziad-ka zapytaj! On i babcia Maria powiedzą ci, co tylko chcesz! Oboje, jakby mogli, to niczym innym, by się nie zajmowali. To dzięki nim tu mieszkamy!

Coś we mnie drgnęło. Babci się chyba coś jednak wyrwa-ło. Wprawdzie nie miałam nic przeciwko naszemu domowi,

Page 11: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

20 21

ale faktem było, że decyzja o budowie tutaj domu zasko-czyła wszystkich. Pamiętałam rozmowy moich rodziców i ogromne zdziwienie, że zamieszkamy w Zagórzu Śląskim niemalże na trasie do Zamku Grodno. W ogóle mama była zdziwiona, że mamy tutaj ziemię. Jakiś czas trwało, zanim dziadkowie się dogadali i mogliśmy zacząć budowę.

– No właśnie, babciu. A jak to w ogóle się stało, że wylą-dowaliśmy tutaj?

– A tak to! Moja mama sobie ubzdurała, że w końcu trze-ba tę ziemię wykorzystać! Bo stoi i stoi. Chcieliśmy ją sprze-dać i pieniądze podzielić między nas, ale nie. Wszystko, tylko nie sprzedawać. Było jej wszystko jedno, z kim tutaj zamieszka, byleby w końcu postawić dom. I co miałam ro-bić? Sama wiesz, że żaden z wujków nie ma samochodu, tylko my. To kto się tutaj wyprowadzi? Dziadzia jeździ, to padło na mnie. Poza tym najstarsza jestem, tak?

– To czemu tak późno się tutaj wybudowaliście?– A kiedy miałam się budować? Co ja mówię, w ogóle nie

chciałam wyjeżdżać ze Świdnicy! Tam pracowaliśmy, tam Agnieszka chodziła do szkoły, potem wy? Dziecko, prze-cież to Zagórze, to wioska! Tylko dziadkowi pomysł się spodobał, bo jezioro, bo rybki pod nosem, jesienią grzybki! – Babcia aż kipiała. – Teraz, jak już jesteśmy na emeryturze, to trochę łatwiej, nie?!

– No w sumie tak... – I tak wy musicie dojeżdżać! Dziadek powinien was co-

dziennie wozić do szkoły i przywozić. Stary piernik!– E tam… Nam to nie przeszkadza. Poza tym, szczerze

mówiąc, już się przyzwyczaiłyśmy. W sumie jest fajnie, i la-tem, i zimą. Psy mają gdzie latać. Tylko tyle, że jednak do Świdnicy kawałek.

Trochę się zmartwiłam, bo wydawało mi się, że babcia jest tutaj szczęśliwa, a z tego, co mówiła, to chyba jednak nie bardzo.

– Bardzo ci tu źle, babciu? – podeszłam do niej.– Nie, tylko jak sobie przypomnę, ile było problemów

z załatwianiem. No, i bałam się, że wasi rodzice nie będą chcieli tutaj wyjechać. Oboje pracują jednak w Świdnicy.

– Co ty, babciu! Tato pracuje wszędzie, gdzie jest potrzeb-ny, a mama przecież więcej siedzi na miejscu. Może to i le-piej, bo musiała założyć firmę. Ja pytałam o ciebie, bo nie wiem, już co myśleć.

– Jest dobrze. Gdybym tu miała mieszkać sama z dziad-kiem i babcią Marią, zwariowałabym. Ach, i żeby ona tak na ten zamek nie latała! Wykończy ją to bieganie! Idź do niej, przywitaj się przynajmniej.

– Zobaczysz, wszystkiego się dowiem i rozwiążemy tę ta-jemnicę…

Wzięłam się za obiad i tak się spieszyłam, że nawet nie wiem, co jadłam. Było coś dziwnego w tym wszystkim. Pró-bowałam sobie przypomnieć całe to zamieszanie z budo-wą, przeprowadzką, ale co ja mogłam pamiętać. Zresztą co dzieciaki może obchodzić budowa domu? My z Weroniką tylko się upierałyśmy, że nie zmienimy szkoły, reszta była nam obojętna. Na początku rodzice nas wozili, z czasem za-częłyśmy jeździć autobusami. Po roku mieszkania w Zagó-rzu, miałyśmy znajomych, przyjaciół, Grodno znałyśmy jak własny pokój, jezioro mogłam odtworzyć z pamięci szczegół po szczególe. W sumie dobrze nam tutaj było, a ze Świdnicy ciągle ktoś do nas przyjeżdżał. Na wakacjach rodzina spę-dzała u nas urlop, ciotki się tylko wymieniały. Niby miesz-kaliśmy w siódemkę, a dom był ciągle pełen ludzi. Rzadko

Page 12: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

22 23

kiedy sami spędzaliśmy weekendy. Dzisiaj jednak coś mnie tknęło. Nie mogłam sobie teraz przypomnieć, w którym momencie, ale coś mnie zastanowiło. Babcia Maria na pew-no się rozgada i dowiem się więcej.

Wzięłam deser dla nas obu i poszłam do jej apartamen-tu – jak życzyła sobie nazywać swój pokój. No, mały to on nie był, ale nazywanie go apartamentem stanowiło jednak swoisty eufemizm.

– Dzień dobry, babciu. Przyniosłam herbatniki i kakao dla ciebie – pocałowałam ją w policzek. – Słyszałam, że znów dzisiaj byłaś na zamku.

– Już ci doniosła! – fuknęła staruszka.– Babcia Berta nie skarżyła się na ciebie, raczej martwiła

twoją nogą. Nie możesz tej nogi tak forsować, bo w końcu w ogóle nie będziesz mogła chodzić.

– Naprawdę myślisz, że o tym nie wiem? Czy ja wam daję jakieś oznaki demencji starczej?

– No co ty babciu?! – żachnęłam się. – Ale musisz przy-znać, że te twoje ciągłe spacery na zamek są trochę dziwne. Dlaczego nie pospacerujesz po ogrodzie, albo nie odwiedzisz sąsiadki z Zagórza, tylko wspinasz się i zwiedzasz zamek. Codziennie!

– A o czym ja będę z tą sąsiadką rozmawiać? Co ona może wiedzieć o życiu, toż to gówniara do mnie!

– Fakt. Trudno się z tobą mierzyć, babciu…– Z czym przychodzisz, Misiu? Bo że nie o deser chodzi,

to wiem na pewno – przeszyła mnie wzrokiem. Skrzywiłam się. Ciekawe, czy ta bystrość i spostrzegaw-

czość przychodzą z wiekiem, czy babcia Maria zawsze tak miała. Nie wiedziałam, od czego zacząć.

– Właściwie to chodzi o… zamek.

– Wiedziałam! Wiedziałam, że w końcu ktoś to odkry-je! No, no, moje dziecko... Stawiałam, prawdę mówiąc, na mojego zięcia, a tutaj taka niespodzianka. No, mów, mów szybko, co wiesz!?

Zgłupiałam kompletnie. Rany boskie, babcia naprawdę straciła zmysły! W ogóle nie wiedziałam, co ona sobie wy-obrażała, do czego zmierzała i czego właściwie ode mnie oczekiwała.

– Chyba jednak cię rozczaruję, babciu… W ogóle nie wiem, o czym do mnie mówisz.

– Wiesz, wiesz, moje dziecko. Po prostu powiedz, z czym przychodzisz. Czuję, że ty wiesz – aż się poprawiła w fo-telu.

Coś we mnie jęknęło. – To może ja powiem, co mi się przydarzyło.– Tak, koniecznie! Kiedy TO się stało?!– Dzisiaj w nocy? – bąknęłam nieśmiało.– Podczas burzy, prawda? Widziałaś ją? Ukazała ci się?Czułam, jak krew odpływa mi z głowy, opuszcza moją

twarz, szyję, ramiona, spływa aż po koniuszki palców u stóp. Odruchowo spojrzałam pod nogi, jakbym spodziewała się czerwonej stróżki odpływającej w kierunku drzwi.

– To jednak nie był sen... – znów głośno pomyślałam. Babcia pokiwała przecząco głową, uśmiechając się szeroko. I wtedy coś we mnie pękło. Pomyślałam, że to pewnie to, co wcześniej jęknęło.

– A właśnie, że nic ci nie powiem! Nic, a nic! Wiem wszystko, ale nie powiem! Nikt mi nic nie mówi, więc ja też będę milczeć! Wiem o zamku, o działce, o budowie domu, że jesteś uparta jak osioł! I o księżniczce Małgosi też wiem, i że umarła z głodu też, i … w tej chwili powiedz mi, o co

Page 13: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

24 25

tutaj chodzi! – wykrzyczałam to na jednym wdechu i teraz znów musiałam łapać powietrze.

Babcia zamiast się rozzłościć, uśmiechała się szeroko. Miałam wrażenie, że odmłodniała o co najmniej czterdzie-ści lat. Oczy jej błyszczały, gdzie tam błyszczały, one iskrzy-ły! Cała w ogóle była jakaś rozświetlona.

– Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Najpierw opowiedz o Małgosi.

Zrzuciłam z siebie cały ciężar, jaki przygniatał mnie od momentu spotkania ze zjawą. Opisałam babci naszą rozmo-wę, moje odczucia, jej sukienkę ze wszystkimi szczegółami. Sama byłam zdziwiona, że tak dobrze wszystko zapamięta-łam. Babcia mi nie przerywała. Słuchała mnie i cały czas się uśmiechała.

– Teraz twoja kolej, babciu. I nie oszukuj mnie. Widzę, że wszystko rozumiesz i wcale nie jesteś zdziwiona tą całą Małgosią. Mówże wreszcie! Niech ja się w końcu dowiem, kto to jest!

– Księżniczka – wtrąciła babcia.– Babciu!– No dobrze, już dobrze. Jak ja się nazywam? – zapytała

nagle. – Tylko nie Alzheimer, nie teraz… – jęknęłam.– Jaki Alzheimer! – fuknęła babcia. – Wiesz, jak ja się

nazywam? Naprawdę?– Babcia Maria? – prawie szepnęłam, chyba bez przeko-

nania. – Dziecko, myśl, proszę! Nazywam się… – podniosła ręce

do góry. – Marianne Zedlicz?– No właśnie – stuknęła ręką o blat stolika.

– Tak, babciu, to wszystko wyjaśnia! Nawet rozumiem już Małgosię, co z głodu umarła! – wrzasnęłam i natychmiast zamilkłam.

– Głupia jesteś, dziewczyno. Co ci powiedziała Małgo-sia?

– Nic takiego, że jest księżniczką i że całe życie była głodna!Babcia zabiła mnie wzrokiem i głośno westchnęła.– Co wiesz o zamku?– O naszym zamku? Zamku Grodno? No, że został zbudo-

wany bardzo dawno temu, że ciągle zmieniał właścicieli, że był nazywany Gospodą Morderców, ale nie wiem, dlaczego… – zastanawiałam się przez chwilę. – Studnię wykopał jakiś turecki jeniec, czego się po nim nie spodziewano i musieli go puścić wolno i że na zamku straszy… Ach, to chodzi o Białą Damę, co śmiałków prowadzi do studni… – ucieszyłam się. – Więc Małgosia to Biała Dama!

– Nie, Małgosia to nie Biała Dama. Sama opowiadałaś, że miała tęczę na sobie, zamiast ubrania.

No, tak. Coś tu się nie zgadzało. Faktycznie Małgosia nie była biała, no może trochę blada.

– A pamiętasz może szkielet? Ten zaraz przy wejściu? Miśka, mieszkamy tu już trzy lata, a ty nie znasz historii naszego Zamku!

– Jak to naszego Zamku? Od kiedy to Zamek Grodno jest nasz? I co to znaczy, że Małgosia też jest nasza? Bo rozu-miem, że ona i ten szkielet…? – dopiero teraz dotarło do mnie, co ja mówię. Ja? To babcia, nie ja!

– Kim ty jesteś babciu i kim jest Małgosia?– Może najpierw Małgosia? Ten szkielet, który tam leży,

to oczywiście nie są kości Małgosi, tylko jakiś zlepek róż-nych ludzi, bo że kości są prawdziwe, jestem pewna.

Page 14: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

26 27

– Wystarczy o kościach! Mów dalej, co z księżniczką.– Kilka wieków przed nami, naprawdę zamek należał do

jednego z ówczesnych magnatów i prawdą jest, że Małgosia miała iść za mąż za pewnego bogatego starucha. Takie to były głupie czasy, dziecko, i nic na to nie poradzisz. I prawdą niestety jest, że księżniczka owego starca strąciła z głównej wieży, za co zapłaciła okrutnie. Ojciec zakuł ją w kajdany, wtrącił do tej samej wieży, z której zrzuciła narzeczonego i skazał ją na śmierć głodową. To był okrutny człowiek, choć ponoć kochał córkę nad życie. Dlatego zaraz po jej śmierć skończył ze sobą. Dziewczyna przeleżała w tej wieży kilka wieków i nie rozumiem, dlaczego ktoś z kolejnych właści-cieli ją stamtąd przeniósł. Tak naprawdę od tamtego cza-su robi za atrakcję turystyczną, co jej się średnio podoba. Chciałaby zostać godnie pochowana, gdzieś u stóp zamku i opuścić w końcu ten padół. Widzisz, ona się tak błąka już kilka wieków i ciągle nikt nie chce jej pomóc. Ja spotkałam ją jako mała dziewczynka, ale kiedy opowiadałam swoim najbliższym, nikt mi nie wierzył.

– Jak to jako mała dziewczynka?! Gdzie?! Ty tutaj miesz-kałaś?! Kiedy?!

– Misia, coś ty jesteś na bakier z tą historią! Jak nazywała się ostatnia właścicielka Grodna?

– Babciu, ostrzegam, że za chwilę zacznę gryźć! Przestań mi już zadawać pytania! Nic nie wiem więcej o zamku, więc po prostu mów!

– Dobrze, już dobrze. To była baronowa Emili von Ze-dlitz. To moja matka. Niestety, w czasie drugiej wojny mu-sieliśmy opuścić zamek i rozdzielono naszą rodzinę. Moi rodzice uciekli do Niemiec. Tam doczekałam zakończenia wojny i jako młoda dziewczyna wróciłam do Polski. Zmie-

niłam pisownię nazwiska, stworzyłam nową tożsamość, co po wojnie nie było trudne, bo i tak nikt nie wiedział nic o drugim człowieku. Zamieszkałam w Świdnicy, tak blisko jak się dało Grodna i od tamtego czasu wciąż szukam Mał-gosi. To moja towarzyszka zabaw, całe moje dzieciństwo z nią spędziłam, teraz w końcu chcę ją pochować.

– To dlatego mogliśmy tutaj wybudować dom. To twoja ziemia, babciu – wszystko zaczęło się układać.

– Tak, kochanie, ale tylko część. Reszta niestety zosta-ła przejęta przez innych, ale nie przeszkadza mi to. Wciąż mogę spacerować po naszym dziedzińcu, patrzeć na jezioro i czuć duszę mojego domu. A teraz jeszcze wiem, że Mał-gosia tutaj jest. Nie mogę jej teraz zobaczyć, ale przecież już niedługo się spotkamy. Dlatego proszę cię, kiedy znów się zobaczycie, zapytaj ją, gdzie chce spocząć, a potem pójdź za nią. Wskaże ci miejsce, gdzie rozrzucono jej kości. Proszę, pozbieraj je z nią, a wtedy będziemy mogły godnie ją po-chować.

Babcia zamilkła nagle. Siedziała, głęboko wciśnięta w fo-tel. Po jej rozjaśnionej twarzy spływały łzy. Przestraszyłam się.

– Babciu, nic ci nie jest. Tylko nie mów, że odzyskałaś spokój i teraz możesz spokojnie umrzeć! – byłam przera-żona.

– Rany boskie, jaki ty chłam oglądasz! To nie Moda na sukces, dziecko! Nic mi nie jest, choć faktycznie odzyska-łam spokój. Pewne jest, że księżniczka w końcu znajdzie swoje miejsce. Mnie się nigdzie nie spieszy. W końcu mogę o wszystkim powiedzieć twojej babci, a mojej córce. Do tej pory milczałam, jak grób, żeby nikt mnie do psychiatryka nie wywiózł. Teraz, gdy ty masz w tym swój udział, nic mi

Page 15: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

28 29

nie grozi. Idź do nich i powiedz, że dzisiaj ma być uroczy-sta kolacja i wszyscy domownicy mają w niej wziąć udział. Ach, co za cudowny dzień, moje dziecko!

Wyszłam, wciąż nieźle ogłuszona, ale i poruszona. Za-nim doniosłam wszem i wobec o uroczystym wieczorze, pobiegłam na zamek. Przeczytałam wszystko, co tam tylko znalazłam, potem to samo przeczytałam w sieci – w trzech językach. Babcia nie kłamała. Teraz pozostało mi jeszcze spotkanie z księżniczką Małgosią, którego teraz już nie mo-głam się doczekać…

Page 16: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

30 31

Marcin mieszkał od urodzenia we wsi Jemielna pod Bierutowem. Dzisiaj jest wychowankiem Domu Dziecka, właśnie w Bierutowie. Chodząc po mie-

ście widział wiele ciekawych i zabytkowych miejsc. Nieraz zastanawiał się, jak powstało to miasto, jak się rozwijało, jak wyglądały jego piękne i złe dni. Pewnego dnia siedział wieczorem przy stole i marzył, aby móc cofnąć się w czasie i być świadkiem najważniejszych dni w historii Bierutowa. Nagle usłyszał Głos:

– Wiem, o czym marzysz i chcę spełnić twoje życzenia. Nie widzisz mnie, ale uwierz, za chwilę przeniesiesz się w czasie. Zamknij oczy, a otwórz wtedy, kiedy powiem. – Zaszumiało, zagwizdało, Marcin poczuł wirujący wiatr i za chwilę usłyszał:

– Otwórz oczy i patrz!Patrzy i co widzi? Piękną krainę, pełną drzew, łąk i pól. Pośrod-

ku polany siedzą jacyś dziwni ludzie odziani w skóry i uzbrojeni w drewniane pałki. Ze zdziwieniem stwierdził, że rozumie ich mowę. Najstarszy z nich, brodaty mówi do pozostałych:

– Szliśmy już dość długo szukając miejsca, w którym mo-glibyśmy zamieszkać. Napotkane, ładne krainy były już za-mieszkane, a osadnicy niechętnym okiem patrzyli na nas. Jesteśmy już utrudzeni, a tu jest tak pięknie – ogromna po-lana i rzeka z czystą, zimną woda. Zostańmy!

Głos powiedział:– To miejsce ich urzekło i postanowili zostać.

Jerzy Szczerba (senior) i Marcin Śleziak (junior)

Bierutów – magiczna podróż przez wieki

Page 17: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

32 33

Głos opowiedział, że byli bardzo pracowici i szybko wybrane miejsce zatętniło życiem, wyrosły proste domy z drewna i gliny. Mieszkańcy zaczęli uprawiać pola i hodo-wać zwierzęta. Wieść o tej pięknej osadzie szybko rozeszła się po całej okolicy. Przybywali ciekawscy, ale także kupcy oferujący w zamian za zboże, groch, bób, len i zwierzęta na-rzędzia z brązu. Zastąpiły one prymitywne narzędzia ka-mienne i z drewna używane dotychczas. Osada rozrastała się. Wznoszono domy, budynki gospodarcze, fortyfikacje, mosty, groble, budowano łodzie i wozy, lepiono naczynia z gliny. Rozpoczęto produkcję ozdób, siekier, noży i sier-pów. Uzdolnieni rzemieślnicy tworzyli piękną, malowaną ceramikę.

– Takie były początki. Upływały lata i wieki. Zamknij oczy, przeniesiemy się do innej epoki – rzekł Głos.

Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.

– Otwórz oczy i zobacz.Na polanie wiele domów, jedne wyglądają biednie inne

dostatnio. Środkiem drogi jedzie karawana. Piękne konie i wiele wozów. Ale cóż to? Wędrowcy ubrani są w dziwne szaty.

– Widzę, że jesteś zdziwiony. Tak, to są obcokrajowcy. Na pewno widziałaś film Quo vadis? To Rzymianie. Jadą po jantar.

– A co to jest jantar? – zapytał Marcin.– Bursztyn – odpowiedział Głos – u nas nad morzem

jest go bardzo dużo. Tędy właśnie prowadził „bursztynowy szlak”.

– A, tak! – przypomniał sobie chłopiec. – Nauczyciel w szkole opowiadał nam o tym. Zabierali bursztyn, a przy-

wozili to, czego u nas nie było – nieznane do tej pory na-rzędzia, naczynia i materiały. Uczyli miejscowych nowych technologii w dziedzinie wytopu żelaza. Pokazali jak moż-na za towary płacić pieniędzmi.

– Tak – opowiadał Głos. Musisz wiedzieć, że wtedy naro-dził się nowy ustrój, przez uczonych nazywany demokracją wojenną. Władza znalazła się w rękach naczelników, którzy z czasem stali się władcami dziedzicznymi. Oni też przej-mowali wszelkie wojenne trofea i towary przywożone przez kupców. Przez najbliższe wieki wyodrębnią się grupy ro-dowe oparte o sieć osad zamkniętych – grodów. Z czasem połączą się w organizacje plemienne. Wtedy osada bieru-towska znajdzie się w zasięgu Ślężan, na późniejszych zie-miach piastowskich.

– Zamknij oczy, lecimy na zakupy – podpowiada Głos.Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało,

zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.– Świeże jajka! Kury sprzedam! Zapraszam do gospody

„Pod Wydrwigroszem”. Niech Jaśnie Wielmożna Pani po-patrzy – piękny materiał, prosto z Włoch!

Te i wiele innych okrzyków usłyszał, bo znalazł się w środ-ku ogromnego targowiska. Wszędzie kręcili się ludzie, jedni kupując, a inni sprzedając.

– Jesteśmy na jarmarku. Tu spotykają się kupcy, rolni-cy, hodowcy i rzemieślnicy. Tu można dowiedzieć się tego wszystkiego, o czym w swoim świecie możesz przeczytać w prasie, obejrzeć w telewizji, lub usłyszeć w radio. Jarmark był tak duży, że książęta pobierali opłaty z targowiska – opo-wiadał Głos. – To właśnie dzięki jarmarkowi zachowała się pierwsza pisana informacja o Twoim mieście. Zostawił ją miłościwie panujący Książę Henryk zwany Brodatym, który

Page 18: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

34 35

w swej łaskawości oddawał około 11% wpływów z targów panującemu wówczas w mieście władcy.

– Zamykaj oczy, a dowiesz się czegoś ciekawego o nazwie miasta – rzekł Głos.

Jak powiedział tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.

– Już możesz patrzeć i uważnie słuchaj.– Nie podoba mi się nazwa Legniz.– Mnie też.– Macie rację – jakaś nie po naszemu.– To mieszkańcy, którzy narzekają na nazwę, którą okre-

ślano twoje miasto ulokowane najpierw bliżej Oleśnicy, później zmieniono ją na Książęcy Las, a miasto przeniesio-no w nowe, obecne miejsce. Nie pytaj dlaczego, bo nie wiem – opowiadał Głos. – Powołany przez księcia wrocławskiego namiestnik rządził miastem. Książę pobierał część zbio-rów rolnych oraz wpływów z targów i sądownictwa. Ale ludziom dalej nie podobała się nazwa miasta. Nazywali je różnie, raz willa Beroldi, później civitas Beroldi lub Berol-distadt i wreszcie Bernstadt.

– Zamykaj oczy, wybieramy się na ryby – powiedział Głos.

– Ale ja nie jestem wędkarzem – odpowiedział chłopiec.– Nie będziemy łowić ryb, ale chcę ci pokazać coś cieka-

wego.Jak powiedział, tak uczynił. I znów zaszumiało, zagwiz-

dało, Marcin poczuł wirujący wiatr.– Otwórz oczy i zobacz – powiedział Głos. Marcin otwo-

rzył i przetarł ze zdumienia oczy. Przed nim ogromne i piękne stawy rybne.

– Wiesz, dlaczego tu jesteśmy? – zapytał Głos.

– Nie – odpowiedział chłopiec.– Dlatego, że te stawy i rybiarnia w mieście pozostawiły

trwały ślad w herbie, na najstarszym dokumencie z XIV wieku – trzy wędkarskie haczyki. Od tego wieku przez ko-lejne dziesięciolecia zmieniają się książęta. Jakby tego było mało, to książęta piastowscy traktują miasto w dziwny spo-sób – przestają o nie dbać, wielokrotnie je sprzedają lub oddają w zastaw. Mimo tego miasto trwa i rozwija się. Po Piastach miastem rządzą Podiebradowie i Wirtembergo-wie, książęta brunszwiccy. Książę Podiebrad rozbudowuje fortyfikacje oraz zamek. Miasto opanowują protestanci. Przejmują kościół i wprowadzają swoje wyznanie. Uwa-żaj! Za chwilę zobaczysz chwile grozy – nie przestrasz się. Zamknij oczy!

Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. Zrobiło mu się dziwnie gorąco i słabo.

– Już! I nie bój się.Wokół niego szalał pożar. Ludzie biegali z wodą w wia-

derkach, próbując gasić płomienie, inni ratowali dobytek, a pozostali w strachu uciekali przed ogniem. Miasto paliło się. Był przerażony.

– Już znikamy, ale wiedz, że Twoje miasto często niszczą pożary, a podczas wojny trzydziestoletniej zarówno zwy-cięzcy, jak i pokonani je plądrują. Znów zamknij oczy, a za chwilę ujrzysz chwile chwały Bierutowa.

Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.

– Spójrz, jesteśmy w XVIII wieku, idziemy na spacer – powiedział Głos.

Chłopiec otworzył oczy szeroko.

Page 19: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

36 37

– Popatrz tu jest młyn, dalej gorzelnia, browar, piekarnia i łaźnia. To znaczący początek rozwoju miasta. Doszliśmy do roku 1868. Słyszysz muzykę?

– Tak – odpowiedział.– To orkiestra gra na otwarciu linii kolejowej łączącej

Wrocław z Namysłowem. Od dzisiaj ludziom szybciej będzie się podróżować i pomoże to w rozwoju przemysłu i handlu. Czy wiesz, jaki wtedy zakład w Bierutowie był największy w Europie?

– Nie – odpowiedział chłopiec zgodnie z prawdą.– Cukrownia, która powstała w 1883 roku, a dzisiaj jej

ruiny straszą, a wiatr, deszcz i pory roku niszczą to, czego jeszcze nie zniszczyli ludzie. Szkoda, taki piękny zakład.

– Znikamy. Zamykaj oczy, a kiedy powiem otwieraj bar-dzo wolno i ostrożnie – rzekł Głos.

Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.

– Możesz otworzyć oczy – szeptem powiedział Głos.– Gdzie ja jestem? – zdziwił się Marcin.Znajdował się w bogato urządzonym mieszkaniu. Pośrod-

ku przy stole siedzieli jacyś ludzie i na coś czekali. Dzieci, dorośli i chyba dziadkowie. Jest noc, a wewnątrz panował dziwny półmrok. Dlaczego nie zapalą światła – pomyślał. Głos jakby odczytał jego myśli i powiedział:

– Spójrz – światło jest, ale daje je słaba lampa naftowa. – Na co oni czekają, dlaczego nie idą spać – zapytał chło-

piec.– Jest rok 1900, a oni czekają na elektryczność, która

w tym roku zawitała do Bierutowa. Bądź cierpliwy, zaraz będziesz świadkiem czegoś, co dla Ciebie jest zwyczajne, a dla nich graniczy z cudem.

Naraz żarówka wisząca nad głowami ludzi, w którą z na-bożną nieomal czcią się wpatrywali, rozbłysła. Potok świa-tła zalał pokój. Ludzie z wrażenia zamknęli oczy, zaczęli wiwatować i cieszyć się z tego „cudu”.

– Tak, mój miły – ten cud sprawił, że łatwiej się ludziom żyło, można było usprawnić pracę, wdrożyć nowe maszy-ny. Ale nie cieszyli się długo z tego. I wojna światowa za-hamowała rozwój Bierutowa. Zapanował głód, ale po jej zakończeniu znów życie zaczęło rozkwitać. Wybudowano salę gimnastyczną, basen i kino. Szkoda, że rozebrano bra-mę Brzeską, ale przeszkadzała w komunikacji. Obniżono lub rozebrano część murów obronnych. Powstało muzeum z bardzo wielu cennymi pamiątkami poprzednich epok.

Kolejna, bardzo okrutna, II wojna światowa na początku niewiele zmieniła w życiu miasta. Dopiero później powsta-ły tu obozy pracy dla Polaków i innych ludzi z podbitych przez Niemców krajów. Zakłady pracowały bez przerw i za-kłóceń. W styczniu 1945 roku na wieść o zbliżających się oddziałach sowieckich niemiecki burmistrz zarządza ewa-kuację ludności, ale na szczęście dla Niemców nie doszła ona do skutku. 23 stycznia 1945 roku do miasta wkraczają oddziały pancerne gen. Rybałki.

– Hurrra! – pomyślał Marcin – wyzwolenie!– Czy na pewno? – zapytał Głos, jakby czytając w jego my-

ślach i dodał – ale to już inna bajka. Zapytaj o tę najbliższą przeszłość swoich dziadków i rodziców, jak się obudzisz. Za-raz zaśniesz, ale po przebudzeniu będziesz wszystko pamiętać. Żegnaj i pamiętaj, że warto znać przeszłość, bo tylko dzięki poznawaniu i kultywowaniu tradycji wielu pokoleń Polaków nasza ojczyzna przetrwała i jest dzisiaj piękna jak nigdy w hi-storii. Zamknij powieki i żegnaj – powiedział Głos.

Page 20: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

38 39

Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr.

Obudził się we własnym pokoju. Czy na pewno widział to, co widział, czy słyszał to, co słyszał, czy był świadkiem wydarzeń w historii Jego miasta? Pomyślał, że warto będzie to jutro sprawdzić w książce z historii.

– A może pójść do biblioteki? – pomyślał – bo przecież w szkolnym podręczniku na pewno nic nie będzie napisane o Bierutowie – małym prowincjonalnym miasteczku.

Ale z takimi tradycjami, czy na pewno prowincjonal-nym?

Page 21: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

40 41

Antoine de Saint-Exupéry napisał: „Nawet w obli-czu śmierci przyjemna jest świadomość posiadania przyjaciela”. W swojej pracy chciałabym opowie-

dzieć o życiu mojego pradziadka, który jest legendą mojej rodziny, a przyjaźń w jego życiu odegrała ogromną rolę.

Pradziadek Jan Górniak i jego rodzina mieszkali w Trem-bowli na Kresach. Do 17 września 1939 roku było to miasto powiatowe w obwodzie tarnopolskim, w którym mieszkali Polacy i Żydzi. Pradziadek miał żonę Józefę i troje dzieci: Marię, Jolantę i Bronisława. Jan miał dużo ziemi i uprawiał na niej zboże. Często handlował nim z zaprzyjaźnionymi Żydami.

W czasie II wojny światowej mój pradziadek był dzia-łaczem Armii Krajowej, czuł się odpowiedzialny za losy swojej ojczyzny – Polski. Był patriotą, walczył o Polskę, narażając własne życie. Pod koniec wojny wszystkich Ży-dów, również przyjaciół Jana – braci Arie i Sama Halpern – wywieziono do obozu w Kamionce. Jan dowiedział się, że wszystkich Żydów z obozu mają zgładzić. Z opowieści dziadka i taty wiem, że pradziadek napisał list do swoich przyjaciół, który potajemnie przekazał. Poinformował ich o tym, co wie o planie Niemców. Nakłaniał ich do tego, aby starali się stamtąd uciec. Dwóch braci, Arie i Sam, uciekli z obozu. Ich rodzice i rodzeństwo, którzy tam pozostali, zginęli. Młodzieńcy przez kilka dni przedzie-rali się przez gęste lasy. Kiedy dotarli do swojej wioski,

Ewa Górniak (senior) i Natalia Górniak (junior)

Cena przyjaźni

Page 22: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

42 43

przyszli do Jana. On zaproponował im schronienie w sto-dole, dopóki nie skończy się wojna. Przechowywał ich tam osiem miesięcy. To była wielka rodzinna tajemnica, o której nikt z obcych nie wiedział. Jednak wielu sąsia-dów podejrzewało, że w stodole pradziadka są dwaj Żydzi. Gdyby ktoś o tym doniósł, cała rodzina zginęłaby. Aby temu zapobiec, Jan zdjął dachówki ze stodoły, w której chronili się jego dwaj przyjaciele, by zasugerować miesz-kańcom Trembowli, że nikogo tam nie ma. Pewnego wie-czoru, do jego gospodarstwa wpadli ukraińscy nacjonaliści, zamordowali obecnych w domu mężczyzn – ojca Jana i brata jego żony. Po pewnym czasie jedna z mieszkanek Trembowli wydała moją rodzinę, w zamian za to dosta-ła pięć kilogramów cukru. Kobieta dobrze wiedziała, że Górniakom za schronienie Żydów grozi najsurowsza kara – śmierć. Mieszkanka wioski myślała głównie o swoich bliskich i ich bezpieczeństwie. Po kilku dobach do posia-dłości Górniaków przyszli Niemcy. Zastrzelili wszystkich mężczyzn znajdujących się wówczas w mieszkaniu. Bro-nisław – syn Jana przeżył, ponieważ został nakryty ciałem swojego wujka. Uratowali się także Sam, Arie i Michał, którzy byli na strychu. Mój pradziadek Jan znajdował się w tym czasie poza domem. Kobiety zaś były u sąsiadów, zajmowały się darciem pierza.

W 1945 roku, kiedy do wioski weszli Sowieci, Jan został zamordowany. Za wszelką cenę pragnął ratować swoich bli-skich i przyjaciół, nawet za cenę własnego życia. Dlaczego przechowywał dwóch żydowskich braci? Przecież dobrze wiedział, że gdy ktoś ich wyda, wszyscy zginą. Mój pradzia-dek był wartościowym człowiekiem. Nie myślał o nagrodzie, ani osobistych korzyściach, dla niego liczyła się autentyczna

przyjaźń i ocalenie życia, ponieważ prawdziwych przyjaciół nie jest łatwo znaleźć. Był odważnym człowiekiem. Nie bał się ani Niemców, ani Ukraińców.

Po konferencji w Jałcie, gdy Trembowla znalazła się w granicach ZSRR, moja rodzina przeniosła się na Ziemie Odzyskane, a wraz z nią – Sam i Arie Halpern. Zamieszkali w Ścinawie, małej miejscowości na Dolnym Śląsku. Teraz już bez ukrywania się i obawy o swoją przyszłość, rodzina zamieszkała wspólnie. Jako nastoletni chłopcy Sam, Arie, stryjek Michał oraz kilkuletni Bronisław razem z przyja-ciółmi zbierali cegły ze zrujnowanego miasta, które przesy-łane były do odbudowy Warszawy.

Z opowiadań dziadka wiem, że większość zabytkowych budynków w mieście legła w gruzach m.in. klasztor, pałac, ratusz, zabytkowe kamieniczki. Koledzy w czasie wspólnej zabawy poznawali swoje obecne miejsce zamieszkania oraz przepiękne okolice nadodrzańskie. Mój dziadek wspomina również, że lubili siadać na polanie i przyglądać się Kościo-łowi pw. Podwyższenia Krzyża Świętego, który do dziś jest najcenniejszym zabytkiem Ścinawy. Mówi, że był to dla nich rodzaj ulgi po ciężkiej pracy spędzonej na zbieraniu cegieł.

W trakcie kolejnej fali emigracji Żydów z Polski, bracia Halpern w 1956 roku wyjechali z Polski do Stanów Zjedno-czonych, ponieważ nie chcieli mieszkać w komunistycznym państwie. Wtedy mój dziadek poznał moją babcie Barbarę i przeprowadził się wraz z nią do Lisowic, około 16 km od Ścinawy. Cztery lata później urodził się mój tato Waldemar. Życie szybko mijało. Waldemar w wieku dwudziestu jeden lat poznał Ewę, moją mamę, z którą rok później wziął ślub. W poszukiwaniu pracy, mój tato przeniósł się do Lubina. Rok później urodziłam się ja.

Page 23: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

44 45

Po latach bracia Halpern odnaleźli się ponownie z moją rodziną przez Polski Czerwony Krzyż. Przyjechali w od-wiedziny do kraju jako najserdeczniejsi przyjaciele. Wszy-scy cieszyli się ze wspólnego spotkania. Mimo że od wojny minęło sześćdziesiąt siedem lat, moi bliscy traktują ich jak członków rodziny. Nadal są w stałym kontakcie. W 1987 roku moja prababcia posadziła „drzewko pamięci” na tere-nie muzeum w Yad Vashem w Izraelu. Teraz drzewko jest duże, jak przyjaźń obu rodzin Halpernów i Górniaków. Do-stała wtedy order „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”, który jest najwyższym izraelskim odznaczeniem cywilnym. W Jerozolimie znajduje się tablica, na której jest ponad dwa-dzieścia jeden tysięcy nazwisk Polaków, którzy uratowali Żydów, w tym nasze rodowe nazwisko – Górniak.

Sam i Arie mają teraz ponad osiemdziesiąt lat, lecz dalej są związani z moją rodziną, piszą listy, na święta przysyła-ją paczki do najbliższych, także do mnie, choć nigdy ich nie widziałam. Do dzisiaj są wdzięczni za uratowanie im życia. Gdy byli młodsi, raz w roku przyjeżdżali do Polski i spotyka-li się z moją rodziną. Te spotkania były przepełnione radością i szczęściem. Przypominali sobie wtedy ciężkie czasy, śmiali się ze wspólnych żartów. Wraz z moim dziadkiem Bronisła-wem jechali rowerami do Ścinawy, by znów usiąść na trawie i powspominać. Obecnie mój dziadek Bronisław jest z nimi w stałym kontakcie telefonicznym. Na pamiątkę tej historii jedna z ulic w Nowym Jorku została nazwana – Górniak.

Naszą historię wspominamy przy spotkaniach rodzin-nych. Dziadek pokazuje nam czarno-białe zdjęcia z tamtych czasów, opowiada o życiu rodziny na Kresach i trudnych latach powojennych w Ścinawie na Dolnym Śląsku. Gdy patrzę wtedy na dziadka, widzę w jego oczach dumę z po-

stawy swojego ojca. Mówił, że choć spędzał z nim mało czasu, wiedział, że jest to dobry i uczciwy człowiek.

Jan jest otoczony kultem rodzinnym, ponieważ był od-ważnym człowiekiem, walczył i bronił ojczyzny. Był wierny prawdzie, ponieważ nikomu nie zdradził tajemnicy ukry-cia swoich przyjaciół Arie i Sama, którzy byli Żydami. Z tej historii wyniosłam, że trzeba być tolerancyjnym dla ludzi o innej narodowości. Rozejrzyjmy się wokół i popatrzmy. Przecież każdy człowiek ma prawo nie tylko do odmien-nej religii, ale także do bycia wolnym. Dlatego też jak wcze-śniej wspominałam przyjaciele są ważni w życiu każdego człowieka. Powinniśmy o nich dbać i szanować ich. Ktoś powiedział, że „Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość”, myślę, że ten cytat odzwierciedla cechę charakteru mojego pradziadka Jana. Niektórzy twierdzą, że najważ-niejszą wartością w ich życiu jest sława, inni, że pieniądze. Mój pradziadek twierdził, że przyjaźń, a ja się z nim zga-dzam. Bracia Halpern długo będą legendą naszej rodziny. Myślę, że nawet przez następne pokolenia, więc czy można powiedzieć, że polsko-żydowskie losy połączyły się ze sobą na wiele długich lat?

Page 24: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

46 47

Wiele historii drżącymi ustami było opowiada-nych. Wiele legend czasem skreślanych. Dziś ja przytoczyć się postaram jedną, nie zapominając,

gdzie opowieści jest sedno. Gdzie jesienny wiatr w miodo-wych liściach się tuli, gdzie zachody słodkie na polach się rozlewają, aleje dębowe szumem grywają. To właśnie tam Dolny Śląsk Krzyżowice mieści – osadę pełną fascynują-cych treści. Usiądź wygodnie, niech teraźniejszość odpocz-nie i przeszłość przyszłość uczy.

Huczał wiatr, nie oszczędzał drzew, a deszcz nieustannie padał. Niebezpieczną wówczas dębową aleją, obsypaną po-łamanymi letnią burzą gałęziami, szedł starszy mężczyzna. Miał na sobie podniszczony prochowiec, dziurawe trepy i słomiany kapelusz, o którego musiał się troskać z każdym podmuchem wiatru. Na jego barkach spoczywał niewielki worek. Wydawało mu się, że droga nigdy się nie skończy, rozglądał się i szukał odpowiedniego miejsca, w którym mógłby zrealizować to, co sobie zamierzył. Otóż miał on w owym worku coś bardzo sentymentalnego i ważnego.

Kilka lat temu jego dziadek na łożu śmierci rozdzielał swój majątek. Wędrowiec był wtedy niedoświadczonym ży-ciowo człowiekiem. Nie kwapił się zbytnio do pracy, nie był zanadto inteligentny. Właściwie do samej śmierci utrzymy-wał go dziadek. On był zaś człowiekiem wykształconym, pracowitym, ambitnym i cenionym w szerszym gronie. Bardzo zależało mu na tym, aby jego wnuk wyrósł na

Katarzyna Tyniów (senior) i Agata Tyniów (junior)

Szumiące opowieści

Page 25: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

48 49

Pracując od świtu do nocy, wystarczało mu tylko na tyle, aby przeżyć. Na dodatek w niezbyt dobrych warunkach. Bał się on ponownie użyć podarunku od dziadka. Długo zastanawiał się nad tym, gdzie popełnił błąd. Dopiero po burzliwych przemyśleniach doszedł do wniosku, że zacho-wał się dość samolubnie, więc kolejne życzenie było o wiele bardziej przemyślane. Postanowił, że chciałby, aby w całej jego wiosce zapanował dobrobyt. I tak taż się stało. Jednak szczęście wędrowca znów nie trwało zbyt długo. Po raz ko-lejny nieświadomie oszukał magiczny przedmiot. Stał się człowiekiem jeszcze chciwszym i wszystko, czym ludzie mogli się podzielić zagarniał dla siebie. Ciągle tylko łaknął więcej i więcej. Nie wystarczało mu to, że sam żyje w dobro-bycie. Nie chciał, aby ludzie wokół mieli tak samo dobrze. Czuł, że gdy wszyscy są szczęśliwi, on nie może osiągnąć szczęścia w pełni. Wtedy znów sprawiedliwa moc ukarała wędrowca, ale niestety i całą osadę.

Od tej pory zapanował w niej chaos i bieda. Ziemia prze-stała wydawać plony. Na zmianę z suszą nastawały powo-dzie. Żaden człowiek nie mógł zapanować nad niełaskawą przyrodą. Po swoim drugim życzeniu wędrowiec stwierdził, że kolejnego już nie wypowie, skoro za wszystkie ma płacić tak wysoką karę. To właśnie przez owe wydarzenia chciał teraz ukryć gdzieś zawartość swojego worka. Tę trudną de-cyzję podjął w wielką burzę, nasłuchując się z zewsząd la-mentowania i płaczów mieszkańców wioski. Długo się nie zastanawiając, ruszył w drogę. Chciał schować kamień jak najdalej i jak najgłębiej.

Znalazł się na drodze prowadzącej do wioski. Był tak zmarznięty, że już nie miał zamiaru szukać lepszego miejsca. Zaczął kopać pod jednym z okazałych dębów przy drodze.

dobrego człowieka. Dokładał wszelkich starań do jego wy-chowania i od razu przygarnął go, gdy ten został wyrzucony przez swoich rodzicieli z domu. Zatrudniał coraz to wspa-nialszych nauczycieli. Jednakże i te starania nic nie dały. Po niecałym roku dziadek doszedł do wniosku, że nie war-to „walczyć z wiatrakami” i zaakceptował swojego wycho-wanka takim, jakim jest. Już nawet nie prawił mu morałów, prawie w ogóle przestał z nim rozmawiać, bowiem uważał to za zbyteczne. Gdy przyszło mu wreszcie zasnąć na wieki jeden jedyny raz, te pierwsze i ostatnie słowa dziadka tra-fiły do wędrowca. Opowiedział mu on o kamieniu, który z pokolenia na pokolenie był przekazywany w ich rodzi-nie. O kamieniu, który ma niezwykłe moce, który tylko człowiek prawy może wykorzystać – w innym przypadku wszystko odwróci się przeciwko człowiekowi złemu. Może on spełniać życzenia jego właściciela, ale tylko te w dobrej wierze, tylko takie, które przysłużą się ogółowi, a nie tylko pragnącemu realizacji swoich próśb. Ostatnim słowem, ja-kim wnuk poczęstował konającego dziadka, było „dzięku-ję”. Dziś tak rozgoryczony i zmartwiony chciał się pozbyć tego, co przysporzyło go o szybsze bicie serca. Bowiem na tak nieodpowiedzialnym człowieku jak wędrowiec, jego dziadek pozostawił wielki ciężar odpowiedzialności, jaki spoczywał w rękach posiada magicznego kamienia. Gdy ten bez namysłu chciał użyć go pierwszy raz, zażyczył sobie, aby już nigdy więcej w swoim życiu nie musiał zajmować się żadną pracą. Nie wziął pod uwagę tego, że owe życzenie jest po prostu narcystyczne. Niebawem musiał ciężko harować w gospodarstwie. Nie miał już przecież za co żyć i został zmuszony do podjęcia pracy, która zresztą okazała się dla wędrowca bardzo trudna i jego zdaniem, bezsensowna.

Page 26: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

50 51

Przez chwile przemknęło mu przez myśl, co by się stało, je-śli ktoś znalazłby przypadkiem ten kamień. Nie trudno było bowiem jego nie dostrzec – był dosyć sporym iskrzącym się lekko kamieniem, o ciemnozielonej barwie. Gdy dobrnął już prawie do grubych korzeni potężnego drzewa, wrzucił swoje przekleństwo i szybko zakopał. Chciał jak najszybciej znaleźć się w swojej nędznej chacie, która w owej chwili wy-dawała się dla niego spełnieniem marzeń. Dzielnie zmagał się z burzą, ale aleja wydawała się nie kończyć. Przez chwilę miał wrażenie, że to tylko zmęczenie daje o sobie znać i ma jakieś omamy, ale im szerzej otwierał oczy, tym bardziej szalejące na wietrze drzewa się kołysały. To wszystko wyda-wało mu się złym snem, ale jednak nie udało mu się z niego ocucić. Już nawet nie kwapił się, aby zmierzać do przodu, nie miałoby to sensu. Wiedział, że to wszystko dzieje się zapewne z powodu zakopania magicznego kamienia.

Zamknął oczy i starał się przypomnieć sobie cechę cha-rakterystyczną drzewa pod, którym go ukrył. Jednakże niczego sobie nie przypomniał. Wszystkie kołyszące się niezgrabnie drzewa wydawały się być identyczne. Zdruzgo-tany tym wszystkim nie wiedział już, co ma począć. Na-gle stracił panowanie nad własnym ciałem. Upadł. Gdy się obudził, poczuł, że wszystko wróciło do pierwotnego stanu rzeczy, lecz niedługo. Otrząsnął się i zobaczył, że wszystkie dęby straciły gałęzie, a były one porozrzucane na drodze, całkowicie blokując przejście. Mimo iż było to lato, drzewa były nagie, bez liści. Załamany odrzucał małe gałęzie, jak i wielkie konary, jeden po drugim. Musiał się bardzo na-męczyć, a praca była iście żmudna. Nigdy wcześniej nie po-myślał nawet, że drzewa, które tak często mijał, mogą być aż tak wielkie i stare. Musiały mieć po kilkaset lat! Problem

jednak polegał na tym, że z jego powodu miały umrzeć. Zmartwiony spojrzał w niebo, odrywając się na chwilę od żmudnej pracy. Chyba właśnie w tym momencie wędrowiec zrozumiał swoje błędy. Dostał nagłego natchnienia i po-czuł niezwykły przypływ energii, którą koniecznie chciał spożytkować na jak najszybsze naprawianie swoich złych czynów. Tyle tylko, że nadal nie pamiętał, które korzenie więżą magiczny kamień. Najpierw postanowił oczyścić całą drogę – to miało mu pomóc w późniejszym zidentyfikowa-niu drzewa. Ku swojemu zdziwieniu, gdy skończył to robić, dostrzegł, że jeden z dębów jest nadal zielony, a na dodatek bije od niego jasna poświata. Uradowany pobiegł szybko w jego stronę i zaczął kopać. Chwilę później niesamowi-ty kamień znalazł się w jego rękach. Przetarł go starannie i życzył sobie, aby każdy był prawy i sprawiedliwy wobec własnego sumienia...

Wrócił do Krzyżowic oszołomiony tym, co zastał. Ludzie przestali być posępni i obojętni na krzywdę bliźniego. Za-częli się wzajemnie wspierać, bo tylko wtedy człowiek jest w stanie pokonać wszystkie przeciwności losu, nawet te najtrudniejsze. Nie warto chować swojego serca pod maską egoizmu.

Wędrowiec poślubił pewną skromną kobietę z sąsiedniej wioski, a dzieliła je właśnie owa dębowa aleja, która stała się znów niezwykle piękna po tym, jak on sam stał się człowie-kiem prawym. Co dzień spotykając się z nią, przemierzał pieszo tę drogę w akompaniamencie szumu dębowych li-ści. Stał się człowiekiem szczęśliwym, człowiekiem, którego szczęście nie polegało na braniu od życia wszystkiego, co tylko możliwe, a na dawaniu od siebie jak najwięcej. Ot, to właśnie jest antidotum na wszystkie problemy!

Page 27: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

52 53

Po dziś dzień krąży legenda, że jeśli, przechodząc lub też przejeżdżając wspomnianą aleją, przy której drzewa dziś mają około 600 lat, spadnie jakaś gałąź, to jest to napomnie-nie. Ostrzeżenie, że powinno się zastanowić nad własnym życiem, by znaleźć przyczynę dotykających nas nieszczęść. A gdy już się ją znajdzie, to trzeba znaleźć i rozwiązanie.

Page 28: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

54 55

Mój dziadek jest niezwykły. Jego opowieści są tak fascynujące, że wielkim samolubstwem byłoby niepodzielenie się nimi z osobami podobnymi do

mnie – lubiącymi przygody z odrobiną magii. W opowiada-niu takich historii mistrzem jest bez wątpienia mój dziadek. Potrafi opowiadać piękne bajki, ale najciekawsze są zawsze zdarzenia i przygody, które wydarzyły się naprawdę.

W czasach, kiedy był małym chłopcem samochody i traktory były luksusem, na które rzadko kto mógł sobie pozwolić. Ludzie dużo podróżowali konno. Konie praco-wały w polu, ciągnęły wozy i bryczki, wszędzie słychać było stukot końskich kopyt. Koń był przyjacielem człowieka, partnerem w pracy, na którego zawsze można było liczyć. Historia konia mojego dziadka jest wyjątkowa, niekiedy wręcz nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa. A było to tak w relacji dziadka:

„Powoli zapadała noc, a ja nie mogłem zasnąć. W uszach cały czas słyszałem słowa mojego taty, który przy kolacji wspomniał, że dzisiejszej nocy nasza klacz powinna wydać na świat źrebię. Czekałem na ten dzień bardzo długo. W na-szym domu przyjście na świat źrebaka nie było czymś nad-zwyczajnym, ale za każdym razem czekałem w napięciu na tę chwilę. Ta noc była jakaś inna, niezwykła. Było bardzo ciemno, ponieważ na niebie nie było widać ani jednej gwiaz-dy, a jednocześnie księżyc w pełni z całej siły chciał te ciem-ności rozproszyć. Cisza. Tak, pamiętam nieprzeniknioną,

Michał Rokitowski (senior) i Kornelia Rokitowska (junior)

Czarny Książę

Page 29: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

56 57

niczym nie zmąconą ciszę. Mijały minuty, godziny i wresz-cie zmęczenie wzięło górę. Sen wygrał. Spałem. Rankiem, nie myjąc nawet twarzy, pobiegłem prosto do stajni. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Stał obok swojej mamy. Był pięk-ny. „Takie źrebię zdarza się raz na milion” – usłyszałem głos taty, który kończył wycierać go siankiem. Rzeczywiście wy-glądał jak milion wygrany na loterii. Cały czarny jak noc, podczas której przyszedł na świat, z białymi skarpetkami i plamą na głowie, które tak jakby chciały upamiętnić wal-czący z ciemnościami księżyc. Jak na noworodka był nie-zwykle silny. Stał twardo na ziemi, prężąc ciało i unosząc do góry głowę. Był uosobieniem minionej nocy. Podszedłem do niego i spojrzeliśmy sobie pierwszy raz w oczy. Wiedzia-łem, że na pewno zostaniemy przyjaciółmi. Dziwne było to, że kiedy chciałem wyjść, on truchtał za mną. Pogłaskałem go i wrócił do mamy. Mój tato powiedział, że nawiązała się między nami więź. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie prorocze miały się okazać jego słowa. Przy śniadaniu ro-dzice zapytali mnie jak nazwiemy źrebaka. Stwierdzili, że skoro konik trzyma się mnie od momentu urodzenia, to ja powinienem nadać mu imię. Nie kazali mi się spieszyć, ale chciałem nadać mu imię jak najszybciej, bo jak tu żyć bez imienia? Poszedłem do szkoły, ale i tak nie mogłem myśleć o niczym innym jak moim źrebaku. Lekcje dłużyły się tego dnia w nieskończoność. Tego dnia nie wracałem ze szkoły razem z kolegami, nie kopaliśmy piłki i nie zajadaliśmy się czereśniami z przydrożnych drzew. Całą drogę pokonałem biegiem. Udając spokojnego, wszedłem do domu. Zdysza-ny położyłem tornister, a kiedy wyszedłem i zamknęły się za mną drzwi, znowu galopem pognałem do stajni. Mój nowy przyjaciel przywitał mnie rżeniem, podszedł i tulił

do mnie swoją małą główkę. Usiadłem na snopku słomy i przyglądałem się, jak dostojnie się porusza. Kiedy biegał wokół stajni, wydawało się, że jego nogi wyposażone były w dodatkowe w sprężyny, które nadają jego kłusowi dosto-jeństwa i lekkości. Zatrzymał się i znowu spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczyma. Czułem, że wzrokiem pyta mnie – „Jak ja się nazywam?” Wiem, będziesz nazywał się Książę, albo jeszcze lepiej – Czarny Książę! Źrebaczek za-reagował na swoje nowe imię bardzo żywiołowo. Okrążył galopem kilka razy stajnię, przy czym co chwilę się zatrzy-mywał i unosił do góry przednie kopyta niemalże siadając na zadzie. Był to fascynujący widok jak taki mały konik, chce pokazać, jaki jest wielki. Imię spodobało się nie tylko mojemu przyjacielowi, ale też wszystkim domownikom. Takim oto sposobem w naszym gospodarstwie zamieszkał Czarny Książę.

Poznawaliśmy się coraz lepiej, a ja starałem się spędzać z Księciem każdą wolną chwilę. Bawiliśmy się razem, ale też wspólnie pracowaliśmy. Mijały miesiące i zbliżały się waka-cje. Kiedy tato jechał gdzieś rano wozem, często podwoził mnie pod szkołę i jechał załatwiać swoje sprawy. Książę za-wsze biegł obok. Mój konik żegnał się ze mną wtedy dono-śnym rżeniem, a ja na pożegnanie dawałem mu marchewkę albo jabłko. Któregoś dnia w szkole podczas lekcji koledzy i koleżanki siedzący przy oknach zaczęli coś między sobą szeptać i w końcu w całej klasie zrobiło się gwarno. Usły-szałem, że czarny koń skubie trawę na szkolnym trawni-ku. Podbiegłem do okna, i co zobaczyłem? Tak, Księcia. Chyba przyszedł mnie odwiedzić, tylko nie wiedział, że szkolny trawnik to nie pastwisko! Wszyscy zachwycali się jego urodą, a ja byłem z niego bardzo dumny. Dobrze, że

Page 30: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

58 59

wierzchowca, czułem, że razem możemy dokonać wszyst-kiego. Książę ruszył. Najpierw delikatny kłus, a potem ga-lop. Było cudownie!

Wakacje mijały nieubłaganie. Któregoś sierpniowego dnia wybrałem się z kolegami na grzyby. Znałem okoliczne lasy jak własną kieszeń. Tego dnia trafiliśmy na prawdziwy wysyp. Każdy z nas znajdował coraz to nowe miejsca pełne grzybów i, nie wiem nawet kiedy, rozdzieliliśmy się. Grzyb za grzybem, grzyb za grzybem, podąrzałem coraz głębiej w las. Zanim się zorientowałem, jaka jest późna pora, za-częło robić się szaro. Las zaczęła otulać wieczorna ciemność i mgła. Próbowałem znaleźć drogę powrotną, ale w ciem-nościach las był zupełnie inny. Powykręcane gałęzie drzew zdawały się być łapami potworów, które za nic nie chcą mnie wypuścić. Szarpały mi włosy i koszulę. Na domiar złego zaczął padać deszcz. Byłem zmarznięty, głodny, mo-kry i co tutaj dużo gadać – przerażony! Znalazłem miejsce pod krzakiem, gdzie troszeczkę mniej dokuczał mi deszcz. Postanowiłem czekać. Wiedziałem, że na pewno wszyscy już mnie szukają. Było już bardzo ciemno. Las wydawał sobie tylko znane, straszne odgłosy. Siedziałem skulony pod krzakiem, który tak jak jego bracia i siostry drzewa, poszturchiwał mnie swoimi gałązkami. Cały się trząsłem z zimna i ze strachu. Nagle za plecami usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Serce podskoczyło mi do gardła. Oczyma wyobraźni zobaczyłem potwora, który śmiało kroczył przez las w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Nagle poczułem na szyi znajomy dotyk. Książę! Tak, to mój przyjaciel mnie znalazł! Wiedziałem już, że bezpiecznie wrócę do domu. Kiedy go zobaczyłem, noc wydała się jaśniejsza i wcale nie taka straszna. Wskoczyłem na jego grzbiet. Czarna grzywa

nauczyciele w mojej szkole byli bardzo wyrozumiali. Po-zwolili mi odprowadzić Księcia do domu. Tego roku jeszcze kilka razy musiałem odprowadzać go do domu spod szko-ły. Mój koń był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu – jego przysmakiem był kogel-mogel. Ten przysmak był dla mnie tym, czym dla was dzisiaj jest czekolada. Kiedy przechodzi-łem z nim koło stajni lub znalazłem się w pobliżu Księcia, a ten wywąchał kogel-mogel nie było możliwości, żeby się z nim nie podzielić. Stukał kopytami o ściany stajni, albo popychał mnie głową do czasu, aż dostał swoją część.

Wreszcie zaczęły się wakacje. Jeśli ktoś pomyślał, że jak dotąd spędzaliśmy dużo czasu razem, to się mylił. Teraz byliśmy niemal nierozłączni. Rankiem szliśmy razem na spacer po okolicznych łąkach, gdzie Książę skubał trawę, a ja leżąc obok, oglądałem chmury. Później był czas na drobne prace w domu, podczas których mój czworonożny przyjaciel nie odstępował mnie na krok. Kiedy musiałem napoić bydło, Książę razem ze mną nosił wodę w wia-drze, które trzymał w pysku. Był bardzo mądry i szybko się uczył. Był już na tyle duży, że mogłem spróbować go dosiąść. Kiedy pierwszy raz podszedłem do niego z boku i próbowałem wskoczyć mu na grzbiet, zręcznie zrobił krok w bok, a ja wylądowałem na czterech literach. Ta sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy i lekko obolały poddałem się. Objąłem Czarnego Księcia za szyję i szepnąłem mu do ucha, że bardzo chciałbym, aby wziął mnie na przejażdżkę. Wiedziałem, że zrozumiał moje słowa, ponieważ sam sta-nął przy ogrodzeniu łąki, na której akurat byliśmy. Dzięki temu mogłem szybko wdrapać się na jego grzbiet. Koń dał mi do zrozumienia, że jeśli go poproszę, to zrobi dla mnie wszystko. Nic na siłę. Teraz spoglądając na świat z mojego

Page 31: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

60 61

otuliła moją twarz. Złapałem się go z całej siły. Poczułem przyjemne ciepło. Koń ruszył. Zamknąłem oczy. Kiedy gnaliśmy przez las, nie dotknęła mnie już żadna gałązka, a Czarny Książę poruszał się bezszelestnie, jak gdyby leciał. Noc wokół niego stawała się jaśniejsza, jakby się go bała. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale wydawało mi się, że otacza nas magiczna aura, która chroniła nas i rozja-śniała noc. Może byłem tak bardzo zmęczony? Nie wiem. Ale na pewno od tego dnia wiedziałem, że Czarny Książę bez wątpienia jest Księciem Nocy. Kiedy po dłuższej chwili otworzyłem oczy, las był już za nami, a w oddali widać było zabudowania wioski. Jeszcze na polach przed wsią spotka-liśmy ludzi, którzy szli mnie szukać. Wróciliśmy do domu. Tato opowiedział mi, jak wieczorem Książę przeskoczył ogrodzenie wybiegu i zniknął w lesie. Myślał, że jak znaj-dzie mnie, będzie musiał szukać mojego konia.

Tak, Czarny Książę był moim niezwykłym, wręcz ma-gicznym przyjacielem. Zawsze mogliśmy na siebie nawza-jem liczyć. Przeżyliśmy razem jeszcze wiele przygód, ale na opowiadanie o nich będzie jeszcze czas”.

Ta historia jest jedną z wielu zadziwiających opowieści, które usłyszałam od dziadka. Jednak ją właśnie dobrze zapamiętałam, ponieważ sama bardzo lubię zwierzęta, a zwłaszcza konie. Bez wątpienia, każdy z nas chciałby mieć tak wiernego i oddanego kompana, jakim był Czarny Książę.

Page 32: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

62 63

Moje Podlasie, kraina lasów,Tam najpiękniejsze są złote piaski;

W strumykach płynie srebrzysta woda,W której pływają swawolne karaski.

Ten uroczy skrawek Polski, to Moja Mała Ojczyzna, kraina beztroskich lat dziecięcych i wczesnej mło-dości, wówczas kraina biedna i trochę zapomniana.

Tam stawiałam pierwsze kroki, przeżyłam pierwsze zauro-czenia i doświadczyłam pierwszych, radosnych uniesień, jakie może przeżyć młoda, wrażliwa istota.

Być może trudno będzie mi w pełni oddać uroki tamtego Podlasia, tej rozległej zielonej równiny, dziewiczej przyro-dy, ekologicznie czystego powietrza i pięknych lasów. Ten wycinek podlaskiego krajobrazu to także moja rodzinna wioska. Rzędy chat, najczęściej strzechą krytych, otoczo-nych ogródkami z różnokolorowym kwieciem, zaglądające do okien strzeliste malwy, rozległe łany zbóż i ten niebywa-ły spokój. Ów sielski krajobraz spowity mgłami poranka, rozświetlony budzącym się słońcem. W takich warunkach dane mi było spędzać dzieciństwo.

Najpiękniej było wiosną, gdy na stodole dziadka jej na-dejście oznajmiała radosnym klekotem para bocianów. Gromadki dzieci ruszały na poszukiwanie pierwszych zwiastunów: pękających na drzewach pąków, śpiewu uno-szącego się nad polami skowronka. Nie zapomnę naszych

Jadwiga Kamonciak (senior) i Olga Pogoda (junior)

Moje Podlasie

Page 33: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

64 65

dziecięcych wypraw na podmokłe łąki, gdzie płynęła rzeczka Cetynia, tocząca swe kryształowe wody, by połą-czyć się z Bugiem. W jej rozlewiskach, w soczystej zieleni młodych traw złociły się dorodne kaczeńce. Z rozrzewnie-niem wspominam te czyste wody Cetyni, w której żyjące rybki – kiełbiki – można było łowić gołymi rękami. Rzecz-kę przechodziło się, skacząc po wystających kamieniach. Brodziliśmy bosymi stopami w chłodnej jeszcze wodzie, do domu wracaliśmy przemoczeni – powód łajania i bury od rodziców – ale za to z przecudnej urody naręczami żółtych kaczeńców i przetkanych błękitem, pachnących niezapominajek, czyli „żabich oczek”. Te świeżo pachnące bukiety zdobiły stoły wiejskich chat. Cetynia tworzyła za wioską piękne zakole – doskonałe miejsce do kąpieli. Pod wieczór wiejscy chłopcy gromadzili się nad wodą i do póź-nego wieczora z okrzykami na ustach zażywali kąpieli.

Była też kładka, którą przechodziło się na folwark, posia-dłość dziedzica, pana Winnickiego. Okazały pałac i wspania-ły ogród interesowały pracowników dworskich, a ich dzieci często podkradały się, by podglądać toczące się tam życie. Zazdrościły, gdy z alei wyłaniała się elegancka kareta zaprzę-żona w piękne konie z woźnicą w liberii na koźle, a wewnątrz pani dziedziczka z córkami podążały do krawcowej.

Szkoła i remiza strażacka to dwa miejsca, które spełniały ważną rolę edukacyjno-kulturalną. Miejscem wiejskich we-sel i zabaw była remiza strażacka, która dysponowała sceną i niewielką salą widowiskową. Tutaj odbywały się przedsta-wienia, tzw. komedyjki, a gospodynie domowe organizowa-ły konkursy kulinarne. Mały drewniany budynek to szkoła – skarbnica wiedzy; w jednej połowie dwie sale lekcyjne, a w drugiej skromne mieszkanie dla nauczycieli. Biblioteka

mieściła się w odgrodzonej części korytarza, ponieważ była uboga i dysponowała bardzo skromnym księgozbiorem. Ja, chociaż byłam dobrą uczennicą, nie lubiłam czytać, ponie-waż grube, opasłe tomiska były niezrozumiałe dla dziecka w moim wieku.

Oddani nauczyciele potrafili zjednać sobie całą wiejską społeczność. Pamiętali, by przybliżyć mieszkańcom pa-mięć o ważnych rocznicach i wydarzeniach. Urządzali wspomniane już komedyjki, w których występowały dzieci oraz dorośli. Szczególnie uroczyście obchodzony był Dzień Matki. Dzieci pracowicie przygotowywały na lekcjach laur-ki, a 26 maja grzecznie ustawione w pary na dziedzińcu szkolnym, z bukietami ogródkowych kwiatów, recytowały z przejęciem wiersze i śpiewały piosenki.

To właśnie wtedy, na jednym z takich przedstawień, wyda-rzyło się coś, co, jak się później okazało, zaważyło na całym moim przyszłym życiu. Byłam wtedy uczennicą piątej klasy. W pewnym momencie podbiegł do mnie chłopiec ze starszej klasy i zabrał mi z włosów kokardę. Byłam zrozpaczona! Ko-karda była jedyną pamiątką po moim nieżyjącym ojcu. Nie pamiętam zakończenia tego wydarzenia, pewnie ten chło-pak zwrócił mi wstążkę, ponieważ, jak teraz już wiem, była to forma zaczepki i próba zwrócenia mojej uwagi.

Ten chłopak od ponad pięćdziesięciu lat jest moim mę-żem, tak więc nieszczęśliwy incydent z utratą pamiątkowej kokardy, stał się dla nas szczęśliwym początkiem nasze-go wspólnego życia: pełnego miłości, szacunku, szczęścia i wzajemnego wsparcia w trudnych chwilach.

Po ślubie wyjechaliśmy z Podlasia do Wrocławia, gdzie do chwili obecnej żyjemy w zgodnym związku, a dzieciom i wnukom przekazujemy więzy łączące nas z Podlasiem.

Page 34: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

66 67

Moje wspomnienia związane z tą krainą są tematami roz-mów podczas spotkań w gronie rodziny i przyjaciół. Ta silna więź – pamięć przeżytych tam lat i groby bliskich – często jednak dalej ciągnie i goni nas w rodzinne strony.

Jak już wspomniałam, szkoła stanowiła centrum życia wsi. Znalazły się bowiem osoby, które potrafiły wiele zmie-nić w życiu wioski i miały wielki wpływ na życie jej miesz-kańców. Było wśród nich młode małżeństwo nauczycieli, które przyjechało „za chlebem” z biednej Rzeszowszczy-zny na zaściankowe Podlasie. Swoją patriotyczną postawą potrafili pobudzić wyobraźnię dzieci. Dzięki nim mogły one poznawać dzieje najbliższej okolicy. Wycieczki szkol-ne połączone były zwykle z odwiedzaniem miejsc pamięci narodowej. A było ich wiele, ponieważ okolice Sokołowa Podlaskiego naznaczone są licznymi grobami powstańców i miejscami walk wyzwoleńczych.

Corocznym zwyczajem organizowano wycieczkę na ja-gody do pobliskiego Lasu Przeździeckiego. Odpoczynek zawsze był pod wiekowym Siwym Dębem. Trzeba było siedmiu rosłych chłopców, by trzymając się za ręce, mogli objąć pień drzewa. Miejsce, w którym rośnie ów dąb, to serce Lasu Przeździeckiego – tzw. Siwe Bagno, teren histo-ryczny, związany z bohaterstwem powstańców walczących w Powstaniu Styczniowym. Było ono schronieniem dla walczących. Po licznych potyczkach z silniejszym wrogiem, głodni i zmęczeni rozłożyli się z obozem na odpoczynek. Byli w rozterce. Nie wiedząc, co robić, złożyć broń, czy wal-czyć dalej i zginąć za Ojczyznę – głosowali, wrzucając do czapki żołędzie. Zdecydowano, że część z nich powróci do domów, natomiast pozostali będą walczyć. Jednak nie uda-ło się to. Powstańcy, schwytani przez żołnierzy rosyjskich,

zostali powieszeni na konarach Siwego Dębu. Nieopodal znajduje się niewielki pagórek z krzyżem na szczycie. Tam spoczęły ciała powstańcze. Krzyż, na którym wyryto datę ich bohaterskiej śmierci, dziś już pochylony, niszczony siła-mi natury, pozbawiony opieki, niedługo zupełnie zniknie. I tak Siwy Dąb i drewniany krzyż – niemi świadkowie bo-haterskich wydarzeń – odejdą w niepamięć.

Pamiątką bohaterskich walk w Powstaniu Styczniowym jest też pomnik księdza Stanisława Brzóski stojący na ryn-ku w pobliskim Sokołowie Podlaskim. Prowadzano nas tam w rocznicę śmierci ostatniego komendanta powstania, który w 1865 roku, w tym właśnie miejscu, w obecności spędzonych mieszkańców, został powieszony.

Jedną z przyjemniejszych pieszych wycieczek była wędrów-ka do Grodziska, gdzie istnieją jeszcze Wały Jaćwingowskie. Są to dawne kurhany, z których przed wiekami plemiona Jaćwingów udawały się prawdopodobnie na swoje łupieżcze wyprawy. Były to mało znane plemiona, dlatego ich rozległe kurhany są miejscem badań archeologicznych.

Chciałabym też opisać dawne codzienne życie na podla-skiej wsi, którego rytm wyznaczały święta kościelne, wesela i jarmarki. Życie toczyło się zgodnie z porami roku, a wieś wydawała się tą sielską krainą, gdzie człowiek żył w harmo-nii z naturą, z dala od zgiełku świata, ciesząc się dostatkiem i prostotą. Dziś wspominam to z sentymentem.

Lubiłam nasze dziecięce podwórkowe zabawy, np. w ber-ka, w chowanego. Często trzeba było długo się nachodzić, by znaleźć najmłodsze dziecko, które schowało się np. „domku” podwórkowego Burka. Starsze dzieci pomagały rodzicom w pracach domowych. Zajęciem chłopców była pomoc przy inwentarzu i często były to prace ponad ich siły. Dziewczynki

Page 35: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

68 69

sprzątały w kuchni, zmywały naczynia. W pogodne dni ba-wiono się także w klasy. Zręcznie przeskakiwano naryso-wane na ziemi okienka, by wygrać. Zwykła pasmanteryjna guma była skakanką. Zabawa nią często skutkowała guzem na głowie lub rozbitym kolanem. W chłodne lub deszczo-we dni trzeba było zabawiać się w domu. Naszą najbardziej ulubioną zabawą była zabawa „w szkołę”. Panią nauczycielką była zawsze najstarsza z dziewczynek, która umiała podpo-rządkować sobie pozostałe.

Ówczesne dzieci wiejskie potrafiły w zabawach wyko-rzystać wszystko: znaleziony kamyk, kolorowe szkiełko, lniany sznurek czy kostropaty kijek. Świetnie radziły sobie bez wszechobecnych dzisiaj komputerów, telewizorów, gier komputerowych, mp-trójek czy smartfonów. Była to radość z każdej przeżytej chwili, jednak szkoła, tak jak życzyli so-bie tego rodzice, była priorytetem i to ona stanowiła główne zajęcie podlaskiego dziecka.

Jednak wieś miała też swoje drugie, mroczne oblicze – była miejscem ciężkiej pracy i skrajnej biedy. Jej obraz wielokrot-nie był przedstawiany w literaturze polskiej, a przykłady możemy znaleźć chociażby w powieści „Chłopi” Władysła-wa Reymonta czy w „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej.

Ciężka była dola kobiet wiejskich, do których należała praca w polu, prowadzenie domu i wychowywanie, zwykle licznego, potomstwa. Z tego właśnie powodu niejedna wiej-ska dziewczyna marzyła o wyjeździe do miasta, by wyjść za „miastowego” chłopaka. Mówią o tym teksty ludowych piosenek, np.

Mamo, moja mamo, wydaj mnie za pana,Żeb ja nie chodziła z grabiami do siana.

Począwszy od wczesnej wiosny, gdy tylko stopniały śnie-gi, podlaski chłop rozpoczynał wiosenne prace w polu: orkę, sianie, sadzenie ziemniaków. Trochę później, w maju, kiedy trawy najbujniej rosną, rozpoczynały się sianokosy, czyli sianożęcie. Większość prac wykonywana była ręcznie, a narzędzia, z których korzystano, były bardzo nieskom-plikowane: sierpy, płachty płótna do siewu, pługi, haczki czy kosy. Chłop mógł liczyć tylko na siłę własnych mięśni i naturę sprzyjającą nowym, wiosennym pracom w polu. Obce im były dzisiejsze ułatwienia i technika. Nieocenioną pomocą na roli były konie, pracujące nie tylko u swojego „pana”, ale również i u sąsiada, który musiał iść na tzw. od-robek do właściciela „karego” czy „cisawego”.

Do pracy wychodzono o świcie. Już po pierwszym pokosie pojawiały się bociany szukające pożywienia. Trawę koszono ręcznie – kosami. Rozrzucanie i suszenie siana to była głównie praca kobiet, którym często pomagały dzieci. Kobiety – matki, żony i siostry – wracały do domów wraz z rozkrzyczaną dzia-twą drabiniastymi wozami, siedząc na wysokich, misternie ułożonych stertach siana, ze śpiewem na ustach.

Lato – pora, kiedy rozpoczynał się znojny i żmudny okres żniw. Żniwa zaczynały się zwykle w sobotę. Zboże żęto sier-pem, później koszono kosą. Ze zboża wiązano snopki, które składano w mendle. Od wczesnego poranka po wsi rozcho-dził się metaliczny i dźwięczny odgłos klepanych kos. Na pole wyruszano całymi rodzinami. Mężczyźni z kosami na ramionach, kobiety, dźwigające kosze z posiłkiem, pro-wadziły za rękę małe dzieci. Kosiarze dziarsko kosili zbo-że, a kobiety – podbieraczki wiązały snopy. Starsze dzieci beztrosko bawiły się w cieniu drzew, natomiast te maleńkie spały na miedzy pod rozłożystą gruszą.

Page 36: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

70 71

Praca przy żniwach była ciężka. Wszyscy z niecierpliwo-ścią czekali południa, co chwilę spoglądając na słońce, czy jest już wysoko. Zbliżała się bowiem przerwa na posiłek. Wypoczywano przy ustawionych kopach zboża lub w cieniu pobliskiego drzewa. Gospodyni wyjmowała z kosza przy-gotowane produkty: upieczony w domu złocisty, pachnący chleb, osełkę masła w chrzanowym liściu, biały ser i świeże ciasto. Do tego kawa i mleko. Wszystko świeże, pachnące, przywiezione prosto z domu na pole. Wieczorem wszyscy wracali do domu i chociaż zmęczeni, często śpiewali. Żniwa bowiem to dla rolnika okres nie tylko wytężonej pracy, ale też niezwykłej radości i dumy z uzyskanych plonów.

Dziecięcy wierszyk Eweliny Postołowicz z kl.V zamiesz-czony w zbiorku „Poezja wędrowna” w pełni oddaje sytu-ację wsi:

Już słychać pianie koguta, co wieś ze snu budzi całą.Ludzie z łóżek wstają, by okolicę swą ujrzeć małą.

Słońce także już wstało, ogrzać wszystkie domyZwłaszcza gorąco świeci na dachy zrobione ze słomy.

Gosposie dobytek cały już oporządzają sprytnie.Tu pies zaszczeka, kura zagdacze, a tam świnka kwiknie.

Mężczyźni ostrzą kosy zawzięcie od ranaBy ukosić i złożyć w stogi jak najwięcej siana.

Na innym polu, jak nasz wzrok dosięga,Kilka kobiet sierpem rżnie zboże – prawdziwa udręka.

Od garstki do garstki zboża snopy zwinnie składają A potem po dziesięć snopów obok siebie w kopice stawiają.

Zlane potem, zmęczone na rżysku siadają.Wyjmują wszystko z kosza jadłem się pożywiają.

Obok koń dzielnie pług ciągnie za sobą,

Za nim rolnik krok w krok idzie ciągnąc noga za nogą.I tak skiba po skibie, do wieczora daleko.

Kobiety z kankami przyszły do krów po mleko.Tak cały dzień, roboty na polu bez liku.

Jest wieczór, ogień już z paleniska trzeszczy.Matka niemowlę do piersi tuli, bo z całych sił wrzeszczy.

Lampa naftowa na stole jasnym płomieniem się pali.Tylko księżyc nad nimi opiekę będzie otaczał.

Taka jest wieś podlaska, taka jest rolnika praca.

Ostatni dzień kośby był dniem dożynek. Był to dzień wy-jątkowo uroczysty. Z ostatniego pokosu zostawiano kęp-kę pszenicznych łodyg na tzw. przepiórkę. Pleciono z niej warkocze wiązane lnianą nicią i przyozdabiano kwiatami. Odchodząc z pola zostawiano pajdę chleba dla przepiórki, którą trzeba było ubrać. Polegało to na tym, że mężczyźni chwytali kobiety za ręce i ciągnęli po ziemi naokoło prze-piórki.

Plony zebrane. Lato wygasza swoje kolory. Wokół już czuć zbliżającą się jesień. Zmienia się przyroda, a lasy przybierają wszystkie odcienie barw – żółtej, złotej, brą-zowej, czerwonej, pomarańczowej i zastygłej już ciemnej zieleni… zapraszają na grzybobranie. Z kobiałkami peł-nymi borowików, kozaków, rydzów i maślaków wracają kobiety z dziećmi (specjalnością Podlasia do dzisiaj są ma-rynowane prawdziwki lub ich suszone wianki). Dołączą do innych zapasów zimowych. Na wsi nadal wre praca. Przed zimą trzeba zebrać wszystkie płody.

Jesienią głównym zajęciem są wykopki ziemniaków. Ko-biety wiejskie, pochylone, pracowicie wygrzebują motyka-mi ziemniaki z ziemi. Trzeba się spieszyć, aby zdążyć przed

Page 37: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

72 73

zimą – dni są coraz krótsze i zaczynają się chłody. Zmienia się podlaski, jesienny krajobraz. Nad polami snują się szare dymy. To wiejskie dzieci palą ogniska i pieką w popiele ze-brane ziemniaki.

Od listopada do marca wieś, drogi i pola zasypane są bia-łym puchem. U nas na wsi mówiono, że „zima pierzyną świat wybiela”. Na dworze panował siarczysty mróz, ale w ogaco-nych chatach było ciepło i przytulnie. Wieczorami gospo-dynie zbierały się, by przy świetle naftowej lampy wspólnie pracować. Były to zajęcia, na które brakowało czasu w pozo-stałych miesiącach: darcie pierza, obróbka lnu, przędzenie, haftowanie, szydełkowanie. Można było przy nich pośmiać się, pośpiewać, poplotkować i trochę odpocząć po kilkumie-sięcznych trudach plac polowych. Ta wspólna praca była tak-że okazją do modlitwy, często śpiewanej oraz do wspomnień o tych, którzy odeszli i, w co wierzono, którzy wracali jako duchy – by straszyć, by się posilić lub by utulić pozostawione, osierocone dzieci. Często do kobiet dołączali ich mężowie, którzy skończyli swój obrządek w gospodarstwie.

Rytm pracy, czas na podlaskiej wsi i święta: Boże Narodze-nie i Wielkanoc wyznaczały cztery pory roku. Poprzedzo-na 40 dniowym postem – Wielkanoc – to najradośniejsze święto polskiej wsi. W Wielką Sobotę do wyznaczonej, naj-częściej sołtysowej chaty, znoszone były do święcenia kosze z wiktuałami, a w nich jaja, kiełbasy, chleb i sól. W niedziel-ny, świąteczny poranek po powrocie z rezurekcji cała rodzi-na zasiadała do stołu, by podzielić się jajkiem – symbolem życia.

Najważniejszy był powrót z rezurekcji, bowiem zgodnie z ludowymi wierzeniami ten gospodarz, który wróci z niej pierwszy do domu, temu szybko wzejdzie zboże i wyda ob-

fite plony. Kościół był w sąsiednim miasteczku, tak więc po-wroty do domów były swoistymi „wyścigami”. Nad koński-mi głowami trzaskały baty i głośno turkotały żelazne koła chłopskich wozów.

Pełnym gwaru i radości był lany poniedziałek – inaczej śmigus-dyngus. Najczęściej chłopcy oblewali młode dziew-częta. Często była to okazja do swego rodzaju wyznania uczuć. Każda panna na wydaniu obowiązkowo musiała być polana wiadrem wody. Oznaczało to, że wzbudza zaintereso-wanie kawalerów i starą panną nie zostanie. Oblewanie wodą miało też zapobiegać chorobom i sprzyjać płodności.

Z uwagi na zróżnicowany wyznaniowo charakter terenów Podlasia, Święta Bożego Narodzenia miały szczególną opra-wę, bowiem zwyczaje Kościoła Rzymskokatolickiego i Pra-wosławnego przenikały się nawzajem. Organista roznosił po domach opłatki, za które płacono snopkami zboża. Zapa-miętałam oczekiwanie na przedświąteczną niedzielę. Wtedy to znoszono ze strychu pudło z zabawkami na choinkę. Do wieczora trwały prace, ponieważ trzeba było uzupełnić bra-ki w papierowych zabawkach klejonych klejem z mąki, któ-ry był przysmakiem wszystkich strychowych i piwnicznych myszek. W jednym rogu izby stawiano snop zboża, w dru-gim – choinkę. Na wieczerzę wigilijną obowiązkowo przygo-towywano kutię i pierogi... A po wieczerzy wszyscy, całymi rodzinami, jechali na pasterkę. W dni świąteczne odbywało się kolędowanie, czyli chodzenie z gwiazdą. Śpiewano ko-lędy, często urządzano krótkie przedstawienia z udziałem Heroda, Żyda, Anioła, Diabła i Śmierci.

Podlasianie to społeczność życzliwa, rozśpiewana i weso-ła. Ciężko doświadczeni latami zaborów, nie zatracili swojej tożsamości regionalnej, potrafili się bawić, zachowali swoje

Page 38: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

74 75

tradycje. Wieś podlaska mimo codziennych trosk i ciężkiej pracy miała swoje radosne przeżycia. Stanowiła bowiem ta społeczność pewną całość, która zespalała się w ważnych chwilach – „nie poredzi żyć z osobna mi” – mówi Justyna w „Chłopach”. A było tych okazji wiele: święta o charak-terze religijnym, zwyczaje ludowe, obyczaje związane z ży-ciem rodzinnym, towarzyskim, wesela, chrzciny, odpusty, procesje, pomoc sąsiedzka, jednoczenie się w obliczu wro-ga.

Słynny był odpust w kościele pod wezwaniem Św. Rocha przypadający w niedzielę po 15 sierpnia. Od wczesnych godzin rannych trwały przygotowania. Odpustowi towa-rzyszyły rozstawione na ulicach strzelnice sportowe, karu-zela dla dzieci, loterie fantowe i stragany, a na nich zabawki, pierścionki i słodycze. Było to ważne święto religijne, ale i towarzyskie. Na „świętego Rocha” zjeżdżała furmankami rodzina z odległych nawet stron, przyjeżdżali znajomi. Po uroczystościach kościelnych i po obejściu całego jarmar-ku goszczono się do późna i tańczono przy wtórze melodii wiejskiego grajka.

Wszystkie te zdarzenia i obrazy trzymam głęboko w ser-cu. Często przywołuję je z zakamarków pamięci i wtedy stają się tematem długich rozmów z mężem – wywołu-ją śmiech, smutek, zadumę, a najczęściej żal, że ta kraina mojego szczęśliwego, choć nieraz i trudnego, dzieciństwa przeminęła i nigdy nie powróci. Dlatego lubię, gdy córki proszą:

– Mamuś, opowiedz, jak to tam było, jak mieszkałaś sama z babcią?

– A jak to było, że Niemcy wypuścili dziadka z więzie-nia?

– To w końcu, czyja to chałupa się paliła?I dlatego cieszę się, gdy tym wspomnieniom przysłuchuje

się wnuczka, choć dla niej to w zasadzie czasy prehistorycz-ne. To dzieciństwo ukształtowało mnie na całe życie, dało wskazówki i siłę, pokazało, co jest dobre, a co złe. A dla-czego było magiczne? Bo był to czas odkrywania świata, a dla dziecka wkraczającego w życie wszystko było nowe, pociągające i ciekawe; bo najprostsze czynności, jak choćby brodzenie w lodowatej rzeczce z bukietem kaczeńców, czy gapienie się w niebo przy pasaniu krowy, dawały poczucie szczęścia. Bo wierzyłam, że przede mną wspaniałe życie – wtedy nie wiedziałam, ile trosk przynosi dorosłość.

Każde pokolenie ma swoje magiczne dzieciństwo. Dla mnie to sielski obraz niewielkiej wioski wtopionej w nieza-pomniany, podlaski pejzaż, a jak będzie wspominała swoje dzieciństwo moja wnuczka? Nie wiem, czas pokaże…

Page 39: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

76 77

Jest to niesamowita opowieść osnuta na kanwie opo-wiadań Pani Władysławy Stasiowskiej z Barda, babci Ani Marysi Macek, ubrana w słowa przez wnuczkę.

Ten wieczór był dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny. Pa-miętam go bardzo dobrze, mimo że to zdarzyło się kilka, no dobrze, dziesięć lat temu. Spałam wtedy u babci Mirki. Niestety nie mogłam zasnąć.

– Babciu! – zawołałam – opowiedz mi bajkę.– Ale co kochanie? – zapytała czule.– No nie wiem, może o tym jak miałaś 4 latka? – zapyta-

łam.– Hm… a może opowieść o mnie, tylko trochę starszej?– No dobrze, opowiedz mi o trzynastoletniej Mirce, ba-

buniu. O Mirce, bo nie wyobrażam sobie Ciebie jako dziec-ka.

Babcia zaśmiała się.– Dobrze Marysiu, dobrze malutka – powiedziała babcia

z uśmiechem. Było tak:Mira obudziła się w lesie. Nie pamiętała, żeby tędy szła,

wprost przeciwnie, kładła się spać w łóżku w domu przy Kolejowej, w swoim miasteczku – w Bardzie. Wczoraj mama dała jej naszyjnik w spadku po zmarłym przed kilku laty tacie. Teresa uznała, że córka ma już odpowiedni wiek, więc może jej powierzyć ten skarb. Był to wisiorek w kształcie litery M, jak Miłosz, a teraz jak… Mirosława.

Władysława Stasiowska (senior) i Anna Macek (junior)

Nienazwane

Page 40: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

78 79

włosy, na oko mogła mieć trzynaście lat, tyle co Mirka. Po chwili spostrzegła zdziwiona dziewczynkę.

– Cześć – powiedziała białowłosa. – Dlaczego mnie wi-dzisz?

– Ja? Ja nawet nie wiem, skąd się tu wzięłam – odpowie-działa spuszczając swoje brązowe oczy.

– Nie martw się. Jestem Żywia. Opiekuję się tym lasem. Razem z moimi siostrami – oznajmiła radośnie.

– To jest was więcej? – zdumiała się Mira.– Nie bój się, jesteśmy Córkami Lasu, nic ci przy mnie nie

grozi, tylko dziwię się, dlaczego mnie widzisz. Masz może coś, co należy do Lasu?

– Nic! Ubrania i naszyjnik po tacie.– O! Pokaż! – powiedziała z zaciekawieniem Żywia.Mira posłusznie wyciągnęła naszyjnik. Białowłosa dziew-

czyna uważnie przyjrzała się literce M.– Och! Jesteś jedną z nas! – uradowała się.– Nie, jak powiedziałaś, ty jesteś Córką Lasu, a ja cór-

ką Miłosza i Teresy. W czym jesteśmy podobne? – zapytała dziewczynka.

– Miro, kiedyś ludzie żyli zbratani z Naturą. Ona wybie-rała nas na opiekunki Lasu, inaczej nie miałabyś tego łań-cuszka.

– To po tacie – odpowiedziała Mira. – Chcę wrócić do domu.

– Tajemnica nie pozwala. Tajemnicą jest właśnie powrót, działanie Natury, wszystko co nas otacza.

Wilczek przypomniał o swojej obecności i zaczął bawić się sukienką Żywii. Białowłosa znów wzięła go na ręce.

– Możesz złamać Tajemnicę, ale ona sama musi tego chcieć, ja już muszę iść. Do widzenia! – Żywia pomachała

Mirka nie wiedziała, dlaczego jest w lesie, właściwie, w jakim lesie? W górach? To akurat było widać po ukształ-towaniu terenu, ale może gdzieś daleko od mamy, brata Ra-dzia i babci Emilii? Przed trzynastolatką rozciągały się dwie drogi, jedna na lewo, druga na prawo. Znajdowała się jesz-cze trzecia – strumień. Był on zamarznięty, ale lód na tyle szeroki, że Mira mogła spokojnie iść. Nie było wprawdzie zimy, raczej wczesna wiosna. Dało się już słyszeć śpiewające ptaki, jednak drzewa nadal pozostawały nagie. Dziewczyn-ka dotknęła naszyjnika. Był ciepły, jakby… żywy! Wyjęła go spod fioletowej bluzki i położyła na dłoni. Taki sobie wisiorek z brązu. Odgarnęła czarne, niesforne kosmyki za ucho. COŚ kazało jej iść strumieniem. Popatrzyła niedo-wierzająco na lód.

Pamiętała jak Radek raz wszedł na zamarzniętą Nysę, taki był radosny, a tu nagle bęc! I wywrócił się. Na szczęście nic mu się nie stało, a teraz ona, Mira, miała iść po lodzie? Wewnętrzny głos stawał się coraz silniejszy, trzynastolatka nie mogła się dłużej opierać. Postawiła jedną nogę, potem drugą. Stała. Jak się okazało, lód nie był taki śliski. Zaczę-ła iść pod górkę, raz teren był łagodny i prosty, a następ-nym razem przy „wodospadach” trzeba było się wysilić, aby wejść. Czasem i lód się załamywał, i to nie dlatego, że wiosna dawała znaki i powoli topiła zamarznięte strumyki. Dwa razy trzeba było przejść pod zawalonym drzewem. „Most dla leśnych podróżników” – pomyślała Mira i zachichotała. Może to niepewność i lekki strach sprawiły, że śmiała się z własnych myśli? Nie mogła się nad tym dłużej zastana-wiać. Usłyszała kwilenie. Był to szczeniak wilka. Ale cóż to? Niosła go dziewczyna. Szła po strumieniu w dół. Była ubrana w białą suknię z długimi rękawami, miała też białe

Page 41: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

80 81

i odeszła. Mira została sama w lesie. „Jaka Tajemnica?” – myślała. Nie chciała wiedzieć, kim lub czym ona jest. Nagle dziewczynka usłyszała śpiew. Nie nowo poznanej Żywii, ale kogoś innego. Znów ujrzała białowłosą dziewczynę, tym ra-zem starszą. Tamta nie szła po lodzie, lecz po zeschłych li-ściach, pozostałości po jesieni.

– Witaj – powiedziała. Miała nader spokojny głos. – Jeże-li nie chcesz tu być – to idź. Wiem, że powrócisz tutaj, ale jeszcze nie teraz – mówiła dalej:

Idź do Matki w kaplicy,Potem drogą męki Jej Syna,Za strumienia pieśnicą,Dojdziesz do drogi człowieka,Lecz wracaj tu za lat parę,Ni tam, gdzie wydeptana ścieżka,A tam, gdzie Brygidy zobaczysz marę,Tam Natura zaczeka.– Nie uważaj tego, Miro za Nic. Tajemnica będzie o tobie

pamiętać. Teraz po prostu idź spać.Po czym odeszła dalej w las. Mira nie chciała zostać sama.

Gdzie miała iść spać? Wolała iść jak tamta dziewczyna – dalej. Do kaplicy na szczycie Góry Kalwaria, a potem w dół pomiędzy stacjami drogi krzyżowej. Zeszła z oblo-dzonego strumyka na ścieżkę. Poszła przed siebie. Droga prowadziła w dół, niby trochę inaczej, czasem biegła to tu, to tam. Coraz głębiej w las… Mira była zmęczona wędrów-ką. Szła i szła, aż ścieżka zaprowadziła ją… pod kamienną figurę kobiety w biało marmurowym płaszczu, na również marmurowym koniu z ręką wzniesioną ku górze. Posąg powoli zapadał się pod ziemię. Mira ujrzała oczy… Wła-ściwie czyje? Były niebiesko marmurowe, a ona była… Sy-

billą! W chwili, kiedy jej pomnik się zapadnie, Ziemię po-chłonie Apokalipsa… Skąd Mira to wiedziała? Nie myślała, gdyż zasnęła. Obudziła się w Klasztorze Sióstr Urszulanek, który znajdował się w górach Bardzkich. Siedziała przy niej w małym pokoiku, starsza siostra Henryka.

– Znalazłam cię przed wejściem, byłaś nieprzytomna – wy-jaśniła. ONA nie zabierze cię do Lasu tak, jak tamte dziew-czyny, wyznaczy Ci inną drogę – powiedziała tajemniczo.

Mira wróciła do domu, gdy tylko lepiej się poczuła, czyli już następnego dnia. Nikt nawet nie zauważył jej nieobec-ności. Nie było jej przecież tylko kilka godzin, jak powie-działa mama Teresa. Od tamtego wydarzenia dziewczynka widziała znikające skrawki białych sukien. Wiatr czekają-cy pod kościołem na przyjaciela Diabła, który z ciekawości poszedł do domu Boga. Jej oczy dostrzegły także samego Diabła walczącego z Archaniołem Michałem nad głowami ludzi. Piękne góry były jeszcze piękniejsze (co się wyda-je trochę nie do pomyślenia), a woda ze studzienki, którą zbudowano na pamiątkę rozmowy Samarytanki z Jezusem była jakby uświęcona opieką Matki Boskiej Bardzkiej? Jej obraz wisiał nad kranikiem z wodą ze źródełka, też uważa-nego przez mieszkańców za uświęcone. Mira jednak speł-niła obietnicę i poszła na owiany legendą kamień Brygidy. Próżnej i zarozumiałej dziewczyny, która pewnego dnia z dumy zadarła swoją głowę tak wysoko, iż nie zauważyła głazu i potknęła się. Uderzyła się i niestety, umarła. Tam czeka na nią Ona, owiana wieczną zagadką Natura.

I choć byś miała krew kaszubską,Będąc tu od młodości,Jesteś Dolnoślązaczką,Bardzianką,

Page 42: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

82 83

I te góry będą nosić Piętno twojej istoty,Twój każdy oddech, twoje spojrzenie i każde uczucie.Zostanie tu.– I co było dalej babuniu? – zapytałam zafascynowana

opowieścią.– Dalej to tylko Tajemnica, Marysiu …

Page 43: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

84 85

Rzadko zastanawiamy się nad tym, jak wydarzenia dziejowe mocno wpływają na nasze jednostkowe losy. Opowieść, którą przytaczam poniżej, znako-

micie ilustruje związek – często jakże bolesny – pomiędzy wielką historią, a życiem pojedynczego człowieka.

Będąc dzieckiem, co roku spędzałam wakacje u prabab-ci w niewielkiej malowniczej wiosce położonej niedaleko Wrocławia. Wieś ze wszystkich stron otaczają niewysokie wzgórza i gęste, dębowe lasy. Kiedy byłam mała, uwielbia-łam bawić się w ruinach zamku położonych na skraju osady. Wbrew zakazom dorosłych często wspinałam się na stare mury, biegałam po dawnych salach balowych, a gdy było ciepło, moczyłam nogi w starej fosie.

Czasami, zwłaszcza podczas pięknej pogody, widywałam tam młodych, zakochanych ludzi, którzy spacerowali po zabytkowym dzikim ogrodzie lub siedzieli na kamiennej fontannie, czule spoglądając sobie w oczy. Sielskie obra-zy ludzkiego szczęścia napawały moje dziecięce serce błogą radością, tworząc w wyobraźni – po cichu, niepostrzeżenie – wizję dobrego, pięknego świata.

Pewnego dnia zauważyłam starą kobietę, która odpoczy-wała na porośniętych bluszczem schodach. Dziś, wyjmując z niepamięci tamte wspomnienia, myślę, że i dawniej prze-bywała ona w tym miejscu. Wcześniej byłam jednak chyba zbyt mała, by zwrócić uwagę na jej smutek. Prawdopodob-nie zaczynałam dojrzewać – obserwowana rzeczywistość

Beata Górzyńska (senior) i Aleksandra Górzyńska (junior)

Miłość zaklęta w ruinach

Page 44: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

86 87

przybierała już nie tylko wesołe kolory, na horyzoncie mo-jego życia zaczęły malować się także melancholijne od-cienie błękitu. Zamyślona kobieta patrzyła przed siebie. Podeszłam do niej nieśmiało. Widząc mnie, uśmiechnęła się. Mimo siatki zmarszczek, jej twarz nosiła ślady nieprze-ciętnej urody, a głębokie, żywe spojrzenie wyrażało radość z czyjejś obecności. Zapytała, czy znam miejscową opo-wieść związaną z tymi ruinami. Potrząsnęłam przecząco głową, a staruszka, sądząc, że chętnie posłucham, znowu się uśmiechnęła i zaczęła snuć następującą historię:

Miało to miejsce w 1945 roku, zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Polaków, którzy do tej pory mieszkali na wschodzie kraju masowo przesiedlano na zachód. Nato-miast Niemców, którzy zamieszkiwali te rejony, przewo-żono w głąb Niemiec. Pewna polska rodzina zajęła dom położony na skraju wioski. Nie był on zbyt duży, ale po za-wierusze wojennej stał się przytulny i bezpieczny. Ojciec, matka, dwóch synów i trzy córki: Maria, Aniela i mała Ur-szulka, pracując ciężko na roli, wiedli spokojne, wiejskie życie. Spośród sióstr urodą i wrażliwością wyróżniała się Aniela: wysoka, smukła dziewczyna o włosach czarnych jak heban i ciepłym spojrzeniu, brązowych, sarnich oczu. Była marzycielką. Uwielbiała tajemnicze, opuszczone miejsca, ponieważ wierzyła, że są magiczne. Szczególnie lubiła spę-dzać czas w pobliskich ruinach. Zawsze marzyła o tym, aby w jej życiu wydarzyło się coś niezwykłego. Przesiadując na kamiennych schodach, zatapiała się w marzeniach lub roz-myślała o swoim dawnym życiu, które skończyło się wraz z przesiedleniem na nowe tereny. Powroty do przeszłości wprawiały ją zwykle w refleksyjny nastrój, budziły dawne niepokoje.

Na kresach była pielęgniarką w małym miasteczku po-łożonym niedaleko wioski. Podczas wojny na jej oczach ukraińscy żołnierze z band UPA rozstrzelali jej znajomych i przyjaciół. Bezradna Aniela mogła tylko patrzeć, jak śmierć zabiera jej bliskich. Właśnie wtedy niezwykle głęboko po-znała smak bezsilności – słabości człowieka wobec zła.

Mijały tygodnie. Pewnego dnia, parę tygodni później, wracając polną drogą do miasta, znalazła rannego, ukra-ińskiego oficera, którego od razu rozpoznała. To on wydał wyroki śmierci na Polaków. Jednak Aniela postanowiła mu pomóc i wraz z braćmi zaniosła go do swojego domu. Opatrzyła rannego i opiekowała się nim dopóty, dopóki nie doszedł do siebie. Powiedziała mu wtedy, że będąc pie-lęgniarką, ma obowiązek ratować ludzkie życie i dlatego nie pozwoliła mu umrzeć, pomimo traumatycznych prze-żyć, jakich doświadczyła z jego powodu. Potem myślała o tym wiele razy i zastanawiała się, czy dobrze postąpiła. Sumienie podpowiadało jej jednak, że podjęła wtedy wła-ściwą decyzję.

Tego chłodnego, jesiennego wieczoru dziewczyna jak zawsze spędzała czas w swojej kryjówce w ruinach. Nagle usłyszała czyjeś kroki, co wyrwało ją z rozmyślań o prze-szłości. Ujrzała wysokiego mężczyznę o blond włosach i błękitnych oczach, który w ręku trzymał książkę. Przed-stawił się, miał na imię Oliver i był niemieckim lekarzem. Razem z rodziną czekał we wsi na pociąg, który miał zabrać ich w nieznane. Opowiedział Anieli, że uwielbia przycho-dzić tutaj od czasu do czasu, by poczytać książkę lub po-myśleć nad tym, co go nurtuje. On również uważał, że to miejsce jest magiczne. Cóż, widać takie ustronia mają w so-bie tajemniczy czar, który przyciąga romantyczne dusze...

Page 45: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

88 89

Od tego pamiętnego dnia młodzi prawie codziennie spo-tykali się w opuszczonych ruinach. Razem spacerowali po starych ogrodach, śmiali się, czytali książki. Słowem, lubili wspólnie spędzać czas. Stali się odtąd najlepszymi przyja-ciółmi, nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Polegali na sobie i pomagali sobie w trudnych sytuacjach. Pierwszy raz pocałowali się, siedząc na kamiennej fontannie. Wydawało się, że zakochali się w sobie z wzajemnością, ponieważ zde-cydowali się pobrać. Jednak ich entuzjazmu nie podzielała ani rodzina dziewczyny, ani młodego mężczyzny. Niczym Romeo i Julia postanowili walczyć o swoje uczucie – mimo waśni pomiędzy rodzinami, z których pochodzili. Sprawę pogarszał również zbliżający się termin wyjazdu Olivera. Chłopak nie mógł się zdecydować, czy powinien wyjechać z rodziną, czy zostać z ukochaną. Pewnego ranka stał przy-gnębiony na murze tak lubianych ruin i patrzył na rozcią-gające się wokół lasy wyłaniające się z gęstej mgły. Nagle usłyszał czyjeś kroki. Pomyślał, że to Aniela, więc odwró-cił się i już miał powitać ukochaną, gdy nagle zamarł. Zo-baczył przed sobą wytworną kobietę odzianą w białą szatę z innej epoki. Nie wiedział, czy to zjawa, czy realna postać. Tymczasem biała dama cichym głosem zapytała o jego naj-skrytsze życiowe pragnienie. Wystraszony chłopak odpo-wiedział, że marzy o szczęściu. Nieznajoma dała mu tylko jedną wskazówkę, żeby dobrze zastanowił się, co dla niego znaczy szczęście, po czym odeszła, rozpływając się w sinej mgle. Oliver usiadł na murze i zatopił się w rozmyślaniach. Następnego dnia, gdy razem z rodziną stał na peronie, usły-szał czyjś krzyk. Odwrócił się i zobaczył przepychającą się przez tłum Anielę. Dziewczyna ze łzami w oczach błagała, by z nią został. Odmówił. Opowiedział jej o spotkaniu z du-

chem i wyjaśnił, że nie mógłby być szczęśliwym w miejscu, gdzie ludzie go nie akceptują z powodu jego narodowości. Otarł Anieli łzy i wręczył jej złoty medalion, na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil. Po trudnym rozstaniu Aniela poszła odwiedzić ich magiczne ruiny, gdzie długo rozpa-miętywała pożegnanie z Oliverem...

Kobieta skończyła swoją opowieść. Dopiero wtedy zo-baczyłam w jej dłoniach złoty medalion, a w oczach gorz-kie łzy tęsknoty i żalu. Chociaż od rozstania upłynęło już kilkadziesiąt lat, ona wciąż przychodziła w te okolice, aby przeżywać na nowo wspaniałe chwile swojej młodości, jed-nak przede wszystkim starała się zaczarować to magiczne miejsce, aby wszystkie inne historie miłosne, które rozkwi-tały w ruinach, miały szczęśliwe zakończenie.

Teraz jako nastolatka czasem wspominam spotkanie z ową kobietą, która opowiedziała mi dzieje swojej nie-szczęśliwej miłości.

Myślę, że gdyby jej historia wydarzyła się współcześnie, mogłaby mieć zupełnie inny finał. Przez tyle lat od zakoń-czenia wojny, mieszkając na terenie Dolnego Śląska, stale uczymy się żyć razem, w zgodzie, niezależnie od naszej naro-dowości. Animozje słabną. Kobieta swoją postawą nauczyła mnie, że trzeba pozbyć się wszelkich uprzedzeń narodowo-ściowych. Ona pomogła rannemu człowiekowi, mimo że był Ukraińcem. Szkoda tylko, że losy młodej dziewczyny – Polki i Niemca nie miały swojego happy endu.

Page 46: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

90 91

Nadeszła noc. W małej chatce zapanowała już cisza. Tylko matka krzątała się jeszcze po izbie i pakowa-ła rzeczy syna do drewnianego kuferka. Rano miał

wyjechać do dalekiej Świdnicy. Bardzo się martwiła, bo wiedziała, że nie będzie go długo widzieć.

Nie było wtedy telefonów komórkowych, ani komputerów. Jedyny telefon znajdował się na poczcie. Jej syn Władek miał wtedy czternaście lat. Musiał opuścić dom, bo jechał do szko-ły, by nauczyć się zawodu. Gdy nadszedł ranek, tato odwiózł go na stację i dalej chłopak podróżował pociągiem. Ciekawił go szeroki świat. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżał tak daleko.

Był trochę przestraszony, zastanawiał się, jak sobie sam poradzi w nowym miejscu, bez bliskich i przyjaciół. Podróż zajęła mu cały dzień. Na stacji czekał na niego opiekun, po-tem obaj udali się do hotelu robotniczego. Od tej pory hotel miał być jego nowym domem.

Kolejnego dnia, gdy się obudził, rozejrzał się dookoła. Jego współlokatorzy jeszcze spali.

Na poduszce, koło jego głowy siedział krasnoludek. – Skąd się tu wziąłeś? – zapytał chłopiec.– Byłem ciekawy. Moim domem jest zakład, w którym

będziesz pracował.Pracują tam tylko dorośli. Gdy dowiedziałem się, że mają

zatrudnić uczniów, postanowiłem was zobaczyć. Schowa-łem się do kieszeni jednego z robotników, a ten przyniósł mnie do hotelu.

Jolanta Rzeczkowska (senior) i Katarzyna Rzeczkowska (junior)

Skrzacie opowieści

Page 47: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

92 93

– Jestem Władek, a ty jak się nazywasz?– Mam na imię Kris – powiedział skrzat.Do śniadania było dużo czasu, dlatego Władek wraz

z Krisem wybrali się do miasta. Chłopiec zadzierał głowę i oglądał wysokie budynki. Jesz-

cze tak dużych domów nie widział. Chodził i oczy szeroko otwierał ze zdziwienia. Tam, na cokole fontanny, zobaczył dziwną postać trzymającą widły. U jej stóp wznosiły się gło-wy koni.

– To Neptun, król mórz – powiedział Kris.– Jest tak samo daleko od domu jak ja. Nigdy nie widzia-

łem morza – wyrwało się chłopcu.Podeszli do fontanny.– Dotknij kamienia i zamknij oczy – powiedział chłop-

cu skrzat. Gdy Władek posłuchał zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Plusk wody zamienił się w szum. Dookoła roznosił się słony zapach. Zdziwiony Władek otworzył oczy. Stał na piasku, a przed nim była wielka woda. Nie było widać dru-giego brzegu na horyzoncie.

– To jest morze – powiedział Kris.Zachwycony chłopiec rozglądał się dookoła. Zanurzył

dłonie w wodzie i spróbował jej. „Jest słona!” – pomyślał. Na piasku leżał maleńki przed-

miot. Wziął go do ręki i wtem, nagle z daleka rozległy się dzwony. Czar prysł. I znowu Władek stał koło fontanny Neptuna, a obok niego krasnal szelmowsko uśmiechał się. Dłoń miał wciąż zaciśniętą.

Gdy rozprostował palce zobaczył, że trzyma muszelkę.– Jak to zrobiłeś? – spytał chłopiec.– Otacza nas magia, ale trzeba umieć ją odkryć. Tobie to

się udało.

Chodź, pokażę ci rynek. Dawno temu na przełomie XVII i XVIII wieku przybył do Świdnicy wielki mistrz i mag Georg Leonard Weber. Umiał on zakląć postacie w kamień.

To on stworzył fontannę z Neptunem. Zobacz tam na rogu budynku ratusza stoi rzeźba świętego Floriana. Miał on chronić miasto od pożaru. W tym budynku znajduje się również izba rajców. Dawniej podejmowali w niej decyzję dotyczące zarządzaniem miasta.

Przed nami stoi kolumna Świętej Trójcy. Twórcą jest ano-nimowy autor.

A w tej kamienicy z koroną znajdował się kiedyś hotel, w którym przebywali królowie pruscy – opowiadał Kris. Władek oglądał z zachwytem kamienice.

– Na rogach rynku wznoszą się cztery fontanny. Dwie z nich są bardzo piękne, natomiast pozostałe skromniej-sze. Powstały one po śmierci mistrza Webera. Właścicie-lem kamienicy z figurką chłopka był rajca miejski Zechli. Był on alchemikiem i próbował wynaleźć formułę, dzięki której mógłby wytworzyć złoto, lecz to mu się nie udało. Wytresował więc kawkę, która mu wykradała z ratuszowe-go skarbca złote i srebrne monety. Kradzież szybko została wykryta i ujęto sprawcę. Za karę został uwięziony na tarasie wieży ratuszowej, gdzie po dziesięciu dniach umarł z głodu. W budynku tym mieszkała również Maria Kunic – świato-wej sławy astronomka.

W piwnicach budynku stojącego na rogu była kiedyś stud-nia. Okoliczni mieszkańcy przychodzili do niej po wodę. Trwało to do momentu, kiedy miastem wstrząsnęła seria tra-gicznych zdarzeń. Zło zaczaiło się w studni. Zaczęły znikać panny służące, które wybrały się po wodę. Śmiałkowie, chcą-cy rozwiązać tajemnicę, również ginęli. Nieoczekiwanym

Page 48: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

94 95

zbawicielem miasta okazał się zbrodniarz, skazany na ścię-cie toporem. W zamian za darowanie kary i łaskę podjął się rozwiązania zagadki. Zażyczył sobie zbroi ozdobionej lusterkami. Założywszy ją, wziął miecz i świecę, po czym zszedł do piwnicy. Gdy stanął przy studni, wynurzyła się z niej poczwara i rzuciła na śmiałka. Potwór widząc w bla-sku świecy swoje odbicie na zbroi znieruchomiał. Na to tylko czekał śmiałek i zadał śmiertelny cios mieczem. Na pa-miątkę tego czynu na kamienicy umieszczono małą rzeźbę przedstawiającą człowieka walczącego ze skrzydlatym smo-kiem. Choć podejdziemy jeszcze do fontanny z Atlasem. Za nią znajduje się posąg świętego Jana Nepomucena. Oba mo-numenty również stworzył mistrz Weber. Zasłuchany Wła-dek spojrzał na Krisa:

– Nawet nie zauważyłem, że obeszliśmy cały rynek do-okoła... Wspaniale opowiadasz! – zaczął padać drobny deszczyk. Nagle nad kamienicami zalśniła tęcza.

– Wiesz Władku, to dobra wróżba dla ciebie – na ryn-ku pojawiało się coraz więcej ludzi. Zaburczało im w brzu-chach, więc zdecydowali się szybko wrócić. Zaraz miało być śniadanie, a poza tym czas do szkoły.

– Zobaczymy, jak to będzie – powiedział Władek, scho-wał Krisa do kieszeni i pobiegł do hotelu.

Dzień szybko zleciał. Chłopak nie miał czasu myśleć i tę-sknić. Oprowadzono jego klasę po zakładzie, w którym wszyscy będą się uczyć zawodu. Władek wszędzie się roz-glądał. Wszystko było dla niego takie obce – te skompliko-wane maszyny i dorośli, którzy się do niego uśmiechali.

Następnego dnia miały zacząć się praktyki. Chłopcy do-stali ubrania i wysokie czarne buty robocze z cholewami. Taki buty były wówczas szczytem marzeń! Władek nigdy

nie miał czegoś tak ładnego. Szybko założył je na nogi. Po chwili chodzenia miał już poobcierane pięty. Każdy krok sprawiał ból. „To nic, trzeba je tylko rozchodzić” – myślał sobie stawiając kolejne kroki.

Następnego ranka, gdy wstało słonko, Władek szybko ze-rwał się z łóżka i pobiegł do pracy. Czekał tam na niego Kris. Pierwsze prace nie były skomplikowane. Piłował, szli-fował detale wyrobów, aż skry leciały. Musiał tez posprzątać warsztat. Cały czas pomagał mu skrzat. Nareszcie pozwolo-no Władkowi odejść na przerwę. W szatni usiadł na ławce, wyjął kromkę chleba i poczęstował skrzata.

– Kiedyś tutaj rósł wielki las i był mój dom. Gdy wybudo-wano fabrykę, nie chciałem opuszczać tego miejsca. Polubi-łem ten gwar, ruch i szum. Od długich lat jestem związany z tym miejscem – opowiadał krasnal. Nagle rozległ się głos syreny. Przestraszony Władek podskoczył.

– Ryczy jak krasula na łące – powiedział chłopiec.– To koniec przerwy – wyjaśnił Kris – trzeba wracać do

pracy. Dotychczas, nikt z ludzi mnie nie widział, ale ponie-waż wiesz o moim istnieniu, lubię cię i trochę mi się nudzi, więc będę ci pomagał – powiedział skrzat i wskoczył Wład-kowi do kieszonki.

Wrócili na halę produkcyjną i wzięli się do pracy. W to-warzystwie przyjaciela czas szybko mijał. Dzień dobiegł końca, a chłopiec już nie mógł się doczekać kolejnego spo-tkania z Krisem.

Mijały dni i tygodnie. Władek sumiennie uczył się i pra-cował. Bardzo pomagał mu Kris. W końcu chłopak został znakomitym ślusarzem. Metal nie miał przed nim żadnych tajemnic. Dorobienie jakiejś części nie stanowiło dla niego żadnego problemu.

Page 49: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

96 97

Władek całe życie przepracował w Zakładach Wytwór-czych Aparatury Precyzyjnej. Robił liczniki elektryczne. Na jego warsztacie zawsze siedział Kris, który opowiadał mu zabawne historyjki i umilał czas pracy. Bardzo się ze sobą zżyli i zaprzyjaźnili.

W Świdnicy chłopak poznał swoją żonę i założył rodzinę. Będąc na emeryturze, kiedy przechodził koło swojego za-kładu, zawsze podnosił głowę i patrzył w okno hali. Czasa-mi pomachał komuś ręką. Tak minęło mu całe życie…

Jestem wnuczką Władka. Ja także podnoszę głowę i patrzę w okno, gdy przechodzę koło zakładu, w którym pracował mój dziadek. Może pewnego dnia zobaczę Krisa i pomacham mu ręką…? Krasnale są przecież długowieczne, prawda?

Page 50: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

98 99

Kiedy byłam małą dziewczynką, ponad wszystko ceniłam swojego dziadka. Miał bujną, siwą czu-prynę, niebieskie oczy i nosił okrągłe okulary.

Posiadał także ponadprzeciętną inteligencję. Najbardziej kochałam w nim to, że potrafił opowiadać piękne historie. Bajki, które recytował mi na dobranoc, zawsze wprawiały mnie w zachwyt. Do dziś pamiętam, jak melodyjne słowa wydobywające się z ust dziadka rozpływały się po pokoju. Zamieniały się w taki ciepły koc, dający poczucie bezpie-czeństwa dla bojącego się ciemności dziecka.

Gdy miałam 9 lat, dziadek po raz pierwszy opowiedział mi o miejscu, które nosiło miano „magicznego lasu”. Po-dobno był piękny i majestatyczny, a każde rosnące w nim drzewo słynęło z innej, wyjątkowej historii. Nie wiedzia-łam, o które miejsce chodzi, ponieważ w Starych Bogaczo-wicach jest pełno uroczych, malowniczych terenów. Bardzo chciałam się tam wybrać, ale dziadziuś powiedział, że jesz-cze przyjdzie na to czas, a na razie musi mi wystarczyć nasze podwórko i stojący na nim stary, poniemiecki dom. Nie był jednak pospolity. Wręcz przeciwnie, miał w sobie mnóstwo uroku i dostojności. Był biały, zbudowany z drewna, stojący na grubych palach. Nieodzowną część budynku stanowił ganek, na którym stał ulubiony, bujany fotel dziadka, dwa krzesła i stół. Okna były duże, a ościeżnice czerwone. Naj-ciekawszy element dekoracyjny stanowiły ozdobne okien-nice z wyciętymi sercami. Nie zamykały się jednak, gdyż

Zofia Jankowska (senior) i Katarzyna Jankowska (junior)

Moje wspomnienia z rodzinnego domu

Page 51: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

100 101

zawiasy zardzewiały ze starości. Dach był ogromny i czer-wony, a na nim siedziały kochane przez dziadka gołębie pocztowe. Cały dom wyglądał bardzo oryginalnie w oto-czeniu nowych, ceglanych budynków. Dziadziuś opowia-dał mi, że posiadłość należała kiedyś do zamożnego kupca z Bremy, który mieszkał tu wraz z rodziną. Jej centralnym miejscem, które stanowiło największą uciechę dla każdego dziecka, było podwórko, ogrodzone czerwonym płotem. Był solidny, nie psuł się mimo swojego wieku, a poza tym nic tak nie dodawało uroku naszemu domowi, jak to ogro-dzenie. Ogromną powierzchnię podwórza podzielono na trzy części. Pierwszym, największym, wydzielonym frag-mentem był sad. Znajdował się na końcu działki i zawierał 14 drzewek owocowych. Rosły tam jabłka, czereśnie, wi-śnie i gruszki, a także kilka krzewów malinowych. Jesienią co dzień chodziłam z dziadkiem do ogrodu, by jeść owoce prosto z drzewa. Najbardziej smakowały mi jabłka. Uwiel-białam patrzeć, jak pięknie odbijają promienie słoneczne swoją idealnie czerwoną, gładką powierzchnią. Po za tym były twarde, soczyste i słodkie – takie, jak lubię! Drugą część podwórka stanowił fragment wydzielony na gołębnik. Miał on kasztanowy kolor i dzielił się na trzy części: celę dla gołębi młodych, rocznych i starych. W każdym z po-mieszczeń dziadek przyczepił do ścian tzw. siodełka, czy-li deseczki, na których siedziały najsilniejsze, najzdrowsze i najpiękniejsze gołębie z całego stada. Uwielbiałam patrzeć każdego ranka z okna swojej sypialni na ogród i gołębnik, którego dach roił się od ptaków. Mimo że były one bardzo podobne, każdy miał inną, wyjątkową cechę, niedostrze-galną na pierwszy rzut oka. Żeby zobaczyć różnicę, trzeba dokładnie obserwować te mądre stworzenia. Co dzień rano

i wieczorem chodziłam z dziadkiem karmić oraz poić go-łębie. Kiedy jadły, dyskutowaliśmy o ich wyglądzie i spo-sobie życia, przyglądając się każdemu z osobna. Można powiedzieć, że mieliśmy wspólną pasję. Trzecią część ogro-du, stanowił teren wypoczynkowy. Było to miejsce bar-dzo słoneczne, znajdujące się w centrum podwórza. Rosła tam równo przystrzyżona, zielona trawa. W tym miejscu można było pograć w piłkę lub poleżeć na kocu, czytając książkę. W centrum stała huśtawka zrobiona ze starej deski i liny przywiązanej do ogromnego dębu. Dziadek mówił, że posadzono go, gdy pan Schulz – wspomniany kupiec – skończył budować dom. Na huśtawce spędzałam prawie wszystkie wolne popołudnia. Było to miejsce, gdzie czułam się bezpieczna. Uwielbiałam śpiewać piosenki, machając no-gami w powietrzu. Najbardziej podobało mi się, kiedy wiatr rozwiewał moje srebrzyste włosy i muskał okrągłą twarz. W każdą niedzielę, chodziłam na huśtawkę razem z dziad-kiem. Ja wierzgałam nogami, kołysząc się w powietrzu, a on siadał na ziemi, pod starym dębem i opowiadał mi swoje niesamowite historie. Do dziś zastanawiam się, czy to, co mówił, było prawdą, ponieważ wszystkie opowiadania za-wierały coś naprawdę fantastycznego. Uwielbiałam, kiedy jego słowa oplatały mój umysł i niosły w krainę wyobraźni, gdzie wszystko było kolorowe i niesamowite.

Od pewnego czasu dziadziuś coraz częściej mówił o „ma-gicznym lesie”. Byłam bardzo ciekawa, co to za miejsce, ale nie chciał tego ujawnić. Opowiadał o nim bardzo interesu-jące rzeczy. Podobno było tam jeziorko otoczone starymi, niewielkimi brzózkami. Dziadek mówił, że stała tam kiedyś mała, opuszczona chatka, w której bawił się w dzieciństwie, ale silny wiatr zburzył jej konstrukcję. Bardzo nalegałam,

Page 52: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

102 103

aby mówił o „magicznym lesie” jak najwięcej, ale im wię-cej pytałam, tym mniej opowiadał. Postanowiłam więc, nie pytać o niego wcale.

Co dzień myślałam o tym miejscu. Dziadek opowiadał o nim takie cudowne rzeczy! Minął niespełna rok milcze-nia. Dziadziuś nie powiedział nawet pół słowa o polance, ja również. Pewnego lipcowego dnia, czytałam na ganku książkę. Dziadek w tym czasie bujał się w ukochanym fo-telu, patrząc na latające w powietrzu gołębie. Nagle zerknął na mnie, skupił wzrok, przymrużył oczy, otworzył usta, ale wydusił z siebie tylko:

– Eeee, ładna dziś pogoda, nieprawdaż skarbie? – Pokiwa-łam głową w odpowiedzi. Nastąpiła głucha cisza. Dziadek wstał, okrążył cały ganek, podszedł do mnie i przyklęknął. Siedział tak nieruchomo, czekając, aż spojrzę w jego duże, niebieskie oczy. Nigdy nie zapomnę, co do mnie wtedy po-wiedział:

– Jestem bardzo stary, mam ponad 85 lat i nie czuję się już dobrze. Wiem, że kres moich dni jest już blisko. Chciałbym, żebyś poznała moją tajemnicę. Nikt nie wie o „magicznym lesie”, ale skoro mam umrzeć, chciałbym przekazać Ci, choć część tej cudownej historii. Jesteś moją jedyną wnuczką. Po-każę ci „magiczny las”, oczywiście jeśli chcesz. – Dziadek uśmiechnął się serdecznie i przytulił mnie mocno. Nasta-ła cisza. Poczułam się nieswojo. To, co powiedział dziadek, było jakieś dziwne. Wcześniej bardzo pragnęłam zobaczyć to miejsce, ale teraz zwątpiłam. Nie chciałam się rozczaro-wać. Bałam się. Myślałam, że to, co mi pokaże, nie będzie tak magiczne i piękne, jak sobie wyobrażałam. Mimo tego postanowiłam podołać wyzwaniu, które rzucił mi los. Przy-stałam na propozycję dziadka z udawanym entuzjazmem.

W niedzielę rano, po mszy świętej, dziadek zabrał mnie do swojego ukochanego „magicznego lasu”. Droga prowa-dziła przez pole. Miałam na sobie nowe trzewiki, które tato podarował mi na urodziny. Trochę ubrudziły się od błota, które pokrywało polną dróżkę. Idąc, milczeliśmy, aż dotar-liśmy do obrzeży lasu. Przystanęłam na chwilę ze zdener-wowania. Dziadek maszerujący przede mną przystanął na moment i zapytał:

– Zmęczyłaś się, skarbie? – zawsze tak do mnie mówił. Bardzo to lubiłam, ponieważ miał niski i ciepły głos, któ-rego aż chciało się słuchać. Pokręciłam głową w odpowie-dzi i podbiegłam do dziadzia. W lesie było raczej ciemno, chociaż pojedyncze promienie słońca przebijały warstwę liści i dawały przyjemny blask. Szliśmy dalej. Droga była raczej męcząca, ponieważ prowadziła wysoko w góry. Moje trzewiki miały cienką podeszwę i każdy kamień wbijał mi się w stopę. Było to bardzo nieprzyjemne, a nawet bolesne uczucie, ale stwierdziłam, że wytrzymam każdą mękę, by zobaczyć w końcu „magiczny las”. Rozmowa nieco się oży-wiła. Dyskutowaliśmy o naszej wspólnej pasji – gołębiach. Dziadek podarował mi ostatnio jednego z nich. Był biały, miał brązowe pręgi na skrzydłach i czarne plamy na ogonie. Nazwałam go Bruno, ponieważ wyglądał, jakby był brudny. Ale i tak był piękny, dostojny i wielki.

Cała podróż zeszła nam na rozmowie, kiedy dziadek przerwał i powiedział:

– Ciii, teraz chodź. – Dobrze – odpowiedziałam. Zdenerwowałam się, plecy

oblał mi zimny pot, a moje ręce zaczęły się trząść. Weszliśmy na polanę. Na środku było niewielkie jeziorko o dość niere-gularnej linii brzegowej, a dookoła rosły brzozy. Dokładnie

Page 53: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

104 105

tak, jak mówił dziadek. Ich piękna biała kora i mieniące się w słońcu listki nadawały temu miejscu pełno niesamo-witego uroku. Rosnąca wokół trawa była jaskrawozielona i sięgała do kostek. Nie spodziewałam się, że tak magiczne miejsce może znajdować się w środku lasu i to tak wyso-ko w górach. To było niesamowite, wyrwane niczym z ba-śni Andersena, kompletnie nierealne. Byłam oszołomiona. W tym całym szoku zapomniałam o dziadku. Potrząsnę-łam głową i spojrzałam w jego stronę. Nigdy nie widziałam czegoś takiego w jego oczach. Płonęły one dziką radością, ale też pewnym niepokojem. Pomyślałam, że boi się, iż ujawnię jego sekret. Nie miałam jednak takiego zamiaru. Bardzo mi się tam podobało i chciałam to miejsce zatrzy-mać dla siebie. Pomyślałam, że jeśli ktoś się o nim dowie, to powie drugiemu, a ten następnemu i „magiczny las” będzie wiecznie oblegany przez dziesiątki turystów. Dziadek prze-rwał tę pełną zadumy ciszę, mówiąc:

– Chodź, skarbie – po czym ruszył w stronę dużego drze-wa rosnącego na końcu polany, oddalonego od jeziorka ja-kieś 10 metrów. Pobiegłam za nim. Dziadek usiadł na ziemi, po czym wziął głęboki wdech i skierował głowę ku niebu.

– Ładnie tu, co? – zagadnął.– Oczywiście dziadku – odpowiedziałam. Naprawdę mi

się podobało. Byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu zoba-czyłam „magiczny las”.

Trwaliśmy tak nieruchomo około 15 minut, kiedy dzia-dek zagadnął:

– Wiesz, nie zabrałem cię tu bez powodu. – Nie za bar-dzo wiedziałam, co odpowiedzieć, ale zanim zdążyłam coś wymyślić, on mówił dalej – chciałem przekazać ci skarbie, choć maleńką cząstkę mojej historii. Jest dość niesamowi-

ta. Nie wiem, jak na nią zareagujesz. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ponieważ myślałem, że ludzie będą wytykać mnie palcami za opowiadanie herezji. Poza tym brako-wało mi kogoś, komu mogłem zaufać. Nigdy nie miałem prawdziwego przyjaciela, to znaczy od śmierci mojej matki, a umarła ona bardzo młodo, kiedy miałem piętnaście lat.

W tym momencie dziadziuś przerwał, zamyślił się na chwilę, spojrzał na zegarek i powiedział:

– O mamo, już szesnasta! Babcia pewnie się martwi! Do-kończę następnym razem!

Nie ukrywam, że bardzo się wtedy zdenerwowałam i na-wet podniosłam na niego głos:

– Ale jak to? Przerywasz teraz, kiedy wzbudziłeś we mnie taką ciekawość? To niesprawiedliwe! – Wstałam spod drze-wa, otrzepałam spódniczkę wilgotną od mokrej trawy i spoj-rzałam na dziadka błagalnym wzrokiem. On jednak unikał mojego spojrzenia. Również wstał, niedbale otrzepał spodnie i ruszył przed siebie. Szedł bardzo szybko, nie odwracając się. Pomyślałam, że uraziłam go swoimi słowami, więc posta-nowiłam go przeprosić. Podbiegłam do dziadka, złapałam go w pasie i mocno przytuliłam. Wyszeptałam przeprosiny, a on przykucnął obok, uśmiechnął się serdecznie i mrugnął jednym okiem. Zawsze tak robił na znak zgody.

– Bądź cierpliwa, skarbie, niedługo wszystkiego się do-wiesz. – Powiedział cichutko, po czym mocno mnie przy-tulił.

Wracaliśmy tą samą, polną drogą, co przyszliśmy. Nadal była mokra, a do moich trzewików przylepiały się kolejne kawały błota. Stwierdziłam, że tato będzie na mnie krzyczał, za zniszczenie nowych butów i zastanawiałam się, co zrobić, żeby przywrócić je do ładu. Samo mycie nie wystarczyłoby,

Page 54: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

106 107

ponieważ jakiś kamień przebił podeszwę, a przyszwa zdarła się w wielu miejscach. Kiedy wyszliśmy z lasu, dziadek wy-raźnie odetchnął. Szedł teraz znacznie wolniej. Napawał się świeżym powietrzem, rozglądał się, ciesząc oczy pięknym widokiem oddalonej wsi i słuchał śpiewu latających wokół ptaków. W sumie pasowało mi to tempo, ponieważ poranio-ne przez kamienie stopy, okropnie mnie bolały.

Podczas drogi, dziadek zaczął opowiadać mi kolejną ze swoich cudownych opowieści. Jednak była ona inna niż do-tychczas. Zazwyczaj mówił o miejscach magicznych, albo o swojej młodości. Tym razem postanowił przedstawić mi historię naszej wsi – Starych Bogaczowic. Podobno powstała ona na początku XIII wieku i nosiła nazwę Alt-Reichenau. W 1222 roku Henryk I podarował 100 łanów w lesie swoje-mu kanonikowi Mikołajowi I. Po jego śmierci ów majątek został przekazany cystersom krzeszowskim. Prawdopo-dobnie około 1426 roku Stare Bogaczowice zostały znisz-czone przez Husytów. Bardzo zainteresował mnie fakt, iż na przełomie XV i XVI wieku w Starych Bogaczowicach zamieszkiwał kat obsługujący w sumie sześć miejscowości. Posiedzenia sądowe odbywały się w budynku, gdzie na co dzień była karczma, a sam ławniczy pracował jako karcz-marz. Podczas wojny 30-letniej Stare Bogaczowice zostały bardzo zniszczone. Dziadek opowiadał, że teren, na którym położona jest wieś, był często miejscem przemarszu wojsk. W pobliżu naszej miejscowości odbyły się dwie ważne bi-twy: pod Dobromierzem i pod Strugą.

W Starych Bogaczowicach znajdowały się trzy kościoły katolickie: kościół parafialny pod wezwaniem św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny, kaplica św. Anny i kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Najstarszym z nich

był kościół św. Mikołaja, który obecnie jest ruiną. Na miej-scu, gdzie zbudowano kaplicę św. Anny, stał kiedyś krzyż. Kościół parafialny, do którego w każdą niedzielę chodzę z dziadkiem, leży dokładnie w środku wsi, nad prawym brzegiem rzeki Strzegomki. Jest ogromny, ma wieżę z dwo-ma dzwonami i zegarem.

Dziadziuś mówił, że na początku XX wieku w Starych Bogaczowicach był kamieniołom. Tam właśnie jako mło-dy mężczyzna pracował jego ojciec. Ponieważ zajęcia były bardzo ciężkie, pradziadek miał kłopoty ze zdrowiem. Jego kariera potrwała zaledwie 5 lat, po czym zwolnił się i za-trudnił w kuźni swojego ojca. Dziadek opowiadał, że jako dziecko, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, często jeździł ze swoim tatą samochodem w różne miejsca. Ułatwieniem dla kierowców z okolicy była obecność stacji benzynowej w Starych Bogaczowicach.

Ponieważ znaleźliśmy się pod bramą naszego domu, dziadek skończył swoją opowieść. Przyznam, że bardzo mnie to zaintrygowało i chciałam wiedzieć więcej, ale miałam już dość jak na jedno popołudnie. Słońce chyli-ło się ku zachodowi. U nas, na wsi, niebo jest wyjątkowo piękne, szczególnie o zachodzie. Zazwyczaj mieniło się różnymi barwami, tego dnia róż przeplatał się z fioletem. Zachodzące słońce zapowiadało koniec dnia. Przyznam, że byłam wyczerpana przechadzką. Marzyłam tylko o go-rącej kąpieli i śnie. Usiadłam przed domem, na bujanym fotelu dziadka, by trochę odsapnąć. Myślałam o „magicz-nym lesie”. On był już nasz – mój i dziadka. Cudowny, jedyny i niepowtarzalny... Cieszyłam się, że mamy coś, co nas wiąże, coś wspólnego i unikatowego. Dopiero przy-szłam do domu, a już chciałam tam wrócić.

Page 55: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

108 109

Myśląc o „magicznym lesie”, zapomniałam o dziadku. Siedział na schodach uśmiechnięty i rześki. Nie widział mojego spojrzenia. Zamyślony patrzył na wchodzące do gołębnika ptaki. Widziałam w jego oczach coś niezwykłe-go, nie potrafię powiedzieć, co to było. Jakby ulga, ale nie do końca, jakby radość, ale niezupełnie, jakby spokój, ale i pewne zmartwienie. Nie wiem, mimo wszystko uśmiech wskazywał, że to pozytywne uczucia.

Następnego dnia rano dziadek chodził jakiś smutny. Zapytałam, o co chodzi, ale odrzekł tylko, że musi mnie szybko zabrać do „magicznego lasu”. Zdziwiłam się nieco postawą dziadka, ponieważ był z natury powolny i lubił mnie trzymać w niepewności. Tego dnia przemawiał przez niego strach. Nie wiedziałam jednak z jakiego powodu. Tym razem do „magicznego lasu” pojechaliśmy starą fur-gonetką dziadka. Było to Volvo 740, produkowane w latach 1985-1990. Miało czerwony kolor i ostre kształty, które de-cydowały o jego drapieżności. Ogólnie wyglądało ładnie, ale było nieco staromodne. Rzadko używano tej furgonetki, dla-tego mieliśmy problem z jej uruchomieniem, ale długoletnie doświadczenie dziadka pomogło nam się z tym uporać.

Podróż samochodem była przyjemna, choć upływała w nieco napiętej atmosferze. Dziadek wcale się nie odzy-wał, a ja wystawiłam głowę przez okno, ciesząc się piękną pogodą. Furgonetka nie mogła zawieść nas bezpośrednio do „magicznego lasu”, z powodu braku dobrej drogi, dla-tego musieliśmy zostawić ją jakiś kilometr od docelowego miejsca podróży. Dziadek zamknąwszy samochód, szybko ruszył przed siebie, nie oglądając się na nic. Pobiegłam za nim. Gdy dotarliśmy na miejsce, znów nie mogłam nacie-szyć oczu tym cudownym widokiem. Usiadłam na brzegu

jeziora, patrząc w jego głębię. Widziałam mnóstwo pływa-jących ryb, co było kolejnym dowodem na niezwykłość tego miejsca, biorąc pod uwagę warunki klimatyczne. Dziadek usiadł pod ukochanym drzewem i zawołał mnie do siebie. Podeszłam, zastanawiając się, co dziś mi opowie. Usiadłam obok, kładąc głowę na jego ramieniu. Dziadziuś objął mnie i oznajmił:

– Przyśniła mi się dziś moja matka, to jest zły znak. Bar-dzo boję się tego, co może się stać. Chcę opowiedzieć ci dziś pewną legendę dotyczącą naszej wsi i bezpośrednio powiązaną z moją historią. Być może nie uwierzysz, bo to nie będzie zwykła historia, ale mam nadzieję, że posłuchasz starego dziadka – uśmiechnął się serdecznie i czekał na od-powiedź. Zgodziłam się.

Dawno, dawno temu w Starych Bogaczowicach mieszkał pewien myśliwy imieniem Hans. Bardzo zauroczyła go cór-ka inspektora lasów – Maria. Któregoś dnia dowiedział się o konkursie, w którym do wygrania była ręka dziewczyny. Jednocześnie ogarnęła go zła passa, jeśli chodzi o celność. Nie mógł trafić nawet w dzika. Kiedy przebywał w lesie, by rozpamiętywać swoje niepowodzenia, dostrzegł karzeł-kowatą postać, która wyśmiewała jego nieporadność. Za-proponowała mu, by wziął z kościoła hostię, przytwierdził do drzewa i strzelił jak do tarczy. To miało przynieść mu celność do końca życia. Ponieważ był zdesperowany i bar-dzo zależało mu na Marii, zrobił to, co nakazał nieznajo-my karzeł. Musiał jednak pamiętać, by nikomu o tym nie mówić, bo groziła mu śmierć. Hans został królem strzel-ców i poślubił Marię. Od tej pory był bardzo szczęśliwy. Upłynęło wiele lat, kiedy nadszedł czas na śmierć. W dniu pochówku na grób myśliwego przyszło bardzo dużo osób,

Page 56: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

110 111

by oddać Hansowi cześć. Wtedy po raz pierwszy zobaczo-no jego ducha. Maria spotykała go, od tego czasu, wiele razy, wyglądał jak żywy, objawiał się, wykonując naturalne czynności. Duch potrafił m.in. ustawić trupie czaszki na murze cmentarza, czy jeździć bryczką zaprzężoną w cztery konie. Każdy, kto go zobaczył, nie mógł o tym mówić, bo groziła mu śmierć. Od tej pory nad Starymi Bogaczowica-mi zawisła klątwa.

Przed laty jeden z mieszkańców brał ślub. Na jego przy-jęciu zabrakło napojów, więc musiał iść do karczmy. Droga prowadziła przez las. Gdy szedł, usłyszał dźwięk bryczki. Rzucił się na ziemię, by nie widzieć twarzy woźnicy. Było jednak za późno. Gdy wrócił na wesele, był inny, jakby chory. W następnych dniach jego stan się pogorszył. Żona i matka próbowały usłyszeć od niego, co stało się owej nie-szczęśliwej nocy. W końcu dowiedziały się prawdy. Męż-czyzna po kilku dniach zmarł.

Hans zawarł pakt z diabłem, więc nie zaznał pokoju po śmierci. Na znak umowy myśliwy otrzymał czarcie kopyto. Jego odcisk zostawił na wieży kościoła po stronie zachod-niej. Po wielu latach próbowano zamurować to miejsce, ale za każdym razem tynk odpadał. Działo się tak, dlatego że pewien mężczyzna spotkał Hansa. Ten zaproponował mu zakład. Kto pierwszy uderzy w dzwon na wieży, zachowa życie. Dzwonnik biegł po schodach, Hans wspinał się po ścianie. Dzięki sprytowi, mężczyzna złapał linę odchodzącą od dzwonu i gwałtownie ją szarpnął. Rozległ się upragniony dźwięk. Myśliwy spadł na ziemię i pozostało po nim tylko mnóstwo smoły. Jego ciało złożono w skrzyni i zawieziono do lasu. Tam go zakopano. Stare Bogaczowice uwolniły się od klątwy...

– Brawo! – krzyknęłam – cudowna historia, ale nie rozu-miem, co ma wspólnego z Tobą? To ty jesteś Hansem? Nie żartuj dziadziuś.

Oburzyłam się nieco, a moje myśli zaczęły szaleć. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Chciałam tylko usłyszeć sedno tej historii, ale usłyszałam to, co zwykle słyszę:

– Nie skarbie, nie jestem Hansem. Kwintesencję zostawię Ci na następny raz – dziadek serdecznie się uśmiechnął, objął mnie i szepnął do ucha – kocham Cię. Tylko pamiętaj – ni-gdy o tym nikomu nie mów, to nasza wspólna tajemnica.

– Ja ciebie też dziadku kocham! – powiedziałam i przytu-liłam go mocno. Siedzieliśmy jeszcze tak chwilę pod drze-wem. Dziadek napawał się świeżym, rześkim powietrzem, a ja zastanawiałam się, dlaczego jego humor nagle się zmie-nił i co tak naprawdę kryje ta historia.

Pojechaliśmy do naszego domu. Tym razem nie byłam taka zmęczona. Usiadłam na ganku i wpatrywałam się w piękne niebieskie niebo. Dziadek zniknął w drzwiach domu, a ja myślałam o tym, co niesamowitego może kryć się w tym człowieku. Nie znalazłam odpowiedzi, zabrakło mi czasu, ponieważ babcia zawołała mnie na obiad. Mu-siałam iść, mimo że nie byłam głodna. Całe popołudnie i wieczór spędziłam w miłej, rodzinnej atmosferze. Wraz z rodzicami i dziadkami graliśmy w Scrabble. Gra została wynaleziona w 1931 r. przez bezrobotnego architekta Alfre-da Moshera Buttsa. Ciekawostką jest, że wartość punktową liter ustalił obliczając częstotliwość ich występowania na okładce New York Times’a. Od tego czasu wartości nigdy nie uległy zmianie. Bardzo lubiłam tę grę, ponieważ za-wsze byłam w drużynie z dziadkiem, a wspólnie często wy-grywaliśmy. Tworzyliśmy doskonały duet. Wszystko było

Page 57: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

112 113

cudowne, ale zastanowiło mnie to, dlaczego spędzaliśmy czas w takim wąskim, rodzinnym gronie i to w poniedzia-łek, w zwykły dzień. Rodzinna rozrywka praktycznie nie zdarzała się w środku tygodnia, ponieważ rodzice byli cięż-ko zapracowani, a dziadkowie zajmowali się domem, sadem i gołębiami.

Następnego dnia dziadek zbudził mnie tuż przed świtem. Powiedział tylko, że dziś znów jedziemy do „magicznego lasu”. Nieżywa zwlokłam się z łóżka i poszłam do łazienki, by umyć zęby. Dziadek w tym czasie karmił gołębie. Ubra-łam się w stary dres, a na głowę włożyłam różową bejsbo-lówkę, by choć trochę zakryła moje nieułożone włosy. Tym razem również pojechaliśmy samochodem. Volvo 740 to było kolejne oczko w głowie dziadka, zaraz za mną i go-łębiami. Uwielbiał nim jeździć, mimo że miał taką okazję bardzo rzadko. Droga przeminęła spokojnie. W jej trakcie dziadek wspomniał tylko, że chce zdążyć na wschód słoń-ca. Gdy dotarliśmy do celu, znów czekał nas spory kawałek do przejścia pieszo. Kiedy weszliśmy na polanę, słońce wy-chylało się nieco ponad horyzont, oświetlając taflę jeziora. Dziadek usiadł, jak zwykle pod drzewem i zawołał mnie do siebie. Następnie objął ramieniem i zaczął opowiadać swoją niezwykłą historię.:

– Kiedy miałem piętnaście lat zmarła moja matka – mó-wił. – Miała nowotwór złośliwy skóry. Przez całe życie wystawiała ciało na słońce, podczas pracy w polu. Kiedyś nie było takich lekarstw jak teraz. Bardzo przeżyłem jej śmierć. Jako młodzieniec nie byłem przykładny. Zaliczano mnie raczej do łobuzów, mimo dobrych stopni w szkole. Byłem nadpobudliwy i dając ponieść się emocjom psułem wszystko, co stanęło mi na drodze. Po śmierci matki bar-

dzo chciałem się zmienić, ale był to tak wielki cios, że nikt nie był w stanie mi pomóc. Ojciec bardzo się starał, ale ja nie miałem ochoty go słuchać. Najważniejsza dla mnie była mama. Któregoś dnia przyszedłem do „magicznego lasu”, by ochłonąć. Tylko tu mogłem znaleźć ukojenie. Coś mnie naszło i postanowiłem popływać w jeziorku. Kiedy znalazłem się jakieś 5 metrów od brzegu straciłem grunt pod nogami. Przeraziłem się i zacząłem tonąć. Ogarnął mnie paniczny strach, nie chciałem umierać, w mojej gło-wie kłębiły się różne myśli. Z jednej strony chciałem do matki, mojej jedynej przyjaciółki, a z drugiej chciałem żyć i zdobywać szczyty. W pewnym momencie straciłem przytomność. Gdy obudziłem się zobaczyłem jakąś postać. Była strasznie niewyraźna, miała na sobie stary myśliwski kostium, a przy nim strzelbę. Kiedy mężczyzna zobaczył, że się budzę, uciekł. W całym szoku, nie kontrolując ciała, pobiegłem za nim. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Byłem jeszcze dość słaby, by go dogonić. Potykając się o konar drzewa, przewróciłem się, raniąc obie nogi i twarz. Nie wiedziałem, gdzie się podział. Znalazłem jednak miejsce otoczone żelaznym szpiczastym płotem, tak jak w legen-dzie o Hansie. Myślę, że to jego grób, że to on mnie ura-tował, że nie jest tak zły, jak o nim mówiono, że po prostu pogubił się w swych działaniach pod wpływem szatana, który go opętał.

Niezbyt wiedziałam, co powiedzieć. Byłam zdumiona, zaniemówiłam. Nie przypuszczałam, że takie rzeczy mogą dziać się naprawdę. Hans strażnikiem „magicznego lasu”? Takie rzeczy obserwowałam tylko w filmach. To nie mieści-ło mi się w głowie, ale wiedziałam, że dziadek mówił praw-dę, on nigdy nie kłamał.

Page 58: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

114 115

Siedziałam wpatrzona w ziemię, zastanawiając się, dla-czego Hans miałby uratować dziadka. Widziałam, że czeka na odpowiedź, więc kiwnęłam tylko głową, próbując po-zbierać myśli. W końcu zdobyłam się, by wydusić z siebie jakieś słowa.

– Dziadku, to cudowna historia i taka nieprawdopodob-na! – powiedziałam. – Ale nadal nie rozumiem, dlaczego mi to mówisz.

– Kochanie, ja umieram... – to, co mi odpowiedział było bardzo przykre, nigdy tego nie zapomnę. – Zostało mi je-dynie kilka dni, może tygodni… W moim śnie, matka po-wiedziała, że niedługo zabierze mnie do siebie i będziemy szczęśliwi. To może oznaczać tylko jedno Skarbie – śmierć. Ksiądz Jan Twardowski powiedział „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. – Mówił również – wierzyć, to znaczy ufać, kiedy cudów nie ma. Jeśli mi, ufasz uwierzysz w moje słowa. Nie miałbym serca cię skłamać, skarbie.

Dziadek ronił łzy. Nigdy go takiego nie widziałam. Łzy szczęścia? Nic bardziej mylnego, rozpaczał. Nie wiedzia-łam, co zrobić. Przytuliłam go mocno i powiedziałam:

– Dziadziusiu nie płacz, na zawsze będziesz w moim serdusz-ku, bo cię bardzo, bardzo kocham. Dziękuję, że jesteś – wzię-łam go pod rękę i poszliśmy do samochodu.

Gdy dojechaliśmy do domu powiedział tylko, że po jego śmierci mam zaopiekować się gołębiami i Volvo. Uśmiech-nęłam się serdecznie i wyraziłam zgodę. Weszliśmy do domu, było około godziny czternastej. Zjedliśmy obiad, a po nim dziadek zniknął w drzwiach sypialni. Oznajmił, że źle się czuje i musi się położyć.

Przez następne dwa dni z dziadkiem było coraz gorzej. Teraz to ja zajmowałam się gołębiami. W niektórych czyn-

nościach pomagał mi tato. Trzeciego dnia od ostatniego pobytu w „magicznym lesie” dziadek zmarł. Pamiętam, że bardzo to przeżyłam, dużo płakałam i myślałam o tej wy-jątkowej osobie. Nie zabrakło też wizyt w „magicznym le-sie”, gołębniku, czy na huśtawce.

Od tamtego dnia minęło pięć lat. Do dziś często chodzę do „magicznego lasu”, pamiętając, by nikomu o nim nie mówić. Prawie nic się nie zmieniło, poza tym, że brzozy urosły, a ja posadziłam tam dąb, ku czci mojego dziadka. Nadałam temu miejscu też nową nazwę – Henrykówka – od jego imienia. Hodowlę gołębi kontynuuję wraz z tatą. Dwa lata temu zapisaliśmy się nawet do Polskiego Związku Ho-dowców Gołębi Pocztowych. Bruno okazał się najlepszym lotnikiem oddziału. W nagrodę dostaliśmy wielki, złoty puchar, na którym widnieje duży gołąb. Stoi on w centrum domu, obok zdjęcia dziadka. Jeśli chodzi o sam gołębnik, to przeszedł małą przebudowę ze względu na powiększenie się stada.

Mój dziadek był wyjątkową osobą, pełną radości i oso-bistego uroku. Nie zapomnę go nigdy, ponieważ dawał mi wiele miłości i radości. Na zawsze pozostanie w moim sercu.

Page 59: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

116 117

Za oknem padał śnieg, a ja siedziałem w fotelu, po-pijałem herbatę i oglądałem stare fotografie. Kiedy wstawałem, aby podłożyć do pieca, jedno zdjęcie

na którym byłem z dziadkiem, spadło na podłogę. Miałem wtedy 6 lat. Nagle poczułem się dziwnie, a zdjęcie zaczę-ło wirować wokół mnie... Wtedy zasnąłem i przyśniła mi się…

...piękna kraina, porośnięta złotymi kłosami zbóż, łąki pełne kwiatów, lasy bogate w zwierzynę. Słońce świeciło wysoko, przykrywając swym ciepłym blaskiem całą kra-inę.

W tak piękny sierpniowy dzień, podczas żniw na polu, młoda kobieta o imieniu Amelia w samo południe wydała na świat syna. Był on jej pierwszym i jedynym dzieckiem. Wszyscy uradowani udali się na ucztę. Można by pomyśleć, że takie dziecko będzie mieć tak piękne życie, jak cudow-ny był ów dzień jego narodzin. Jednak szczęście nie trwało długo. Kiedy mały Tadeusz skończył rok, jego ojciec umarł na gruźlicę, 4 lata później w tragicznym wypadku umarła matka. Opiekę nad sierotą przejął dziadek, starszy mężczy-zna z długą, siwą brodą.

Był to mądry, oczytany, władający kilkoma językami czło-wiek bardzo kochający swojego wnuka, uczył go pisania, czytania, języków obcych i tego, jak żyć w zgodzie z naturą. Dziadek chłopca miał wielki szacunek wśród ludzi, dzięki swojej uczciwości i zaradności.

Tadeusz Naumczyk (senior) i Amanda Murjas (junior)

W starym młynie

Page 60: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

118 119

gdzie młodzież tańczyła i śpiewała, grała w karty, a starsi opowiadali ciekawe historie...

W wieku 7 lat mały Tadeusz zaczął uczęszczać do szkoły. Pewnego dnia, kiedy skończył lekcje, udał się do wielkiego młyna, położonego nieopodal lasu nad stawem. Miał tam być jego dziadek, który mielił mąkę. Niestety nie zastał go tam i przez nieuwagę został zamknięty przez młynarza na całą noc…

Było ciemno i zimno, pełnia odbiła swój blask w jezio-rze, z lasu słychać sowy, ale mały Tadeuszek był odważny, dziadek nauczył go pokonywać swój strach. Znalazł stary worek po mące i okrył się nim, położył się w kącie i zasnął. Obudziły go dziwne odgłosy ze strychu, wstał, przetarł oczy i udał się w stronę głosów. Tym razem jednak czuł niepokój, w ciemności wymacał świecę i zapałki leżące na starym sto-le, zapalił ją. Cały dygotał, z wrażenia trzęsły mu się dłonie, a wosk ze świecy parzył jego drobne palce. Ostrożnie wszedł po drabinie do małego pomieszczenia, skąd dochodziły dziwne odgłosy i z wielkim zdziwieniem zobaczył myszy obgryzające jakąś starą skrzynię. Jednak jego ciekawość nie została zaspokojona, podszedł więc do skrzyni i próbował ją otworzyć. Wieko było bardzo zniszczone i ciężko było je podnieść, jednak z wielkim trudem udało się zajrzeć do środka. Dopiero po chwili na dnie ujrzał wielką księgę. Ser-ce biło mu jak oszalałe, ale ciekawość oczywiście zwycięży-ła, więc wyjął księgę i otworzył ją. Wydała mu się ona taka magiczna, wspaniała i tajemnicza...

Na kartach księgi pojawił się dziwny obraz: wysokie bu-dynki, dużo dziwacznie ubranych ludzi, pojazdy, jakich jeszcze nigdy nie widział. Przewracał kartkę za kartką, a na każdej stronie oglądał jeszcze dziwniejsze rzeczy. Wszystko

Mieszkali w domku, na koloni. Jednak ich dom nie był osamotniony. Bowiem w ich gospodarstwie znajdowała się bania, czyli łaźnia. W każdą środę i sobotę przychodzi-li okoliczni mieszkańcy, by w zimowy wieczór korzystać z gorącej pary i wspaniałych masaży z wieniczek – klepanie pleców gałązkami brzozy. Mały Tadziu pomagał dziadkowi polewając rozgrzane kamienie wodą, by powstała para. Już jako mały chłopiec dość ciężko pracował, lecz przy dziadku praca ta sprawia mu wiele radości.

Latem Tadeusz, jak każde dziecko, wolną chwilę spędzał na zabawach, jeździł rowerem, a zimą na nartach, zrobio-nych przez dziadka i łyżwach na pobliskim stawie. Wnuczek dużo czasu spędzał z dziadkiem, dzięki czemu zdobywał jeszcze większą wiedzę. Miał przyjaciela, który mieszkał niedaleko. Razem bawili się w lesie w chowanego i w myśli-wych. Były to piękne, a zarazem ciężkie czasy. Dzieci pra-cowały na roli, zbierały grzyby i jagody, pasły krowy. Domy były kryte strzechą, nie było w nich elektryczności, dlatego dzieci same sobie robiły zabawki. Wymyślały różne zaba-wy, czasem powodujące wiele szkód.

Rodzice byli zapracowani, więc nie poświęcali dużo uwagi swoim pociechom. Do miasta było kilkanaście ki-lometrów, można było dojechać tylko konno. Zimą wiel-kie śnieżyce i zaspy sprawiały wiele trudności, więc dzieci na nartach musiały pokonywać drogę do szkoły. Życie na wsi bywało ciężkie, wszystkie prace wykonywano ręcznie: kobiety wyszywały, piekły chleby, ciasta i robiły powidła. Mężczyźni zajmowali się rzemiosłem i gospodarką. Jed-nak w tak srogim klimacie nie zapomniano o tradycjach, zimową porą – ku uciesze dzieci i nie tylko, organizowa-no kuligi, a wieczorami rozpalane były wielkie ogniska,

Page 61: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

120 121

by na tworzenie coraz to wymyślniejszych konstrukcji. Nie-kiedy wspominał dzieciństwo i przypominał sobie wtedy o dziwnej książce z intrygującymi rysunkami znalezionej w wielkim młynie. Młody Tadeusz, pełen pomysłów i ener-gii, zrozumiał, że znalezienie tej książki zainspirowało go, przez co ułatwiło mu odkrycie autentycznych zaintereso-wań budownictwem.

Nagle… zbudziły mnie jakieś krzyki. To moje wnucz-ki całe roześmiane wbiegły do kuchni. Wróciłem do rze-czywistości – do mojego domu, który jako doświadczony inżynier sam zaprojektowałem, sam zbudowałem i w któ-rym mieszkam obecnie wraz ze swoją rodziną. Dołożyłem drewna do pieca, posadziłem wnuczki obok siebie i zaczą-łem opowiadać im historię o dawnych czasach, wspomi-nając z nostalgią chwile spędzone w starym młynie nad tajemniczą książką, (która nie wiem nawet przez kogo była napisana i jaki miała tytuł), a które tak bardzo zaważyły na moich późniejszych zainteresowaniach.

Są niekiedy w życiu takie chwile, które mają wpływ na cały nasz los.

wydawało mu się takie inne, jakby z innego świata. Zapo-mniał całkowicie o lęku, o ciemności i o tym, że jest sam w starym młynie. Przeglądał stronę po stronie i od tych ob-razów zaczęło mu się kręcić w głowiei po prostu zasnął. Ze snu obudziła go ciepła dłoń dziadka, który zatroskany a za-razem szczęśliwy zabrał wnuczka do domu. Tadeusz chciał opowiedzieć dziadkowi o swoim śnie, ale nie mógł sobie przypomnieć jego treści. Jednak została mu świadomość, że w jego życiu może się coś zmienić. I tak też się stało: od tamtego zdarzenia chłopiec coraz częściej zamiast zabawy z kolegami szmacianymi zabawkami zaczął z ciekawością obserwować technikę budowania domów.

Po wojnie zabierano ludziom ziemie i nastały bardzo cięż-kie czasy. Zmusiło to Tadka i jego opiekuna do opuszcze-nia ukochanej Białorusi. Podróż była wielkim przeżyciem, ponieważ jechali z całym swoim dobytkiem, maszynami, umieszczonymi na wozie z zaprzęgiem. Od granicy podró-żowali wśród innych emigrantów pociągiem w wagonie to-warowym. Przeprawa była bardzo wyczerpująca, trwała aż cztery dni. Z Białorusi przyjechali do Polski, na ówczesny Dolny Śląsk do miejscowości Grabik koło Żar.

Na tych terenach zastali całkiem inny klimat, ludzi, od-mienne tradycje i zwyczaje. Zamieszkali wśród krewnych. Mały Tadek wiedział, że zaczyna nowy rozdział w życiu, bardzo tęsknił za poprzednim domem tak, jak i tęsknił jego dziadek. Lecz czas u takiego młodzieńca szybko leczył rany, lecz – jak mawiało przysłowie – starych drzew się nie prze-sadza i niestety, po pewnym czasie dziadek Tadeusza umarł. Chłopak, coraz bardziej interesował się techniką i budow-nictwem. Zrobił w piwnicy coś w rodzaju warsztatu, gdzie przesiadywał całe noce szkicując plany i wymyślając sposo-

Page 62: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

122 123

Dawno, dawno temu w Bierutowie, biednym mia-steczku, mieszkał rolnik Czesław. Miał swoje wła-sne pole. Pewnego gorącego popołudnia, kiedy je

przekopywał, jego łopata natrafiła na coś twardego. Nie przestawał jednak kopać. ,,To jakiś wielki, metalowy gar-nek” powiedział Czesław. Garnek był wystarczająco duży, aby ugotować w nim obiad dla dziesięciu osób. „Nie wy-gląda jakby miałby mi się do czegoś przydać... Będę jednak kopać dalej, może znajdę coś jeszcze?” – pomyślał Czesław i kontynuował kopanie.

Po długim czasie spędzonym na kopaniu Czesław był bar-dzo zmęczony. „To bez sensu! Na tym polu nie ma niczego więcej!” – pomyślał. W końcu w zdenerwowaniu wrzucił łopatę do garnka i usiadł pod drzewem, aby na chwilę od-począć.

Po chwili, kiedy wstał, aby udać się do domu, nie mógł uwierzyć własnym oczom. W naczyniu było dziesięć łopat! „To magiczny garnek! Włożę do niego tego ziemniaka i zo-baczę, co się stanie!” – pomyślał Czesław, po czym włożył ziemniaka do garnka. Ku jego zdumnieniu, znalazł w nim aż dziesięć bulw!

Rolnik zabrał magiczny garnek do domu i postanowił schować go w sekretnym miejscu. Gdy już to zrobił, wkła-dał do niego mnóstwo rzeczy i za każdym razem z jednej powstawało dziesięć. Dzięki temu został bogaczem. Cze-sław nie był jednak samolubny, a wiedział, że w Bierutowie

Iwona Urbaniak (senior) i Anna Urbaniak (junior)

Garnek

Page 63: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

124 125

wielu ludzi żyło bardzo biednie i często cierpiało z powo-du głodu. Postanowił pomóc mieszkańcom i podzielić się z nimi jedzeniem, które zdobywał dzięki swojemu magicz-nemu garnkowi. Wszyscy byli mu bardzo wdzięczni i czuli do Czesława wielką wdzięczność i sympatię.

Jednak wcześniej czy później, ktoś musiał dowiedzieć się o magicznych mocach garnka Czesława. Gdy powiedziano o nim królowi, chciał zdobyć go za wszelką cenę, aby po-mnożyć swój majątek. Wysłał swoje wojska do domu rolnika i nakazał odebrać mu garnek. Gdy wojsko zaniosło garnek do królewskiej komnaty, król nie wiedział, jak należy go uży-wać. Postanowił wskoczyć do środka, aby odkryć, jak działa. Nagle rozległ się wielki huk i król zniknął otoczony dymem. Żołnierze bardzo się wystraszyli i postanowili oddać garnek Czesławowi.

„Król odebrał mi garnek i przez swoją głupotę zginął” – pomyślał Czesław, gdy żołnierze oddawali mu magiczne naczynie. Zabrał je z powrotem do kryjówki i dalej poma-gał biednym Bierutowianom. Dzięki temu nikt w Bieruto-wie już nigdy nie chodził głodny.

Page 64: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

126 127

A morał z tych opowieści płynie taki, że dla nas wszystkich pamięć to najwyższa wartość,

bezcenny skarb, który trzeba pielęgnować, by ocalić od zapomnienia...

Konkurs literacko-plastyczny „Magiczne opowieści z ro-dzinnych stron” dla par złożonych z Seniora i Juniora zo-stał ogłoszony w 11. numerze wydawanego przez Poseł Lidię Geringer de Oedenberg Informatora „Nasz Głos w Europie” w grudniu 2011 roku. Celem konkursu powiązanego z ob-chodami Europejskiego Roku Aktywności Osób Starszych i Solidarności Międzypokoleniowej było nawiązanie ściślej-szych relacji pomiędzy pokoleniami, wskazanie na Seniorów jako skarbnic wiedzy o rodzinie jej tradycjach i historiach, o których często w zabieganym świecie się nie pamięta. Ilu-stracje powstawały przeważnie dzięki fantazji Juniorów, któ-rzy przyszli często też z pomocą Seniorom przy obsłudze komputera. W historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie, zaprezentowane zostały także miejsca wyjątkowe z terenów Dolnego i Opolskiego Śląska, które warto nie tylko ze względu na rodzinna opowieść odwiedzić.

13 par laureatów w czerwcu i lipcu 2012 r. w nagrodę na zaproszenie Poseł Lidii Geringer de Oedenberg odwiedziło siedzibę Parlamentu Europejskiego, Radę Europy i Trybu-nał Praw Człowieka, a także piękne zakątki Strasburga.

Zbiór opowieści jest pokłosiem ogłoszonego przeze mnie konkursu w grudniu 2011 roku. Zamieszczone prace laure-atów – bajki, baśnie, legendy i opowiadania – przedstawia-ją magiczne miejsca naszego regionu. Jedne to świadectwo bujnej wyobraźni, inne to pięknie opracowane historie ro-dzinne. Ich autorzy to Seniorzy i Juniorzy, którzy nie boją się podejmować nowych wyzwań. A jak się okazało, dla każdego z nich słowo „magia” ma inne znaczenie...

O konkursie

Page 65: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

128 129

Laureaci konkursu „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” uczestniczący w 56. wizycie parlamentarnej w Strasburgu w dniach 19-22 maja 2012 roku.

Laureaci konkursu „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” podczas 58. wizyty parlamentarnej w Strasburgu w dniach 1-4 lipca 2012 roku.

Page 66: Magiczne opowieści z rodzinnych stron

ADRESY BIUR W REGIONIE I INNE INFORMACJE:www.lgeringer.pl

e-mail: [email protected]

Biura posła do parlamentu europejskiego Lidii Geringer de Oedenberg

ChCESZ UCZESTNICZYć W WIZYCIE PARLAMENTARNEJ – WEź UDZIAł W KONKURSIE INTERNETOWYM

Co miesiąc zamieszczam 4 pytania związane z moją działalnością w Parlamencie Euro-pejskim na www.lgeringer.pl. Pytania nie są zbyt łatwe, ale odpowiedzi zawsze można znaleźć w tekstach zamieszczonych na mojej stronie internetowej. Ze wszystkich nade-słanych, prawidłowych odpowiedzi co miesiąc jury wyłania zwycięzcę, który ma niepo-wtarzalną możliwość zwiedzenia Parlamentu Europejskiego. Wytrwali konkursowicze, którym nie poszczęściło się przez trzy kolejne miesiące, otrzymują jeszcze jedną szansę w dodatkowym losowaniu nagrody – wyjazdu do Parlamentu Europejskiego. Czytelniku, następny możesz być TY! Zgłębiaj wiedzę i bądź świadomym obywatelem UE – więcej na: www.lgeringer.pl

Strasburg - FrancjaParlament Europejski, T12089, 1, av. du Président Robert SchumanF-67070 Strasbourg Cedex

Bruksela - BelgiaParlament Europejski, 15G20660, rue Wiertz / Wiertzstraat 60, B-1047 Bruxelles/Brussel

Województwo Dolnośląskie: Bierutów, Bogatynia, Bolesławiec, Dzierżoniów, Głogów, Gryfów Śląski, Jawor, Jelcz-Laskowice, Jelenia Góra, Kłodzko, Lądek Zdrój, Legnica, Lubań, Milicz, Nowa Ruda, Oleśnica, Oława, Strzelin, Świdnica, Wałbrzych, Ząbkowice Śląskie, Zgorzelec

Województwo Opolskie: Opole, Brzeg, Kędzierzyn-Koźle, Nysa

Biura Poselskie w regionie:Wrocław53-653 Wrocław, ul. Inowrocławska 17/14 tel./fax +48 71 323 08 21e-mail: [email protected] biura: Zofia Ulatowska-RybajDyżur prawny: Maria Łukowska-Kozak, we wtorki i czwartki 9:00-12:00 po wcześniejszym umówieniu