256
GRZESZNI – NIEZLUSTROWANI CZĘŚĆ TRZECIA – OSTATNIA

Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

  • Upload
    bogmis

  • View
    420

  • Download
    1

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Wspomnienia absolwentów Wydziału Dziennikarstwa UW z lat 1952-56.

Citation preview

Page 1: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

GRZESZNI –NIEZLUSTROWANICZĘŚĆ TRZECIA – OSTATNIA

Page 2: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

GRZESZNI – NIEZLUSTROWANI

Wspomnienia absolwentówWydziału Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego

(rocznik 1952 – 1956)

Część trzecia – ostatnia

Warszawa 2014

Page 3: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Projekt graficzny okładki – Dorota Duchniak

Komitet Redakcyjny:

Jan BudkiewiczKrystyn DąbrowaZdzisław KazimierczukStanisław KostrzewaWładysław Sobecki

Opracowanie redakcyjne, korekta:Danuta Nowakowska-Kazimierczuk

© Copyright by Komitet Redakcyjny

Wydano ze składek autorów

Wydanie I. Warszawa 2014 r.

montaż elektroniczny: SRW PATART Artur Borowik

Page 4: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Spis treści

Jakim byliśmy pokoleniem? ...............................................................................................................5

Agnieszka Barlińska – Wróblewska: Na ostatnim etapie .........................................................7Jan Budkiewicz: Samolustracja w niedorzeczu Wisły ............................................................. 17Krystyn Wiktor Dąbrowa: Wybrałem politykę ........................................................................... 52Nathan Gurfinkel: „Lustrowanie” Nathana ................................................................................ 76Marek Jurkowicz: Zanim zapadnie zmrok ................................................................................... 84Zdzisław Kazimierczuk: Zeznanie lustracyjne ........................................................................ 100Henryk Malecha: W cieniu sławnych i bogatych .................................................................... 107Jerzy Model: Czy można było być uczciwym dziennikarzem w PRL-u? .................... 119Jerzy Porębski: Dożyć do śmierci ................................................................................................... 128Władysław Sobecki: Moje potyczki z pechem .......................................................................... 139Joanna Sokołowska – Kohler Larsen: Tego nas na studiach nie uczono ................... 152Stawros Stupis: List do kolegów z „Dziennikarki” ................................................................ 162Stanisław Wieczorek: Dużo, dużo wad? ..................................................................................... 165

„Deski pamięci” .................................................................................................................................. 181(sprawozdania z dziewięciu Zjazdów Koleżeńskich)

DSS ............................................................................................................................................................... 207czyli wspomnienia o Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej

DSS...DSS...DSS... ................................................................................................................................. 208Osobowości „Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej” ..................................................... 209Jan Budkiewicz: „Jacyśmy byli?” .................................................................................................... 210Marian Kubera: To był taki uśmiechnięty moment... ........................................................... 215Andrzej Lewandowski: Komedianci ............................................................................................. 219Czesław Rojek II, Władysław Sobecki: Refleksje emerytowanych spółdzielców ... 228Elżbieta Szczepańska-Lange: „Budkiewicza głos szkolony...” ........................................ 232Hanna Żurek-Grześkowiak: Jak nie zostałam Stefanią Grodzieńską ......................... 239Suplement. Andrzej Drawicz o DSS ............................................................................................. 242

Lista studentów .................................................................................................................................... 249

Page 5: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Motto„... Są wprawdzie specjaliści od wykreślania cudzych i przemalowywania własnych ży-ciorysów, lecz ja do nich nie należę. Cenię osobistą godność. Nasze życiorysy zostały wpisane w historię taką, jaka była i tego się nie zmieni. Może nawet nie chciałabym zmieniać...”

(z listu Leny Michalczuk-Tykockiej)

Page 6: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

5

Jakim byliśmy pokoleniem?

Połączyły nas studia. Zaczynaliśmy w 1952 r. jako nasto-i- dwudziestolatki. Wspólnie przeżywaliśmy ideologiczny zamordyzm i postalinowską odwilż.

Nasza praca zawodowa i czas dorosłości urzeczywistniały sięw kolejnych, burzliwych dziesięcioleciach drugiej połowy XX. wieku.

Nie oszczędzały nas żadne współczesne dramaty i przełomy.Nasze życie i praca wpisywały się w historię Polski. Nie byliśmy przecież

na marginesie wydarzeń. Przeciwnie, uczestniczyliśmy w nich i współtworzyli. Na dobre i nie tylko…

Kiedy kilku z nas – entuzjastów – wpadło na pomysł, aby zwołać Zjazd na dwudziestolecie ukończenia studiów, odzew był nad podziw liczny. W czerwcu 1976 roku zjechało do Jachranki pod Warszawą prawie sto osób. Odżyły wspomnienia, młodzieńcze sympatie, przyjaźnie...

Na trzecim Zjeździe – w 1996 roku – jego współorganizatorzy: Janek Budkiewicz i Janusz Durmała rzucili pomysł, aby to, o czym wspominaliśmy i dyskutowaliśmy – spisać. Uznaliśmy, że warto uchronić od zapomnienia choćby skrawki przeżyć, doświadczeń, aby przez osobiste refleksje o czasie minionym i teraźniejszym, próbować odpowiedzieć, jakie jest (było) nasze pokolenie.

Wydaliśmy dwa tomy wspomnień „Grzeszni – niezlustrowani” – w roku 2000 i 2003. Trzeci i ostatni oddajemy w Wasze ręce.

Czy z naszego samolustrowania wyłania się odpowiedź na pytanie: Jakim było nasze pokolenie?

Nie nam – uczestnikom sztafety pokoleń – o tym sądzić.

Autorzy

Page 7: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III
Page 8: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

7

Agnieszka Barlińska-WróblewskaUrodzona 16.XII.1933 roku w Warszawie. Po studiach pracowała kolejno w redakcjach – „Walki Młodych”, „Sztandaru Młodych”, „Kobiety i Życia”, „Przeglądu Technicznego”, „Życia Warszawy”, „Gazety Wyborczej”. Laureatka nagrody SDP im. Juliana Bruna w 1964 roku. Dzieci – Joanna i Tomasz – też dziennikarz, dorosłe wnuki – Daniel, Julia, Filip, Agata.

Na ostatnim etapie

Tańczyliśmy w sali gimnastycznej, a nad głowami kołysały się wielkie szóstki wycięte z papieru. Orkiestra grała wiązankę kujawiaków. Przed pierw-szym kujawiakiem wyszłam na scenę w auli i wygłosiłam :

– Po roku wytężonej nauki i pracy społecznej, na półmetku wykonania planu sześcioletniego, należy nam się miła i kulturalna rozrywka.

Wiem co wygłaszałam, bo przez te wszystkie dziesięciolecia które minęły, trzymam teczkę z napisem „Ogólniak”, a w niej teksty przemówień, protokóły z zebrań, notatki organizacyjne, itp. z okresu, kiedy w ponurej dobie stalinowskiego szaleństwa wyżywałam się organizacyjnie w zarządzie szkolnym ZMP. Szkoła była we Wrocławiu gdzie wylądowaliśmy po wojnie. W powstaniu warszawskim mocno ucierpiał nasz dom, a we Wrocławiu matka dostała mieszkanie i dobrą pracę.

W ostatnich dwóch klasach przed maturą to wyżywanie organizacyjne w ZMP bawiło mnie znacznie bardziej niż nauka na licealnym poziomie. Każ-dy referat zaczynał się od formułki - „po drugiej wojnie świat podzielił się na dwa obozy”, a ja wierzyłam, że trafiliśmy do tej lepszej połówki. Biegaliśmy na capstrzyki ku czci dzieci koreańskich, roztrzęsioną ciężarówką jechaliśmy na wykopki. Wszystkim tym się pasjonowałam. Starsi nauczyciele nie mieli odwagi powiedzieć, że głupotą są capstrzyki zamiast odrabiania lekcji, a myśmy mieli siedemnaście lat i capstrzyk z chłopakiem był równie wesoły jak dyskoteka.

Nie angażowałam się w ZMP z wyrachowania, robiłam to dla doraźnej przyjemności działania, ale wyszło tak, że właśnie dzięki tej aktywności mogłam przejść przez gęste sito egzaminacyjne na Uniwersytet Warszawski, na swoje wymarzone dziennikarstwo. Chciałam być dziennikarką, bo to znaczyło obecność w centrum wydarzeń, chciałam pisać i myślałam że umiem to robić, bo przecież

Page 9: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

8

redagowałam w szkole gazetki ścienne. Język polski był moją najmocniejszą pozycją w nauce, z wypracowań dostawałam piątki, a w legendę o moich zdol-nościach humanistycznych uwierzyła nawet matematyczka i osobiście przyniosła mi karteczkę ze ściągą od kolegi na pisemnej maturze z matmy.

Gdyby nie to organizacyjne zauroczenie nie miałam żadnych szans, żeby się dostać na mocno oblegany, mocno ideologiczny wydział uniwersytecki. Nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia o skali manipulacji politycznej jaka się szykowała nad naszymi głowami. W poprzednich tomach „Grzesznych – niezlustrowa-nych” koledzy pisali już o donosach, wyrzucaniu ze studiów za opowiadanie dowcipów i wszystkich tych stalinowskich „przyjemnościach”. Na ten nasz mocno wyselekcjonowany rok dostawali się nie tylko, a raczej nie głównie ci, co najlepiej wypadli na egzaminie wstępnym, a ci którzy mieli „dobre”, czyli nie burżuazyjne pochodzenie społeczne i potrafili się wylegitymować jakąś aktywnością w strukturach nowego, „ludowego” państwa. Bez egzaminu, albo po egzaminie symbolicznym, przyjmowani byli na nasz wydział w tym 1952-im roku młodzi przodownicy pracy z miast i wsi. Większość z nich poległa przy pierwszych egzaminach i jedyną korzyścią jaką wynieśli z tego eksperymentu, była spora dawka upokorzenia.

* * *

Pochodzeniem nie mogłam się pochwalić – ojciec był przed wojną pracownikiem naukowym, matka urzędniczką w kierownictwie dużej firmy, zarabiali dobrze, w domu służba. Ale nie to było najgorsze – najbardziej trefna prawda polegała na tym, że ojciec mój w czasie wojny był delegatem rządu londyńskiego na terenach ZSRR i że bolszewicy go zabili. Cała ta hi-storia nie nadawała się do ujawnienia w tamtych czasach, a co dopiero przy staraniach na studia.

Ojciec opuścił Warszawę i nas – matkę, brata, mnie, w marcu 1940 roku, kiedy Niemcy wpadli na trop tajnej organizacji radiowej, w której wtedy działał. Razem z kilkoma innymi jej członkami przeszedł przez zieloną granicę z Litwą i wpadł z deszczu pod rynnę, czyli w ręce bolszewików. Aresztowano ich i zesłano do obozu w Archangielsku. Z tego obozu dotarła do nas jedna kartka pocztowa z ogólnikowym pozdrowieniem. Potem długa cisza i przed Bożym Narodzeniem 1942 roku przyszedł list z obciętą przez cenzurę datą i adresem. List był pisany na maszynie, donosił że pisze już kolejny raz i nie dostaje odpowiedzi, że czuje się dobrze, pracuje ale nie wie czy żyjemy itp.

Page 10: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

9

Co się z nim działo dowiedzieliśmy się dopiero po latach, kiedy z Rosji zaczęli już wracać Polacy i kiedy po śmierci Stalina reaktywowano na tamtych terenach Czerwony Krzyż. Informacja z tego ich PCK była lakoniczna – zmarł w kwietniu 1943 roku. Resztę mogliśmy odtworzyć z opowiadań wracających rodaków. Po porozumieniu rządu Sikorskiego ze Stalinem w sprawie tworzenia polskiej armii na sowieckiej ziemi, tysiące uwięzionych Polaków zwolniono z ła-grów, między innymi mojego ojca. Przeniósł się jakoś z tego Archangielska do Kazachstanu, gdzie w Ałma Atcie powstała polska ambasada rządu w Londynie i gdzie otrzymał stanowisko Delegata Rządu na okręg Azji w Samarkandzie.

Stamtąd przyszedł ten list pisany na maszynie. Od ludzi, którzy licznie wracali z tamtych stron, dowiedzieliśmy się jak im pomagał, będąc Delegatem, a także jak został aresztowany, właśnie w kwietniu 1943 roku i zesłany do obo-zu. Było to w czasie wyprowadzania Armii Andersa z terenów ZSRR, łatwo więc domyśleć się jak umarł... O pracy, jaką tam wykonywał, dowiedzieliśmy się ze sprawozdań, które pisał dla swoich zwierzchników w ambasadzie i które znajdują się w Muzeum im. Sikorskiego w Londynie. O tym wszystkim, rzecz jasna, nie miałam pojęcia kiedy startowałam na UW, ale o tym, że ojciec zaginął na terenach ZSRR, wiedziałam i świadomie zataiłam. Zginął w czasie wojny – uniwersalna formułka, w gruncie rzeczy nie kłamstwo.

Obracaliśmy się wtedy ciągle w klimacie pół prawd i udawania. Trudno dzisiaj zrozumieć, jak łatwo godziliśmy się z tamtymi absurdalnymi argumen-tami, z przedmiotem „Historia WKP(b)”, z faktem że nam, studentom dzien-nikarstwa, nie wolno zaglądać do gazet wydawanych przed 1945-tym rokiem, że Biblioteka Uniwersytecka była pełna prohibitów, do których studenci nie mieli dostępu. A najdziwniejsze jest, że uważaliśmy tamten ład za normalny. Nie miałam pojęcia ani o więźniach politycznych ani o torturowaniu więźniów politycznych. Z informacji o gospodarce głównie docierała propaganda o tym, jak nam ZSRR pomaga, mało kto znał prawdę o wyzysku i cenie uzależnienia.

Ten fragment naszych życiorysów dowodzi jak łatwo w gruncie rzeczy manipulować narodem. Mieszkałam w akademiku, nie słuchałam radia. Matka mieszkała we Wrocławiu, ale w Warszawie miałam rodzinę, bywałam tam często. Myślę, że dużo więcej wiedzieli, słuchali przecież Wolnej Europy, ale widać uznali że lepiej nie mącić mi w głowie i narażać... Kiedy po śmierci Stalina usłyszałam w domu wujka, jak w Wolnej Europie czytają referat Chruszczowa, a w nim po raz pierwszy informacje o tych wszystkich zbrodniach, czułam, że grunt mi się usuwa pod nogami. To był prawdziwy szok, a przecież i potem racjonalizowaliśmy sobie jakoś te wiadomości – były zbrodnie, owszem, ale teraz będzie zupełnie inaczej.

Page 11: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

10

Studia nie zaznaczyły się w moim życiu jakoś specjalnie. Ze zdziwieniem dowiedziałam się niedawno, że sporo koleżanek i kolegów utrzymywało ze sobą kontakt przez te wszystkie dziesięciolecia, że wydali dwie książki ze wspomnie-niami, że się spotykają. Jest to, jak zwykle, zasługa paru osób, którzy się w to angażują, ale też dowód że koledzy mieli potrzebę tych kontaktów. Nie miałam takiej potrzeby, pewnie dlatego nawet o nich nie wiedziałam. Życie późniejsze ułożyło mi się na tyle wartko, że tamte studenckie wspomnienia całkiem się zatarły.

Nie pamiętam jak mi poszedł egzamin wstępny, ale że orłem nie byłam, myślę, że o przyjęciu w poczet studentów zdecydowały entuzjastyczne opinie o moich organizacyjnych działaniach w szkolnym ZMP. Na studiach wiele się nie uczyłam i wiele nie skorzystałam, ale dzięki nim wróciłam do Warszawy, mojego rodzinnego miasta i wyszłam za mąż. Andrzej Leszczyński imponował mi, był aktywny, pracowity, miał autorytet u kolegów. Pobraliśmy się, bo wiele par się wtedy pobierało na naszym roku. Był to jeszcze czas obowiązywania nakazów pracy i kto chciał dostać posadę w tym samym mieście żeby być razem, musiał to formalnie usankcjonować. Andrzej dostał asystenturę na Wydziale, ja otrzymałam nakaz pracy do tygodnika, organu ZMP pt. „Walka Młodych”. I od razu zaczęłam pisać wielkie artykuły.

* * *

Trzy lata w „Walce Młodych” wspominam nieźle. Nie licząc praktyk dziennikarskich – dwie w prasie wrocławskiej, trzecia w „Życiu Warszawy”, miałam tu szansę pierwszy raz poważnie zmierzyć się z zawodem. Bo niezależnie od ograniczeń politycznych czy cenzuralnych robiłam to, co się w tym zawodzie zawsze robi – rozmowy z ludźmi, zbieranie informacji, no i najtrudniejsze – pi-sanie. Kiedy przeglądam teraz te stare wycinki widzę, że uprawiałam już wtedy całkiem poważne dziennikarstwo na tematy społeczne, jeździłam w teren, żeby opisywać konflikty, których echa docierały do redakcji, słowem robiłam co trzeba, tylko że naiwnie, bo w granicach istniejących ograniczeń. Źródła konfliktów można było wtedy szukać wyłącznie w ludzkich słabościach, nigdy w systemie, co najwyżej winien mógł być czasem kierownik niższego szczebla, partia zawsze miała rację itp. Ale panorama opisywanych konfliktów, niezależnie od kontekstu, to też kawałek prawdy o tamtych czasach.

Słowo o wycinkach – zbierałam swoje wszystkie „wypociny” od pierwszego do ostatniego artykułu drukowanego w prasie. I przez ponad pół wieku mojej pracy zawodowej w różnych redakcjach zebrało się kilkanaście teczek wypchanych

Page 12: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

11

wycinkami. Komputerów nie było, całe archiwum trzymam (nie wiadomo po co) w tekturowych teczkach. Te z lat 50-tych już nieco pożółkły, ale świadectwo epoki dają i wyrzucić mi szkoda, pewnie spadkobiercy to kiedyś zrobią.

Życie w redakcji toczyło się wartko i wesoło. Mieliśmy w zespole paru towarzyszy, którzy wprawdzie pisać artykułów nie umieli ale wiedzieli co jest słuszne i w jakich ramach, a ponadto bardzo lubili życie towarzyskie. Urządzali więc bibki zakrapiane obficie i było ogólnie miło. Ale najważniejsza rzecz jaka mi się w tej „Walce Młodych” przytrafiła, to spotkanie z Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim, wielką miłością mojego życia.

Przyprowadził go do redakcji Andrzej Jarecki, kolega z polonistyki na UW i z STS-u, gdzie razem działali. AKW szukał jakiejś chałtury na zarobek i skorzystał z propozycji Jareckiego, kierownika działu kulturalnego w „Walce”, żeby przyłączyć się do zbiorowego wyjazdu do Kłodzka, bo właśnie kierowni-ctwo redakcji planowało wydać cały numer o tamtym terenie. Pojechaliśmy tam sporą grupą na cały tydzień. W ciągu dnia każdy zajmował się swoim tematem, a wieczorami, jak to zwykle, biesiadowaliśmy wspólnie. Wróciłam do Warszawy zakochana po uszy, a przecież miałam męża...

Chodziliśmy z AKW do kina, na długie spacery, na październikowe wiece – była to przecież niezapomniana jesień 1956-go roku, przesiadywali-śmy godzinami w redakcji, ale - nic poza tym, bo mieliśmy niezłomne zasady. W imię tych zasad – męża się nie zdradza - postanowiliśmy zerwać ze sobą na zawsze. Wspólna wyprawa na Sylwestra w dużej grupie znajomych miała być zarazem końcem naszego niespełnionego romansu. Nad ranem w Nowy Rok pocałowaliśmy się na pożegnanie. A potem przyszły miesiące żalu i tęsknoty opisywane miliony razy w różnego kalibru romansidłach. I jak w klasycznym romansie – po trzech latach próby zapominania – wróciliśmy do siebie zdeter-minowani nie zważać na życiowe przeszkody czy moralne zasady.

Spędziliśmy ze sobą ponad pół wieku wspaniałego, szczęśliwego życia, chociaż ostatnie lata to wspólne zmagania z parkinsonem Andrzeja. Umarł dwa dni po pięćdziesiątej drugiej rocznicy naszego ślubu.

„Walka Młodych” zapisała się też w mojej karierze ciekawym politycznie akordem końcowym. W listopadzie 1959-go roku odbywał się jakiś kolejny zjazd Związku Młodzieży Socjalistycznej, a tygodnik był organem ZMS-u, musieliśmy więc drukować wszystkie materiały organizacyjne. Pech chciał, że zastępowałam w tym czasie sekretarza redakcji, a do projektu deklaracji ideowo-programowej Związku wkradł się chochlik dziennikarski. I jak to chochlik, usadowił się w miejscu najbardziej newralgicznym. W akapicie o historycznym już Związku

Page 13: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

12

Walki Młodych poszło takie zdanie - „byli kierowniczą siłą młodzieży w walce z antyludową, a więc i antynarodową polityką klas rządzących. Oni to wraz ze wszystkimi patriotycznymi siłami młodzieży stanęli do boju z antyludową, a więc i antynarodową polityką Polskiej Partii Robotniczej”.

Prawda przemówiła ustami chochlika, ale jakim cudem nie wyłapaliśmy tego z morza sloganów, chociaż kilka osób czytało to przed drukiem – nie mam pojęcia. Coś się poprzestawiało, coś wypadło z tekstu, a w t.zw. „Białym Do-mu”, czyli w Komitecie Centralnym partii rozpętał się huragan, który musiał przynieść ofiary. Naczelną w redakcji była w tym czasie Fela Rappaport i rzecz jasna ona miała iść pod nóż, ale że nie miała na to ochoty, poświęciła mnie, pełniącą obowiązki sekretarza redakcji, a więc formalnie odpowiedzialną za błędy drukarskie. Tak więc znalazłam się na bruku. Parę miesięcy pukałam potem do różnych drzwi, aż przyjęto mnie do „Sztandaru Młodych”, także organu młodzieżowego, ale z mniej rewolucyjnym kierownictwem.

W „Sztandarze” spędziłam 12 lat zawodowego życia. Pisałam dużo, na różnym poziomie, niektóre moje teksty znalazły się w książkowych wydaniach zbiorowych, od SDP dostałam nagrodę im. Juliana Bruna. W „SM” też mi się trafił niezły chochlik, ale już zupełnie bez własnego udziału. Otóż w dużym niedzielnym wydaniu poszedł na rozkładówce mój reportaż o kimś tam, pod tytułem „W skórze szatana”. A na sąsiedniej stronie wielki tekst o Chruszczo-wie, pod tytułem „Chruszczow”. I kiedy rozłożyło się gazetę wychodziło jak na zamówienie – Chruszczow w skórze szatana. O ile pamiętam nikt za to nie wyleciał, widać czasy były już łagodniejsze.

Chociaż potem, w 1968-ym roku „Sztandar” dał plamę jako gazeta młodzieżowa. W czasie marcowych demonstracji studentów na Uniwersytecie i na Politechnice, nie tylko że nie stanął po stronie młodzieży, ale wyróżniał się kłamliwymi i mocno partyjnymi komentarzami na temat wszystkich tych wydarzeń. Któregoś dnia nawet pochód młodzieży z Politechniki ruszył na ulicę Wspólną, w stronę redakcji z protestem, ale nie dotarł bo go ZOMO przepędziło.

W 1969-tym roku nawiedziło nas w domu na Żoliborzu ośmiu panów z nakazem rewizji. Grzebali w papierach, w książkach, dużo z nich zabrali, Andrzeja wywieźli na przesłuchanie. Do końca nie dowiedzieliśmy się czego konkretnie szukali, z pytań wynikało, że powiązała im się w całość nasza znajo-mość z dysydentem czeskim Jirzim Ledererem, numer telefonu do Giedroycia w Paryżu jaki znaleźli w Andrzeja kalendarzyku i t.zw. „sprawa taterników” – studentów którzy przemycali z Zachodu bibułę i między którymi był praktykant Andrzeja z „Polityki” - Maciej Kozłowski.

Page 14: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

13

Pracowałam w „SM” jeszcze dwa lata, jakiś czas kierowałam działem publicystyki, a potem odeszłam do „Kobiety i Życia” na kierownika dużego działu, który był tam bardziej „życiem” niż „kobietą”. Lubiłam tę redakcję i ten zespół. Mieliśmy straszne „wzięcie” na rynku. Nakłady gazet, jak wiadomo, limitowano przydziałem papieru, a tego zawsze dawano nam za mało. Tygodnik sprzedawał się, rzecz jasna, spod lady, a nowych zapisów na prenumeratę od dawna nie przyjmowano. Dostawaliśmy błagalne listy o protekcję w tych zapi-sach, a także z pytaniami, czy np. babcia może zapisać prenumeratę w spadku swojej wnuczce.

Towarzysko obracałam się także w kręgu redakcji „Polityki”, gdzie pracował AKW i gdzie zespół był bardzo zgrany i dobrze zorganizowany. Lata gierkowskie przyniosły więcej swobody i możliwości, jeździliśmy więc trochę po świecie.

* * *

Porozumienia gdańskie i po nich szesnaście miesięcy t.zw. karnawału „Solidarności” to drugi, po „Październiku 56”, znaczący zwrot polityczny w ka-rierze naszego rocznika dziennikarskiego. Teraz już wiadomo było, że tak zwany system socjalistyczny nie podniesie się do zapowiadanej potęgi, ale wielki znak zapytania – jak wybrnąć z zaścianka w który nas historia wpędziła – nurtował każdego. Środowisko dziennikarskie rozpadło się na dwie orientacje – część kolegów broniła starych pozycji, inni gotowi byli je obalać. Na wielkim, bardzo rewolucyjnym zjeździe dziennikarskim w domu na Foksal wybrano mnie do Rady Głównej SDP. Odnowionemu Stowarzyszeniu przewodził Stefan Bratkowski.

Czas gorący, wiele się działo, jeszcze więcej planowało, aż przyszedł 13. grudzień 1981r. i cisza w eterze. Redakcje zamknięto, telefony milczały, spotykaliśmy się po domach bez zapowiedzenia. Jak w XIX. wieku wpadało się do znajomych na plotki i herbatkę.

W redakcjach trwała selekcja dziennikarzy. Nie zaskoczyło mnie, kiedy weryfikacji nie zaliczyłam pozytywnie i z „Kobiety i Życia” zostałam zwolniona. Pierwszy grzech – praca w Radzie Głównej wywrotowego SDP, drugi – następnego dnia po ogłoszeniu stanu wojennego oddałam legitymację partyjną. Koleżanki postanowiły o mnie walczyć, poszły z interwencją do jakiegoś generała od prasy, chyba Szaciłło się nazywał. - Niech Agnieszka weźmie z powrotem legitymację partyjną – powiedział generał i wystąpi z tego SDP, to ją przywrócimy. Warunków nie przyjęłam, ale zostałam zaproszona na odwoławczą komisję weryfikacyjną

Page 15: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

14

w większym składzie, gdzie po długiej rozmowie karę mi zaostrzono. Teraz nie miałam prawa nie tylko pracować w „Kobiecie i Życiu”, ale w ogóle w żadnej gazecie należącej do koncernu RSW „Prasa”.

U nas w domu drzwi się nie zamykały od korespondentów zagranicznych, bo Andrzej dobrze znał angielski i nie bał się z nimi rozmawiać. I tak John Darnton z „New York Timesa”, który zresztą dostał potem nagrodę Pulitzera za korespondencje z Warszawy, zapytał któregoś dnia – czy nie wyjechalibyśmy za granicę. - Ty nie masz pracy, Agnieszka nie ma pracy, Tomek się ukrywa (był w uniwersyteckich władzach zdelegalizowanego NZS-u na Uniwersytecie Warszawskim), co was tu trzyma? Ubawiło nas to pytanie – czołgi na ulicach, granice zamknięte, paszportów nie wydają, o jakim wyjeździe może być mo-wa? A jednak po dwóch tygodniach John przyszedł z pismem przyznającym Andrzejowi stypendium o nazwie „Nieman Fellow”. Jest to roczny kurs dla dziennikarzy, głównie amerykańskich, ale też zagranicznych na Uniwersytecie Harvarda w Stanach. Darnton użył swoich wpływów, a sprzyjała mu niezwykła w tym czasie moda na Polskę i oto mogliśmy wyjechać na rok całą rodziną – z Tomkiem i Joasią, studentami Uniwersytetu.

Zaproszenie to był jednak ledwie pierwszy krok do szczęścia. Potrzebne były jeszcze, bagatela, paszporty. Biura paszportowe w ogóle nie pracowały, ktoś poradził Andrzejowi żeby napisał list do ministra Kiszczaka, bo oni próbują teraz zjednywać sobie środowiska inteligenckie i za wszelką cenę chcą poka-zywać światu swoje ludzkie oblicze. Kiszczak zaprosił Andrzeja na spotkanie, w czasie którego usiłował tłumaczyć, że decyzja o stanie wojennym była jedynie mądra, po czym powiedział że paszporty dostaniemy, ale chciałby wiedzieć czy wrócimy. - My z żoną wrócimy z pewnością – powiedział Andrzej, za dzieci jednak nie możemy ręczyć bo są już dorosłe.

Ten rok w Ameryce był wielką i ważną przygodą w życiu naszej rodziny. Pobyt na Harwardzie dla nas niezwykle ciekawy, dzieci pracowały w tym czasie dorywczo. Joasia mieszkała z nami, Tomek wyjechał do Houston w Teksasie, gdzie mieliśmy znajomego, który pomógł mu znaleźć pracę. Po tym roku myśmy wrócili do Warszawy, jak planowaliśmy, a dzieci kontynuowały studia. Joasia zdała wspaniale egzaminy na Uniwersytet Harvarda i dostała tam pełne stypen-dium, Tomek poszedł na stanowy uniwersytet w Houston, gdzie cudzoziemcom stypendium nie dają, ale pracował studiując i ukończył tam w terminie nauki polityczne.

My wróciliśmy do warszawskiej „smuty” lat 80-tych. Pracowałam teraz w „Przeglądzie Technicznym” - tygodnik nie należał do koncernu RSW „Prasa”,

Page 16: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

15

tylko do Naczelnej Organizacji Technicznej, więc mój zakaz tu nie sięgał. Pisałam sporo, głównie o gospodarce. Z każdym rokiem można było więcej i śmielej mówić o potrzebie reform, o absurdach systemu centralnego planowania. W 1989-tym roku Andrzej dostał kolejne, półroczne stypendium amerykańskie, tym razem było to „Woodrow Wilson” w Waszyngtonie. Tam już był nasz Tomek, który po studiach przyjechał do Waszyngtonu, a Jacek Kalabiński zatrudnił go w radio Wolna Europa. Pisywałam korespondencje do „Przeglądu”.

W Waszyngtonie zastał nas Okrągły Stół i pierwsze wolne wybory. Ra-zem z Anią Szaniawską, żoną Klemensa Szaniawskiego, który też był wtedy w „Woodrow Wilson” na stypendium, reprezentowałyśmy w komisji wybor-czej stronę obywatelską - po drugiej stronie byli tylko pracownicy ówczesnej polskiej ambasady. Kiedy w nocy policzyliśmy wyniki, ta druga strona stołu zbladła i dzwoniła do Warszawy z pytaniem co robić.

* * *

Na początku 1990 roku przeniosłam się z „Przeglądu Technicznego” do „Życia Warszawy” . Wpadłam w dziennikowy młyn i to w burzliwym okresie krzepnięcia nowego ustroju, a właściwie powrotu do normalności po kilkudzie-sięciu latach politycznej i ekonomicznej pomyłki.

Dużo wtedy pisałam. Po 35-ciu latach w zawodzie, kiedy wielu dzienni-karzy przechodzi już w stan spoczynku, ja weszłam w najbardziej wydajny okres zawodowy. Bardzo chciałam tłumaczyć ludziom na czym te zmiany zachodzące w Polsce polegają, jak się do nich dostosować. Co tydzień pisałam felieton na tematy społeczne i gospodarcze, robiłam wywiady z politykami, z naukowcami, pytałam ich o to, o co czytelnicy najczęściej pytali. W 1993 roku Fundacja Edu-kacji Ekonomicznej, kierowana przez prof. Leszka Balcerowicza, przyznała mi nagrodę Pryzmat „w uznaniu zasług za popularyzowanie wiedzy o gospodarce rynkowej, a w szczególności za umiejętność tłumaczenia reform w Polsce po 1990 tym roku”.

„Życie Warszawy” kiepsko przędło w nowych warunkach, kierownictwo sobie nie radziło na rynku, tytuł sprzedano włoskiemu wydawcy, ale to też nie na długo pomogło. Miałam już od paru lat uprawnienia emerytalne, nigdy nie myślałam żeby rzucić pracę, ale kierownictwo redakcji szukając oszczędności zaproponowało mi zamiast etatu umowę. Jakiś czas pracowałam na takich zasadach, a w 1997-tym roku otrzymałam propozycję ryczałtu w „Gazecie Wyborczej”. Znalazłam się w dziale reportażu, którym kierowała Małgorzata

Page 17: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

16

Szejnert, też absolwentka naszego Wydziału, była rok niżej. Pracowali tam głównie młodzi ludzie, a spośród nich wyrosły takie potęgi polskiego reporta-żu jak Hugo-Bader, Szczygieł, Ostałowska, Tochman i wielu innych. Do pięt im nie dorastam zdolnościami, ale właśnie w ich otoczeniu przeżyłam swoją największą przygodę zawodową. Właśnie tam, w okresie pięcioletniej współ-pracy, napisałam najlepsze swoje teksty. Jeden z nich znalazł się w antologii polskiego reportażu całego XX. wieku (w księgarniach Antologia ukazała się w początkach 2014 roku) w gronie stu innych wybrańców. Poczytuję to sobie za wielki zaszczyt.

Po roku dwutysięcznym wycofałam się z obowiązków zawodowych, cho-roba Andrzeja zawładnęła naszym domem.

* * *

Przeczytałam gdzieś niedawno, że przeciętny Polak w czasie swojego wieku produkcyjnego nigdzie nie pracuje aż przez 13,5 roku. Na tym tle nieźle wypadam. W grudniu 2013 r. skończyłam 80 lat i ciągle jeszcze nie daję za wy-graną. Od kilkunastu lat wydajemy w warszawskiej Białołęce (gdzie mieszkam na osiedlu Choszczówka), w małym gronie, gazetę lokalną „Nasza Choszczów-ka”. Dociera ona do paru tysięcy domów, jest lubiana, patronuje wielu akcjom organizacyjnym i charytatywnym. Dorywczo podejmuję też inne obowiązki, związane z zawodem, ale wszystko w ramach pracy społecznej.

Wkroczyliśmy, drogie koleżanki i koledzy, w ostatni etap życia i jak zwykle, kiedy się schodzi z górki, czas biegnie bardzo szybko. Nie jest to ła-twy okres - ciało i głowa meldują swoje zmęczenie, z kolejnych przyjemności życiowych trzeba rezygnować. Osobiście nie mam prawa narzekać - miesz-kam w pięknym, leśnym otoczeniu, obok ulokował się syn i wnuki, zbieram ich razem na niedzielne obiady. Córka z rodziną wprawdzie osiedliła się na stałe w Stanach, ale kontakt, dzięki elektronice jest ciągły, przynajmniej raz w roku się odwiedzamy. Zdrowie trzymam w ryzach, chociaż mam za sobą doświadczenie i zawału serca i zakładania by-passów. Materialnych kłopotów nie odczuwam, są przyjaciele – wielu z nich mieszka w naszej Choszczówce, gdzie panuje swoisty mikroklimat społeczny. Jednak świadomość, że może być już tylko gorzej, bo w każdej chwili zdrowie ma prawo odmówić posłuszeń-stwa, że przed nami bezradność, cierpienie, ciężary dla bliskich – to wszystko sprawia, że strach jest naszym nieodłącznym towarzyszem tego ostatniego życiowego etapu.

Page 18: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

17

Jan BudkiewiczUrodzony 19.V.1934 r. w Warszawie. Matura – Elbląg 1952 r. Po studiach na Wydziale Dziennikarskim UW (1952-1956) ukończył w 1964 r. reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Autor ponad 600 publikacji prasowych, nowel i scenariuszy fi lmowych; wydawnictwa „Moje posłowanie”; I i II t.wspomnień „Grzeszni – niezlu-strowani” oraz „DSS”. Współpracownik reżyserów: A. For-da, J. Nesfetera, A. Wajdy, G. Bondarczuka. Twórca fi lmów dokumentalnych: „Akademia Pana Brzechwy”, Gillelaje”, „Trzydziestolatki”, „Polska za Cape Verde”, „MS Kapitan Leduchowski”, fabularnych: „Olśnienie”, „Pobojowisko”, TV: „Dekameron 40”, „Mateo Falcone”, także spektakli teatralnych: „Zabawa jak nigdy”, „Największa Świętość”, „Niespodziewany początek bankietu”, „Rozmowy z katem”. Członek Narodowej Rady Kultury (1984-1990), Rady i Prezydium OPZZ. Od 1981r. przewodniczący Związku a następnie Federacji Zw. Zaw. Prac. Kultury i Sztuki. W kadencji1993-97 poseł na Sejm RP. W latach 1998-2002 radny m. st. Warszawy. Odznaczony m. in. Kawalerskim, Ofi cerskim i Komandorskim Krzyżem OOP; „Zasłużony dla Warszawy”. Żona Kamila; córki – Joanna i Zofi a. Wnuki: Kacper, Piotr, Kamila, Emil.

Samolustracja w niedorzeczu Wisły(Fragmenty przygotowanej do druku autobiografii)

Nasiąkanie...

Uparłem się. Chciałem, żeby prezent był tylko ode mnie. I był. Pięciolatek dość płynnie przeczytał na urodziny ojca fragment artykułu gazetowego. Radosny wzrok obdarowanego, podzięka i uznanie w ojcowskim przytuleniu jedynaka.

Po motywowanej nauce czytania, początki sztuki pisania. Na stro-nach zeszytów trzyliniowych mama kaligrafowała litery, a ja wodziłem po nich – najpierw ołówkiem, póź niej atramentowym piórem. Ilości kleksów nie pamiętam, ale tydzień po tygodniu litery stawały się bliższe pierwo-wzorom. Dziecin ne kaligrafowanie zostało tak utrwalone, że do dzisiaj wyróżnia charakter pisma. (Nawet kiedy piszę długopisem, który skłania do niedbałych bazgrołów).

Page 19: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

18

W czasie okupacji hitlerowskiej do publicznej szkoły nie chodziłem. Uczyłem się w domu. Pisałem dyktanda, wędrowałem palcami po mapach Polski i świata, przerysowywałem z albumów zwierzęta i rośliny. Czytałem, dużo czyta-łem. Uczyłem się też podstawowych działań rachunkowych i matematycznych, które dziadek Budkiewicz uatrakcyjniał czasami swoim dużym liczydłem.

W domu przerobiłem program trzech klas szkoły powszechnej i w roku 1942 zadebiutowałem w klasie czwartej, na tajnych kompletach nauczania. Stało się tow podwarszawskiej Radości, gdzie z mamą chroniliśmy się przed gestapo pod przybranym nazwiskiem Pawlikowscy (co poświadczają dokumenty metrykalne „uzyskane” ze stołecznej parafii Narodzenia N. Marii Panny.) Komplety w klasie czwartej prowadziła pani Kornaszewska. Lekcje w kilkuosobowych grupach, odbywały się przemiennie w domach poszczególnych uczniów. Byliśmy bardzo rozbrykani, ale żadna wsypa nie zdarzyła się. Przedmioty nauczania: język pol-ski, matematyka, geografia, historia, prace ręczne, a na zajęciach u pani Marii Wiemann – rytmika i taniec.

Pani Kornaszewska. Odnajduję jej postać w pierwszym planie pamię-ci. Dwudziestoparoletnia blondynka, która do umysłów czwartoklasistów wszczepiała zasady poprawności pisania, dodawania śliwek do śliwek, a jabłek do jabłek. Przybliżała dzieje piastowskich wojów, wyjaśniała sens „za wolność naszą i waszą”, odpowiadała dlaczego na radościańskich piaskach rosną przede wszystkim sosny i jałowce!

Bo podręczników nie mieliśmy. Ze względu na bezpieczeństwo i dlatego, że ich po prostu nie było. Mądrości drukowane zastępować musiały ustne przy-kłady i opowieści prowadzących lekcje. Nauczycielek, które z benedyktyńską cierpliwością wpajały małolatom podstawowe prawdy nauki i życia.

Projekcje wyobraźni

Słowo!Co prawda nie jest prawdą, że najpierw było słowo, bo wcześniej istniały

dźwięki i rytmy, ale słowo jest istotą człowieczeństwa.Lubiłem czytać. Od dziecka. W Elementarzu Falskiego odkryłem, że Ala

ma kota, a nieco później, jaki jest świat „Plastusiowego pamiętnika”. „Lolek grenadier”, „Mały Piłsudczyk” i „Dzielny rogacz” to książki, które uchowały się w domu do dziś. Jako dziewięciolatek, leżąc pod fortepianem u przyjaciół rodziny, czytałem wielotomowe wydanie powieści historycznych Ignacego Kraszewskiego. Od „Starej baśni” poczynając. Podobno były to powieści nud-

Page 20: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

19

ne, ale dla mnie – wtedy – pasjonujące. Wtedy, bo trzeba pamiętać, że działo się to w latach okupacji i zniewolenia, a książki Kraszewskiego opowiadały o wojach i bojach o niepodległość. Przywoływały losy majestatu, daty i miejsca bitew z najeźdźcami. Podnosiły męstwo i prawość bohaterów. Uczyły historii wszczepiając poczucie wspólnoty, także moich korzeni.

Po wojnie i wyjeździe z Warszawy do Elbląga, zbierałem wydawane do końca lat 40-tych ub. wieku „Tydzień” i „Głos Anglii”.

W pobliskim kiosku zostawiałem prawie całe kieszonkowe, a kiedy brako-wało złotówek, zdarzało się, że brałem – w zimie sanki a w lecie wózek – i przy-jeżdżającym koleją podróżnym, za skromną opłatą przewoziłem tobołki i walizki.

Kupuję i nadal czytam książki. Czytam autorów świata, którzy tak, jak Wisława Szymborska, otwierają projekcje wyobraźni.

Słowo wyniosło nas na ludzi. Wśród potrzeb rejestrowania wrażeń umacniało też pragnienie poznawania co myślą i czują inni. W tym pragnieniu rolę szczególną odegrało słowo pisane. Kiedyś na papirusach, dzisiaj w formie książkowej czy elek-tronicznej. Różna jest skala indywidualnych potrzeb i wrażliwości, lecz utrwalone myśli i słowa stają się wspólną pamięcią, emocjonalno-estetycznym przeżyciem, a często i bodźcem do obrachunku z samym sobą.

Muzyka !Według dawnych pojęć astrologicznych, to „dźwięki wydawane przez

planety krążące wokół ziemi”.Dla mnie muzyka to „stroiciel organizmu”. Pobudza wyobraźnię, tworzy

świat uczuć i uniesień.„Nasiąkanie” muzyką zaczęło się w okresie embrionalnym, gdy Ma-

ma – pianistka i śpiewaczka – była ze mną w ciąży. Później, już jako dziecko, nasiąkałem - słuchając jej gry i śpiewu w domu i na próbach w Operze-Teatrze Wielkim. Siedziałem gdzieś na widowni, onieśmielony bogactwem melodii i rytmów, zafascynowany gestami dyrygenta i tym co działo się na scenie. Arie, pieśni, koncerty. Ja też śpiewałem, dziecinnym sopranikiem. Bez względu na miejsce i porę roku. W zimowe, mroźne dni było to rodzinnym utrapieniem, bo rezultatem moich zachowań były bóle gardła i anginy. W późniejszych latach doszła nauka gry na fortepianie. Wolałem śpiewać. W szkolnych chórach, w ze-społach rewelersów, a najchętniej solo, co doprowadziło do udziału i nagrody w ogólnopolskim konkursie śpiewaczym. Po konkursie, znakomity profesor wokalistyki Grzegorz Orłow przyjął laureata – amatora do swojej klasy śpiewu i szlifował przez kilka lat, z natury postawiony baryton. Zapowiadałem się…!

Page 21: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

20

Praca dziennikarska w Warszawie, studia reżyserskie i stałe jazdy na trasie Warszawa – Łódź – Warszawa ograniczały jednak fizyczną sprawność i konieczny do śpiewania spokój. Z czegoś musiałem zrezygnować. Czy zrobi-łem błąd, stawiając nie na muzyczną kartę zawodową ? Koledzy spod skrzydeł profesora Orłowa zostali solistami w operach, robili międzynarodowe kariery. Nie zazdrościłem im, cieszyłem się, że rośli. Każdy przecież tworzył swój los.

Mijały lata, ale muzyka pozostała mi najbliższa. Także dlatego, że jest dziedziną sztuki i życia, która wyraża wszystko, nie nazywając niczego.

Obraz!„Były sobie świnki trzy” – pierwsze w moim życiu „dzieło filmowe” oglądałem

w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich . Miałem wtedy lat cztery może pięć. Później była niemiecka okupacja, podczas której obowiązywało wymowne ostrze-żenie „Tylko świnie siedzą w kinie”. Drugim filmem, obejrzanym już po wojnie, w 1945 r., była dokumentalna relacja walk RAF-u z Luftwaffe, pokazywana w warszawskim Muzeum Narodowym. Kilka godzin stania w kolejce do kasy biletowej, a potem – też na stojąco w ścisku i zaduchu – obejrzany film o Bitwie o Anglię, wywarł na mnie takie wrażenie, że postanowiłem tytuły oglądanych filmów zapisywać i wystawiać im oceny.

Ten rejestr prowadziłem do matury. W kilku zeszycikach zapisałem ponad 150 filmów obejrzanych przeważnie w elbląskim kinie „Bałtyk”.

Zapiski gdzieś się zawieruszyły, ale mogę wymienić wiele tytułów produkcji radzieckiej, francuskiej, angielskiej, amerykańskiej, włoskiej: „Iwan Groźny”, „Symfonia pastoralna”, „Pygmalion”, „Niepotrzebni mogą odejść”, „Serenada w dolinie słońca”, „Myszy i ludzie”, „Aleksander Newski”, „Pod dachami Paryża”, „Jej pierwszy bal”, „Wielkie nadzieje”, „Casablanca”, „Obywatel Kane”, „Rzym miasto otwarte”, „Pancernik Potiomkin”, „Hamlet”, „Złodzieje rowerów”, „Skan-dal w Clochemerle”, „Nędznicy”, „Nie ma pokoju pod oliwkami”. Z polskich, oczywiście „Zakazane piosenki”, „Skarb”, „Ulica Graniczna”.

Jak się okazuje, repertuar filmowy w PRL-u, z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ub. wieku był ciekawszy i bardziej wartościowy niż dziś, gdy w Mul-tikinach czy telewizji królują filmy typu „zabili go i uciekł”, albo łzawe melodramaty o rodowodzie tandetnych południowo-amerykańskich seriali.

Sprawdziłem. Na około 180 filmów wprowadzonych na polskie ekrany do 1952 r., ponad czterdzieści to wg opinii krytyków utwory wyróżniające się, nawet wybitne. Panował już wtedy prymat sztuki socrealistycznej, ale filmy produkcji amerykańskiej i zachodnioeuropejskie stanowiły prawie 70% repertuaru.

Page 22: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

21

Pasja do oglądania i oceniania obejrzanych filmów została zwieńczona wyborem specjalizacji krytyki filmowej na studiach dziennikarskich. Towarzyszyło temu zaangażowanie w Dyskusyjnym Klubie Filmowym „Po prostu”, uczest-nictwo w Studium Historii Filmu prof. Aleksandra Jackiewicza, recenzenckie lata w „Głosie Pracy” i dyplom na wydziale reżyserii łódzkiej filmówki. Studia, po których zostałem pracownikiem „pomocniczo-twórczym” czyli asystentem i II reżyserem w Zespołach Filmowych, a od 1971r. reżyserem samodzielnym. A przecież to nie wszystko. Przez 10 lat byłem wykładowcą na Studium Foto-grafii i Filmu dla instruktorów centrów kultury, jurorem przeglądów i festiwali filmowych. Pasja przeszła w różnorodne ale i trudne życie zawodowe, które zapoczątkowały… „Były sobie świnki trzy”.

Po prostu – zygzakiem

Październik 1955 r. W studenckim tygodniku „po prostu” ukazał się anons: „Organizujemy Dyskusyjny Klub Filmowy, pierwszy filmowy klub w Polsce”.

Redakcję zasypała lawina zgłoszeń. Setki osób atakowało redakcję przy ulicy Wiejskiej 17, pytając o bliższe szczegóły. Przy zapisach, pod naporem chętnych trzeszczały schody. Istniała wręcz obawa, że tak, jak w filmie Giusep-pe De Santisa – „Rzym godzina 11” – może dojść do budowlanej katastrofy.

Ósmego listopada 1955 r. Klub wystartował pod nazwą Dyskusyjny Klub Filmowy „Po prostu”. Sala Towarzystwa Wiedzy Powszechnej w Pałacu Kultury i Na-uki, gdzie odbywała się pierwsza projekcja, nabita była po brzegi. Miejsc siedzących zabrakło i wiele osób stało pod ścianami. Kilkuset chętnych bez karnetów – w tym grupa warszawskich koników kinowych – z żalem odeszła od pałacowych drzwi.

Sensacją był i Dyskusyjny Klub Filmowy i film rozpoczynający działalność Klubu – „Dyktator” Charlesa Chaplina. To był przecież 1955 rok!

Przed filmem prelekcję wygłosił młody krytyk Krzysztof Teodor Toeplitz. W nieprzepisowo zatłoczonej sali zaczęła się dyskusja.

Impulsywnie, trochę bezładnie staraliśmy się dać wyraz temu, że świat nagle uległ poszerzeniu, o nowy, nie podejrzewany wymiar. To było zaskaku-jące, niezwykłe, inne…

Chociaż nikt tego nie powiedział, czuło się, że dyskutanci kojarzą „Dyktatora” z patronem PKiN.

Zarówno pierwszy pokaz jak też projekcje i dyskusje następne, mia-ły w sobie coś z misterium. Myślę o tym z pewną melancholią, jaka zawsze towarzyszy wspomnieniom. Zwłaszcza, że byłem w Klubie od jego poczęcia.

Page 23: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

22

Od pierwszego spotkania organizacyjnego, o którym zawiadomienie z redakcji „po prostu” zachowuję do dziś. Dlaczego ja?

Parę miesięcy wcześniej, podczas Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie, odbyła się sesja poświęcona przyszłości kinematografii. Prowadził ją prof. Jerzy Toeplitz, a polską stronę reprezentowali młodzi artyści: Andrzej Wajda, Zbigniew Cybulski, Tadeusz Łomnicki. Byłem wtedy po III roku dzien-nikarstwa, na specjalizacji krytyki filmowej prof. Toeplitza. W festiwalowej sesji uczestniczyłem jako organizacyjny „przynieś - podaj - pozamiataj”. Widocznie sprawdziłem się, bo we wrześniu zadzwonił asystent profesora – Leszek Ar-matys i zawiadomił, że mam być uczestnikiem spotkania w redakcji „po pro-stu”. W gabinecie redaktora naczelnego – Eligiusza Lasoty spotkali się Anna Bratkowska - sekretarz redakcji, Marek Perlman – człowiek do specjalnych poruczeń redakcyjnych, prof. Jerzy Toeplitz, Leszek Armatys i ja. Po dyskusji Lasota oznajmił: powołujemy przy redakcji Dyskusyjny Klub Filmowy. Na okres wstępny działalności, z nadania redakcji, na przewodniczącego powołany został asystent Wydziału Filozofii UW Janusz Trybusiewicz.

Wzorem dla DKF-u miał być przedwojenny START, czyli Stowarzyszenie Miłośników Filmu Artystycznego, którego współtwórcami byli m.in. reżyserzy Antoni Bohdziewicz, Wanda Jakubowska i prof. Jerzy Toeplitz.

Parę tygodni po pierwszej projekcji, zostałem demokratycznie wybrany przez wszystkich członków – przewodniczącym Rady Klubu, rozpoczynając trwający ponad dziesięć lat mariaż z Klubem. Mówiąc ówczesnym żargonem „ustalałem kierunki działania, przebijałem trudności”. Na każdym kroku, bo Klub był instytucją szczególną. Oglądaliśmy filmy, teatralne spektakle, rozma-wialiśmy o sztuce, literaturze, a przy okazji o filozofii, historii, technice. I o nas samych, naszym rodowodzie, postawach, miejscu we współczesnym świecie. To były rozmowy serio, z przekonaniem o ich znaczeniu i sensie nie tylko dla każdego z nas ale – nie waham się tak napisać – dla Polski.

Podczas niektórych dyskusji nieomal skakano sobie do oczu. Po pokazie „Kanału” zarzucono Andrzejowi Wajdzie, że Powstanie Warszawskie wyglądało zupełnie inaczej. Stanisław Soszyński, późniejszy naczelny plastyk Warszawy, stwierdził: „ten film to jedna mistyfikacja”. Wajda obraził się i wyszedł z sali.

W Polsce realizowano wówczas 7-8 filmów fabularnych rocznie, połowa z nich miała pokazy przedpremierowe w Klubie. Uczestniczyli w nich twórcy „szkoły polskiej”: Jerzy Kawalerowicz, Tadeusz Konwicki, Andrzej Munk, Janusz Morgenstern, Stanisław Różewicz i wspomniany już Andrzej Wajda, co podnosiło temperaturę wypowiedzi i ocen.

Page 24: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

23

Czesław Czapow i Stanisław Manturzewski przez parę miesięcy przyprowadzalina projekcje tzw. „trudną młodzież” z Targówka. Ich obecność sprawiła, że aż pięć godzin trwała debata nad scenariuszem filmu o chuliganach „Lunatycy”.

Okazjonalnymi bywalcami Klubu były też „barwne ptaki” Warszawy. Przyfruwały na VI piętro PKiN gdy zapowiadaliśmy premierowy, atrakcyjny film. Sprawdzający karnety koledzy z sekcji porządkowej mieli wtedy kłopot, bo bez karnetów na salę wpuszczać nie mogli, a jednorazowych wejściówek nie było. Ale kiedy światła na sali gasły, porządkowi przymykali oczy. Niezwykły to był widok, gdy szerokie schody między rzędami foteli ukwiecały świetnie ubrane, dorodne dziewczyny z domu mody „Telimena”. Ech…

Zwieńczający polityczną „odwilż” październik ̀ 1956 roku, niestety szybko zaczął przenikać ideologiczny, doktrynerski mróz.

Piątego października 1957 r., pierwszy sekretarz partii, towarzysz „Wiesław” - Gomułka oświadczył, że dziennikarze redakcji „po prostu” zeszli „na pozycje jałowej negacji”. Gdy ogłoszono zamknięcie tygodnika, w Warszawie wybuchły studenckie protesty i manifestacje. Uczestniczyli w nich studenci Uniwersytetu, Politechniki, Akademii Medycznej, SGPiS-u. Także członkowie Klubu wywodzący się z tych uczelni. Podczas demonstracji w różnych punktach miasta, atakowało studentów ponad 1500 milicjantów i zomowców, którzy częstowali młodzież gazem i pałkami. Odczułem to osobi-ście pod akademikiem na Placu Narutowicza. Ale „przefiltrowanie” płuc i oczu gazem ludowej władzy było niczym wobec rannych a nawet zabitych.

Władze miasta wkrótce nakazały zmienić nazwę Klubu. Alternatywą był brak zgody na prowadzenie działalności czyli po prostu likwidacja.

Próbowaliśmy się bronić. Argumentowaliśmy: jest przecież Zespół Filmowy „Po prostu” reżysera Antoniego Bohdziewicza; przed wojną istniała redakcja o tej nazwie w Wilnie i kierował nią towarzysz Jerzy Putrament, pisarz, zasiadający we władzach partii. Na próżno.

W styczniu 1958 r. po projekcji odbyło się burzliwe zebranie. Zamiast o sztuce filmowej spieraliśmy się – co dalej? Czy mamy istnieć, a jeśli tak, to pod jaką nazwą. Wszyscy chcieli, żeby Klub działał. W pewnym momencie Jan Józef Lipski wspierany przez Stanisława Manturzewskiego wykrzyczał: „Słuchajcie, jak nie „Po prostu”, to zygzakiem”. Doszło prawie do awantury. Członek Rady Klubu Jerzy Kosiorek – wołał: „Co to za nazwa! To prowokacja i kryminał. Zamkną Klub i nas wszystkich”.

Większością głosów przyjęliśmy propozycję Janka Lipskiego – „Zyg-zakiem”. I jako przewodniczący Klubu musiałem się z tej nazwy tłumaczyć!

Page 25: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

24

Najpierw w administracji miasta, potem na Rakowieckiej w ministerialnym urzędzie bezpieczeństwa, a na koniec w „Białym Domu” czyli KC PZPR. Powtarzałem wszędzie jak pacierz: „Mieliśmy dotychczas nazwę redakcyjną, na serio. Ponieważ pokazujemy dużo komedii i archiwalnych staroci wybraliśmy – Zygzakiem”. Nazwę odpowiednią do meandrów kinematografii, mało poważną, jak „Świat się śmieje”. Nie wiem czy wyjaśnienia brzmiały przekonywująco, czy zadziałały inne mechanizmy, ale po kilku tygodniach Dyskusyjny Klub Filmowy „Zygzakiem” został zarejestrowany.

W klubie musiały być oczywiście jakieś „wtyczki”. O dwóch wiedzieliśmy. Nawet nie ukrywali, gdzie mają etaty. Ale mogli być też inni, nierozpoznani. Na szczęście żadne konsekwencje personalne nikogo nie dotknęły. Chociaż teczki na pewno nam założono.

Trudno to może dzisiaj zrozumieć ale repertuaru klubowego nie musieliśmy z nikim konsultować. Decydowała o nim Rada Klubu. Cenzura się nie wtrącała, choć były sytuacje, w których mogła. W tworzeniu programu filmowego korzy-staliśmy przede wszystkim ze zbiorów Centralnego Archiwum Filmowego (dziś Filmoteka Narodowa). Część archiwalną uzupełniały zasoby: Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Studia „Miniatury” w Warszawie, Wytwórni Filmów Oświa-towych i Studia „Semafor” w Łodzi, Centrali Wynajmu Filmów, a w przypadku pokazów przedpremierowych – produkcje Zespołów Filmowych. Dostawaliśmy filmy z ambasad: amerykańskiej, francuskiej, czechosłowackiej, kanadyjskiej. Ta ostatnia, razem z zestawem filmów animowanych, sprowadziła do Warszawy ich twórcę Normana McLarena. Dzięki ambasadzie amerykańskiej – pięć lat przed polską premierą – pokazaliśmy światowy hit „Przeminęło z wiatrem”. Projekcja trwała pięć godzin, a rektorat jednej z warszawskich uczelni złożył pod adresem Klubu protest przeciwko odciąganiu studentów od nauki!!! Na naszą prośbę ambasada francuska ściągnęła z Paryża przebój: godzinny film dokumentalny Henriego Clouzota „Tajemnica Picassa”. Rewelacją był wielogodzinny pokaz kronik z Powstania Warszawskiego z udziałem gen. Jerzego Kirchmayera i płk. Jana Rzepeckiego. W DKF-ie pierwszy raz spotkała się z widownią słynna „czarna seria” polskiego dokumentu z lat 1955-1956.

Dużą część pokazów zaczynaliśmy filmem krótkometrażowym lub ak-tualnym wydaniem Polskiej Kroniki Filmowej. Nic więc dziwnego, że częstymi gośćmi byli twórcy z WFD przy ul. Chełmskiej.

Klubowicze systematycznie poznawali historię kinematografii ułożoną w cykle. Red. Bolesław Michałek mówił o neorealizmie włoskim, prof. Alek-sander Jackiewicz tłumaczył, co kryje się pod określeniem: „populizm w kinie

Page 26: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

25

francuskim”, prof. Jerzy Toeplitz i red. Zygmunt Kałużyński upowszechniali wiedzę o filmie amerykańskim i radzieckim, red. Leon Bukowiecki analizował twórczość niemiecką lat dwudziestych i trzydziestych ub. wieku. Jan Kreczmar, rektor PWST w Warszawie omawiał różnice sztuki aktorskiej w teatrze i filmie, a reż. Antoni Bohdziewicz ujawniał tajniki filmowej reżyserii.

Nadrabialiśmy zapóźnienia kulturowe chłonąc wiedzę i dzieła sztuki w ogromnych dawkach. A po pokazach szliśmy do pobliskiej kawiarni konty-nuować dyskusje i spierać się, jaki ma być kolejny pomysł repertuarowy. Żeby zarobić na utrzymanie klubowej działalności, urządzaliśmy przeglądy i festiwale. Promowaliśmy na festiwalach etiudy studentów łódzkiej szkoły filmowej. Pierw-sze laury uzyskiwali na nich między innymi: Robert Stando, Roman Polański, Janusz Majewski, Jerzy Skolimowski, Jan Budkiewicz. (Chodzi o piszącego te słowa, który za film dyplomowy „Opowiadanie niemoralne” otrzymał główną nagrodę). Tradycją były przeglądy filmów animowanych, o malarstwie, dubbin-gowanych – ze stałym pytaniem czy dubbing ma sens.

Od drugiej projekcji wydawaliśmy biuletyn „Dixi”. Redagowaliśmy go w kilka osób, ale pierwszym wśród równych był ówczesny maturzysta – Bogdan Chajewski. Pracująca w PIW-ie pani Zagórska pisała teksty na kalkach, a potem odbijaliśmy je na powielaczu z korbką…

Klub miał członków honorowych. Tuzy europejskiej kultury i nauki.Kontakty zagraniczne zapoczątkował krytyk Jerzy Płażewski, opowiadając

o naszym DKF-ie w ojczyźnie klubów filmowych – Francji. Współpracowaliśmy z Jugosłowianami, Szwedami, Czechami. Od 1957 r. delegacje Klubu wyjeżdżały do Francji, Jugosławii, Szwecji, Gościliśmy przedstawicieli klubów z tych krajów, a także wybitnych twórców. Francuzka – Sonia Bo – namówiła nas do zorganizowania sekcji dla dzieci. Powstał „Mały Zygzaczek”, z projekcjami co dwa tygodnie, w niedzielę przed południem. Na zygzaczkowe spotkania zapraszaliśmy nie tylko realizatorów, ale też gości specjalnych: strażaka, kominiarza czy milicjanta z tresowanym psem.

„Mały Zygzaczek” stał się instytucją prawie familijną. Dla dzieci nie byłem żadnym prezesem, ale wujkiem Jankiem, który razem z ciocią Danusią (Palczew-ską), ciocią Elą (Kwiatkowską) i Joanną (Zawidzką) tworzył filmową rodzinę.

Klub był miejscem kształtowania wyobraźni, prowadzenia dialogu, ale też nauki „chodzenia po ziemi” bo rozliczaliśmy się przed sobą z każdego grosza. Klub miał Radę, Komisję Rewizyjną i Sąd Koleżeński. Aktywna była sekcja teatralna (chodziliśmy na premiery do Teatru Dramatycznego) i wycieczkowa. Także plastyczna, w której prym wiodły wybitne talenty graficzno – malarskie: Alek Balcerzak, Ryszard Dudzicki, Janusz Stanny, Karol Syta. Organizowaliśmy

Page 27: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

26

wytworne bale karnawałowe, sylwestry i jak w piosence – „tamte prywatki”. Mó-wiąc dzisiejszym językiem tworzyliśmy skupisko ludzi „pozytywnie zakręconych”. W dużej części spowodowaliśmy, że w Polsce powstało ponad sto – głównie akademickich - dyskusyjnych klubów filmowych, a w czerwcu 1956 r. odbył się założycielski Zjazd Federacji DKF. Powstał ruch, dzięki któremu wykształciło się ponad milion (!) świadomych widzów kinowych.

Do „Po prostu” - „Zygzakiem” (a także „Małego Zygzaczka”) przyznaje się dziś kilkanaście tysięcy ludzi, tworzących elitę myślową Warszawy i nie tylko Warszawy. W klubowym środowisku wyrastały indywidualności, wykształcały charaktery, zawierały małżeństwa, przyjaźnie.

Wiem ile zawdzięczam Klubowi, w którym uczyłem się nie tylko o filmie ale i innych sztukach; wdrażałem alfabet organizatora, nabywałem umiejętności porozumiewania, odkryłem obywatelskie i demokratyczne reguły postępowania. Nie była to łatwa edukacja bo wymagania rosły. Wsparcie klubowych przyja-ciół pozwalało trudności łagodzić. Wsparcie ludzi, którzy chcieli i umieli brać odpowiedzialność za swoje czyny.

Z okazji winobrania …

Plan był prosty i możliwy do wykonania. Najpierw – na podstawie indywidualnych zgłoszeń udział w winobraniu, potem – już pod szyldem DKF „Po prostu” – pobyt w Paryżu, z pokazami polskich filmów krótko-metrażowych.

Życie, a ściślej mówiąc służby wewnętrzne i zagraniczne naszego pań-stwa, zweryfikowały plan. W kolejnych rozmowach starano się odwieść nas od zamiaru pracy przy zbiorach winogron. Argumenty były różne, między innymi: „Klasy robotniczej nie stać na kupno jabłek, a wy chcecie zbierać kapitalistom winogrona”. Ciągnące się starania o paszporty przerzedziły liczbę wyjeż-dżających z piętnastu do siedmiu. Uniemożliwiły także zbieranie winogron w winnicach l΄ abbé Pierre΄ a.

Wsparcie honorowych członków DKF-u – profesorów Adama Schaffa i Jerze-go Toeplitza, a zwłaszcza interwencje przewodniczącego Zrzeszenia Studentów Pol-skich – Stefana Olszowskiego, sprawiły, że wyjechaliśmy. Z miesięcznym opóźnieniem i pięcioma dolarami na głowę, zaczęliśmy szlifować paryskie bruki.

Wysłużona, stara kamienica przy paryskiej Cite Proste 11. Azyl dla opuszczających więzienie. Warunki w dwupiętrowym budynku prymitywne. Sala noclegowa z wysłużonymi łóżkami polowymi, ciężkie wojskowe koce.

Page 28: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

27

Umywalnia z zimną wodą wyposażona w długie blaszane koryto do mycia i prania. Lodowata woda nie sprzyja zwłaszcza goleniu. Żyletki firm francu-skich o niebo lepsze niż „Rawa-Lux”, szarpią zarost boleśnie. Pocieszeniem fakt, że większość budynków w tej dzielnicy współczesnych mediów nie ma. Dom daje jednak schronienie i nadzieję, że może być lepiej, bez krat. Wybór pensjonariuszy zatwierdza sam l΄ abbé Pierre, którego fundacja zajmuje się resocjalizacją byłych kryminalistów.

Po kilku tygodniach z przystani księdza Piotra trzeba było się jednak ewakuować. Kolejny rząd ogłosił częściową amnestię …!

Przytulono nas w hoteliku polskiej ambasady na przedmieściu Paryża. Hotelik o charakterze parterowego motelu, w porównaniu do domu l΄ abbé Pierre΄ a. – luksusowy. Ciepły, czysty. Zakwaterowano nas dosłownie przez ścianę z kolegą z UW – filozofem Krzysztofem Pomianem, kompozytorem i dyrygentem Janem Krenzem, aktorami Zbyszkiem Cybulskim i Bogumiłem Kobielą z „Bim-Bomu”.

Po obwąchaniu wykrochmalonej pościeli, obejrzałem „zaplecze”: łazienki, prysznice, toalety. Wyłożone glazurą, pachnące, z papierem toaletowym jaki w Polsce sprzedawano za dolary w „Peweksie”.

Pierwsza od tygodni ciepła kąpiel! Rozkosz spływającej po ciele wody. Mydło „Palmolive”. Nie wiem ile razy namydlałem się od stóp do głowy. Jeszcze raz i jeszcze raz… Minęło ponad pół wieku, a zapach „Palmolive” jest we mnie. Czy to zasługa producenta mydła czy wynik ówczesnej sytuacji i przeżywanych emocji „sanitarnych”? Pewno jedno i drugie.

Dopełnieniem przebywania w Paryżu, stała się realizacja drugiej części planowanego pobytu. Organizowanie pokazów polskich filmów do-kumentalnych, animowanych i etiud szkoły filmowej. Wytypowane jeszcze w Warszawie tytuły, otrzymał do naszej dyspozycji dyrektor Filmu Polskiego w Paryżu Jan Korngold.

Przy wsparciu kierownictwa Domu Kombatanta, a jeszcze bardziej ogłoszeń z ambony proboszcza polskiej parafii, pokazy w sali BBC przy Champs Ely-sees cieszyły się powodzeniem. Zbierane do czapki Jurka Zaleskiego datki „co łaska, ale nie mniej niż sto franków” pozwalały opłacać koszty projekcji i uzupełniać skromne racje żywnościowe. Naszym gościom podobało się zwłaszcza, że każdy pokaz poprzedzała „klubowa” prelekcja, w której przed-stawiałem twórców i motywy powstania pokazywanych filmów.

Dzięki legitymacjom Międzynarodowego Związku Studentów i życz-liwości członków Polskiego Stowarzyszenia Rzemieślników, niektóre dni kraszone były niecodziennymi – tak to wtedy odczuwaliśmy – wydarzeniami.

Page 29: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

28

Bytnością w kabaretach „Casino de Paris”; „La Villa”; „Crazy Horse”, świętem Midinetek i obchodami 80-lecia urodzin założycielki słynnego domu mody, Niny Ricci. Modelki... na wybiegu i pokazach anonimowe lalki, podczas swego święta odzyskiwały imienność i osobowość. Spotkanie ze słynnym reżyserem René Clairem, poznanie twórców Maisons Laffit-te - Jerzego Giedroycia i Konstantego Jeleńskiego, a także późniejszego dyrektora RWE Zygmunta Michałowskiego. Dyskusje z wybitnymi przed-stawicielami francuskiej polityki, późniejszymi prezydentami – François Mitterrandem, Valerym Giscard d΄Estaing i późniejszą szarą eminencją rządu Michelem Poniatowskim. Gościł nas w Domu Kombatantów jego lider Stanisław Domański, który umożliwił też bycie na paryskim kongresie mikołajczykowskiego PSL. Wrażenia i doświadczenia zbieraliśmy „zarówno z lewej jak i z prawej”.

Byliśmy z pokazami filmowymi w Orleanie, Châteauroux, Tours, Mon-tluçon, a na zakończenie całego pobytu – już turystycznie – w Nicei, Cannes i Monte Carlo. O azyl nie poprosił nikt. Nie poprosił, choć w naszej gromadce klubowej przeważali absolwenci Politechniki Warszawskiej - Andrzej Janczewski, Jurkowie: Kotowski i Zaleski, Zbyszek Konopa, dla których we Francji było dużo możliwości inżynierskiego spełnienia.

Polska ambasada w Paryżu, z wyjątkiem krótkiego pobytu w jej hote-liku, nie pomagała. Raczej inwigilowała. Ciekawe byłoby odczytanie notatek i raportów, które docierały do stosownych służb. Notatek i raportów musiało być dużo, bo w tym samym czasie w Paryżu byli członkowie zespołu Bim-Bom, warszawski STS, młodzi plastycy, architekci i kompozytorzy z Janem Kren-zem na czele. Krótko mówiąc „nalot dywanowy” ludzi sztuki, pióra i techniki. A większość z okazji… winobrania!

W dwóch małych karnecikach dziesiątki nazwisk i adresów. Przypominają szalony wypad grupy młodziaków, którzy „skokiem na głęboką wodę” zaliczyli Francję, a po drodze Austrię i Szwajcarię. Wszystko to w 1957 roku !

Ten „skok” otworzył nam oczy i umysł na inny niż znaliśmy świat.

Serenada Tostiego

Trzeci etap egzaminów na wydział reżyserii filmowej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi.

Etap ostatni. Dziesięciu już tylko kandydatów, a zaczynało 117. Ma być przyjętych pięcioro. Zdaję ostatni, prawie o północy. W gabinecie rektora

Page 30: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

29

wieloosobowa Komisja Egzaminacyjna. Teoretycy i praktycy kinematografii, historycy sztuki, literatury, muzyki, teatru. Egzaminatorzy siedzą za stołami ze stosami papierów i teczek. Ja – czyli przesłuchiwany delikwent – przed Wysokim Areopagiem na niskim krzesełku. Z teorii i historii filmu jestem bardzo dobry. Podobnie z literackiej adaptacji. Z historii sztuki słabszy, z geometrii czyli rysunku przestrzennego noga. Czuję, że mój awans wisi na włosku. Egzamin się ciągnie. Wszyscy są bardzo zmęczeni i senni.

Już po północy prof. Jerzy Mierzejewski pokazuje mi zdjęcie. Prosi żebym opisał co widzę, jaki jest charakter widocznego na zdjęciu pleneru.

„To typowy fragment południowo włoskiego miasteczka. Czas sjesty. Kobieta wychylona z okna kamienicy patrzy sennie na wózek pchany przez nieokreślonego mężczyznę”

... opisuję dokładnie zdjęcie, duszną i senną atmosferę miasteczka. Po-dobną do tej w gabinecie egzaminacyjnym.

Prof. Mierzejewski powtarza – dobrze, dobrze, a jaki dałby pan podkład muzyczny?

Ja – To Włochy, więc jakąś neapolitańską piosenkę, może serenadę. Prof. Mierzejewski – niech pan zaśpiewa lub zagwiżdże wybraną melodię. Ja – /zaskoczony/: Pan profesor chyba żartuje? Zastanawiam się jedno-

cześnie, czy on wie, że ja …. Prof. Mierzejewski: czekamy. Skupiam się w sobie i nagle, na pełnym oddechu, z dużą siłą zaczynam

śpiewać: „Poleć o serenado w dalekiej bujać ciszy. Nie będziesz miłej obojętna, gdy echo twe usłyszy…” Przysypiający członkowie Komisji gwałtownie ożywają, „Księżyc się z mgły wysnuwa, wiatr ani listkiem szaśnie…” śpiewam, czując że jest to szansa, której nie wolno przegapić. Z zachowaniem najlepszych zasad muzycznych brzmi baryton, który parę lat wcześniej przyniósł mi nagrodę na ogólnopolskim konkursie śpiewaczym.

Po drugiej zwrotce pytam – śpiewać dalej? Rektor i przewodniczący Komisji prof. Jerzy Toeplitz: Dziękujemy Panu, egzamin skończony. Około pierwszej w nocy zakomunikowano wyniki. Zostałem przyjęty… Myślę, że w tej fazie egzaminów akceptowano nie mój głos i muzyczny

kunszt, ale wyjście ponad obowiązującą poprawność. Obudziłem – dosłownie i w przenośni – szacowne grono sytuacją, której nie oczekiwali. Ile w tym było życzliwej reżyserii profesora Jerzego Mierzejewskiego, nie wiem. Czy wiedział, że śpiew to moja pasja i prawie zawód?

Page 31: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

30

Stacja „Honoratka”

Dokonując wyobrażeniowej prowokacji, można powiedzieć: była to wielobarwna wysepka, w samym centrum szarego miasta Łódź.

Nie mogłem się zdecydować na określenie wartościujące, oddające niepo-wtarzalność „Honoratki”. Jednosalowego lokalu wyposażonego w staromodne sprzęty, drewniany kontuar ze szklaną witryną, niezgrabny walec ekspresu do kawy i kilkanaście stoliczków, na plus-minus trzydzieści osób. Lokalu bez szatni, bez ubikacji. (Za potrzebą, trzeba było biec do położonej naprzeciwko restauracji „Halka”). Ale …

W morzu przeciętności klasowego państwa o bezklasowych zachowaniach była to wysepka inności. Kultury bycia i dobrych obyczajów. Swobody zachowań spiętych konwenansami znanymi z „innego świata”.

Maleńka kawiarenka, duża duchem swoich gości. Promująca nie tylko rodzinne miasto, a także inne krajowe metropolie, bo bywalcy „Honoratki” w sporej części do Łodzi dojeżdżali. Na zdjęcia w wytwórniach filmowych, występy w operze, filharmonii, operetce, na wystawy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zajęcia w Wojskowej Akademii Medycznej i innych uczelniach. „Honoratka” była miejscem spotkań elity miasta, ale długo by wymieniać gości, którzy w drodze – na – czy – z – dworca Łódź Fabryczna, wstępowali do lokalu przy ul. Moniuszki. Jak ja, w czasie lat łódzkich studiów, na bywanie w „Honoratce” i pociągi do Łodzi skazany.

Goście – gośćmi. Styl zachowań narzucała właścicielka, Stefania Bruź-dzińska i wspomagające ją w obsłudze studentki łódzkich uczelni. Dobierane przez panią Stefanię młode damy, podawały gościom parzoną w imbryczkach herbatę, esencjonalną kawę, żurawinowy sok. Szarlotkę ze śmietaną i sernik, pyszności domowych wypieków.

Królu jąca za kontuarem właśc ic ie lka „Honoratk i” mia-ła w sobie „coś” co charakteryzowało najlepsze paryskie konsjerż-ki. Dumną dbałość o charakter i imię powierzonego jej dobra. W ten sposób tworzyło się sprzężenie zwrotne. Obyczaje i styl obowiązujące w lokalu, miały wpływ na zachowanie gości. I odwrotnie, osobowości i kultura bywalców wpływały na wyjątkowość i dobre imię „Honoratki”.

Nie łatwo odtworzyć panujący w niej klimat. Był jedyny w swoim rodzaju. Dla bywalców normalny, dla obcych zadziwiający.

Obowiązywała w „Honoratce” swoista etykieta. Po wejściu do lokalu stali goście – mężczyźni - podchodzili do kontuaru, za którym siedziała pani Stefa-

Page 32: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

31

nia i z galanterią całowali ją w rękę. Jeżeli osobnik zadomowiony przychodził z osobą towarzyszącą a nieznajomą, dyskretnie przedstawiał ją właścicielce.

Pani Stefania przestrzegała konsekwentnie zasady, że wśród gości nie ma miejsca dla mocno umalowanych pań, przechadzających się po deptaku ul. Piotrkowskiej. Jeśli któraś ośmieliła się przekroczyć próg, natychmiast wolne stoliki były zajęte, co potwierdzały stawiane na nich pucharki z sokiem żurawinowym. A jednocześnie, jeżeli do lokalu wchodził z suczką Kunegundą redaktor Jerzy Nowakowski, senior łódzkich dziennikarzy, znany jako „Rot-mistrz”, miejsce było nie tylko dla „Rotmistrza” lecz i dla Kunegundy. Gość zamawiał kawę ze śmietanką, choć pił napój czarny. Śmietanka nalewana była na spodeczek i buldożka francuska siedząc na stołeczku, wylizywała śmietankę smakując wyborność otrzymanego deseru.

W „Honoratce” omawiano premiery teatralne i muzyczne, próbne zdjęcia filmowe, wystawy, publikacje, wydarzenia polityczne, środowiskowe, rodzinne. Także kto, gdzie, z kim. Ów kalejdoskop tematyczno-personalny układał się w swoisty gwiazdozbiór elity nie tylko miasta. Wykraczał poza jej mury. Przenosił się i ujawniał między innymi na trasie kolejowej między Łodzią a Warszawą. Po-ciągi były nie tylko koniecznym środkiem transportu, ale też miejscem i okazją do rozmów, indywidualnych zajęć własnych, a także podejmowania ważnych decyzji.

Podczas podróży reguły równouprawnia honoratkowego ulegały jednak zmianie. Bywalcy kawiarenki, którzy ramię w ramię, przy jednym stoliku pili kawę i smakowali szarlotkę ze śmietaną, wsiadając do pociągu rozdzielali się, zajmując miejsca w pierwszej lub drugiej klasie.

W klasie I jechała elita urzędnicza i profesorsko-artystyczna. W klasie II – my, studenci dojeżdżający z Warszawy: Agnieszka Osiecka, Wojciech Solarz, Daniel Szczechura, Jacek Stachlewski, Krzysztof Szmagier i piszący te słowa.

W klasie I rektor Jerzy Toeplitz pisał – publikowane w tygodniku „Film” – „Kartki z kalendarza”, malarz – prof. Jerzy Mierzejewski szkicował projekty swoich obrazów i wystaw, reżyserzy Antoni Bohdziewicz, Jerzy Bossak, Wanda Jakubowska, Andrzej Munk, Stanisław Wohl dopracowywali scenariusze i sce-nopisy przygotowywanych filmów, itd., itp.

W klasie II Agnieszka Osiecka tworzyła rymy i rytmy swoich piosenek, a ja pisałem recenzje filmowe, które po przyjeździe do Warszawy spieszyłem podyktować maszynistce w redakcji „Głosu Pracy” na ul. Smolnej.

Pierwszo-klasowi notable w przerwach indywidualnych zajęć, czas podróży skracali rozważaniami o programowych, finansowych i politycznych problemach kultury, a zwłaszcza kinematografii i telewizji. Nie było w tym nic dziwnego,

Page 33: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

32

bo w korytarzowo-przedziałowych rozmowach brali udział szefowie zespołów i wytwórni filmowych oraz ich współpracownicy. Także wysocy urzędnicy Naczelnego Zarządu Kinematografii i Komitetu ds. Radia i Telewizji. Pociąg miał dodatkowy walor, zapewniał dyskrecję rozmów i przyjmowanych ustaleń.

* * *

Jednym z pociągów przyjechała do Warszawy Kamila. Przyjechała na stałe i od 30 czerwca 1965 r. nosi nazwisko Budkiewicz.

Zaczęło się wszystko „niewinnie”. Urodzona i zamieszkała w Łodzi córka Anieli i Józefa Balcerskich podała mi w „Honoratce” kawę i sernik. Miałem szczęście. Kamila jest lubą towarzyszką życia, troskliwą żoną, mamą i babcią. Tej oceny nie zmienia fakt, że w wielu sprawach mamy całkowicie różne zdania. Stanowimy małżeństwo przeciwieństw. Może właśnie odmienność charakterów i poglądów tworzy od prawie pół wieku harmonię rodzinną.

Napisałem „przyjechała na stałe”. Owa stałość odnosi się nie tylko do trwałości małżeństwa i zamieszkania w Warszawie. Przede wszystkim do cech charakteru i zachowań byłej studentki Uniwersytetu Łódzkiego. Odnosi się do 36 lat pracy w warszawskim „Mostostalu”, który był pierwszym i ostatnim – do emerytury – miejscem jej pracy.

O Łodzi pamiętamy zgodnie. Chociaż pociągi jeżdżą obecnie wolniej i dłużej, a dworca Fabrycznego i „Honoratki” już nie ma, kilka razy w roku miasto nad Łódką odwiedzamy.

A mówiąc ściślej miasto zmarłych, bo rodzina Kamili powiększa już smugę cienia.

„Chorąży” Kwiatek i jego zastępy

Jerzy Kwiatek. Od lat najmłodszych wdrożony w rytmy i rymy podwa-welskich tradycji; kibic „Cracovia pany”.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ub. wieku wiceprze-wodniczący, a w kadencji 1963-1966 przewodniczący Rady Naczelnej Zrzeszenia Studentów Polskich. Członek PZPR.

Spirytus movens kulturalno-artystycznych wydarzeń i przebojów studen-ckich, szóstej dekady minionego wieku.

Przy programowym i organizacyjnym zaangażowaniu władz Zrzeszenia, osłonie partyjnych sojuszników (w szczególności Stefana Olszowskiego), przy

Page 34: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

33

kreatywnej postawie setek działaczy komisji kultury, od Rady Naczelnej po-czynając, a na okręgowych i uczelnianych kończąc, Jerzy Kwiatek inicjował, prowokował, wspierał, bronił. Dzięki temu, w ascetycznym okresie władzy gomułkowsko-kliszkowej, kultura akademicka jaśniała niespodziewanym blaskiem. Juwenalia, festiwale, konkursy, kabarety, pantomimy, sceny tea-tralne, chóry, zespoły pieśni i tańca, dyskusyjne kluby, artystyczne plenery, wystawy, ujawniały rezultaty ofensywy braci studenckiej spod proporca „chorążego” Kwiatka.

Byliśmy nie tylko „najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym”, ale najbardziej inicjatywnym i dynamicznym. To nie nadinterpretacja i panegiryk. Takiej „krucjaty” kultury i sztuki wcześniej i później nie było. Przy nieobiektywności obecnych oceniaczy stwierdzenie „jednego z grzeszników tamtych wydarzeń” jest więcej niż uprawnione. Notacja ma przypominać gamę nastrojów, dynamikę i młodzieńczy sprzeciw wobec prawd „ewangelicznych”.

Pod naciskiem kultury młodości, „żelazna kurtyna” stała się dziurawym, mało znaczącym sitem. Zdumiewaliśmy Europę wschodnią i zachodnią ema-nując pomysłowością różnorodnych treści i form.

Te krucjatę przenikały dwa równorzędne nurty: pozytywistyczny i ro-mantyczny.

Pracę od podstaw firmował spektakl STS-u z 1964 r. „Mnie nie jest wszyst-ko jedno”, a liryczny romantyzm – gdańskie teatrzyki „Co to”, „Tralabomba”, pantomima wrocławska „Gest”.

Pączkujące twory organizacyjne: krakowskie „Jaszczury”, warszawskie „Stodoła” i „Hybrydy”, wrocławski „Kalambur”, akademickie chóry medyków Gdańska i politechników Szczecina. Zespoły pieśni i tańca PW, UMCS, dysku-syjne kluby filmowe – „Zygzakiem” w Warszawie, „Muza” w Gdańsku, kabarety „Pstrąg” czy „Cytryna” w Łodzi.

Twórczość Ernesta Brylla, Agnieszki Osieckiej, Jerzego Afanasjewa, Jo-nasza Kofty, Marka Grechuty, Tadeusza Chyły, Jerzego Grotowskiego, Andrzeja Jareckiego, Zygmunta Koniecznego, Jarosława Abramowa. Talentów wyobraźni, słowa, obrazu, ruchu, dźwięku! Artystów – pasjonatów!

Żakowskie zastępy „Niedorzecza Wisły” sprzymierzone przeciwko głupo-cie, chamstwu, nietolerancji. Ofensywa artystyczna, której pieczęcią najwyższej jakości stał się „Czarny anioł” sceny muzycznej – Ewa Demarczyk (z tej samej „krakowskiej parafii” co „chorąży” Kwiatek).

Page 35: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

34

Zupa z wroga

Pod koniec lata 1973 r. wymyśliłem, że skoro nie mam szans na szybkie realizowanie filmu kinowego, spróbuję „coś” nakręcić dla telewizji. W Chile !

Magnesem były przemiany społeczno-gospodarcze wprowadzone przez prezydenta Salvadora Allende i fakt, że w Santiago de Chile mogłem liczyć na pomoc polskiego ambasadora, którego znałem prywatnie. Po niełatwych rozmowach z zaskoczonym ministrem żeglugi i szefem działu reportaży w TVP, szalony nieco pomysł został zaakceptowany – rejs trzyosobowej ekipy (poza mną operatora i asystenta zdjęciowo-dźwiękowego) statkiem towarowym. Urobkiem miały być dwa reportaże. Jeden nakręcony w Chile, drugi na statku.

Zamach stanu generała Pinocheta i śmierć prezydenta Allende wyjazd storpedowały. Zgłosiłem w zastępstwie Afrykę Zachodnią, do której pływały nasze drobnicowce. Afryka równikowa została urzędowo przyklepana. Z uwagą, że na miejscu mogą być kłopoty, bo w Nigerii i Ghanie jest stan wyjątkowy.

11 stycznia 1974 zamustrowani na MS „Łódź”, wypłynęliśmy z portu szczecińskiego. Przez dwa i pół miesiąca prowadziłem dziennik podróży, który był też formą korespondencji z rodziną.

Kilkanaście akapitów z dziennikowych notatek:– 11 stycznia 1974 r. Wypływamy na MS „Łódź” z portu szczecińskiego. Bałtyk,

Kanał Kiloński, aura przyjazna.

– Na Atlantyku sztorm. 10 w skali Beauforta. Bezgwiezdna noc. Rufa w górę i w dół. Może pięć, może sześć pięter. Jak winda. Przy burcie fala podchodzi do ręki. Moczy rozpryskiem i ucieka. Fascynujące. Pod kadłubem dwa kilo-metry wody. Stoję na rufie. Dziwne pragnienie – skoczyć! Zaprzyjaźniony marynarz: „Nie ryzykuj bo skoczysz. Byli tacy co wysiedli, ale nie wsiedli”.

– Lizbona w nocnym półmroku. Posąg Chrystusa jakby unosił się nad miastem.

– Casablanca. Nad portem tumany fosfatu. Statek przebija się przez pył do kei. Ten fosfat to produkt polsko-marokański.

– Płyniemy na ćwierć gwizdka. Na horyzoncie Dakar. Wokół statku wieńce świecących glonów. Jakby się boki statku paliły. W łuku, który trzeba zato-czyć, żeby wejść do portu, dwie wysepki. Na jednej skały, na drugiej stary fort obronny. Dawne niewolnicze wyspy. Nie pilnowano na nich „towaru”,

Page 36: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

35

bo chociaż do lądu blisko, naturalni strażnicy – rekiny, powstrzymywały od ucieczek nawet najśmielszych.

– Centrum stolicy Senegalu. Szerokie aleje, pofrancuskie rezydencje, ambasady, okazałe gmachy rządowe. Francja – elegancja. Parę kroków dalej samo życie. Handel wszystkim co tylko da się sprzedać: seks, wiarę, miłość, szamańskie interwencje. A wszystko na poboczach dróg, na wyschniętej trawie, wśród kamieni, w blaszanych listwach slamsów. Zimnych w nocy, parnych i gorących w dzień. Zbiorowisko z natrętną wonią potu, kneblującego oddech.

– Minęliśmy zwrotnik Raka. Morska cisza. Odbijające się w lustrze wody światła obozowisk rybackich. Kutry Japończyków, Rosjan, Koreańczyków, Polaków przytulają się do siebie. Nie ma Afrykanów w atlantyckiej osadzie. Jest za to znana im dobrze konstelacja Oriona, z jego wyrazistym pasem i tzw. latawcem.

– Banjul dawny Bathurst (wielkości Pułtuska) – stolica Gambii, bieda, slumsy ale w miarę schludnie. Zwłaszcza w „białej” dzielnicy miasta. Pod kościołem trędowaci. Twarze bez oczu, które „zalała” skóra policzków. Właścicielem hurtowni i kilku sklepów jest Libijczyk. Sprowadza z Polski jedwabie, lniane płótno, elanę. Z kupowanych u niego materiałów szyje swoje ubiory duża część mieszkanek Banjulu i turystki ze Szwecji. Kupuje także 17-letnia wi-cemiss piękności Gambii. Przyznała ze smutkiem dlaczego nie została Miss. „Za mało ważyłam, tylko 94 kilo. Dziewczyna, która wygrała była brzydsza, ale za to ważyła 118 kg”.

– Freetown. Stolica Sierra Leone położona na kilku zielonych wzgórzach. Z portu do centrum parę kilometrów. Na całej długości zapyziałej drogi – bazar. Zgiełk, kurz, smród. Handel wszystkich ze wszystkimi kończący się przed niedużym placem, przy którym na okazałym budynku ambasady zwisa amerykańska flaga. Dalej też handel. Jeżeli masz pomarańczę możesz ją sprzedać w dwojaki sposób. W całości lub w cząstkach. Dzieląc owoc na skórkę, pestki, sok i miąższ. Na jednym ze wzgórz krajowy parlament. Ujmowany w kadrze kamery mundurowy sierżant – szef straży – jest bardzo podniecony wizytą filmowej ekipy. Także i jego podwładny, młodziutki żoł-nierz, który co chwila – bez żadnego powodu – salutuje. Parlament dorosłych o mentalności dzieci. Jaka jest przyszłość tego kraju, tego kontynentu?

Page 37: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

36

– Liberia. W 1821 r. przypłynęli tu wyzwoleni Murzyni z USA. Za siedem muszkietów kupili małą wyspę, gdzie teraz mieści się centrum Monrowii. Przybysze brutalnie wyzwolili kraj z penetracji portugalskiej. Kto był prze-ciwny – ginął. Tak czcili powrót do swej ojczyzny potomkowie niewolników sprzedawanych przed laty do Stanów Zjednoczonych.

– Lagos. Rano do kei na Apapie podjechał samochód. Do pojazdu z literkami CD ładujemy kamerę, statyw i dźwiękową Nagrę. Przez cały pobyt na nige-ryjskiej ziemi, sprzęt wędruje „incognito”, przy pomocy naszej ambasady i mieszkających w mieście Polaków. Jest tu stan wyjątkowy, który wprowadził pułkownik Gowon. Nie ma lekko…

– Ghana. Ziemia, strumienie, łąki, busz są tu własnością szczepów. Wódz szczepu rozdziela dobra. Władza jest bezpośrednia i absolutna, to znaczy ważniejsza niż państwowa, a nawet wojskowa. Ghanki zgrabne i ładne, z na-tury uśmiechnięte. Wspaniale tańczą. Mogłem się o tym przekonać kręcąc w Akrze krótki filmik „Tańczący kościół” (Eden church).

– Secandi Takoradi. Do kabiny wślizgnął się kilkunastoletni Ghańczyk. Chciał, żebym coś mu sprzedał. Koszulę, buty, sweter, kurtkę. „Nie mam nic do sprzedania” powtarzałem. Wtedy chłopak zaproponował. „Massa, nie chcesz nic sprzedać, to kup moją siostrę. Na trochę. Ona nie jest stara, ma dwanaście lat i duże piersi”. Pokazałem mu drzwi. Wyszedł zawiedziony. Nic nie kupił, nic nie sprzedał.

– Strzępy rozmów pokładowych, litania zarzutów marynarskich: upada wartość zawodów marynarskich; popłaca wygodnictwo i cwaniactwo; brak obowiązkowości i ambicji bycia lepszym; jak dalej tak będzie, handlowej marynarki w Polsce nie będzie.

– Płyniemy w głąb lądu. Droga do Port Harcourt to odnoga Nigru – rzeki, która jak rozczapierzone palce dłoni wpada do Zatoki Gwinejskiej. Nasz palec nazywa się Bony. Po obu stronach poczerniałych brzegów busz, niewielkie osady Ibo, a ponad palmami pióropusze ognia roponośnych wież wiertniczych. Nafta, powód sporów i walk, które kosztowały już setki tysięcy ofiar. Pilot „Łodzi” kapitan Wajda powiedział, że w czasie

Page 38: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

37

„secesji biafrańskiej”, która była wojną o ropę, zdarzała się nawet zupa z wroga.

– Port Harcourt. Port lądowy, jedno z większych miast buntującej się prowincji Biafra. Goście kapitana MS „Łódź” sprezentowali mi maczetę (mam ją do dziś). Cie-kawe gdzie została wyprodukowana ? Chociaż na stalowym ostrzu wizerunek krokodyla uzupełnia napis: „Chrocodyl matchets in Nigeria N 741” nie jest tajemnicą, że Polska eksportuje tutaj broń palną i broń białą – tzn. maczety !

– Za pieniądze koncernów naftowych, zwłaszcza Shella, zbrojone są oddziały kryminalistów, którzy „pilnują porządku”. Póki Nigeria jest jednym z waż-niejszych obszarów wydobywczych, śmierć niewinnych ludzi będzie chlebem powszednim. Roponośne tereny należą do szczególnie zdegradowanych. Katastrofa ekologiczna spowodowana jest wyciekami ropy, co widać gołym okiem na poczerniałych brzegach rzeki Bony. Protesty miejscowej ludności z plemienia Ibo kończą się najczęściej unicestwieniem protestujących. „Po-rządek przecież musi być !”

– Zastanawiam się jakie będą efekty naszych afrykańskich doświadczeń. Wy-muszona konspiracja w niektórych krajach, nie będzie na ekranie widoczna. A kręcimy w warunkach często ekstremalnych. W emocji, przy wewnętrznych oporach, żeby nie powiedzieć strachu.

– Prawie dwa miesiące poza domem. W drodze. W naszej trzyosobowej ekipie filmowej problemy. Wysokie temperatury, jeszcze większa wilgotność i za-grożenia miejscowe spowodowały, że operator – Wiesiek A. – przechodzi fizyczne i psychiczne załamania. Odmawia pracy na lądzie. Kręcimy często na dwie kamery tylko z Waldkiem – asystentem –, który sprawia się bez zarzutu i wykazuje dużo inwencji. Wiesiek rozkleja się. Afryka nie jest dla słabych psychicznie.

– Oparci o pusty blat barku w statkowej messie, siedzą koło siebie pierwszy oficer i pierwszy mechanik MS „Łódź”. Siedzą w milczeniu. Zapytałem: Gniewacie się? Jeden z nich odpowiedział: „Dobrze jest czasem pomilczeć koło przyjaciela”.

– Wracamy. Dunkierka, (Paryż) Amsterdam.

Page 39: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

38

– 21 marca. Znowu w Szczecinie. Moje dziewczyny coraz bliżej. Od najstarszej do najmłodszej. Dzięki nim jestem szczęśliwy. A Afryka! Zaledwie zacząłem ją poznawać, rozumieć.

– 22 marca. Dzień urodzin córki. Kończy cztery lata. Jestem w domu. Asia: „tatusiu, tatusiu, tak cię kocham”.

* * *

Filmy: „Polska za Cape Verde” i „Trzydziestolatki” zostały pokazane w telewizji pod koniec 1974 roku.

Tylko cztery i aż cztery

Kilka lat filmowego bezrobocia. Aktywność realizatorska podcięta w okresie płodności!

Z pomocą przyszli koledzy z branży teatralnej: aktor Janusz Rafał No-wicki, Henryk Giżycki – dyrektor teatru dramatycznego w Kielcach i Andrzej Ochalski – kierownik literacki tej sceny. Dzięki nim, przy wsparciu szefa Zespołu „Profil” Bohdana Poręby, wsiąkłem w atmosferę sceny i kulis teatralnych. W podniecający trud, nieznane emocje.

Doświadczeń było tylko cztery i aż cztery. Miałem szczęście, bo mogłem inscenizować utwory, które były mi bliskie klimatem i wymową. W sezonach – 1978 i 1979 na scenie kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego: „Zabawa jak nigdy” Williama Saroyana i „Największa świętość” Jona Druce, a w krakow-skim Teatrze Ludowym (1980-1983): „Nadspodziewany początek bankietu” Jacka Stwory i „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego.

Niezależnie od treści i bardzo różnych form zapisu, moje o nich myślenie, a także przesłanie reżysersko-inscenizacyjne, najlepiej wyrazić mogą sentencje autorskie, zapisane w teatralnych programach. Utożsamiam się z nimi.

„Największa świętość” (premiera – lipiec 1979 r.)Jon Druce:

„ ...uważam za świętość ziemię, na której żyję.A jeśli ta świętość została pogwałcona, chociaż bez mojej winy, dotyczy to także mnie”. „ ...ważne jest nie to, jak długo się żyje, ale jak się żyje”.

Page 40: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

39

„Nadspodziewany początek bankietu” (premiera – czerwiec 1980 r.)Spektakl dedykowany budowniczym Nowej Huty.

Jacek Stwora:„ ... Zarysowano tu tylko okresy ludzkiegożycia, lecz z małych ziarenek piaskupowstały nieprzebyte pustynie i niezbadane dna oceanów. Niechże wolno będzie powrócić nietrwałą pamięcią do drobnych ułamków tamtych lat, na znikającą ścieżkę czasu; wiadomo, jaka jest cena początków każdej drogi”.

„Rozmowy z katem” (premiera – luty 1983 r. )„Łatwo jest mówić o Polsce ,trudniej dla niej pracować,jeszcze trudniej umierać,a najtrudniej cierpieć”.

(wyryte przez bezimiennego więźnia w betonie celi w Al. Szucha)

Z Józefem Tejchmą negocjacje grudniowe

Był piątek – 11 grudnia 1981 r… Rozpoczynały się negocjacje pomiędzy rządem, a związkami zawodowymi

z branży kultura i sztuka. Rządowej stronie przewodził wicepremier, zarazem minister Kultury i Sztuki Józef Tejchma, stronie związkowców Jan Budkie-wicz – przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Kultury i Sztuki. Spotkaniu inauguracyjnemu któremu, jako gospodarz Urzędu Rady Ministrów przewodniczył wicepremier, obejmowało sprawy proceduralno-terminowe oraz zakres upoważnień do podejmowania decyzji. Obrady plenarne mieliśmy pro-wadzić przemiennie Tejchma i ja. Uzgodnione zostało, że ze względu na zapalną w kraju sytuację, protokół uzgodnień i prawdopodobny protokół rozbieżności zostaną podpisane najpóźniej do końca grudnia 1981 r…!

Kilka miesięcy wcześniej (28 marca), ku zaskoczeniu wielu, a także mo-jemu, Nadzwyczajny VII Zjazd Związku Zawodowego Pracowników Kultury i Sztuki wybrał na swojego przewodniczącego - bezpartyjnego, niepokornego, reżysera filmowego.

Marcowa temperatura była wrząca. W ten ukrop wchodziłem dobrowol-nie, mało tego – z nadzieją. W sferze kultury, na zmiany oczekiwały przede

Page 41: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

40

wszystkim swoboda twórczej wypowiedzi, prawodawstwo i mecenat państwa na rzecz ubożejącego środowiska. Sprawy trudne politycznie, społecznie i materialnie. Do rozwiązania ich potrzebna była wyobraźnia, wyczulenie społeczno-kulturowe. Przy głośnym nacisku „solidarnościowej konkurencji”, uważałem, że w naszym postępowaniu zachowane muszą być rzeczowość i uparta cierpliwość.

Wracając do grudnia… Pierwszymi obradami kierował Józef Tejchma, drugimi… do drugiego spotkania oczywiście nie doszło, bo trzynastego wpro-wadzony został stan wojenny.

Stanowisko związkowe o najistotniejszych problemach kultury i sztuki (opracowane przez Zespół Ogólnopolskiej Komisji Współpracy Branżowych Związków Zawodowych), nim doczekało rozpoczęcia negocjacji z rządem, przez cały listopad 1981 r. „prześwietlano” w KC PZPR. Wyraźną obstrukcję partyjną pomógł przełamać grudniowy termin opozycyjnego Kongresu Kultury Polskiej i ówczesny minister ds. związków zawodowych – Stanisław Ciosek, do którego zwróciłem się o pomoc.

Nasze opracowanie (wraz z załącznikiem omawiającym akty prawne, które trzeba zmienić) obejmowało dziewięć grup tematycznych w trzech rozdziałach:

1. Baza, organizacja i zasady finansowania kultury.2. Kadry kultury.3. Sprawy socjalno-bytowe pracowników kultury.Odtwarzając klimat negocjacji, wspominam merytoryczność wypowiedzi

i życzliwy stosunek stron. W dużej mierze sprawiła to tonacja prowadzenia obrad, którą wytworzył Józef Tejchma.

Wynikało to z jego osobowości i charakteru, ale też faktu, że był w prawach kultury osobą kompetentną, rozumiejącą problemy i znaczenie poruszanych zagadnień. Znał z autopsji niedostatki i nienormalności stykając się z nimi na posadach rządowych jak też wcześniej, w działalności Związku Młodzieży Wiejskiej „WICI”.

Warto podkreślić, że już po wprowadzeniu stanu wojennego i zawieszeniu działalności związkowej, niektóre nasze postulaty starał się wprowadzić w życie.

To on doprowadził do spełnienia jednego z naczelnych dezyderatów:„Cele i metody realizacji polityki kulturalnej powinny być wypracowywane

i ustalane przez samych ludzi kultury – pedagogów, naukowców, twórców i prak-tyków, a także społeczników reprezentujących organizacje związkowe i polityczne. W celu umożliwienia im spełniania tej funkcji, należy powołać do życia wybieralną, a nie mianowaną Radę Kultury Polskiej”.

Page 42: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

41

I Narodowa Rada Kultury powstała – na mocy ustawy z 4 maja 1982 r. – pod przewodnictwem prof. Bogdana Suchodolskiego. Wypełniała nałożone na nią zadania przez dwie, niesłychanie trudne kadencje. Niestety rząd premiera Tadeusza Mazowieckiego zlikwidował Radę, przekazując jej członkom 6 marca 1990 r. krótkie… „Dziękuję”…

Mam okazję co pewien czas spotykać Tejchmę. Gdy rozmawiamy o czasie przeszłym, o tym co trzeba zachować, co w sferze kultury ważne, mam poczucie wspólnoty myśli. Tejchma nie był nigdy ortodoksem. Przeszłość pozwala mu patrzeć na świat i ludzi (także opisywać) w sposób, który cechuje osobowości z wyobraźnią.

Nasze ludzkie BYĆ

Papież-Polak, Jan Paweł II, odbył 104 pielgrzymki, w tym 8 do Polski. Przed jedną z nich, w 1991 roku, ku swojemu zaskoczeniu dostałem od ministra Kultury i Sztuki - Marka Rostworowskiego i duszpasterza środowisk twórczych – ks. Wiesława Niewęgłowskiego, zaproszenie do udziału w spotkaniu z Janem Pawłem II w Teatrze Wielkim w Warszawie.

Potwierdziłem chęć udziału. W upalne popołudnie 6 czerwca, na godzinę przed spotkaniem zjawiłem się na placu Teatralnym. Na zaproszonych oczekiwała niespodzianka. Z dwóch stron Teatru Wielkiego do drzwi wejściowych ciągnęły się ponad 100 metrowe kolejki vipowskich gości. Przesuwały się bardzo wolno, bo w drzwiach teatru ustawiono bramki wykrywające przedmioty niebezpieczne. Kroczyłem między dwoma tęgimi biskupami. Wycierali pot narzekając, że na spotkanie z Ojcem Świętym muszą stać w kolejce. I to w upale … „Jakby tu coś dawali” mówił młodszy: „jest nasz, a sprawdzają jak obcych” dopowiadał drugi, wkładając do ust orzeźwiającego miętusa.

Sala była przepełniona. Miałem dobre miejsce, niecałe dwadzieścia me-trów od honorowego fotela, ustawionego na pomoście wkraczającym w rzędy widowni.

Jakie było to spotkanie ? Jakby w „przelocie” bardzo intensywnej marsz-ruty… Wewnętrzna energia przebiła widoczne zmęczenie. Wola apostoła, który chce być wśród ludzi i komunikować im swoją prawdę.

Wyciągnięty z Internetu tekst wystąpienia przypomina:Na początku słowa grzecznościowych podziękowań wypowiedziane pod

adresem Marka Rostworowskiego, ministra Kultury i Sztuki (syna znanego pisarza), odniesienie do spotkania z wiernymi w Koszalinie, wreszcie wątek

Page 43: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

42

o talencie: – „Człowiek urzeczywistnia siebie, spełnia siebie, przekraczając siebie. W tym potwierdza się jego osobowa tożsamość, a zarazem boski rys człowieka” – mówił Karol Wojtyła.

Całe spotkanie trwało nieco ponad godzinę. Sporo czasu zajęła część artystyczna, fragmenty „Halki” wykonane przez śpiewaków i tancerzy Teatru Wielkiego.

Co mi pozostało po spotkaniu z Janem Pawłem II w ten upalny dzień czerwca Anno Domini 1991?

„… każdy bez wyjątku dysponuje nade wszystko jednym: uniwersalnym talentem, którym jest nasze człowieczeństwo, nasze ludzkie „BYĆ” (esse)”.

Sejmowa wyliczanka – emocje nie do wyliczenia…

II Kadencja Sejmu RP. Jestem związkowym posłem SLD z Warmii i Ma-zur. Oto przykłady mojej poselskiej aktywności:

Debaty plenarne Sejmu:– koordynacja projektów ustaw – 6– sprawozdawca projektów ustaw – 4– wystąpienia w imieniu Klubu SLD – 6– wystąpienia związkowe i indywidualne – 14– oświadczenia i zapytania poselskie – 14

Komisje, zespoły i grupy poselskie:– Czynny udział:a) w ponad 260 posiedzeniach komisji Sejmowych: Kultury i Środków Przekazu, Mniejszości Narodowych i Etnicznych; Budżetu i Finansów;b) w ponad 100 spotkaniach i posiedzeniach zespołów parlamentarnych – posłów związkowych (od października 1996 jako członek Prezydium

Zespołu) – ds. osób niepełnosprawnych;c) Prezydium Unii Międzyparlamentarnej oraz grup bilateralnych: – polsko-kazachstańskiej (przew. grupy) – polsko-izraelskiej – polsko-cypryjskiej;

Page 44: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

43

d) wystąpienia i wnioski komisyjne m.in. w sprawach: – budżetu Ministra Kultury i Sztuki, Polskiej Agencji Prasowej, Krajowej

Rady Radiofonii i TV, budżetu wojewodów i gmin.

Łącznie: 446 spotkań z wyborcami,423 dyżurów poselskich,151 wypowiedzi na tematy społeczne i kultury dla prasy, radia i TV.

Emisariusze nienawiści

Oświadczenie w sejmowej debacie plenarnej – 20.05.1997 r.:

Pani Marszałek! Wysoka Izbo! Niektóre media podały, że w kilku punktach Warszawy postanowiono zbie-

rać egzemplarze nowej Konstytucji, aby – jak oświadczyli jej „zbieracze” – oddać Konstytucję na przemiał.

„Zbieracze” nawiązują w ten sposób do zatrważających przejawów nieto-lerancji, wręcz barbarzyństwa.

Nawiązują do roku 391, kiedy to fanatyczny tłum w Aleksandrii zniszczył bibliotekę pogańską założoną przez króla Egiptu Ptolomeusza, zwanego zbawcą. Ogień strawił wówczas kilkaset tysięcy zwojów, intelektualną spuściznę starożytnego Egiptu, Grecji i Rzymu.

„Zbieracze” Konstytucji odkurzają doświadczenia III Rzeszy, której pretorianie palili niewygodne książki na stosach. Przypominają także praktyki stalinowskiej cenzury, której urzędnicy kierowali na przemiał antysocjalistyczne wydawnictwa.

Historia miewa powroty i powtórki. Nawiązując do niszczenia eg-zemplarzy uchwalonej Konstytucji RP, emisariusze nienawiści kontynuują tradycje szlacheckich sobiepanków – tych od liberum veto – którzy 206 lat temu sprzeciwiali się uchwaleniu Konstytucji 3 Maja. Też w imię najwyższych świętości, potwierdzonych wkrótce targowickim spiskiem przeciwko reformom Sejmu Czteroletniego.

Dzisiaj, szermując imieniem Pana Boga, konstytucyjne odwołanie się do Jego prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, „zbieracze” chcą oddać na makulaturę.

Page 45: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

44

Współcześni potomkowie targowiczan, lżąc dorobek konstytucyjny żerują na ludzkiej niewiedzy. Czynią to z pełnym wyrachowaniem, wiedząc, że 50% Polaków w ciągu roku nie bierze do ręki żadnej książki, nie tylko słownika czy encyklopedii, ale i taniego romansu, nawet książeczki do nabożeństwa.

Wysoka Izbo!Wierzę, że moi rodacy odrzucą rozgrzeszane, a nawet błogosławione

kłamstwa. Wierzę, że społeczny instynkt, serce, rozum i uczciwość będą ponad demagogią, egoizmem i nienawiścią. Ponad hańbiącymi odruchami rzucania Konstytucji Rzeczypospolitej na przemiał.

Aniołowie ponad podziałami

– Nie wiem czy ja o nią, czy ona o mnie się ocierała. Właściwie to wszystko jedno. Śmierć. Dawała oznaki istnienia kilka razy, bardzo namacalnie. Jaką w tych sytuacjach pełnił rolę anioł stróż, nie wiem. W każdym razie mogę stwierdzić że czuwał lub miałem szczęście.

Pierwszy raz we wrześniu 1939 r., w Radości pod Warszawą. Wojska hitlerowskie oblegały miasto. Pilot samolotu z czarnymi krzyżami wypatrzył na piaskowej wydmie dwóch chłopców budujących zamek. Zaczął pikować. Jeden z pięciolatków wołając „mamo, mamo samolot” popędził do pobliskiego domu. Drugi na piasku został. Po zrzuconej z samolotu bombie, na miejscu dziecięcej budowli powstała głęboka wyrwa. Tym, który się uratował, byłem ja.

– Kilkanaście lat później. W Krynicy Morskiej, nad dwoma uczniami elbląskich liceów musiały czuwać dwa anioły. Najpierw, gdy ratowałem kolegę, we wzburzonym Bałtyku, i sekundy później, kiedy o mały włos sam nie zosta-łem topielcem. Ciągnąłem do brzegu tonącego Alka, który po jakimś czasie puścił moje ramię. Ale ja – zalewany przez agresywne fale – zamiast powietrza łykałem wodę. Podduszony, szedłem już na dno. Gdy stopa dotknęła piasku, resztką sił odbiłem się, a życzliwa tym razem fala, wyrzuciła ciało na płyciznę. Dłuższy czas leżałem na brzegu, zwracając morzu wypitą wodę. Że było groź-nie, świadczył fakt utonięcia w tym samym czasie naszego rówieśnika. Od tego dnia zacząłem wodny żywioł szanować. Nie bać się, lecz szanować. Z Alkiem Przybylskim co pewien czas widujemy się. Mieszka na warszawskim Bemowie. Jest pułkownikiem WP w stanie spoczynku.

– Nocny ekspres z Warszawy do Wrocławia i Polanicy Zdroju. Śpię na dolnym łóżku sypialnego wagonu, które nie ma ochronnych pasów. Gdzieś pod Trzebnicą, elektrowóz ekspresu wpada na pozostawiony przy zwrotnicy

Page 46: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

45

tył wagonu towarowego. Hamowanie, łomot. Siła bezwładności rzuca o prze-ciwległą ścianę przedziału. Na materacu, z poduszką i kocem, które krępują i równocześnie osłaniają głowę. Uderzam w ścianę, przy której stoją metalowa drabinka i stołek. Materac, poduszka, koc amortyzują uderzenie. Bez ich otuliny wyposażenie przedziału było gotowe zamienić się w szczególny rodzaj gilotyny. Wygrzebuję się spod krępujących „amortyzatorów”, wyskakuję przez okno na tory. Elektrowóz z wagonem towarowym tkwią w wysokopiennym, żelaznym uścisku. W ciemności słychać krzyki, jęki, płacz, ale nikt nie zginał. Uratował się nawet maszynista, który po włączeniu hamulców, zdążył z elektrowozu wyskoczyć.

Kiedy po kilkunastu godzinach okrężnej jazdy dotarłem do Polanicy, oczekujący na stacji gospodarz festiwalu Stefan Milka, powtórzył udzieloną mu przez zawiadowcę informację: „Była na trasie katastrofa, ale ubytku w masie ludzkiej nie zauważono…” Jury Festiwalu Pol-8 rozpoczęło pracę w pełnym składzie.

– Ghana. Delektowałem się pływaniem na długich, majestatycznych falach oceanu. Nie zdawałem sobie sprawy, że zaczyna się odpływ, który w Zatoce Gwinejskiej jest szybki i intensywny. Chciałem dopłynąć do lądu, nie mogłem. Na wodzie nie było nikogo. Serce podeszło pod gardło .Chwila strachu. Utonąć tu? Nonsens, bzdura. Głośno powiedziałem: „uspokój się durniu”. Wykorzystanie grzbietów fal kierujących się ku brzegowi, a przede wszystkim narzucony sobie spokój, synchronizujący rytm pracy rąk i nóg, pozwalają dzisiaj o tym wspominać.

– Pod Mszczonowem, w poślizgu na oblodzonej szosie, nie mając wpływu na obracający się samochód, wylądowałem po drugiej stronie „Gierkówki”. Jadący od Warszawy TIR z przyczepą, nie był w stanie zahamować. Uderzył i ściął tył służbowego „Poloneza”. Tuż za słupkiem i plecami kierowcy - czyli moimi. Kiedy wrak samochodu został ściągnięty do garażu przy „Pałacyku” na Lwowskiej, księgowa Federacji pani Stasia Gontarczyk zawołała: „prezesie, na kolanach do Częstochowy. Uratował pana cud”. Faktycznie, śmierć przeszła dziesięć centymetrów za plecami.

– Na płycie lotniska zagrzebskiego, w wypadku samolotu „Air France” mogło zginąć wielu. Na szczęście kraksa zdarzyła się podczas szybkości rozbie-gowej i do tragedii nie doszło. Paradoks, mogłem przenieść się do innego świata, a tymczasem – parę dni później – razem z redaktorem Henrykiem Zielińskim uratowałem tonącego. Był nim skotłowany przez fale Adriatyku mój dziekan, reżyser Jerzy Bossak.

Page 47: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

46

– Początek roku 1997 r. Razem z Władysławem Bułką - kolegą z poselskiej ławy – jedziemy do Lidzbarka Warmińskiego. Zmierzch. Władek urozmaica jazdę opowiadaniem dowcipów. Zna ich mnóstwo, zwłaszcza góralskich. Jest przecież posłem z Żywca.

Jedziemy dosyć wolno, wąską szosą żłobioną lodowymi koleinami. Za Dywitami szosa łukiem prowadzi pod górkę. Właśnie w tym łuku samochód wpada w poślizg i dachuje w głębokim rowie wypełnionym śniegiem. Dziwne uczucie, gdy się wisi na pasach głową w dół. Znajome wnętrze pojazdu wygląda zupełnie inaczej niż na co dzień, w pozycji standardowej.

Ani Władkowi ani mnie nic się nie stało. Natomiast maska, dach i drzwi „Peugeota” nadawały się na złom. Chociaż w wypadku uczestniczyli dwaj po-słowie lewicy, aniołowie czuwali, ponad podziałami! Może z ich woli, w miejscu wypadku doznaliśmy też wiele ludzkiej życzliwości.

* * *

Według encyklopedii: „Anioł – istota duchowa, zajmująca w hierarchii bytów miejsce pośrednie między Bogiem i ludźmi. Aniołowie poruszają gwiaz-dami i pilnują wszystkich elementów wszechświata. Na ziemi mogą wpływać na losy narodów i kształtowanie społeczności ludzkich.”

Według najstarszych przekazów „moce” powołane przez Boga z chwilą kreacji świata, w momencie oddzielania światła od ciemności. Wspaniale to przedstawiają freski w kopule „Genesis” bazyliki San Marco w Wenecji.

Prywatni „półkownicy”

Na jednej z półek domowej biblioteki, zbiór kilkunastu teczek. Nowele i scenariusze, które przez część życia, były moją pracą i pisarską przygodą.

Podobne losy nowel, scenariuszy, filmów i „współwinni” niespełnionych inicjatyw.

Nazwiska znakomite i mniej znane, których współautorstwo nie przebiło wyobraźni oceniających decydentów. Argumenty różne, wynik tożsamy! Vis maior. Czas przeciekł...

A oto ślady zestrojenia z indywidualnościami pióra: Andrzej Czarski, Zbigniew Łenka, Franciszek Przybyłowski – współau-

torzy scenariuszy „Przyczółek miłość” wg opowiadań „Dzieje frontowej miłości”,Eugeniusz Daszkowski – „Do portu przeznaczenia” nowela marynistyczna,

Page 48: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

47

Jan Dobraczyński – „Marphy co chwytał na lasso dziewczęta” scenariusz wg powieści tego autora „Błękitne hełmy na tamie” ,

Jarosław Iwaszkiewicz – nowela TV w/g opowiadania „Jadwinia”,Janusz Meissner – scenariusz „Widoczność zero” na podstawie powieści

„Żądło Genowefy” i „L-jak Lucy” ,Janusz Rolicki – „Czworonogi”, „Poseł” – scenariusze na podstawie

głośnych reportaży, Jerzy Salecki – „Sztandar” – szkice serialu TV,Henryk Żwirko – scenariusz „Żwirko i Wigura”,a także kilkanaście osób – w tym ks. Bronisław Bozowski – których życio-

rysy i wspomnienia pozwoliły mi napisać scenariusz o tragicznym losie uczniów szkoły polskiej w Villard de Lans w1944 r., na wzgórzu Vercors pod Grenoble.

„Vercors” to nie jedyny projekt jednoautorski.Leżą na półce:„Wypukłość obrazu” – scenariusz fabularnego filmu kinowego,„Zobaczyć siebie” – scenariusz fabularnego filmu kinowego,„Zaczarowana grusza” i „Spowiedź” – adaptacje z cyklu klasyka światowa

w/g „Dekamerona”,„Na zielonej Ukrainie” – tryptyk TV o wywózkach Polaków do Kazachstanu. Jest także szkic literacki Jana Himilsbacha „Rozwałka” i scenariusz

byłego sekretarza KC PZPR, Ryszarda Frelka, o roku 1956 – o rozwiązaniu ZMP. Scenariusz, którego nie chciałem realizować, bo był zakłamany. Władze nie mogły darować odmowy realizacji „dzieła” towarzysza sekretarza i przez kilka lat żadnych filmów nie robiłem. (Szczęście, że mogłem reżyserować w teatrze).

Uzupełniając scenariuszowych „półkowników”, spoczywa w piwnicy zrea-lizowana część filmu kinowego „Obrazki z życia” pt. „Wesele i pogrzeb”. Nowela, chociaż na kolaudacji Zespołu uznana za najlepszą, w wyniku porozumienia szefa Zespołu Andrzeja Wajdy i wiceministra ds. kinematografii Mieczysława Wojtczaka, została z filmu usunięta, pod pretekstem, że „szkaluje wieś polską”. A wszystko dlatego, że odszedłem z Zespołu „X” Wajdy do Zespołu „Profil” Poręby”…

Najsmutniejsze było to, że kazano wszystkie tzw. „materiały wyjściowe” zniszczyć. Zaalarmowany przez montażystkę filmu Barbarę Kosidowską, wynio-słem z Wytwórni przy Chełmskiej kopię roboczą, którą do dzisiaj przechowuję. „Wesele i pogrzeb” chociaż realizowane w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku, nie straciło nic na aktualności.

Page 49: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

48

Kolaudacja w TVP zatrzymała dokumentalny filmik „Dejmani”. To, co załoga MS „Łódź” uznała za prawdziwie trafną interpretację pracy na morzu, gdy rytm życia wyznacza jakość i czas posiłków, red. Mariusz Walter i potaki-wacze z komisji oceniającej uznali za bezideową propagandę.

W łańcuszku „półkowników” ma swoje miejsce „Tańcząca msza”. Doku-mentalny materiał filmowy z mszy kościoła anglikańskiego w Akrze. Skonden-sowany przebieg nabożeństwa, podczas którego obrządek religijny i czytanie biblii przerywane są śpiewem i tańcami przy akompaniamencie orkiestry dętej. Muzycy grają motywy nowo orleańskiego jazzu w tempie narzuconym przez młodego perkusistę. W przestronnym baraku – kościele, leżące na klepisku deski sprężynują i wyginają się w jazzowym rytmie tańczących. Radość, ekstaza! Bo taniec jest tu wszystkim:

– Co robić gdy się jest szczęśliwym? Tańczyć!– Co robić gdy się jest smutnym? Tańczyć! – Co robić gdy się oczekuje daru dobrego Boga? Tańczyć!

Póki...

Odwiedziłem mojego przyjaciela Jurka Porębskiego na Mazurach. Po szpitalu i domowej wegetacji na warszawskim MDM-ie powędrował nad jezioro Rekowe. Tam, w swoim drewniaku, przeczekać chce letni skwar.

Jurek zapytał czy mam zdjęcia z Radości, z lat naszych studiów?Uruchomiła się odłożona płytka pamięci. Radość – podstołeczna miejscowość, kiedyś letniskowa. Lata 1953-

54. Po całodziennych zajęciach na Uniwerku wieczorne jazdy, z prowizo-rycznego dworca Warszawa-Śródmieście. Trzysta metrów od budowanego Pałacu Kultury i Nauki. Wieczór po wieczorze rozsypujące się iskry spawów na wysokościach. Imponujące tempo wznoszenia niecodziennej budowli. A u podnóża daru „Wielkiego Brata” parterowa Ściana Wschodnia. Witry-na kapitalistycznych inicjatyw ludzi zaradnych. Przed ruszeniem pociągu patrzymy na dwa światy.

Do „naszej” willi w Radości wkraczaliśmy ze współlokatorem Wojtkiem Siudą bezszmerowo, bo gospodarze chodzili spać z kurami. Buty do ręki i po schodach na pięterko. W skarpetkach czasem bez. Stancja u państwa Kras-sowskich. Dziesięć minut marszu od stacji w stronę Zbójnej Góry. Niewielki pokoik między dwoma stryszkami. Z balkonikiem. Przy ścianach pokoju dwa metalowe łóżka. W kącie na stołku miska i wiadro z czystą, bardzo miękką

Page 50: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

49

wodą. Szafa, stolik, dwa ogrodowe krzesła. Warunki podobne do więziennych, ale „cela” z osobistego wyboru. Z widokiem na smaczny ogród owocowy. Raj zapachów wolności.

A jeszcze na parterze – powtarzające się spojrzenia na kuchnię. Czy gospodarze „nie zapomnieli” schować chleba i pachnącego skwarkami smalcu. By ubytek wiktuałów nie był znacząco widoczny, zjadaliśmy po jednej kromce. Kromeczki chudzieńkie, smalcu co kot napłakał, ale nastrój lepszy. Zwłaszcza gdy popitka herbaciana dopełnia spożyte kalorie. Korzystaliśmy „z okazji”, bo stypendium 210 zł (na II roku 260 zł) pozwalało jeść śniadania w uniwersyteckim barze mlecznym po 3-4 zł, zapłacić za uczelniane obiady 110 zł miesięcznie, kupić okresowy bilet kolejowy i ... Zapłatę za stancję – 150 zł – regulowała po połowie zrzutka naszych matek.

W zależności od potrzeb, wpływów z prac dorywczych i zasileń rodzinnych, realizowaliśmy wydatki ekskluzywne: papierosy, skarpetki, lekarstwa, jakieś „procenty”... Tak, czy inaczej złotówek na kolacje brakowało, co wpływało na zachowanie modelowej linii ciała. Od święta apetyty zaspokajały przesyłane z domów paczki. Wśród mieszkańców akademików następowało wówczas ogólne podniecenie, bo paczki były dobrem wspólnym.

Zdarzało się – najczęściej nałogowym palaczom – że rezygnowali ze śniadań lub obiadów. Na moim roku kilkunastu delikwentów uzupełniało statystyki przychodni przeciwgruźliczych. Źle było z higieną osobistą. Kąpiel nie stanowiła wówczas obowiązującej ablucji. I nie ze względu na wstręt do wody, ale możliwości wannowo-prysznicowe. Na niektórych głowach fryzjerzy odkrywali bezskrzydłe owady czyli wszy. Częsta była grzybica, świerzb i dziury na dziurze w ustnych jamach. Różne oblicza miało budowanie socjalizmu!

Seria odbitek z radościańskich imienin Jerzo-Wojciechowych. Dwudzie-stolatki skaczące po drzewach, kolejka do przyzagrodowej „sławojki”, cennego przybytku przedwojennej cywilizacji premiera-generała.

Odkurzona płytka odtwarza przeszłość trochę bez składu i ładu. Czas poplątał sytuacje, miejsca, okoliczności. Warszawa i Radość już inne. „Sławojka” przeobraziła się w toaletę.

Pałac Kultury i Nauki nadal panuje nad miastem. Stał się symbolicznym zabytkiem. Pan minister Radek Sikorski wspaniałomyślnie chciałby dar Wiel-kiego Brata zburzyć. Przy okazji i moje (nasze) – wspomnienia. Zabytkowe, ale wciąż żywe. Póki...

A zdjęcia? Są. Na papierze i w zeskanowanych zasobach komputerowych. Czekają na publiczne ukazanie.

Page 51: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

50

Jurek nawet w jeziorowej głuszy, oddycha przy pomocy tlenowych apa-ratów. Ma ich dwa – stacjonarny i przenośny. Są konieczne do wsparcia pracy niepełnych czterdziestu procent płuc. Pozostała część to nikotynowa maziaja...

Posługa

Posługa, to pojęcie spotykane najczęściej w języku religijno-kanonicznym. Stosując je do siebie, mógłbym napisać: trzydzieści trzy lata posługi ludziom z „parafii” kultura i sztuka.

Od końca marca 1981 r. – roku pamiętnego – osiem razy byłem wybierany na lidera związkowców kultury i sztuki w Polsce. W czasach upadającego ustroju Polski Ludowej, w okresie tworzenia drapieżnego kapitalizmu, (z wejściem RP do Unii Europejskiej), po dzień dzisiejszy, gdy na karku już dziewiąta dziesiątka.

Te trzy dekady można potraktować dwojako: lakonicznie, dokonując faktograficzno- historycznego skrótu lub pisząc szczegółową relację z przebiegu 11 tysięcy dni. Ale jak mówić, pisać, żeby nie być posądzonym o megalomanię, samochwalstwo ?

Nie porywam się na szczegółowe opisy i interpretacje zdarzeń, w których występowałem w jednej z ról głównych. Pojęcia posługi czy służby były i są dla mnie pojęciami szerszymi. Obejmującymi sferę wrażliwości i wyobraźni, sposób wykonania i skutki tego, co jest urzeczywistniane.

Posługa związkowa. Ważne, ale nie jedyne zaangażowania. Byłem rów-nolegle członkiem Narodowej Rady Kultury; służyłem mieszkańcom Warmii i Mazur jako poseł na Sejm RP II kadencji, zaś warszawiakom – wypełniając obowiązki rajcy miasta. Od powstania Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych w Bytomiu-Szombierkach, w jego gremiach.

Zasada „nie wychylać się” była mi obca. Przysparzało to uznania, ale też często boleśnie raniło. Nic więc dziwnego, że do remanentu posługi wpisać trzeba kłopoty naczyń połączonych, wpływających na rozum, wrażliwość, odpor-ność. Zawał dolnej ściany serca. Razy dwa. Karetka, szpitale, koronarografie, sprężynkowo-balonikowa angioplastyka. Siedem tabletek przypominających dzień po dniu, żeby trochę zwolnić. Ale czy koń zaprawiony do pokonywania toru przeszkód może się zadowolić miejscem w stajni ?

Posługa trwa...Dociekliwy publicysta czy historyk może o tym kiedyś napisze. Materiały

są w zasięgu ręki. Co pozostanie w ludzkiej pamięci ? „Czy prawda jest córką czasu?”

Page 52: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Nasiąkania c.d.

Do wnuków Kacpra, Piotra, Kamili i Emila – list nie wysłany:

Patrzę jak rośniesz, jak pytasz z ciekawością:dlaczego? po co? kiedy?Przyswajasz słowa nowe,znaczenie ich poznajesz. To nic, że „r” wciąż nie brzmi. „lowel”, „Kacpel”, „poploszę”,są lównie plawomocne. Chcę żebyś wiedział, jak dumny jestem, że cząstka mnie jest w Tobie. Kiedyś, gdy lata pierwszebędziesz wspominać,ufam że duma moja z Ciebiestanie się Twoją ze mnie.Odczujesz też radośćz każdego: po co? kiedy?Swojej córeczki, synka.Niby paw napuszony że geny Twoje żyją!I moje też...

Page 53: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

52

Krystyn Wiktor DąbrowaUrodzony 25.II.1934 r. na Podlasiu w Sytkach koło Drohi-czyna. Po studiach na Wydz. Dziennikarskim UW pracował w redakcjach „Fakty”, „Odnowa”, „itd.” Brał też udział w tworzeniu nowej organizacji młodzieżowej ZMS; został sekretarzem, a później I sekretarzem KW ZMS w Warszawie. Na I roku studiów wstąpił do PZPR. W latach 1960-1967 zastępca kierownika i kierownik wydziału w KW PZPR w Warszawie, a następnie I sekretarz KD Warszawa--Śródmieście. W latach 1969-70 I sekretarz ds. prasowych w Ambasadzie PRL w Pradze (CSRS). Od 1971 r. praca w wydz. Organizacyjnym KC PZPR (zastępca kierownika i kierownik wydziału oraz redaktor naczelny czasopisma „Życie partii”).Od lutego 1980 do października 1982 r. I sekretarz KW w Krakowie. Po odwołaniu z tej funkcji w stanie wojennym, od 1983 do 1987 r. radca w Ambasa-dzie PRL w Bukareszcie (Rumunia). Poseł na Sejm PRL. Rozwiedziony. Syn – Krzysztof. Wnuki: Kacper i Kajtek. Ostatnio również prawnuk – Ksawery, syn Kajtka i jego żony Joanny.

Wybrałem politykę

Przyznaję – jestem leniwy. Ale nie tylko dlatego – w prezentacji samego siebie na użytek naszej „księgi wspomnień” – obficie posługuję się wcześniej napisanymi, a nawet już publikowanymi tekstami, tylko nieco zmienionymi dla potrzeb kolejnej edycji „Grzesznych – niezlustrowanych”. Robię to również dlatego, bo uważam, że bardziej wiarygodne są teksty pisane bliżej opisywanych wydarzeń, niż te które przepuszczane są przez coraz gęstszy filtr transformacji ustrojowej, jak enigmatycznie określa się okres budowy kapitalizmu w Polsce.

Nie piszę tu życiorysu. W najogólniejszym zarysie zawarty on jest w za-łączonej notce biograficznej. Tak się złożyło, że dziennikarzem byłem niewiele lat, a moje życie zawodowe związane było raczej z działalnością na polu polityki.

Do polityki trafiłem, pracując etatowo jako dziennikarz w tygodniku „Odnowa” i „itd.”; przez społeczną działalność w Związku Młodzieży Socjali-stycznej, który w gorących latach 1956-57 współtworzyłem m.in. w Warszawie i Wrocławiu. Potem był, już po siedmioletniej pracy dziennikarskiej, paroletni epizod pracy na stanowisku sekretarza i I sekretarza warszawskiej organizacji

Page 54: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

53

ZMS. Tam zetknąłem się z wieloma prominentnymi działaczami partyjnymi i państwowymi, m.in. z marszałkiem Marianem Spychalskim, prof. Oskarem Lange (wybitnym ekonomistą, wiceprzewodniczącym Rady Państwa), gen. Mieczysławem Moczarem (ministrem Spraw Wewnętrznych).

Poznałem też wielu przyszłych opozycjonistów, m.in. Jacka Kuronia (który był naszym ZMS-owskim lektorem), Andrzeja Zakrzewskiego - późniejszego ministra w Kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy i ministra Kultury w rządzie Jerzego Buzka, a także bardzo młodego wówczas Adama Michnika, który przewodniczył Klubowi Poszukiwaczy Sprzeczności.1

Byłem wówczas również radnym Stołecznej Rady Narodowej, prze-wodniczącym Komisji Sportu i Turystyki i z tego tytułu w 1966 r. prze-wodniczyłem delegacji St. RN do Hamburga. Był to mój pierwszy wyjazd „na Zachód” i pierwszy kontakt oficjalny warszawskiej Rady Narodowej z władzami Hamburga rządzonym przez socjaldemokratów. Wtedy właśnie, przygotowując się do tego wyjazdu poznałem Zenona Kliszkę, który zechciał mnie zobaczyć i poinstruować. Jemu też, po powrocie, złożyłem obszerne sprawozdanie na piśmie.

W 1966 r. uznałem, że młody już nie jestem, chciałem wrócić do prasy, ale „wylądowałem” w Komitecie Warszawskim PZPR, a w lutym 1968 r. wybrano mnie I sekretarzem Komitetu Dzielnicowego Warszawa-Śródmieście, największej „powiatowej” organizacji partyjnej w kraju, liczącej ponad 40 tysięcy członków, obejmującej m.in. większość centralnych instytucji. Poznałem wówczas osobiście całą czołówkę działaczy partyjnych i państwowych z Władysławem Gomułką, Józefem Cyrankiewiczem, Piotrem Jaroszewiczem.

Nawet w spokojnych czasach, właśnie ze względu na instytucje centralne ( uczelniami na szczęście zajmował się Komitet Warszawski i Centralny) był to teren dla I sekretarza KD niebezpieczny. Wszystko co się tam robiło, dotykało interesów różnych ważnych ludzi. Rzecz w tym, że – jak pamiętamy – 1968 rok do spokojnych nie należał.

Nie podejmuję się w tym miejscu oceny bardzo złożonego zjawiska po-litycznego i socjologicznego, jakim był okres tzw. wydarzeń marcowych, które zresztą trwały wiele miesięcy. Opinie na ten temat są rozmaite i zależą od politycznych poglądów oceniającego. I o mnie różne na ten temat wygłaszano

1 W wydanej w 2009 r. książce Adama Friszke „ANATOMIA BUNTU – Kuroń, Modzelewski, Komandosi”, znalazłem szereg informacji o moich kontaktach z Michnikiem, o których już nie pamiętałem. M.in. dowie-działem się, że Michnik na swoim procesie w 1969 r. powoływał się na moją pozytywną opinię o Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności.

Page 55: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

54

opinie. Nie zamierzam się wybielać. Byłem wówczas gorącym zwolennikiem odmłodzenia kadr partyjnych i państwowych, uważałem, że partia jest za ma-ło mobilna, za mało zdyscyplinowana, że jest w niektórych swych ogniwach przeżarta rewizjonizmem. Rewizjonizm zaś pojmowałem w sposób uproszczo-ny, tak, jak uczono nas o nim na Wydziale Dziennikarskim UW w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Nie dostrzegałem chociażby tego, że ta rozprawa z rewizjonizmem wyjaławia intelektualnie i ideologicznie partię. Nie uległem jednak amokowi „antysyjonistycznemu”. Przy rozpatrywaniu spraw personal-nych na posiedzeniach egzekutywy KD i w Dzielnicowej Komisji Kontroli, nie używało się u nas argumentu narodowościowego. No, ale tak piszę teraz. A jak to formułowałem wówczas, w 1968 r.?

„Realna siła rewizjonizmu w naszym kraju polegała na tym, ze udało mu się w pewnym okresie osłabić czujność partii, zająć ważne pozycje w niektórych ogniwach frontu informacji i propagandy, że z tych dogodnych pozycji udawało mu się, częściowo skutecznie, utrudniać działania partii, rozbrajać ją, wprowadzać w błąd opinię publiczną.(….) Niektórzy towarzysze przy tej okazji usiłowali ekspo-nować syjonizm jako główne niebezpieczeństwo grożące partii.(….) Z poglądami tymi prowadziliśmy wydaje się skuteczną polemikę.(….)Stanowczo przeciwni jesteśmy nie tak dawnym jeszcze praktykom, gdy żydowskie pochodzenie było gwarantem partyjności i dawało określone immunitety. Ale nie będzie również nigdy w naszej partii świadectwo chrztu dowodem patriotyzmu ani wizytówką socjalistycznego zaangażowania.”

Rzecz jasna, chcąc – nie chcąc, narażałem się wielu prominentom, a jak mi mówiono, szczególnie wszechwładnemu wówczas w sprawach kadrowych Zenonowi Kliszce.2 W rezultacie otrzymałem polecenie zrezygnowania z funkcji I sekretarza KD i wysłano mnie do ambasady w Pradze, gdzie pracowałem jako I sekretarz ds. prasowych. Było to w niewiele miesięcy po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji i stłumieniu Praskiej Wiosny. Nie kochano nas tam wówczas, trzeba się było szybko nauczyć języka czeskiego, bo z polskim, a jeszcze bardziej z rosyjskim, w niektórych redakcjach nie chciano ze mną rozmawiać.

2 Wiąże się z tym zdarzenie późniejsze. W czasie wizyty w Pradze (1970), Kliszko podszedł do mnie i biorąc pod rękę spacerował ze mną koło budynku ambasady tłumacząc powody odwołania mnie ze Śródmieścia. W pewnym momencie podszedł do nas Marian Renke, wówczas zastępca kierownika wydz. Zagranicznego KC i opacznie tłumacząc sobie moje z Kliszką spacery, zwrócił się do niego ze słowami:„chciałem was poinformować, że Krystyn to mój wychowanek” (nawiązując do czasu, gdy był I sekretarzem KC ZMS). Na to Kliszko, ze złością, bo w tej rozmowie nie byłem potulnym słuchaczem, odparował: „To go źle wychowaliście”.

Page 56: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

55

Pragą byłem zauroczony. Mieszkałem w samym jej centrum, przy Prasznej Bramie. Całe popołudnia i wolne dni spędzaliśmy z żoną i synem na włóczę-gach po Starym Mieście. W sierpniu 1969 roku obserwowałem na ulicach Pragi starcia demonstrantów z milicją w pierwszą rocznicę wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego do CSRS. Cały ten dzień spędziłem wśród manifestujących. Z dyplomatycznego punktu widzenia było to naganne, ale we mnie zwyciężył wówczas reporter.

W Pradze byłem niespełna dwa lata. Nadszedł grudzień 1970 roku. – tragiczne wydarzenia w kraju, na Wybrzeżu. Chociaż z oddali – przeżywałem je bardzo mocno. Polała się przecież krew.

W pierwszym dniu 1971 roku zatelefonował do mnie, znany mi jeszcze z Uniwersytetu i później z Komitetu Warszawskiego, Zdzisław Żandarowski, który właśnie został kierownikiem Wydziału Organizacyjnego KC: „Wracaj – jesteś tu potrzebny.”

Tak zaczęło się moje prawie dziesięć lat w KC

* * *

W KC miałem dobre i złe okresy, co związane było zazwyczaj z lepszą lub gorszą sytuacją w kraju. Lata siedemdziesiąte nie były przecież ani ciągiem klęsk i zapaści, ani pasmem sukcesów. Miałem szczęście do szefów: Edwarda Babiucha i Zdzisława Żandarowskiego. Dawali mi dużą samodzielność i chronili przed różnymi atakami – bo trudno się było na tym stanowisku nie narażać.

Wydział Organizacyjny nazywany był „wydziałem matką”. W jego gestii były tzw. sprawy wewnątrzpartyjne, rady narodowe, związki zawodowe, a przez pewien czas także sprawy młodzieży oraz sportu. Moim „oczkiem w głowie” były informacje na temat nastrojów oraz politycznych, społecznych i gospo-darczych wydarzeń w kraju. Zbierane one były przez terenowe instancje partyjne, u nas zestawiane i dostarczane prawie codziennie a czasem kilka razy dziennie, członkom kierownictwa partii i państwa. Gdy później, w latach przełomu, pytano mnie wielokrotnie, czy kierownictwo miało pełną informację o sytuacji, wydarzeniach i nastrojach społecznych, to przynajmniej jeśli idzie o lata siedemdziesiąte, mogłem z całym przekonaniem twierdzić, że taką wiedzę miało. Inna rzecz, czy wyciągało z niej właściwe wnioski.

Chociaż w ciągu tych prawie dziesięciu lat pracy w wydziale, w którym było około 60 etatów i przewinęło się setki pracowników, to prawie wszystkich wspominam dobrze, a z wieloma do dziś jestem w bliskim kontakcie. Chciałbym

Page 57: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

56

dodać, że przez pewien czas zastępcą kierownika tego wydziału był nasz kolega ze studiów – Marek Jurkowicz.

W latach 1973-75, jeszcze jako zastępca kierownika wydziału byłem jednocześnie redaktorem naczelnym miesięcznika „Życie Partii”.

Jeśli zaś chodzi o moje nastroje związane z pracą w „Białym Domu”, jak wówczas nieco ironicznie nazywano budynek KC, to w miarę awansowania i poznawania tajników sprawowania władzy, narastała we mnie frustracja po-wodowana świadomością, że sprawy kraju idą w złym kierunku, a także coraz gorzej znosiłem dworską atmosferę panującą na „szczytach władzy”. Nastroje te skumulowały się we mnie przed i w trakcie VIII Zjazdu partii. I choć wielu uważało, że to ja tym Zjazdem manipulowałem (publicznie oskarżał mnie o to, na posiedzeniu plenarnym KC, Mieczysław Moczar), chciałem jak najszybciej odejść z KC. Zaraz następnego dnia po Zjeździe zgłosiłem to Zdzisławowi Żan-darowskiemu z prośbą o umożliwienie mi pracy w terenie – wszystko jedno gdzie.

W rezultacie, po trzech dniach, zostałem wezwany do Edwarda Gierka, który ku mojemu zaskoczeniu, zaproponował mi przejście do pracy w Krako-wie na stanowisko I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego. Nie liczyłem na tak prestiżowe województwo również dlatego, że jak słyszałem, Gierek podejrzewał mnie – i słusznie – o udział w zorganizowaniu „rewolty” sekretarzy KW przeciw Piotrowi Jaroszewiczowi, co doprowadziło do jego rezygnacji ze stanowiska premiera. Po latach, czytając „wywiady – rzeki” Edwarda Gierka („Przerwana dekada”) i Piotra Jaroszewicza („Przerywam milczenie”) przekonałem się, że obaj wiedzieli o moim w tej „rewolcie” udziale.

* * *

23 lutego 1980 roku, na dwa dni przed moimi urodzinami, Komitet Krakowski zaakceptował mnie na stanowisko I sekretarza Komitetu Krakow-skiego PZPR. Formalnie rzecz traktując – w stosunku do stanowiska kierownika wydziału Organizacyjnego KC – nie był to awans. Był za to większy stopień sa-modzielności. A ponadto do Krakowa zawsze żywiłem duży sentyment. Miałem tam trochę rodziny ze strony ojca, a sam ojciec, uczeń gimnazjum w Brzesku, wyruszył z Krakowa na legionową „przygodę” Pierwszej Wielkiej Wojny.

W Krakowie, oprócz ludzi znanych mi wcześniej z kontaktów służbowych, był kolega z naszego roku na wydziale dziennikarskim UW – Zbyszek Jabłoński, wówczas pułkownik i komendant wojewódzki MO. Szkoda, że przed stanem wojennym został z tego stanowiska odwołany, bo jak mi tłumaczył wicemini-

Page 58: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

57

ster Spraw Wewnętrznych, gen. Władysław Pożoga – „był za miękki”. Moje odwołania od tej decyzji nic nie dały – komendant wojewódzki MO nie był „w nomenklaturze Komitetu”. Był w Krakowie, w „Dzienniku Polskim” również drugi kolega ze studiów – Adam Teneta. Pewnego razu na jakimś burzliwym zebraniu, gdy byłem ostro atakowany przez „partyjny beton”, przysłał mi liścik ze słowami uznania i poparcia.

Zresztą środowisko krakowskie przyjęło mnie nadspodziewanie dobrze. Tak jak mój poprzednik, Kazimierz Barcikowski, należałem do organizacji partyjnej w wydziale Wielkich Pieców Huty im. Lenina. Byłem tam dość czę-stym gościem i to nie tylko w dzień, ale zachodziłem tam także w nocy i gada-liśmy z nocną zmianą, przy błyskającym z pieca ogniu, o polityce, codziennych kłopotach, sytuacji w Krakowie i Nowej Hucie. Tam także zawarłem znajomość z dwoma hutnikami, znanymi później powszechnie jako pierwszy i trzeci prze-wodniczący OPZZ – z Alfredem Miodowiczem i Józefem Wiadernym. Z dużymi obawami, bo zdawałem sobie sprawę z mojej niewielkiej wiedzy ekonomicznej, ale musiałem wejść również w środowisko dyrektorskich potentatów przemysłu i budownictwa. Zastałem zresztą sporą ich reprezentację w składzie Komitetu Krakowskiego. Wiele się od nich nauczyłem.

Bardzo mi zależało na dobrych kontaktach ze środowiskami intelektu-alnymi. Już po kilku dniach po objęciu funkcji I sekretarza, spotkałem się ze wszystkimi rektorami krakowskich uczelni, następnie z krakowskim oddziałem PAN. Częste były też, ludzi z tych środowisk, wizyty u mnie w Komitecie. Bywali w Komitecie rektorzy wszystkich krakowskich uczelni, a ja też ich odwiedzałem. Chyba jako pierwszy złożył mi – z własnej inicjatywy – wizytę sam mistrz Krzysztof Penderecki, z którym spotkałem się również później, w stanie wojennym.

W stanie wojennym moimi gośćmi w Komitecie byli również m.in: Wisława Szymborska, Stanisław Lem, profesorowie Jan Błoński, Henryk Markiewicz i Antoni Podraza – zastanawialiśmy się nad sposobem przełamania niechęci ówczesnego dyktatora prasy, Stefana Olszowskiego, do „odwieszenia” czaso-pisma „Pismo”, na czym bardzo zależało krakowskim intelektualistom.

Bardzo sympatycznie wspominam kontakty i kształcące dla mnie rozmo-wy z innymi bezpartyjnymi krakowskimi autorytetami, profesorami: Karolem Estreicherem, Aleksandrem Krawczukiem, Mieczysławem Klimaszewskim (który, namówiony przez nas, został przewodniczącym Krakowskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu), Jerzym Szablowskim, który został moim zastępcą w Radzie Narodowej. Również w składzie Komitetu Krakowskiego PZPR była

Page 59: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

58

spora reprezentacja tych środowisk. Z przedstawicieli nauki – profesorowie: Roman Ney, Hieronim Kubiak, Barbara Nawrocka – Kańska, Marian Stępień; ze środowisk kultury – Jerzy Trela, Edward Lubaszenko, Jerzy Krasowski, Ma-rian Konieczny, Antoni Hajdecki; ze środowiska dziennikarskiego – Władysław Machejek, Dorota Terakowska, Helena Lazar, Andrzej Urbańczyk, Maciej Szumowski; z wydawców – Andrzej Kurz.

Miałem w Krakowie trochę szczęścia i każdy na moim miejscu mógł je mieć, gdyby chciał korzystać z tego, że jest w tym mieście mnóstwo ludzi mą-drych i ciekawych, z których wiedzy i inteligencji można korzystać. Byli tacy w aparacie Komitetu Krakowskiego, ale byli przede wszystkim poza nim i poza partią. Cała sztuka pracy przywódcy partyjnego w tamtym czasie polegała na tym, żeby umieć znajdować z nimi kontakt. Ja go szukałem jeszcze przed „Sierp-niem” i miałem dobrych „przewodników” po Krakowie, takich jak ówczesny redaktor naczelny „Gazety Południowej” – Zbigniew Regucki czy faktyczny mój zastępca w Komitecie – Jan Broniek, a także Tadeusz Hołuj, pisarz, prezes Klubu „Kuźnica” i wielu innych. Nie ukrywam, że gdy usłyszałem, że ktoś mądry i z autorytetem wygłasza o mnie nieprzychylne opinie, to starałem się z nim spotkać, przekonać, przyciągnąć do współpracy. Tak było np. z Hieronimem Kubiakiem, który ponoć miał dużo do mnie zastrzeżeń, a po rozmowie ze mną zgodził się zostać przewodniczącym Komisji Wniosków przed IX Zjazdem, członkiem egzekutywy KK. Podobnie było z rektorem UJ prof. Józefem Gierow-skim, z którym starłem się kiedyś ostro w dyskusji, a który w stanie wojennym podjął moją ofertę współpracy dla dobra uczelni i studentów3.

Nadeszły letnie miesiące burzliwego 1980 roku. W Krakowie strajki, zapoczątkowane w lubelskim i na Wybrzeżu, rozpoczęły się stosunkowo późno, bo dopiero od 20 sierpnia. Do połowy września strajkowano (poza jednym zakładem) raczej krótko, od paru godzin do paru dni i strajki odbyły się w ok. 50. zakładach. Na początku września zaczęły tworzyć się struktu-ry nowych „samorządnych, niezależnych” związków zawodowych (nazwa „Solidarność” przyszła później). Na czele ich władz stanęli autentyczni przywódcy strajkowi, przeważnie robotnicy. Przewodniczącym małopolskiej „Solidarności” został robotnik z Huty im. Lenina – Stanisław Zawada. Nie na długo. Wewnętrzne spory i polityczne intrygi doprowadziły do usunięcia go już po kilku miesiącach.

3 Rok po moim odejściu z Krakowa otrzymałem w Bukareszcie list od rektora UJ, prof. Gierowskiego w którym m.in. napisał: „…dobrze pamiętam, jak wiele zrobił Pan dla Krakowa i naszego środowiska szkół wyższych. Jeżeli powoli krzepnie nowa postać uniwersytetu, jest to w dużym stopniu Pańska zasługa.”

Page 60: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

59

* * *

Sytuacja we władzach małopolskiej „Solidarności” nie była dla mnie sprawą obojętną4.

Jacek Kuroń w „Gwiezdnym czasie”, książce pisanej prawie na gorąco w stosunku do dziejących się wydarzeń, relacjonując fakt usunięcia Stanisława Zawady ze stanowiska przewodniczącego małopolskiej „Solidarności” – pisał m.in. „Zawadzie zarzucano głównie nielojalność, ataki na KOR i wzorem par-tyjnej propagandy – na współpracowników KOR-u(....) Atakowali go również za umiarkowanie i za bliskość z komitetem wojewódzkim partii, który był jednym z liberalniejszych, skłonniejszym do rozmów. Myślę, że w tym czasie zaczęły się już kształtować w partii struktury poziome i Kraków szedł dalej na porozumienie niż Fiszbach w Gdańsku. Tak, że mnie akurat rozmowy Zawady z Krystkiem Dąbrową nie przeszkadzały, a nawet dobrze o nim świadczyły.”

I cytat drugi – z artykułu Anny Bikont i Pawła Smoleńskiego w „Gazecie Wyborczej” (27-28 czerwca 1992 r): „Dąbrowa chętnie przyjmował Zawadę w ko-mitecie. Rozmawiał, wyjaśniał, przekonywał. Uwiódł. Tak robotnik z taśmy wchodził na salony władzy – mówi Lesław Maleszka,(....) działacz krakowskiej posierpniowej opozycji, Solidarności naziemnej i podziemnej, chodząca encyklopedia tamtych czasów.

– Zawada mówił, że interesuje go czysty Związek, robotniczy, bez polityki, KOR-u , KPN-u, który nie będzie wchodził w konflikt z partią – wspomina (w tym samym artykule) Jan Lityński.”

Ta druga opinia Maleszki – (dziś już wiemy, że był to TW i z zapałem, ale nie za darmo, pracował dla SB) opakowana została we wręcz korupcyjną otoczkę. Tak więc np. – mówił – że Dąbrowa dał Zawadzie samochód z kie-rowcą, który miał – proszę zwrócić uwagę na dwuznacznik – „spełniać wszelkie zachcianki przewodniczącego”.

Natomiast opinie ówczesnych, strajkowych działaczy „Solidarności” bliższe były opinii Jacka Kuronia i temu, o czym wspominał w cytowanym artykule Lityński. Jedna z najbardziej radykalnych działaczek nauczycielskiej „Solidarności” Maria Sierotwińska, w rozmowie z dziennikarzem tygodnika „Perspektywy” mówiła w końcu października 1980 r. m.in.: „Stosunki z władzami miasta układają się znakomicie. Naprawdę. Odczuwamy autentyczną pomoc.(....) Trzeba powiedzieć, że władze przestrzegają porozumienia gdańskiego.”

4 Ten fragment, to nieco dostosowany do tego rodzaju publikacji, tekst mojego wystąpienia na sympozjum „Kraków 1945-89.Dzieje-Społeczeństwo-Kultura” zorganizowanym przez „Kuźnicę” 14.06.2008 r. Tekst tego wystąpienia opublikowało „Zdanie” w numerze 1-2 z 2009 r.

Page 61: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

60

W grudniu 1980 r. w redakcji „Gazety Południowej” odbyła się rozmowa w której uczestniczyli, najbardziej wówczas prominentni, przywódcy krakowskiej „Solidarności”: Andrzej Borzęcki, Andrzej Cyran, Mieczysław Gil i przewodni-czący Komitetu Robotniczego Hutników – Władysław Hardek. Zastanawiali się m.in. dlaczego w Krakowie „Solidarność” jest mniej wojownicza niż w kraju. Opinie wszystkich dyskutantów zgodne były ze sformułowaną przez wiceprze-wodniczącego Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego „Solidarności” (MKZ) Andrzeja Cyrana konkluzją: „Tak czy owak – o spokoju w Krakowie nie przesądziło stanowisko „Solidarności”. Nie jesteśmy bowiem ani lepsi ani gorsi od innych grup związkowych w Polsce. Przesądziło stanowisko niektórych ludzi z kręgów władzy.”

Pamiętajmy jednak, że wszystko to działo się w określonej sytuacji. Nie muszę chyba omawiać jej szczegółowo, więc tylko w kilku punktach:

W Krakowie: – byliśmy po serii ekonomicznych strajków trwających – jak już pisałem – od

20 sierpnia do połowy września 1980 r., strajków raczej krótkotrwałych, obejmujących nieco ponad 50 zakładów pracy;

– powstał już w Krakowie Niezależny Samorządny Związek Zawodowy i ukon-stytuowały się jego krakowskie władze, które złożyły wizyty – przedstawiły się (w następującej kolejności): mnie, czyli I sekretarzowi KK PZPR; Metropo-licie, kardynałowi Franciszkowi Macharskiemu; prezydentowi Krakowa. Już w październiku 1980 r. do nowego Związku deklaracje złożyło prawie 170 tysięcy pracowników tj. 30% ogółu zatrudnionych, a w apogeum – w 1981 r. do „Solidarności” należało już ok. 340 tys. pracowników, czyli ok. 63% za-trudnionych;

– mieliśmy do czynienia z fatalną sytuacją w przemyśle, budownictwie nie tyle z powodu krakowskich strajków, ale dlatego, że znacznie intensywniejsze i dłuższe strajki w innych rejonach kraju pozbawiły nasz przemysł i budow-nictwo dostaw wielu surowców i półproduktów;

– zupełnie naturalne, w sytuacji społeczno – politycznych zawirowań, nastroje podenerwowania i niepewności mieszkańców Krakowa i województwa po-głębiane były różnego rodzaju trudnościami codziennego bytowania: groźbą przewidywanego niedostatku dostaw ciepła do mieszkań, fatalną sytuacją na rynku artykułów spożywczych i innych artykułów codziennego użytku. Krakow-skie, jeśli idzie o artykuły spożywcze, nie było samowystarczalne, obniżenie bądź przerwanie dostaw z innych regionów było dla nas katastrofą. Proszę mi wierzyć – nie ideologiczne, nie polityczne sprawy, ale troska o codzienne

Page 62: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

61

zaopatrzenie rynku, stołówek pracowniczych, szpitali i przedszkoli zajmowały nam w Komitecie Krakowskim, najwięcej czasu i starań;

– wreszcie bardzo trudna i złożona była sytuacja w formalnie prawie 98 tysięcznej wojewódzkiej organizacji partyjnej, w której 28.742 członków już w listopadzie 1980 r. zapisało się do „Solidarności”. Nie to jednak było problemem. Proble-mem, rzecz jasna upraszczając, była utrata zaufania, jak to się wtedy mówiło, „dołów partyjnych” do przywódców partii, nawet więcej – formułowane były wobec wielu z nich żądania pociągnięcia do odpowiedzialności karnej za sytuację w jakiej znalazły się społeczeństwo, partia i państwo .

Te nastroje i krytyczne oceny przenosiły się na wszystkie partyjne instancje i dotyczyły rzecz jasna także Komitetu Krakowskiego i jego przywództwa oraz komitetów dzielnicowych, miejskich, gminnych. Pamiętajmy, że już 5 września 1980 r. nastąpiła zmiana na stanowisku I sekretarza KC, a z KC usuniętych zostało kilku innych czołowych działaczy partii. Był to przykład i inspiracja dla tych, którym wydawało się, że trudne społeczne problemy można załatwić zmianami personalnymi. A demokracja nie zawsze sprawiedliwie wyrokuje. Przez jej wyborcze sito nie przeszło i u nas wielu cennych działaczy. Jak mi przypomniał niedawno, mój ówczesny zastępca - Jan Broniek, po Konferencji Krakowskiej, w rezultacie demokratycznych wyborów, z całej dotychczasowej egzekutywy KK pozostaliśmy tylko my dwaj. Podobnie było w niektórych komitetach dzielnicowych. Przez wszystkie lata 80., ale ze szczególną inten-sywnością w latach 1980-81, trwały w partii poważne rozbieżności co do oceny społeczno-politycznej sytuacji i jej przyczyn; w sprawie stosunku do „Solidar-ności”; w sprawie sposobów wyjścia z kryzysu ekonomicznego, politycznego i moralnego; w sprawie strategii i taktyki oraz metod działania partii.

Byliśmy tych sporów aktywnymi uczestnikami. Te cytowane wcześniej pozytywne opinie działaczy „Solidarności” na nasz

temat, były rezultatem naszej świadomej – z pewną przesadą nazwę to – strategii działania, którą przyjęła egzekutywa Komitetu Krakowskiego już następnego dnia po podpisaniu „porozumień gdańskich”, którą publicznie ogłosiliśmy i uchwaliliśmy, na zebraniu plenarnym Komitetu w dniu 10 września 1980 r.

Wypowiedzieliśmy się wówczas publicznie w wielu sprawach, które po-zornie dotyczyły partii, ale w istocie odpowiadały zgłaszanym wówczas postu-latom ogólnospołecznym. Tak więc wypowiedzieliśmy się przeciwko łączeniu funkcji partyjnych i państwowych i w związku z tym zapowiedzieliśmy i niedługo potem zrealizowaliśmy, moją rezygnację z funkcji przewodniczącego Rady Narodowej i odpowiednio – wymusiłem rezygnacje I sekretarzy miast i gmin

Page 63: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

62

z funkcji przewodniczących rad. Wypowiedzieliśmy się przeciwko obligatoryj-nemu przewodnictwu I sekretarzy KZ konferencjom samorządu robotniczego. Zapowiedzieliśmy ostrą walkę z wszelkimi patologiami szczególnie we władzach partyjnych i administracyjnych i działania takie podjęliśmy, co zaowocowało licznymi zwolnieniami ze stanowisk, „procesem myślenickim” i kilkunastu aresztowaniami dyrektorów i naczelników. Jednakże, w całym okresie 1980-81, jak słusznie zauważył prof. Chwalba w „Dziejach Krakowa”, „Zmiany we władzach partyjnych i administracyjnych Krakowa, inaczej niż w innych miastach Polski, nie były dokonywane pod presją ulicy. Nie zanotowano też strajków, któ-rych celem byłyby zmiany personalne. Nie zdarzały się wywózki <na taczkach> działaczy partyjnych i dyrektorów przedsiębiorstw”.

Już wówczas Komitet Krakowski wsparł zgłoszony postulat „Kuźnicy”, by pilnie odbyć nadzwyczajny Zjazd partii. Zapowiedzieliśmy i zrealizowali-śmy wiele zmian, jak na tamte czasy odważnych, w funkcjonowaniu partii i jej aparatu. Np. upowszechnienie tajności wyborów w partii i ograniczenie tzw. nomenklatury stanowisk. Znacznie dalej w demokratyzacyjnych propozycjach i częściowej ich realizacji poszliśmy później, w wyniku prac Krakowskiej Komisji Przedzjazdowej kierowanej, jak wspomniałem, przez prof. Hieronima Kubiaka.

Najważniejsze jednak w przyjętych 10 września decyzjach było opowie-dzenie się Komitetu Krakowskiego w trzech sprawach: stosunku do nowych związków zawodowych, stosunku do strajkujących, w tym strajkujących członków partii oraz w sprawie wstępowania członków partii do „Solidarności”.

Wyszliśmy z prostego założenia: jeśli robotnicze bunty, strajki uznane zostały za uzasadnione, jeśli zabezpieczeniem realizacji tzw. umów sierpniowych było istnienie legalnego, nowego (tzw. samorządnego, niezależnego) związku zawodowego, obok istniejących związków dotychczasowych, które przyjęło się nazywać „branżowymi”, to powinniśmy te nowe związki traktować jako część socjalistycznego systemu i utrzymywać z nimi partnerskie stosunki. Jeśli tak, to np. byłoby niezrozumiałe, gdybyśmy zakazali wstępowania do nich członkom partii. Zakaz taki oznaczałby, że nie są to związki zawodowe, a konkurencyjna partia polityczna. Czym politycznie jest ten nowy Związek i czy dopuszczalna jest przynależność do „Solidarności” członków partii, to był w kraju jeden z tematów spornych.

Jeśli zaś idzie o udział członków partii w strajkach, to pozwolę sobie przytoczyć jedno zdanie z mojego referatu wygłoszonego w imieniu egzekuty-wy KK: „... chociaż członek partii ma obowiązek działać na rzecz rozładowania konfliktów społecznych bez uciekania się do tej ostatecznej formy protestu, to

Page 64: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

63

wówczas, gdy strajk już wybuchł, gdy nosi on charakter walki o słuszne robotnicze postulaty, partyjny robotnik powinien być razem ze swoimi współtowarzyszami pracy, działając jednocześnie na rzecz nie formułowania postulatów nierealnych, występując przeciw hasłom formułowanym z pozycji antysocjalistycznych.”

Te nasze postanowienia były dobrze przyjmowane w „Solidarności” i w większości organizacji partyjnych. Nie zawsze dobrze wśród niektórych działaczy partyjnych w Krakowie i poza Krakowem.

Przez wszystkie miesiące 1980 r. działacze krakowskiej „Solidarności” deklarowali się jako zwolennicy socjalizmu, kierowniczej roli partii i między-narodowych zobowiązań Polski. Mówili o tym publicznie także w wywiadach prasowych, radiowych i telewizyjnych. Nie tylko zresztą działacze „Solidarności”. Także ci, którzy wówczas z całych sił, przede wszystkim intelektualnie i politycz-nie wspierali „Solidarność”. W noworocznym numerze „Gazety Południowej” redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” – Jerzy Turowicz, wyliczając warunki porozumienia narodowego stwierdził, że „zrealizowanie tych zasad w dokonującym się procesie odnowy nie stoi w żadnej sprzeczności z socjalistycznym charakterem naszego państwa oraz systemem sojuszów międzynarodowych tegoż państwa”. Przez wiele miesięcy, te deklaracje, a także umiarkowanie w działaniu MKZ, częste jego z Komitetem Krakowskim kontakty, pozwalały nam szczerze bronić krakowskiej „Solidarności” przed partyjnymi ortodoksami, szafującymi epitetami o „antysocjalistyczności” „Solidarności”.

Wspierała nas w tym krakowska prasa. Jeśli zdarzały się wypowiedzi, których nie dało się zakwalifikować inaczej, niż jako antysocjalistyczne, to uznawaliśmy je za margines bądź za indywidualny wyskok kogoś, pozostającego pod wpływem Konfederacji Polski Niepodległej lub innej politycznej organizacji opozycyjnej. W tym duchu przemawiałem na VII Plenum KC w dniu 2 grudnia 1980 r. wyrażając nadzieję na sojusz sił socjalistycznej odnowy „tych z partii i tych z Solidarności” w obronie zdobyczy ostatnich miesięcy uzyskanych „przy walnym udziale Solidarności” i przeciw tym, którym marzy się jakiś drugi etap, już bez partii.

Jak mantrę powtarzaliśmy przy tym, że odnowa bez dodatku „socjali-styczna” i bez naszej partii jest niemożliwa, co w tym, breżniewowskim wówczas czasie i regionie polityczno-geograficznym było szczerą prawdą.

Czy była to nasza, przede wszystkim moja, naiwność? Pewnie tak, ale raczej – przepraszam za kolokwializm – raczej było to „chciejstwo”. A tak na-prawdę – nie tylko naiwność i nie tylko chciejstwo. Przede wszystkim była to chęć chronienia Krakowa przed groźnymi dla jego mieszkańców gwałtownymi

Page 65: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

64

konfliktami. A o takich, z reguły zresztą przegranych przez władze, konfliktach i bijatykach dziejących się w kraju, słyszeliśmy i czytaliśmy prawie codziennie. Przypominam: najbliżej nas – Nowy Sącz, dalej – Bielsko Biała, Ustrzyki, Rze-szów, Jelenia Góra, najgroźniejsza – Bydgoszcz – i dziesiątki innych awantur. Cytowany już wcześniej wiceprzewodniczący MKZ Andrzej Cyran i pozostali działacze „Solidarności”, dyskutujący w redakcji „Gazety Południowej”, właściwie odczytali nasze intencje: nie dawać powodów do konfliktów, spory rozstrzygać w rozmowach.

Podobnie odczytywał to obserwator z zewnątrz, korespondent „Le Point” Dussard, który w artykule publikowanym 8 czerwca 1981 r. napisał, że „Soli-darność w Krakowie, mając za partnera Partię zdążającą drogą odnowy i Kościół jeszcze bardziej promieniujący , niż za czasów arcybiskupa Karola Wojtyły, oddała im inicjatywę, tym bardziej, że nie dysponuje doświadczeniem, którego jak wiado-mo nabywa się „na polu walki”. Tymczasem od września 1980 r. w Krakowie nie zanotowano poważniejszego konfliktu, ani strajku, który pozwoliłby Solidarności sprawdzić swą umiejętność i wolę działania.”

Było w tych twierdzeniach sporo dziennikarskiej przesady, bo były w Krakowie strajki i inne formy protestu, ale w żadnym przypadku nie były one spowodowane „krakowskimi przyczynami”, lecz wynikały z przyczyn ogólnopolskich lub były to „nakazane z Gdańska protesty” solidaryzujące się z kimś lub przeciwko komuś czy czemuś. Posłużę się tu przykładem nakazanego z Gdańska jednogodzinnego strajku ogólnopolskiego w dniu 3 października 1980 r. Strajk był spowodowany – jak głosiła uchwała Krajowej Komisji Koor-dynacyjnej – brakiem dostępu „Solidarności” do środków masowego przekazu; utrudnieniami w organizowaniu się NSZZ „Solidarność”. W związku z tym, 1 października zaprosiłem do Komitetu przedstawicieli MKZ, których prze-konywałem o bezzasadności strajku w Krakowie. Po godzinnej rozmowie wyszli – jak mówili - przekonani moimi argumentami, obiecując interwencję w tej sprawie w Gdańsku. Następnego dnia Zawada, Cyran, Gil i Okarmus przyszli poinformować, że niestety nie zostali zwolnieni z „dyscypliny związ-kowej”, wręczyli mi jednak pismo kończące się zdaniem: „Z uwagi na to, że wyżej wymienione przyczyny na terenie Regionu Krakowskiego występują tylko sporadycznie, MKZ Solidarności w Krakowie traktuje strajk ostrzegawczy tylko jako akcję solidarnościową.”

Jedyna groźba strajku „z krakowskiej przyczyny” dotyczyła rzekomego pobicia przez milicję tzw. plakaciarzy w grudniu 1981 r. Warunkiem rezygnacji ze strajku miała być nasza zgoda na wystąpienie przedstawiciela MKZ w tele-

Page 66: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

65

wizyjnej „Kronice”. Wbrew zakazowi centrali, w trójkę: Jan Broniek (sekretarz KK), Andrzej Urbańczyk (szef OTV) i ja zdecydowaliśmy 10 grudnia, na dwa dni przed stanem wojennym, o zgodzie na wystąpienie przedstawicieli MKZ w „Kronice”, a dyskusję poprowadził Bronisław Cieślak (filmowy porucznik Borewicz z serialu „07 – zgłoś się”). Strajk został odwołany. Nas natomiast, przed odwołaniem z funkcji, uratował chyba, jak sądzę – o paradoksie – stan wojenny.

Kilka razy wspomniałem już o wizytach w Komitecie Krakowskim przed-stawicieli MKZ i osobno także Komitetu Robotniczego Hutników. Pierwsza wizyta, to była reakcja na opublikowany w prasie krakowskiej referat egzekutywy – ten z 10 września – zawierający naszą „przyjazną doktrynę” wobec nowego Związku Zawodowego, za którą przyszli podziękować. Późniejsze wizyty były „w sprawach”, np. dotyczyły skarg na administrację lub branżowe ZZ, bądź w ramach odczuwanej przez nich konieczności wyjaśniania różnych zdarzeń. I nie zawsze były to, z mojej strony, rozmowy grzeczne. Otwarcie mówiłem im o coraz częściej zdarzających się przypadkach wychodzenia „Solidarności” poza umowy sierpniowe, o wchodzenie do ich struktur ludzi znanych z politycznej, opozycyjnej, nie związkowej działalności. Formułowałem ostrzeżenia przed po-dejmowaniem pozaprawnej działalności. Takie wizyty we wrześniu, październiku, listopadzie i grudniu 1980 r. były bardzo częste. Później stały się rzadsze, ale jeszcze przez pierwsze półrocze 1981 r. kontakty, mniej lub bardziej przyjazne, trwały. W książce Wojciecha Jaruzelskiego „Stan wojenny. Dlaczego...” znala-złem notatkę treści następującej: „Niechęć do kontaktów między ogniwami partii a ludźmi opozycji była obustronna. Wynikała z metody postępowania Solidarności, która od zarania uznawała tylko kontakty na linii administracyjno-państwowej. Wyjątkiem były kontakty Krystyna Dąbrowy w Krakowie z miejscowym zarządem regionalnym oraz Tadeusza Fiszbacha z gdańską Solidarnością.”

Zdawałem sobie sprawę z tego, że pod powierzchnią tego ruchu wciąż jeszcze mieszczącego się w ramach ustrojowych Polski Ludowej, kłębią się polityczne namiętności o zdecydowanie antysocjalistycznym i anty pezetpe-erowskim nastawieniu. Uważałem więc, że my – władza, partia – powinniśmy nie tyle potykać się z „Solidarnością” o czasami –przepraszam za wyrażenie – duperelne sprawy, ale walczyć z faktycznym politycznym przeciwnikiem o wpływ na „Solidarność”. Niestety, nie był to w partii i w kręgach decyzyjnych pogląd dominujący.

„Solidarność” była ważnym, ale nie jedynym środowiskiem społecznym, z którymi staraliśmy się umacniać bądź budować tzw. front porozumienia. Trzeba tu wspomnieć o poważnym traktowaniu przez nas współpracy ze

Page 67: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

66

Stronnictwem Demokratycznym i Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym, także ze Stowarzyszeniem „PAX” oraz z wieloma organizacjami społecznymi, młodzieżowymi, kobiecymi, a także z zupełnie wówczas nową organizacją – Polskim Klubem Ekologicznym. W tym miejscu warto przypomnieć udaną walkę – stoczoną, przy walnym udziale „Gazety Krakowskiej” – o likwidację „najbrudniejszych”, najbardziej trucicielskich oddziałów Huty Aluminium w Skawinie. W ramach tego „obudowywania” się partii ruchami społecznymi, Jan Broniek z powodzeniem odnowił i ożywił Front Jedności Narodu. Na jego czele w Krakowie po raz pierwszy stanął z naszej poręki, ale bezpartyjny – prof. Mieczysław Klimaszewski, a wśród wybranych i rekomendowanych przez liczne organizacje, w tym katolickie, członków Komitetu, również po raz pierwszy, członkowie partii stanowili trzydziestoprocentową mniejszość. Choć przedstawiciele MKZ nie weszli w skład Komitetu, jednak nie oprotestowali udziału w nim sporej grupy członków „Solidarności”. Front miał szanse stać się nie fasadową, a rzeczywistą formą współdziałania różnych sił społecznych. To działanie przerwał stan wojenny.

Wreszcie parę zdań o stosunkach z Kościołem. Już 10 września, w refe-racie egzekutywy Komitetu Krakowskiego, na który już tu się powoływałem, gdy dziękowałem różnym środowiskom i organizacjom za odpowiedzialny sto-sunek do przeżywanych trudności, powiedziałem także, że „...w trosce o spokój w mieście(....) towarzyszyło nam i pozytywnie oddziaływało na bieg wydarzeń stanowisko wielu ludzi, na niektórych innych płaszczyznach różniących się od nas poglądami – mam tu na myśli przedstawicieli Kościoła katolickiego z księ-dzem kardynałem Franciszkiem Macharskim na czele – a także reprezentantów niektórych środowisk katolików świeckich.” Wydaje się, że zostało to w Kurii Metropolitalnej dostrzeżone i życzliwie ocenione.

Z kardynałem Franciszkiem Macharskim spotykałem się w latach 1980-1981 wielokrotnie, w tym – raz z udziałem przewodniczącego Rady Narodowej Andrzeja Kurza, raz z udziałem prof. Mieczysława Klimaszewskiego i prezydenta Józefa Gajewicza, a najczęściej w „cztery oczy”. Informowałem go o ważnych dla społeczeństwa sprawach: o niebezpieczeństwach związanych z trudnościami życia w mieście, o zagrożeniach politycznych i społecznych oraz o naszych poglą-dach na sposób przeciwdziałania niekorzystnym sytuacjom, również w związku z zamiarem przeniesienia na Wawel prochów gen. Władysława Sikorskiego (którą to – naszą inicjatywę – kardynał wspierał).

Kardynał również miał do nas sprawy, na które zwracał nam uwagę – np. dotyczyło to trudnej sytuacji Kliniki Psychiatrycznej lub najczęściej uzasadnionych

Page 68: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

67

potrzeb inwestycyjnych Kościoła – tu przypominam sobie sprawę Seminarium Duchownego przy ul. Manifestu Lipcowego. Również wielokrotnie, listownie, Eminencja dziękował mi za załatwienie bądź przyspieszenie załatwiania jakichś spraw. Jego listy do mnie zaczynały się zawsze frazą „Szanowny Panie Sekreta-rzu,” i kończyły „Łączę wyrazy pełne szacunku”. Zawsze dotyczyły jakichś spraw społecznych, ludzkich, w którym władza mogłaby być pomocną. Ze swej strony nigdy – poza jednym przypadkiem - nie prosiłem kardynała o nic, wierząc, że z otrzymanych od nas informacji potrafi zrobić właściwy użytek. Ten jeden przypadek, to prośba o wpłynięcie uspokajająco na jednego z księży, który moim zdaniem zbyt aktywnie jak na duchownego, angażował się w działalność polityczną. Kardynał tę moją prośbę „odbił” w charakterystyczny dla siebie sposób: – Panie sekretarzu – powiedział – pan też ma kłopoty z niektórymi działaczami i nie zawsze udaje się panu zmienić ich postępowanie. Musiałem przyznać mu rację.5

Ze swej strony z zadowoleniem przyjąłem to, co w kazaniu w Katedrze Wawelskiej 6 stycznia 1981 r. powiedział kardynał Macharski pod adresem krakowskich władz: „Jest taki zwyczaj w Krakowie, że ten wieczór Trzech Króli przeznaczony jest w Katedrze Wawelskiej na to, żeby biskup krakowski składał życzenia temu miastu.(....)Trzeba pomyśleć, kiedy mówię miasto, trzeba pomyśleć o tych, którzy w nim polityczną władzę sprawują. Tym, którzy w tym mieście władzę sprawują bardzo gorąco życzę, żeby ją nadal, mówię nadal, w tym mieście mogę to powiedzieć – nadal sprawowali z rozwagą, z mądrością i odwagą wtedy kiedy chodzi o dobro, o dobro tego miasta, o dobro człowieka.”

Na sytuację wśród studentów „tonująco” wpływał niejednokrotnie ks. Józef Tischner. Np. w maju 1981 r. wypowiedział się zdecydowanie i na piśmie, przeciwko organizowanemu przez NZS marszowi solidarności z tzw. „ więziony-mi za przekonania”. Z tej samej okazji, duszpasterz akademicki, ks. Franciszek Płonka w opublikowanym oświadczeniu zaprotestował przeciwko użyciu mszy, po której marsz miał się odbyć, jako „elementu akcji niereligijnej”. Już wtedy ludzie Kościoła musieli zdawać sobie sprawę, że organizatorzy politycznych akcji nie zawsze będą ich słuchać. Bo ten marsz – liczebnie niewielki – jednak się odbył.

Byliśmy wciąż „poganiani” nie tylko pogarszającą się sytuacją w kraju i w Krakowie, gdzie z opóźnieniem w stosunku do kraju, ale jednak następowało

5 W 1981r. w satyrycznym skeczu napisanym dla Kabaretu Pietrzaka przez moją koleżankę ze studiów Agnieszkę Osiecką i Daniela Passenta – donos tygodnika „Rzeczywistość”- znalazło się do tego odniesienie: „Donoszę panie naczelniku (….) że Rakowski spiskuje z Bermanem, /że Dąbrowa z Macharskim kombinuje,/ i będą mieli małe-to się czuje.”

Page 69: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

68

upolitycznienie „Solidarności”, która biorąc pod parasol ochronny różne grupki opozycyjne, sama ulegała ich wpływom. Poganiani byliśmy także niecierpliwością najaktywniejszych środowisk partyjnych: „Kuźnicy”, organizacji uczelnianych, Huty im. Lenina i wielu innych, w tym krakowskich gazet. Wszystkie one żą-dały od nas wzmożenia naszej „aktywności w realizacji odnowy” i zwiększenia naszego nacisku na nie dość konsekwentną, w ich opinii, centralę partyjną. Z drugiej strony atakowani byliśmy przez tzw. „partyjny beton” m. in. w postaci Forum Katowickiego i przez niektóre inne środowiska ortodoksyjne w kraju, które zarzucały nam liberalizm, niemalże zdradę. Ze spotkań i rozmów z dele-gacjami „bratnich partii”, szczególnie KPZR i SED orientowaliśmy się, że dla nich, krytycznych w ogóle wobec PZPR, my w Krakowie byliśmy szczególnie patologicznym przypadkiem. Nie byliśmy szaleńcami, musieliśmy również ten fakt i te opinie poważnie brać pod uwagę. Stąd nasze spory z różnego rodzaju radykałami nie zachowującymi równowagi w głoszonych opiniach politycznych, szczególnie w środowisku dziennikarskim, w tym także w skądinąd z trudem chronionej przez nas „Gazecie Krakowskiej”, której bardzo nie lubił (obecnie „nawrócony” politycznie i religijnie) Stefan Olszowski.

W miarę przechodzenia „Solidarności” od etapu walki o prawa ekono-miczne, socjalne i swobody obywatelskie do etapu walki o polityczną władzę, w miarę eliminowania z władz Związku strajkowych działaczy robotniczych, my ze swoją obroną „socjalistycznej odnowy”, pozycji partii, a jednocześnie upartym, aż do Zjazdu „Solidarności”, zaprzeczaniem antysocjalistyczności krakowskiej „Solidarności”, traciliśmy kontakt z „politycznie odnowionym” MKZ i także z niektórymi przerażonymi rozwojem sytuacji środowiskami partyjnymi.

* * *

W sobotę, 12 grudnia 1981 roku od rana trwała w gmachu Akademii Górniczo-Hutniczej konferencja partyjna środowiska naukowego Krakowa.6 Atmosfera była ponura i nerwowa. Zakończyło się właśnie radomskie posiedzenie prezydium Krajowej Komisji „Solidarności” z bardzo agresywnymi postano-wieniami. Zaczynało się w Gdańsku posiedzenie plenarne Komisji Krajowej. Episkopat zaapelował do Sejmu o nie przyznawanie rządowi nadzwyczajnych pełnomocnictw. W środowiskach akademickich przerwano wprawdzie strajk studencki, ale było wiadomo, że tylko na okres ferii. Przed kilku dniami odbyła

6 Ten fragment napisałem w 1983 r. w Bukareszcie.

Page 70: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

69

się, inspirowana przez „Solidarność”, ogólnopolska konferencja rektorów, która de facto utworzyła drugi, konkurencyjny wobec Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, ośrodek władzy w środowisku nauki. Trwał wściekły atak na rektora Hebdę z Radomia. Szczególnie wredną rezolucję w tej sprawie przyjęła „Soli-darność” Akademii Medycznej w Krakowie.

W związku z tym mówiłem w swoim wystąpieniu na konferencji m.in.: Popatrzmy prawdzie w oczy: jeszcze na dobre nie wprowadzono autonomii i sa-morządu uczelnianego, a już tworzą się instytucje roszczące sobie prawo ingerencji w autonomię i samorządność. Już słyszymy głosy innych szacownych gremiów, które wydają moralne wyroki na nie lubianych przez siebie ludzi, w najlepszym stylu lat już nie siedemdziesiątych a pięćdziesiątych. Już tworzy się, w miejsce tak krytykowanej nomenklatury partyjnej, nową nomenklaturę, innej organizacji, z którą trzeba uzgadniać kandydatury, jeśli chce się uniknąć strajku. Już obecnie małe, krzykliwe grupki potrafią narzucać i wymuszać swoje stanowisko, nie licząc się z opinią większości i to w imię demokracji.

Ten fragment wystąpienia nie przez wszystkich został dobrze przyjęty. Wiedziano bowiem, że adresuję go przede wszystkim do obecnego na sali (w cha-rakterze gościa) rektora UJ prof. Józefa Gierowskiego, który przez Konferencję Rektorów wybrany został (wprawdzie zaocznie) na przewodniczącego. W związku z tym fragmentem wystąpienia podjął ze mną polemikę I sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR w Uniwersytecie Jagiellońskim – dr Kornaś i przewodni-czący Rady Okręgowej Socjalistycznego Związku Studentów Polskich – Marek Siwiec, a także sam prof. Józef Gierowski. Z trudem udało mi się przeforsować uchwałę, w której zawarty był sprzeciw wobec Konferencji Rektorów, wobec ataków na rektora Hebdę oraz potępienie strajków studenckich.

Konferencja środowiskowa zakończyła się około godziny 21.00. Byłem potwornie zmęczony i rozbity. Psychicznie czułem się fatalnie. Działania „So-lidarności” i KPN-u stały się już bardzo agresywne. Po stronie naszej „góry” też było coraz więcej niejasnych i nerwowych działań. Coraz trudniej w tej sytuacji było utrzymać jaki-taki spokój w Krakowie. Aktywizował się nasz ro-dzimy, krakowski „beton”. Aktyw partyjny albo „betonowiał” albo dla świętego spokoju podlizywał się „Solidarności”. W tej sytuacji coraz trudniej było mi manewrować. Traciłem argumenty wobec swojej „góry”, która miała do mnie coraz więcej pretensji.

Właśnie 12 grudnia z samego rana, miałem nieprzyjemną rozmowę telefoniczną z kierownikiem Wydziału Prasy KC – towarzyszem Lesławem Tokarskim. Chodziło o dopuszczenie na ekrany krakowskiej TV przedstawicieli

Page 71: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

70

„Solidarności”. Wspominałem o tym wcześniej. Towarzysz Tokarski domagał się natychmiastowego odwołania ze stanowiska dyrektora OTV Andrzeja Ur-bańczyka, zresztą członka Egzekutywy KK. Powiedziałem, że proszę bardzo, ale razem ze mną, bo to ja wyraziłem zgodę na tę audycję, a nawet osobiście omówiłem z prowadzącym ją redaktorem Bronisławem Cieślakiem jego w niej rolę. Na tym rozmowa się zakończyła, bo ja śpieszyłem się na konferencję środowiskową nauki, a mój rozmówca nie mógł przecież przyjąć mojej dymisji. Z tym wydziałem miałem od wielu miesięcy częste utarczki. Ciekawe, że nigdy nie telefonował do mnie ich szef – Stefan Olszowski, choć dochodziły do mnie wiele razy, przez osoby trzecie, jego gniewne na mój temat pomruki.

Po zakończeniu konferencji, samotnie, pieszo przez zaśnieżony Kraków, poszedłem do mojego mieszkania przy ul. Kasprowicza 15. W domu od razu rzuciłem się w ubraniu na tapczan, postanawiając sobie, że już dziś nawet nie zadzwonię do komitetu, by dowiedzieć się, co słychać. Wiedziałem, że jeśli będzie coś istotnego, to dyżurny sekretarz Komitetu Krakowskiego do mnie zadzwoni.

Poderwał mnie sygnał telefonu „WuCze” (wysokiej częstotliwości). Spojrzałem na zegarek. Była 22.30. telefonował komendant wojewódzki MO – płk. Adam Trzybiński.

– Szefie – zaczął swoim zwykłym rozwlekłym tonem – melduję, że już zaczęliśmy....

– Co zaczęliście? – przerwałem niecierpliwie. Rozmówcy nie darzyłem sympatią, byłem pewien, że śle na mnie donosy do swojej centrali.

– To sekretarz nie wie? (jakby się spłoszył, ale po chwili brnął dalej). – Zgodnie z poleceniem z Warszawy aresztujemy przywódców ekstremy opozy-cyjnej. To się dzieje w całym kraju. Mamy rozkazy. Niedługo przerwiemy łączność telefoniczną w mieście. Błagam, nie mówcie o tym nikomu do godziny 24.00.

Nie użył terminu „stan wojenny”, może go jeszcze nie znał. Nie miałem jednak wątpliwości. To było to „coś”, czego – rozmawiając w wąskich gronach – spodziewaliśmy się już od pewnego czasu i czego, trzeba przyznać, bardzo się baliśmy.

Wcześniej, 4 grudnia, odbyliśmy spotkanie krakowskich delegatów na IX Zjazd z udziałem Stanisława Kani, który już od dwóch miesięcy nie był I sekretarzem KC. Pamiętam, jak jeden z delegatów mimochodem powie-dział: „Jeśli do Polski wkroczą wojska radzieckie, to ja występuję z partii”. Zapytałem wtedy – „I uważasz, że to wystarczy dla oczyszczenia się?” Tematu nikt nie kontynuował, ale ja później często myślałem – co powinienem w tej sytuacji zrobić.

Page 72: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

71

Tego wieczoru – pamiętam dokładnie – nawet przez chwilę nie pomyśla-łem, że to może być interwencja radziecka. Miałem jakieś przekonanie, że to działanie wewnętrzne, chociaż z czerwcowych rozmów w cztery oczy ze Stani-sławem Kanią wiedziałem, że kierownictwo radzieckie było zdecydowane na wkroczenie do Polski jeszcze w 1980 roku. W pamięci miałem także niedawny list KC KPZR do polskiej partii. Nawet rozważałem, kto z naszego krakow-skiego „betonu” wyrzuci mnie wtedy z gabinetu. Bo, że Trzybiński chętnie mnie posadzi, to nie miałem wątpliwości.

Nie wiem więc dlaczego, ale byłem przekonany, ze to działanie we-wnętrzne. Może wpływ na to miała lektura zapisu z wystąpienia prof. Jerzego Wiatra w „Kuźnicy”, opublikowanego 10 grudnia w „Gazecie Krakowskiej”, rozważającego różne warianty rozwoju sytuacji w Polsce, wśród których nie było wariantu „zewnętrznego”. Ta publikacja, też była powodem telefonicznej awantury z Wydziałem Prasy KC, ponieważ prof. Wiatr wyparł się zgody na tę publikację i oświadczył, ze tekstu nie autoryzował. Ja znów naraziłem się, nie widząc w tej publikacji niczego szkodliwego, a nawet wręcz przeciwnie...

Po informacji Trzybińskiego miałem dość ponure myśli. Właściwie wszystko to, co usiłowałem w Krakowie robić, stanęło pod znakiem zapytania. Jak teraz postępować, aby nie stracić wszystkiego, czegośmy się tu w Krakowie dopracowali. Mieliśmy przecież, jako Komitet Krakowski partii sporo społecznego zaufania. Jak zareaguje społeczeństwo? Jak „Solidarność”? Jak Kościół? A partia? Wcale nie byłem pewien, że poprze „działania siłowe” bez zastrzeżeń i w całości. Nie pomyślałem jeszcze wtedy o własnej sytuacji, o możliwości odwołania bądź rezygnacji. O tym zmuszono mnie myśleć w parę miesięcy później... Miałem tylko świadomość, że oto skaczemy do basenu głową w dół, nie wiedząc, czy jest w nim woda. Ale, jakby równolegle, zapamiętałem uczucie ulgi. Tak zawsze jest ze mną, gdy staję wobec czegoś nieuchronnego, niezależnego ode mnie, choćby najbardziej niebezpiecznego.

Zdałem sobie jednocześnie sprawę z tego, że zdecydowano o tym „gdzieś”, w tajemnicy, również przede mną, bo i ten telefon od Trzybińskiego zaczął mi wyglądać na pomyłkę, na jego niewiedzę o tym, że ja mogę nie wiedzieć...

Postanowiłem pozostać tymczasem w domu. Miałem zainstalowany telefon „WuCze”, nie podlegający wyłączeniu, a jednocześnie obiecałem Trzybińskiemu, że do północy nikomu nic nie powiem. Zatelefonowałem tylko do Kazimierza Barcikowskiego, do KC. Jego sekretarka powiedziała, że go nie ma. Czy jest w domu? – zapytałem. Odpowiedziała, że nie. Więcej nie pytałem.

Około godziny 23.00 zatelefonował Andrzej Urbańczyk.

Page 73: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

72

– „Krystyn, czy coś się dzieje? Warszawska TV przerwała niespodziewanie program. Nie mam łączności z Warszawą...”

Zbyłem go byle czym: „Do niespodzianek trzeba się przyzwyczaić. Po-staram się to wyjaśnić. Zatelefonuj później...

Zadzwoniłem przez „WuCze” do Komitetu Krakowskiego. Przy telefonie był Władek Kaczmarek, sekretarz ekonomiczny KK, który następnego dnia miał jechać na czele naszej delegacji do Bułgarii. Od dwóch tygodni w Komitecie dyżurował jeden z sekretarzy KK i kilku pracowników.

Zapytałem, co słychać, odpowiedział, że nic szczególnego. Poprosiłem, by przed północą przysłał mi samochód, bo chcę pojechać do Komitetu.

Po kilkunastu minutach Władek zadzwonił, ze przyjechała towarzyszka z KC, która chce się ze mną pilnie zobaczyć (nie pamiętam jej nazwiska, wiem, ze pracowała w Wydziale Zagranicznym KC). Kazałem przywieźć ją do mnie do domu. Chciałem, przed przybyciem do Komitetu wiedzieć coś więcej. Ona jednak wiedziała mniej niż ja, a właściwie nie wiedziała nic. Po prostu, kazano jej wręczyć, mnie osobiście, pakiet z różnymi informacjami, dotyczącymi stanu wojennego.

Kilka minut po północy, już 13 grudnia, przyjechałem do Komitetu. Po drodze nie zauważyłem niczego, co by tę noc w Krakowie odróżniało od innych.

Natychmiast zwołałem dyżurnych i nie informując ich jeszcze o niczym, poleciłem wezwać z domów sekretarzy KK oraz prezydenta Józefa Gajewicza. Łączności telefonicznej już nie było. Mieliśmy tylko jeden samochód na dyżurze. Pamiętam więc, że dopiero gdzieś około godziny trzeciej zjawili się w Komitecie sekretarze KK – Janek Broniek i Franciszek Dąbrowski, przewodniczący Komisji Kontroli Partyjnej – Leonard Żukiewicz, prezydent Józef Gajewicz (nie udało się dotrzeć do przebywającego na wsi sekretarza rolnego, Józefa Gregorczyka). Nieco wcześniej, z własnej inicjatywy, przyjechał szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego płk. Ryszard Dmochowski, a później płk. Adam Trzybiński.

Wcześniej, gdzieś około pierwszej, przyszli do Komitetu Andrzej Urbań-czyk i naczelny redaktor „Gazety Krakowskiej”, Maciek Szumowski. Poinfor-mowałem ich krótko (nie używając określenia „stan wojenny” – jakoś mi to nie chciało przejść przez gardło), że władze państwowe zdecydowały się przerwać stan anarchii i w związku z tym podejmowane są pewne działania. Poradziłem im, by poszli do domów i posłuchali o szóstej rano ważnego oświadczenia (wiedziałem o tym z otrzymanych z KC informacji).

Niedługo po trzeciej rozpoczęliśmy posiedzenie Sekretariatu Komitetu Krakowskiego z udziałem Gajewicza, Dmochowskiego, Trzybińskiego.

Page 74: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

73

Trzybiński poinformował o sytuacji w mieście, o przeprowadzonych aresztowaniach. Twierdził, że nie było żadnych prób oporu, jednak niektórych planowanych zatrzymań nie zrealizowano. Część przywódców „Solidarności” ukryła się w Hucie im. Lenina i są niedostępni. Pełnej listy przeznaczonych do internowania „nie miał przy sobie”. Zresztą nigdy jej nie przedstawił. I w tym miejscu chciałbym dodać, że personalne decyzje o internowaniu nie były nigdy konsultowane z rzekomo odpowiedzialnym politycznie za wszystko Komitetem Krakowskim. O internowaniu niektórych ludzi, spoza przywódców ekstremy – bo o tych pisano w prasie – dowiadywałem się później, z próśb o interwencje, które do mnie napływały.

Tymczasem przyjęliśmy wiele postanowień, dotyczących natychmiastowego ściągnięcia do pracy całego aparatu KK i Urzędu Miasta, spotkań z sekretarza-mi dzielnic i gmin, dotarcia do sekretarzy KZ i zabezpieczenia ich obecności w zakładach, funkcjonowania handlu, komunikacji i innych miejskich służb.

W trakcie posiedzenia do komitetu przyjechał gen. bryg. Leon Sulima, który przedstawił mi się jako wojskowy komisarz województwa z ramienia Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON). Poznałem go przed kilkoma tygodniami jako koordynatora wojskowych grup operacyjnych na naszym terenie.

Był zatroskany, miał problem: polecono mu poinformować natychmiast kardynała Franciszka Macharskiego o wprowadzeniu stanu wojennego.

– Jak się do niego dostać i jak rozmawiać? – pytał.Udzieliłem mu kilku rad, wynikających z mojej znajomości kardynała.

Nie wiem, jak to Trzybiński zrobił, ale za chwilę miałem telefoniczne połącze-nie z kurią. Słuchawkę podjął dyżurny ksiądz (oni też widocznie mieli nocne dyżury). Poinformowałem go, że jest u mnie gen. Sulima z Warszawy, który ma ważną i pilną sprawę natury państwowej do Jego Eminencji. Proszę, aby zbudził Jego Eminencję i poprosił go w moim imieniu o pilne przyjęcie gen. Sulimy. Odpowiedź była prawie natychmiastowa. Kardynał prosił Sulimę do siebie.

Sulima wrócił szybko. Opowiadał mi, że kardynał wysłuchał jego infor-macji z powagą i smutkiem, ale wykazał zrozumienie dla decyzji władz państwa.

O godzinie szóstej wysłuchaliśmy wszyscy w moim gabinecie przemówienia gen. Jaruzelskiego. Pomyślałem z ulgą, że chyba nie wszystko stracone, że jest jakaś szansa na dogadanie się ze społeczeństwem.

O godzinie siódmej odbyła się pierwsza telekonferencja w stanie wojen-nym. Mówili kolejno: Stefan Olszowski – o zasadach funkcjonowania środków masowej informacji. Polecił od dnia następnego wydawać w województwie tylko jedną gazetę (partyjną), dobrać właściwy zespół i mianować redaktora

Page 75: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

74

naczelnego. Zrobiliśmy nieco inaczej, narażając się znów Stefanowi. Wydaliśmy gazetę trójtytułową: „Gazeta Krakowska”, „Dziennik Polski”, „Echo Krakowa”, a naczelnym mianowaliśmy Zbigniewa Guzowskiego, szefa krakowskiego ra-dia. Dalej zabrał głos Mirosław Milewski informując o przebiegu internowań, później M.F. Rakowski - informując, że Lech Wałęsa przewieziony został do Warszawy. Będą z nim rozmowy. Formuła jest następująca: „nie aresztowany, nie internowany lecz zaproszony do Warszawy”. Następnie Kazimierz Barcikowski omówił różne sprawy organizacyjne, w tym związane z funkcjonowaniem partii. Zrozumiałem z tego, co mówił, ze teraz w partii zaczną się wojskowe porządki.

Tak weszliśmy w pierwszy poranek stanu wojennego.

* * *

Nie chcę zajmować się obszerniej ostatnim (wojennym) okresem mojej pracy w Krakowie, bo był to na tyle skomplikowany czas, że musiałbym wyjść poza ramy tych opowieści o sobie. Powiem więc tylko tyle, że zgadzając się z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego, musiałem przez te miesiące do odwołania mnie z funkcji I sekretarza zmagać się, wraz z najbliższymi współpra-cownikami, z praktykami różnych służb, instytucji i inspektorów nadzorujących, wprowadzających niepotrzebnie drażniące restrykcje.

Tu znów posłużę się fragmentem wywiadu, który przeprowadziło ze mną i opublikowało „Życie Literackie” w styczniu 1990 r.:

„Jeśli chodzi o moje odejście, to podobnie jak na początku 1980 roku w KC, źle się zacząłem czuć na stanowisku Sekretarza KK, bo wszystko nadal firmując, zacząłem tracić wpływ na wydarzenia. Nie mogłem pogodzić się z róż-nego rodzaju faktami dokonanymi, wobec których byłem stawiany na zasadzie decyzji przekazywanych mi przez służby porządku publicznego lub wojsko. Np. nikt z nami nie konsultował sposobu traktowania manifestacji nowohuckich, do czego mieliśmy jako egzekutywa KK zastrzeżenia. Z drugiej strony dowiadywałem się o pomówieniach politycznych i donosach kierowanych na mnie do KC i do WRON. Również w Krakowie zaktywizowały się w partii różne siły, które chciały, korzystając ze stanu wojennego, odbić sobie niepowodzenia i frustracje z lat 1980 – 81. Ostro wobec takich tendencji występowałem. W rezultacie moja pozycja u władz w Warszawie stała się zła. Dla Krakowa niewiele już mogłem zrobić.”

Że prawidłowo „odczytywałem” krytyczny i niechętny stosunek do mnie najbardziej prominentnych członków ówczesnej władzy polityczno-woj-skowej, świadczy kilka zapisków w „Dziennikach politycznych” Mieczysława

Page 76: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

F. Rakowskiego, w których już 14 grudnia 1981 r. napisał, że Stefan Olszowski „zaczyna ryć pod Dąbrową” a w dniu 18 grudnia 1981 r., po posiedzeniu tzw. Dyrektoriatu napisał, że „Olszowski, Milewski i Siwicki narzekają na Fiszbacha, Dąbrowę i Skrzypczaka. Domyślam się o co chodzi. Tworzy się klimat sprzyjający ich usunięciu. Spostrzegam, że ci panowie, jeśli chcą kogoś wykończyć, to wpierw zaczynają walkę podjazdową.” W dniu 27 grudnia notuje, znów po posiedze-niu „Dyrektoriatu”: „WJ (czyli Jaruzelski) jest „wściekły” na Dąbrowę, który wstawił się za kilkoma internowanymi (m.in. za Kornhauserem).” I – że „walka podjazdowa” udała się, notuje 22 października 1982 r. „…odwiedził mnie Kazik B. (Barcikowski)…. Z jego wypowiedzi wiało czarnym pesymizmem…. Długo rozwodził się nad polityką personalną (….) Usunięcie Dąbrowy odbyło się poza plecami Kazika. Był nieobecny w Warszawie i WJ w tym czasie przekazał decyzję Mokrzyszczakowi. Odejście Dąbrowy jest kontynuacją określonego kursu – od-chodzą z reguły ludzie z jednego skrzydła.”

Po odejściu z Krakowa (26.X.1982 r.), z którym pożegnałem się w te-lewizyjnej rozmowie z Andrzejem Urbańczykiem, zaproponowano mi wyjazd za granicę. Bardzo się przed tym broniłem, ale ówczesny szef kadr KC (gen. Tadeusz Dziekan ) niedwuznacznie powiedział mi, że kierownictwo nie widzi obecnie możliwości „wykorzystania mnie w kraju” i polecono mi wyjazd do naszej Ambasady w Bukareszcie w początku 1983 r. Zostałem tam radcą ds. prasowych i kulturalnych, a także zajmowałem się stosunkami międzypartyjnymi. Ponieważ Rumunia nie była krajem, z którym mieliśmy zbyt aktywną współpracę kulturalną i prasową, a partie też się zbytnio nie kochały, nie mogę powiedzieć bym się tam za bardzo przemęczał. Z prawdziwą przyjemnością przyjąłem po czterech i pół roku wiadomość o odwołaniu mnie do kraju.

Po powrocie, w listopadzie 1987 r. zostałem, zgodnie z zasadami, zwolniony z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – nie byłem przecież ich pracownikiem, a kolejny szef kadr KC, też generał (Władysław Honkisz) poinformował mnie, że nie ma dla mnie pracy.

Znalazłem ją sobie sam. Ale to nie miało już nic wspólnego z polityką.

Page 77: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

76

Nathan GurfinkelOd redakcji: Ankiety Nathana nie udało się opublikować w „Suplemencie” zawierającym 49 odpowiedzi Koleżanek i Kolegów. W ostatniej chwili wycofał swoją zgodę na druk, motywując, że ma żelazną zasadę – nie zamieszczać niczego w wydawnictwach, fi nansowanych ze składek autorów. Dał się przekonać, gdy przyjechał z Danii na IX Zjazd Koleżeński w 2006 r. i poddał się – z pozytywnym wyni-kiem – koleżeńskiej lustracji. Wówczas, na naszą prośbę, przypomniał wydarzenia z czasów studenckich, których był bohaterem i które przetrwały w anegdotach. Poniższy mate-riał jest kompilacją dawnej ankiety i wspomnień „na żywo”.

„Lustrowanie” Nathana

Ja – Nathan Gurfinkel (też mi nazwisko!) ogólnie o sobie:

Pozwólcie, że na początek zaprezentuję moje curriculum vitae w formie ogól-nych odpowiedzi na ankietowe pytania, dołączając w ten sposób do grona koleżanek i kolegów uwiecznionych w suplemencie do „Grzesznych – niezlustrowanych”.

Urodziłem się w fatalnie wybranym zakątku kuli ziemskiej – Warszawie. Czas był również nie najlepiej wybrany (26 marca 1929 – ach ten miesiąc!) W do-datku religia i rodowód etniczny moich rodziców mógł pozostawiać niejedno do życzenia, co mi później, po wielu latach skwapliwie wypomniano – również w marcu (1968 r.).

Autor ankiety rad by dowiedzieć się czegoś na temat mojego wykształcenia. Toć przecież z nikim innym jak z tobą, siostro moja, i z tobą bracie, usiłowałem przyswoić sobie umiejętności, przeciw którym buntowała się moja natura. Szum informacyjny skutecznie zagłuszał treść. Reszta niech pozostanie milczeniem, bo i tak wszyscy potrafimy ocenić prawdziwą wartość studiów, które choć nikogo fizycznie nie zabiły, to większość z nas zdołały zanudzić na śmierć.

Jedną niezachwianą wartością tych studiów jesteśmy my sami. Jeżeli osiągaliśmy później sukcesy zawodowe (co przecież było udziałem wielu spo-śród nas), to nie dzięki studiom, lecz dlatego, że nie zdołały one całkowicie przytłamsić drzemiących w nas talentów. Wybaczmy więc wspaniałomyślnie naszym nauczycielom, zwłaszcza tym od dyscyplin ideologicznych. Wbijanie

Page 78: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

77

nam do głowy, że Marks – Engels i Lenin – Stalin to nie ta sama, lecz dwie różne osoby po tylu latach może już tylko być źródłem wesołości.

Po zakończeniu studiów (w ten sam sposób, jak prezydent Aleksander Kwaśniewski – tzn. bez uzyskania magisterium), bo z powodu – jak to stwierdziło wystosowane do mnie pismo – „lekceważącego stosunku do nauki”, zostałem na IV roku pozbawiony prawa do ich sfinalizowania i zacząłem pracować w Radio. Ten fragment mego życiorysu trwał kilkanaście lat.

Po znalezieniu się w Danii – mojej awaryjnej ojczyźnie – pracowałem jako anglo-rosyjski tłumacz w Komisji ds. Energii Atomowej. Tłumaczyłem tam całkiem udanie z rosyjskiego na angielski teksty, których nie zrozumiałbym nawet po polsku. Później przez lat siedem byłem redaktorem biuletynu infor-macyjnego, wydawanego przez Duńską Radę Pomocy Uchodźcom. Publikacja ukazywała się 10 razy do roku w językach duńskim i polskim (przez pewien czas również w czeskim).

Na początku lat 70-tych współpracowałem również z Radiem Wolna Europa, gdzie występowałem pod pseudonimem Michał Kamiński.

Następnym miejscem pracy był ukazujący się w niewielkim nakładzie, ale nader poważny i opiniotwórczy lewicowy dziennik „Information”, z którym rozsta-łem się po niespełna trzech latach, w wyniku rozłamu w redakcji. Odszedłem wraz z dużą grupą moich przyjaciół. Przed odejściem zdążyłem jeszcze przetłumaczyć na duński wydaną przez „Aneks” książkę Włodzimierza Brusa: „Uspołecznienie i ustrój polityczny”, opublikowaną przez wydawnictwo „Information”.

Później przez długie okresy bywałem bezrobotny, ale też imałem się najróżniejszych prac poczynając od Biblioteki Królewskiej, gdzie robiłem do-kumentację starodruków, poprzez instytucję zajmującą się ekologią miejską, aż po duński MSZ, gdzie zatrudniono mnie w wydziale prasy. I po raz pierwszy w życiu byłem szefem dwu i pół osobowego personelu (jedna z pań pracowała w niepełnym wymiarze godzin). W ten sposób dotrwałem do polskiej Machtu-bernahme, transformacji i zatrudnienia mnie przez „Rzeczpospolitą” (1992), której skandynawskim korespondentem jestem po dzień dzisiejszy.

O pracę społeczną proszę mnie nawet nie pytać. Jestem jednostką cał-kowicie asocjalną i nigdy nie kandydowałem do żadnych władz, instancji, komi-tetów, zarządów itp. Nie pełniłem żadnych funkcji w jakimkolwiek zrzeszeniu zawodowym. Nie mam też żadnych odznaczeń. I dzięki Bogu!

W połowie lat 90-tych ukazała się książka pt. „Polak w zwierciadle” wy-dana przez Agencję, która dawniej była agendą Interpressu. Zapytali mnie, czy bym się zgodził na umieszczenie w książce mojego biogramu. Napisał do mnie

Page 79: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

78

pan wiceprezes Agencji, że brzydkie komuchy krzywdę zrobili emigracji, takie kuku i że on się okropnie tego wstydzi. Oni chcieliby przygarnąć nas, zagłaskać i zrobić nam dobrze i że to będzie wielki zaszczyt dla wydawnictwa jeżeli zgodzę się na umieszczenie mojego biogramu. Żeby jeszcze wzmocnić wymowę tych słów napisał, że patronem tej imprezy jest kardynał Glemp i marszałek senatu Alicja Grześkowiak.

Możecie sobie wyobrazić, że o niczym innym nie marzyłem, zwłaszcza doborze patronów przedsięwzięcia. Ale pomyślałem, że nie wypada wymawiać komuś doboru protektorów i napisałem kwiecisty list do pana prezesa, że jestem absolwentem Politechniki Szamotulskiej imienia Wacława, że musiałem posłu-żyć się tą mistyfikacją, aby dostać pracę w Agencji Atomowej w Danii, gdzie tłumaczyłem z rosyjskiego na angielski teksty, których nie zrozumiałbym nawet po polsku i że tak się przywiązałem do tej nieistniejącej uczelni, która tylko przez przypadek nie zaistniała, że pominięcie tego szczegółu w moim biogramie sprawiłoby mi ból. Rozumiem, że on nie może pójść na takie ustępstwo, wobec tego ja muszę wykazać się ustępliwością i zrezygnować z niezaprzeczalnego zaszczytu jakim byłoby zamieszczenie mojego biogramu. Nie dostałem żadnej odpowiedzi od pana prezesa natomiast odezwała się do mnie redaktorka pisząc m.in.: „Wielce szanowny panie, czy to jest pańska nieodwołalna decyzja? Bo mnie się ten pomysł podoba i może udałoby się jakoś zamieścić tę wzmiankę”.

Prowadziliśmy długie pertraktacje. Stanęło na tym, że informacja się ukaże opatrzona odnośnikiem, najmniejszą z możliwych czcionką, że to jest emigracyjna mistyfikacja, bo pracodawca wymagał od kandydata wy-kształcenia uniwersyteckiego z dziedziny nauk ścisłych. I tak oto zostałem unieśmiertelniony.

Odpowiedzi szczegółowe na pytania Ankiety:

Rodzina, życiowy sukces, życiowa porażka, stan zdrowia?– Mam dwoje - troje dorosłych dzieci: Nami i Pawła (trzecie dziecko: Ma-

ciek jest moim synem z wyboru – otrzymałem go w posagu) i szesnastoletniego wnuka: Bartka. Paweł z żoną Joanną i Bartkiem mieszka na Mazurach, Nami i Maciek w Danii. Moja druga żona umarła kilkanaście lat temu. Mieszkam sam. Moja od wielu już lat definitywna narzeczona, Randi (zawieranie małżeństw stało się w Danii rzadkością) mieszka w sąsiedztwie.

Za największy sukces życiowy uważałem wyjazd z PRL, która zawsze uwierała mnie w biodrach i robiła odciski na mózgu. Jest to zarazem moja

Page 80: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

79

największa porażka. Bo emigracja, jeżeli nawet rozwiązuje pewne problemy, stwarza o wiele więcej nowych.

Póki co jestem zdrowy na ciele, a co do umysłu – nie do mnie chyba należy ocena.

Plany, marzenia, życiowe credo?– Zdążyć przeżyć, zobaczyć, przeczytać jak najwięcej – to co do

planów. Gdy chodzi o credo, to wbijam sobie wciąż do głowy: bądź tole-rancyjny i wyrozumiały na ułomności natury ludzkiej, nie daj się zaślepić nienawiści, nie bądź małostkowy. Nie zawsze się to udaje, ale trzeba się przynajmniej starać.

Wzór, autorytet, sympatie polityczne?– Dalajlama. Miałem okazję spotkać go na konferencji prasowej i za-

mienić z nim parę słów. Jestem nadal pod wrażeniem jego osobowości, choć od spotkania minęło kilka lat.

Antypatie polityczne?– Ariel Szaron, Jaser Arafat. Obydwaj siebie warci. Szaron, choć w obec-

nej sytuacji reprezentuje dosyć umiarkowaną opcję (przynajmniej nie miesza teologii do polityki), jest człowiekiem osadników, a bez likwidacji osiedli (nie powinny były nigdy powstać) i uznania faktu, że Izrael okupuje cudze terytoria, nie będzie prawdziwego pokoju na Bliskim Wschodzie.

Najważniejsze wydarzenia ostatnich lat, najwybitniejszy polityk XX wieku?– Likwidacja ZSRR, upadek muru berlińskiego, przemiany w Europie.Konrad Adenauer – najbardziej wizjonerski polityk ery powojennej.

Jego testamentem politycznym były Niemcy, żyjące w przyjaźni ze wszystkimi swymi sąsiadami.

Ulubiony pisarz, książka, ulubiony reżyser (film, teatr)?– James Joyce, Ulisses; Akira Kurosawa.

Ulubiony aktor, muzyk?– Anthony Hopkins; Astor Piazzolla.

Ulubiony kompozytor, malarz?– Dymitr Szostakowicz; Hieronimus Bosch.

Page 81: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

80

Hobby?– Hi-Fi.

Sposób spędzania wolnego czasu?– Słuchanie muzyki; podróże – zwłaszcza wyprawy na pustynie (wędro-

wałem po pustyni w Egipcie, Maroku, Jordanii i Tunezji).

Uprawiany, bądź ulubiony sport?– Narty

Upodobania kulinarne?– Kuchnia krajów południowo-wschodniej Azji (chińska, tajska, indone-

zyjska). Często sam przyrządzam egzotyczne dania.

Posiadane mieszkanie?– 4 pokoje (dawniej mieszkałem w nich z rodziną) w starej kamienicy

kopenhaskiego śródmieścia, lecz na spokojnej ulicy.

Posiadany samochód, komputer?– Samochodu nie mam, bo jest mi niepotrzebny. Mam za to sprzęt do

odtwarzania muzyki, który jest mniej więcej w cenie średniolitrażowego sa-mochodu, ale jest bezpieczniejszy i wydaje znacznie przyjemniejsze dźwięki. Komputer mam nie szczególnie nowy, ale wystarcza na moje potrzeby, jako że nie mam gier, ani ciężkich aplikacji graficznych.

Kim chciałbym być, gdybym nie był tym kim jestem?– Multimilionerem.

Jakieś przesłanie dla innych, zwłaszcza dla osób bliskich?– Praca być może nawet i uszlachetnia, ale nie uszczęśliwia. Tylko lenistwo

daje prawdziwe szczęście. Należy to rozumieć w ten sposób, że nie żyjemy po to, by pracować, lecz pracujemy po to, by żyć.

Nathan „na żywo”, podczas IX Zjazdu w 2006 r.

Pytanie z sali: – Nathanie – wróćmy na moment do czasów studiów. Wiadomo, że jesteś kopalnią dowcipów, dotyczących np. epizodu wojskowego

Page 82: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

81

na obozie w Drawsku. Czy mógłbyś niektóre z tych anegdotycznych wydarzeń przypomnieć tym, którzy na obozie nie byli, a przede wszystkim koleżankom?

– …Kadra wojskowa nie rozumiała naszych higienicznych potrzeb, ich zdaniem nadmiernych. Komenderowali: „Kończyć mycie, biegiem do namiotu!” A ja na to: obywatelu kapralu, nie mogę biegać! Dlaczego? Bo mam halucynacje. No, dobra, to tak szybko jak będziecie mogli !

– Działy się różne rzeczy. Kiedyś czyściliśmy broń i zadałem pytanie, tak formalnie: czy można wysmarować lufę sejsmografem? – „No wiecie, odpowie-dział kapral, takie naukowe metody istnieją, ale najlepiej czyścić pakułami…”

– Kiedyś zbuntowaliśmy się, bo nie chcieliśmy jeść paskudnych posiłków. Przyjechał ktoś z inspekcji i tłumaczył nam, że jak on był w Dywizji Kościusz-kowskiej, to nie takie warunki były. Ktoś na to odpowiedział: „…no tak, ale wojna skończyła się 11 lat temu”.

– Jak byłem na ćwiczeniach we Wrocławiu, tam gdzie przyprowadziłem dzikie zwierzęta do koszar, powiedzieli nam, że jeśli komuś się wydaje, że przez niedbałe wykonanie obowiązków, czy wręcz ich sabotowanie, zostanie pozbawiony stopnia oficerskiego, to się bardzo myli…

Ja, jak tylko dostawałem przepustkę, wychodziłem do miasta. Mia-łem cywilne ubranie u przyjaciół i u nich się przebierałem. Gdy wracałem, musiałem znów wbijać się w mundur. Kiedyś w drodze do koszar – a miałem trochę zmąconą percepcję - zobaczyłem jeża, potem drugiego. Myślałem, że mi się dwoi w oczach, ale udało się złapać oba. Kiedy wartownik zobaczył mnie z tymi jeżami, z wrażenia zapomniał zapytać, dlaczego się spóźniłem. Umieściłem jeże w szafce nocnej, nie paliłem światła, żeby nie budzić kolegów. Ale jeże z szafki wydostały się i zaczęły tupać. Ktoś narobił wrzasku, ktoś inny wyskoczył z sali i uderzył głową w żelazną szynę na korytarzu. Zrobił się alarm. Ludzie wybiegali w buciorach i gaciach, zderzali łbami, nie wiedzieli co się sta-ło. Szef kompani wpadł do sali, zobaczył jeże i wyrzucił je przez okno. Potem, rano na apelu przed śniadaniem, odezwał się do mnie: – „Gurfinkel, co wam się wydaje, że wolno wam dzikie zwierzęta przynosić do koszar. Do karnego raportu, po obiedzie !

Według ceremoniału, miałem buty wyczyszczone, kołnierz przyszyty, trzasnąłem kopytami i powiedziałem:

Page 83: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

82

– „Obywatelu kapitanie, chorąży Gurfinkel melduje się do raportu karnego!

– „Słuchajcie, co było z tymi jeżami ? Nie wiecie, że nie wolno jeży do koszar przynosić?

– No, nie wiem. Czytałem regulamin kilka razy i nie ma tam żadnej wzmianki o jeżach.

– No, istotnie nie ma wzmianki, ale wyście przechowywali te jeże pod łóżkiem, a regulamin mówi, że pod łóżkiem żołnierz ma…. Zostaniecie ukarani za przechowywanie jeży w niedozwolonym miejscu. Odmaszerować!!

– Kiedy indziej napisałem, że w związku z pożegnaniem stanu atei-zmu i nawróceniem się na wiarę moich przodków, proszę o umożliwienie mi korzystania z koszernych posiłków, zwolnienie z zajęć pod koniec tygodnia i przydzielenie kapelana wyznania mojżeszowego. Trzeba to było wysłać drogą służbową, przekazałem więc raport kapitanowi. On go przeczytał i zdębiał: – To jest poważnie? – zapytał. – „Tak, obywatelu kapitanie”. – Trudno, jak to jest wasze żądanie, to nie mogę odmówić, ale ja bym nie radził …

Długo nie otrzymywałem odpowiedzi. Któregoś dnia, gdy siedziałem w ka-synie oficerskim przy kawie, podszedł do mnie bardzo kulturalny pan i zagadnął: – Właśnie otrzymałem pański raport. Nie mam żadnej możliwości załatwienia takich spraw, wobec tego muszę odesłać wasz raport do dowództwa okręgu. Na moje rozeznanie, oni też tego nie załatwią i odeślą do ministerstwa. Między nami mówiąc, to może potrwać kilka miesięcy, a pan tu będzie jeszcze tylko 6 tygodni, więc czy warto nadawać temu raportowi dalszy bieg? – A ja na to: „Biorąc pod uwagę co mi pan powiedział, panie pułkowniku, mogę wycofać raport, ale czy móg-łbym go zachować w moich prywatnych zbiorach?” Rozstaliśmy się w zgodzie, ale raport stał się głośny, to się rozeszło i mówiono o nim w tzw. sferach wojskowych.

– Był też w moim życiu inny epizod, nie związany z wojskim. Opowiadał o nim dziekan Litwin mojej żonie, gdy ratował mnie przed ekscesami hunwej-binów, którzy domagali się relegowania mnie ze studiów. A było to tak: w 1952 roku odbywały się wybory, mieszkałem wtedy w akademiku przy placu Naru-towicza. Koledzy podjęli zobowiązanie, że pójdą głosować o godzinie 10.00. Ja byłem przeziębiony i leżałem na tej swojej pryczy w czteroosobowym pokoju. Przyszedł jakiś facet i kazał mi iść głosować, a ja mu powiedziałem:

– „Spierdalaj”. A to był agitator. Narobił wrzasku i napisał na mnie donos do Zarządu Wydziałowego ZMP.

Page 84: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Koledzy z zarządu wezwali mnie na rozmowę: – Natan słuchaj, ten idiota narozrabiał, ale musimy na to jakoś zarea-

gować. Złóż samokrytykę na zebraniu. – A ja na to, że nie mogę składać samokrytyki, bo ja się nie poczuwam

do żadnej winy. – Ale kto mówi o winie? Wiesz, jak jest, złóż tę samokrytykę, co ci

szkodzi, to się przyklepie, śladu nie będzie w twoich papierach. – Ja znów na to, że jest to dla mnie pryncypialna sprawa, nie mogę

siebie obrzucać błotem. No i wyrzucili mnie z ZMP. Byłem na roku jedynym niezorganizowa-

nym. Jak się odbywały zebrania, to ja podnosiłem rękę, że chciałbym zabrać głos w imieniu młodzieży niezorganizowanej.

Głos z sali: Zdzisław Kazimierczuk: – Proponuję nadać Nathanowi tytuł fajnego zgrywusa.

Głos z Sali: Jan Budkiewicz: – Mówisz do nas z takim lekkim, przyjaznym uśmiechem, ale musiałeś

mieć sporo dni, a nawet dłuższych okresów, trudnych. Co było najtrudniejsze dla ciebie w czasie, który wspominasz? Czy jest coś, co leży Ci specjalnie na sercu?

Nathan: – Nigdy nie miałem złudzeń co do samej natury emigracji, nigdy nie uważałem emigracji za dobre wyjście. Ja po prostu nie potrafiłem znaleźć w tym momencie nic lepszego. Z ciężkim sercem wyjeżdżałem z Polski. Teraz dla ludzi, którzy wyjeżdżają, sytuacja jest zupełnie komfortowa. Mogą wyjeżdżać i wracać do woli. Wtedy to było fatalne odcięcie, bo zapadała żelazna kurtyna. To mnie najbardziej frustrowało. To było cięższe niż potem pobyt tam.

– To jak? Przeszedłem przez „proces lustracyjny” ?

Głos z sali – Jan Budkiewicz: – Oczywiście. Dziękujemy Ci. (oklaski)

Page 85: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

84

Marek JurkowiczUrodzony 24.III.1936 roku w Wilnie. Pracę zawodową w dziennikarstwie podjął w 1956 roku w gazecie zakładowej ZWLE im. Róży Luksemburg w Warszawie. Następnie w latach 1963-1970 redaktor naczelny miesięcznika KC ZMS „Płomienie”, w latach 1972-1975 redaktor naczelny „Gazety Białostockiej”, a w latach 1976 – 1990 zastępca redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”. W międzyczasie kilkakrotnie pracował w aparacie ZMS i PZPR: w latach 1960 – 1963 instruktor i zastępca kierownika Wydziału Propagandy KC ZMS, a w latach 1970-1972 instruktor i w latach 1975-1976 zastępca kierownika Wydziału Orga-nizacyjnego KC PZPR. W latach 1986-1991 delegowany do pracy w Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy w charakterze sekretarza do spraw międzynarodowych i redaktora miesięcznika „The Democratic Journalist”. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim i Ofi cerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ma syna – Filipa.

Zanim zapadnie zmrok

Wszelkie wspomnienia uznawane są słusznie za mało wiarygodne. Z reguły pamięcią ich autorów rządzi subiektywizm. W rezultacie wyolbrzymiane są w nich wydarzenia mało istotne, natomiast zacierane subiektywnie naprawdę ważne, skorygowane przez czas. Wszystkie te wady mają i moje wspomnienia. Wcale tego nie ukrywam. Myśl o ich napisaniu nasunęła mi się po raz pierwszy w szczególnych dla mnie okolicznościach. Kiedy kilka lat temu zwalił mnie z nóg zawał serca – po raz pierwszy znalazłem czas na refleksję nad własnym życiem. Miałem być opero-wany. W szpitalu trwał jednak przedłużający się remont bloku operacyjnego, toteż przeniesiono mnie na dużą salę, gdzie na podobną operację już oczekiwało kilku mężczyzn. Czas się nam niemiłosiernie dłużył i upływał na banalnych rozmowach.

Tak było jednak tylko za dnia. Były także noce. W ciemnościach czuło się, że nikt nie śpi. Ktoś cichutko płakał, ktoś się modlił, a ktoś przeklinał. Dla wszystkich nas pojęcie dotychczas abstrakcyjne, jakim jest śmierć, nagle okazało się czymś konkretnym, przerażającym, czaiło się wręcz za drzwiami. Wtedy właśnie postanowiłem po raz pierwszy, że – o ile wyjdę z tego – zacznę pisać wspomnienia. Ale u mnie zwykle od pomysłu do jego realizacji długa droga. Dopiero teraz chwyciłem za pióro. I to z wieloma oporami.

Page 86: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

85

Jak dla wielu, tak i dla mnie studia i kilka lat po nich były owymi szeks-pirowskimi zielonymi latami („my salad years when I was green in judgement”), latami naiwności, charakteryzującymi ludzi młodych. To w tych latach osiągną-łem pełnoletniość, wydoroślałem, naiwność wyparowała, ale ciągle pozostały złudzenia, które towarzyszą mi do dziś.

Zawsze chciałem zostać dziennikarzem. Już w szkole. Po maturze mój pomysł złożenia podania o wstąpienie na ówczesny Wydział Filozoficzno--Społeczny UW moi rodzice uznali nie tylko za niepoważny, ale i za nierealny. Miałem zaledwie szesnaście lat. Chętnych na dziennikarstwo było wielokrotnie więcej niż miejsc, ludzi już dojrzałych, o pewnym dorobku. A ja, w dodatku – jako ktoś z inteligenckim rodowodem, nie miałem żadnych dodatkowych punktów za pochodzenie społeczne. Paradoksalnie świadomość znikomości moich szans okazała się pomocna. Na egzamin wstępny poszedłem rozluźniony i pamiętam z niego tylko, że w komisji egzaminacyjnej siedział w paradnym mundurze górnik. Reprezentował tak zwany czynnik społeczny i wyraźnie serdecznie się nudził.

A jednak zdałem i przyjęto mnie.Pamiętam pierwszy dzień. Zebrani na dużej sali wykładowej nowo przy-

jęci stanowili niezwykle zróżnicowaną społeczność. Rzucała się w oczy bieda, sfatygowane, byle jakie ubrania, schodzone buty. Kilku mężczyzn w mundurach. Wszyscy starsi ode mnie, dopiero potem odkryłem wśród tego tłumu dwójkę moich rówieśników. Na razie wszyscy zebrani na sali byli dla mnie anonimo-wym tłumem.

Od dawna starałem się wyobrazić sobie swój pobyt na uniwersytecie, swoje studia. Zawsze była w nich swoboda, inspirujące wykłady, wolny dostęp do księgozbiorów. Ale nigdy – że będzie to eksperyment wychowawczy możliwy tylko w tamtych czasach, a także – tylko na takim wydziale. Okazało się, że „...mimo zdania egzaminu, nie wszyscy z nas są godni pracy w dziennikarstwie. Ci niegodni umieją się jednak maskować. Powinniśmy więc bliżej przyjrzeć się naszym kolegom. Co robią? A najważniejsze – o co pytają”.

Na skutki takich obserwacji czekała gotowa struktura zależności, do której przyzwyczajaliśmy się już w szkole, w ZMP, a niektórzy z nas – w partii.

W odróżnieniu od gabinetowych decyzji podejmowanych przez władze wydziału, my pozbywaliśmy się „niegodnych” dalszych studiów koleżanek i kolegów na forum publicznym, podczas spektakli będących parodią sądu. Występowali w nich samotni oskarżeni i tłum oskarżycieli, który był jednocześ-nie sądem. Czujna obecność na sali niektórych wykładowców była gwarancją, że już nazajutrz nasze wyroki nabiorą mocy obowiązującej i będą wykonane.

Page 87: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

86

Świadomość, że wywalenie w ten sposób kogokolwiek ze studiów miało dla niego wieloletnie konsekwencje, ciągnące się za nim przez lata - było świadectwem naszego okrucieństwa, okrucieństwa tłumu.

Byłem tym przerażony, tym bardziej, że powoli docierało do mnie o co w tym systemie naprawdę chodzi. Zupełnie przypadkowo stało to się za sprawą mego kolegi, Zdzisława Kazimierczuka. O ile sobie dobrze przypominam, Zdzisio ujawnił swoje „wrogie oblicze” satyrycznym wierszykiem o równouprawnieniu kobiet. Wydawało by się, że jego los jest przesądzony. I tak by się zapewne stało, gdyby na sali, na której mieliśmy sądzić Zdzisława, nie znalazł się „sza-leniec”, który wyśmiał cały ten idiotyczny akt oskarżenia. Do dziś pamiętam jego nazwisko: Bienias. W rezultacie Zdzisio ocalał, a Bieniasa – wyrzucono.

Wracałem z tego zebrania późnym wieczorem i po raz pierwszy pomy-ślałem, że właściwie nie chodzi o to, kogo się wyrzuca, bo to może być każdy z nas. Ważne jest – jak to się robi, bezmyślnie i jednogłośnie. Powinniśmy uznać za normalne, że w tych organizowanych publicznie parodiach sądów nie ma miejsca na obrońców, a wszelka próba obrony jest większym przestępstwem niż czyn, którego dopuścił się obwiniony. Miano przekształcić nas w pretorianów, bezmyślną maszynę do mielenia ludzkiego mięsa.

Stopniowo zaczęło docierać do mnie, dlaczego nasz prodziekan – Alek-sander Litwin, tak bardzo interesuje się tego rodzaju wychowywaniem, a jedno-cześnie tak mało przykłada uwagi do takich problemów jak mało spójny program, słabo przygotowana kadra wykładowców. On po prostu nas wychowywał, ale – nie nauczał. Ten wysoki, szczupły mężczyzna zachowywał się przy tym w sposób niezwykle kulturalny, oschły. Widać było po nim kindersztubę. Krążyły o nim dziwne opowieści. Był ponoć w rzeczywistości synem bogatego żydowskiego fabrykanta z Łodzi przechrzczonego na komunizm. W rzeczywistości nie był żadnym profesorem, nie miał żadnych publikacji. Pod tym względem nie różnił się od wielu naszych innych wykładowców, w ogromnej większości – Żydów, malowanych ptaków, fałszywych naukowców. W czasie naszych studiów przez katedry naszego Wydziału przesunął się cały korowód takich postaci. Wśród nich jedynie od czasu do czasu pojawiali się prawdziwi naukowcy, a nawet – gwiazdy. Na tle prostackiej drętwoty ich wykłady były dla nas czymś świeżym, dzięki czemu czuliśmy, że – jesteśmy na uniwersytecie.

Litwin odszedł nagle i zniknął z naszego pola widzenia. Widziano go po latach spacerującego po parku w Kopenhadze. Gdyby nawet został w kraju, jego system wychowania straciłby rację bytu. W kraju zaczęła się „odwilż”. Umarł Stalin. Co prawda – na wiadomość o tym niektóre dziewczyny dostawa-

Page 88: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

87

ły histerii. Co prawda – zapanowała żałoba, uczucie przygnębienia i smutku. W milczeniu, w masowym pochodzie przeszliśmy przed gipsowym popiersiem Stalina. I choć mało kto sobie zdawał sprawę, Polska stanęła przed szansą na zmiany. Tyle tylko, że my nie potrafiliśmy sformułować pytań, na które stać było naszych pokoleniowych następców. A tym bardziej – znaleźć na nie odpowiedzi. Sprawy, wówczas dla nas oczywiste, dzisiaj kwituje się wzruszeniem ramion.

W moich zbiorach zdjęć znajduje się jedno, które doskonale ilustruje stan naszego ducha: oto w ogromnej niecce ziemnej stoi kilkanaścioro dziewcząt i chłopców z łopatami. To jesteśmy my, nasza grupa, a niecka – to przyszły Stadion Dziesięciolecia, który właśnie budujemy. Obecnie może to tylko śmieszyć. Ale wówczas byliśmy po prostu przekonani, że tak należy postępować: pomagać przy wykopkach, spędzać część wakacji na żniwach w PGR, urządzać wieczorki w wiejskich świetlicach. A w tym wszystkim – byliśmy młodzi, a młodość ina-czej hierarchizuje zjawiska otaczającego ją świata. Zawiązały się między nami prawdziwe przyjaźnie, a nawet – owocujące małżeństwami – miłości.

Wówczas proces ten nie zawsze był dla nas samych zrozumiały. Przeszłość długo jeszcze odbijała się nam nieprzyjemną czkawką, po której pozostawała go-rycz w ustach. Ujawniała się ona najpierw w drobiazgach. Chciałbym zilustrować to przykładem. W czasie studiów za wychowawczo słuszne uznawano uczenie się w grupach. We trzech - Stawros Stupis, Staszek Wiechno i ja - stworzyliśmy taką grupę. Spotykaliśmy się w mieszkaniu moich rodziców, na Lwowskiej. Oczywiście o jakiejś wspólnej nauce nie mogło być mowy. Przegadaliśmy wiele godzin, tym bardziej, że jednym z nas był Stawros – z którym przyjaźnię się do dziś – który, choć trochę tylko starszy od nas, zdążył już przeżyć piekło wojny domowej w Grecji i twarde spotkanie z polską rzeczywistością. Z rozmów tych wyniosłem bardzo wiele. Ale nie tylko ja. Otóż kiedy w naszej grupie miały się odbyć wybory tak zwanego organizatora, ktoś zgłosił moją kandydaturę. Wówczas gorąco zaprotestował nie kto inny, ale właśnie Wiechno:

– Poznałem Marka w czasie naszych spotkań – sucho stwierdził – i myślę, że człowiek z takimi jak on wątpliwościami nie może kandydować w wyborach.

Wiechno wzorowo spełnił swój zetempowski obowiązek, tyle tylko, że spóźnił się. Były to już czasy po odejściu Litwina i nikt takich doniesień nie traktował poważnie. Nikogo nie zainteresowało jakiego to rodzaju wątpliwości mnie nurtują. Ale we mnie uraz pozostał. Spotykałem się po tym z Wiechno w różnych okolicznościach, widziałem jego wzlot i upadek, widziałem jak marnuje swój wielki talent literacki, jak tonie w alkoholizmie, ale jakoś nie umiałem mu współczuć.

Page 89: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

88

Przypominam ten drobny przecież incydent dlatego, że uświadomił mi on – nie po raz pierwszy – jak trudno mi będzie w najbardziej banalnych sytuacjach zachować się przyzwoicie w środowisku, które przyzwoite nie jest. Gdzie jest ta granica, której przekroczyć nie mogę? Odpowiedzi na to pytanie właściwie poszukiwałem przez całe życie w różnych sytuacjach, ale po raz pierwszy zetknąłem się z tym właśnie podczas studiów. Pochodzę z rodziny o rodowodzie, z którego w rzeczywistości jestem dumny. Ojciec – oficer Kor-pusu Ochrony Pogranicza, uczestnik dwóch wojen. Dziadkowie – jeden kole-jarz, członek PPS, drugi – organista, zarąbany przez ukraińskich sąsiadów na Wołyniu. Otóż od pierwszego dnia pobytu na uniwersytecie usiłowano wbić mi w głowę, że taki rodowód czyni mnie kimś znacznie gorszym od właściciela rodowodu prostego jak cep: ojciec robotnik, matka – gospodyni domowa. I nikt i nic nie było w stanie tej hierarchii ocen zmienić. A ja - może bym i przyjął to ze zrozumieniem (wiadomo przecież, że na tym polega rewolucja społeczna), gdyby nie wydarzenia będące udziałem moich najbliższych.

Tu muszę się cofnąć znów do 1952 roku. Dla każdego innego byłby to rok szczęśliwy: w tym roku zrobiłem maturę, dostałem się na studia. Ale tak naprawdę, rok 1952 był jednym z najbardziej ponurych w moim życiu. Wczesną wiosną aresztowano mego ojca, wówczas podpułkownika Wojska Polskiego. Pewnego dnia po prostu ojciec nie wrócił z pracy do domu. Wszystko wyjaś-niło się już wieczorem, kiedy oficerowie Informacji zaczęli rewizję w naszym mieszkaniu. Trwała całą noc, do rana. Cały ten czas przesiedzieliśmy pod ścianą jednego z pokoi: matka, mój malutki braciszek Tomek, nasz sąsiad i ja. Po rewizji i złożeniu przez nas zeznań nastała cisza. W takiej atmosferze, w potwornym stresie, przygotowywałem się do matury. Pewnego dnia zdesperowana matka zdecydowała się na nieprawdopodobny akt odwagi. Napisała list domagając się wyjaśnień i zaniosła go zruszczonemu generałowi Jerzemu Bordziłowskiemu. Okazało się, że ojca aresztowano pod nieobecność generała, bez jego zgody. Bordziłowski poczuł się tym głęboko dotknięty, ale jednocześnie przyznał, że choć zna i ceni ojca, jest bezsilny. Wziął jednak matkę i pojechał z nią do marszałka Konstantego Rokossowskiego. O czym rozmawiali generał z mar-szałkiem matka nigdy się nie dowiedziała. Czekała na odpowiedź kilka godzin na korytarzu. Wreszcie pojawił się na nim jakiś oficer z krótką wiadomością: „wieczorem pani mąż będzie w domu”. I tak się też stało.

Ojciec wrócił odmieniony, nie tylko fizycznie. Złamał i wyrzucił rodzinną relikwię, pamiątkową szablę, zniszczył inne pamiątki, a w tym studyjne prace nad budową warszawskiego metra, ze stacją na Rozdrożu. Nigdy nie wybaczył

Page 90: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

89

polskiej armii, której służył całe życie, że go tak zdradziła i upokorzyła. Publicznie zrywano mu baretki medali i pagony. Przetrzymywany miesiąc w piwnicy przy ul. Oczki w Warszawie, traktowany był jak zwierzę. Nigdy ze mną nie rozmawiał poważnie na ten temat. Być może uznał, że ja nie dojrzałem do takiej rozmowy.

A we mnie odezwał się instynkt samozachowawczy. Naiwnie myślałem, że zostałem przypadkiem przyjęty na studia, a moje przeżycia i ich okoliczności pozostaną moją tajemnicą. Jednak pewnego dnia zdarzył się przykry incydent, który wyprowadził mnie z błędu. Na studium wojskowym, na strzelnicy, ze zde-nerwowania oddałem o jeden strzał za dużo. Oficer za karę ukarał cała zmianę, wszyscy mieliśmy założyć maski przeciwgazowe. A że to były maski z demobilu, po kilku minutach zaczęliśmy się w nich dusić. Wtedy dopiero pozwolono nam je zdjąć. Chłopaki byli na mnie wściekli. Utworzyli krąg, z którego padały niewybredne uwagi pod moim adresem. Rej w tej grupie wodził niejaki Witek Rybak. Syczał wskazując na mnie:

– Skąd się to wzięło wśród nas. I aby ostatecznie mnie przygwoździć wyjaśnił chłopakom – „Synalek sanacyjnego oficera”.

Dla mnie to było odkrycie. A więc wiedzieli, grzebali w moim życiorysie. Czułem, że ogarnia mnie fala nienawiści, ale wiedziałem, że nie mogę wybuchnąć.

Mijały miesiące, lata i powoli zbliżał się dzień, w którym mieliśmy opuścić mury uczelni. Po czterech latach wspólnych studiów byliśmy inni, dojrzalsi, choć zupełnie nie tacy jak wyobrażali sobie, przynajmniej początkowo, nasi wychowawcy. Ratowała nas stała konfrontacja prawd objawionych z twardą rzeczywistością. Moi koledzy wiedzieli o tej rzeczywistości znacznie więcej niż ja. A odpowiedzi, dlaczego wyszedłem z tego magla jako człowiek o lewicowych poglądach i po-zostałem im wierny przez cale życie, nie warto szukać w moim życiorysie, ale w moim charakterze, w moich przemyśleniach, a także – w moich lekturach.

Jednakże o samym zawodzie, jako rzemiośle, nie wiedzieliśmy zbyt wiele. Po prostu tego zawodu nie da się nauczyć, najlepszym nauczycielem jest samo życie. A o życiu niejeden z nas wiedział więcej, niż nasi wykładowcy. Do dziś nie bardzo rozumiem, jak to się stało, że mimo wszystko znaleźli się wśród nas – jak okazało się często po latach – ludzie naprawdę wybitni. A co wart był nasz dyplom? Wydaje mi się, że najbliższy prawdy jest nasz kolega Andrzej Lewandowski, który kiedyś mi powiedział: „Nasz dyplom to coś w rodzaju prawa jazdy. Możesz z nim usiąść za kierownicą, ale naprawdę nauczysz się jeździć, kiedy samotnie wyruszysz w trasę...”

Było pamiętne lato 1956 roku, a ja – już z tym niewiele wartym dyplo-mem w kieszeni – nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić. Nakazów pracy

Page 91: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

90

już nikt nie traktował poważnie. W odróżnieniu od większości moich kolegów, którzy wcześniej zadbali o współpracę z redakcjami, ja nie miałem żadnych tego rodzaju kontaktów. Miałem natomiast co innego: w kieszeni legitymację kandydata PZPR, a w duszy głębokie przekonanie, że kto jak kto, ale partia nie może zostawić mnie na bruku. I nie zostawiła. Tą partią okazał się Izaak Szwam, pracownik KW PZPR, człowiek stary, prawdopodobnie nie nadający się do żadnej poważniejszej roboty, skoro powierzono mu opiekę nad gazetami zakładowymi w Warszawie. Szwam postanowił znaleźć mi pracę od ręki. Zaczął wydzwaniać po warszawskich zakładach pracy i wreszcie znalazł mi robotę w Zakładach Wytwórczych Lamp Elektronowych im. Róży Luksemburg na Woli, w tak zwanej w skrócie „Róży”.

„Róża” mieściła się w potężnym, wielopiętrowym budynku, który dosłownie cały drgał od pracujących w nim maszyn. To potężne drganie czuję nawet teraz, kiedy wspominam tamte czasy. W „Róży” oczekiwał mnie człowiek, który wyglądał i mówił tak, jakby się urwał z felietonu Wiecha. W dodatku, jak na sekretarza partii, nazywał się zgoła niebanalnie – Aniołek. Pod jego patronatem zacząłem wydawać gazetkę, a więc robić dosłownie wszystko – zbierać materiały, pisać teksty, pracować w drukarni i kolportować. Po pierwszym numerze, w którym zawarłem całą swoja wiedzę o socjalistycznym zakładzie pracy, oczekiwałem oceny mojego wysiłku. Zadzwonił do mnie Aniołek i powiedział:

– Wiesz co Marek. Dziś mają na ciebie zaczekać pod bramą chłopaki z narzędziowni, coś ich opisał. Weź wolne i zmywaj się z zakładu.

Nie musiał mnie długo namawiać. Znalazłem się w domu przed końcem zmiany. Kilka dni Aniołek milczał. Zadzwoniłem więc ja do niego. Był rzeczowy:

– Weź pensję i honorowo załatw sprawę.Swój honor uratowałem w jednej z wolskich knajp. Wyszedłem z tej

knajpy bez grosza przy duszy, ale w gronie nowych kolegów, fajnych wolskich chłopaków. Z przekonaniem, że teoria to dobra rzecz, ale jej konfrontacja z praktyką jeszcze lepsza. Zwłaszcza w dziennikarstwie.

Wkrótce wspólnie założyliśmy zakładową organizację Rewolucyjnego Związku Młodzieży, a ja zacząłem dzielić czas między wydawaniem gazetki, a związkiem. Kiedy przebrałem miarę, dostałem kuratora – głupią „babę” z ko-mitetu zakładowego. Kiedy ją zobaczyłem, odwróciłem się na pięcie i złożyłem wymówienie z pracy.

Po porzuceniu „Róży” znów znalazłem się bez pracy, ale przecież starszy, trochę bardziej doświadczony. W dodatku nie chciałem żyć na garnuszku u ro-dziców. Bez namysłu wziąłem więc pierwszą lepszą posadę, tym razem w Centrali

Page 92: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

91

„Samopomoc Chłopska”. Organizowano tam komórkę, która miała zajmować się czymś, co dzisiaj nazywamy „piarem”. Sam pomysł wybiegał w przyszłość, ale miało go urzeczywistniać trzech ludzi, których dzieliło wszystko, a łączyła totalna nieznajomość polskiej wsi. Nie wspominałbym o tym epizodzie w ogóle, gdyby nie doświadczenia bardzo przydatne w przyszłości, które dzięki temu zyskałem.

Posadzono mnie gościnnie w Dziale Rewizji, w dużym pokoju, przez który każdego dnia przesuwał się korowód ludzi skrzywdzonych i przegra-nych, poszukujących sprawiedliwości. Te ich opowieści składały się na wielką, alternatywną dla obowiązującej, historię współczesnej wsi polskiej. Dla mnie, chłopaka z inteligenckiej Warszawy, było to kolejnym, przerażającym odkryciem.

Skrzywdzonym usiłowali pomóc pracownicy Działu Rewizji - starsi panowie z przedwojennym spółdzielczym rodowodem. Często byli równie bezsilni, jak ich petenci. Kierownikiem tego zespołu był przedwojenny komunista z Łodzi Waldemar Kamenz. Kiedy stykał się z rzeczywistością autentycznie wołającą o pomstę do nieba – wpadał w szał. Łapał zażalenie i biegł z nim do prezesa, odtrącając zabiegające mu drogę sekretarki. Z wrzaskiem wywalał prezesowi kawę na ławę, a tamten z reguły mu ustępował wychodząc z założenia, że roz-juszonemu i wtedy nieobliczalnemu Kamenzowi zdrowiej nie wchodzić w drogę. Tylko my wiedzieliśmy ile Kamenza kosztowały takie awantury. Po powrocie szarzał w oczach, stawał się znów zmęczonym życiem starym, schorowanym człowiekiem.

A ja go pamiętam do dziś. Chociaż wierzę, że życiem ludzkim rządzą przypadki, to jednak jestem także przekonany, że bez doświadczeń moich zielonych lat, przypadków decydujących o moim dalszym życiu zdarzyłoby się mniej. Z moimi zielonymi latami naiwności pożegnałem się ostatecznie w mo-jej trzeciej pracy – w KC ZMS. Komitet ten mieścił się wówczas w Warszawie, przy ul. Smolnej. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z polityką, zaraziłem się nią i to ona zdecydowała o mojej dalszej drodze życiowej, która wiodła między innymi przez kilka redakcji z „Trybuną Ludu” włącznie i przez Międzynarodową Organizację Dziennikarzy.

Kilka razy w życiu stawałem przed dylematem: dziennikarstwo, albo poli-tyka, Zawsze, ku zdumieniu wielu moich kolegów, wybierałem dziennikarstwo. Pierwszy raz stanąłem przed koniecznością dokonania takiego wyboru w 1963 roku, decydując się na pracę w „Płomieniach”. Pismo było upowszechniane w kolportażu wewnętrznym, poświęcone sprawom szkoleniowym. Wszystko to powodowało, że o jego rzeczywistym odbiorze przez czytelników niewiele było wiadomo. Tymczasem w pewnej instytucji tacy czytelnicy byli i to bardzo

Page 93: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

92

uważni. Kiedy w marcu 1968 roku rozpoczęto nagonkę na tak zwanych rewi-zjonistów, sygnałem do jej rozpoczęcia w prasie był artykuł Ryszarda Gontarza w „Kurierze Polskim” pod tytułem „Inspiratorzy”. W artykule tym Gontarz zaatakował „Klub Poszukiwaczy Sprzeczności” otoczony opieką przez okre-ślone osoby, o czym – jak napisał – „poinformował z zachwytem miesięcznik ZMS „Płomienie” z 1963 roku.”

Od daty publikacji minęło pięć lat toteż – aby sobie przypomnieć – sięg-nąłem do zszywki i znalazłem ów artykuł. Był to właściwie wywiad z dwoma chłopakami – siedemnastoletnim Adamem Michnikiem i piętnastoletnim Janem Grossem, założycielami Klubu, którego lokum mieściło się w Staromiejskim Domu Kultury. Autorka wywiadu Natasza Iwaszkiewicz tak scharakteryzowała Klub: „Bezsporne jest na pewno jedno: uczucie niepokoju, które towarzyszy im na każdym kroku. Ten niepokój każe im sięgać po zadziwiająco dojrzałą lekturę”. Potwierdzili to obaj rozmówcy. Michnik m.in. zapowiedział „Mamy wielkie plany. Chcemy zachęcić do dyskusji i polemik wszystkich uczniów. Niech mówią o tym, co ich interesuje we współczesnym świecie.” A Gross opowiadał o zajęciach z takimi ludźmi jak m.in. Zygmunt Baumann, Andrzej Walicki, czy Janusz Kuczyński. „Tak na dobre – chwalił się Gross – Klub rozwinął się z po-czątkiem nowego roku szkolnego. Zaprosiliśmy wtedy Witolda Dąbrowskiego, aby opowiedział nam o „ nowej fali” w Związku Radzieckim, Wojciech Siemion recytował wówczas wiersze Jewtuszenki, Wozniesienskiego i innych młodych poetów radzieckich. W następny czwartek Jacek Kuroń mówił o perspektywach młodzieży zaangażowanej”.

Dziwne, że wrócono do tej błahej w końcu publikacji aż po pięciu latach, kiedy drogi ZMS i „Klubu” zdecydowanie się rozeszły. Co więcej – to wydarzenie miało swoje konsekwencje. Na wiecu na Żeraniu pojawił się napis, aby zrobić porządek z „Płomieniami”, a następnego dnia zniknął nasz redaktor techniczny, kolega z Dziennikarki - Józek Tarnowski, z odbitkami szczotkowymi nowego numeru „Płomieni”. Józek znalazł się w Pałacu Mostowskich, a ja – wiedząc co się tam dzieje, udałem się o pomoc do przewodniczącego ZMS Andrzeja Żabiń-skiego. Ten przyjął mnie zdecydowanie wrogo. Skończyło się to awanturą. Po moim wyjściu Żabiński zażądał mojej teczki personalnej. Wiadomo, kogo chciał znaleźć. A dowiedział się, że jestem wnuczkiem organisty i synem oficera elitar-nego Korpusu Ochrony Pogranicza. To po raz pierwszy wyszło mi na zdrowie.

Parę dni później wrócił do redakcji Tarnowski. Bez słowa pokazał mi swoje ręce, spuchnięte i sine. Zasłaniał nimi głowę przed pałkami, gnany „ścieżką zdrowia”.

Page 94: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

93

Propozycja pracy w KC PZPR była dla mnie pełnym zaskoczeniem. Do-tychczas Dom Partii intrygował mnie swoim ogromem i hermetycznością. Teraz miałem znaleźć się w jego wnętrzu. Pierwszego dnia mój nowy szef – Zdzisław Żandarowski, który wyłącznie biegał, a czasami tylko – chodził, wziął mnie pod rękę i tak obaj zaczęliśmy biec długim korytarzem. W trakcie tego biegu Żanda-rowski po kolei otwierał drzwi w poszczególnych pokojach poszukując dla mnie lokum. Bezskutecznie. Wreszcie znalazł się pokój – piętro niżej. Żandarowski znikł, a ja zorientowałem się dlaczego nikt nie chciał siedzieć w tym pokoju. Jego jedyne okno wychodziło na szarą, ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy. Fakt, że był to przygnębiający i trochę więzienny widok.

Pierwszych kilka dni przesiadywałem bez zajęcia w tym pokoju i wreszcie odkryłem jego zaletę. Był blisko znakomitej biblioteki z obcojęzyczną prasą. To była moja szansa, dzięki której napisałem niewielką książeczkę „Guantanamo”.

W międzyczasie dowiedziałem się, jakie są wobec mnie zamiary. Otóż miałem zostać kimś, kto się obecnie nazywa ghostwriter, a wtedy był tak zwanym „murzynem”, przygotowującym ostateczną wersję tekstów opuszczających Wy-dział Organizacyjny KC PZPR. Charakterystyczną cechą tego Wydziału było to, że pracował on prawie wyłącznie na wewnętrzne potrzeby partii, zapewniał jej sprawne funkcjonowanie.

Zainteresowanie Wydziału sięgało jednak głębiej. My, instruktorzy, mieliśmy także jeździć w teren, trzymać rękę na pulsie wydarzeń. Mnie na początek zlecono wyjazdy do Szczecina, pod opieką starszego instruktora Hen-ryka Kaweckiego. Wśród pracowników KC Kawecki należał do zanikającego gatunku ludzi nawiedzonych, wierzących w swoje posłannictwo. W Szczecinie chodziliśmy na narady do Stoczni. Kawecki przemawiał. Zebrani przychodzili w kaskach ochronnych, których NIKT nie zdejmował. Ja widziałem tylko te kaski i błyszczące spod nich oczy. Nie było żadnych dyskusji. Tylko złowroga cisza. Po doświadczeniach w „Róży” czułem wręcz przez skórę, że coś w powietrzu wisi. Tymczasem Kawecki tokował jak głuszec i jak głuszec głuchy był na moje wątpliwości. Narastał kryzys.

Kiedy nastał pamiętny grudzień 1970 roku – prawie nie spałem w domu. W Wydziale uruchomiono system informacji wewnętrznej. Co godzinę, przez cała dobę, dzwoniliśmy do komitetów wojewódzkich zbierając od nich infor-macje o nastrojach. Następnie informacje te opracowywaliśmy i posyłaliśmy na pierwsze piętro, gdzie – jak wydawało się nam – zostaną wreszcie podjęte jakieś decyzje. Ale decyzji nie było. W końcu z jednym z komitetów straciliśmy łączność. To Gdańsk. Komitet płonął.

Page 95: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

94

W międzyczasie stałem się typowym produktem późnego PRL. Dzienni-karz krakowski Stefan Maciejewski w swojej wspomnieniowej książce „Wojna polsko – polska” charakteryzował mnie jako partyjnego inteligenta o dość liberalnej postawie wobec innych. Maciejewski zetknął się ze mną w Białym-stoku, gdzie na początku lat siedemdziesiątych byłem redaktorem naczelnym miejscowej „Gazety Białostockiej”. Maciejewski – jak sam przyznaje:„...brykał po kolumnach tej gazety. Z zadziwiającą cierpliwością pozwalał na te harce na-czelny – Marek Jurkowicz” – dziwił się Maciejewski. A ja już wtedy nie wierzyłem w żadne proste recepty na to wszystko, co się działo w naszym kraju. Zapewne wiele było źródeł tego sceptycyzmu, a na pewno najważniejszym z nich były owe doświadczenia młodości.

Czasami dochodzę do wniosku, że moim życiem prawie zawsze rządzi-ły przypadki, od których tylko od czasu do czasu zdarzały się wyjątki. Takim wyjątkiem była na pewno moja decyzja o podjęciu pracy w „Trybunie Ludu”. Był to rok 1976, a ja skończyłem czterdzieści lat. Koledzy uznali moją decyzję za co najmniej dziwną i to z jednego tylko powodu. Oto miałem na co dzień współpracować z człowiekiem, z którym podobno współpraca nie była moż-liwa. Chodziło o naczelnego – Józefa Bareckiego. „Ciekawa jestem ile z nim wytrzymasz” – stwierdziła filozoficznie moja znajoma z RSW „Prasa”, u której załatwiałem ostatnie formalności. Wytrzymałem 14 lat.

Zespól „Trybuny Ludu”, jak to zwykle w dziennikach bywa, dzielił się z grubsza na tych co zbierali materiały i pisali artykuły oraz na tych, którzy z tego tworzywa lepili kolejne numery gazety. O ile ci pierwsi byli właściwie panami swego czasu, to ci drudzy – nie, podlegając żelaznej dyscyplinie narzucanej przez harmonogramy pracy drukarni i rozkłady jazdy rozwożących gazetę pociągów. Ich warsztatem pracy w „Trybunie” był tak zwany długi stół, co należało trak-tować dosłownie, gdyż mowa jest o co najmniej piętnastoczłonowym meblu. To przy nim wiele godzin spędzała ekipa tworząca nowy numer gazety. Czas zwykle gonił, atmosfera bywała napięta, a człowieka coraz bardziej ogarniało zmęczenie. Finał następował o drugiej w nocy podpisaniem numeru do druku. Dokonywał tego dyżurujący zastępca redaktora naczelnego.

Dla każdego z nas taki dyżur to było wyrwanie dwóch dni z życia: jedne-go – przy długim stole do drugiej w nocy, a drugiego – nazajutrz, kiedy musiało się na tak zwanym planowaniu omówić numer i złożyć raport z minionej nocy. Uczestnicząc w tym kieracie po dwa razy w tygodniu, my – czterej zastępcy re-daktora naczelnego, byliśmy w znacznym stopniu ubezwłasnowolnieni, mieliśmy bardzo ograniczony wpływ na kształt gazety. Tym bardziej, że dodatkowo każdy

Page 96: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

95

z nas miał jeszcze inne zajęcia. Ja na przykład odpowiadałem za całą sprawo-zdawczość dotyczącą życia partii, a w tym – za sprawozdania z plenów KC. No i miałem na sumieniu także tak wyśmiewane obecnie „Święto Trybuny Ludu”.

W takich warunkach rozkwitała gwiazda Józefa Bareckiego, kapryśnego jak primadonna w La Scali, a jednocześnie uroczego człowieka - owym urokiem łobuziaka z podwórka. Zespół - złożony w znacznej części ze starych wygów – doskonale rozszyfrował Bareckiego i jego charakter, jak również i to, że jego słabą stroną był brak określonego układu, który rozpościerałby nad nim para-sol ochronny. To było bardzo ważne, mimo że Barecki był człowiekiem na tyle zręcznym, aby samodzielnie utrzymywać się na powierzchni życia politycznego gierkowskiego PRL. Ale do czasu...

W gruncie rzeczy lubiliśmy Józka, wzruszała nas jego harcerska uczciwość, która nie pozwalała mu nigdy na zachowania sprzeczne z prawem harcerskim (łącznie z paleniem papierosów i piciem wódki). On w zamian tolerował nasze słabości. Od tej dziwnej mieszaniny: surowej dyscypliny i totalnego luzu, wielu dziennikarzy „Trybuny Ludu” nie mogło się wyzwolić nawet na emeryturze. Tłumnie przychodzili do redakcji – niby po gazety, a naprawdę – aby pobyć wśród nas, posłuchać plotek, pograć w brydża. Dzięki temu korytarz redakcyjny przypominał peron dworcowy, na którym jednym spieszyło się do odjazdu, a drugim zupełnie nie – bo ich pociąg już dawno odjechał. I to było normalne. Do redakcji każdego dnia przychodziła w czerni wysoka kobieta, w której rozpoznałem Helenę Jaworską, ongiś przewodniczącą ZMP. Miała etat, swój pokój, w którym znikała na wiele godzin i gdzie nigdy nie powstał żaden arty-kuł. Zupełnie inaczej wyglądały wizyty innej naszej koleżanki – (premierowej Jaroszewiczowej) Alicji Solskiej. Ta wpadała jak bomba, na plotki, do gabinetu Bareckiego.

Wszystko to było, minęło. A zmiany zapowiadało zniknięcie Bareckiego. Był rok 1980. Barecki po „Trybunie” nigdzie już dłużej nie zagrzał miejsca. Umarł w samotności w 1999 roku. Dowiedziałem się o tym wiele tygodni po pogrzebie. Barecki w testamencie zastrzegł sobie prywatność – żadnych nekro-logów, a na pogrzebie dziesięć osób, w tym – z „Trybuny” tylko jedna.

Polityka jest zajęciem sezonowym, a ci co o tym zapominają, nie powinni się dziwić, że z myśliwych mogą stać się zwierzyną łowną. Tak było i w moim przypadku. Kiedy Polskę ogarnęło wrzenie, znalazłem się wśród tych, na których zaczęli polować ludzie, których do niedawna uważaliśmy za naszych kolegów, ludzie zajmujący dotychczas ostatnie miejsca na widowni teatru władzy. Mieli

Page 97: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

96

płonną nadzieję, że w tworzącym się nowym układzie władzy nasze skalpy umoż-liwią im zachowanie ważnej pozycji na scenie politycznej. To było i prymitywne i głupie i amoralne, ale – było.

W „Trybunie Ludu” nastał czas rekonstrukcji kadr, pozbywania się ludzi, których nazwiska mogły identyfikować się z PRL. Rekonstrukcję miał zapewnić duet: Majka – Rowiński. Nowy redaktor naczelny – Jerzy Majka, dziennikarz z prasy harcerskiej, znany był przede wszystkim z tego, że harcerskość umie-jętnie łączył z zamiłowaniem do napoi wyskokowych, co w tradycji redaktorów naczelnych gazety było czymś nowym. Jego prawą ręką był macher polityczny, ostatnio sekretarz jednego z praskich komitetów dzielnicowych PZPR – nie-jaki Czesław Rowiński. Ten mnie przede wszystkim śmieszył swoim wyglądem i manierami fryzjera z Małkini.

Zaczęła się rekonstrukcja. Kiedy przyszła na mnie kolej, zaproponowano mi wyjazd do Pragi, do Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy (MOD). Miała to być delegacja na cztery lata. W stolicy Czech zjawiłem się w lecie 1986 roku.

W Pradze, z moim doświadczeniem zawodowym, okazałem się niezwykle przydatny zwłaszcza jednemu człowiekowi – prezydentowi MOD, Kaarle Nor-denstrengowi. Kaarle był wybitnym medioznawczą, brylował na spotkaniach międzynarodowych, ale był też skandynawskim naiwniakiem, który faktycznie legitymował MOD na zewnątrz, nieświadomie tworząc za swoimi plecami swo-bodne pole działania dla pospolitych macherów politycznych. Miał w dodatku jedną wadę: nigdy nie był dziennikarzem, co nie przysparzało mu autorytetu w środowisku. Będąc sekretarzem MOD do spraw międzynarodowych, byłem niejako skazany na współpracę z Kaarle, uzupełniałem go i czasami ratowałem z opresji. Po latach tej współpracy stałem się w pewnym sensie specjalistą od medioznawstwa, czegoś co powinno być wykładane na każdym porządnym wydziale dziennikarskim.

MOD była organizacją zrzeszającą w znacznej większości związki dzien-nikarskie z Trzeciego Świata, z reguły biedne i oczekujące pomocy. Aby wyjść naprzeciw tym oczekiwaniom, odbyłem wiele podróży po różnorakich zakątkach tego świata. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci podróż do Gujany – ze względu na nieprzewidziane okoliczności. Chodziło o spotkanie dziennikarzy z Karaibów, które miało mieć miejsce w Georgetown. Zaplanowałem sobie lot z kilkoma przesiadkami, aby w ciągu doby znaleźć się w Gujanie. Jednak wszelkie moje plany zniweczył strajk pilotów linii lotniczych. W rezultacie w przeddzień konferencji znalazłem się wieczorem na wyspie Barbados. Był już

Page 98: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

97

zmrok, w oddali dostrzegłem oświetlone budynki lotniska. W strugach deszczu dotarłem do tego budynku i pierwszego spotkanego żandarma spytałem o hotel.

– A wizę pan ma?– Nie mam, nie przewidziałem strajku.– Ach tak. To jest pan aresztowany!Żandarm i jego coraz liczniejsi koledzy przestali być uprzejmi. Wpako-

wali mnie do umocowanej na półciężarówce klatki i zawieźli do miejscowego wiezienia. W więzieniu, w sporym hallu, urzędował rosły konstabl. W klatkach pod ścianami pełno było ludzi. Zapanowała cisza, a do mnie dotarło, że byłem jedynym białym w tym towarzystwie. Konstabl zaczął się biedzić nad odczyta-niem mojego nazwiska z paszportu, ale w końcu machnął ręką.

– Jak masz na imię ?– Marek.– A ja Bruce.Uścisnęliśmy sobie dłonie, a ja poznałem jednego z najsympatyczniej-

szych ludzi na wyspie. Uśmiechnięty od ucha do ucha Bruce zapytał: „Co, jesteś pewnie głodny?” I nie czekając na odpowiedź gdzieś zaczął dzwonić. Skutek był prawie natychmiastowy. Zjawił się jakiś chłopak, prawdopodobnie kelner i przyniósł dwie kolacje: pieczonego kurczaka, frytki i sałatkę. Bruce zaprosił mnie do stołu. Był tylko jeden problem – Bruce miał nóż i widelec, a ja – gołe ręce. Więźniom nie dajemy żadnych ostrych narzędzi – wyjaśnił Bruce.

Po kolacji Bruce przydzielił mi protekcyjnie pustą celę. Przyniósł duże radio i puścił je na pełny regulator. Ucieszyło to niezwykle więźniów. W celach zaczęły się tańce. O żadnym spaniu nie mogło być mowy.

Rano, znów w klatce, odwieziono mnie na lotnisko. Czekający na mnie żandarm sucho oznajmił: „Jest pan deportowany. Gdzie pan chce jechać?” Chciałem – do Gujany. Zapowiedziana konferencja odbyła się z jednodniowym opóźnieniem.

Wszystko to miało nikły związek z tym co się działo w Polsce, a co śle-dziłem głównie na łamach gazet. Wreszcie owo przysłowiowe „nowe” dotarło do mnie w postaci wizyty w Pradze na konferencję międzynarodową nowego kierownictwa SDPRL, na czele z niejakim Arturem Howzanem. O człowieku tym wiedziałem już co nieco: były pracownik Biura Prasy KC PZPR, a obec-nie naczelny „Przeglądu Tygodniowego”. Nie ma jednak jak kontakt osobisty. Drugiego dnia obrad konferencji Howzan spotkał mnie na ulicy. Był wściekły:

– Ty – syczał - masz szczęście, że to na mnie trafiło. Inny by inaczej z tobą pogadał!

Page 99: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

98

Prawdę mówiąc – nic z tego nie zrozumiałem. Wówczas Howzan dal upust swojej żółci. Oto wykrył, że w hotelu przydzielono mu mniejszy i gorszy pokój, niż jego zastępcy – Leszkowi Gontarskiemu. Rozstaliśmy się w gniewie, a ja potem dowiedziałem się od pracowników recepcji, ze Howzan zrekompensował sobie despekt w szczególny sposób – jako jedyny kazał sobie podawać śniadanie do łóżka... Na pytanie o merytoryczny wkład polskiej delegacji w dyskusję na konferencji zapadało głuche milczenie.

Cała ta sprawa miała swój epilog. 14 listopada 1989 roku w „Życiu Warszawy” ukazał się komunikat, że dotychczasowy naczelny gazety – Leszek Gontarski złożył rezygnację, w związku z przejściem do pracy w MOD, a na jego miejsce został powołany Artur Howzan, który – co podkreślono – zostaje nadal naczelnym „Przeglądu Tygodniowego”. Wyszło szydło z worka. W czasie wycieczki do Pragi Howzan namówił naiwnego Gontarskiego do przekazania mu władzy nad „Życiem Warszawy” w zamian za moją posadę. W rzeczywistości nie chciał, ani nie mógł mu tej pracy załatwić. Zaczął się męczący proces przed sądem koleżeńskim trwający aż do 1991 roku.

W tej sytuacji koło ratunkowe rzucili mi – Czesi. Na wiecu zbuntowana załoga wydawnictw MOD wyrzuciła swego dyrektora. Ktoś zaproponował mnie i wniosek przeszedł przez aklamację. Czasy były rewolucyjne, na Vaclavskich Namestiach prawie codziennie zbierały się wielotysięczne tłumy, toteż prze-rażony tym wszystkim czeski sekretarz generalny MOD – Dusan Olczak prosił mnie, abym nie komplikował mu sytuacji i przyjął propozycję. Opóźniło to mój powrót do Polski o rok.

Po powrocie pierwsze swoje kroki skierowałem do macierzystej redakcji „Trybuny Ludu”, skąd przed laty tylko mnie urlopowano. Nie poznałem redakcji. Prawdziwa niespodzianka czekała mnie w sekretariacie naczelnego.

– Mam dla pana list – ucieszyła się sekretarka i wręczyła mi kopertę z wy-mówieniem z pracy. Widocznie, mimo tak wielu doświadczeń, nie potrafiłem ukryć zdziwienia formą pożegnania się ze mną redakcji, bo szybko wyjaśniła:

– To decyzja naczelnego.– A jak się ten człowiek nazywa?– Marek Siwiec.Wtedy nic mi nie mówiło to nazwisko. Od tamtych wydarzeń minęło wiele lat. Przeżyłem je życiem wolnego

człowieka. Pojeździłem po świecie. Pomieszkałem – w Paryżu. Urodził mi się syn. No i – to serce.

Mój kolega ze studiów – Stawros zaprosił mnie do siebie, do Aten. Bardzo

Page 100: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

lubię Stawrosa, znam jego rodzinę, wiem więcej niż inni o jego dramatycznym losie wiecznego emigranta, który po kilkudziesięciu latach wrócił do swego kraju. Pomyślałem jednak, że w moim wieku coraz więcej rzeczy robi się po raz ostatni, nie zawsze w porę sobie to uświadamiając. Może więc lot do Aten będzie moim ostatnim lotem? A już w Atenach pomyślałem sobie o jeszcze jednej życiowej szansie - zdobyciu Akropolu, jako swojej ostatniej góry.

Na Akropol wyruszyliśmy w trójkę: Stawros, jego żona Antula i ja. A kto był na Akropolu ten wie, że wchodzi się na tę górę po skałach wypolerowanych do połysku przez niezliczoną ilość nóg. Aby o tym przypomnieć, Grecy u pod-nóża po angielsku wywiesili napis: „Bez właściwego obuwia prędzej znajdziesz się w szpitalu, niż na szczycie tej góry”. Wejście trwało długo, bardzo długo. Czasami wydawało mi się, że serce wyskoczy mi z gardła, a gorączkowo łykane powietrze miało temperaturę ognia. Wreszcie stanęliśmy na górze, w cieniu Partenonu. A na dole rozpościerało się białe miasto – Ateny.

Chodźmy na dół – przerwał moją kontemplację Stawros. Musimy zdążyć, zanim się ściemni, zanim zapadnie zmrok.

Od tamtego wyjazdu minęło już kilka lat. A ja ciągle schodzę ze swojej góry. Zanim się ściemni. Zanim zapadnie zmrok.

Page 101: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

100

Zdzisław KazimierczukUrodzony 9.XI.1935 r. w Warszawie. Po studiach pracował w „Expressie Wieczornym” do 1965 r., potem dwa lata jako rzecznik prasowy Komitetu Nauki i Techniki. W latach 1966-68 – sekretarz redakcji „Przeglądu Technicznego”, później publicysta „Wiedzy i Techniki” Agencji Robotniczej oraz z-ca nacz. redaktora „Młodego Technika”. Przez kilkanaście lat popularyzator nauki i techniki, autor kilku książek (m.in. o zastosowaniu izotopów promieniotwórczych – Nagroda Winawera oraz o prawie patentowym – nagroda „Prawa i Życia”). Od 1970 r. przez pięć lat kierował stworzonym przez siebie wydaniem niedzielnym „Kuriera Polskiego”. W latach 1975-80 sekretarz ZG Stowarzyszenia Dzienni-karzy Polskich, potem kolejno z-ca red. nacz.: „Tygodnika Demokratycznego” (1981-82), „Problemów” (1982-84), Redakcji Fotoserwisu PA „Interpress” (1984-87) i miesięcznika „Zarządzanie”(1989-90). W latach 1991-94 w „Expressie Wieczornym”, gdzie stworzył tygodnik „Auto Biznes”. Tuż przed emeryturą założył własne wydawnictwo („Biznes Press”), które prowadził przez osiem lat (do 2000 r.) publikując oparte na własnym opatentowanym pomyśle przewodniki po polskich szosach. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi. Rozwiedziony. Córka – Katarzyna – reżyser teatralny, założycielka off-owego Teatru Remus na warszawskiej Pradze.

Zeznanie lustracyjne

Wysoka Komisjo! Potraktowałem sprawę lustracji z pełną powagą i z mrocznych zakamar-

ków pamięci wygrzebałem kilka faktów niebywale kompromitujących, które postanowiłem dziś ujawnić dla „spokojności sumienia”, ku przestrodze przy-szłych pokoleń i w nadziei, że grzechy będą mi odpuszczone. Mam nadzieję, że po tej spowiedzi nic nie będzie stało na przeszkodzie, abym na przykład został prezydentem RP, mimo braku innych zalet.

Moja współpraca ze służbami specjalnymi zaczęła się wcześnie, trwała długo i przebiegała niesłychanie barwnie – przez wszystkie możliwości organi-zacyjne – od MSW, przez SB, WSI do współpracy z KGB włącznie.

Zaczęło się to w roku 1957. Moim oficerem prowadzącym był porucznik Jan Koprowski, który pewnego marcowego popołudnia zaprowadził mnie

Page 102: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

101

do „Kameralnej” i tam piliśmy tak długo i tak dużo, że potem musiałem oficera prowadzącego odprowadzić do domu. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nie porucznik Koprowski zaproponował mi współpracę, ale…ja jemu.

Byłem wówczas reporterem „Expressu Wieczornego”, a czasy były cieka-we. Właśnie nowa, Gomułkowska ekipa postanowiła powołać do życia słynne później ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). Organizowano tę jednostkę na Golędzinowie, ale sprawa była otoczona ścisłą tajemnicą i nie sposób było się tam dostać.

I wtedy, wspólnie z kolegą redakcyjnym – Leszkiem Chmielewskim, przypomnieliśmy sobie, że mamy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych „swo-jego człowieka” – kolegę ze wspólnych studiów dziennikarskich, właśnie Janka Koprowskiego, porucznika w Biurze Rzecznika Prasowego MSW. Ponieważ Leszek był „nie trunkowy”, a sprawę trzeba było załatwić przy bufecie, mnie przypadł obowiązek dogadania szczegółów organizacyjnych w „Kameralnej”.

Mówiło się w tamtych czasach, że kumoterstwo to ostatnie ludzkie uczu-cie na drodze do socjalizmu. I to się sprawdziło. Janek otworzył nam drogę do Golędzinowa, Leszek napisał, ja sfotografowałem i „Express” miał szlagier na czołówkę. Byliśmy pierwszą gazetą, która napisała, jak tworzy się przyszłe „bijące serce partii”.

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że za współpracę z MSW nie wzią-łem pieniędzy, a nawet do tej współpracy dopłaciłem, wykonując dodatkowe odbitki dla Janka, Leszka i pana porucznika – szefa Golędzinowskiej formacji. Te zdjęcia bardzo szybko się zresztą przydały. W kilka miesięcy później, podczas manifestacji studenckich pod Politechniką Warszawską, ZOMO miało swój debiut. Znalazł się tam też, z obowiązku reporterskiego Leszek Chmielewski i to dość pechowo, bo na linii ataku. Chłopcy z Golędzinowa ruszyli z pałami, a ich dowódca szedł prosto na Leszka. Pewnie nasz kolega miałby bolesne wspomnienia, ale szczęśliwie miał przy sobie moje zdjęcia z Golędzinowa, wyciągnął je i zdążył krzyknąć – ja z „Expressu”. Dzięki temu krzepka dłoń sprawiedliwości ludowej przeszła mu obok głowy.

Tak wyglądał mój pierwszy etap współpracy ze służbami. W parę lat później, podczas jakiejś dziennikarskiej wizyty w Nowym Są-

czu, spotkałem się z grupą przyjaciół w hotelowej restauracji. Kiedy siadaliśmy do stołu była jeszcze piękna pogoda, ale jak się rozstawaliśmy, deszcz lał jak z cebra, więc postanowiłem odwieźć przyjaciół swoją „Syrenką” zaparkowaną przed hotelem. Zapomniałem, niestety, że tego dnia były „Ostatki” i władza

Page 103: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

102

ludowa tylko czekała na takich frajerów, którzy wyjdą z knajpy i wsiądą za kółko. Ledwo ruszyłem, a już milicyjna „Nyska” zajechała mi drogę, „lizak” i „pan pozwoli do środka”.

Mimo, że byłem świadomym obywatelem i wiedza o dmuchaniu w balonik nie była mi obca, coś tam się jednak zabarwiło.

– Piliście ?Mój Boże. Pół litra na sześć osób przez cztery godziny trudno było trzy-

dzieści lat temu nazwać „piciem”. Ale zgodnie z wrodzoną prawdomównością, powiedziałem – „Tak”.

– Ile ?– No „pięćdziesiątkę” koniaku. I pewnie dlatego, że wbrew zasadom skłamałem, bo piliśmy czystą wódę,

władza się usztywniła.– To znaczy, że piliście. Dowód, prawo jazdy… Przyjdźcie jutro na Ko-

mendę, to porozmawiamy.Przychodzę nazajutrz, przyjmuje mnie oficer dyżurny, wysłuchuje ze

współczuciem i mówi: „Proszę pana, może coś da się zrobić, ale musi o tym zadecydować komendant. Niech pan przyjdzie o jedenastej”.

Do jedenastej było jeszcze trochę czasu, więc pomyślałem – cholera, a od czego ja mam swojego „prowadzącego”? Dzwonię do Jasia i mówię mu: „Jasiu ratuj!” A on na to: „No kochany, to jest przestępstwo. Ale ja ci pomogę, tylko nigdy więcej tego nie rób.”

Obiecałem solennie, wracam do Komendy, a tam dyżurny ze skwaszoną miną i komendant na mnie z gębą: „To myśmy tu chcieli do pana z sercem, a pan dzwoni do MSW do Warszawy…No to niech panu w MSW pomogą. Ja pana skazuję na kolegium orzekające. Do widzenia.”

W dwa miesiące później kolegium orzekające w Nowym Sączu skazało mnie na odebranie prawa jazdy na trzy miesiące i grzywnę w wysokości połowy miesięcznych zarobków. Musiałem zrewidować swoje poglądy na kumoterstwo i wszechwładzę MSW. Straciłem też serce do swojego „prowadzącego”. Wkrótce miałem okazję porównać sprawność działania MSW ze sprawnością Wojskowej Służby Informacyjnej – w skrócieWSI – kilka lat temu zlikwidowanej przez Antoniego Macierewicza.

To było gdzieś w 1963 roku. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich dobiegał końca pierwszy kurs nauki języka angielskiego. Ja również byłem jego uczestnikiem, mimo że mój nauczyciel angielskiego stale powtarzał: „Leniwy też do niczego nie dojdzie, ale znacznie mniejszym wysiłkiem”.

Page 104: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

103

Nie żałowałem wysiłku, bo angielski otwierał mi dostęp do amerykań-skich materiałów o lotach kosmicznych (jako popularyzator nauki pisywałem często na te tematy), a kurs w SDP wiązał się z premią – miesięcznym pobytem w Londynie w wakacyjnej szkole języka angielskiego. W tamtych czasach wyjazd na Zachód był trudno dostępnym rarytasem. Wszyscy wprawdzie wiedzieliśmy, że kapitalizm gnije, ale każdy chciał się na własne oczy przekonać, „jaka to piękna śmierć”.

Na kursie byłem najmłodszy, więc obwołano mnie kierownikiem i powierzono pierwsze koszmarne zadanie – zdobycie brytyjskich wiz. Wszystkie zachodnie konsulaty przypominały wówczas oblężone twier-dze, a już brytyjski, amerykański i niemiecki – w szczególności. To było kilkanaście godzin stania w spoconych kolejkach. Rad nie rad, któregoś dnia zapakowałem plik paszportów do raportówki i ruszyłem pod amba-sadę Jej Królewskiej Mości. Do raportówki – bo tak się złożyło, że akurat armia powołała mnie na ćwiczenia wojskowe, w ramach których służyłem w redakcji „Żołnierza Wolności”. Chodziłem w mundurze, bo redakcja wymagała tego od oficerów rezerwy.

No więc w mundurze, z wypchaną raportówką, wchodzę w bramę amba-sady, a tu jak w pięknym śnie – tłum się przede mną rozstępuje, jakaś hostessa bierze mnie pod rękę i wyjaśnia w języku Szekspira, że wojskowych kolejka nie obowiązuje i prowadzi prosto do pana konsula. Załatwiłem wszystko w pięć minut. Tylko konsul – przy powitaniu cały w lansadach, przy pożegnaniu wydawał się jakiś oschły (może liczył na nowego współpracownika wywiadu).

Nie zmąciło to jednak mojego radosnego nastroju, że uratowałem sobie kilka godzin życia i szczęśliwy powędrowałem na przystanek autobusowy. A tam jakiś facet zaczyna wokół mnie „tańczyć” – zapala papierosa raz z mojej lewej strony, raz z prawej. Myślę sobie – jakiś wariat. Pojechałem do redakcji, ale za chwilę wezwał mnie naczelny.

– Proszę pana – dostałem telefon z Informacji Wojskowej, że ma się pan u nich natychmiast zameldować. Proszę jechać na ul. Koszykową.

Co to była Informacja Wojskowa, wiedzieli nawet oficerowie rezerwy, więc prawdę mówiąc nogi się pode mną ugięły. Próbowałem się poradzić kierownika działu – czego mogą ode mnie chcieć w WSI, o co może chodzić, jak mam się zachować? Ale mimo że byliśmy trochę zaprzyjaźnieni, kierownik dopiero pod koniec rozmowy lekko się rozluźnił.

– No wie pan, nie musi się pan na nic zgadzać. Ja nie wiem, co będą tam panu mówili, ale niech pan będzie ostrożny.

Page 105: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

104

Niespecjalnie pokrzepiony, z duszą na ramieniu, wchodzę do WSI, a tam – high life. Siedzi za biurkiem dżentelmen, białe mankiety, złote spinki, inteligentny, kulturalny i patrząc mi prosto w oczy pyta:

– Co pan robił dziś rano w ambasadzie brytyjskiej ?Kamień spadł mi serca. Opowiedziałem.– No to by się mogło zgadzać. W porządku. Jest pan wolny. Proszę tylko

zapamiętać, że oficerom rezerwy nie wolno wchodzić w mundurze do obcych placówek dyplomatycznych.

– Ale teraz ja mam do pana pytanie. Jak to się stało, że w ciągu dwóch godzin pan mnie zidentyfikował?

– Właściwie nie powinienem tego mówić, ale to było proste. Podczas „zapalania papierosa” nasz człowiek zrobił panu zdjęcia, które natychmiast wywołano. Na zdjęciach zobaczyliśmy pański mundur i wystarczył telefon do WKR, żeby wiedzieć jaka rezerwa w tej chwili służy.

– To krzepiące, że kontrwywiad jest taki szybki. A mógłbym dostać na pamiątkę jedno z tych zdjęć ?

– O, nie. Muszą zostać w aktach…To ostatnie zdanie dedykuję szperaczom z IPN. Panowie – mam swoją

teczkę w WSI.Na zakończenie tej auto lutracji, opowiem jeszcze o swoich kontaktach z KGB.Rzecz działa się w połowie lat siedemdziesiątych, byłem wówczas se-

kretarzem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Należy w tym miejscu przypomnieć, że był to czas gierkowskiego otwarcia na Zachód i SDP miało w tej akcji swój program. Urządziliśmy dwie bardzo udane między-narodowe imprezy dziennikarzy naukowych z całej Europy i mieliśmy ochotę na trzecią – międzynarodowy dziennikarski rajd samochodowy. Miało się to odbyć pod auspicjami Klubu Dziennikarzy Motorowych Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy (MOD) z siedzibą w Pradze. Problem polegał na tym, aby Klub MOD-u do tego przekonać i z taką misją zostałem wysłany do Berlina na doroczne zebranie władz Klubu.

Rozmowy kuluarowe kiepsko rokowały. Otwarcie na Zachód to był wyłącznie polski folklor, a w pozostałych „demoludach” (krajach demokra-cji ludowej) obowiązywał nadal sztywny, zimnowojenny kurs. Szczególnie NRD-owiec rozmawiał ze mną jak z kapitalistycznym dywersantem, a Węgier zrobił mi wykład o socjalistycznych pryncypiach. Jedynym ratunkiem mogło być pozyskanie dla naszej idei najsilniejszego sojusznika – ekipy radzieckiej. Okazja nadarzyła się już wieczorem.

Page 106: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

105

Wszyscy delegaci przylatywali do Berlina samolotami i tylko radzieccy, jak to mieli w zwyczaju na wszystkich szczeblach władzy – przyjechali pociągiem. Tymczasem ekipa niemieckich organizatorów czekała na nich…na lotnisku. Rosjanie byli wściekli. Raz – że taki despekt, dwa – że musieli sami dźwigać ogromne walizy. Ledwo dotarli taksówką do hotelu, natychmiast poszła wieść po pokojach, że zapraszają na prijom. Zwykle w takich sytuacjach gospodarzem był szef Autoklubu Dziennikarzy ZSRR. Idę więc do jego pokoju, a starszy pan – zagłębiony w lekturze, tłumaczy mi z zażenowaniem, że jemu nie wolno pić, a szefem delegacji jest tym razem niejaki Jura.

I rzeczywiście. W pokoju Jurija czemadany pootwierane, a w nich rów-niutko ułożone butelki „Stolicznej”, kelnerzy znoszą zakąski i prijom zaczyna się rozkręcać. Po którejś butelce wznoszę toast – za następne spotkanie w Polsce, na międzynarodowym rajdzie z udziałem dziennikarzy z Zachodu.

Jura trochę jakby otrzeźwiał i pyta, czy to uzgodnione z innymi delegacjami.– Spytaj – mówię. Siedzi obok kolega z Bułgarii, jest kolega z Czecho-

słowacji, nie ma Niemców, ale wiem, że są przeciwni. Wszystko zależy od was.– Niemcy są przeciwni ? No to my jesteśmy za.– A poprzesz pomysł rajdu jutro oficjalnie na zebraniu ?– Oczywiście.– No to twoje zdrowie…Rano, na posiedzeniu nastrój był częściowo ponury, częściowo katzen-

jammerowy. Niemiec otwiera posiedzenie i zaczyna z grubej, ideologicznej rury:– Niektóre ekipy przywiozły sprzeczne z naszymi socjalistycznymi pryncy-

piami propozycje nawiązania kontaktów z dziennikarzami zachodnimi. Jestem temu przeciwny, ale przedyskutujmy problem i głosujmy.

Węgier – przeciw. Czech – „No ja bym się może zgodził, ale…”. Bułgar – zdecydowanie za. Pora na delegację radziecką. Przewodniczącemu Autoklubu nie może przejść przez gardło, czy się zgadza, czy nie. Rany boskie! Po co ja wczoraj nerki narażałem? Jako ostatni prosi o głos „mój” Jura: - „Towarzysze. Propozycja kolegów z Polski jest absolutnie godna poparcia. Należy ten rajd zorganizować.” No, wygrałem.

Następnego dnia rozstajemy się, Jura wyciąga wizytówkę. Czytam – „Jurij Sierow”. Niedoinformowanym wyjaśniam, że nazwisko Sierow budziło grozę w całym obozie socjalizmu i demokracji ludowej, było to bowiem nazwi-sko generała – szefa KGB, a Jura okazał się być jego synem. Tak oto kolejna cegiełka polskiej specjalności „otwarcie na Zachód” została wbudowana dzięki dyskretnemu urokowi KGB.

Page 107: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Obszerna relacja z mojego grzesznego żywota prosiłaby się zapewne o jakąś pointę. Jeśli któryś z Kolegów Lustratorów uzna, że jest trochę śmiesz-na, to będzie to celne spostrzeżenie. Wszystkie lustracje są śmieszne, chyba że „poluje się na upatrzonego”, a to wtedy są złowrogie. Przeżyłem dwie lustracje: w 1952 r. na studiach i w 1982 r. w „Kurierze Polskim”. Obie wypadły dla mnie niekorzystnie, ale nie mam z tego tytułu wyrzutów sumienia.

Ludziom, którzy rozkręcają obecną hecę dałbym dobrą radę: nie ot-wierajcie teczek personalnych – tam są na ogół rzeczy dziś budzące wesołość, politowanie lub współczucie. Znacznie ciekawsze są segregatory, w których różne służby zapisały swoje zasady polityki prowadzonej w stosunku do róż-nych środowisk. I jeśli już kogoś lustrować – to właśnie autorów tych zasad. Z życzeniami pouczającej lektury – Zdzisław Kazimierczuk.

Page 108: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

107

Henryk MalechaDziennikarz, aktor, podróżnik. Urodzony 19 sierpnia 1931 r. w Poznaniu. Studiował polonistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Warszawskim. Po trzecim roku fi lologii polskiej przeniósł się na III rok Wydziału Dziennikarskiego UW. W 1954 r. zakładał wraz z kolegami Studencki Teatr Satyryków i na tej scenie wystąpił w 24 programach (do 1979 r.). Pisał do gazet warszawskich. Przez 15 lat był kierownikiem działu kultury miesięcznika pracy twórczej „Radar”. Przez kilka lat (druga połowa lat 80-tych) nadsyłał korespondencje z Nowego Jorku do „Expressu Wieczornego”. Teraz pisze rzadko. Nie dla pieniędzy. Złoty Krzyż Zasługi. Zasłużony stypendysta ZUS-u. W udanym związku. Z kobietą.

W cieniu sławnych i bogatych

Moje życieOdwiedziłem w swym życiu sławne, bogate kraje świata na pięciu konty-

nentach. Spotkałem niezwykłych ludzi, jeżeli nie osobiście, to na scenie. Kształciłem się na popularnych uniwersytetach w Warszawie i Lublinie,

w college’ach i politechnikach londyńskich.Przeprowadzałem wywiady z Brodskim, Topolskim, Swinarskim, Henem,

Aliną Ślesińską, Janiną Broniewską, Wandą Wermińską, która przy stole śpiewała mi pieśni Schuberta i Wagnera. Nad moimi mięśniami pracował na siłowni na Saskiej Kępie mistrz Polski w kulturystyce Andrzej Jasiński.

Oglądałem konia trojańskiego w Troi, wykute w skale stojące posągi Buddy w Bamyanie, barbarzyńsko zniszczone później przez talibów afgańskich, podzi-wiałem lecące o świcie królewskie ptaki Andów - kondory w Peru, wodospady Królowej Wiktorii w Zimbabwe, cuda świata: mur chiński i Petrę w Jordanii. Widziałem most na rzece Kwai i ścianę płaczu. Drapałem się na piramidy Chicen Itza w Meksyku, przeżyłem wybuch wulkanu na Alasce, z punktu widokowego World Trade Center gapiłem się na Wall Street i na niewidoczną, kapiącą złotem 47-mą ulicę na Manhattanie. W Afryce Południowej i na Alasce zwiedzałem kopalnie złota. Fałszowałem pieniądze w telewizyjnym programie Jerzego Gruzy.

Śpiewałem z Urszulą Dudziak, akompaniował mi Jerzy Maksymiuk, piosenkę „Ja umiem kochać” nagrałem w Radiu z orkiestrą Adama Wiernika.

Page 109: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

108

Stałem na scenie obok sławnych ludzi, nieobce mi były plany filmowe Wajdy, Munka, Barei... Eskortowałem Kalinę Jędrusik do SPATIF-u. Na przedstawienie do Współczesnego podwiozła mnie Zofia Mrozowska. Z Bardinim rozmawiałem o Tymie, z którym jestem na Tym.

Tym kończę.

Mój artystyczny życiorys

Chodziłem na RakowieckąPrzed wojną byłem w kinie w Warszawie. Jeden raz. Z rodzicami. Nie ukrywam,

że byłem dzieckiem. Spóźniliśmy się na seans. Pamiętam ciemność. Na szczęście bile-terka świecąc latarką usadowiła nas na miejscach. Nie pamiętam tytułu filmu, ale jakaś dziewczynka w lokach tańczyła na fortepianie i śpiewała. Dziś wiem – to była Shirley’ka.

Od dziecka lubiłem podróże, wielkie miasta. Po Poznaniu, gdzie się urodziłem, była Łódź, a po niej Warszawa. Mieszkaliśmy na Okęciu – bandycka dzielnica, atrakcją dzieci było częste oglądanie z bliska obandażowanych ofiar unoszonych do domów przez kolegów..

Okradziono nas, więc przenieśliśmy się na Mokotów, na ulicę Wiśniową. Przy sąsiedniej Rakowieckiej uczęszczałem do prowadzonego przez siostry zakonne przedszkola. Mam słynną Rakowiecką w życiorysie.

Nie pamiętam już czy śpiewałem w warszawskim przedszkolu czy w szkole podstawowej w Poznaniu. Nie do śpiewu było mi w czasie niemieckiej okupacji, którą spędziłem w Ostrowie Wlkp. Wielkopolska była wcielona do Rzeszy; szkoły, kościoły zamknięto, zaś kawiarnie, kina, przedstawienia były wyłącznie dla Niemców. W kinie byłem raz – na „Królewnie Śnieżce i 12 krasnoludkach”. Z okupacyjnych przeżyć ar-tystycznych pamiętam tylko popularne melodie w wykonaniu przedwojennych sław, np. „Dziś musisz mi dać ust słodkich jak miód”, odtwarzanych z płyt na wujowym gra-mofonie. Znałem tylko jedno nazwisko gwiazdy: Kiepura. Radio też było zabronione. Pozostało czytanie książek. Upiekło mi się, nie pracowałem, bo nie miałem 12 lat.

Mniej szczęścia mieli inni. Trzy zamożne ciotki już na początku wojny wysiedlono z gospodarstw rolnych, ojciec chrzestny i stryjek zaginęli na wojnie, brata zesłano na przymusowe roboty, matka zmarła nagle na atak serca. Dosyć jak na jedną rodzinę w „Warthegau”.

Po okupacjiPo wojnie – wiadomo – nadrabianie zaległości, „...szkoła zwykła, szkoła

średnia, to jest kułak, to jest biedniak...” – jak w piosence Agnieszki Osieckiej.

Page 110: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

109

Pierwszą sztuką, którą obejrzałem była „Genowefa”. O dobrotliwej hra-binie, której mąż idzie na wojnę, a niedobry rządca wygania ją z dworu. Biedna hrabina chowa się w lesie, żywi się jagódkami, szyje suknię z liści. Wkrótce wracający z wojny hrabia spotyka małżonkę i szczęśliwie wracają do domu. Niedobry rządca zostaje ukarany. Przedstawienie wystawione przez amatorski zespół w remizie strażackiej we wsi koło Ostrowa nie bardzo mi się podobało. Nie wiem dlaczego. Ale je dobrze pamiętam.

Na szczęście, wkrótce miałem okazję poznać co to prawdziwa sztuka. Do Domu Kultury zaczęły przyjeżdżać na gościnne występy: kaliski Teatr im. Bogusławskiego z komediami muzycznymi i z przedwojennym „słowikiem” Poznania – Hanką Dobrzanką, teatry poznańskie, a przede wszystkim zjawiały się sławy przedwojennych filmów: Ćwiklińska, Dymsza, Grossówna, mistrzowie słowa – Rychterówna, Ładosz oraz artyści opery i baletu,

Z gimnazjum utkwiły mi, oprócz lekcji śpiewu, koncerty umuzykalniające w auli w wykonaniu artystów, a także popisy gimnazjalistów, z których najbardziej ceniony był syn dyrektora banku, pianista Krzysztof Trzciński, znany później jako Komeda. Bardzo lubiłem majowe nabożeństwa. I te piękne pieśni. Jako ministrant brałem udział w wieczorowych obrzędach, imponowało mi to, ale jakoś zawsze zdążałem na spotkanie z artystami, które zwykle odbywało się o godz. 20.00. Tu teatr religijny, a tam podkasana Muza z Wawą i Nowosielskim, z Din-Donem, Martą Mirską z Orkiestrą Braci Łopatowskich. Przed maturą jeździłem też do Opery Poznańskiej. Dyrygentem był Walerian Bierdiajew.

Marzenia o scenie Po zachłyśnięciu się konsumpcją imprez artystycznych zacząłem sam

myśleć o „karierze” scenicznej. W Kaliszu pytałem o warunki przyjęcia na studia przy tamtejszym teatrze. („Idź – popierała moje zamysły ciotka – takie pokraki nie raz na scenach występują”). Wysłałem też zdjęcie na ogólnopolski konkurs „Film szuka człowieka”. Kupiłem sobie lutnię, pobierałem lekcje prywatnie. Śpiewu uczyła mnie przedwojenna solistka Opery Poznańskiej – Wanda Paluszyńska.

Na balu maturalnym Szkoły Pracy Społecznej, do której przeniosłem się z gimnazjum ogólnokształcącego, zaśpiewałem piosenkę o moście - pięknym, nowym, średnicowym i coś na bis z koleżanką Gruszkówną.

Moja aktywność artystyczna wzmogła się na rok przed maturą. Wreszcie miałem własne pieniądze. W ciągu dnia pracowałem jako młodszy księgowy w spółdzielni, a wieczorami chodziłem na lekcje.

Page 111: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

110

Alma MaterPoznań nie przyjął mnie na studia, choć zdałem egzamin wstępny, byłem

w ZMP i jako korespondent terenowy organu KW PZPR – „Gazety Ostrowskiej” pisałem artykuły, które zawsze kończyły się „dla dobra pokoju i socjalizmu”.

Dość łatwo dostałem się na Katolicki Uniwersytet Lubelski (startowały dwie osoby na jedno miejsce). Dla mnie Lublin to atmosfera nauki, słynne nazwiska profesorów, ale także, niestety, pierwsze wyskoki uczelnianych sta-linowskich działaczy ZMP i PZPR. Ja robiłem gazetkę ścienną ZSP – same przyjemne tematy. Nie tylko chodziłem do teatrów, na koncerty do parku, sam tańczyłem w zespole tańca ludowego, który powstał przy uczelni, chodziłem też do ogniska muzycznego kontynuować naukę gry na gitarze. Na zakończenie roku wystąpiłem z naszą orkiestrą gitarzystów w muszli parkowej!

Z KUL-u nadsyłałem korespondencje do „Po prostu”. To nie było jeszcze „to” „Po prostu”. Tak się złożyło, że pismo to organizowało w wakacje obóz dla korespondentów w ośrodku niedaleko Warszawy. Pojechałem, niewiele się tam nauczyłem, ale pamiętam, że na zakończenie była część artystyczna, w której wziąłem udział. Nie sam, w chórze rewelersów zaśpiewaliśmy hiszpań-ską piosenkę z czasów wojny domowej „Rumbala” (meserszmity wytropiły, bombardują z całej siły, oj , Carmela).

Na KUL-u było zupełnie dobrze, ale mnie ciągnęło do stolicy. Prze-niosłem się na Uniwersytet Warszawski. Aktyw ZMP czuwał, bym w termi-nie zdawał egzaminy. Przestałem grać na gitarze, właściwie na mojej lutni, którą lekkomyślnie zostawiłem w Lublinie. Za to dużo śpiewałem w naszej, V grupie polonistyki, startowaliśmy nawet w eliminacjach środowiskowych. Pobierałem też lekcje tańca towarzyskiego w szkole Braci Sobiszewskich na Chmielnej.

Zalążek STS-u na brygadzie żniwnej„Modne” były brygady żniwne, studenci wyjeżdżali pomagać PGR- om

w żniwach. We wrześniu 1953 roku, pół roku po śmierci Stalina, ferajna Uni-wersytetu Warszawskiego pojechała do PGR blisko Rucianego. Nie było na szczęście działaczy młodzieżowych. Za to zjawili się studenci z naszej polonistyki, z muzykologii i z psychologii. Rej wodził Henio, nazywany „Gitarą”, bo śpiewał piosenki akompaniując sobie na tym instrumencie. A my śpiewaliśmy refreny. Była miła atmosfera, a wieczory niezapomniane.

Na tych rozśpiewanych wieczorach wyłoniła się grupa towarzyska, która po zakończeniu prac przy żniwach postanowiła spędzić kilka dni nad jeziorami.

Page 112: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

111

Wystąpiliśmy też na wieczorze pożegnalnym jednego z turnusów wypoczynkowych PTTK w Rucianem. Przedstawiliśmy się jako grupa studentów, która wróciła ze Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Bukareszcie. Wczasowicze przyjęli nas dobrze, byłem wniebowzięty. Właściwie to mnie najbardziej zależało na utrzymaniu tej grupy towarzysko - artystycznej, zwłaszcza, że w Warszawie miałem już na oku parę osób z doświadczeniem scenicznym.

Po powrocie do stolicy spotkaliśmy się kilka razy, chodziliśmy nawet do zawodowych satyryków z prośbą, by zechcieli napisać nam nowe teksty...

Byliśmy naiwni. Aż zgadaliśmy się z Andrzejem Drawiczem, który zapropo-nował nam spotkanie z innym działaczem kultury ZSP – Jerzym Markuszewskim.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. „Markusz” wziął sprawy w swoje ręce. 13 marca 1954 roku wysłuchał propozycji kandydatów na aktorów, po czym ten zestaw propozycji zobaczył dyrektor Teatru Satyryków, Jerzy Jurandot (który wcześniej zgłosił chęć zaopiekowania się jakimś zespołem studenckim). Po kilku dniach Jurandot spotkał się z nami w kawiarni „Teli-mena”, gdzie przyniósł program złożony z utworów z poprzednich premier Teatru Satyryków.

Miły, uśmiechnięty pan Jerzy zaproponował, że obsadzi nasze koleżanki i kolegów w programie „To idzie młodość” (od piosenki Tadeusza Sygietyńskie-go). Nowy program powstawał z pomocą konsultantów Teatru Satyryków, ale wszystko prowadził żelazną ręką Jerzy Markuszewski. Ja byłem kierownikiem teatru i wykonawcą jednej z ról w najlepszym numerze, bo oryginalnym studen-ckim : „Dzień na uniwersytecie” (rzecz o zebraniomanii). 2 maja 1954 r. odbyła się premiera. Tak powstał „Studencki Teatr Satyryczny”. Mam sentyment do programu „To idzie młodość”, bo wszystko było pierwsze, nieznane, graliśmy go 14 razy w porze sesji egzaminacyjnej. Ja – „dyrektor teatru”, mieszkałem w akademiku (piętrowe łóżka, 4 osoby), jeździłem tramwajem, jadałem dorsze w akademickiej stołówce (jedzcie dorsze, g... gorsze). Fajnie było.

A w wakacje wyjechaliśmy na obóz do Karpacza, gdzie nasi koledzy z filologii polskiej napisali nowy, oryginalny program „Prostaczkowie”. Młodzi satyrycy zadecydowali o dalszym losie Studenckiego Teatru Satyryków. W STS spędziłem 20 lat, wystąpiłem jako aktor w 24. premierach.

Poza STS-em grałem w Teatrze Współczesnym, w dwóch sztukach i w jed-nej – w Starej Prochowni. Z STS-em zwiedziłem cały kraj i zagranicę, miałem też swój udział w filmach wielkich reżyserów, w programach telewizyjnych.

Po 20 latach działalności artystycznej zrobiłem sobie pożegnanie ze sceną w sztuce Stanisława Tyma „Solo na perkusji”.

Page 113: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

112

Partnerował mi ZapasiewiczW drugim programie STS-u „Prostaczkowie” w roku Pańskim 1954 był

bardzo śmieszny numer Jarosława Abramowa-Newerlego pt. „Konferansjer”.Na scenie siedzi student i słucha wykładowcy, który co chwilę cytuje

klasyków marksizmu-leninizmu. Widownia pęka ze śmiechu, a student prze-ciwnie, jest znudzony, ziewa, wreszcie zasypia. To ja grałem tego znudzonego studenta.

Dla uzupełnienia dodam, że wykładowcą-konferansjerem był słuchacz Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej – Zbigniew Zapasiewicz.

Kto dziś pamięta tego studenta? Tylko ja.

Być albo nie być (aktorem zawodowym) Wróciłem właśnie z cudownego STS-owego tournée po Jugosławii (m.in.

Dubrowniku i Lublanie, gdzie Sława Przybylska w naszej powitalnej piosence z lampionami wpadła do orkiestronu zabytkowego teatru), a w domu niespo-dzianka. Propozycja z Teatru Współczesnego.

Tak więc w sezonie 1958/59 wystąpiłem na deskach sławnego teatru, w sławnej inscenizacji Konrada Swinarskiego, „Opery za trzy grosze” Brechta/Weilla. Ja zagrałem 100 razy Żebraka III w znakomitej obsadzie! W schille-rowskiej „Pastorałce” wcieliłem się z kolei w dwie postacie: Wołka (śpiewałem: „Panie Boże mój, jam jest wołek Twój” klęcząc przy Świętej Rodzinie: Mrozowska, Opaliński) oraz Pachoła II. Czułem się znakomicie, nazwisko na plakatach, rosły mi skrzydła, więc...

Stanisława Perzanowska zgodziła się wiosną przygotować mnie do eg-zaminu eksternistycznego. Wybrała role odpowiednie do moich warunków: płaczliwego Albina ze „Ślubów panieńskich” Fredry i Podkolesina z „Ożenku” Gogola. Partnerowały mi Barbara Wrzesińska i Zofia Merle.

I nadszedł ten dzień próby.Na czele komisji egzaminacyjnej w SPATIF-ie – ZASP-ie stanął dyrektor

Teatru Współczesnego Erwin Axer.I co?Zostałem dziennikarzem.

Kabaret to moje życie „Zatruł gościa kotletem, nazwał to kabaretem” szydził przed wojną Boy-

-Żeleński na temat plagi powstających co rusz nowych scenek kabaretowych. Piękne to. A propos kotleta w kabarecie. Miałem w stanie wojennym pomysł,

Page 114: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

113

żeby aktorzy smażyli na scenie pyszne befsztyki z polędwicy wołowej, żeby jedli je powoli delektując się każdym kęskiem, mlaskając i, żeby zapachy roznosiły się po widowni. Uważam, że byłby to pyszny kabaret okrucieństwa. Dziś jest polędwica w sklepach i restauracjach i pomysł diabli wzięli.

„Fioletowy Księżyc”Na początku 1956 roku przygotowywaliśmy, STS znaczy, w Dusznikach

Zdroju ambitny program „Czarna przegrywa, czerwona wygrywa”. Wieczorami życie towarzyskie kwitło i koncentrowało się wokół nowej koleżanki – Jadwigi Fortuny. Grała na gitarze, śpiewała angielskie piosenki, a przede wszystkim przebój „Fioletowy księżyc”. Flora – tak ją nazywaliśmy – opowiedziała też nam kilka skeczy, pomysłów kabaretowych. Zaśmiewaliśmy się zdrowo. Mając ten „niewybredny” repertuar postanowiliśmy na zakończenie obozu kondycyjnego przygotować w parę osób program dla reszty zespołu.

Występ Kabaretu „Fioletowy Księżyc” przeszedł nasze najśmielsze ocze-kiwania. Ryki na widowni! To było to! Ten wygłup w kontekście z ambicjami STS wypalił na piątkę. Gdybyśmy wówczas mieli lokalik kawiarniany, to byśmy kontynuowali działalność „Fioletowego Księżyca”. Nasz kabaret zaistniał faktycznie dużo wcześniej niż „Piwnica pod Baranami”. Niestety, musieliśmy czekać kilka lat na wznowienie działalności „Księżyca”.

Rozbudowa teatru, nowa kawiarnia oddana w 1963 roku, umożliwiła nam kontynuację naszych poczynań z Dusznik Zdroju. „Fioletowy Księżyc” miał swoje premiery w soboty, po przedstawieniach na „dużej” scenie. Działał kilka lat. Pozostały po nim wspomnienia, a także dalekie od doskonałości nagrania dźwiękowe na magnetofonie „Szmaragd” produkcji NRD oraz filmie amatorskim.

Próba come backu kabaretu na początku lat 70-tych nie zadowoliła mnie, więc postanowiłem zmienić formułę spotkań artystyczno – towarzyskich.

Na festiwalu w Opolu śpiewałem z Urszulą DudziakNa I Festiwal Polskiej Piosenki (1963 r.) zaproszony został warszawski

Kabaret „Manekin”. Jego wykonawcy z dawnej Stodoły i STS-u zaśpiewali kilka piosenek. Z powodzeniem - prawie wszystkie zdobyły wyróżnienie.

W koncercie laureatów piosenkę big-beatową „Bij komara” Andrzeja Korzyńskiego ze słowami Stanisława Tyma śpiewała znana, choćby z występów w kawiarni „Pod Gwiazdami” Juliana Sztatlera, Urszula Dudziak. Nie sama. W pięcioosobowym chórku śpiewającym refren byłem i ja, o czym sławna dziś wokalistka nie pamięta.

Page 115: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

114

Świderski dał mi rolę dr AlfonsaPołowa lat 70-tych, siedzę sobie w domu na Młynowie, w wygodnym

fotelu, oglądam telewizję. A tu telefon - ki diabeł!? Dzwoni Barbara Krystyna Katarzyna Radecka: - Słuchaj, może byś zagrał u mnie dr Alfonsa w sztuce „Komedyja Lopesa Starego ze Spirydonem” Stanisława Herakliusza Lubomir-skiego? Właśnie odmówił mi Jan Świderski, więc może ty? Przyjedź, jesteśmy u Siemiona na próbie. Lekko osłupiałem, bo przecież pożegnałem się oficjalnie ze sceną (w STS), oddaję się pracy dziennikarskiej w „Radarze”, więc po co mi to? Ale... ten Świderski... ten prestiż... Magia sceny zadziałała. Wziąłem taksówkę.

Zagrałem dr Alfonsa. W obsadzie same nazwiska: Wojciech Siemion, Zdzisław Leśniak, Marek Siudym, Emilian Kamiński...

W „Życiu Warszawy” ceniony krytyk Adam Ciesielski w recenzji zatytu-łowanej „Barokowa zabawa w Starej Prochowni” napisał: „Partię ojca młodej, ciekawej uroków życia Melisy (Marek Siudym), z talentem kreuje dziennikarz z zawodu – Henryk Malecha, imponujący pokazową dykcją i sceniczną swobodą”.

Dziękuję Ci kolego Adamie! Jubileusz STSNa 25-lecie założenia teatru zrobiliśmy wystawę plakatu STS w Sta-

romiejskim Domu Kultury. Wystawa była okazała, podobnie prezentował się „Fioletowy Księżyc” z całym swoim dorobkiem archiwalnym. Atrakcją wernisażu był Stanisław Tym („Towarzysze, sprawdziliśmy, takiego teatru w ogóle nie było”).

Niespodziankę zrobiła też cenzura nie zezwalając na kontynuację wystawy. Na plakatach były same trefne nazwiska: Anna Prucnal, Halina Mikołajska, Jerzy Markuszewski, Jacek Bocheński, Kazimierz Brandys, Wiktor Woroszylski... Te nazwiska nie istniały w mediach. Był na nie zapis w cenzurze.

Mój Sierpień 1980 rokuJako wysłannik miesięcznika „Radar” jadę beztrosko na Międzynarodowy

Festiwal Piosenki do Sopotu. A tu strajk w Stoczni Gdańskiej.Uczestniczę nagle w dwóch różnych światach. Konferencje prasowe,

kawiarnie, spotkania z gwiazdami piosenki, wieczorne koncerty w bajkowej Operze Leśnej, z drugiej strony niespokojne wydarzenia.

Dzięki przepustce prasowej mogę wejść w każdej chwili do stoczni, być blisko komitetu strajkowego, śledzić twarze stoczniowców, bieg historycznych dni. Najwyższe władze nie uznały jeszcze strajku za legalny, więc trochę ryzykuję.

Page 116: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

115

Na korytarzu koło Sali BHP ciągle coś się dzieje. Kobieta z dzieckiem chce rozmawiać z mężem, ale mąż – Lech Wałęsa - zajęty, właśnie miał telefon z Warszawy i informuje prasę zagraniczną o pertraktacjach z rządem, o terminie planowanych negocjacji. Kamery światowych telewizji na wyciągnięcie ręki.

Na dziedzińcu dziennikarze podpisują się pod petycją do KC PZPR, by prasa centralna i telewizja obiektywnie informowały o wydarzeniach na Wybrzeżu. Wśród 39 podpisów pod petycją jest i moje nazwisko, wieczorem poleciało w Wolnej Europie. Uff. Na pewnej naradzie w KC PZPR drwiono potem, że dziennikarz z miesięcznika domagał się obiektywnych informacji w codziennych mediach.

Poleciałem na podpisanie Porozumień Sierpniowych.

Po stanie wojennymPo stanie wojennym w 1984 roku urządziliśmy w Klubie Lekarza „Wie-

czór Urody, Elegancji i Dobrobytu”. Było campari, pyszne szynki z teatralnego bufetu, a ze strawy duchowej występ Stanisława Tyma na tematy polityczne. Bardzo udana, elegancka impreza, właściwie ukryta rocznica 30-lecia teatru, którego nie było, lecz „esteesiacy” mieli się dobrze.

Koleżanka z „Radaru”, oglądając zbiorowe zdjęcie z „Wieczoru Urody, Elegancji i Dobrobytu” powiedziała o tych ludziach, że są passé. Nie minęło parę lat, a te same osoby zostały konsulami w USA, przewodniczącymi Radio-komitetu, prezesami ZAIKS-u i Związku Kompozytorów Polskich, dyrektorami warszawskich teatrów. Jak to powiedziałem na 50-leciu naszego teatru – „mafia” STS-owa oplotła Warszawę.

Nowy Jork, Nowy JorkPo 15 latach pracy w miesięczniku pracy twórczej „Radar” (byłem kie-

rownikiem działu kultury) chciałem coś zmienić w swoim życiu, więc... W Nowym Jorku chłonąłem życie artystyczne z najwyższej półki. Żyłem.

Pisałem korespondencje, głównie do „Expressu Wieczornego”. Bywało, że coś pilnego, jak np. wiadomość o ślubie Violetty Villas nadawałem przez telefon za 10 dolarów, a moje honorarium autorskie po przeliczeniu wynosiło 1 dolar. Ale czego się nie robiło dla sławy! Dokładałem z własnego stypendium (tu zwykle w rozmowie pokazuję własne ręce, co – dla niedomyślnych – znaczy pracę w nie wyuczonym zawodzie).

W swoim apartamencie na Manhattanie, obok Broadwayu, gościłem aktorów, śpiewaków, malarzy, kierowców ekskluzywnych limuzyn, dziennikarzy,

Page 117: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

116

także z Polski. Organizowałem wernisaże malarza Mariusza Stanowskiego, wieczory towarzyskie związane z podróżami po Stanach, a w czasie świąt Wiel-kanocnych urządzaliśmy „śniadania na trawie” w Central Parku.

Do USA przyjeżdżają nieustannie przedstawiciele różnych instytucji, fundacji i stowarzyszeń z prośbą o pieniądze. Bywa, że ta nadmierna liczba „potrzebujących” budzi słuszne zniecierpliwienie mieszkających w Stanach i ciężko pracujących Polaków. Natomiast ja zaproponowałem, aby stworzyć fundację (z numerem bankowego konta), na którą rodacy w Polsce wpłacaliby pieniądze dla nieudaczników w USA, aby dopomóc im w zrobieniu kariery. Z niezrozumiałych powodów mój projekt nie został wcielony w życie?!

Parę lat temu spotkałem w Berlinie Klub Nieudaczników. Czyżby ber-lińczycy skorzystali z mego pomysłu?

W 1992 roku wspólnie z attaché kulturalnym Ambasady RP w Waszyng-tonie – Andrzejem Jareckim i Jego Małżonką, zorganizowałem w stylowej siedzibie Konsulatu RP w Nowym Jorku I Światowy Zjazd Gwiazd STS-u. (II Zjazd odbył się już w Warszawie na 50-lecie STS).

Pod koniec mojego pobytu w Stanach poprosiłem znajomych dzienni-karzy warszawskich, żeby mi zorganizowano konferencję prasową w kawiarni „Czytelnik”. Konferencja się udała, wszyscy byli z siebie bardzo zadowoleni.

Konferencje prasowe powtarzałem prawie po każdej mojej wycieczce zagranicznej.

1 kwietnia 1995 roku odbyła się promocja mojej książki „Ameryka to brzmi”. Cała uroczystość promocji nagrana jest na płycie DVD, mimo że książki nie było.

Zaczęliśmy też w Wielkanoc, wzorem 5 Alei na Manhattanie, spacerować w fantazyjnych kapeluszach po „Nowym Świecie” w Warszawie. Najciekawsze fotosy z tych spacerów prezentowaliśmy na wernisażach w Galerii Fotografi-ków ZPAF w Warszawie, a także w Zimbabwe, w USA i Kanadzie, w Europie i w Krzyżach na Mazurach.

Spacerom i wernisażom towarzyszyły zawsze jakieś niespodzianki artystyczne.

Dostałem manii tworzenia nowych scen, nikt mi nie proponował ról, za to ja nie dawałem ludziom spokoju. Mają Kozłowscy stodołę w Sierakowie? Otwieramy Scenę na Klepisku. Jest u Szenków w willi na Myśliwieckiej piękny basen? Uruchamiamy Scenę Morską w Warszawie. Scena Muzyczna Pyry Maryli 2a otwarta została w willi austriackiego bankiera. „Altana” u Kalczyńskich, na ich działce, podobnie Scena Muzyczna u Zdzisława Piernika.

Page 118: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

117

Nie wszystkie te „imprezki”, jak mawia moja znajoma, dają mi pełną satysfakcję. Ale chciałbym tu wyróżnić dwie, które mnie zadowoliły. To był wieczór „Opowiedz mi o swoich chorobach” i zwycięska odpowiedź w ankiecie Doroty Jareckiej: - „Tak, lubię słuchać o chorobach, także przez telefon. Go-dzinami. Niektóre wynurzenia nagrywam na kasetę i wieczorami przed snem jeszcze raz sobie odsłuchuję”.

Dużo energii pochłonęło mi odkładane przez lata „Pożegnanie z wyglą-dem”. Udało się. Nie muszę już nic udawać. W roku 2009 organizatorzy 10-tych Śniadań w Central Parku zaprosili mnie bym zaprezentował fotosy ze spacerów wielkanocnych w kapeluszach po „Nowym Świecie” w Warszawie.

P.S. W przygotowaniu: „Pożegnanie z rozumem”.

Mój udział w historii dziennikarstwa

W mojej primaaprilisowej książce, wydanej w roku 2008 w jednym eg-zemplarzu, a zatytułowanej „Henryk Malecha w cieniu sławnych i bogatych”, niewiele pisałem o Wydziale Dziennikarskim UW, o mojej pracy dziennikarskiej w ogóle. Uzupełniam to teraz.

„Dziennikarzem” byłem już w szkole średniej. Jako korespondent tere-nowy „Gazety Ostrowskiej” (organ KW PZPR w Poznaniu, mam odwagę do tego się przyznać) pisałem o tym co dzieje się w mieście i w powiecie.

Mimo to (i zdanego egzaminu) na Uniwersytet Poznański się nie dostałem. Bardzo to przeżyłem, bo chciałem wyrwać się z małego miasta w świat. Uratował mnie Katolicki Uniwersytet Lubelski (polonistyka). Tam redagowałem gazetkę ścienną Zrzeszenia Studentów Polskich, zacząłem też pisać do „Po prostu”. Kontynuowałem nadsyłanie korespondencji do tego pisma z Uniwersytetu Warszawskiego, dokąd po roku przeniosłem się z Lublina. Coś drobnego, dla chleba, drukowałem też w „Życiu Warszawy”.

Dlaczego przeniosłem się po III roku polonistyki na III rok dzien-nikarstwa?

W wakacje miałem odbyć praktykę pedagogiczną w szkole średniej, a ja bałem się tego, jak diabła! Zdezerterowałem.

Na Wydziale Dziennikarskim zwolniony byłem z pewnych przedmiotów, inne zaś nadrabiałem, więc nie było okazji do zawierania nowych znajomości. Poza tym żyłem już Studenckim Teatrem Satyryków, który wcześniej założyłem z kolegami na polonistyce. Próby, występy w STS-ie i wyjazdy spowodowały, że żyłem już w innym świecie, a studia schodziły na dalszy plan. Z dziennikarki

Page 119: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

znałem właściwie niewiele osób, głównie z mojej grupy na roku. Potem dopiero poznałem lepiej kolegów zwerbowanych do STS-u z Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej (Wojciech Solarz, Janusz Gazda, Ami Borowska, Marian Kubera, Agnieszka Osiecka,...). Po latach miałem też okazję wystąpić w dwóch filmach kolegi z roku – reżysera Jana Budkiewicza.

Po studiach pisałem na tematy kulturalne do „Sztandaru Młodych”, „Żołnierza Wolności”, „Zwierciadła”. Byłem też na etacie w „Trybunie Ma-zowieckiej”. Dopiero po dwuletnim pobycie w Londynie (1968-69) znalazłem idealne miejsce w miesięczniku pracy twórczej „Radar” (przez 15 lat kiero-wałem działem kultury), bywałem sekretarzem redakcji, pisałem o kulturze, także korespondencje z zagranicznych podróży. Regularne pisanie zakończyłem w drugiej połowie lat 80-tych korespondencjami z Nowego Jorku do „Expressu Wieczornego”.

Dziś jestem nadal „panem redaktorem”. Uczestniczę w życiu kulturalnym, podróżuję po świecie, tyle że mało piszę. Robię za to inne przedsięwzięcia, o czym w książce „Henryk Malecha w cieniu sławnych i bogatych”.

Jeszcze na koniec podejrzane motto życiowe (z Montaigne’a):„Trzeba się śmiać i mieć poczucie niezależności. Przynajmniej trzy godziny

dziennie spędzić interesująco i w miarę wesoło. Bo inaczej po jaką cholerę żyć?”

Page 120: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

119

Jerzy ModelUrodzony 17.III.1935 r. we Lwowie. Od 1945 r. gdańszcza-nin. Po studiach podjął pracę w redakcji „Głosu Wybrzeża”, gdzie był m.in. zastępcą redaktora naczelnego. W latach 1976 – 1981 redaktor naczelny tygodnika „Czas”, a od 1988 r. (do likwidacji RSW „Prasa”) redaktor naczelny tygodnika „Wybrzeże”. Od 1996 r. redaktor naczelny miesięcznika „Morze”. Obecnie redaktor prowadzący miesięcznika „The Coastal Times”. Wielokrotnie nagra-dzany za twórczość dziennikarską. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i srebrną odznaką „Zasłużony Pracownik Morza”. Żona – Barbara, syn – Piotr.

(Poniższy materiał jest częściowo zapisem magnetofonowym dyskusji na IX spotkaniu koleżeńskim we wrześniu 2006 r., inspirowanej wystąpieniem Ryszarda Kapuścińskiego, który porównywał dziennikarstwo naszej młodości z dzisiejszym.)

Czy można byłobyć uczciwym dziennikarzem w PRL-u?

Protestowałem niegdyś przeciwko opatrzeniu tomu naszych wspomnień tytułem „Grzeszni – niezlustrowani”. Wydawało mi się wówczas, że w tych słowach przebija jakieś poczucie winy, że przyznajemy się do czegoś złego. Dziś, w Roku Pańskim 2006, gdy dożyliśmy czasów, kiedy każdy – kto żył, pracował, pisał w PRL-u – jest osobą podejrzaną, ten tytuł wydaje mi się adekwatny do naszej sytuacji. W publicystyce, historiografii, którą uprawiają panowie z IPN, zapanował jednostronny, zideologi-zowany obraz PRL oraz ludzi, którzy w tamtych czasach działali.

Chciałbym przypomnieć „Wysokiej Komisji Lustracyjnej”, że nawet „pod cenzurą” i dyrektywami partyjnymi wydawaliśmy gazety i czasopisma pozytywnie weryfikowane przez setki tysięcy ludzi, którzy przecież nie pod przymusem kupowali prasę. W „Głosie Wybrzeża” drukowaliśmy nawet 300 tysięcy egzemplarzy gazety. Zdobywaliśmy czytelników zawartością naszych czasopism, a nie „zdrapkami” i rozmaitymi gadżetami. Publicyści i reportażyści tamtych czasów, poczynając od Mariana Brandysa, Lucjana Wolanowskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Andrzeja Mularczyka, Kazimierza Dziewanowskiego, a kończąc na naszych koleżankach Hance Krall i Małgorzacie Szejnert – to są nazwiska, które zaświadczają o jakości ówczesnego dziennikarstwa.

Page 121: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

120

Nieustannie zadaję sobie pytanie: czy wybór zawodu dziennikarskiego w PRL był życiową pomyłką, tak jak to się obecnie ocenia? Właśnie ten nur-tujący mnie problem próbowałem wywołać do dyskusji na wczorajszym spot-kaniu z Ryszardem Kapuścińskim: czy w tamtych uwarunkowaniach, w tamtej rzeczywistości, można było być uczciwym dziennikarzem?

Nasze wybory życiowe, przynajmniej dla większości z nas, łączyły się z przekonaniami lewicowymi. W tamtych czasach było to dla mnie coś natu-ralnego. Na naszym pokoleniu zaważyła wojna, choć chronieni przez rodziców właściwie żyliśmy tylko w jej cieniu. Nie doświadczyliśmy jej w takim wymia-rze jak starsze pokolenie, ale pewne zdarzenia, a przede wszystkim emocje, w 10-letnim wówczas człowieku pozostały na zawsze. Wizja świata bez wojen, świata pokoju i braterstwa między ludźmi, prezentowana przez nową władzę, była czymś porywającym. Fascynowały mnie również zmiany na naszym globie: rozpadał się świat kolonializmu i imperializmu (kolonializm był dla mnie wów-czas synonimem niewolnictwa – współczucie dla biednego Murzynka Bambo wyniosłem jeszcze z elementarza). Śledziłem codzienne komunikaty o postępach armii chińskiej, cieszyłem się , gdy Wietnamczycy dawali łupnia Francuzom pod Dien Bien Fu. Zwyciężały siły postępu i sprawiedliwości społecznej. Również zmiany w kraju: impet budownictwa, rewolucja oświatowa, łamanie barier spo-łecznych – wszystko to wydawało się porywające, wciągało do działania. Opcja lewicowa – jak to się później określało – była dla mnie czymś naturalnym. Stąd też i wybór studiów zabarwionych ideologicznie.

Studia. Marek Szymański zapamiętał z Krakowa wykłady Leona Cukier-berga, który nas uczył, że prasa to zbiorowy propagandysta i organizator. Ja natomiast zapamiętałem Cukierberga jako wiecznie zabieganego dziennikarza „Gazety Krakowskiej”, który często przychodził na wykłady nieprzygotowany, czytał nam jeden z felietonów Marka Twaina z tomu „Jak redagowałem gazetę rolniczą”, po czym wybiegał do innych zajęć. Nie czułem się indoktrynowany. Nasze studia nie różniły się zbytnio od studiów na innych wydziałach humani-stycznych w latach pięćdziesiątych. Były to studia encyklopedyczne, nie dawały wiedzy pogłębionej w danych dziedzinach (socjologia, ekonomia, geografia gospodarcza), ale zapewniały orientację w wielu przydatnych w zawodzie dyscyplinach, przydawały się do rozwiązywania najróżniejszych problemów, z którymi spotykaliśmy się w pracy dziennikarskiej.

Studia przede wszystkim ukształtowały nas intelektualnie, rozbudziły aspiracje kulturalne, wielu z nas otworzyły drogę do nowych środowisk. Z tanimi wejściówkami dla studentów chodziliśmy do najlepszych teatrów, wpraszaliśmy

Page 122: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

121

się do Domu Dziennikarza na Foksal na premierowe pokazy filmowe (niektó-rzy byli zapraszani do słynnego barku na parterze), wtajemniczeni chodzili na koncerty jazzowe w piwnicy Domu Kultury na Starym Mieście.

Moim światem były biblioteki. Najpierw Jagiellonka, później biblioteka UW. Wybrałem specjalizację z historii prasy i publicystyki polskiej u prof. Młynarskiego. Profesor wyposażył nas w zaświadczenie upoważniające do przeglądania wszelkich prohibitów – druków niedostępnych w powszech-nym katalogu. Czytaliśmy więc niezbędną do pracy magisterskiej prasę SDKPiL z rewolucyjnych lat 1904 -1905, ale jak tu nie skorzystać z okazji i nie sięgnąć do innych ksiąg i czasopism zakazanych? Korzystaliśmy pełną garścią – od „Monitora ekstraordynaryjnego” po przedwojenne numery „Prasy Polskiej”, w których znajdowaliśmy miedzy innymi wiersze „wyklę-tego” Mariana Hemara.

We wspomnieniach wielu kolegów przewija się opinia o małej przydat-ności naszych studiów w późniejszej pracy zawodowej, zarzut, że nie uczyły sztuki dziennikarskiego pisania. Ale przecież tego nikt nie obiecywał. Praw-dziwą szkołę pisania przeszliśmy później w redakcjach. Studia dały nam jednak sporą wiedzę o rzemiośle, redagowaniu gazety, adiustacji tekstów, technologii pracy drukarni itp. Dzięki tym umiejętnościom nasi koledzy szybko obejmowali różne funkcje redakcyjne.

Chciałbym dalej posprzeczać się z Markiem Szymańskim. Eksponowałeś Marku to nasze niemalże zniewolenie…

Głos z sali. Marek Szymański: – Ale to niesłusznie, to nieporozumienie… … a ja zupełnie inaczej oceniam tamte czasy. Tak, byliśmy częścią

„frontu ideologicznego”. Jednak nasza wiedza i rozumienie misji zawodu dziennikarskiego powodowały, że często krytycznie ocenialiśmy dyrekty-wy partyjne. Cały okres mojej pracy, zwłaszcza w organie wojewódzkim „Głos Wybrzeża”, pamiętam jako nieustanny spór z aparatem partyjnym. Nie zgadzaliśmy się z uproszczonymi metodami realizacji polityki partii, walczyliśmy o poszerzenie swobody publikowania, o prawo dziennikarza do własnych sądów.

W redakcji „Głosu Wybrzeża” wszyscy kolejni moi naczelni odchodzili z funkcji po ostrych konfliktach z Egzekutywą KW: Zbigniew Wojtkiewicz w 1957 roku, bo aparat partyjny nigdy nie wybaczył gazecie jej inspiratorskiej (i organizatorskiej!) działalności w „Październiku 1956” ; Jerzy Dziewicki w 1968 roku, bo nie zgadzał się z decyzjami partyjnymi wobec rzekomych „syjonistów” w redakcji; Stanisław Celichowski w 1976 roku, bo nie chciał

Page 123: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

122

włączyć gazety do uczestnictwa w „propagandzie sukcesu”; Tadeusz Kuta (był szefem gazety już po moim odejściu z „Głosu”) bo naraził się „weteranom ruchu robotniczego” i innym twardogłowym, prowadząc wyważoną politykę wobec ruchu „Solidarność”.

Wszystko to świadczy, że nie byliśmy biernym narzędziem, bezkrytycznym wykonawcą dyrektyw, aczkolwiek – jak wspomniałem poprzednio – tkwiliśmy w partyjnym froncie ideologicznym, godziliśmy się na wiele kompromisów. Ocenianie naszych ówczesnych wyborów i zachowań z dzisiejszej perspektywy, gdy mamy wolne media, wolne i odpowiedzialne dziennikarstwo w demokra-tycznym państwie – jest po prostu niemądre.

Jakie dziennikarstwo uprawialiśmy? Jaki był etos naszego zawodu? Jestem przekonany, że było to przede wszystkim dziennikarstwo odpowiedzialne. Myślę, że w przyszłości, gdy minie czas uproszczonych ocen ideologicznych i badacze zaczną uwzględniać kontekst historyczny, ten element zostanie doceniony. Byliśmy ośrodkiem fermentu intelektualnego w prowincjonalnym początkowo Gdańsku; Klub Dziennikarza na Targu Drzewnym przyciągał całe środowisko kulturalne, czy twórcze Wybrzeża. Dziennikarstwo było ekskluzywną profesją, przynależność do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich była czymś nobilitują-cym. W rankingach popularności i prestiżu zawodów plasowaliśmy się wysoko, na drugim, trzecim miejscu.

Dziennikarstwo jest obecnie zajęciem masowym. Kilkadziesiąt uczelni w Polsce kształci przyszłych żurnalistów; z ubiegłorocznych statystyk wynika, że mury rozmaitych szkól i szkółek, z dyplomem licencjata lub magistra dziennikarstwa, opuściło 3000 młodych ludzi. Do redakcji trafia młodzież bez dostatecznego przygotowania zawodowego, bez doświadczenia życiowego, co obniża poziom dziennikarstwa. Obniżyły się również standardy etyczne naszego zawodu. W jednym z wywiadów Ryszard Kapuściński mówił, że zanika pojęcie „dziennikarz”, w prasoznawstwie coraz powszechniej wprowadzane jest pojęcie „pracownik mediów”. Coraz bardziej ekspansywne staje się dziennikarstwo, którego celem jest dostarczanie rozrywki, sensacji, ponieważ fetyszami stają się teraz takie pojęcia jak sprzedaż, oglądalność, słuchalność. Nie ma już pojęcia „czytelnik”, zwyciężył „odbiorca docelowy”.

Chciałbym prosić „Wysoką Komisję Lustracyjną” o wybaczenie. Rzeczywi-ście, nasza działalność była ograniczana przez polityczną cenzurę, pracowaliśmy w warunkach „ograniczonej suwerenności”. Na swoją obronę mam tylko jedno pytanie: czy lepszy jest ten dzisiejszy kult sprzedaży, komercjalizacja mediów i naszego zawodu? Z niejednym instruktorem, sekretarzem lub cenzorem można

Page 124: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

123

było sobie pogadać. Z „niewidzialną ręką rynku” dyskutować nie można, bo jest to bezwzględne prawo.

Myślę, że mimo wszystkich załamań, naiwności, kompromisów – z histo-rią i ze sobą, mam prawo twierdzić, że przyzwoicie wykonywałem swój zawód, a w pewnym okresie, na łamach redagowanego przeze mnie tygodnika „Czas”, prowadziłem autentyczny dialog z czytelnikami, swoje przemyślenia i poglądy mogłem zaprezentować dziesiątkom tysięcy ludzi. W moim przekonaniu byłem dziennikarzem uczciwym. „Wysoka Komisja” orzeknie, czy mam prawo być dziennikarzem dumnym.

Głos z sali. Jan Budkiewicz: – Czy są jakieś pytania?Głos z sali. Marek Szymański:Nie mam pytania, ale postulat. Jurek (do Jerzego Modela), mam u ciebie

piwo za to, że służyłem ci za „haka”, na którym zawiesiłeś swoją wypowiedź. Chcę uczciwie powiedzieć, że z każdym twoim słowem zgadzam się w 158 procentach. Kiedy jednak planowałem moją rozmowę z synem na naszym zjeździe, zakłada-liśmy, że będzie to rozmowa przedstawicieli dwóch pokoleń, reprezentujących dwie metody, dwa systemy – dlatego musiałem wyostrzyć pewne sprawy.

I jeszcze jedno: gdy czytałem o ciemnych kartach z życiorysu Guntera Grassa, któremu zarzucano, że w wieku 17 lat należał do SS, pomyślałem so-bie, że ten człowiek od dziecka wychowywany był w atmosferze indoktrynacji hitlerowskiej. Ten 17-letni chłopak miał prawo w to wszystko wierzyć, tak jak myśmy wierzyli.

Nie ukrywam, że byłem dziennikarzem „Trybuny Ludu”, że byłem se-kretarzem KZ. Ja się tego nie wstydzę, ani nie wypieram. Nie miałem żadnego konfliktu sumienia. Ja tamtą, organizatorską rolę prasy realizuję też dzisiaj, w mojej internetowej gazetce dla marynarzy, organizując zbiórkę pieniędzy na leczenie chorej dziewczyny. Nie wstydzę się tego co robiłem, tych orderów i odznaczeń, które otrzymałem. To wszystko było moim, ale także twoim i na-szym dorobkiem. Tacy byliśmy. I bardzo fajnie…

Głos z sali. Janka Kruszewska: – Jurku, proszę cię o refleksje o twoich doświadczeniach dziennikarskich w przełomowych latach 1970 i 1980. Jak przeżywaliście te wypadki tam, w Gdańsku?

Jerzy Model: – Odpowiedź jest trudna. O tamtych sprawach trzeba by mówić obszernie, by uniknąć uproszczeń.

Wydarzenia grudnia 1970 roku były moim najważniejszym doświad-czeniem, nie tylko dziennikarskim, ale i życiowym. Obserwowałem wszyst-kie najważniejsze wypadki od początku, od wyjścia stoczniowców na ulice,

Page 125: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

124

do końca wydarzeń w Gdańsku, czyli do strzelaniny przy bramie numer 2. Wiadomość, że protestujący stoczniowcy wychodzą na miasto, otrzymaliśmy w poniedziałek, 14 grudnia wczesnym przedpołudniem, w trakcie posiedze-nia kolegium redakcyjnego. Gdy znaleźliśmy się na ulicy, pochód dotarł już do centrum, szedł Podwalem Grodzkim, był już przed Dworcem Głównym PKP. Naprzeciwko ruszyła skąpa tyraliera milicji, rzucono pierwsze granaty z gazem łzawiącym.

Staliśmy niedaleko, w podcieniach hotelu „Monopol”. Zapamiętałem niemal filmową scenkę: z hotelu chciały wyjść dwie starsze turystki z Anglii. Recepcjoniści za wszelką cenę usiłowali zatrzymać te panie tłumacząc, że właśnie mamy strajk. – Strajk? U nas to niemal codzienne – odpowiedziały. Po dziesięciu minutach przerażone wróciły wykrzykując: – To nie strajk, to woj-na! I rzeczywiście. Wkrótce pojawiła się kolumna wojskowych transporterów opancerzonych i zaczęły się regularne starcia z manifestantami.

Po raz pierwszy zacząłem się bać dopiero po południu, gdy w po-bliżu budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, na placyku przy kościele św. Elżbiety zgromadził się kilkusetosobowy tłum młodych ludzi, nie tylko stoczniowców. Z tłumu zaczęto rzucać zapalone głownie: to jeszcze nie były „koktajle Mołotowa”. Na początku wyglądało to jak zabawa: jakaś dziewczyna rzuciła zapaloną szmatę, później jakiś chłopak wziął ją „na barana”, by miała bliżej do okna na wysokim parterze, i ta ponowiła próbę. Zaczęło się właśnie od takich niewinnych podchodów. Tego dnia nie udało się podpalić gmachu KW, ale późnym wieczorem spłonął stojący obok budynek NOT, wybito okna wystawowe w sklepach na reprezentacyjnej ulicy Rajskiej. Spalono również samochód straży pożarnej.

Opisaliśmy to nazajutrz w „Głosie Wybrzeża”. Wytargowaliśmy z cenzurą i Komitetem Wojewódzkim, że zamieścimy własną relację, a nie zdawkowy komunikat PAP. Satysfakcja była jednak połowiczna: nasza informacje ukazała się tylko w części nakładu kolportowanej w Trójmieście, w innych częściach województwa czytelnicy otrzymali komunikaty PAP-owskie, pomniejszające dramatyzm wydarzeń.

Prawdziwy dramat rozegrał się w dniu następnym. To wówczas w Gdań-sku padły ofiary śmiertelne. Stałem w tłumie otaczającym płonący gmach KW. Wezwano straż pożarną, ale tłum nie dopuścił wozów pożarniczych w pobliże budynku. W ponurym milczeniu gapiono się na ogień, wyczekiwano, co stanie się z pozostałymi w środku kilkoma pracownikami i żołnierzami KBW. W koń-cu opuścili płonący obiekt. Ale wrażenie pozostało: widziałem jak gromada

Page 126: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

125

zwykłych, uczciwych ludzi przekształca się nienawistny motłoch. Od tej pory po prostu boję się każdego tłumu.

Jeśli idzie o rok 1980. W owym czasie, co dwa tygodnie w Komitecie Centralnym PZPR odbywały się posiedzenia zespołu prasowego. W połowie sierpnia pojechałem na jedno z takich zebrań, to był chyba piątek. Na sali od-czuwało się jakieś napięcie, koledzy z Lublina opowiadali o strajku w Świdniku, o blokowaniu torów przez kolejarzy. Posiedzenie prowadził sekretarz Jerzy Łukaszewicz. Przekazał zdawkową informację o przerwach w pracy w Stoczni im. Lenina. Kierownik Biura Prasy Kazimierz Rokoszewski uspakajał, że partia panuje nad sytuacją, że mamy pod kontrolą tę całą „autobusową opozycję”. Autobusową – bo zmieści się w jednym autobusie.

Wróciłem do Gdańska. W sobotę zebrał się zespól redakcyjny. Koledzy zaczęli opowiadać co dzieje się w stoczni. Strajk był nielegalny, oficjalnie były to „przerwy w pracy”. Nie mogłem nakazywać kolegom, by uczestniczyli w nielegal-nym przedsięwzięciu. Powiedziałem, że jako dziennikarze powinniśmy wiedzieć co się dzieje, obserwować ważne wydarzenia, niezależnie od tego czy uda nam się opublikować jakąś relację. Ochotniczo potworzyły się zespoły – dziennikarz i fotoreporter – które udały się do stoczni w Gdańsku i Gdyni; trzecia ekipa obserwowała wydarzenia w mieście, dzięki temu od początku byliśmy dobrze przygotowani do opracowania reportażu o przebiegu wydarzeń.

W niedzielę pojechałem pod stocznię. To właśnie wtedy odbyła się owa słynna msza przy bramie numer 2. Przed bramą, od strony miasta stał wbity w ziemię masywny, drewniany krzyż. Za zamkniętą, udekorowaną kwiatami i obrazami bramą stali stoczniowcy, przed nią – wielotysięczny tłum miesz-kańców miasta. Tu naprawdę czuło się niezwykłość tego wydarzenia i siłę tego tłumu.

W miarę rozwoju wydarzeń podjęliśmy starania o zezwolenia na publikację relacji ze stoczni. Rozmowy toczyły się i w Komitecie Wojewódzkim, i w Biurze Prasy, i w cenzurze. Stanęło na tym, iż na terenie województwa gdańskiego ukaże się pełne wydanie „Czasu” z raportem o strajku, w kraju natomiast kolportowana będzie wersja bez relacji ze stoczni. Mając w pamięci doświadczenia z roku 1970, kiedy w „Głosie Wybrzeża” zgodziliśmy się na manipulację wobec czytelników, nie przystałem na taką propozycję. Uznaliśmy, że wydajemy cały nakład z ma-teriałem o stoczni, albo nie będzie żadnej wzmianki na ten temat w numerze.

Po negocjacjach w Wydziale Prasy KC zaproponowano nam, że ten nu-mer „Czasu” ukaże się tylko w tych województwach, które wyrażą na to zgodę. Przeprowadziłem rozmowę z sekretarzami 49 województw. Zgodę uzyskałem

Page 127: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

126

tylko w Gdańsku i Słupsku. Dobre było i to.Przyspieszyliśmy prace redakcyjne. 25 sierpnia po południu reportaż

oddaliśmy do czytania w Komitecie Wojewódzkim. Sytuacja była niejasna, wła-dza jeszcze nie miała klarownej oceny wydarzeń, dopiero tego dnia zbierało się Biuro Polityczne, jeszcze słychać było glosy, na szczęście marginalne, o groźbie rozwiązania siłowego, nie wiedzieliśmy jaki będzie dalszy przebieg strajku. Po drobnych uwagach KW rękopis wysłaliśmy do drukarni w Warszawie.

Drukarze z Okopowej nie strajkowali, ich „strajk” polegał na tym, że w ekspresowym tempie, łamiąc wszelkie harmonogramy wydrukowali oficjalny, 35-tysięczny nakład. Ile wydrukowali poza zamówieniem, na „zaoszczędzonym” papierze – tego nikt nie wie. W każdym razie ten numer „Czasu” był szeroko kolportowany w Warszawie i zyskiwał znaczne przebicie na „czarnym rynku”. 31 sierpnia nasz tygodnik był już w kioskach. W prasie polskiej pojawiła się pierwsza, rzetelna i w miarę pełna relacja o strajku gdańskim; o tydzień wy-przedziliśmy wszystkie krajowe periodyki. Od tej pory zaczęła się legenda – nieprawdziwa zresztą – o „Czasie” jako piśmie „Solidarności”.

O przeżyciach z sierpnia 1980 roku można długo opowiadać, przytoczę tylko dwa wspomnienia. Jeden z nich może zainteresować Krystyna Dąbrowę. Otóż przed posiedzeniem Biura Politycznego, 25 sierpnia, zwrócił się do nas wicepremier Jagielski o dostarczenie serwisu zdjęć ze stoczni, by pokazać towarzyszom jaka jest sytuacja i jaka siła robotniczego protestu. Mimo obaw, że fotografie zostaną użyte również do innych celów, dostarczyliśmy bogate dossier. Myślę, że spełniliśmy pożyteczną rolę. I drugie wspomnienie. W pub-likacjach o strajku podkreśla się, że wśród zagranicznych dziennikarzy, którzy w sierpniu odwiedzili stocznię, nie było przedstawiciela prasy radzieckiej. To nieprawda. Był nim Andrej Leonidow z Agencji „Nowosti” (którego poznałem w latach siedemdziesiątych w czasie grudniowej podróży do Jakucji, kiedy przy minus 40 stopniach rozgrzewaliśmy się szklaneczkami „Pszenicznej”). Andrej wszedł do stoczni w towarzystwie jednego z naszych dziennikarzy. Napisał – co było prawdziwym obowiązkiem większości pracowników tej agencji – raport, czytany przez członków Biura Politycznego KPZR (wiem to z późniejszej opowieści, podkreślano, że była to ich pierwsza oryginalna relacja z centrum wydarzeń).

Głos z sali. Władek Sobecki:Chciałbym coś powiedzieć nie o wielkiej polityce, ale o „Czasie”, z

którym współpracowałem. Wyjechałem kiedyś na Festiwal Filmów Doku-mentalnych w Lille, w północnej Francji. Wiedziałem, że jest to ciekawe

Page 128: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

127

środowisko polonijne, między innymi kombatanckie z czasów wojny. Moim hobby jest historia okresu międzywojennego i II wojna światowa. Spotkałem się więc z kombatantami w mieszkaniu jednego z nich. Włączyłem dyktafon i nagrałem opowiadania o ich drodze do zwycięstwa w 1945 roku. Gospodarz – pan Stefan Swinoga – zaprzyjaźnił się ze mną, korespondowaliśmy później ponad dwadzieścia lat. Odwiedziłem go w tym okresie kilka razy. Na ścianie jego domu przy ulicy Wilhelma Tella, obok Matki Boskiej Częstochowskiej wisiała oprawiona w ramki kolumna „Czasu” z moim artykułem „Trzy drogi do wolnej Polski”.

Głos z sali. Marek Szymański:Jest 3. kwietnia 1981 roku. W szpitalu przy placu Starynkiewicza rodzi

się mój najmłodszy syn. Pani docent z „Solidarności” wyrzuca po dwóch dniach moją żonę do domu. Woła mnie naczelny Wiesław Bek i mówi, że mam jechać do Gdańska, gdzie towarzysz Kania spotyka się z klasą robotniczą stoczni. Jak się potem okazało, chodziło o „wyrolowanie” Olszowskiego. Mówię, że nie mogę jechać, bo muszę odebrać ze szpitala żonę z dzieckiem. Wołają sekretarza POP ze szpitala i powierzają mu partyjne zadanie: zatrzymać żonę Szymańskiego, bo on musi jechać do Gdańska.

Przyjeżdżam do Gdańska. Spotkanie odbywa się w hali widowiskowej. Atmosfera cholernie gorąca, bo napuszczona – nie wiem przez kogo – klasa robotnicza wiesza psy na Olszowskim. W amfiteatrze siedzi nasz kolega Jurek Model. Dramat tej sytuacji polegał na tym, że jesteśmy kolegami z jednego wy-działu, kolegami z jednego pokolenia. Wszystko nas właściwie powinno łączyć. Podchodzę do Jurka, siadam obok niego, ale ja nie wiem, co ten Jurek w tej chwili myśli. Ja jestem z „Trybuny”, a on z tą opinią buntownika z „Czasu”… Myślę, że wtedy zostałeś wmanewrowany w sytuację, w której nasza koleżeńska przyjaźń została poddana jakiejś próbie. Czy ja, będąc przedstawicielem „Try-buny” mogę rozmawiać z nim szczerze? Teraz jest to pytanie do ciebie, Jurku: co wtedy o tym myślałeś? Jak to było?

Jerzy Model: Przyznam, że nie zapamiętałem tego zdarzenia, a skoro tak, to po prostu było to dla mnie spotkanie z kolegą z roku, Markiem Szymańskim, i nic więcej. Czym to spotkanie mogło być dla ciebie? Ktoś mógł zapytać: z kim się zadaje korespondent „Trybuny Ludu”? Bo wtedy rzeczywiście za nami ciągnęła się opinia buntowników. Ale… Dopiero na dzisiejszym spotkaniu, gdy zadajemy sobie takie pytania, nasuwa mi się re-fleksja: w jakich nienormalnych czasach żyliśmy, skoro mogliśmy przeżywać takie rozterki.

Page 129: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

128

Jerzy Wojciech PorębskiUrodzony na opak, bo w Wojciecha i Jerzego, 23 kwietnia 1934 r. Połączenie imienin z urodzinami w skali 80 lat, to duża oszczędność. Dla wszystkich. Poczęcie odbyło się na Nowym Bródnie, niezbyt stołecznej dzielnicy Warszawy. Na studiach miałem jeszcze dwóch rodaków - Zbyszka Smarzewskiego (TV Sport) i Jurka Dąbrowskiego (Pol-skie Radio). Start w zawodzie to pisma studenckie: „Od Nowa” (zamknięte po publikacji zdjęć z Budapesztu w 1956 r) i „itd.” (jednym z naczelnych tegoż był Aleksander Kwaśniewski). Potem, przez lat 30 telewizja: program stu-dencki, lokalny, reportaż „Z kamerą po kraju”, publicystyka kulturalna, a najdłużej – reportaż i fi lm dokumentalny. Na Facebooku przedstawiam się kokieteryjnie, że żywot mam długi, pozornie ciekawy, a w rzeczy samej dość ba-nalny, gdyby nie koty, psy, ryby, grzyby i kilku ludzi – i to by było bliskie prawdy i akurat na tyle.

Dożyć do śmierci

...Jeszcze raz udała się stara sztuczka, po 22 dniach w szpitalu, wróciłem do własnego łóżka. Tyle, że liczyłem na więcej, gdy tymczasem powrót, tak jak wyjazd, odbył się na krześle z kółkami, dźwiganym i toczonym przez dwu silnych z załogi ambulansu Pogotowia Ratunkowego i na tlenie.

Przez wiele tygodni powoli zsuwałem się w niebyt, aż w któryś listopadowy wtorek musiałem wystukać w telefonie 112, gadać już nie mogłem, dusiłem się mając wrażenie, że znalazłem się kilka metrów pod wodą. Przyjechali szybko, z Hożej na Plac Konstytucji blisko, zastrzyk, tlen i jazda przez miasto niewiele dalej, na Czerniakowską do szpitala im. prof. Orłowskiego. Tam po rutynowych zabiegach – sala 415, duży pokój z czterema łóżkami... W jednym z nich, pod oknem, spędzę trzy tygodnie i jeden dzień.

Zaczyna się szczęśliwie, żadnych cierpiących, moi współtowarzysze to „leżaki”. Jurek, kawał chłopa spod Drohiczyna na dwa sposoby, bo i rolnik i 180 kg żywej wagi przy 188 centymetrach wzrostu. Przechodzi badania kwa-lifikacyjne do operacji zmniejszenia żołądka, dość ma swoich kilogramów, żyć z nimi ciężko, a on, Europejczyk, bierze euro za ugorowaną ziemię, puste chlewnie i oborę; tylko stawy mu zostały z karpiem, szczupakiem, karasiem

Page 130: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

129

i wrednym, bo pożerającym ikrę innych ryb, okoniem. To dla rozrywki, a nie dla pieniędzy. Można je zostawić na wiele tygodni i wyżyją, podczas gdy on jedzie do Niemiec do żony, która tam od lat zarabia prawdziwe pieniądze, potrzebne na opłatę studiów syna i córki... Ci ani myślą przejąć gospodarki po ojcu, do Drohiczyna im już bardzo daleko, chyba, że na weekend, nad staw z wędką.

180 kilogramów prze na kręgosłup i kolana, to, co przed laty pomagało w ciężkiej robocie, a nawet pozwalało dorabiać nocami na... bramce w wiejskiej dyskotece, dziś stało się dokuczliwe ponad miarę. Kiedy zawiodły domowe próby pozbycia się nadmiaru ciała, wpisał się w program operacji zmniejszenia żołądka: pół żołądka, pół jedzenia, pół wagi. Nie było to proste, wizyta u leka-rza, rozmowa z psychologiem a teraz w szpitalu, gdzie robią mu badania; jeśli wynik będzie jak trzeba, 6 stycznia stanie się innym człowiekiem, ma niewiele ponad 50 lat i kawał życia przed nim, lepszego... jeśli. W tej sali słowo jeśli zawisa w powietrzu podczas każdej rozmowy.

Przed 40 laty, kiedy Jurek miał lat 10, Drohiczyn z całym Podlasiem i Mazurami był moim terenem w programie „Z kamerą po kraju” publicznej telewizji, pamiętam ówczesną wieś i ludzi Podlasia. Coś niesłychanie ważnego wydarzyło się przez te lata, coś jak skok w telefonię komórkową, choć to po-równanie w części tylko oddaje sens zjawiska. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Jerzy Kisiel w 2014 roku w swojej wsi pod Drohiczynem wsiądzie do bryki, bryka musi być duża, nawet jeśli będzie w niej już tylko jego połowa, i pomknie do żony w Hamburgu i gaz do dechy, kocha niemieckie autostrady.

Obok mnie leżakuje, oddzielony tylko szpitalną szafką, pan Henio, cały z Pragi. Ma w Markach dom z przyległościami, a w nich trochę drobiu i gołębie. I o to ptactwo pan Henio zamartwia się niemiłosiernie, przez pierwsze dni jego pobytu w szpitalu doglądała je żona pod jego telefonicznym nadzorem, ale teraz i żona leży w szpitalu, dla odmiany na Szaserów... Telefon komórkowy, wierzę w to głęboko, został wynaleziony dla pana Henia, już wcześniej dzwonił do niej regularnie o różnych porach; żona ma zaawansowaną cukrzycę, a przy tym bywa mocno roztargniona i dwukrotnie znaleziono ją zemdloną, więc mruczy jej czułości i pyta o insulinę i jedzenie... Teraz dzielą się troskami leżąc w szpitalnych łóżkach, oddzieleni Wisłą i górą bezradności. Ich największym zmartwieniem nie jest, pozornie, zdrowie, ale pozostawiony dom i ptaki zdane na łaskę zaglądającego doń syna. Z synem coś nie tak, jak słychać z ich szeptów; martwią się czy aby nie znalazł kluczy do mieszkania, ukrytych pod wiadomą doniczką, do których dostęp mają córka i wnuczka, one są w porządku, tyle że mieszkają i pracują w śródmieściu Warszawy i do Marek im nie po drodze.

Page 131: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

130

Pan Henio jest w sali 415 rekordzistą w boju o przeżycie, zaliczył trzy zawały, a cukrzyca doprowadziła do amputacji nogi powyżej kolana, nie licząc licznych wpadek zdrowotnych po drodze, a to z nerkami, a to z wątrobą, bo specjalnie się nie oszczędzał.

Najnowsza przygoda to zablokowanie procesu trawienia i wydalania; badania wykazały zgrubienie na jelicie grubym, zrobili mu gastroskopię, wynik będzie za 9 dni, ale chirurg zdecydował o szybkiej operacji, więc zaaplikowali panu Heniowi wypicie w krótkim czasie 6 litrów płynu, co miało wypłukać jelita i umożliwić zabieg. Ale że z pana Henia kawał kozaka, więc opróżnił w godzinę 2 pełne dzbanki. Skutek był równie efektowny: brzuch wydęło, jak balon, zaczął wymiotować skręcając się z bólu. Zbiegł się cały personel, dołączyli doń chirurdzy – profesor który miał go operować i jego młoda asystentka, dłońmi w gumowych rękawiczkach obmacywali delikwenta, w pewnym momencie profesor powiedział coś do asystentki, a ta wykonała podstawowe badanie urologiczne przy użyciu wskazującego palca. Efekt był piorunujący, zaiste, trysnęła fontanna (na filmach pokazują coś takiego na okoliczność udanego odwiertu ropy naftowej), oberwało się wszystkim po równo, reszta wylądowała na ścianie i podłodze. Nie zaskoczyło to jedynie salowej wezwanej na ratunek, kazała się nam dobrze okryć i otworzyła okna.

Kiedy pan Henio znów zległ w świeżo posłanym łóżku, z niedowierzaniem dotykał brzucha i mówił: nic nie boli... a jakie miękkie, powtarzał po kilkakroć i chwycił za telefon, aby nowiną podzielić się z bliskimi.

Podejrzewamy, że chirurdzy obrazili się na pana Henia, mijały dni i nie było mowy o operacji. Sprawa się tak przeciągała, że lekarz oddziałowy, prze-miła dr Kusz, powiedziała, że operację załatwi w innym szpitalu. Pan Henio obwieszony został kroplówkami, a trzeciego dnia nad jego głową zawisł potężny woreczek wypełniony białą cieczą (minerały i witaminy – zamiast schabowego, powiedziała pielęgniarka), jego zawartość miał poprzez żyłę „spożywać przez 16 godzin”. Tak też się działo przez kilka kolejnych dni. Żartowaliśmy [?] że jelita pana Henia są tak czyściutkie, że w sam raz pasują na flaczki „po warszawsku”. W trakcie długich dysput doszliśmy do wniosku, że w szpitalu panuje pełna demokracja, każde piętro rządzi się po swojemu; jesteśmy za demokracją, choć brak nam pewności czy wyjdzie ona nam, „leżakom”, na zdrowie...

Po upływie tygodnia w sali zjawia się obcy lekarz, mówi że jest chirur-giem, obmacuje brzuch pana Henia, pyta o samopoczucie oraz czy decyduje się na operację. Pan Henio radośnie kręci, że brzuch jest mięciutki, nie boli, więc gdyby tak obyło się bez operacji, to... Lekarz w zadumie kręci głową, ani tak, ani nie i wychodzi.

Page 132: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

131

Przez następne trzy dni, zawsze poobiednią porą, odwiedzają pana Henia chirurdzy, za każdym razem inny, a pytania zadają jak wyżej, o samopoczucie i czy się decyduje. Wszyscy się nad tym głośno zastanawiamy i wreszcie ustalamy, że piątemu pan Henio powie, aby zapytał kolegów, którzy byli wcześniej. Do tego jednak nie dochodzi, kolejny lekarz o nic nie pyta, tylko wręcza Heniowi gęsto zadrukowaną kartkę i powiada, że jeśli ten wyraża zgodę na operację, musi na dole złożyć czytelny podpis. To woda na młyn: nie boli, może być bez operacji, brzuch taki miękki jak dawniej... Ale ten lekarz wali wprost: nie boli, bo jelita są puste, ale one są niedrożne i każdy posiłek grozi... Operacja polega na wycięciu około 30 centymetrów jelita grubego, nie będzie można go połączyć, bo cięcie będzie zbyt blisko odbytu, a gdyby nawet, to zmiany cukrzycowe mogą uniemożliwić zrost i spowodować perforację, a ta oznacza śmierć. Rozwiąza-niem w takich przypadkach jest instalacja specjalnego woreczka na brzuchu.

Niech się zainteresowany zastanowi nad decyzją – powiada na ko-niec i znika.

I zaczęło się... pan Henio poczuł się okradziony z całych 30 centymetrów jelita grubego, przez telefon donosi o tej podłości doktorów całemu światu, kiedy odkłada telefon, monologuje na nasz użytek. Wreszcie pan Andrzej, leżakujący pod drugim oknem, powiada:

– Niech pan nie pęka, mnie przed laty wycieli ponad metr – wprawdzie cienkiego, ale zawsze – jelita i żyję, jelito nie nos, nie widać, że kawałka brakuje.

Wieczorem jesteśmy świadkami, jak po rozmowie z córką, pan Henio podpisuje papier, raz kozie śmierć – mruczy.

* * *

Andrzej, kulisty siedemdziesięciolatek, jest klasycznym, bo trzydnio-wym „leżakiem”. Regulują mu cukier, nie pierwszy tu jego pobyt, z perso-nelem jest na ty, a z lekarzami w dużej zażyłości. Odwiedza go córka, jak się okazuje, księgowa szpitala i wszystko jasne. Pan Andrzej powiada, że po wyjściu ze szpitala jedzie do sanatorium, ulubionego, w Ciechocinku. Nigdzie nie można wieczorami tak potańczyć, jak tam, a on kocha tańczyć. To mówiąc, daje pokaz na polu między łóżkami. To będzie jego trzydziesty ósmy pobyt w sanatorium, trzydzieści siedem ma za sobą, bardzo cieszy się na Ciechocinek. Zdecydowanie wykonuje normę za nas trzech pozostałych i jeszcze kilku innych, którzy nie mają odwagi, aby o sanatorium zawalczyć, bez świadomości że się należy.

Page 133: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

132

Przed panem Andrzejem na łóżku pod oknem przez cztery dni leżakował młody człowiek bez imienia, milczał poza krótkimi rozmowami przez telefon. Zaraz po zalegnięciu w łóżku z szafki wysunął ruchomy blat i umieścił go nad łóżkiem, a na nim ustawił laptopa. Kiedy rano zbudził mnie hałas czyniony przez salową, zobaczyłem otwartą pokrywę komputera, tak było przez cały dzień. Kiedy wieczorem zgasło światło, zza podniesionej pokrywy widać było migotanie ekranu... Trzeciego dnia podczas obchodu bezimienny żalił się lekarzowi na silny ból w tyle głowy, lekarz był bezradny, za to po jego wyjściu odezwał się pan Henio: – Koń ma duży łeb, ale i on nie dałby rady patrzeć tyle czasu w obrazki.

Może i tak – powiedział młody i po chwili zatrzasnął wieko laptopa, odłożył go na parapet i natychmiast wyciągnął... tablet.

* * *

Na łóżko przy drzwiach, w otoczeniu licznego białego personelu, wpro-wadza się drobny, energiczny - można tak powiedzieć, choć w pokoju same siwe głowy – staruszek. Krzątają się przy nim z szacunkiem, tytułując panem Jerzym. Wynika z tego, że jest tu częstym i znanym gościem. Podczas porannego obchodu wita się familiarnie z lekarką, przekazuje jej pozdrowienia od wnu-ków. Jest słodki jak ptasie mleczko. Potem w rozmowie okaże się, że wnuczęta urodziły się za oceanem i tam żyją, ale nie zważając na to, bardzo lubią panią doktór leczącą dziadka, a przepadają wręcz za pielęgniarkami i salową. Za tą ostatnią najbardziej, ona podaje basen, opróżnia kaczkę i często okazuje zły humor z tego powodu. Teraz jest sparaliżowana kolejną prośbą pana Jerzego, ten mianowicie wyciąga z bagażu kartkę formatu A4 z podobizną Jana Pawła II i prosi, aby zawiesiła ją na ścianie nad jego łóżkiem.

Po obchodzie pan Jerzy robi nam niespodziankę, włącza na cały regulator radio rozmodlone zdrowaśkami Radia Maryja... Próbujemy mu powiedzieć, że jest taki wynalazek zwany słuchawkami, ale on nie słyszy, bo jest przygłu-chy i aby słyszeć zdrowaśki, musi nastawiać radio tak, aby je słyszeć. Audycję przerywa przyjazd obiadu. Pan Jerzy z apetytem zjada szpitalną zupę. Patrzę na jego twarz, bladą i kostyczną, na głowę z głęboką łysiną otoczoną siwymi, opadającymi na ramiona włosami i przeżywam prawdziwe deja vu, ta twarz ze snów, czy jawy...? Nagle mam - to twarz z telewizora; w tle pałac prezydencki, morze palących się świeczek, transparenty, krzyż i tłum ludzi z którego kame-ra wyłapuje zbliżenia twarzy emanujących gniewem. Wśród nich twarz pana

Page 134: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

133

Jerzego, po kilkakroć, kamerzysta go polubił. Całkiem szczęśliwy byłby pan Jerzy, gdyby nie jedna literka w środku nazwiska: t, a nie d, być może kiedyś jakiś pisarz parafialny pomylił się i nie ma Wojtyły tylko Wojdyła... ale kiedy się szybko mówi, łatwo ukryć różnicę.

Trawimy w ciszy kalorie szpitalnego obiadu, gdy odzywa się pan Jerzy ze wzrokiem zawieszonym na tkwiącym w kącie sali telewizorem – to nie działa?

– Nie widzisz pan drutów? Pourywali, wymontowali skarbonkę, a za friko nic nie ma – wyjaśnia pan Henio. Z wdzięcznością spoglądam na krzyż nad drzwiami, być może on uratował nas przed ojcem Rydzykiem i panem Jerzym, jego wyznawcą.

Swoją drogą to cała zabawa ze szpitalnymi telewizorami budzi niejedną refleksję: instalacja ich w salach była chyba nie najlepszym pomysłem, czterech ludzi, różne gusty i przyzwyczajenia, kto byłby górą – silna osobowość, czy kasa?

Teraz co dzień do sali wchodzą nowi robotnicy, odcinają sterczące ze ścian kable, następnego dnia szpachlują dziury w ścianie, potem malują, aż pewnego poranka przychodzi ostateczne rozwiązanie – odkręcają telewizor od żelaznej ramy, wynoszą na korytarz i stawiają na wózku obok kilku innych. Koniec eksperymentu, zapewne dla wszystkich był kłopotliwy.

Ciekawą postacią w życiu szpitala jest ksiądz katolicki, już o świcie prze-biega korytarzem, zaglądając do kolejnych sal. Pasuje do tego miejsca – wysoki, szczupły o siwej głowie i ascetycznej twarzy. Pyta ostrożnie, czy ktoś nie chce posługi. Mijają dni i nie ma chętnych, nie zniechęca to księdza, że trafił na te kilka procent statystycznych niedowiarków. Jednak wychodzi na swoje – w dniu, kiedy podpisał zgodę na operację, pan Henio przywołuje księdza i coś mu szep-cze. Trwa to kilka minut, ksiądz udziela mu (najwyraźniej) rozgrzeszenia, podaje komunię. Wychodząc tryumfująco oznajmia – jutro odbędzie się msza w intencji.

– Dałem mu trochę grosza – powiada wyraźnie speszony pan Henio, pomny widać swoich słów sprzed kilku dni: „...jak bieda to do Żyda, jak trwoga to do Boga..”

* * *

Piątkowy wieczór. Jest nas w pokoju trzech, czwarte łóżko zasłane i puste. – Do poniedziałku będziemy mieli więcej powietrza – powiada pan Henio.

Zasypiamy w luksusie. Czarną noc rozrywa pełne światło, górne jarzeniówki, boczne i co tylko się świeci. Salowa i pielęgniarki, lekarz, rwetes. Pod drzwi sali podjeżdżają nosze, na nich człowiek, wnoszą go na wolne łóżko, rozbierają...

Page 135: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

134

z piżamy wyłania się wychudzony, powleczony skórą szkielet. Na brzuchu ma umocowaną torbę, ta właśnie się częściowo odpięła i brązowa maź rozlała się na brzuchu i ścieka na łóżko. Podkłady, prześcieradła, pampersy – obracają bezwładnym ciałem blisko godzinę, na koniec jeszcze zastrzyk, kroplówka i tlen. Biały personel przypomina rozzłoszczonego tygrysa, więc milczymy jak trusie, nawet pan Henio nie odważa się ponarzekać na straconą noc.

Kiedy rano otwieram oczy widzę wbity we mnie wzrok nocnego przybysza, natrętny a jednocześnie jakby nie widzący. Coś w jego oczach drga, kiedy zakła-dam maseczkę i włączam nebulizator, po chwili zainteresowanie gaśnie, oczy przykrywają ciężkie powieki. Głowa tego człowieka jest piękna w proporcjach, rysach wychudzonej twarzy, oczu, ust i wąskiego nosa. Kiedyś ją już widziałem, bardzo dawno temu we florenckiej Galerii Uffizich, i tam wyróżniała się urodą wśród innych wykutych w marmurze...

Przy łóżku drzemie na krześle kobieta. Kiedy budzi się i zaczyna krzą-tać, dobiega jej głos, jak nic – Ukrainka. Pan Henio natychmiast rozpoczyna przesłuchanie... Kobieta karmi mężczyznę jakimś kleikiem, poi kompotem i opowiada: ma na imię Lidia, już czwarty miesiąc w Polsce z rocznej wizy. Opiekowała się obojgiem, ale pani przed miesiącem zmarła, na pogrzeb przyjechał syn z Australii, gdzie mieszka z wnukami pana od wielu lat. Zała-twił wszystko, uzgodnili, co i jak, i została z panem. Mieszkają niedaleko, na nogach dziesięć minut, więc gotuje posiłki, bo pan nie może jeść szpitalnego. Zmienia pampersy, poprawia poduszki, masuje i oklepuje pana. Wszystkie te zabiegi z łagodną wyrozumiałością przyjmuje biały personel, aby broń Boże nikt nie pomyślał, że się wyręczają. Wiadomo – Ukrainka ma zapłacone prywatnie za opiekę, więc niech uczciwie zarabia te pieniądze. Sąsiada spod okna interesuje skąd pochodzi Lidia, nazwa miasteczka nic nam nie mówi, ale mówi nam wiele to, że leży ono równo w pół drogi między Kamieńcem Podolskim a Chocimiem, kawał historii, który dwóm z nas trzech, kojarzy się z filmami Jerzego Hoffmana. Jest to niezbity dowód na to, iż sztuka ma ogromny wpływ na edukację

Jest niedziela, wieczorny obchód w wykonaniu nieznanego lekarza, który zatrzymuje się dłużej przy łóżku pupila pani Lidii, wyjmuje kartę chorobową i kręcąc z podziwu głową powiada: piękny wiek, równe 90 lat, piękny... pochyla się nad chorym i pyta: – Jak pan ma na imię. Cisza, więc powtarza pytanie i już mamy go oświecić, że pytany od trzech dni się nie odezwał i albo nie mówi, albo mu się nie chce, gdy w ciszy słyszymy niezbyt głośne, ale wyraźne: – Eligiusz.

Page 136: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

135

Pięknie, nie ma co. Zrobiło na nas wrażenie. Patrzymy uważnie, ale on poza tym jednym słowem milczy. Leży bez ruchu, tylko jego prawa ręka wy-ciągnięta wzdłuż ciała, przebiera palcami.

W poniedziałek Lidia jest bardzo zdenerwowana, nie podoba się jej stan pana Eligiusza. Coś ją niepokoi w jego zachowaniu. Karmi go uparcie, przewija, masuje, wreszcie wieczorem podnosi go i sadza na łóżku, potrząsa. Widząc to pan Henio nie wytrzymuje i powiada: - Kobieto daj se spokój, jeżeli coś musisz, to pogłaszcz go po głowie...

Szybko zapada listopadowy zmrok. Lidia wreszcie daje sobie wolne, gasimy światło, ale na krótko, bo dyżurna pielęgniarka wkracza z impetem. Pochyla się nad łóżkiem pana Eligiusza, odsłania mu lewą rękę i robi zastrzyk. Wychodzi, nie gasząc światła. Złorzeczymy, bo jedynym chodzącym jest pan Henio, ale jemu niełatwo, musi przemieścić się z łóżka na wózek... Leżymy rozmyślając jak zwabić salową, wychodzi na to, że na przepełnioną kaczkę... Nie ma jednak odważnego, więc podrzemujemy.

Trudno powiedzieć, kto pierwszy stwierdził, że prawa ręka pana Eligiusza leży podejrzanie bezwładnie na białym prześcieradle, że powieki ma dziwnie uchylone, że chyba nie oddycha. Rany! On... Już kiedy dawała mu zastrzyk, to on ... Czy to możliwe? Sięgam po dzwonek alarmowy, zjawia się salowa.

– Który to – pyta z naganą w głosie, kto dzwonił i czego chciał?– Wezwij pani pielęgniarkę – mówi pan Henio, bo zdaje się, że nam

gościu odjechał... Salowa spogląda na Eligiusza i wychodzi bez słowa. Patrzę na zegarek, jest 22.05.

I znów, jak przed niewielu dniami, nocna krzątanina, biegają pielęgniarki, przychodzi lekarz, robią Eligiuszowi ostatnie EKG; proste linie na ekranie, to tylko formalność. Pielęgniarki i salowa rozdziewają zmarłego, wychudzone ciało (Gandhi?) nie nastręcza im kłopotu, rozbrajają woreczek (pan Henio przygląda się dokładnie, coś takiego właśnie go czeka), obmywają ciało gąbkami, zawijają w czarny całun i przykrywają białym prześcieradłem. Przy próbie wyjazdu łóżka z sali okazuje się, że ten egzemplarz nie mieści się w drzwiach. Bokiem musieli je wnosić - komentuje pan Henio. Pielęgniarki dają sobie spokój, osłaniają łóżko parawanem wielkości figowego listka, gaszą światło i wychodzą.

Brr... nigdy nie spałem z nieboszczykiem – mruczy w ciemności pan Andrzej spod okna.

Tej nocy jeszcze raz rozbłyskuje światło, półprzytomni od snu, widzimy jak dwaj mężczyźni wynoszą to, co zostało z pana Eligiusza i kładą na ni to na wózku, ni to na stole na kółkach i znikają. Patrzę na zegarek, jest 3.10.

Page 137: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

136

Rano salowa zmienia na łóżku pościel, W porze śniadania przychodzą dwie pielęgniarki...

– Jak on miał na imię? pyta jedna - doktor zabrał kartę i nie wiem.– Chyba Edward – odpowiada jej koleżanka.– Eligiusz – mówię.– Że jak?– Eligiusz – tak sam powiedział w niedzielę lekarzowi. Minie wiele godzin, nim pielęgniarka, wydzielając nam porcje leków, rzuci – Miał pan rację – Eligiusz.

* * *

Wreszcie w domu, szkoda tylko... Myślałem, że powrót będzie z tarczą, a tymczasem odbył się, podobnie jak wyjazd – na tarczy. Włączam telewizję i już w pierwszych wiadomościach widzę ekran pełen sypiących się monet – złote, srebrne, czy miedziaki? Chyba nie mówią, a może to ja przegapiam. Słyszę, że to monety pamiątkowe wybite dla uczczenia pamięci Agnieszki Osieckiej. Lekko mnie przytyka. Aga jest pierwszą znaną mi osobą, tak godnie potrakto-waną przez mennicę; takie okolicznościowe monety – medaliony, kojarzą mi się z męskimi, łysymi i brodatymi profilami... Wyraźnie nie nadążam. Do kame-ralnych pomników w kilku miastach, sali koncertowej Jej imienia w telewizji na Woronicza, licznych artykułów i książek, doszła pamiątkowa moneta. Co mają upamiętniać? Dla mnie Agnieszka to jej teksty, jej piosenki… W otoczce po-czciwych głupców życie utalentowanych i wybitnych musi być trudne, dla tych pierwszych nawet gorszące. Aby zostawić po sobie trwały ślad, muszą w życiu osobistym być egocentrykami i egoistami. Za sukces płacą z natury wysoką cenę.

Moja cegiełka w gmachu pamięci Agnieszki jest skromna, ale ją dołożę. Jest wiosna 1953 roku, skończyły się zajęcia z Aleksandrem Jackiewiczem. Profesor uwiódł nas wiedzą, kulturą i osobistym czarem. Na pierwszym roku sekcji dziennikarskiej Wydziału Filozoficzno-Społecznego UW jest nas ponad setka, jeszcze dobrze się nie znamy. Z wybuchową blondynką dzielę zachwyt dla talentu profesora, po chwili dochodzimy do wniosku, że lepiej pogadać niż nudzić się na najbliższym wykładzie. Po deskach, w betonowym kurzu, opuszczamy Pałac Kazimierzowski. Zajęcia odbywają się w nim na zmianę z odbudową, co zarówno nam, studentom, jak i robotnikom wydaje się absolutnie naturalne.

Zbiegamy po skarpie w dół, ku Wiśle. Siadamy na ławce. Koleżanka pokazuje na drugą stronę rzeki, na Saską Kępę, gdzie mieszka. Zapominamy

Page 138: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

137

o profesorze, bo dziewczyna opowiada bez wytchnienia o ojcu muzyku, o tym jak ciśnie, aby grała na pianinie i w tenisa, pływała, uczyła się angielskiego. Okazuje się, że do tego jest „wcześniakiem”, ja mam regulaminowe dla pierw-szoroczniaków 18 lat, a ona tylko 16. Gada i gada, dziś powiedzielibyśmy obra-zowo – nawija, wyraźnie chce zaimponować i zdominować. Wtedy myślałem, że mam do czynienia z zapatrzoną w siebie egoistką, dziś sądzę, że po trosze tak, ale przede wszystkim, że zawsze pragnęła być podziwiana i kochana, że temu pragnieniu miłości zawdzięczamy wiele jej wierszy.

Zawsze musiała być naj... naj... Na innej kliszy pamięci mam zapisany obraz Agnieszki, jak wychodzi zapłakana z egzaminu, bo dostała tylko czwórkę. Tego nie byliśmy w stanie zrozumieć, ale ona uprosiła egzaminatora o powtórkę i w parze z tymi, co obleli za pierwszym podejściem, wywalczyła celujący.

Mam jeszcze w pamięci obraz długiego korytarza na pierwszym piętrze dość ponurego budynku przy Krakowskim Przedmieściu róg Traugutta, wypeł-nionego nami, studentami już Wydziału Dziennikarskiego. Dominuje szarzyzna peerelowskich ubiorów, ale dwójka wyraźnie się wyróżnia zielonymi koszulami i czerwonymi krawatami. To Agnieszka i Leszek hrabia (prawdziwy, mieliśmy również prawdziwą Ledóchowską) Wolski. O powód trudno pytać, można się tylko domyślać, że przybrali barwy ochronne. Dziś można się nad tym zastana-wiać, ale w czasach PRL-u nie dziwiliśmy się prawie niczemu.

Teksty piosenek Agnieszki to małe cacuszka, perełki, ale nie wszystko co napisała było równie udane. W jednym z tomów pamiętnika pomieściła tekst bez sensu, obelżywy, że na roku byli – z wyjątkiem Hani Żurek – sami ubecy, a było nas pod koniec studiów prawie 250. Pewnie byli, tak jak w całym ówczesnym społeczeństwie, może nawet w wyższym procencie, bo w zawodzie dziennikarskim szukali przykrywki, ale te słowa Agi pozostawiły u wielu z nas uczucie goryczy, choć kochamy Jej piosenki, a i Ją zachowaliśmy w pamięci.

* * *

Jest dzień wigilijny roku 2013, na Facebooku w polu „O czym myślisz?” wpisuję: Równolatkom – przyjaciołom, kolegom, znajomym i nieznajomym z rocznika 1934, przesyłam słowa pociechy i najlepsze życzenia na nowy rok 2014. Łączę słowa piosenki (tak to się jakoś przyjęło...) „...jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy..”. W czerwcu roku 1956, roku ukończenia studiów, było nas blisko 250 luda, przed nami był PAŹDZIERNIK i całe życie, które nas rozsypało po kraju i świecie. Czas to rzecz względna, każdemu inaczej liczona,

Page 139: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

czego najlepszym dowodem jest podawana właśnie wiadomość w radiu o śmierci Andrzeja Turskiego, młodszego o całą dekadę. Przez kilka lat był mi nadszefem w telewizji, jednym z tych nielicznych, dzięki którym miewała ona dla swoich ludzi „ludzką twarz.” Biegnące lata nakładają się niesymetrycznie, często te bardziej odległe tkwią w pamięci, jak dobrze naświetlona klisza, inne trudne są do przywołania, jakoś tak minęły, nie pozostawiając śladu, ale najważniejsze, że jeszcze raz udała się ta sztuka, tym którzy dożyli roku 2014, inni się pospieszyli, ale mają miejsce w naszej pamięci.

Page 140: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

139

Władysław SobeckiUrodzony 27.VI.1932 r. w Nowym Sączu. Po studiach przez trzy miesiące kierował oddziałem „Głosu Pracy” w Rzeszowie, a po jego likwidacji pracował dorywczo w różnych redakcjach przez trzy lata. W 1959 r wrócił do Warszawy i po kilkumiesięcznej pracy w PAP osiadł na 10 lat w Centrali Wynajmu Filmów. W r. 1970 wrócił do dziennikarstwa – przeszedł do Polskiej Agencji Interpress, gdzie spędził kolejne 22 lata, współpracując jednocześnie z tygodnikiem „Czas”. Od r. 1992 na emeryturze. Córka Ewa, pasierb Maciej i czwórka wnuków.

„…Bo to zawsze jest najgłupsze

Kiedy kto się przy czym uprze…”

Boy-Żeleński – „Słówka”

Moje potyczki z pechem

W dostatecznie już długim życiu przyszło mi niejednokrotnie zmagać się z pechem, zwalczanym z uporem i nie zawsze zgodnie z oczekiwanym skutkiem.

Bo czym, jeśli nie pechem, jest to, ze urodziłem się w Nowym Sączu w roku 1932, a nie w 1989 na przykład w Gdańsku, i to w dodatku jako syn rzemieślnika, a zawód ten po roku 1945 nie zmieścił się w pierwszej trójce wiodących klas społecznych: robotniczej, chłopskiej czy inteligencji pra-cującej, choć – jak pamiętam - mój ojciec był pracowitym i inteligentnym człowiekiem.

Pierwsze siedem lat życia spędziłem w II RP. Drugi pech dopadł mnie jeszcze za sanacji, kiedy to na zacisznej ulicy Mikołaja Reja, w moim rodzinnym Nowym Sączu, zajechał w sierpniu 1939 roku elegancki kabriolet prowadzony przez mojego stryja Jana, majora WP. Wybierał się akurat na miesięczny urlop do Zaleszczyk i chciał zabrać ze sobą bratanka. Zapewnił, ze odwiezie mnie przed początkiem roku szkolnego. Ponieważ miałem już zapewnione miejsce na koloniach w Rytrze nad Popradem, rodzice moi podziękowali za dobre chę-ci i tak pozostałem w domu. Stryj pojechał do Zaleszczyk, skąd we wrześniu, znanym szlakiem, opuścił Polskę na zawsze. I tak nie zostałem emigrantem. Być może byłbym dziś zgrzybiałym londyńskim emerytem, żyjącym na łasce Królewskiego Dworu.

Page 141: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

140

Pierwszego września miałem po raz pierwszy przekroczyć szkolne progi. I znów pech. Na przeszkodzie stanęli uzbrojeni aż po zęby najeźdźcy z III Rze-szy Niemieckiej, z hasłem „Gott mit uns” (Bóg z nami) na ustach i klamrach pasów mundurowych, co nie uszło mojej dziecięcej uwagi.

Z uczuciem wstydu przyznać muszę, że w latach okupacji nie podejmo-wałem świadomej działalności konspiracyjnej, choć dopiero po wojnie okazało się, że pod podłogą, na której stało moje łóżko, ojciec ukrywał dwa sztandary Polskiej Partii Socjalistycznej - wraz z mamą należeli do niej aż do roku 1948. Do wystąpienia o przyznanie statusu kombatanta nie uprawniały mnie też przypadki używania przemocy fizycznej wobec mojego rówieśnika z sąsiedztwa, niejakiego Brunera, paradującego bezczelnie po ulicy w mundurze Hitlerjugend. Bywało, ze rzucałem w jego kierunku brzydkie słowa w rodzaju: „Bruner, ty świnio” (powtórzone po latach w słynnym serialu „Stawka większa niż życie”).

Koniec wojny przyjąłem z niekłamaną radością, nie mając zielonego pojęcia o tym, że była to według najnowszych badań historycznych zamiana jednej okupacji na drugą.

Dwaj nowi „okupanci”, czerwonoarmiejcy komsomolcy zakwaterowani w moim domu, poddawali mnie intensywnej indoktrynacji. Polegała ona na zmuszaniu mnie do poznawania zawiłości cyrylicy w trakcie czytania donie-sień frontowych na łamach „Komsomolskiej Prawdy”. Dodatkowo katowano mnie słuchaniem wierszy Puszkina i Lermontowa, czytanych z niemiłosiernie zniszczonych i brudnych tomików, trzymanych za pazuchą żołnierskiej kufajki.

Lata nauki, aż do matury, nie wyróżniały się czymś szczególnym, jeśli nie liczyć faktu, który dopiero po roku 1989 okazał się dla mnie pechowy. Okazało się wtedy, że Zygmunt Berling, niewłaściwy generał „polskojęzycznej armii”, w roku 1908 ukończył chwalebnie naukę w gimnazjum, do którego uczęsz-czałem w latach 1945-1950. O prawdziwej karierze dziennikarskiej zacząłem myśleć dopiero na dwa lata przed maturą. Wtedy to stałem się korespondentem szkolnym katowickiego „Sportu”, zasilając redakcję informacjami o sukcesach nowosądeckich SKS-ów. Pracę korespondenta terenowego traktowałem niezwy-kle poważnie. Na przykład za zaoszczędzone pieniądze wypożyczałem rower, aby na nim udać się do oddalonej o ponad 30 kilometrów Krynicy Górskiej i napisać krótką relację z zawodów pływackich.

Obok oficjalnej działalności w charakterze korespondenta, uprawiałem też nielegalną twórczość dziennikarską, jako współpracownik „Latryny”, pe-riodyku redagowanego przez Czarka Rojka. Teksty, wbrew tytułowi periodyku, były na dużo wyższym poziomie. Oprócz parodii trafiały się naprawdę dowcip-

Page 142: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

141

ne kawałki. Niski nakład (w jednym egzemplarzu) oraz usytuowanie redakcji w mieszkaniu Czarka, przy głównej ulicy miasta, sprawiły, że uniknęliśmy wpadki, a co za tym idzie prześladowania (były to czasy rozkwitu stalinizmu!). Pracując w „Latrynie” odkryłem w sobie tzw. zacięcie satyryczne, które owocowało po latach, z różnym skutkiem, w DSS-ie i „Kickim Radio”.

Nie pamiętam już dziś, kto mi doradził, aby zrobić sobie „przody” przed egzaminem wstępnym na sekcji dziennikarskiej na Wydziale Filozoficzno--Społecznym UJ w Krakowie, zgłaszając się na ochotnika do pracy w brygadzie „Służba Polsce”. Skierowano mnie do miejscowości Dąbrowa-Szczotki, niedaleko Mysłowic na Śląsku, do budowy tzw. magistrali piaskowej. Praca polegała na ładowaniu łopatą piasku do wózków. Była to w dosłownym znaczeniu twarda szkoła życia dla 19-latka.

Uczono nas szacunku do pracy fizycznej, a także wychowywano po oby-watelsku w nowym duchu. Kiedyś na apelu 9 brygady (około 900 junaków!) popłynęły z głośników słowa: „W dzisiejszej poczcie znalazł się list adresowany do pana Władysława Sobeckiego, ale tutaj, w naszej brygadzie, jest tylko junak Sobecki. Panowie są w Londynie!” List ten w tak nieodpowiedzialny sposób adresowała moja szkolna miłość (późniejsza żona), zdecydowanie nieuświa-domiona klasowo.

I tak minął prawie miesiąc. Po nocach śniły mi się kolejne puste wagoniki oczekujące na piasek i nadchodzący egzamin wstępny w Krakowie. Oczywiście zdałem go, ale nie zostałem przyjęty z powodu braku miejsc. Prosto z Krakowa wróciłem ... do swojej brygady, jako ochotnik na drugi turnus pracy przy piachu, aby zapracować być może na lepszą opinię w przyszłym roku.

Kiedy przyszła pora na pójście do cywila, trzeba było jednak wracać do mamy i taty, i rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Poszukiwania przebiegały dość niemrawo, miałem więc dużo czasu, aby przemyśleć niektóre sprawy. Ale niestety mój upór pokonał wszelkie rozsądne rady w rodzaju: „a może dałbyś sobie spokój z tym dziennikarstwem”.

W październiku 1951 roku dostałem list od kolegi szkolnego, wysła-ny z Kędzierzyna. Tadek też startował na studia, z podobnym rezultatem. Postanowił przeczekać rok, pracując w Zakładach Azotowych w Kędzierzy-nie, w liście proponował, abym poszedł w jego ślady. Praca czeka i to nie bezpośrednio w produkcji amoniaku, parafiny czy innych chemikaliów, ale w biurze. Dałem się namówić i wkrótce znalazłem się przed obliczem perso-nalnego z kombinatu. Po załatwieniu niezbędnych formalności mogłem już usiąść przy własnym biurku, jako młodszy referent ds. współzawodnictwa

Page 143: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

142

pracy. Otrzymałem służbowy pokój w hotelu zakładowym i służbowy rower. Tym wehikułem przemierzałem ciągnący się kilometrami teren kombinatu, jeździłem od wydziału do wydziału, zbierałem dane o wynikach współzawod-nictwa pracy; przelewałem je na kartki papieru, które zawoziłem pedałując mocno, aby zdążyć przed godziną dwunastą do fabrycznego radiowęzła. Tam w piętnastominutowej audycji chwalono przodowników pracy, ganiono bumelantów itp. Wówczas nie przypuszczałem, ze wkrótce zostanę szefem radiowęzła (na etacie sprzątaczki). W osiągnięciu tego stanowiska, już typowo dziennikarskiego, pomógł mi przypadek o wymowie stricte politycznej. Otóż kierownik radiowęzła, na co dzień stary autochton, nieopatrznie wypił przed południem o jedną szklaneczkę jabcoka za dużo i zwyczajnie się zdrzemnął przy nastawionym na cały regulator radioodbiorniku, nadającym akurat jeden z programów „Deutsche Welle” (była to jego ulubiona radiostacja). Kiedy zbliżyła się godzina dwunasta, technik obsługujący radiowęzeł włączył mikro-fon i na całe „Azoty” popłynęły w języku Goethego ostre teksty antypolskie. I tak przez całe piętnaście minut!

Proponując mi objęcie tego (jak się okazało odpowiedzialnego) stano-wiska, upewniono się, że nie znam języka niemieckiego.

Wówczas też przypomniałem sobie, że w latach szkolnych byłem ko-respondentem terenowym „Sportu” – wznowiłem współpracę z redakcją i nawet zostałem wysłany przez zakład na specjalny kurs dla korespondentów do Wrocławia. Nawiązałem też kontakt ze „Sztandarem Młodych” (za jedną z korespondencji dostałem w nagrodę... szachy).

Razem z Tadkiem postanowiliśmy stworzyć zespół artystyczny, uzy-skując tzw. szerokie poparcie Rady Zakładowej. Żeby było śmieszniej, miał to być zespół góralski (w samym sercu Opolszczyzny!). Wyłowiliśmy z załogi kombinatu kilku chłopców spod Nowego Targu, tańczących, jak wszyscy gó-rale, od dziecka. Kilka miejscowych dziewczyn „przerobiliśmy” na góralki. Rada Zakładowa przyznała nam autokar i ruszyliśmy w artystyczne tournée, nie tylko po Ziemi Opolskiej, ale zapędzaliśmy się aż do Zwardonia i Wisły. Prowadziłem konferansjerkę, którą wypełniały przeważnie góralskie gadki (do tej roli wróciłem na studiach, w studenckiej „grupie szybkiego reagowania”, oferującej m.in. rozrywkę mieszkańcom mazowieckich wsi). Zespół otaczany był pobłażliwą życzliwością miejscowej społeczności. Nazywano nas piesz-czotliwie „te pierońskie gorole”. Dla zorientowania się w poziomie naszej produkcji artystycznej przytoczę słowa jednej z przyśpiewek, wykonywanych przez zespół rewelersów:

Page 144: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

143

Nie było, nie będzie w Kędzierzynie dobra,Póki Sobeckiemu nie przetrącą ziobra.Nie przetrącą ziobra i nie spiorą sraki,Póki Sobeckiego nie wsadzą do paki.

Nie powiem, żeby praca zawodowa przynosiła mi zadowolenie, była za to dobrze płatna (zarabiałem więcej niż moi rodzice). Nie zapomniałem natomiast o maksymie „sport to zdrowie”. Nauczyłem się grać w tenisa (korty miałem pod oknem) i wkrótce stałem się obiecującym zawodnikiem trzecioligowej sekcji tenisowej „Unii Kędzierzyn”. I może bym się zadomowił na stałe pod opie-kuńczymi skrzydłami „Azotów”, gdyby nie rozmowa z przewodniczącym Rady Zakładowej (nazywał się chyba Kowalewski). Mowa była krótka: „Poprzemy, pomożemy, a może nawet oddelegujemy na studia... Zostaniesz inżynierem chemikiem, wrócisz do nas, założysz rodzinę. Gdzie ci będzie lepiej?!” Ale ja znów się uparłem. Pójdę na studia, ale dziennikarskie!!!

Przewodniczący musiał ustąpić. Na pożegnanie dostałem bardzo dobrą opinię z pracy, do której dołączyłem zaświadczenia potwierdzające działalność dziennikarską w charakterze korespondenta. Na początku lipca 1952 roku pojechałem znów do Krakowa, na drugie podejście do indeksu. Rezultat? Identyczny jak przed rokiem. Byłem wściekły i zdecydowany na wybicie sobie z głowy dziennikarstwa. I wtedy z pomocą przyszedł mój wierny druh: upór. Nie skapituluję! Będę wałczył!

Doradzono mi, abym odbył rozmowę z „czynnikiem społecznym” zasia-dającym w Komisji Egzaminacyjnej. „Ale nie rozmawiaj z nim na uniwerku, zaproś na wódeczkę i śledzika do Barcelony!” (zdrobnienia występują często w mowie krakusów, a „Barcelona” była ulubioną przez studentów UJ małą knajpką przy uczelni, na rogu ulicy Manifestu Lipcowego (kiedyś) i obecnie znów Józefa Piłsudskiego. Rodzice przyznali mi fundusz reprezentacyjny w wy-sokości czterdziestu złotych (wódka 18 zł, śledzie w śmietanie 4,80 zł, reszta w rezerwie, gdyby rozmowa przeciągnęła się w czasie).

„Czynnik społeczny” okazał się sympatycznym hutnikiem, ściślej garowym z huty w Ostrowcu Świętokrzyskim, trzydziestolatkiem o ogorzałej od ognia wielkich pieców twarzy. Bez zbędnych ceregieli zgodził się na spotkanie w „Barcelonie”.

Po obsłużeniu nas przez kelnera przystąpiłem ad rem. – Jak to się stało, że po raz drugi zdałem egzamin i nie dostałem się z powodu braku miejsc – rzuciłem mu prosto w twarz. Z modelowym stoickim spokojem „czynnik” odpalił krótko: – Bo jesteś głupi. Gdybyś był mądry, nie wpisywałbyś uparcie

Page 145: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

144

do ankiety personalnej – w rubryce czy ma rodzinę lub krewnych za granicą – tego stryja mieszkającego we Francji. A ja mu na to: „moje ZMP-owskie sumienie nie pozwala mi kłamać!”. „No, jeśli jesteś taki uparty, to pisz dalej, a o dziennikarstwie przestań marzyć!”

Po kilku kieliszkach i skonsumowaniu śledzika w śmietanie (zamówiłem jeszcze dwie porcje, tym razem po japońsku, czyli z jajkiem), „czynnik” ode-zwał siłę tymi słowami: „Jedyne, co ci mogę poradzić, to zdawanie egzaminu wstępnego w drugim rzucie, we wrześniu, na prawo. Po pierwszym semestrze możesz się starać o przeniesienie, ale ja ci nie mogę obiecać, że to się uda. Ten twój stryj to ciężka sprawa”.

Jak doradził, tak też się stało. We wrześniu wraz ze sporą grupą „od-rzuconych” z rozmaitych kierunków: od medycyny, wychowania fizycznego, politechniki, po filologię polską, dostałem się na prawo. Otworzyła się szansa zdobycia atrakcyjnego i intratnego w dość powszechnej opinii zawodu. Gdyby nie ten mój upór...

Zbliżała się sesja zimowa na finiszu pierwszego semestru. Ale żeby myśleć o przenosinach, trzeba było zdać wszystkie egzaminy, w tym najcięższy: prawo rzymskie. Postanowiłem łacińskie formuły wkuwać w domowych pieleszach w Nowym Sączu. Nauce towarzyszyła muzyczka płynąca z „kołchoźnika” zawie-szonego na ścianie. Kiedyś włączyła się, znana mojemu i starszemu pokoleniu, „Fala 49”. Zainteresowały mnie informacje o tym, jak wielu ludzi zwraca się do „Fali” z prośbą o interwencję w różnych sprawach i jak wielu ludziom „Fala” już pomogła. Oderwałem się na chwilę od poznawania różnicy między ius primae noctis (prawo pierwszej nocy) a ius primi occupantis (prawo pierwszeństwa do zajęcia ziemi) i postanowiłem napisać list w mojej sprawie. Wywaliłem wszystkie moje żale na czterech stronach formatu A-4. Pytałem m.in., dlaczego mam ponosić osobistą odpowiedzialność za życiową decyzję stryja w roku 1939. Wówczas to (o czym pisałem na początku niniejszych wspomnień) nie miałem możliwości, jako siedmioletnie dziecko, odradzić stryjowi obrania kursu na Zaleszczyki i przewidzieć już wtedy, że za lat dwanaście fakt ten zaważy nega-tywnie na moich staraniach o podjęcie studiów dziennikarskich. List poszedł do Warszawy, ja wróciłem do prawa rzymskiego.

Na dzień przed egzaminem przyjechałem do Krakowa, na swoją prywatną kwaterę. Już na progu właścicielka mieszkania zawołała:

– Szukają ciebie! – Kto? – No, zobacz te wezwania i monity!

Page 146: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

145

Otwieram kopertę, a w niej „stoi” co następuje: „Dziekanat Wydziału Filozoficzno-Społecznego UJ prosi o skontaktowanie w pilnej sprawie”. Po-biegłem co sił w nogach.

Przyjął mnie sam dziekan – profesor Siemieński, zadając pytanie: – Przyznajcie się, kolego Sobecki, gdzie jeszcze pisaliście, oprócz „Fali 49”? – Nigdzie, panie dziekanie - odparłem z komsomolską szczerością.– No więc mogę wam zakomunikować, że zostaniecie przyjęci na drugi

semestr, na sekcję dziennikarską, pod warunkiem, że zaliczycie pierwszy semestr na wydziale prawa.

Jak na skrzydłach pofrunąłem przed oblicze srogiego (ale sprawiedliwe-go) profesora Janusza Osuchowskiego, aby zdawać prawo rzymskie. Po dwóch wstępnych pytaniach dostałem czwórkę i zgodnie ze zwyczajem profesora, miałem dostać jeszcze jedno pytanie, aby poprawić ocenę lub … oblać. Wtedy to odezwałem się jak rasowy „Szu”:

– Pasuję, bo rzucam prawo i przenoszę się na dziennikarstwo.Profesor okazał się dowcipnym człowiekiem:– Zgoda, ale musisz wiedzieć, że tracimy w ten sposób wybitnego prawnika!Dotarłem wreszcie do upragnionego celu! Ale, żeby mi się w głowie nie

przewróciło, wymówiono mi kwaterę. Tego samego jeszcze dnia znalazłem przytulny kąt w domu akademickim Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie mieszkałem na tzw. „waleta” (zwolniło się łóżko po koledze, który wyjechał na dłuższy pobyt do sanatorium). Powstał problem, jak zalegalizować mój pobyt w akademiku. Wpadłem na prosty pomysł: kupiłem czapkę studencką w barwach AGH (czarna z zielonym paskiem), spowodowałem przesyłanie pod adresem akademika dość licznej korespondencji, a także paczek żywnościowych z domu. Już z daleka portier wołał: „Paczuszka i cztery listy!”

Żyło się beztrosko i towarzysko, jak to w akademiku. Odwiedzaliśmy koleżanki z pobliskiego żeńskiego domu „Jedność” zgodnie z maksymą: „W jedności siła, a siłą to my!” Koleżanki były gościnne, zwłaszcza, że do jed-nej z nich, córki górnika, słynnego przodownika pracy Bugdoła, przychodziły z domu paczki (a trafiało się to często).

Nie pamiętam już, kiedy przyszła ze stolicy hiobowa wiadomość o likwidacji sekcji dziennikarskich w Krakowie i Warszawie i powołaniu Wydziału Dzien-nikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. W pamięci utkwiło mi (i to niezbyt dokładnie), że Warszawa może przyjąć jedynie czterdziestu czterech (może więcej, może mniej) studentów z Krakowa. Ogarnęło nas lekkie przerażenie, bo przecież było nas dużo więcej… Rygorystyczny (bo o innych jego przymiotach nie

Page 147: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

146

wspominajmy, pamiętając, że de mortuis nil nisi bene) szef sekcji – Jan Brodzki zarządził podobno naturalną selekcję: kto nie zda egzaminu, odpada w przedbie-gach. Zawieśmy kurtynę milczenia nad tą prawdziwą rzezią niewiniątek, dość, że wyselekcjonowano uprzywilejowaną grupę na „zsyłkę” do Warszawy.

Z pierwszych dni pobytu na nowym Wydziale Dziennikarskim UW, mieszczącym się w gmachu przy kościele św. Krzyża, zapamiętałem zabawny incydent, który zakończył się jednak pierwszą w życiu ZMP-owską naganą, Otóż, w Krakowie byliśmy na „ty” ze wszystkimi dziewczynami z roku. Nikt nas nie uprzedził, że w Warszawie należy zwracać się do studentki per koleżanko (bez imienia!). Pewnego dnia podeszliśmy z Markiem Szymańskim do stojących na korytarzu kilku dziewcząt z naszego roku, przedstawiając się grzecznie i pytając o ich imiona. Marek, w prostych studenckich słowach, wyraził podziw dla nad wyraz kształtnych kobiecych okrągłości (tu padły imiona). Oburzone dziewczyny odwróciły się do nas prowokacyjnie plecami i szybko się oddaliły. Poskarżyły się gdzie trzeba na chamskie zachowanie kolegów z Krakowa. Organizacja ukarała nas ustną naganą.

Studia jako takie jawią mi się jako ciąg różnych epizodów zarejestrowanych na starej, zniszczonej taśmie filmowej (czarno-białej, ale także i barwnej). Ogrom-nie uczenie wykładana ekonomia przez dziekana Litwina, błyskotliwe wykłady z literatury powszechnej prof. Romana Karsta (podobno na wykładzie o Goethem, kiedy przytoczył ostatnie słowa poety: „Więcej światła!” – wyrwany z drzemki Tadek Kunat podbiegł do kontaktu), interesujące wprowadzenia w zawiłe struktury języka staropolskiego profesor Haliny Kurkowskiej, poznawanie tajników sztuki filmowej za pośrednictwem profesora Jerzego Toeplitza (np. wspólne z Czesławem Rojkiem II pisanej pracy seminaryjnej o roli muzyki w filmie „Niepotrzebni mogą odejść”, z niezapomnianą kreacją J. Masona i sekwencją, w której w pianie z piwa rozlanego na blacie stołu, ukazuje się zwielokrotnione odbicie twarzy głównego bohatera).

Ale najbardziej z tego okresu wbiły mi się w pamięć cztery wątki: praktyki wakacyjne, udział w akcjach wyjazdowych, akademik przy ul. Kickiego i oczy-wiście DSS.

Pierwszą praktykę odbyłem w krakowskiej Rozgłośni Polskiego Radia pod fachową opieką jednego z najlepszych sprawozdawców sportowych tam-tych lat – Tadeusza Oszasta. Wtedy to, po raz pierwszy w życiu, z mikrofonem w ręku relacjonowałem drugą połowę meczu piłkarskiego Cracovia-Garbarnia, a także przebieg zawodów lekkoatletycznych. Sprawozdanie z meczu poszło mi zdecydowanie słabo, myliły mi się nazwiska piłkarzy, nie nadążałem za grą. Nie lepiej było z lekką atletyką. Relacjonowałem bieg na pięć kilometrów. Wygrał

Page 148: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

147

nieznany dotąd nikomu chłopiec z LZS Kazimierz Zimny. Osiągnął rewelacyjny, jak na owe czasy, rezultat, sporo poniżej szesnastu minut. Sędziowie, a także i ja, byliśmy przekonani, że Zimny przebiegł o jedno krążenie mniej. W zamie-szaniu … zapomniałem przeprowadzić rozmowę ze zwycięzcą. Ale najbardziej w czasie tej praktyki lubiłem… słuchać śpiewających w studio radiowym Wandy Warskiej i Nataszy Zylskiej.

Kolejną praktykę, też sportową – mimo niepowodzeń krakowskich – od-byłem w redakcji sportowej PAP w Warszawie, pod okiem mistrza Włodzimie-rza Żróbika. Nie rwałem się już na wielkie imprezy, uczyłem się redagowania wiadomości na podstawie serwisów agencyjnych.

Najweselsza była praktyka (razem z Czesławem Rojkiem II) w „Trybu-nie Opolskiej”. W jedną z niedziel miałem obsłużyć wyjazdowy mecz piłkarski opolskiej „Odry”. Otrzymałem wcześniej z klubu składy drużyn i informację o miejscu i czasie rozegrania meczu (chyba w Kluczborku). Sobotę spędziliśmy z Czesławem (jak to się dziś mówi) na dużym luzie. Efekt: spóźnienie na po-ciąg, a co za tym idzie, ogólna niemożność dotarcia do miejsca przeznaczenia. Czesław miał w tę niedzielę dyżur w redakcji. Towarzyszyłem mu, cały czas myśląc, co to będzie, jak nie oddam do drukarni relacji przed zamknięciem poniedziałkowego numeru. Czesław znalazł cudowne wyjście z tej sytuacji bez wyjścia. Włączył radio, wysłuchał lokalnych wiadomości sportowych, w których podano wynik interesującego nas meczu. „Daj mi składy drużyn, zaraz napisze-my sprawozdanie”. Usiadł do maszyny i w kilkunastu zdaniach opisał przebieg meczu, barwnie przedstawiając co ciekawsze akcje obu drużyn! Chyba zrobił to precyzyjnie, bo nikt nie przysłał do redakcji sprostowania.

W następną niedzielę nadarzyła się okazja do zrewanżowania się Czesła-wowi za jego braterską pomoc sprzed tygodnia. Tym razem on miał wyjechać na wieś, gdzie miano uroczyście otworzyć basen dla miejscowego LZS i całej tamtejszej, umiejącej pływać, społeczności. Czesław zaopatrzył się wcześniej w minutowy program imprezy i dość obszerną listę oficjalnych gości. I znów po rozrywkowej sobocie trudno było zerwać się rano na uroczystość. Ale obaj mieliśmy pecha. Najważniejsza osoba z województwa zaniemogła nagle i rzecz jasna nie mogła przeciąć tej cholernej wstęgi. Zastąpił ją ktoś, kogo nie było na liście (choć też był ważny).

Te dwie, zaledwie, wpadki puszczono nam łaskawie w niepamięć i z do-brymi opiniami zaliczyliśmy praktykę na Ziemiach Odzyskanych.

Ach, gdzie te czasy! Gdzie ci wspaniali społecznicy! Gdzie te akcje wyjaz-dowe, w ramach łączności miasta ze wsią, gdzie ta pomoc przy wykopkach, gdzie

Page 149: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

148

te występy estradowe?! Pamiętam jeden taki wyjazd z grupą artystyczną. Na nasz program składały się skecze, monologi (tzn. moje góralskie gadki), śpiew i taniec solowy. W czasie występu pod gołym niebem, na zbitej z byle jakich desek estra-dzie, nie bardzo nam szło, po prostu nikt się nie śmiał z naszych dowcipów, na widowni przeważnie puste ławki. Siedząca w ostatnim rzędzie rezolutna gospo-dyni wyjawiła przyczynę nikłego zainteresowania występem artystów. Otóż był to początek Wielkiego Tygodnia, gdzie bardziej na miejscu byłoby umartwianie się niż swawole. Niestety, nie mieliśmy przygotowanego na tę okoliczność wariantu. Nie pozostało nic innego jak wsiadać do ciężarówki i wracać do Warszawy.

Po drodze mijaliśmy remizę, z której dobiegały odgłosy typowe dla wiejskich zabaw. Nie wiem kto, ale chyba Jurek Dąbrowski zaproponował zatrzymanie pojazdu i zajrzenie do środka. Tak też zrobiliśmy. Szybko po sali rozeszła się wiadomość, że przyjechali artyści z Warszawy. Ktoś krzyknął: dawać ich tu, niech coś pokażą!

– Ale co? – zapytaliśmy chórem, wchodząc pod wyraźną presją na estradę, którą pospiesznie opuścili muzykanci.

– Zaśpiewajcie „Pierwszy siwy włos...” – zawołał tonem nie znoszącym sprzeciwu miejscowy wodzirej.

I tak odbyło się pierwsze wykonanie popularnego przeboju Marty Mirskiej, tym razem w wersji chóralnej i to a capella, bo orkiestra strażacka, będąca w stanie wskazującym, nie była w stanie chwycić melodii. Żegnani niemilknącymi długimi oklaskami, udaliśmy się w kierunku naszego pojazdu i pomknęliśmy do Warszawy.

Akademik na Kickiego to przede wszystkim Kickie Radio, gdzie udzie-lałem się jako wykładowca, profesor Władysław Pociecha. Zachował się tylko jeden mój wykład oraz skecz inspirowany wykładami prof. Kurkowskiej i prof. Mieczysława Kafla. W pokoju (przepraszam, ale nie pamiętam numeru) two-rzyliśmy zgrany zespół: Jasio Kochelski „Kożuszek”, Marek Szymański, Janek Tomala, Tadeusz Rogoziński „Ambroży” i niżej podpisany. Czyli piątka na „piątkę”. Wytężoną pracę myślową przed egzaminami i zaliczeniami umilaliśmy sobie potańcówkami z koleżankami z naprzeciwka, a także biesiadowaniem przy stole, na którym pojawiały się najczęściej butelki wina „Barbórka” (trzynaście złotych), kilogram kiełbasy podrobowej we flaku (sześć złotych), spora karafka z wodą ( z wyposażenia pokoju). Trafiały się też prawdziwe uczty, kiedy któryś z nas dostał paczkę z domu.

I tak w rodzinnej atmosferze mijały miesiące i lata studiów. Zbliżał się ich koniec. Pracę dyplomową pisałem u profesora Jerzego Toeplitza (co pomogło

Page 150: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

149

mi, po trzech latach, w uzyskaniu ciekawej pracy … poza dziennikarstwem, a której temat przypomniał mi profesor w czasie jednego ze spotkań z nim, po ośmiu latach!!!).

Nadszedł też czas pożegnania się (dla niektórych) z Warszawą. Chciałem dostać nakaz pracy do Krakowa, aby być bliżej rodzinnego Nowego Sącza, ale Adam Teneta „załapał” się na „Dziennik Polski”, a ktoś inny sprzątnął mi sprzed nosa „Głos Nowej Huty”. Pozostał tylko Rzeszów z bardzo prestiżo-wym stanowiskiem kierownika oddziału „Głosu Pracy” (z własnym pokojem, telefonem, funduszem na delegacje).

Do pracy przystąpiłem z autentycznym zaangażowaniem. Ruszyłem na podbój województwa, aby zapoznać się z wielkimi kombinatami, takimi jak Huta Stalowa Wola, WSK Mielec, Autosan. Kiedy już na dobre rozkręciłem się, ściągnąłem żonę z Warszawy do przytulnego pokoju służbowego na poddaszu Wojewódzkiego Domu Kultury (sąsiednie pokoje zajmowali i wykorzystywali do wielogodzinnych ćwiczeń na różnych instrumentach, z kotłami włącznie, członkowie orkiestry symfonicznej). Po trzech miesiącach dostałem z centrali w Warszawie propozycję rozwiązania umowy o pracę z powodu… likwidacji oddziału. Dopiero w Warszawie dowiedziałem się, że „Głos Pracy” musiał przyjąć dwóch absolwentów, zgodnie z centralnym rozdzielnikiem. Stworzono więc dwa fikcyjne oddziały w Białymstoku i Rzeszowie.

Na otarcie łez dostałem trzymiesięczną odprawę i propozycję za-trudnienia w delegaturze „Ruchu”. Do zakresu moich obowiązków (które znacznie wybiegały poza zasięg mojej wiedzy zdobytej na studiach) należało codzienne sporządzanie rozdzielnika nakładu „Nowin Rzeszowskich” dla poszczególnych powiatów, rejestracja zwrotów, itp. Każdy przyzna, że nie było to pasjonujące zajęcie. Po dwóch tygodniach zlitował się nade mną sam kierownik delegatury i po słowach : „To nie jest robota dla magistra” wręczył mi papierek informujący o rozwiązaniu umowy o pracę za obopólną zgodą. I tak zostałem bezrobotnym, na długo przed terapią szokową profesora Leszka Balcerowicza.

Zacząłem dorabiać jako wolny strzelec w dziale sportowym „Nowin” i w rozgłośni radiowej. Największym moim sukcesem osobistym w tym czasie było… wygranie za pięć złotych, wydanych na los, dwutygodniowego pobytu w Pradze w okresie Mistrzostw Europy w boksie. Moje relacje z walk na praskim ringu ukazywały się codziennie w „Nowinach Rzeszowskich”.

Potem zaczepiłem się w mało poczytnym dwutygodniku „Nowy Nurt”, wydawanym w Rzeszowie przez Stowarzyszenie „PAX”. W zakresie moich

Page 151: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

150

redaktorskich obowiązków leżało m.in. pisanie relacji z życia plebanii, obsa-dzanych w większości przez tzw. księży patriotów. Z wieloma z nich zawarłem autentyczne przyjaźnie przy kieliszku wybornej nalewki. Byłem więc typowym „POZI”, czyli Przyjacielem Osobowego Źródła Informacji. Sam nie donosiłem. No, może raz, kiedy w rozmowie z matką jednego z proboszczów pochwaliłem jego młodą urodziwą gospodynię Kasię za przyrządzenie smakowitego zająca w śmietanie. Skończyło się to fatalnie dla włodarza parafii. W trybie natych-miastowym Kasię zastąpiła na plebanii mama księdza dobrodzieja.

Po dwóch latach pracy dostałem od redaktora naczelnego „Nowego Nurtu” propozycję nie do odrzucenia: wstąpienia wraz z żoną (pracującą w rzeszowskim oddziale „Słowa Powszechnego”) do Stowarzyszenia „PAX”. Efektem naszego braku zainteresowania propozycją było rozstanie się z redakcjami i twarde lądowanie na ziemi z odpowiednim bagażem w postaci dwumiesięcznej córki.

Nie pozostało nic innego jak rozstać się z Rzeszowem i ruszyć „za chlebem” do Warszawy. Tam, dzięki pomocy kolegów z Klubu Przyjaciół Ziemi Sądeckiej, dostałem pracę w warszawskiej redakcji PAP, biurko w biurko z młodszym kolegą, późniejszym wiceministrem, szefem kinematografii – Mieczysławem Wojtczakiem.

Jesienią 1959 r. stanąłem do konkursu ogłoszonego przez Centralę Wynajmu Filmów dla kandydatów do pracy w dziale programowym. Z kilku kandydatów tylko ja jeden miałem w ręku niebagatelny atut w postaci pracy dyplomowej u profesora Jerzego Toeplitza. I tak na przeszło dziesięć lat ucie-kłem od dziennikarstwa, pisząc tylko od czasu do czasu w fachowych pismach filmowych.

Na początku 1970 roku szef PA „Interpress”, Jerzy Solecki, zapropono-wał mi zorganizowanie od podstaw redakcji filmowo-telewizyjnej, która miała współpracować z korespondentami TV różnych krajów, akredytowanymi w Warszawie. Gierkowska polityka otwarcia na świat zachęciła do otwierania swoich biur przedstawicielskich w Polsce oba kanały TV RFN – ARD i ZDF, trzy kanały amerykańskiej TV (ABC, CBS, NBC), a także inne telewizje.

Z czasów mojej pracy w „Interpressie” mile wspominam i wysoko sobie ceniłem współpracę z Jurkiem Modelem, który świetnie redagował ciekawy tygodnik „Czas”. Do współpracy zachęcali mnie też koledzy: Andrzej Lewan-dowski, Marian Kubera, Józef Czapnik.

Ale mój wierny towarzysz-pech nie opuszczał mnie. Moja w porywach owocna współpraca z niektórymi periodykami kończyła się likwidacją tychże organów. Tak było m. in. z bydgoskimi „Faktami” czy gdańskim „Czasem”.

Page 152: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Podobny los spotkał dwa telewizyjne magazyny historyczne, przy których trochę „majstrowałem” – „Świadkowie XX wieku” i „Lata stulecia” realizowane przez Mariana Kuberę. Późniejsze moje pisanie do lewicowych niskonakła-dowych organów, takich jak: „Trybuna”, „Dziś”, „Pokolenia” przypominało raczej „szczekanie kundelka”, jak to obrazowo wyrażał prymas Józef Glemp.

W grudniu 1992 roku, jako sterany pracą i zawirowaniami życiowymi 60-latek udałem się na zasłużoną, choć niewątpliwie przedwczesną emeryturę.

Page 153: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

152

Joanna Sokołowska – Koehler LarsenUrodzona w Warszawie, 30 czerwca 1935 roku. Zaraz po wojnie wyjazd do Danii, gdzie matka przebywała na placówce dyplomatycznej. W 1952 roku powrót do kraju z duńską maturą i dobrą znajomością języków obcych. Po studiach na Wydziale Dziennikarskim UW współpraca z „Expressem Wieczornym”, „itd.” oraz „Dookoła Świata”. W 1962 roku wyjazd do Danii z mężem Duńczykiem. Tam 13-letnia praca w najpoważniejszym koncernie prasowym Berlingske. Od 1975 roku współpraca na zasadzie free-lance z całym szeregiem międzynarodowych publikacji naukowo- technicznych oraz szwedzką agencją prasową NORDPRESS. Przez wiele lat praca w Duńskim Instytucie Technologii jako rzecznik prasowy (w tym pełen zakres działań promujących usługi Instytutu na rynku globalnym). Wiązało się to z podróżami po świecie – szczególnie po Dalekim Wschodzie i USA. W 1989 roku założyła własną fi rmę konsultingową, nastawioną na pomoc w rozwijaniu duńsko-polskiej współpracy gospodarczej. Firmę w 2003 roku zlikwidowała z powodów zdrowotnych. Obecnie na emeryturze. Ma syna Jana i dwoje wnucząt.

Tego nas na studiach nie uczono

Ich stu a ona jednaJest rok 1985. Sala hotelu „Hilton” w Nowym Yorku wypełniona po brzegi

naukowcami z całego świata. Temat „sztuczna inteligencja”. Ciekawy, ale wi-docznie nie dla „płci słabej”, bo jestem tu jej jedyną przedstawicielką. Powitanie uczestników brzmi: „Dear colleagues, friends and Joanna.” Sytuacja jest dość typowa. Nie pierwszy raz, udając się w reporterskie podróże znajduję się w wy-łącznie męskim towarzystwie, stwarzając trudne sytuacje dla gospodarzy. Jedna z takich sytuacji szczególnie pozostała mi w pamięci. Podczas oficjalnej wizyty w Japonii gospodarze zaprosili całą delegację do podmiejskiej „karczmy” na wyśmienite sushi, wysokoprocentowe sake oraz .....gejsze. Ale co zrobić z Joanną?

Po wielu dyskusjach i zapewnieniach, iż obojętnie jakie to będzie rozwią-zanie to Joanna się nie obrazi, przydzielono mi męski odpowiednik gejszy. Przez cały prawie wieczór dyskutowałam z tym bardzo inteligentnym osobnikiem na temat metod budowania wieżowców odpornych na trzęsienia ziemi. Wracając

Page 154: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

153

do konferencji, to z czystej ciekawości. chciałam zapoznać się z programem dla osób towarzyszących. Okazało się że panie zabijają czas ucząc się wiązania kokard kimona lub układania bukietów.

Co mnie uderzyło: żadna z zapytanych pań nie miała pojęcia w jakiej konferencji bierze udział jej mąż i czym się w ogóle pasjonuje w swoim życiu zawodowym. Wyraźnie dały mi do zrozumienia, iż zagadnienia związane z tech-niką – to nie ich działka.

Tak było jeszcze przed ćwierćwieczem. Obecnie gdy technologie tak nachalnie wtargnęły w życie codzienne, sytuacja się radykalnie zmieniła. Kobiety stały się zapalonymi użytkowniczkami różnych mniej czy bardziej praktycznych gadżetów. Dziś nie sposób nie interesować się techniką – choćby w celu optymalnego wykorzystania komórki, czy też najnowszego cuda techniki – „Smartphone”. Moje wnuki (7 i 10 lat) już od dawna mają swoje „laptopy” i w różnych zaawansowanych grach całkowicie panują nad sytuacją. „Downlo-ading” nie jest im obcy i z łatwością ściągają z sieci potrzebne im informacje, zdjęcia czy też muzykę.

Po co nam komputery ?Kobiety zajmują coraz częściej kierownicze stanowiska w koncernach IT i

telekomunikacyjnych, a na studiach informatyki też zaczyna dominować żeńska połowa studiujących. Ale na początku lat 70-tych, gdy stawiałam pierwsze kroki jako dziennikarka specjalizująca się w nowych technologiach – trudno było uzyskać wiarygodną odpowiedź, na co potrzebne są nam komputery. Artykuły o ich walorach czytane były z niedowierzaniem. W takich warunkach rozpo-częłam na zasadzie freelance współpracę z szeregiem publikacji technicznych, uzupełniając swoją wiedzę na seminariach finansowanych częściowo przez firmy komputerowe, a częściowo przez Duński Instytut Technologii, gdzie przez wiele lat pełniłam funkcję rzecznika prasowego.

Szczególnie owocna była ponad 30-letnia współpraca ze szwedzką agencją prasową NORDPRESS, która zamawiała u mnie artykuły, a nawet całe dodatki o nowościach ze świata nauki i techniki. To pozwoliło mi poznać Daleki Wschód oraz znaczną część USA, gdzie ośrodki naukowo – badawcze często były ulokowane w atrakcyjnych miejscowościach z dala od tras turystycznych. Założyciel agencji (zmarł parę lat temu) był tak jak ja, fanatycznym miłośnikiem jazzu i grał na trąbce.

Agencja wydawała też pismo o muzyce i zdarzało się, iż maestro, gdy sam nie miał czasu na odwiedzenie ważnego festiwalu jazzowego, posyłał tam mnie. Kiedyś w Nowym Orleanie przez cały tydzień szukałam szwedzkich muzyków,

Page 155: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

154

z którymi musiałam przeprowadzić wywiad, a którzy zaginęli po koncercie. Zna-lazłam ich na wielkiej łodzi w mokradłach w pobliżu Baton Rouge na festiwalu muzyki Cajun. Przez kilka dni musiałam czekać z wywiadem aż wytrzeźwieją. Na ich usprawiedliwienie muszę przyznać, że to co im serwowano to nie były zwyczajne drinki. Wild Goose rozcieńczana „sokiem” trzciny cukrowej i czymś jeszcze... Smak pamiętam do dziś, skutków natomiast nie. Może to i lepiej...

Dodać muszę, że wiele razy, gdy wyjeżdżałam z założycielem firmy na różne konferencje w USA, po obradach odpoczywaliśmy w renomowanych klubach jazzowych takich jak Birdland czy Sweet Basil na Manhattanie.

Wielka piątkaDuża część mojego zawodowego życia polegała na „polowaniach”. Tak

jak myśliwi z klasą szukają w buszu afrykańskim „wielkiej piątki” (lwy, leopardy, słonie, bawoły i nosorożce), tak ja uganiałam się po świecie, polując na znanych biznesmenów jak Bill Gates czy też najbogatszy developer Chin – Mr. Li z Hong Kongu. Mógł to też być jakiś skromny naukowiec, który ze swoim wynalaz-kiem zaszył się gdzieś w laboratorium w szwajcarskich Alpach. Zadania były tak różnorodne, iż nie sposób nawet w przybliżeniu określić je w adekwatny sposób. Wiem że i tak będę posądzona o brak skromności i megalomanię, ale niemożliwe jest wciśnięcie mojego bujnego życia w jakieś sztywne ramy.

Jedną z moich specjalności była obsługa prasowa wielkich imprez mię-dzynarodowych. Wiedzę w tej dziedzinie zdobyłam jeszcze w Polsce pracując w Biurze Prasowym Targów Poznańskich, FIS-u, czy Wyścigu Pokoju i pod-patrując, jak mistrzowie medialni, tacy jak Bogdan Kołodziejski czy Bogdan Tomaszewski, radzą sobie w tej materii. Wtedy ani się nie śniło o Internecie i nikt nie mógł przypuszczać iż tak radykalnie zmienią się warunki pracy dzien-nikarskiej. Kluczem do wszelkich działań była dobra znajomość języków obcych i odpowiednie reporterskie nastawienie do życia. Mogło być niewygodnie byle nie było nudno... Moją pasją było poznawanie nowych ludzi i zmiana otoczenia. W latach 70-tych - kiedy po rozwodzie zostałam sama z małoletnim synkiem – skoncentrowałam się na robieniu kariery na bardzo konkurencyjnym global-nym rynku „wolnych strzelców”.

EmancypacjaPrzez ponad 25 lat byłam członkiem Zrzeszenia Biznesmenek. Początkowo

ten prężny klub nosił nazwę „Professional Women Association”, ale nazwa ta mogła prowadzić do mijających się z prawdą skojarzeń. Jednym z celów na-

Page 156: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

155

szych działań było przygotowanie młodych kobiet do funkcjowania w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Moje długoletnie i bogate doświadczenia na tym polu przekazywałam dziewczętom w klasach przedmaturalnych, dopingując je do przekraczania barier stojących na drodze do kariery. Pomimo faktu, iż przez Danię przeszła rewolucja na rzecz równouprawnienia kobiet pod nazwą „czerwone pończochy”, to w dalszym ciągu ilość kobiet na kierowniczych sta-nowiskach i w zarządach jest minimalna. Natomiast wyraźnie występuje inna tendencja. Mężczyźni – również ci, którzy czują się niezbędni w pracy w coraz większym stopniu biorą na zmianę z matkami urlopy macierzyńskie. Ale to nie moja już zasługa. Samo życie podyktowało takie rozwiązanie.

Moje kontakty z Polską po śmierci matki w 1962 roku (ojciec zginął w Katyniu) były dość sporadyczne. Polską prasę czytało się w biurze LOT-u, a uczestnictwo w licznych polonijnych imprezach stwarzało iluzję, iż jest się w Polsce na bieżąco.

Po spotkaniu w Jachrance na Zjeździe Koleżeńskim w 1976 roku kontakt z krajem z powodów – nazwijmy to – osobistych, bardzo się ożywił. Trwało to jednak krótko, gdyż już wtedy fascynowała mnie egoistyczna kultura singlów oparta na zasadzie „samotna, ale szczęśliwa”. Za podstawowy obowiązek uważałam uczynienie z syna (ur. w 1967 roku) obywatela świata. Ciągnęłam go więc ze sobą zarówno na nocne dyżury (sypiał na kozetce w gabinecie redak-tora naczelnego) jak i na konferencje, które często odbywały się w miejscach trudnych do znalezienia na mapie. W rezultacie Jan – posiadający dziś dobrze prosperującą firmę w zakresie Direct Marketing – porusza się równie swobodnie po Emiratach jak i greckich wyspach

Polityka – to nie ja !Okres stanu wojennego to prawie całkowite odcięcie się od spraw polskich.

Polityka mnie nigdy nie interesowała, a pewne jej przejawy zawsze działały na mnie przygnębiająco. Widocznie zbyt wyraziście pozostało mi w pamięci zebranie ZMP na którym z całą powagą roztrząsano czy jestem bikiniarą i nosicielką wszelkiego zła. Powodem były czerwone spodnie w zieloną kratę z paczki amerykańskiej oraz potępiana wtedy grzywka. Nie pomogły tłumaczenia iż nie stać mnie na kupno bezbarwnej spódnicy. W ostatniej chwili – nie wiem z jakich powodów – uratował mnie nasz dziekan Litwin i nie wyrzucono mnie ze studiów.

A mało brakowało bym się w ogóle na te studia nie dostała. Po powrocie z Danii w 1952 roku, gdzie matka po wojnie przebywała na placówce, nie miałam polskiej matury, a musiałam zdawać egzamin wstępny. Jedno z pytań brzmiało:

Page 157: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

156

„Kim jest dla Ciebie Stalin?” Odpowiedziałam zgodnie z tym, co wpajano mi przez lata w duńskiej szkole: „Stalin to największy dyktator naszych czasów.”

Matka moja musiała postawić na nogi całe MSZ tłumacząc, iż biedne dziecko zostało całkiem otumanione na Zachodzie. Udało się. Latem 1956 roku mogłam odebrać dyplom. Leży sobie spokojnie w szufladzie i tylko raz jeden musiałam go pokazać – mianowicie kiedy ustalano moje stawki godzinne w Instytucie Technologii. Natomiast karta prasowa jest bezcenna. Otworzyła mi drzwi nawet do Białego Domu (było to grubo przed 11 września 2003 r.) abym mogła opisać setki podarunków, które otrzymał Nixon podczas historycznej podróży do Chin. Używam jej nadal jako karty wstępu do Tivoli, ZOO czy wystaw. „Nie zadziałała” tylko, gdy przed paru laty zwiedzałam z Krystynem Pałac Wilanowski.

Polonijny zapałKiedy w Polsce rozpoczął się okres głębokich przemian ustrojowych,

środowisko polonijne ogarnęła euforia. Każdy chciał dołożyć cegiełkę do budowy nowej Polski. W Danii powstał Danish-Polish Business Promotion Club, a ja założyłam firmę konsultingową ukierunkowaną na pomoc w pro-cesie prywatyzacji. Lata 90-te to okres intensywnych działań mających na celu przygotowanie polskiej gospodarki do wymogów Wspólnego Rynku. Przez następne 6 lat uczestniczyłam w kilku finansowanych przez Unię projektach realizowanych przez duńsko-polski zespół z bazą w Krakowie. Duńczycy mieli spore osiągnięcia w takich kluczowych dziedzinach jak transfer technologii, ochrona środowiska czy zarządzanie jakością i chętnie dzielili się swoją wiedzą.

Moją działką była, związana z tymi projektami, komunikacja, szkolenia oraz Public Relations. Do dziś jestem w kontakcie z niektórymi uczestnikami naszego zespołu Progress & Business. Przypominamy sobie z jakim entuzja-zmem dążyliśmy do celu.

Nazywano nas „brygadą Mariotta” gdyż pracownicy zagranicznych firm konsultingowych najchętniej zatrzymywali się w tym luksusowym hotelu, będą-cym symbolem odnowy. Łatwo można było mnie wtedy znaleźć – albo pływałam w Fitness Club, albo też odpoczywałam na najwyższym piętrze w barku, gdzie grał Zbigniew Namysłowski ze swoim zespołem jazzowym. Barek ten był też miejscem, gdzie można było uzyskać cenne informacje o przebiegu różnych projektów unijnych, przetargach czy zmianach personalnych.

W podziwu godnym tempie powstawała polska kadra menadżerska znająca języki i podstawowe zasady biznesu. Nadszedł czas na zwinięcie żagli i powrót

Page 158: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

157

do Danii. Ostatnim moim większym zadaniem było redagowanie gazetki dla polskich pracowników duńskiego koncernu Danfoss. Firma ta od lat produkuje w Polsce termostaty grzejnikowe i ma w planie dalszą ekspansję. Przenoszenie specyficznego „ducha” koncernu na grunt polski i tworzenie – dopasowanego do polskich realiów – wizerunku tego giganta w zakresie ciepłownictwa, bezspornie przyśpieszyło tą ekspansję.

A co dały mi studia ?Przede wszystkim pewność siebie i opanowanie metod przyswajania

sobie trudnych materiałów.Ponieważ specjalizowałam się w tematyce naukowo-technicznej, bardzo

ważna była swoboda poruszania się w środowisku akademickim. Był to wa-runek, sine qua non, wykonywania zawodu. Musiałam też sprawnie ukrywać spore nieraz luki w mojej wiedzy. W zasadzie miałam tylko jedną poważniejsza wpadkę – pisząc o zaletach betonu. Już nie pamiętam dokładnie o co chodziło, ale winien był „popiół lotny”.

Studia dały mi również przyjaźnie, niektóre z nich przetrwały przez wszystkie te lata. Ponieważ przeleżałam jeden rok akademicki w sanatorium w Zakopanem, chora na gruźlicę, mam, oprócz przyjaciół z naszego roku stu-diów, również przyjaciół z młodszego roku… Szczęsna Milli (Polskie Radio), Danuta Frey (Rzeczpospolita) – to niektóre z „młodszych koleżanek”, z którymi jestem nadal w kontakcie.

Na podbój AmerykiPod koniec lat 60-tych przyjechał do Danii nasz kolega Nathan Gurfinkel.

Jesteśmy oboje członkami Związku Korespondentów Zagranicznych i spotykamy się w naszym klubie prasowym. Nathan był do niedawna korespondentem „Rzecz-pospolitej”, a ja byłam związana z całym szeregiem pism naukowo-technicznych, głównie budowlanych jak „Murator”, „Materiały Budowlane”, „Architektura”. Wiedzę na temat budownictwa czerpałam z licznych konferencji, gdzie tłumaczy-łam na żywo trudne czasami rozmowy fachowców oraz od klientów mojej firmy konsultingowej, obsługującej m.in. rynek budowlany. Miałam również krótki flirt z radiem RFM, ale skądinąd pozytywnie oceniany i puszczany na żywo mój materiał o Danii znacznie tracił na atrakcyjności z powodu konieczności zbyt wczesnego porannego wstawania. O 6 rano moje poczucie humoru jest dość ograniczone.

Wieloletnia przyjaźń łączy mnie z Marianem Marzyńskim – autorem popularnego w Polsce telewizyjnego programu „Turniej Miast”. Wyemigrował

Page 159: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

158

w 1969 roku do Danii i przez kilka lat staraliśmy się wspólnymi siłami wprowadzić trochę humoru, ironii i egzotyki do duńskiej telewizji. Była to walka z wiatrakami i Marian z żoną, matką, ojczymem oraz dwuletnim synem wyruszył na podbój Ameryki. Do dziś śledzę jego nieprzeciętną karierę w skomplikowanym świecie medialnym, konsekwentnie odwiedzając go (i jego wspaniałą żonę Gagusię) na poszczególnych półmetkach – Providence, Chicago, Boston i Floryda. Przez kilka lat aktualne były Chiny, gdzie ich córka Anja uczyła języków obcych. Jed-nym z ciekawszych osiągnięć literackich Mariana jest wydany w Polsce „Sennik polsko-żydowski”. Świetna lektura do poduszki.

Thriller o DaniiStaram się czytać jak najwięcej książek pisanych przez absolwentów

naszego Wydziału. Na pierwszym miejscu znajduje się bezsprzecznie Aga Osiecka – pływałyśmy razem trenując wytrzymałość – ale ciekawe są również reportaże i nie tylko reportaże Hanny Krall czy rozważania Marty Tomaszewskiej (zgubiła mi się gdzieś w świecie, mimo iż przez wiele lat trzymałyśmy się blisko).

Książki Joanny Chmielewskiej – „hity” na rynku księgarskim – to osobny rozdział w moim życiu. Przez długi okres Joanna - architekt (prawdziwego nazwiska nie zdradzę), pracująca u duńskiego architekta, mieszkała u mnie w dużym domu pod Kopenhagą, zbierając materiały do swoich książek. Ulubionym miejscem jej pracy w roli detektywa były Wyścigi Konne i Komenda Główna Policji. Bar-dzo się tam dziwili dlaczego Joanna tak interesuje się narkotykami. Musiałam przetłumaczyć kilka stron jej książki, aby choć trochę zrozumieli ten specyficzny polski humor. „Krokodyl w Kraju Karoliny” oraz „Wszystko jest czerwone” – to thrillery których akcja ma miejsce w Danii, a ja pod pseudonimem „Anita” wy-stępuję w roli morderczyni. Narzędziem zbrodni jest rożno na szaszłyki, które de facto wisiało u mnie na ścianie, na tureckim dywaniku wraz ze znaczną ilością innych trofeów z dalekich podróży. Taka to była wtedy moda...

Nie uniknął też swego książkowego losu mój były małżonek Henryk, który z książki dowiedział się iż mam kochanka na greckiej wysepce. Nie zadawałam sobie nawet trudu, aby to korygować. Opis moich ekscesów był w powieści bardzo barwny i realistyczny. Od wielu lat jeżdżę co najmniej raz w roku do Symi koło Rhodosu. Więc może coś jest na rzeczy…

Przygoda tuż za rogiem Pytano mnie gdzie można spotkać wielką przygodę. Przy odpowiedniej

dozie ciekawości można ją znaleźć tuż za rogiem, ale osobiście najlepsze

Page 160: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

159

doświadczenia mam z tras transatlantyckich. Długa podróż w ciasnym wnętrzu samolotu zbliża ludzi i zachęca do zwierzeń. Opowiem zdarzenie najbardziej prozaiczne.

W drodze z Florydy do Waszyngtonu współtowarzyszka podróży za-proponowała mi zatrzymanie się na kilka dni w jej domu, w czasie kiedy ona i jej mąż (wysoki urzędnik administracji) biorą udział w turnieju golfowym na Bermudach. Chodziło o pilnowanie kota więc chętnie się zgodziłam, nie wiedząc co mnie czeka. Przed pójściem spać przeczytałam w lokalnej gazecie iż właśnie w tej dzielnicy jest największa ilość napadów i włamań. Dlatego też nie zdziwiłam się zbytnio kiedy wczesnym rankiem do pokoju wkroczył dwu-metrowy Murzyn. Mimo, że był podobny do Harry Belafonte, opuściła mnie odwaga i cichym głosem zapytałam o co mu chodzi.

– Nazywam się Bill i jestem butlerem w tym domu. Czy chcesz jajecznicę na śniadanie ?

Ale na tym nie koniec wydarzeń w tym gościnnym domu. Postanowiłam mianowicie pozmywać trochę naczyń piętrzących się w kuchni. Zaczęłam od srebrnych sztućców. Włożyłam do zlewu sztućce i nacisnęłam jeden z wielu guzików na wielkiej tablicy kontrolującej prace kuchenne. Znak na guziku sugerował dopływ gorącej wody, ale ku memu przerażeniu zlew się otworzył i gigantyczna „maszyna do mielenia” zaczęła zgniatać srebro. Połowa pięknego zestawu została przerobiona na czynniki pierwsze, zanim zjawił się Bill lakonicz-nie stwierdzając, iż nie jestem pierwszą osobą, która z katastrofalnym skutkiem pomyliła guziki... „Czy wy w Europie nie macie kuchni ?” – zapytał rzeczowo.

Stwierdziłam, iż najwyższy czas aby zmienić miejsce pobytu, tym bar-dziej że biżuteria i inne wartościowe przedmioty pani domu walały się wokół, zapraszając złodziei do środka. Nie chciałam ryzykować, że coś zginie i będzie na mnie. Kota i tak nie potrafiłam upilnować.

Carpe diemW 2003 roku stan mojego zdrowia, przez wiele lat bardzo dobry, znacz-

nie się pogorszył. Diagnoza – zaawansowana osteoporoza i Parkinson – nie była pocieszająca. Byłam więc zmuszona do zamknięcia firmy i ograniczenia wyjazdów. Dzięki intensywnej terapii jeszcze jakoś daję sobie radę. Staram się nie wyjść z obiegu i uczestniczę w imprezach kulturalnych, których tu na szczęście jest wiele. Carpe diem (chwytaj dzień, korzystaj z każdego dnia – Horacy) – to moje motto, a wrodzony optymizm mimo trudnej sytuacji mnie nie opuszcza.

Page 161: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

160

Epilog

Zbliża się rok 2011. A gdzie się podział rok 2010, 2009 i wszystkie poprzednie? Niedawno witaliśmy euforycznie nowe Tysiąclecie – Millenium. Trudno pogodzić się z tym, iż pierwsze dziesięciolecie XXI.wieku już za nami. Jak tu mierzyć czas? Za pomocą zegarów i kalendarzy można mierzyć czas me-chaniczny, a zmieniające się pory roku określają czas kosmiczny. Lecz istnieje również czas subiektywny. W zależności od doświadczeń, przeżyć i ogólnego nastawienia do życia, każdy z nas może sobie wypracować swój własny sposób przekraczania bariery czasu .

Dynamiczny rozwój technologii i szybkość przemian w otaczającym nas świecie, wymusza ustosunkowanie się do przyszłości. Naukowcy po dłuższej przerwie wracają do marzeń o „kapsule czasu”, umożliwiającej swobodne poruszanie się w czasie. Steven Spielberg już od wielu lat wskazuje nam drogę twierdząc, iż przyszłość jest teraz. Jest w tym wiele racji...

The Dream SocietyChyba najbardziej jestem dumna z tego, że mogłam być uczestniczką

i komentatorką na pierwszej linii frontu wielkiej bitwy o przyszłe wartości – zarówno materialne jak i emocjonalne. I że na tej podstawie – już jako obserwatorka – rozumiem i potrafię wyobrazić sobie – przyszłość. Rozumiem, że toczy się bój o dominującą rolę w cyberspace pomiędzy internetowym po-tentatem – przeglądarką Google, a największym na świecie portalem społecz-nościowym - Facebook. Chodzi tu nie tylko o gigantyczne sumy pochodzące z reklam, lecz również o prestiż i tak zwany branding (budowanie świadomości marki), pozwalający na wykorzystywanie marki Google do celów reklamowych np. przy testach eksperymentalnych samochodów. Na rynku pracy i w komu-nikacji międzyludzkiej, coraz bardziej liczyć się będą cechy społeczne, takie jak „inteligencja emocjonalna.” Zdolność dopasowywania się do nowych – zaskakujących niekiedy – sytuacji zadecyduje o tym, kto zdobędzie przewagę w internetowej rozgrywce.

Automatyzacja przepływu informacji w skali globalnej oznacza, iż jesteśmy w stanie w każdej chwili on-line mieć dostęp do danych niezależnie od tego gdzie się znajdują. Najwyższy czas aby zastanowić się, jak ma wyglądać społeczeństwo przyszłości. Futuryści – spece od badania trendów – przewidują iż Społeczeństwo Marzeń (The Dream Society) zastąpi społeczeństwo informacji. Znaczną rolę w budowie nowych struktur odgrywać będą „wieszcze” – story-tellers. Osoby

Page 162: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

z dużą dozą fantazji będą tu miały pole do popisu. Ich zadaniem będzie uczy-nić produkt jeszcze bardziej atrakcyjny dla klienta, poprzez opowieści mające związek z tym produktem czy też organizowanie imprez typu „Camel Trophy Cup”. Camel staje się tu synonimem przygody, a skuteczny branding owocuje poprzez wzmożoną sprzedaż nie tylko papierosów lecz również ekskluzywnych torebek, kapeluszy czy pasków. Marketing stoi przed poważnym wyzwaniem, gdyż klienci będą bardziej zainteresowani inwestowaniem w przeżycia niż sa-mym wyrobem. Powstaną rynki wzruszeń, dobroczynności, miłości i przyjaźni, przekonań i opieki społecznej, ochrony środowiska itp. wymagające całkiem innego podejścia niż dzisiaj. „Chief Adventure Officer”, „Imagination Manager”, „VP-Cool” apelować będą bardziej do uczuć niż faktów. W prognozach na przyszłość nie zapomniano też o rodzinie. „The Loving Family Inc.” powstała aby móc pomagać rodzicom w trudnych nieraz sytuacjach. Odpowiednia firma ma specjalizować się w zagadnieniach spędzania wolnego czasu. Tyle wiem. Ale…

Coraz szybciej obraca się koło postępu. Nie sposób przewidzieć, jak będzie wyglądał świat za 10 lat, ale klątwa „obyś żył w ciekawych czasach” jest jak najbardziej aktualna.

Ale – dodam – właśnie dlatego warto jest żyć !Kopenhaga, 2010 r.

Page 163: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

162

Stawros StupisUrodzony 11 stycznia 1932 r. w Vissni, w zachodniej Gre-cji. Syn nauczyciela. Uczestnik wojny domowej w swoim kraju jako żołnierz armii generała Marcosa. Od roku 1950 grecki emigrant polityczny w Polsce. Absolwent Wydziału Dziennikarskiego UW rocznik 1952 – 56. Po studiach pracownik redakcji greckiej Polskiego Radia. W 1960 r. wyjeżdża na stałe do NRD, gdzie kończy studia techniczne i do emerytury pracuje w przemyśle NRD. Obecnie mieszka w Grecji, w Atenach. Żonaty, ma dwoje dzieci. Jest ojcem, dziadkiem, a w 2011 r. – został pradziadkiem.

List do Kolegów z „Dziennikarki”

Drodzy koledzy z Wydziału Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszaw-skiego rocznika 1952 – 1956.

Ostatnio coraz częściej śni mi się Warszawa lat pięćdziesiątych, a szcze-gólnie Uniwersytet Warszawski oraz poznane w tym okresie osoby. Przyczyną tego stała się książka pod tytułem „Grzeszni – niezlustrowani”. Dotarła ona do moich rąk. Czytam ją bez przerwy z przyjemnością. Brawo za tę inicjatywę. Książkę tę przysłał mi mój serdeczny przyjaciel - Marek Jurkowicz, z którym koresponduję i kontaktuję się telefonicznie przez ostatnich kilka dziesięcioleci.

Spośród trzech greckich studentów z naszego rocznika tylko ja pozostałem przy życiu. Obecnie jestem na emeryturze: pół roku mieszkam w Berlinie, a pół w Grecji. O ile dobrze wiem, chcielibyście przygotować jeszcze jedno wydanie tej książki. Niech mi będzie więc wolno podzielić się z Wami kilkoma uwagami zarówno na temat naszej przeszłości, jak i teraźniejszości.

Uważam Polskę za moją drugą Ojczyznę. Przyjechałem do Polski jako osiemnastoletni, młody człowiek na początku lat pięćdziesiątych XX w. By-łem emigrantem politycznym. Miałem za sobą udział w szczególnie krwawej niszczycielskiej wojnie domowej w Grecji, kipiącej nienawiścią, wynikającą z motywów politycznych. Z głową nabitą wątpliwościami różnego rodzaju, cierpiący psychicznie znalazłem się nagle w obcym kraju. Przeżyłem w Polsce – przeważnie w Warszawie – lata młodości. Rozwinąłem się fizycznie i intelektu-alnie. W Warszawie poznałem moją przyszła żonę, założyłem rodzinę. Z bliska poznałem Wasz pracowity, serdeczny i gościnny naród. Dzieliłem z nim jego

Page 164: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

163

radości i troski. Brałem udział w odgruzowywaniu Warszawy. Wszędzie gdzie pracowałem, w pegeerach, w Polskim Radio dla Zagranicy, czy też w PKS, spotkałem się z opiekuńczością i zrozumieniem mojej sytuacji. Spotkałem wielu dobrych ludzi, którzy obdarzyli mnie przyjaźnią. Niektórzy z nich nie są już między nami. Myślę często o tych, którzy odeszli od nas na zawsze. Oglądając czasami zdjęcia z tamtego okresu wspominam tamte czasy.

Moi Drodzy,wydaje mi się, że studiując na Uniwersytecie Warszawskim zdobyłem

wiedzę, która daje mi możliwość sięgania do źródeł wielu zjawisk, poszukiwać i znajdować prawdę – mówiąc językiem Sokratesa – prawdę, która jest zara-zem pięknem i dobrem. Kto ją poznaje, staje się piękny i dobry. Wyposażeni w taką wiedzę żyliśmy, tworzyliśmy i walczyliśmy o postęp społeczny, o lepsze i sprawiedliwsze życie. Tego nikt z nas nie powinien zaprzeczyć. Nie osiąga się ani dobrobytu – bez trudu, ani wiedzy – bez charakteru, ani też nauki, jeśli nie prowadzi ona do humanizmu. Tym, czegośmy się w ostatniej instancji nauczyli i starali się wprowadzić w życie, był zdrowy i logicznie uzasadniony rozsądek.

Na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przeniosłem się wraz z całą rodziną do NRD, do Drezna, gdyż tam żyli – także, jako emigranci poli-tyczni – moja matka, siostra i dwóch braci. W Dreźnie początkowo zatrudniłem się w warsztatach samochodowych, przy przeglądach technicznych autobusów. Zacząłem intensywnie uczyć się niemieckiego. W 1963 roku byłem już w stanie ponownie podjąć studia, tym razem na Politechnice, specjalizując się w dziedzinie silników wysokoprężnych i turbin parowych. Po ukończeniu studiów uzyskałem dyplom inżyniera konstruktora maszyn i urządzeń technicznych.

W mojej trzeciej z kolei ojczyźnie, w NRD, był wówczas ogromny deficyt kadr technicznych. Przez 19 lat zajmowałem się projektowaniem zespołów turbin, a jednocześnie tłumaczyłem na grecki teksty techniczne. W 1984 roku zostałem kierownikiem redakcji greckiej w wydawnictwie literatury obcojęzycznej, gdzie od 1961 roku pracowała już moja żona. Był to już ostatni przystanek w mojej karierze zawodowej. Kilka lat żyłem z zasiłku dla bezrobotnych, a w 1992 roku przeszedłem na emeryturę.

Oboje moje dzieci ukończyły studia w Dreźnie i w Lipsku. Syn jest inżynierem elektrotechnikiem i pracuje w Grecji, a córka, lekarka, pozostała w Niemczech. Los obdarzył nas czwórką wnucząt.

Opuszczając w grudniu 1960 roku Polskę na zawsze, starałem się do niej choć na krótko wrócić. Grek, który nie chce gdzieś wrócić, rzuca w tym

Page 165: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

kierunku kamień. To byłaby ostatnia rzecz, którą bym zrobił, myśląc o Polsce. Ostatni raz w maju 1999 roku odwiedziłem mego przyjaciela i kolegę z czasów studiów, Marka Jurkowicza. Razem odwiedziliśmy „stare kąty” znane mi nie tylko z czasów studiów, ale także z innych powodów. Nie wszystko mogłem roz-poznać, ale jak mogło być inaczej. Po tylu latach. To były szczęśliwe dni. Mam nadzieję, że uda mi się przeżyć ich jeszcze więcej. Zgadzam się z Leibnizem, że szczęśliwego życia w rzeczy samej nie ma, ale są tylko szczęśliwe dni. Działajmy więc do końca na rzecz sprawiedliwości, braterstwa, tolerancji i innych ludzkich wartości. Korzystaliśmy z dorobku innych, inni też nas ocenią, w tym także ci, co się jeszcze nie narodzili.

Jak już wspomniałem, mieszkam zarówno w Niemczech, w Berlinie, jak i w Grecji, w Atenach. Berlin staje się miastem szczególnym, łączy Wschód i Zachód, staje się wielokulturową metropolią. Zjednoczenie Niemiec pozwo-liło niestety na wypłynięcie na powierzchnię ludzi, którzy nic nie nauczyli się z przeszłości. To prawda, że młodzi Niemcy nie mogą ponosić odpowiedzialności za przeszłość, ale powinni czuć się odpowiedzialni za przyszłość. My, obco-krajowcy, mieszkający w Niemczech, coraz bardziej odczuwamy agresję z ich strony. Bezsilne są władze, Kościoły i liczne organizacje społeczne. Wrogość wobec cudzoziemców skrycie, a nawet otwarcie, propagują niektóre osobistości. Ja ciągle pragnę wierzyć, że tym razem naród niemiecki ocknie się z bierności i bezczelności, za którą w przeszłości zapłacił tak wysoka cenę.

Ściskam wszystkich serdecznie – Stawros.Berlin, 2005 rok

Page 166: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

165

Stanisław WieczorekUrodzony 31.VII.1933 r. w Józefowie k. Izbicy Kujawskiej. Po studiach zatrudniony w „Głosie Olsztyńskim” (od 1970 r. „Gazeta Olsztyńska”). Nie zweryfi kowany w sta-nie wojennym. Od 1982 r. publicysta w piśmie społeczno – kulturalnym „Warmia i Mazury”. Po likwidacji pisma (na początku lat 90-tych) pracował dorywczo, pisząc do „Olsztyńskiego Kuriera Obywatelskiego”, „Dziennika Pół-nocy”, „Gazety Warmińskiej”, „Nieznanego Świata”. Zdobył wiele nagród w konkursach dziennikarskich. Odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem XXX-lecia PRL, Złotą Odznaką Honorową „Zasłużony dla Warmii i Mazur”, odznaką „Przyjaciel Dziecka”. Żona Halina, syn Jarosław, dwóch wnuków. (Od redakcji: Stasio Wieczorek nie żyje. Nie udało nam się dotrzeć do jego rodziny, by podać datę śmierci.)

Dużo, dużo wad ?

Jedna z najpiękniejszych piosenek „Skaldów” usiłuje od ponad dwudzie-stu już lat zawładnąć moją wyobraźnią. To ta o wspomnieniach, które mamy szanować, cenić i smakować ich treść. Gdy ją usłyszę, myśli z miejsca szybują do niedawno minionej epoki, w której dzielenie się wspomnieniami bywało na ogół wielce ryzykowne.

Ktoś może rzec: Poeci to niepoprawni marzyciele i fantaści. Muszą takimi być, żeby się podobać, zyskać popularność.

No dobrze, a ten końcowy akord piosenki: „Wspomnienia są zawsze bez wad”. Jak to rozumieć? Że są nietykalne, korzystają z immunitetu, niczym posłowie i dyplomaci? Biorąc pod uwagę rozmiary redakcyjno-cenzuralnej ingerencji w mój tekst pt. „Start” (cytowany w dalszej części niniejszego wspo-mnieniowego artykułu), można sądzić, że zawierał mnóstwo wad.

Wycofajmy się z poziomu abstrakcyjnych rozważań na poziom języka faktów, aby one przemówiły swym głosem.

W 1986 roku „Gazeta Olsztyńska” – dziennik Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – zafundowała sobie jubileusz stulecia własnego żywota. Pomysł oczywiście nie miał żadnego merytorycznego uzasadnienia. Wprawdzie przed

Page 167: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

166

stu laty, dnia 16 kwietnia 1886 roku, ukazało się pismo pod takim tytułem, ale miało ono charakter polsko-katolicki. Jego twórcy, patriotyczni polscy Warmia-cy, wyznaczyli mu rolę obrońcy mieszkających w tym regionie rodaków przed germanizacją. Motto gazety wyznaczało zasadniczy kierunek działań: „Ojców mowy, ojców wiary, brońmy zgodnie: młody, stary”.

„Gazetę Olsztyńską” zlikwidowało gestapo 1 września 1939 roku. Re-daktora naczelnego Seweryna Pieniężnego, aresztowano i po kilku miesiącach znęcania się nad nim, rozstrzelano w obozie Hohenbruch koło Królewca.

Po wojnie, kiedy Warmia stała się częścią państwa polskiego, władze nie dopuściły do reaktywowania zasłużonego dla polskości pisma w jego przedwo-jennym charakterze. W dwunastą rocznicę barbarzyńskiego unicestwienia gazety polskich Warmiaków, powołano do życia „Głos Olsztyński” – organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Dziewiętnaście lat później przemianowano go, bez porozumienia ze spadkobiercami, na „Gazetę Olsztyńską” – organ KW PZPR, co wywołało wiele nieprzychylnych komentarzy, szczególnie w kręgach związa-nych z Kościołem i pamiętających historyczną „Gazetę Olsztyńską” („G.O.”).

– Jakim prawem partia zawłaszcza cudze tradycje? – telefonowano do redakcji.

– Co ma wspólnego komunistyczne hasło „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” z chrześcijańskim pozdrowieniem umieszczanym na łamach dawnej „G.O.”: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.

Z czasem wrzawa nieco ucichła, ale jubileusz stulecia na nowo wzniecił obu-rzenie w niektórych środowiskach. Nie zważając na liczne, chociaż ze zrozumiałych względów mało skuteczne protesty – przeciwko bezprawnemu przywłaszczeniu przez dziennik partyjny obcych sobie duchowych wartości – świętowano hucznie i wystawnie. Zaproszono między innymi dziennikarzy, którzy niegdyś pracowali w olsztyńskim organie prasowym PZPR, ale różne koleje losu skłoniły ich do przeniesienia się w inne regiony kraju. Mówiąc szczerze przykro mi wówczas było, że mnie pominięto, chociaż przepracowałem w fetującej właśnie redakcji - 25 lat, cztery miesiące i trzynaście dni, czyli od dnia 1 września 1956 roku do dnia ogłoszenia stanu wojennego – kiedy to komisja weryfikacyjna orzekła, że zawiodłem partię i nie mogę już pracować w jej organie prasowym. – Łatwo rwą się więzy przyjaźni i koleżeństwa, gdy w życie ludzkie wkracza polityka – rozważa-łem. – A może postąpiono tak przez zwykłą delikatność: będą przypinać ordery, wręczać nagrody, a ty przecież podpadnięty, trefny...

Zmagając się z własnymi skrupułami postanowiłem przypomnieć dawnej mojej redakcji, że niegdyś byłem jej pracownikiem. Napisałem wspomnienie

Page 168: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

167

z okresu mojego startu w zawodzie, z myślą, iż tekst wydrukuje w dwóch lub trzech odcinkach regionalne czasopismo społeczno-kulturalne „Warmia i Ma-zury”, w którym, po usunięciu z „Gazety Olsztyńskiej”, zostałem zatrudniony. Jakże zdziwiłem się, kiedy szefowie oznajmili mi, że tylko jedna trzecia całości nadaje się do opublikowania. Przy czym nie chcieli mi wyjaśnić, dlaczego pod-jęto taką decyzję.

Długo biłem się z myślami chcąc rozwikłać ową zagadkę. – Przecież pisałem to podporządkowując się w pełni nakazom własnej cenzury wewnętrznej, czyli tzw. autocenzury. Przemilczałem wiele spraw, np. jak z napięciem czekałem, żeby moi współlokatorzy gdzieś sobie poszli, abym mógł bez obaw posłuchać „Wolnej Europy” o przebiegu Powstania Węgierskiego. Mimo piekielnego charkotu zagłuszarek wychwyciłem wtedy śpiewkę, której fragment do dziś trzyma się moich uszu:

Od Krakowa wieje wiater, wieje wiater, wieje wiaterI już Chruszczow nie bohater, nie bohater, nie bohater.Od Krakowa wiater wieje, wiater wieje, wiater wieje.Niech Chruszczowa krew zaleje, krew zaleje, krew zaleje.

Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby na osobności, bez świadków, zapytać redaktora naczelnego o to, dlaczego tak dotkliwie skrócono mój tekst. – Trze-ba było wyciąć głównie całą „kryminalną” część – odpowiedział. – Odnosiło się bowiem wrażenie, że co najmniej połowa zespołu redakcyjnego „Głosu Olsztyńskiego” współpracowała z bezpieką.

Nie mogę się oprzeć pokusie zaprezentowania w całości tego, co napisa-łem ponad dwadzieścia lat temu, a co wydało się wówczas moim przełożonym, w większości niestosowne politycznie.

Start

Śpieszno mi było do samodzielności jak żadnej z sześciu osób, które po ukończeniu studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim w 1956 roku otrzymały skierowanie do „Głosu Olsztyńskiego”. Gdy inni w najlepsze zażywali jeszcze absolwenckiej swobody, jedynej i niepowtarzalnej w swym rodzaju, ja już w ostatnim dniu sierpnia, nieco znużony nocną podróżą, zameldowałem się na ulicy Mazurskiej 1, gdzie wówczas mieściła się redakcja organu olsztyńskiego KW PZPR. Sekretarka, Eugenia Jermakowa, uważnie przyjrzała się nakazowi pracy

Page 169: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

168

i zniknęła z nim za drzwiami gabinetu naczelnego redaktora, Leszka Jucewicza.Wkrótce znalazłem się przed obliczem szefa. Siedzący w fotelu za biurkiem

wysoki, szczupły, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna, lustrował mnie swymi ma-łymi, bystrymi oczkami.

– No, no. Napisali wam, towarzyszu, że macie pracować w dziale partyjnym – wycedził ze zdziwieniem i przeniósł wzrok na papierek, jakby chciał sprawdzić, czy nie dał się zwieść przywidzeniu. Kiedy się pochylił, pęk włosów zsunął się z jego czarnej, gęstej czupryny zaczesanej do tyłu, tworząc wachlarz zakrywający prawe ucho i oko. Rozczapierzonymi palcami podgarnął do góry niepokorny kosmyk i przeorał całą strzechę kudlisk. Uśmiechnął się, dodał:

– Zwykle wszystkich nowicjuszy dajemy do działów informacyjnych. A jak będzie z wami – jeszcze zobaczymy.

Przez cały czas tej rozmowy odnosiłem wrażenie, że szef jest równym facetem tylko udaje sztywniaka. Że lada moment zrzuci z siebie maskę powagi, podejdzie do mnie, położy rękę na ramieniu i powie: nie martw się chłopie, na pewno będzie ci u nas dobrze. Lecz nic takiego się nie stało. Naczelny nie-spodziewanie oznajmił, że nie może poświęcić mi więcej czasu, gdyż jest zajęty przygotowaniem jubileuszowego numeru, który ma się ukazać jutro, w piątą rocznicę powstania pisma.

– Zapraszam na jutrzejszy bal do „Nowoczesnej” – powiedział podając mi rękę na pożegnanie. Wyszedł wraz ze mną ze swego gabinetu, wręczył mój nakaz pracy sekretarce i polecił jej, żeby zaprowadziła mnie do dyrektora delegatury.

W tamtych czasach nie było jeszcze Olsztyńskiego Wydawnictwa prasowego. Istniała tzw. Delegatura RSW „Prasa”, a dyrektorował Stanisław Szewczenko, ojciec koleżanki ze studiów, która również otrzymała skierowanie do „Głosu Olsztyńskiego”. Pan Stanisław, starszy już człowiek, przyjął mnie ciepło. Wyraził zadowolenie, że będzie nas kilkoro z jednego rocznika. Po ojcowsku poradził, żebyśmy trzymali się razem i wzajemnie wspierali jak dobre rodzeństwo.

I

Otrzymałem swoją pierwszą, z dołu płaconą, pensję w wysokości 850 złotych, co było kwotą prawie dwukrotnie większą od miesięcznego stypendium (wraz z premią 60 złotych za dobrze i bardzo dobrze zdane egzaminy), jakie pobierałem na ostatnim roku studiów. Gospodarcza – jak nazywano starszą panią, Cecylię Śpiewakową (Uwaga! Człowiek legenda. Rodowita Warmiacz-ka. Niechaj nigdy na jej grobie kwiaty nie więdną!) – zakwaterowała mnie

Page 170: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

169

w pokoju gościnnym, wynajętym u państwa Szpaderskich mieszkających na drugim piętrze w tym samym domu, w którym mieściła się redakcja. Obszerny pokój z dwoma oknami zwróconymi na ulicę, wyposażono w duże staroświe-ckie biurko, szafę na odzież, trzy żelazne łóżka, niewielki kwadratowy stolik z czterema krzesłami, wiadro, miskę, kuchenkę elektryczną, czajnik i szklanki oraz jakieś stare radio. Nie wolno było korzystać z urządzeń sanitarnych go-spodarzy. Korzystało się więc z przybytku redakcyjnego, znajdującego się po drugiej stronie klatki schodowej.

Mimo znużenia poszedłem zwiedzać miasto. Wydało mi się ładne i jakieś tajemnicze – chyba ze względu na obfitość zieleni. W „Pyzie” zjadłem skromny obiad za niecałe siedem złotych i wsiadłem w zabawnie mały tramwaj z posta-nowieniem, że pojadę do samego końca. Znalazłem się w pobliżu jeziora, nie wiedząc nawet, że nazywa się ono Długie. Rozkoszując się ciepłem słońca i uro-dą tego zakątka miasta przespacerowałem się na przeciwległy brzeg i usiadłem na murawie nie opodal dwóch młodych mężczyzn – żołnierza i cywila – którzy pili wódkę i o czymś żywo rozmawiali. W pewnej chwili cywil zrzucił z siebie ubranie i wszedł do wody. Zacząłem przeglądać „Głos”, aby dowiedzieć się, czy zakończył się już głośny proces przeciwko groźnemu zbrodniarzowi Włady-sławowi Mazurkiewiczowi. I kiedy już kończyłem lekturę informacji o tym, że wielokrotny morderca został skazany na karę śmierci, rozległ się straszny krzyk: Ratujcie mojego brata!

Krzyczał żołnierz zanosząc się płaczem. Rozebrałem się i wskoczyłem do jeziora. Prawie jednocześnie uczynił to samo jakiś chłopak, który nie wiadomo kiedy się pojawił. Dopingowani lamentem nieszczęśliwego żołnierza, brodziliśmy z pół godziny w mulistej, zbełtanej i chłodnej topieli. Usłyszałem perswazyjny głos kobiety:

– Wychodźcie, bo on na pewno już nie żyje. Szkoda waszego zdrowia. Dzwoniłam na milicję. Powiedzieli, że zaraz przyjedzie straż pożarna ze specjal-nymi bronami.

Przygnębiony powędrowałem w kierunku śródmieścia nie chcąc być świad-kiem dalszego ciągu tragicznego zdarzenia. Różne myśli pałętały się w głowie. Strofowałem siebie: Nie bądź przesądny! Nie musi to być zły znak dla ciebie.

II

Sobota, 1 września. Kilka godzin przesiedziałem nad zszywką, od tego dnia już także mojej gazety. W pokoiku szumnie nazwanym „Archiwum” nie

Page 171: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

170

było nawet miejsca, żeby przysiąść, zatem poprosiłem archiwistkę, panią Marię, aby wypożyczyła mi cały stos dziennika z bieżącego roku do pokoju gościnnego.

Czytając poznawałem autorów. Zainteresował mnie problem Mazurów, Warmiaków, o którym miałem dość mgliste pojęcie. Zwracając zszywkę zapytałem, czy jest w redakcyjnej biblioteczce „Na tropach Smętka”. Odpowiedziano, że nie ma.

– Mogę panu dać „Na gruzach Smętka” – zaproponowała.Idąc wąskim korytarzem z tomem Leona Sobocińskiego w ręku natknąłem

się na Stasia Zagórskiego, kolegę z uczelni, który rok wcześniej ukończył studia i wybrał Olsztyn. Z wrodzoną sobie żywiołowością rozłożył ramiona, w które się rzuciłem, pocałował mnie w oba policzki. Mile mnie zaskoczył tym powitaniem, którego serdeczność nie miała uzasadnienia w dotychczasowych naszych wzajem-nych stosunkach. Taki był i jest Staś, późniejszy organizator i naczelny redaktor łomżyńskich „Kontaktów”, uosobienie radości życia.

– Podobają mi się twoje bojowe reportaże – rzekłem.– Bardzo się cieszę – odpowiedział. – Pogadamy, jak przyjdziesz do mnie dziś

po południu. Teraz nie mam czasu, bo muszę rozliczyć delegację. Musisz przyjść, po-znać moją Krystynę i maleńką córeczkę Agnieszkę. Przyjdź, pójdziemy razem na bal.

Podał mi adres i pobiegł do kasy.Mieszkał w pokoju gościnnym Wojewódzkiego Ośrodka Propagandy Par-

tyjnej przy ulicy Aleksandra Głowackiego, podobnie jak wielu wtedy absolwentów szkół wyższych, którzy zdecydowali się osiąść w Olsztynie. Mieszkań brakowało chyba tak samo jak obecnie, więc Partia również w ten sposób wspomagała wtedy młodych inteligentów. Zagórscy byli niezwykle towarzyscy. Ich pokoik stale zapełniali goście. Prasowałem mu spodnie, kiedy przyszły dwie, ogorzałe od słońca dziewoje, które gospodarz, robiąc do mnie oczko, przedstawił jako panie profesorki i swoje „córki”, chociaż obie były ździebko starsze od niego. Opowiadały o wakacyjnych przygodach, wczasach w Międzyzdrojach. Trajkotały jedna przez drugą przeszkadzając sobie wzajemnie. Wyrzekały nieprzekonująco, że znów rozpoczyna się szkolna orka. Zamyśliłem się chcąc sobie przypomnieć, gdzie i kiedy już je widziałem. Wiem – stołówka uniwersytecka...

– Spodnie się palą! – wrzasnęła Krystyna, aż się Agnieszka obudziła.– I w czym ja na bal pójdę? – zmartwił się Staś.– Przepraszam, sam nie pójdę, pożyczę ci swoje – wykrztusiłem zmartwiony.

– Zaczynać pracę od balu to nieprzyzwoitość.– Głupstwa pleciesz – zganił przyjaciel oceniając wzrokiem szkodę. – Na

szczęście dziury nie ma, przysmażone marynarka zakryje.O balu nic nie napiszę, poza tym, że było sztywnawo i nudnawo.

Page 172: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

171

III

Dano mi miesiąc na wciągnięcie się w sprawy zawodowe. Nie otrzymywa-łem żadnych poleceń, żadnych zadań. Miałem przyglądać się redakcyjnej pracy, podpatrywać warsztat twórczy innych. Podziwiałem niektórych doświadczonych kolegów, kiedy obstawiali się stosem dzieł klasyków i z ogromną wprawą odnajdywali potrzebne im cytaty, aby nimi wzbogacić swoją argumentację. Zachwycałem się dziennikarskimi „zapiskami” Janusza Brylińskiego i Włodzimierza Mamińskiego, którzy rowerami jeździli po województwie i pocztą przesyłali swoje reportaże. Współ-użytkownicy redakcyjnego pokoju, w którym mnie ulokowano, chętnie czytali ich korespondencje. Opowiadali liczne anegdoty o Brylińskim nazywając go Bryłką. Mówiono o jego wyjątkowym poczuciu humoru, umiejętności opowiadania dow-cipów przy zachowaniu dostojnej powagi. Pragnąłem go bliżej poznać. Kiedy więc powrócił z wędrówki w sposobnej chwili zagadnąłem: Dzień dobry, panie Bryłka!

– Nie dla każdego jestem Bryłka. Dla niektórych jestem panem Brylińskim – fuknął urażony, znikając za drzwiami.

Zadraśnięcie dość szybko zagoiło się podczas gorących zmagań szacho-wych, z których – przyznaję tu obiektywnie – Janusz częściej wychodził zwycięsko. Z czasem polubiliśmy się i zaprzyjaźniliśmy.

Miałem dość podpatrywania i przyglądania się. Poprosiłem, żeby pozwolono mi pojechać w teren. Kierownik działu radził mi wybrać się do powiatu nowomiej-skiego, gdzie – jak powiedział – mogę dużo dobrego zaobserwować.

– To nasz najgospodarniejszy powiat – zachwalał.– Dziennikarz obserwuje, żeby pisać – nadmieniłem aluzyjnie.– Napisać też możecie.Nocowałem na werandzie w KP PZPR przy Rynku, mającej oddzielne

wejście. Sekretarze ciągnęli mnie z sobą na różne zebrania, imprezy, zabierali na dożynki. Poznałem cały powiat, mnóstwo ludzi. Wysyłałem swoje utwory do redakcji, a rano biegłem do kiosku z gazetami, aby zobaczyć, co się ukazało. Coś niecoś drukowano, ale często po takiej obróbce, że gasła moja wiara we własne siły. Niektóre drobiazgi ukazały się bez podpisu, nawet bez sygnowania inicjałami. Artykuł o aferze w żwirowni Nielbark całkowicie odrzucono jako zbyt drażliwy. Pochwalono mnie natomiast za opisanie lekceważącego stosunku administracji do żądań pracowników w lubawskim tartaku. Ludzie harowali jak niewolnicy, a kierownictwo zakładu nie zaopatrzyło ich nawet w przysługujące im ubrania ochronne, rękawice i buty. Tekst wydrukowano pogrubioną czcionką podkreślając jego społeczną wagę. Poprawiło to moje samopoczucie.

Page 173: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

172

IV

Pod koniec września nagle coś się zepsuło w stosunkach między mną, a nowomiejskimi sekretarzami partyjnymi. Pierwszy, tak dotąd uprzejmy, począł robić różne uniki, gdy prosiłem go, aby zabrał mnie w teren. Organizacyjny nie znajdował już czasu, aby zajść na partyjkę warcabów. Któregoś dnia zapukałem do gabinetu I sekretarza. Siedziało u niego dwóch panów w skórzanych płaszczach. Instynktownie wyczułem, że przed chwilą rozmawiali o mnie. Uważnie przyglądali mi się, gdy pytałem, czy po południu gdzieś pojedziemy.

– Nie jedziemy nigdzie, oczekujemy dziś delegacji kaliningradzkich han-dlowców – usłyszałem odpowiedź. Nie padła – jak zwykle w podobnych przypad-kach – propozycja, żebym coś o tym napisał. Trapiony niepokojem udałem się do pobliskiej „Pomorzanki” na obiad. Przez okno zauważyłem, jak pod Komitet zajechały osobowe auta. Poznałem nawet reportera „Głosu” Jerzego L. (Lwa), który znalazł się w grupie przyjezdnych. Zostawiłem na stoliku odliczoną zapłatę i szparkim krokiem ruszyłem na jego spotkanie.

Jerzy zmroził mnie oficjalnym, poważnym tonem:– Dobrze, towarzyszu, że się odnaleźliśmy, bo otrzymałem polecenie, żeby

was odszukać.– Co się stało?– Musimy porozmawiać. Może gdzieś usiądziemy?– Zaprosiłem go na „swoją” werandę. Wydarł kartkę z ogromnego swego

notesu i powiedział, żebym na niej napisał, co robiłem w Nowym Mieście od po-czątku swego pobytu, dokładnie, dzień po dniu, ze szczególnym uwzględnieniem 14 i 15 września.

– Po co to? – spytałem poirytowany.– Nie wiem. Przekazuję, co mi polecono.– Kto polecił?– Nieistotne, kto. Piszcie, bo nie mam za wiele czasu.– Człowieku! Nie mogę tak od razu. Jestem tu już ponad trzy tygodnie

i nie pamiętam dokładnie, co przez ten czas robiłem. Musiałbym przejrzeć swój notatnik...

Wysłannik nie ustępował. Powiedział, że wraca do Olsztyna wraz z dele-gacją z Kaliningradu i w ciągu godziny mam dostarczyć mu żądaną informację. Oświadczyłem, że z taką informacją jutro rano osobiście stawię się w redakcji.

– Niech towarzysz doręczy ją dyrektorowi – zgodził się na kompromis.Preparując to przedziwne wypracowanie, podobne do dzienniczka zajęć,

Page 174: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

173

walczyłem z ponurymi myślami, natarczywymi jak zgłodniałe muchy. Podówczas prasa rozpisywała się o wilczych stosunkach panujących w różnych środowiskach, o utrącaniu młodej inteligencji przez tych, których wysoko wyniosła „nie matura lecz chęć szczera”. Krążył nawet dowcip, jakoby język polski wzbogacił się o ósmy przypadek: wykańczalnik. – Kto? Kogo? Roiło mi się nawet, że ów „gramatyczny” mechanizm wciąga mnie w swoje niszczące tryby.

V

Nazajutrz, 29 września, zameldowałem się u dyrektora jako pierwszy jego interesant. Wpatrzył się w podaną mu kartkę i mruknął jakby z ulgą:

– No dobrze, panie Staszku, 15 września był pan na dożynkach w Spółdzielni Produkcyjnej w Wonnej, ale...

Zawiesił głos, chwilkę popatrzył mi w oczy ze współczuciem, po czym rzekł:– To jeszcze nie wszystko. Jest prośba, żeby pan pojechał jeszcze dziś do

Nowego Miasta i tam uzyskał potwierdzenie tego, co pan napisał. Na przykład – był pan w Wonnej, to niech ktoś przyłoży pieczątkę i potwierdzi podpisem.

– Czy nie mógłby pan dyrektor powiedzieć, co to wszystko znaczy? – wyce-dziłem przez ściśnięte gardło.

Zrobił minę: „Nic nie wiem”. Wyciągnął z szafy jeszcze chudziutką wtedy teczkę akt z moim nazwiskiem i wolno przewracał kartki. Zaintrygowała mnie stronica wypełniona drobnym, ładnym pismem.

– Co to jest? – spytałem.– Odpis pana życiorysu, sporządzony przeze mnie.– A gdzie oryginał?Podsunął mi całość pod nos i obrócił tak, żebym mógł przeczytać: „Oryginał

wydany został władzom bezpieczeństwa, skutkiem czego sporządziłem niniejszy odpis. 6.9.56”

– To było parę dni temu, a nie szóstego – szepnął znacząco.Dobry, starszy pan Szewczenko wyjaśnił mi więc wyraźnie, że przekazuje nie

swoje życzenie i nie redakcji, ale znacznie wyższych mocy. Na zakończenie jeszcze raz przypomniał, gdzie mam pojechać i co zrobić. Wyglądało to na życzliwą radę doświadczonego człowieka.

Udałem się do sekretariatu po delegację, a tam sekretarz redakcji, Józef Patoła, zagaił z werwą:

– Świetnie się składa! Otrzymaliśmy depeszę z pewnej czechosłowackiej redakcji, żeby im dać jakiś materiał o pracy z nowym narybkiem dziennikarskim.

Page 175: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

174

Ja będę kartkował maszynopis, a towarzysz niech usiądzie obok mnie i przygląda się. Nasz fotoreporter Wacek K. – zapoznajcie się – zrobi nam zdjęcie, które do-łączymy do korespondencji.

Zaraz też usłyszałem głos fotografa mówiący, żebym trochę głowę podniósł, aby wyraźnie twarz wyszła. Zauważyłem, że podczas tej inscenizacji pilnie obser-wował mnie jakiś jegomość stojący na uboczu pod ścianą.

Gotowało się we mnie niczym w jakimś piekielnym kotle, wzbierał bunt: „Stroić z siebie błazna? Nie!” Jednocześnie inny głos podpowiadał: „Nie sta-wiaj się, zrób, co ci każą. Narazisz się tej potędze i przegrasz. Na marne pójdzie twój morderczy wysiłek włożony w naukę, którą rozpocząłeś od najniższego, zerowego szczebla aż z sześcioletnim opóźnieniem, a ukończyłeś nadganiając wojenne opóźnienie. Wynajmowałeś się na całe wakacje do najcięższych prac, żeby zarobić na jakieś ubranie i nie wyglądać w szkole jak półtora nieszczęścia. Chcesz zniweczyć sens tego wysiłku? Pomyśl o matce, która przeżywała katusze z tego powodu, że nie mogła ci pomagać wtedy, kiedy tej pomocy najbardziej potrzebowałeś. Mówiła, że jesteś jej dumą i radością: jako drugi ze swojej wio-chy analfabetów zdobyłeś maturę, jako pierwszy dostałeś się na uniwersytet. Odważyła się nawet wystąpić w twojej obronie, kiedy twój wujek a jej brat pod-sumował dysputę, którą z nim wiodłem: „Ty już nie jesteś nasz, ty jesteś jeich, komunistów.” Wiem, że wtedy w gruncie rzeczy była po jego stronie a nie po twojej, nie znosiła jednak, gdy ktoś na ciebie naskakiwał. No więc jak – chcesz ją pozbawić podstaw do dumy i radości?”

Żrąc się wewnętrznie pojechałem do Nowego Miasta. W poczuciu potwornego upokorzenia kolędowałem po urzędach i zbierałem pieczątki. Niektórym musiałem tłumaczyć: co i dlaczego. Natomiast nowomiejski komendant powiatowy MO, zaledwie otworzyłem usta, przerwał mi: „Wiemy, wiemy”. I majestatycznie przyłożył pieczęć.

Potem miałem z tym spokój przez parę miesięcy. Na początku zimy otrzy-małem wezwanie do KW MO. Znany mi z widzenia oficer ubrany po cywilnemu, zadał mi kilka pytań, w tym jedno dotyczące Jerzego Modela, kolegi ze studiów, który otrzymał nakaz pracy do Gdańska (późniejszy naczelny redaktor poczytnego „Czasu”). Odpowiedziałem, że mało go znam, gdyż był w innej grupie studenckiej, że widywaliśmy się tylko podczas ogólnych wykładów i zajęć wojskowych. Oficer zachowywał się delikatnie, sympatycznie.

O co chodziło w tej całej aferze, która mnie kosztowała tyle nerwów, do-wiedziałem się dopiero po wielu latach od Józka Patoły, a potem także od Jurka Modela, z którym jakimś trafem przyszło mi nocować w hotelu „Saskim” w War-

Page 176: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

175

szawie. Otóż dnia 15 września 1956 roku miał miejsce w pobliżu Kwidzyna, Tczewa czy Malborka bandycki napad na samochód wiozący wypłatę dla pracowników jednego z zespołów PGR. Bandyta – jeśli dobrze pamiętam – zabił konwojenta, zranił księgowego, obezwładnił kierowcę i zabrał pieniądze, podobno około 300 000 złotych. Stwierdzono, że z 14 na 15 września zbrodniarz nocując w hotelu, wypeł-nił kartę meldunkową na nazwisko mojego gdańskiego kolegi oraz wpisał serię i numer mojego dowodu osobistego. Obaj byliśmy więc podejrzani. Prowadzący śledztwo przypuszczali, że pistolet zdobyliśmy za pośrednictwem mojego brata, studenta WSR w Poznaniu. Wszakże fama niosła, że podczas czerwcowych zajść w 1956 roku broń znajdowano na ulicy.

Na nasze szczęście złoczyńcę ujęto gdzieś na pograniczu Lubuskiego i Wielkopolski. Miał podobno w swoim notesie wykaz miejscowości, w których dokonał rozboju i w których planował jeszcze dokonać.

Żadnego oczywiście zapotrzebowania na artykuł o pracy w „Głosie” z młodymi kadrami nie przysłano z Czechosłowacji ani z innego kraju. Scenę wyreżyserowano na życzenie oficera milicji, któremu potrzebna była moja podobizna.

Jurek Model miał mniej szczęścia. Zajęli się nim bowiem bardziej surowi dochodzeniowcy i w dodatku nadgorliwi.

– A właściwie należałoby powiedzieć, że obaj mieliście szczęście – stwierdził Józek Patoła w przyjacielskiej pogawędce. Przyniósł je wam „Październik 56” wiele zmieniając w naszym życiu społecznym i politycznym. Gdyby nie to – sprawa mogłaby przybrać taki obrót, że obaj przyznalibyście się do tej okropnej zbrodni.

Otworzył szufladę swego biurka i wyjął zdjęcie, które mi sprezentował. – Wiesz, kiedy zostało zrobione i w jakim celu.

VI

Powróciłem do Olsztyna 1 października przywożąc spłacheć papieru upstrzo-ny czerwonymi i zielonymi odbitkami pieczątek. W mieszkaniu zastałem dwóch oczekiwanych współlokatorów – Witka Rybaka i Romka Wachowca, którym wybiła nakazowa pora podjęcia pracy. Rozradowani, wypoczęci, szczebiotliwi zasypywali mnie pytaniami. Nie byłem tego dnia skłonny do rozmów.

– Jest tu prawie tak, jak w akademiku na Kickiego – skonstatował Romek. Przyjrzałem mu się uważnie i odniosłem wrażenie, że już przebolał niezbyt fortunny przedwakacyjny romans, z powodu którego jeszcze na lipcowym obozie wojskowym w Drawsku miał przykrości. Prowadzący polityczną pogadankę porucznik złapał go na gorącym uczynku pisania listu i zrobił z tego wielką aferę.

Page 177: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

176

– Przyjrzałeś się drzwiom od klatki schodowej, jak wchodziłeś? – zagadnął mnie Witek.

– No właśnie, Hieronimie, przecież sroce spod ogona nie wyskoczyłeś. Też jesteś magister jak pan Adam.

Przed paru laty podczas wykładu z historii polskiego drukarstwa padło nazwisko Hieronima Wietora. Romkowi lubiącemu żarty przyszło do głowy, że przodek tego wielce zasłużonego dla kultury polskiej człowieka musiał nazywać się Wieczor. I przezwał mnie imieniem nadwornego drukarza Zygmunta Starego. Ułożył nawet pewien wierszyk. W czasie przerw w zajęciach czy na przystanku tramwajowym, podchodził do mnie z tyłu, trącał ręką w ramię i recytował: „Cześć, cześć Hieronimie, ciepły w lecie zimny w zimie”.

– Zerknij na drzwi – przynaglił Witek.Na zewnętrznych drzwiach mieszkania państwa Szpaderskich widniał szyld

ich syna, magistra prawa, adwokata. Moi koledzy wykaligrafowali na kartoniku nasze imiona i nazwiska, oczywiście ze stopniami naukowymi, i przykleili tę wizytówkę do futryny. Zadowoleni z owego konceptu chichotali a chichotali, aż i mnie udzieliła się ich wesołość.

– Ale w tym mieszkaniu magistrów! Cha, cha, cha... – chichotał Witek.

VII

Redakcja spisała z nami umowy o pracę. Przydzielono mnie do działu rol-nego. Wynagrodzenie zasadnicze określono w wysokości 425 złotych i wierszówkę także na taką sumę. Nasze minimum zarobków mogło więc wynieść 850 złotych. Jeśli chcieliśmy więcej zarobić, musieliśmy więcej napisać niż przewidziano w umo-wie. Moje obowiązki określono słowami: „napisanie trzech artykułów miesięcznie i wykonanie prac na zlecenie kierownika działu”.

Trzeciego października wydrukowano mi artykuł, z którego sam byłem zadowolony. Chłostał on prezesa pewnej spółdzielni pracy za to, że pomiatał pra-cownikami. U władz ten bezduszny człowiek cieszył się jednak wspaniałą opinią. Redakcja ów artykuł mocno zaakcentowała. Nazwisko autora złożone dużymi czcionkami, umieściła nad tytułem, a następnie jeszcze raz, już mniejszymi literami, pod tekstem. Romek w swoisty sposób wyraził mi uznanie: „No, Hieronimie, ale się wysadziłeś! Jednak nie próżnowałeś.” Otóż za ten utwór otrzymałem ogromną forsę: wyceniono go na 300 złotych.

Witek i Romek starali się godzić pracę zawodową z wesołym, kawalerskim życiem. Wracali w nocy rozbawieni, budzili mnie i relacjonowali swe przygody.

Page 178: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

177

– Żałuj, Hieronimie, że nie poszedłeś z nami – rozpoczynał Romek. – Stra-cisz oczy nad książkami i nie poznasz prawdziwego życia.

– Wybierzemy się razem, ale dopiero po Zaduszkach – odpowiedziałem.– Co ty wciąż z Zaduszkami wyjeżdżasz? – indagował zniecierpliwiony.To pytanie zbywałem uśmiechem. Nie mogłem przecież mu powiedzieć,

iż przyrzekłem sobie, że pierwsze zaoszczędzone pieniądze przeznaczę na prezent dla matki, żeby przestała się o mnie martwić, żeby uciszyć w niej nieuzasadnione wyrzuty sumienia z tego powodu, że wyprawiła mnie w świat biednego jak mysz kościelna (słowa z jej listu). Nie wierzyła, gdy listownie donosiłem, że powodzi mi się dobrze. Postanowiłem przekonać ją o tym w inny sposób: kupić dobrej jakości materiał na kostium, najlepiej granatową setkę, (lubiła ten kolor) i zawieźć jej, kiedy pojadę w rodzinne strony na Zaduszki. Zamysł okazał się całkiem realny. Wyjazdy w teren pozwoliły mi sporo zaoszczędzić. Diety dziennikarskie wynoszące 31 złotych wystarczały wówczas na całodniowe wyżywienie.

VIII

Na święto Wojska Polskiego pojechaliśmy do Warszawy. Wezwano nas na uroczystą promocję oficerską. Po ukończeniu uniwersyteckiego studium wojskowego i odbyciu miesięcznych ćwiczeń w lipcu, na poligonie w Drawsku Pomorskim, należało nam się po jednej gwiazdce. Zjechał się cały nasz męski rocznik, aby odebrać nominację na chorążych.

Przed uroczystością wybraliśmy się sporą grupką do mariensztackiej re-stauracji „Pod Retmanem”. Zestawiliśmy dwa stoliki. Rozprawialiśmy o różnych rzeczach, ale najwięcej o nowinach i plotkach politycznych. Jeden z warszawskich kolegów zaintrygował nas wieścią, że Gomułka został zrehabilitowany i ma po-wrócić do władzy. Wywiązała się dyskusja o wypadkach poznańskich: że nie tak jest jak pisała prasa, że będzie rewizja procesów. Sprawy, o których jeszcze w lipcu nikt nie śmiał mówić inaczej niż naświetlała je oficjalna propaganda, stały się teraz tematami głośnych rozważań.

Weszło kilku oficerów Wojska Polskiego w stopniach od kapitana do puł-kownika. Uciszyło się trochę przy naszym stoliku, ale po chwili znów rozgorzała dyskusja.

– Panowie, nie tak głośno – ostrzegłem.– To w Olsztynie tak jeszcze bojaźliwie? – przyciął mi warszawiak.– Jak jesteś taki odważny, to zaśpiewaj „Czerwone maki pod Monte Cas-

sino” – zareplikowałem.

Page 179: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

178

Eksplodował śmiechem. Z mojej odzywki narodził się zespołowy pomysł, aby zrobić zrzutkę po dwie dychy i zamówić u orkiestry tę zakazaną wówczas melodię.

– Żeby nie uchodzić za zbyt bojaźliwego, mogę podejść do orkiestry – rzekłem.Szef zespołu muzycznego z wyraźnym zadowoleniem przyjął zamówienie.

Obserwowaliśmy, jak zachowają się oficerowie. Orkiestra powstała i salę wypełniła przepiękna muzyka. Oficerowie stanęli na baczność. Za ich przykładem również i my się wyprężyliśmy. Wszyscy obecni na sali, łącznie z kelnerami, wysłuchali „Czerwonych maków” z uszanowaniem jak słucha się hymnu narodowego.

IX

W Iławie od razu poczułem się swojsko. Dzięki pierwszemu sekretarzowi KP PZPR, Sewerynowi Bidzińskiemu, człowiekowi szczeremu, życzliwemu, potrafiącemu tworzyć miłą atmosferę. Pewnego razu zaszedłem do niego z rana i zapytałem, jaki ma na dziś plan.

– Chcesz gdzieś pojechać – domyślił się. – Ja muszę być w Olsztynie, a ty możesz się zabrać do Trumiejek. Jedzie tam szef bezpieki i sekretarz do spraw Państwowych Ośrodków Maszynowych (POM).

– Co tam się wydarzyło?– W spółdzielni produkcyjnej podobno jakiś sabotaż. Poza tym kłócą się

tam, kradną na potęgę.Pojechaliśmy gazikiem. Szef i sekretarz długo w Trumiejkach nie zabawili. Ja

zostałem. Obiecali, że wieczorem przyślą po mnie samochód. Zebrałem informacje o dennie prowadzonej rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Ponieważ jednak samochód nie przyjechał, przewodniczący spółdzielni zorganizował mi nocleg. Pchły nie pozwoliły mi zasnąć. Wstałem po północy, ubrałem się i spacerowałem po wsi. Najwcześniejszym autobusem powróciłem do Iławy. Przespałem się w hotelu, a następnie, pożyczonym od instruktora Komitetu Powiatowego PZPR rowerem, popedałowałem do Kamienia Dużego, w którym także była spółdzielnia o równie złej opinii.

Przez kilka dni tworzyłem artykuł pt. „Cherlaki” – o słabych, kompromitu-jących ideę gospodarki zespołowej rolniczych spółdzielniach produkcyjnych. Wnio-skowałem, żeby takie spółdzielnie rozwiązywać. Jako motto wziąłem słowa Romana Zambrowskiego: „... zła spółdzielnia więcej szkody wyrządza sprawie spółdzielczości niż wroga agitacja”. Znalazłem je w przemówieniu wygłoszonym na naradzie I se-kretarzy KW i kierowników wydziałów KC, opublikowanym w „Chłopskiej Drodze” w numerze z 1-7 października 1956 roku. Na drugi dzień po oddaniu tego utworu do sekretariatu redakcji wezwał mnie do siebie naczelny redaktor.

Page 180: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

179

– Wasz artykuł z żalem muszę odrzucić – oświadczył. – Mógłby wyrządzić dużo szkody, wywołać reakcję łańcuszkową.

Poczułem znane już mi nieprzyjemne uszczypnięcie gdzieś wewnątrz, w oko-licach splotu słonecznego. Przyszło mi na myśl modne powiedzonko: „Znów, towarzyszu, wykonaliście kawał pięknej, ale nikomu niepotrzebnej roboty”.

Minęło dziesięć dni. Cała Polska z entuzjazmem wysłuchała przemówienia Władysława Gomułki na słynnym VIII Plenum KC PZPR. Atmosfera w kraju zmieniła się nie do poznania.

Po porażce z „Cherlakami” już po rozpoczęciu obrad historycznego Paź-dziernikowego Plenum pojechałem do Braniewa nazywanego niegdyś Atenami Północy. Miasto strasznie zniszczone podczas ostatniej wojny przedstawiało sobą przygnębiający obraz. Ruiny, puste place po uprzątniętych gruzach zburzonych kamienic, poszczerbione mury gmachów dawnej świetności bez zadaszeń...

Nazajutrz moje spotkanie z pierwszym sekretarzem Partii zakłócił prokura-tor powiatowy. Wszedł do gabinetu i od razu przystąpił do relacjonowała wrażeń z podróży do jednego z PGR, w którym podczas młocki zboża zastrajkowały córy Koryntu. Pojęcia nie miałem o tym, że przed paru laty wyłapano w Łodzi panie uprawiające najstarszy zawód świata i przywieziono tutaj, aby resocjalizować je przez pracę w państwowym rolnictwie. Wyniki owej akcji, jak twierdził prokurator, były bardzo mizerne. Temat mnie zainteresował, ale nie mogłem się nim zająć, gdyż otrzymałem wiadomość, że mam jak najszybciej powrócić do redakcji.

W czwartek 25 października jeszcze o porannej szarówce zszedłem do mojego redakcyjnego pokoju, znajdującego się na parterze. Wkrótce potem z trzaskiem drzwi otworzył naczelny Leszek Jucewicz.

– Szukam was już od dwóch dni – powiedział. – Gdzie macie swoich „Cherlaków”?

– Na górze, w gościnnym pokoju.– Natychmiast przynieście.Trzy dni potem w sobotnio-niedzielnym numerze ukazał się ów artykuł.

Motto z Zambrowskiego zmieniono na słowa Gomułki z obrad VIII Plenium.Nie zakwalifikowane do druku moje dzieło zaledwie w ciągu kilku dni

doczekało się cudownej rehabilitacji. Eksponowano je graficznie składając tytuł ogromnymi czcionkami na ciemnym tle. Satysfakcji z tego miałem wiele, ale również i trochę zgryzoty, bo przylgnął do mnie na parę dziesięcioleci, całkiem niezasłużenie, epitet wroga rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Słyszałem go nieraz z ust wpływowych osób, które uważały – jak starosta Gadulski z „Powrotu posła” J.U. Niemcewicza: „... że tak jest najlepiej, jak przedtem bywało”.

Page 181: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

180

Okładka do naszych wspomnień, wyrzeźbiona przez prof. Bogdana Chmielewskiego. Piszemy

o tym na stronie 197.

Page 182: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

„Deski Pamięci”

Sprawozdania z dziewięciu

Zjazdów Koleżeńskich

Page 183: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

182

Pierwsze spotkanie – po latach dwudziestu(Jachranka, 5 - 7.VI.1976 r.)

Inspiratorem był Mieczysław Kobylarz. Już nie pamiętam od kogo zaczął inspirowanie, ale to właśnie on agitował w początkach 1976 r. za zorganizowa-niem pierwszego Zjazdu Absolwentów Wydziału Dziennikarskiego rocznika 1952 - 1956.

Mijało dwadzieścia lat od zakończenia naszych studiów. To dostatecznie duży szmat czasu, aby zatęsknić do koleżanek i kolegów, z którymi spędziło się cztery lata najpiękniejszej młodości. Podświadomie pociągała nas też chęć sprawdzenia, jak się udało innym przez te dwadzieścia lat, dokąd kto zaszedł. Ciekawe było również, jak pokonaliśmy trzy ostatnie zakręty historii Polski: odejście od stalinowskiego zamordyzmu, siermiężnych czasów Gomułki i gier-kowskiego otwarcia na Zachód z początkami „socjalizmu frakowego”. Tak więc pomysł Kobylarza chwycił.

Ale jak to bywa z pomysłami, zgodnie z popularną zasadą „ja wam rzu-cam, a wy go łapcie”, ktoś musiał ten pomysł zrealizować. Z różnych powodów padło głównie na dwóch ludzi: Janka Budkiewicza – wówczas bezrobotnego (tak też w PRL bywało) reżysera filmowego i niżej podpisanego (Zdzisława Kazimierczuka) – wówczas sekretarza Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. A problemów z organizacją Zjazdu było sporo.

Pierwszy – sporządzić listę absolwentów. Teoretycznie proste – lista powinna się znajdować na Uniwersytecie, ale tam jej nie było. Wielu kolegów opuściło uczelnię po uzyskaniu absolutorium, dyplom magisterski zostawiając sobie na inne czasy. Wielu z tych, którzy wystartowali w 1952 r. zostawało po drodze – powtarzając któryś rok nauki, zmieniając kierunek studiów, czy wręcz nie dopływając do brzegu. Mieliśmy też sporo osób, które zaczynały wcześniej niż my, ale studia kończyły razem z nami. Krótko mówiąc trzeba było elastycznie zmodyfikować formułę.

Postanowiliśmy pozostać przy zasadzie, że punktem wyjścia będzie lista studentów przyjętych na pierwszy rok w 1952 r. I tu kolejna niespodzianka. Na Wydziale Dziennikarskim już takich list nie było – poszły na przemiał po dziesięciu latach. Sprawę uratował Krystyn Dąbrowa, któremu jakimś cudem ocalała w domowym archiwum lista... członków ZMP na pierwszym roku studiów. A ponieważ prawie wszyscy należeli w tamtych czasach do ZMP, listę mieliśmy prawie gotową. Trzeba było dodać tylko „Kraków” – bowiem po likwidacji na Uniwersytecie Jagiellońskim Sekcji Dziennikarskiej na Wydziale Filozoficzno-

Page 184: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

183

-Społecznym, pięćdziesięciu studentów z Krakowa przeniesiono na drugi rok naszego Wydziału do Warszawy.

Po zakończeniu studiów, życie i nakazy pracy - bo było jeszcze wówczas coś takiego, rozrzuciło nas po całej Polsce. I tu drugi problem - jak dotrzeć do aktu-alnych adresów ponad 200 koleżanek i kolegów. To była długa i żmudna robota.

Były i problemy mniejsze, dzisiaj wręcz śmieszne. W 1976 r. „Polska już rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”, ale w warunkach gospodarki centralnie sterowanej musieliśmy wystąpić z podaniem do Wydziału Handlu Stołecznej Rady Narodowej o dodatkowy przydział... 30 kg kiełbasy na planowane w pro-gramie ognisko.

Zjazd odbył się w dniach 5 – 7 czerwca 1976 r. w Ośrodku Głównego Urzędu Statystycznego w Jachrance pod Warszawą. Nad stołem prezydialnym wisiała wspaniała plansza: niebieskie niebo z chmurkami (nielicznymi) i napisem „I co dalej dwudziestolatki?”.

Na otwarcie odśpiewaliśmy gromko „Gaudeamus...”. Żeby wszyscy śpie-wali ten sam tekst i żeby w ogóle wiedzieli co śpiewać, wręczyliśmy każdemu ściągawkę. Oto ona:

Gaudeamus igiturJuvenes dum sumus,Post jucundam juventutem,Post molestam senectutem,Nos habebit humus.Vivat academia,Vivant professores,Vivat membrum quodlibet,Vivant membra quaelibet,Semper sint in fl ore.

W czasach naszej młodości nie było mody (delikatnie mówiąc) na śpie-wanie jeszcze odleglejszych (XVIII wiek) pieśni studenckich, bo to wiecie – łacina, kojarząca się z opium dla mas, a i rodowód niemiecki i to bynajmniej nie z NRD. Jeśli już coś się śpiewało na uroczystościach akademickich, to na ogół hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej („Naprzód młodzieży świata...”). Dla większości uczestników Zjazdu było to więc praprawykonanie pieśni naszej Alma Mater. Aby się jednak nie odciąć od korzeni, bankiet

Page 185: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

184

wieczorny zainaugurowaliśmy odśpiewaniem – z jeszcze większym wzrusze-niem – hymnu ŚFMD.

Przyjechało 98 osób. Zaprosiliśmy również dawnych profesorów i asysten-tów – niepomni przedawnionych już dolegliwości z czasu studiów. Minęło koniec końców dwadzieścia lat i w pamięci pozostały tylko same dobre wspomnienia.

Jednym z głównych punktów Zjazdu było omówienie dwóch ankiet pt.: „Nasza wizytówka” oraz „A jak tam zdrowie”, opracowanych przez Tadeusza Kupisa – na studiach naszego asystenta, później adiunkta, a w Jachrance już starszego kolegi. Z omówienia wygłoszonego przez Tadeusza dowiedzieliśmy się m.in., że przez minione dwadzieścia lat :– dwadzieścia sześć osób z naszego roku dorobiło się funkcji naczelnego lub

zastępcy naczelnego redaktora, bądź sekretarza redakcji, w tym – cztery osoby w prestiżowych gazetach wojewódzkich – „Dzienniku Zachodnim” (Katowice), „Gazecie Olsztyńskiej”, „Słowie Polskim” (Wrocław) i „Gazecie Robotniczej” (Wrocław).

– trzech zostało korespondentami zagranicznymi: Ryszard Piekarowicz – w In-diach, Dariusz Pilewski - w Belgradzie, Jerzy Szperkowicz – w Moskwie.

– sześć osób pełni funkcje kierowników działów w prasie, radio lub TV,– cztery osoby wybrały na dalszą drogę życiową twórczość artystyczną: Urszula

Szwaja-Wojtaszczyk jest solistką Warszawskiej Opery Kameralnej, Marta Tomaszewska – pisarką, Agnieszka Osiecka - poetką, Janek Budkiewicz – reżyserem filmowym,

– dziesięć osób pracuje na mniej lub bardziej eksponowanych stanowiskach w instytucjach pozaprasowych,

– sześć osób związało swoje losy z różnymi agendami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w tym Zbyszek Jabłoński, który został komendantem wo-jewódzkim MO w Krakowie,

– dwóch kolegów dotarło na orbitę władzy - są etatowymi działaczami KC PZPR (Krystyn Dąbrowa i Marek Jurkowicz).

Łza się w oku kręci... W 1976 r. byliśmy dobrzy, kto wie czy nie najlepsi. Byliśmy dobrzy, bo mieliśmy zaledwie lat czterdzieści, bo w Jachrance była nas prawie setka (98), bo tych co odeszli na „wieczną wartę” było bardzo niewielu, bo, bo, bo...

W kuluarach doliczyliśmy się siedmiu studenckich małżeństw, które do-trwały dzielnie do Zjazdu. W części artystycznej nagrodziliśmy nasze wydziałowe pary zaimprowizowanymi medalami. Nagrodzeni Jubilaci to: Hanna i Stefan Grzegorczykowie, Wala i Stanisław Kostrzewowie, Janina i Jan Markuszowie,

Page 186: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

185

Hanna i Gustaw Mroczkowscy, Elżbieta i Witold Rybakowie, Irena i Wojtek Siudowie, Elżbieta i Andrzej Wysińscy.

Najciekawszym elementem Zjazdu były... „przeglądy grup”. Podczas studiów mieliśmy siedem grup i z trudem, ale je zrekonstruowaliśmy. Każda grupa zebrała się w oddzielnej sali. Każdy członek grupy miał obowiązek opo-wiedzieć swój życiorys za ostatnie dwadzieścia lat. Najdłużej trwał przegląd grupy czwartej, bo ona zjawiła się na Zjeździe najliczniej.

Oj, było czego słuchać!Spisał

Zdzisław Kazimierczuk

Spotkanie drugie(Jachranka, 6 - 7.IX.1986 r.)

Zorganizować Zjazd tuż po stanie wojennym było przedsięwzięciem szczególnie trudnym. Nie tylko dlatego, że na wszystko potrzebne były jakieś zgody, ale przede wszystkim z powodów politycznych.

Tak jak cała Polska i my po roku 1980 byliśmy podzieleni. Najkrócej mówiąc na tych co byli „pro” – czyli „reżimowców”, na opozycję spod znaku „Solidarności” i tych „trzecich”, którzy gdzieś zadekowani, poglądów nie wyrażali. Owe podziały, chociaż na Zjeździe nie akcentowane, uwidoczniła przede wszystkim frekwencja. Do Jachranki przyjechało o 35 osób mniej niż na spotkanie przed dziesięciu laty.

Wśród kalendarzowych zapisków dotyczących Zjazdu, znalazłem notatkę o rozmowie na Wydziale Dziennikarskim z Tadeuszem Kupisem. Ustaliliśmy wtedy treść ankiety pod znamiennym tytułem „Fotografia roku”.

„Zjazd Koleżeński – dwa dni i dwie noce, niby nic, a ile trudu i kłopotów” – stwierdzał dobrodusznie, wspomagający organizatorów pojazdem i tężyzną fizyczną Adek Jochym. Przemierzał z nami trasę Warszawa – Jachranka wielo-krotnie. Bo i było co wozić: mięso, wędliny, alkohol, „popitki”. Nawet wynajęte z wypożyczalni na „Nowym Świecie” (na wprost KC) szklanki, kieliszki, spodki, talerzyki, półmiski i sztućce. Chcieliśmy, żeby zastawa była godna uczestników – lepsza od sztućców aluminiowych, wyszczerbionych kubków, talerzy z byle jakiego fajansu made in FWP czy bar „Praha”.

Zaopatrzenie (na dobrą sprawę wszystko) przyznawane w Warszawie, dowoziliśmy do Jachranki „Syrenką” Zdzisia Kazimierczuka, podobnie jak w 1976 r. Dowoziliśmy wielokrotnie, bo zgody udzielane były nierównomiernie.

Page 187: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

186

Na szczęście wielce pomocnym był ówczesny wiceprezydent Warszawy – Sta-nisław Bielecki. Na pierwszym roku studiów sprawował asystencką opiekę nad czwartą grupą. A robił to z takim zaangażowaniem, że ożenił się z naszą koleżanką z grupy – Jadwigą Skowrońską. Trudno się więc dziwić, że miał serce do organizowanych „spędów”.

Już na poprzednim Zjeździe ustaliliśmy, że każde spotkanie powinno mieć w programie merytoryczną dyskusję, dotyczącą problemów zawodu dziennikarskiego. Tak było i w tym roku. W dyskusji pod hasłem „Granice wolności słowa”, której referentami byli: Darek Pilewski, Jurek Model i Wojtek Siuda, nie skakano sobie jednak do oczu. Dżentelmeńska tonacja była niewątpliwie spowodowana niepewnością i lękiem o konsekwencje – „jeśli ktoś się wychyli”. Dopiero nocne ognisko i wspólne śpiewy, przy akompaniamencie gitary Kazimierza Patalonga i przydziałowych zasobach alkoholowych, rozwiązały języki.

Najważniejsze, że znów byliśmy razem. Nie mieliśmy ukrytych celów czy politycznych podtekstów. Chcieliśmy się po prostu spotkać na koleżeńsko – wspomnieniowej imprezie. Spotkać w czasie, który był złożony i trudny dla każdego z nas. Bez względu na punkt widzenia i miejsce siedzenia.

SpisałJan Budkiewicz

Spotkanie trzecie(Jachranka 7 - 9.VI.1996 r.)

Minęło zaledwie dziesięć lat od poprzedniego Zjazdu, a spotkaliśmy się w innej epoce. Polska była już po „okrągłym stole”, „grubej kresce Mazowieckiego” i pierwszych doświadczeniach, jak smakuje wytęskniony przez niektórych kapitalizm.

Zgodnie z tradycją odbyła się kolejna dyskusja panelowa na temat „Granica wolności słowa”. Stasia Neuman - Orlikowa tak ją streściła na łamach „Biuletynu Stowarzyszenia Dziennikarzy RP”:

„Dyskusję rozpoczął sekretarz Zarządu Głównego SDRP - Wiesław Marnic. Przedstawił aktualną sytuację prasy, radia i telewizji i na tym tle warunki, w jakich dziennikarze muszą wykonywać swoje obowiązki. Niestety nie są to warunki sprzy-jające właściwej pracy dziennikarskiej. W środkach masowego przekazu dominuje pogoń za sensacją, traktowanie informacji jak towaru, na którym należy zarobić. Dziennikarze – zwłaszcza młodzi – wykazują brak wiedzy, kompetencji, taktu, a przede wszystkim – poczucia odpowiedzialności.

Page 188: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

187

Istnieje pilna potrzeba przygotowania ustawy o zawodzie dziennikarza, która zagwarantowałaby godne i swobodne wykonywanie zawodu. W ustawie tej powinno znaleźć się postanowienie powołania Samorządu Dziennikarskiego (Izb Dziennikarskich) na wzór wielu innych europejskich krajów zachodnich. Samorząd Dziennikarski pełniłby rolę gwaranta rzetelności i uczciwości zawodo-wej, posiadał uprawnienia do oceniania i piętnowania przypadków naruszania zasad Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego, ustalał zasady przyjmowania do zawodu młodych adeptów sztuki dziennikarskiej oraz reprezentował środowisko wobec władz i urzędów.

Nasz kolega z młodszego roku, obecnie poseł na Sejm i profesor – Longin Pastusiak, znany amerykanista, omówił sprawy wolności słowa w Stanach Zjed-noczonych. Przede wszystkim znajduje ona wyraz w Konstytucji, a konkretnie w jej dwóch poprawkach (pierwsza i czternasta). Mówią one, że Kongres nie może uchwalić żadnej ustawy, która ograniczałaby wolność słowa oraz, że usta-wy stanowe również nie mogą jej ograniczać. Konstytucja gwarantuje prawo do nieskrępowanej dyskusji o sprawach publicznych, chroni społeczeństwo przed nieodpowiedzialnością prasy.

Potem wywiązała się długotrwała i burzliwa dyskusja. Dziennikarze, którzy od czterdziestu lat wykonują swój zawód, byli zgodni co do tego, że w ostatnich latach zawód dziennikarski uległ ogromnej deprecjacji. Wolność słowa jest związana nieodłącznie z odpowiedzialnością za słowo. Dziennikarstwo jest służbą społeczną, spełniającą jedno z podstawowych praw człowieka – prawo do informacji. Rzetelnej, pełnej, prawdziwej i obiektywnej.

Mówiono też o tym, że potrzebna jest presja środowiska dziennikarskiego na przestrzeganie Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego, a także – co dotyczy i dziennikarzy i wydawców - Karty Etycznej Mediów. Dziennikarz ukarany przez Sąd Dziennikarski musi odczuwać dezaprobatę kolegów, całego środowiska.

W Zjeździe Koleżeńskim uczestniczyli dwaj posłowie na Sejm – absolwenci Wydziału Dziennikarskiego: poseł, redaktor, reżyser, przewodniczący Federacji Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki - Jan Budkiewicz, który przewodniczył Komitetowi Organizacyjnemu wszystkich trzech Zjazdów Ko-leżeńskich oraz poseł profesor Longin Pastusiak. Oni też przekazali do Sejmu informację o tym spotkaniu.”

Tyle w sprawozdaniu Stanisławy Orlik, która napisała tę informację, aby pokwitować fakt, że SDRP dofinansowało Zjazd sumą 1.000 zł (słownie jeden tysiąc). Była to suma boleśnie mała, ale przecież, spotykaliśmy się już w epoce, w której zaczynało tryumfalny marsz nieznane w socjalizmie słowo

Page 189: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

188

„sponsoring”. Idąc z duchem czasu – dzięki Jankowi Durmale - znaleźliśmy na Zjazd szczególnych sponsorów: „Morliny” (produkcja wędlin) i „Warka” (piwo). Było więc co pojeść i popić, chociaż malkontenci uważali, że szynka zjadana na krawędzi Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego smakuje gorzej.

W III Zjeździe wzięło udział 48 uczestników. Nie dotarł m.in. Czesław Rojek, który usprawiedliwiając swoją nieobecność, ekonomiczną koniecznoś-cią handlu majtkami w Kobyłce, przysłał do mnie list: „Wiem, że pamiętasz mnie doskonale, ale dla pewności podaję swoje logo. W Jachrance na pierwszym Zjeździe, gdyby nie identyfikator, wzięto by mnie za goryla z obstawy Dąbrowy. Ja nie poznawałem prawie nikogo. Sobecki twierdzi, że to przez wyskokowe napoje. Spodziewam się Janku, że wystartujesz w bliskich już, następnych wyborach do Sejmu. Jak zwykle służę sloganami. Na przykład : „Głowa do góry, wracam na Warmię i Mazury”. Byłem posłem - tej ziemi. (J.B.) Albo ogólnie obowiązujący: „Niczego nie obiecuję i słowa dotrzymam”.

SpisałJan Budkiewicz

Spotkanie czwarte(Radziejowice, 30. IX. - 1. X. 2001 r.)

W 45 lat po ukończeniu studiów na kolejnym, IV Zjeździe Koleżeńskim, spotykamy się w Radziejowicach.

Magnacką, reprezentacyjną XVII - wieczną siedzibę właścicieli dóbr na Mazowszu, obecnie pełniącą rolę matecznika ludzi kultury i sztuki, zasiedla-my na dwie doby, dzięki możliwościom prominentnego wśród tych elit, Janka Budkiewicza. Około 40–osobowa ekskursja dociera do oddalonego o jakieś 45 km od Warszawy celu.

Stylowe urządzenie pokojów, uzupełnione nowoczesnym zapleczem socjalnym, skłaniały bardziej do „pokojowych” rozhoworów niźli dysput w obszernej sali konferencyjnej. Mniej więc niż w poprzednich konwentyklach skrzyły się głosy w dyskusjach plenarnych i bez większego odzewu pozostały apele Zdzisława Kazimierczuka, by „dać głos do magnetofonów” wzbogacający szykowany do druku II tom „Grzesznych – niezlustrowanych”.

Przedwieczerz wypełnia projekcja filmu z poprzedniego Zjazdu w Jachran-ce. Wieczór pięknie „ubogaciły” wiersze Basi Tadeusiak, nie tylko poetki, lecz i malarki. Ozdobiła bowiem salę wykonanym techniką flamastrową bukietem orchidei. Nie było to może dzieło na miarę zbiorów zgromadzonych w pałaco-

Page 190: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

189

wej Galerii, ale pozostało w pamięci jako dowód wszechstronnych uzdolnień absolwentów Wydziału Dziennikarskiego.

Pozostała także pamięć o spacerach w rozległym parku, wypełnionym nie tylko wspaniałym drzewostanem ale i elementami architektury z dawnych lat. Także sytuacji i dialogu: Koleżanka „X” przy sprawdzaniu listy obecności: „Henryk Kwiatkowski!? Przecież on nie żyje!” I siedzący tuż za nią Henryk: „Jestem, jestem!”.

Niestety, nie w formie była Biała Dama, spacerująca ponoć nocą po pa-łacowych apartamentach i korytarzach. Nie obudziła ani śpiochów, grzecznie przytulonych do pięknych posłań, ani przemykających grubo po północy „noc-nych Marków” odwiedzających kwatery, w których stało jeszcze pełne szkło.

Po rozmowach w ostatnim dniu wystosowaliśmy, podpisany przez wszyst-kich list – apel do nieobecnych Koleżanek i Kolegów:

Szanowni! Kochani!A jednak... Spotkaliśmy się 30 września w Radziejowicach na kolejnym

rocznikowym Zjeździe. Zameldowało się 47., całkiem rześkich „staruszków”. Było po naszemu, czyli miło, serdecznie, życzliwie i szczerze. Wypiliśmy i za-

kąsili, a przede wszystkim porozmawialiśmy. Efekt – zaakceptowana ankieta i tzw. zachęta dla autorów – którzy jeszcze nie napisali – aby się sprężyli i swoje wspo-mnienia do drugiego i trzeciego tomu „Grzesznych – niezlustrowanych” przesłali.

Pozdrawiamy! Wiele serdeczności wraz ze staropolskim „trzymajmy się kupy...” Niech nam wiek XXI w tym nie przeszkodzi...!

Radziejowice 1.X.2001 r. Podsumowaniem plenarnych i kameralnych obrad był – jak zwykle – żal,

że za krótko. Konkluzja „za rok o tej samej porze!”Dotrzymaliśmy słowa.

SpisałaKrystyna Drzazga – Łowińska

Spotkanie piąte(Wilga, 30. VIII. – 1. IX. 2002 r.)

W Radziejowicach przez aklamację podjęliśmy decyzję o spotkaniu za rok – w pięćdziesięciolecie rozpoczęcia studiów. Tego Jubileuszu nie można było przegapić !

Już na początku czerwca ukonstytuowała się trochę samozwańczo, tzw. Grupa Organizacyjna w składzie: Krystyn Dąbrowa, Krystyna Drzazga-Łowińska,

Page 191: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

190

Stanisław Kostrzewa, Augustyn Mroczkowski. Pojechaliśmy w takim właśnie składzie do byłego Ośrodka MSW w Wildze, by obejrzeć teren i omówić sprawy organizacyjno-finansowe. Ten dawniej ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy, dziś nie oszałamia luksusem, ale ma jedno i dwu-osobowe pokoje w pawilonach, kawiarnie, basen, sale konferencyjne i przede wszystkim otacza go sosnowo - brzozowy las. Polecany jest szczególnie „ludziom ze schorzeniami dróg od-dechowych, serca i układu krążenia oraz chorobami na tle nerwowym” – czyli wypisz wymaluj – nam.

Wynegocjowaliśmy korzystne warunki finansowo-lokalowe i ustaliliśmy termin: 30 sierpnia – 1 września 2002 r.

Wystosowaliśmy do Koleżanek i Kolegów list, w którym m.in. pisaliśmy:„To już minęło PÓŁ WIEKU! 50 lat od czasu, gdy staliśmy się studenta-

mi Uniwersytetu Warszawskiego, Wydziału Filozoficzno-Społecznego, Sekcji Dziennikarskiej. W tym czasie pozmieniało się tyle na świecie i w Polsce, że „głowa mała”, a my wciąż chcemy się ze sobą spotykać! (...) Ukonstytuowała się Grupa Organizacyjna, która – oddając należną cześć i honor wieloletniemu organizatorowi spotkań – Jankowi Budkiewiczowi, proponuje przyznać mu na najbliższym Zjeździe tytuł Dożywotniego Honorowego Przewodniczącego Roku - postanowiła wziąć na swoje wątłe barki prace przygotowawcze do Ju-bileuszowego Półwiecznego Zjazdu.”

Po informacji gdzie, kiedy, za ile i jaki program, apelowaliśmy ponow-nie o wspomnienia do II tomu i wypełnione ankiety. List kończył się apelem: „Błagamy, napisz. Jeszcze zdążysz.”

No, bo nie ma co ukrywać, z materiałami do II tomu i Suplementu (tj. ankiet) było dość „cienko” i perspektywa wydania rysowała się niezbyt wyraźnie. Poskutkowało, bo przybyło wspomnień i ankiet na tyle, że Staszek Kostrzewa podjął się na ich podstawie opracowania „wspólnego portretu”. Koleżanki i ko-ledzy sięgnęli także do szuflad i albumów – wybrali mnóstwo zdjęć z czasów studenckich i kolejnych zjazdów na przygotowaną wystawę.

W Wildze stawili się prawie wszyscy uczestnicy spotkań. Sprawnie roz-lokowaliśmy się w pokojach. Jedna z koleżanek przeżyła estetyczny szok, gdy ujrzała czerwony sedes w czerwonej łazience!

Na początku Zjazdu zrealizowaliśmy zapowiedź zawartą w liście Grupy Organizacyjnej: Janek Budkiewicz – przez aklamację – otrzymał od zebranych tytuł „Dożywotniego, Honorowego Przewodniczącego Roku”.

Po pożegnaniu minutą ciszy zmarłe koleżanki i kolegów, wzruszony Przewodniczący pięknie mówił, dlaczego pomimo upływu lat, chcemy się

Page 192: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

191

spotykać, pisać, wydawać i dlaczego jesteśmy pokoleniem z przewagą BYĆ nad MIEĆ, puentując wystąpienie fragmentem wiersza Wisławy Szymborskiej z „Chwili”:

Sporządziłam spis pytań,Na które nie doczekałam się odpowiedzi,Bo albo za wcześnie na nie,Albo nie zdołam pojąć...

To, że chcemy się spotkać udokumentował Mietek Kobylarz, który spóźniony, nie licząc się z kosztami dotarł taksówką do Wilgi i natychmiast poinformował zebranych o aktualnych działaniach Stowarzyszenia Miłośników Tradycji Mazurka Dąbrowskiego. Wielcy Nieobecni (jak sami siebie tytułują w liście do uczestników V Zjazdu) – Czesław Rojek i Władek Sobecki – przysłali rymowane pozdrowienia:

...Pozdrawiamy Wasz Zjazd – dziennikarskich gwiazd i żal nam dupę ściska, że nie możemy dać pyska osobiście każdej i każdemu z Was.Za to, że się Wam chce stalePrzyznajemy honorowe medale za:Osuszenie trunków, Za utrzymanie właściwych stosunkówZa biust cudownej Małgosi,Za to, że jeszcze się podnosi Wasza fantazjaZa to, że jeszcze jesteście młodzi,Że jeszcze o coś Wam chodzi – Za wszystko jak się mówiło kiedyś w bratnim krajuMY WAS SERDECZNIE POZDRAWLAJU.

Zdjęcia rozmieszczone na planszach przenosiły nas w czasy studenckie: rozpoznawaliśmy się w pochodach ze szturmówkami, w czynach społecznych – budowie stadionu X-lecia, Parku na Powiślu, odgruzowywaniu Muranowa, w brygadach żniwnych na wsi, w działalności agitacyjno-kulturalnej, na poli-gonie w Drawsku Pomorskim, rzadziej w prywatnych zdjęciach na dziedzińcu Uniwersytetu, w akademiku, na wakacjach. Ekspozycji towarzyszyła prośba do zwiedzających: Obejrzyj i opisz! Kto* Gdzie* Kiedy* Z kim? Anegdoty – Komentarze – Refleksje. Uzupełnij swoimi zdjęciami!

Page 193: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

192

Kilka wpisów:...Chociaż minęło 50 lat nasze dziewczyny się nie zmieniły!...Janku, zaśpiewaj to co śpiewałeś w „Męskich grach”!...Kochani! Gaz do dechy, bo trzeba żyć jak długo się da na dużych obro-

tach. A więc kiedy? …Kiedy następny „zjaździk”?...Taniu!!! Poddaj się naszej lustracji!!Ten ostatni apel skierowany był do „tajemniczej Tani”, autorki nie-

konwencjonalnych odpowiedzi na pytania ankiety, która zastrzegła sobie nie ujawnianie nazwiska i daty urodzenia, a godziła tylko na użycie pseudonimu – „Tania”. „Tania” często była cytowana w opracowanym na podstawie ankiet i wspomnień, zbiorowym portrecie własnym grupy absolwentów Wydziału Dziennikarskiego UW rocznika 1952-56. Opracowanie zostało przyjęte z wielkim aplauzem. Wręcz z apoteozą męża wystąpiła żona autora – Wala Strug-Kostrzewa, rehabilitując się zresztą za to, że w ankiecie nie wymieniła go jako swojego wzoru, jak to w stosunku do swych mężów postąpiły kole-żanki – Małgosia Stomska i Hania Mroczkowska wywołując niskie uczucie zazdrości i frustrację.

Okazało się, że jest urodzaj grzybów, więc grzybiarze mieli frajdę. Cier-pieli natomiast uzależnieni od porannej lektury gazet. Kiosk po sezonie został przeniesiony, więc musieli wędrować sporo kilometrów. Nie zabrakło też emocji, gdy w trakcie wycieczki furmankami po okolicy, podpici woźnice urządzili ostre zawody konne. A Tania się ujawniła – jako znana wszystkim Irena Adamczuk.

Działo się więc sporo. Koleżanki i Koledzy wykazali się wielkim zapałem i zaangażowaniem w szeroko pojętej działalności kulturalno-rozrywkowej, szczególnie w kultywowaniu pieśni przy ognisku.

Nikt nie kwękał, nie dzielił się opowieściami o chorobach i dolegli-wościach, po prostu trzymaliśmy fason. Henryk Kwiatkowski (po poważnych operacjach), który obchodził w Wildze 70-te urodziny, wystąpił na balu nad basenem w smokingu, a jego zdjęcie w tańcu z równie elegancką Hanną Wod-nicką-Dąbrowską powinno stać się logo naszych spotkań, wraz z przesłaniem Małgorzaty Pająk-Stomskiej:

„POCIĄGNĄĆ TEN BAL JAK NAJDŁUŻEJ

W DOBREJ FORMIE !

SpisałStanisław Kostrzewa

Page 194: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

193

Spotkanie szóste(Warszawa – Wilga, 19. – 21. IX. 2003 r.)

Po Jubileuszu, znowu Jubileusz. Hasło rzucił Adam Teneta. „50-lecie po-łączenia warszawiaków i krakowiaków” – jako, że w październiku 1953 roku, po likwidacji dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, na drugi rok studiów Wydziału Dziennikarstwa UW dołączyli „wygnańcy” z Krakowa. Krakowska „masakra” była ogromna, ocalało zaledwie 50 studentek i studentów.

Równocześnie z przygotowaniami do jubileuszowego zjazdu trwały in-tensywne prace redakcyjne nad przygotowaniem II tomu „Grzesznych – niezlu-strowanych” oraz Suplementu zawierającego ankiety. Nasze wcześniejsze apele przyniosły skutek: wspomnienia napisało 10 autorów, a ankiety – 49 koleżanek i kolegów. W II tomie opublikowaliśmy 11 pozycji. Zdecydowaliśmy bowiem do nadesłanych wspomnień dołączyć wzruszający i wstrząsający list Krystyny Pelc-Tyszkiewicz, która zapowiadała w nim przesłanie swoich wspomnień. Nie zdążyła – zmarła 31 grudnia 2002 r. Nie udało się zdobyć jej zdjęcia. Na okładce II tomu pozostawiliśmy puste miejsce w żałobnej obwódce.

Niestety nie mogliśmy opublikować wspomnień i ankiety Nathana Gurfinkla mieszkającego na stałe w Danii. W ostatniej chwili wycofał swoją zgodę na druk, pod pozorem, że ma żelazną zasadę – nie zamieszczać niczego w wydawnictwie finansowanym ze składek autorów.

Wydawnictwo YPSYLON, które wydało tom I, użyczyło swego logo, ale ponieważ znajdowało się w stanie likwidacji, wszystkie prace nad wydaniem książki spadły na Społeczny Komitet Redakcyjny (Jan Budkiewicz, Krystyn Dąbrowa, Krystyna Drzazga-Łowińska, Zdzisław Kazimierczuk, Stanisław Kostrzewa, Augustyn Mroczkowski). A było nad czym pracować, ponieważ np. Czesław Orłowski przysłał ponad 100-tu stronnicowy zapisany zeszyt.

Zdzisław Kazimierczuk i jego żona Dasza Nowakowska (koleżanka z młod-szego roku), którzy część materiałów do I-go tomu przepisali na własnym kompu-terze*, nie mogli teraz podobnego zadania się podjąć. Trzeba było przepisywanie oddać na zewnątrz i była to jedyna praca wykonana poza zespołem redakcyjnym.

Miłą niespodzianką stało się finansowe wsparcie naszych wydawnictw w wysokości 1000 zł, uzyskane z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW po rozmowie Jana Budkiewicza i Gustawa Mroczkowskiego z kierowni-ctwem Wydziału.

* Dopisek redakcji: także teksty zredagowali i przygotowali całość do druku.

Page 195: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

194

W trakcie przygotowań do druku dotarła do nas wiadomość o śmierci Kazia Patalonga, który ze swoją nieodłączną gitarą uczestniczył we wszystkich zjazdach i inicjował chóralne pieśni masowe przy ogniskach. Wspomnienie o nim do II tomu napisał Czesław Orłowski. Dowiedzieliśmy się także o śmierci Lidki Żarow, której ankietę opublikowaliśmy w Suplemencie.

II tom wspomnień wydaliśmy w trzystu egzemplarzach, Suplement z an-kietami – w stu. Niestety, pośpiech spowodował, że znalazło się sporo błędów i trzeba było dodrukować erratę. Zgodnie z obietnicą – obie książki zdążyły dojechać do Wilgi na jubileuszowy Zjazd.

Inauguracja Jubileuszowego Zjazdu odbyła się w znajomym gmachu Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Jak przed pół wiekiem zasiedliśmy w studenckich ławach, w salce ozdobionej portretami byłych dzie-kanów. Mogliśmy porozmawiać z dziekanem Wydziału prof. hab. Grażyną Urlicką i jej najbliższymi współpracownikami o studiach i studentach AD 2003. Z zazdrością obejrzeliśmy wydziałowe studia radiowe i telewizyjne wyposażone w najnowocześniejszą aparaturę, którą mają do dyspozycji współcześni adepci dziennikarstwa.

Po przyjeździe do Wilgi rozpoczęliśmy od „integracyjnego spotkania” po 50-ciu latach. Jak szybko i gruntownie dokonała się ta integracja warszawsko--krakowska świadczy fakt, że trudno było ustalić kto przybył z Krakowa. W ra-mach tej integracji po uliczkach i gmachach krakowskiej uczelni „oprowadzał” nas Adaś Teneta, który w trakcie tego ujawnił prawdziwy talent showmana. Spotkał go zasłużony aplauz. Następnie spółka dawnych autorów tekstów Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej – Rojek i Sobecki (również krakow-skiego pochodzenia) reaktywowała się i na Jubileusz w Wildze przygotowała wariacje na temat fragmentu V części „Dziadów”, które w „cudowny sposób” odnalazł Marek Jurkowicz w lochach moskiewskiej Łubianki, a których akcja rozgrywa się w Krakowie, w Roku Pańskim 1953, gdy dziekan Brodzki (tj. Gu-ślarz) dokonywał selekcji studentów przeznaczonych do wysyłki do Warszawy. Inscenizacja została uwspółcześniona ad hoc prawdziwym wejściem z wielką flachą whisky w chwili, gdy Guślarz mówił:

„Studenci! Termin jest krótkiWstawcie w środku kocioł wódkiA gdy ręką skinę z dalaNiechaj się wódka zapala.Tylko śmiało, tylko żwawoCzekajcie nas Litwinie, no i ty Warszawo.”

Page 196: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

195

Salwy śmiechu towarzyszyły odczytanemu tekstowi reportażu Andrzeja Dobosza, sławnego później „Pustelnika” z Krakowskiego Przedmieścia, opubli-kowanego w „Nowej Kulturze” (23 września 1956 roku) o naszych ćwiczeniach wojskowych na poligonie w (również później sławnym) Drawsku Pomorskim.

Posypały się anegdoty, wspomnienia, wśród których najbardziej barwna była opowieść kryminalna Jurka Modela, pod którego nazwisko podszył się jakiś przestępca i Jurek przez długi czas był indagowany przez milicję.

Uczestnicy VI Jubileuszowego Zjazdu odjeżdżali z Wilgi z certyfikatami stwierdzającymi pozytywny wynik lustracji koleżeńskiej, przeprowadzonej na Wydziale Dziennikarskim i Nauk Politycznych UW oraz w byłym Ośrodku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Wildze, co własnoręcznym podpisem potwierdził Honorowy Prezes Roku.

Już po Zjeździe - spółka Rojek i Sobecki podobno „weszła w posiadanie dzięki przeciekowi”, kopii anonimowego listu-donosu do ministra Spraw We-wnętrznych, informującego o dziejącej się w dawnym Ośrodku MSW „Sodomie i Gomorze, rui i poróbstwie”. Ksero „anonimu” otrzymali wszyscy uczestnicy Zjazdu.

Aż strach pomyśleć, co znajdzie się w donosie na kolejnym VII Zjeździe, którego uczestnicy bezwstydnie głoszą, że „70 mieć lat to nie grzech!”.

SpisałStanisław Kostrzewa

Spotkanie siódme(Wilga, 17. – 19. IX. 2004 r.)

Po raz trzeci spotkaliśmy się w Wildze, w jubileuszowym nastroju, pod hasłem: „70 mieć lat to nie grzech”.

Ale trzeba było zmienić lokal. Na krótko przed zbliżającym się terminem spotkania, nowe kierownictwo Ośrodka Wypoczynkowo-Szkoleniowego, w któ-rym odbyły się dwa spotkania poprzednie, zakwestionowało wynegocjowane przez Krystynę Łowińską korzystne warunki, żądając znacznie wyższych opłat. Na takie dictum Krystyna zadziałała z właściwą sobie energią i znalazła natych-miast – także w Wildze – nowe miejsce: Ośrodek „Naturmed”, zgodnie z nazwą prowadzony przez lekarza. Nie trzeba było podnosić składki uczestnictwa.

Na VII Spotkaniu w Wildze stawiło się 36 osób, wśród nich ośmioro 70-latków, czyli Szanownych Jubilatek i Jubilatów: Alicja Kacprzak-Żak, Alicja

Page 197: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

196

Matynia-Bonik, Małgorzata Pająk-Stomska, Hanna Wodnicka-Dąbrowska, Jan Budkiewicz, Krystyn Dąbrowa, Stanisław Kostrzewa, Adam Teneta. Następnego dnia dojechał Stefan Grzegorczyk, a Jerzy Porębski przysłał serdeczne życzenia.

Zanim rozpoczęły się jubileuszowe fety, minutą ciszy pożegnaliśmy Dariusza Pilewskiego, wieloletniego korespondenta zagranicznego PAP i prof. Bożenę Krzywobłocką, asystentkę z czasu studiów, gościa Pierwszego Spotkania w Jachrance w 1976 roku.

Otwarcie obrad Jan Budkiewicz poprzedził refleksją bardzo osobistą. Wyznał, że miał chwile zwątpienia: czy łączą nas autentyczne więzi, czy też stworzyliśmy tylko towarzyski rytuał? Nawet spisał te wątpliwości i przeczytał je Zdzisławowi Kazimierczukowi, ale później doszedł do wniosku, że jest to tylko chwilowy stan emocjonalny i rękopis podarł.

Zapowiedział występ Adama Tenety z dysertacją pt. „Jubileusze – oczy-wiście przez pryzmat Krakowa”. Prelegent, który przed rokiem zrobił furorę na „Jubileuszu połączenia warszawiaków i krakowiaków” i tym razem był w świet-nej formie. Usprawiedliwiał się co prawda, że miał kłopoty z przygotowaniem wystąpienia, ponieważ jego zbiory były niedostępne w związku z remontem mieszkania (wiemy co to za kataklizm!), ale na szczęście w sukurs przyszedł przyjaciel, który podarował mu antykwaryczne wydanie Boya, nieodzownego na okoliczność jubileuszy.

Dowcipną dysertację zakończył osobistym urodzinowym akcentem. Jego przyjściu na świat – 17 czerwca 1934 roku w Sanoku - towarzyszyła katastrofalna powódź. Przeżył, dzięki ogromnej determinacji rodziców. W 70-lecie urodzin dziękuje im za to. Wzruszył wszystkich.

W rolę „showmanów” wcielili się Jan Budkiewicz i Władysław Sobecki jako prowadzący pierwszy z jubileuszowych quizów – „Who is who?” Przedsta-wili zdjęcia Jubilatów z wczesnego dzieciństwa, a zadaniem uczestników było odgadnąć „Kto jest kto?” z 70-letnich obecnie (byłych) bobasów.

Zdjęcia nie dostarczył tylko Teneta (remont!), jak stwierdził, nie zmienił się ani na jotę. Małgosia Pająk opatrzyła swój dziecięcy portret (golusieńkiego maluszka, którego zresztą natychmiast można było rozpoznać) komentarzem: …„Moje pierwsze pozowanie do pornosika. Gdzież jest ten maniak pedofil, co zdeprawował niewinne dziecię? Co to były za czasy?”…

Quiz „Kto jest kto” bezbłędnie odgadło dziesięcioro uczestników. Komisja pod przewodnictwem Henryka Kwiatkowskiego miała problem z przyznaniem nagrody. Zaproponowała losowanie. Nagrodę ufundowaną przez Krystyna Dą-browę – medal z brązu z wizerunkiem Kopernika - wylosowała Irena Adamczuk.

Page 198: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

197

Nim zdołano ochłonąć z emocji, przyszła pora na uroczystości jubileu-szowe. Wokół tortu z siedemdziesięcioma świeczkami zgromadzili się Jubilaci, a ich grono uświetnili jeszcze starsi – 75-latkowie: Czesław Rojek II i Czesław Orłowski, który z długimi włosami i brodą prezentował się nad wyraz dostojnie. Laudację wygłosił junior – Marek Jurkowicz – rocznik 1936.

Później nastąpiły „pohulanki i swawole”, a gdy przy pomocy miejscowego didżeja udało się uruchomić aparaturę grającą, chętnych do tańca nie zabrakło.

Honorowy Prezes, który razem z Augustynem Mroczkowskim ode-brał gratulacje za wysokie odznaczenie Krzyżem Komandorskim, rozpoczął obrady od efektownej prezentacji „Desek pamięci” – autentycznych desek dębowych, okładek powstającej księgi, z której ze zdjęć, zapisów spotkań, historii „Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej” i różnych archiwaliów, można będzie odczytywać czas przeszły. Deski wypatrzyli Janek Budkiewicz i zaprzyjaźniony z nim artysta plastyk prof. Bogdan Chmielewski, w warszta-cie stolarskim w Józefowie koło Otwocka. Artysta ozdobił tytułową deskę monogramem z napisem: „Grzeszni – niezlustrowani”. Komplet materiałów w drewnianych okładkach zostanie złożony w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.

Odczytywaniem „czasu przeszłego” stały się autorskie sprawozdania z naszych wcześniejszych spotkań.

Był nim również drugi quiz, który polegał na odgadnięciu tematów prac magisterskich: – „Rada prasowa RFN jako czynnik oddziaływania na system prawno-prasowy

(1958-1972)” – autorką okazała się Alicja Kacprzak– „Oszczędność materiałowa w przemyśle maszynowym i jej odbicie w prasie

zakładowej, na przykładzie ZM Ursus” - Alicja Matynia– „Ocena postaw moralnych bohaterów „Obywateli” Kazimierza Brandysa”

– Małgorzata Pająk– „Zapasy ponadnormatywne w przedsiębiorstwie - na przykładzie Zakładów

im. Marcelego Nowotki” - Hanna Wodnicka– „Walka o wyzwolenie narodowe w czasie II wojny światowej w kinematografii

jugosłowiańskiej w porównaniu z kinematografią polską” – Jan Budkiewicz– „Działalność „Życia Warszawy” wśród inteligencji” – Krystyn Dąbrowa– „Przegląd Sportowy” w latach 1928 - 1932” - Stefan Grzegorczyk– „Reportaż literacki i prasowy. Reportaże Jacka Wołowskiego na łamach „Życia

Warszawy” – Stanisław Kostrzewa– „Organizacje zawodowe drukarzy krakowskich” – Adam Teneta.

Page 199: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

198

Oczywiście przy prezentacji tematów – ich autorów nie ujawniono. Mał-gorzata Stomska obok tytułu dopisała „P.S. Praca napisana z czystej adoracji i miłości niezwykłej do promotora prof. Romana Karsta. Niezrealizowanie jej (miłości a nie pracy dyplomowej) wbrew możliwościom i namowom obiektu, było niewątpliwie szaleństwem na skalę życiową. Czyż nie byłoby pięknie, wygodnie i luksusowo – zostać Panią Profesorową? Niewybaczalne.”

Jan Budkiewicz pracę magisterską napisał na Wydziale Reżyserii PWSTiF w Łodzi. Najżywszy oddźwięk wywołał temat pracy Hanny Wodnickiej. Autorka z ogromnym poczuciem humoru i dumną miną odbierała gratulacje.

Ten drugi quiz sprawił sporo kłopotów odgadującym. Najwięcej trafnych wskazań miały ex aequo Gizela Fiks-Bargielowa i Hanna Żurek-Grześkowiak. W losowaniu szczęście dopisało Hance, otrzymała z rąk Krystyna Dąbrowy medal z Broniewskim.

W nurcie odczytywania „czasu przeszłego” znalazł się także napisany przez Marka Jurkowicza – na kanwie dwóch tomów „Grzesznych – niezlustro-wanych” i aneksu pt. „Ankieta” – artykuł pt. „Autolustracja” zamieszczony w czasopiśmie „Dziś” (Nr 12 z 2002 r.), redagowanym przez Mieczysława Rakowskiego. Odczytany przez autora, został przyjęty z zainteresowaniem i aplauzem.

O przyszłości mówił Zdzisław Kazimierczuk. Wystąpił z propozycją nowej inicjatywy wydawniczej. „Jesteśmy w wieku, w którym mamy prawo do refleksji i warto z niego skorzystać. Spróbujmy więc sformułować pytania charakterystyczne dla naszej epoki i sami na nie odpowiedzieć.”

Prosto z Olimpiady w Atenach przyjechał do Wilgi Stefan Grzegorczyk. Występ naszej reprezentacji został jednoznacznie oceniony jako klęska. Dosko-nale się więc złożyło, że mieliśmy (przecież w znakomitej większości zdeklaro-wani kibice) możliwość na gorąco podyskutować z bezpośrednim świadkiem Igrzysk, a zarazem ekspertem, znanym dziennikarzem sportowym i działaczem (od 1981 r. prezesem Polskiego Związku Pięcioboju Nowoczesnego). „Stefan na Olimpie” stał się pasjonującą pozycją programu.

Po emocjonujących dysputach wszyscy czekali na zapowiadane „Pierni-kalia w Wildze”, autorstwa Władysława Sobeckiego i Czesława Rojka I. Twórcy nie zawiedli.

Władek powrócił do czasów DSS-u i przedstawił kilka zachowanych tekstów. Nie potrafił ustalić autorstwa jednego z nich i zwrócił się o pomoc do słuchaczy. Okazało się, że nie są potrzebne żmudne ustalania. Autorka, czyli Hanna Żurek zgłosiła się natychmiast.

Page 200: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

199

Dalszą część artystyczną wypełniła aktualna twórczość spółki autorskiej – efekt spotkań w poetyckim klimacie Kobyłki (tam mieszka Czesio Rojek I). Fraszki, epitafia, różnorodne formy satyryczne były dedykowane uczestnikom spotkania - głównie Jubilatom i celnie ich charakteryzowały. Autorzy przedstawili także samych siebie w bogato ilustrowanym życiorysie twórczym.

Czekała wszystkich jeszcze niespodzianka. Każdy z uczestników spot-kania otrzymał trzy egzemplarze II-go tomu wspomnień „Grzesznych – niezlu-strowanych” (za jedyne 10 zł). W ten sposób „rozeszło się” 118 egzemplarzy pozostałych z nakładu, liczącego 300 sztuk. (Tom I-szy rozszedł się w całości w sześciuset egzemplarzach, a „Suplement – Ankiety” – w stu.)

Komplety książek zostały wysłane do 18-tu najważniejszych bibliotek w kraju. Przyszły od nich podziękowania. Zostały więc zrealizowane, chociaż z kłopotami i trudnościami, plany wydawnicze.

Zapadała noc, gdy w sąsiedztwie stajni - co nie było zbyt fortunną lo-kalizacją – zapłonęło ognisko. Pełne gwiazd niebo, piwo z miodem zagryzane kiełbaskami, muzyka – tworzyły odpowiednią scenerię i nastrój sprzyjający rodaków rozmowom w podgrupach. Brylował Mietek Kobylarz. Jak iskry z ogniska sypały się dowcipy i anegdoty. Nikt się tylko nie kwapił do skoków przez płomienie. Drzewiej inaczej bywało.

W ostatnim, niedzielnym dniu, liczba uczestników znacznie się zmniej-szyła. Miał on być zresztą – zgodnie z programem – przeznaczony na zajęcia według życzeń własnych. Udało się namówić Hankę Żurek, której teksty zostały poprzedniego dnia przypomniane, aby opowiedziała o początkach „Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej”. Jak na autorkę tekstów satyrycznych przystało, dowcipnie i barwnie opowiedziała o castingach przeprowadzanych na korytarzach Wydziału, z ukrycia wyławiających potencjalnych wykonawców, pierwszych sukcesach DSS, anegdotycznych wydarzeniach. Słuchacze uznali, że jej opowieść należy koniecznie zapisać i umieścić w „Deskach pamięci”.

Po takim wstępie jeszcze ciekawsza stała się prezentacja dalszego ciągu „Piernikalii”, na którą w sobotę zabrakło czasu.

Zgodnie z tradycją spotkań, Adam Teneta – posługując się przykładami pozytywnie rozstrzygniętych spraw - przedstawił ważne porady dla rencistów starających się o emerytury, szczególnie dla wdów i wdowców.

Marek Szymański, któremu można pozazdrościć kondycji i energii (wi-dzieliśmy na własne oczy, jak codziennie maszerował leśną drogą, pozostawiając daleko za sobą innych spacerowiczów) sugestywnie zachęcał do stosowania świetnie według niego działającego „Acardu”, czego sam jest wymownym przykładem.

Page 201: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

200

Przed zamknięciem spotkania nie było wątpliwości – kolejne zgroma-dzenie za rok, może tylko nieco wcześniej i w ośrodku o wyższym standardzie. Krystyn Dąbrowa i Stanisław Kostrzewa w imieniu własnym prosili, aby w jego organizowaniu zastąpiła ich „świeża krew”. W pełni demokratycznie, choć z dyskretnym wskazaniem wnioskodawców, zgodzili się: Małgorzata Pająk--Stomska, Hanna Żurek-Grześkowiak, Marek Jurkowicz, Władysław Sobecki (część artystyczna), Marek Szymański i Klemens Ptach (transport). Oczywiście pod patronatem Honorowego Prezesa.

SpisałStanisław Kostrzewa

Spotkanie ósme(Wilga, 9.-11.IX. 2005 r.)

Przed kilkoma laty uznaliśmy, że odstępy międzyzjazdowe powinny być krótsze. Tak też się stało. Od kilku lat spotykamy się co roku – w Wildze, we wrześniu, a siły które regulują pogodę – ściśle współpracują z organizato-rami. Dotychczas pobytowi w tym pachnącym sosnami zakątku, towarzyszyło błękitne niebo i słoneczko, co umożliwiało nawet kąpiele w basenie byłego ośrodka MSW.

Tak było i w czasie ósmego Zjazdu. Przyjechaliśmy do Wilgi jak zwykle – autokarem. Dotarliśmy na miejsce w czasie, pozwalającym na spokojne zakwa-terowanie i odświeżenie się przed obiadem. (Był jak zwykle smaczny i obfity).

Zjazd odbywał się w przełomowym dla kraju okresie: nadchodziły wy-bory parlamentarne i prezydenckie, a wszystkie wróble na dachu ćwierkały, że miejsce lewicy u steru zajmie prawica. Na szczęście nie to dominowało w na-szych rozmowach. Zgodnie z programem skupiliśmy się na odmładzających, wesołych i miłych wspomnieniach z działalności wydziałowej Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej oraz „Kickiego Radia” – rozgłośni, która integrowała życie studenckie mieszkańców żeńskiego i męskiego akademika przy ul. Kickiego w Warszawie w roku akademickim 1955/56.

Na wspomnienia beztroskich lat młodości cieniem nałożyły się odejścia naszych Koleżanek i Kolegów. Zabrakło wśród nas Czesia Rojka – „Czarka”, a do Wilgi dotarła wiadomość o śmierci Staszki Neuman-Orlikowej. Obrady rozpoczęliśmy od uczczenia pamięci naszych zmarłych Kolegów.

W gronie obecnych zabrakło kilkorga stałych uczestników, którzy nieobecność usprawiedliwili pisemnie lub telefonicznie. Na wniosek Janka

Page 202: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

201

Budkiewicza postanowiono wysłać do nich listy i materiały, co powierzono Zdzisławowi Kazimierczukowi i Markowi Szymańskiemu.

Jak wspomniałam, tematem pierwszego dnia Zjazdu była DSS – „Dzien-nikarska Spółdzielnia Satyryczna”, rywal – zarówno koncepcyjny jak i perso-nalny – słynnego STS. Słowo wstępne miała wygłosić jedna z „uczestniczek zdarzeń” – Hanka Żurek; niestety nie przyjechała. Jej tekst odczytał Zdzisiek Kazimierczuk. Janek Budkiewicz przypomniał nazwiska uczestników i współ-pracowników DSS oraz przeczytał swój tekst „Odkurzanie pamięci”, który słuchaczy bardzo wzruszył i rozśmieszył. Tekst Janka sprowokował Stanisława Wieczorka do wspomnień z poligonu – oczywiście humorystycznych i nawet z przyśpiewkami. W kolejności ustalonej Władek Sobecki odczytał wspomnienie Mariana Kubery i wystąpiła zaproszona na Zjazd, była akompaniatorka DSS-u Elżbieta Szczepańska-Lange, która opowiedziała jak doszło do jej współpracy z naszą „Spółdzielnią”.

Przeczytano także utwory wykonywane w DSS. Zdzisław Kazimierczuk przedstawił reminiscencję Andrzeja Lewandowskiego „Komedianci”, przy którym znów rozległy się salwy śmiechu, bo tekst był wielce dowcipny. Władek Sobecki zaprezentował swoje i świętej pamięci Czesława Rojka wspomnienia – przyjęte oklaskami. Wspomnienie Hani Żurek odczytał wyraziście i ze swadą Kazimierczuk. Z uwagą i zainteresowaniem wysłuchaliśmy też, co napisał przed laty na temat DSS-u Andrzej Drawicz. Formą uczczenia i utrwalenia pamięci tych, którzy odeszli, były teksty poświęcone ich sylwetkom.

Uczestnicy Zjazdu dostali do rąk przypomnienia z historii DSS, wydane staraniem Janka Budkiewicza w formie sympatycznej książeczki.

Tematem dnia drugiego było „Kickie Radio”. I znów sporo wzruszeń i śmiechu. Już opowiadanie Sobeckiego, jak to chłopaki z męskiego akademika podłączali swój radiowęzeł do żeńskiego – z naprzeciwka – przypomniało słuchaczom ów twórczy czas. Bo ileż radości dziewczynom sprawiało słuchanie koncertów życzeń! W akademiku wisiała skrzynka, do której chętni wrzucali życzenia, zaś redaktorzy muzyczni Kickiej Rozgłośni przesyłali je koleżankom i kolegom wraz z melodią. Repertuar był dość ograniczony i melodie powtarzały się. Cały rok akademicki królowała pewna czeska płyta ze skoczną piosenką, w której zrozumiałe były tylko słowa „koniczki, koniczki”. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że jest to do dziś bardzo popularna… kolęda.

Z tematem „Kickiego Radia” łączyła się też działalność popularnej wśród studentów orkiestry „Caro”. Zespół z dużymi ambicjami umilał nam czas wolny, wieczorki taneczne i życie towarzyskie. Jego twórcą i kierownikiem był student

Page 203: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

202

Akademii Muzycznej – Henryk Kuźniak, którego nazwisko możemy dziś od-czytać na czołówkach wielu polskich filmów m.in. kultowego filmu „Vabank”. Wielką przyjemność zrobili uczestnikom organizatorzy Zjazdu, zapraszając tego znakomitego kompozytora, dziś profesora Szkoły Filmowej, jako gościa hono-rowego. Jego wykład o muzyce filmowej, tajnikach jej powstawania i dziejach muzyki z najsłynniejszego filmu Juliusza Machulskiego zafascynował nawet tych, którzy z muzyką są na bakier.

Była też okazja do wspomnień o członkach orkiestry „Caro”: gitarzy-ście Jurku Nowakowskim, saksofoniście Bogdanie Pestce, a także o pewnym chuliganie z Grochowa, który ze swoja ferajną najpierw bił się ze studentami, a potem dzięki „metodzie Makarenki” – grał na trąbce ballady i romanse.

Czas wolny spędziliśmy na kontakcie z przyrodą, a po kolacji odbył się „Jubilejnyj wieczer”, czyli prywatka u Jubilatka. Jubilatem – Marek Szy-mański, który chcąc przybliżyć niegdysiejszą atmosferę, gościł nas wódką z czerwoną kartką i kaszanką – częste pozycje studenckiego menu. Jedni delektowali się tym specjałem, inni nie byli w stanie go przełknąć, bo obfity szwedzki stół, jaki serwowano w Ośrodku nie prowokował do spożywania ponad miarę. A poza tym – „pełny spontan i luz, swawole i igraszki, ruja i porubstwo”, co było hasłem, lecz nie praktyką. No cóż, nie wszystkie hasła da się dziś wykonać.

Z kronikarskiego obowiązku wypada wspomnieć, że jubileusz Marka uczczono chóralnym wykonaniem piosenki, napisanej specjalnie na tę okazję przez Kazimierczuka (melodia z „Ballady o Wiśniewskiej”, słowa własne):

W podsumowaniu Zjazdu padło nieuchronne pytanie: Co dalej? Było kilka propozycji, głównie dotyczących dalszego utrwalania wspomnień.

Najważniejsza konkluzja była jednak taka: Powinniśmy się spotkać w roku 2006 – czyli 50 lat po ukończeniu studiów, spotkać być może już po raz ostatni?

Jak stwierdził Zdzisław Kazimierczuk – „sztandar należy wyprowadzić”.

SpisałaIrena Adamczuk

Spotkanie dziewiąte(Wilga, 22. – 24. IX. 2006 r.)

Miało być szczególnie uroczyste, wypadało bowiem w pięćdziesiątą rocznicę ukończenia naszych studiów. Rozważano nawet czy nie powinno być ostatnim,

Page 204: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

203

bo i zdrowie już nie to i garstka ostatnich „kombatantów” bezlitośnie topnie-je… W początkach roku 2006 pożegnaliśmy Hanię Żurek i Hanię Wodnicką.

Z trudem namówiony Komitet Organizacyjny (Małgorzata Pająk, Marek Szymański, Władek Sobecki, Klemens Ptach i oczywiście honorowy prezes – Janek Budkiewicz) wykazał jednak młodzieńczy hart ducha, nie poddał się nastrojom defetystycznym i skoncentrował wysiłek na tym, aby było rzeczywiście godnie i podniośle. Szkoda, że z przyczyn obiektywnych nie udało się zorganizować spotkania na Wydziale Dziennikarskim z młodszymi o 50 lat kolegami.

Nadzwyczajnie jednak udała się pierwsza część imprezy – spotkanie z Ryszardem Kapuścińskim, które odbyło się w sali konferencyjnej Federacji Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki przy ul. Lwowskiej 13, w pierwszym dniu Zjazdu – 22 września 2006 r. Przy walnym udziale „mistrza reportażu” dokonano porównania dziennikarstwa z lat naszej młodości z dzien-nikarstwem dzisiejszym.

Zaskakująca była konkluzja Ryszarda Kapuścińskiego, że współczesne dziennikarstwo niewiele różni się od tego z czasów towarzysza Łukaszewicza. Media zrobiły się podobne do siebie, nastąpiła centralizacja informacji w skali światowej, narzucona przez wielkie korporacje. Czy ogląda się dziennik tele-wizyjny w Nowym Jorku czy w New Delhi, jest to w zasadzie ten sam dziennik, z tym samym serwisem, tym samym komentarzem. Wspaniały skok techno-logiczny w zapisie i przekazie informacji nie posłużył wzbogacaniu wiedzy o świecie, a przyczynił się do ogromnego zubożenia informacji.

Ulega likwidacji to, co było kiedyś ambicją wielkich tytułów, zespołów redakcyjnych, wydawców – mieć własną korespondencję z miejsca wydarzeń. Dziś kupuje się nagranie lokalnego dziennikarza, a wielkie sieci natychmiast sprzedają materiał na całą planetę. To obniża koszty i właśnie o to chodzi. Wielkie sieci nie konkurują ze sobą bogactwem informacji, a obniżką kosztów własnych.

Zmienił się bardzo sam zawód dziennikarza. Indywidualność, osobiste zdolności, umiejętność dotarcia do źródeł – coraz mniej się liczą. Normą nie są kontakty z ludźmi, a umiejętność przetwarzania informacji z Internetu.

Po trzech godzinach spotkania i pasjonującej dyskusji z Ryszardem Kapuścińskim (jednej z ostatnich w jego życiu) kawalkada samochodów (nie-stety też coraz starszych), z dziesięcioosobowym „busikiem” na czele, ruszyła z Lwowskiej do Wilgi. Wieczorny program przewidywał tylko jedną imprezę – „złote gody” trzech par małżeńskich, które stanęły na ślubnym kobiercu w czasie studiów i dochowały sobie wierności aż do dziś. Nasi czcigodni Jubilaci to: Hania i Stefan Grzegorczykowie, Wala i Stasio Kostrzewowie oraz Hania

Page 205: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

204

i Gucio Mroczkowscy. Nim strzeliły korki od szampana Jubilaci byli dowcipnie przepytywani przez Małgosię Pająk i Władka Sobeckiego: „jak to się zaczęło”, „kiedy przeszli zwycięsko pierwszy kryzys” itp. W nagrodę za szczere ujawnienie niektórych tajemnic alkowy, Jubilatów szczodrze obsypano prezentami i nie żałowano gardeł przy odśpiewywaniu „sto lat”.

Z kronikarskiego obowiązku wypada dodać, że niektórzy rozwodnicy łasili się do Jubilatów w kwestii „ogrzania się przy ich ogniskach domowych”, proponując „trójkąty”, a nawet „kwadraty” na czas do następnego jubileuszu. Jubilaci taktownie odpowiadali, że rozpatrzą propozycje. Obawiam się jednak, że kto nie umiał dmuchać we własne ognisko domowe, ten nie ma kwalifikacji na westalkę bądź „westala” przy cudzym.

Drugi i trzeci dzień spotkania zdominowała wielka polityka. Nasz dziewiąty Zjazd zbiegł się w czasie z burzliwą dyskusją w Sejmie i prasie na temat lustracji dziennikarzy. Temat jak bumerang. Modny już w ro-ku 2000, stąd też pierwsze tomy wspomnień zatytułowaliśmy „Grzeszni – niezlustrowani”, ponownie odżył podczas publikacji tzw. Listy Wildste-ina. Teraz politycy koalicji rządzącej postanowili przeforsować ustawę o przymusowej lustracji wszystkich dziennikarzy. To nas postawiło w kłopotliwej sytuacji. Większość jest na emeryturze, nie mamy redakcji, które by nas zlustro-wały. Walcząc o konstytucyjną równość wobec prawa, postanowiliśmy zlustrować się sami. I właśnie autolustracji poświęciliśmy sobotę i pół niedzieli. Tyle tylko, że inaczej niż w projekcie ustawy, ustaliliśmy że autolustracja jest dobrowolna.

Ku zdumieniu organizatorów, chętnych było więcej, niż czasu na ich wysłuchanie. Autolustracji poddali się: Marek Szymański (wraz z synem – też dziennikarzem), Małgosia Pająk, Władek Sobecki, Nathan Gurfinkel (cudem wrócony na Ojczyzny łono), Irena Adamczuk, Jurek Model, Zdzisiek Kazimier-czuk, Jadwiga Skowrońska i Janek Budkiewicz. Wszystkie „zeznania” zostały nagrane lub spisane, aby nie sprawiać kłopotu historykom z IPN-u. Mamy ambitny plan, aby je opublikować w kolejnym wydaniu wspomnień. To może być ciekawa lektura.

Nie doszło do podjęcia decyzji, aby „wyprowadzić sztandar” i przestać się spotykać. Wszystkie okrągłe rocznice już wprawdzie za nami, ale póki mamy sobie jeszcze coś do powiedzenia, spotkania mają sens. „Dopóki jeszcze w oczach blask, dopóki się splatają ręce...” Do zobaczenia za rok.

SpisałZdzisław Kazimierczuk

Page 206: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Post scriptum. Niestety, następnego ani kolejnych zjazdów już nie było. „Zjazdy” zastąpiły „posiedzenia plenarne”, odbywające się pod gościnnym dachem siedziby Federacji Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki, którą od 30 lat kieruje nasz Honorowy Prezes – Janek Budkiewicz. Były to przeważnie spotkania „świąteczno – noworoczne”, organizowane w coraz mniejszym (niestety) gronie kilkunastu Koleżanek i Kolegów, mieszkających w Warszawie. Na krótko – na dwie, trzy godziny. Ale dobre i to…

Zdążyliśmy jeszcze zebrać materiały do trzeciego tomu „Grzesznych – niezlustrowanych”. Może niebawem książkę wydamy i roześlemy. Ze wza-jemnych kontaktów nie zrezygnujemy. „Dopóki jeszcze w oczach blask, dopóki się splatają ręce...”

Page 207: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III
Page 208: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

DSS

czyli wspomnienia o

„Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej”

Page 209: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

208

DSS… DSS… DSS…

Niełatwo jest ożywić przeszłość sprzed pięćdziesięciu laty, gdy nie wspiera jej bogate w dokumenty archiwum, a źródłem wiedzy o tych czasach jest tylko ludzka, ulotna pamięć.

„Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna” powstała na Wydziale Dzienni-karskim Uniwersytetu Warszawskiego (rocznik 1952 – 1956) z inicjatywy kilku zapaleńców, którzy potrafili zachęcić grupę osób do stworzenia studenckiego kabaretu.

Niestety, choć powstawał program za programem, nikomu nie przycho-dziło do głowy, aby rejestrować daty premier i spektakli, gromadzić teksty, nagrywać piosenki i melodie, fotografować sceny i dekoracje.

Nikt nie wiązał swoich występów w DSS-ie z przyszłym życiem zawodo-wym. Prawie nikt – bo jednak kilka osób: Marian Kubera, Agnieszka Osiecka, Wojciech Solarz – znalazło się w słynnym „Studenckim Teatrze Satyryków” (STS-ie) i teatr stał się sensem ich życia na ładne parę lat.

Dla większości zespołu DSS-u chwile, rozpoczynające się piosenką:

„Szanowna płci brzydka i śliczna – na śmiech was zaprasza do łezDziennikarska Spółdzielnia Satyryczna, DSS, DSS, DSS!”

były wesołą zabawą i przygodą intelektualną. Po prostu barwnym epizodem studenckiego życia, który warto po latach powspominać.

Hanna Żurek-GrześkowiakWarszawa 2005 r.

Page 210: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

209

Osobowości

„Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej”:

Ami Borowska, Jan Budkiewicz, Jerzy Dąbrowski,

Janusz Gazda, Hanna Kania,

Zdzisław Kazimierczuk, Maria Koszel,

Lena Kozłowska, Marian Kubera,

Zbigniew Lesiewski, Andrzej Lewandowski,

Roman Lipnicki, Szczęsna Milli,

Andrzej Nowaliński, Agnieszka Osiecka,

Wiesław Paduch, Jerzy Porębski,

Czesław Rojek II, Zbigniew Smarzewski,

Władysław Sobecki, Wojciech Solarz,

Elżbieta Szczepańska, Stanisław Wiechno,

Henryka Witkowska, Edward Wróbel,

Marzena Zielińska, Hanna Żurek.

(Z programu „ Rakietą przez świat” – 10.X.1956 r. – premiera w Domu Dziennikarza SDP przy ul. Foksal w Warszawie. Ponadto uczestniczyli gościnnie: Krystyna Mikołajewicz, Andrzej Wasilewski i zespół „Caro”).

Page 211: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

210

Jan Budkiewicz

„Jacyśmy byli?”

Oceniając wydarzenia od strony dialektyczno-logistycznej – studen-cka Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna (DSS) musiała powstać. Była bowiem naturalnym finałem okoliczności i faktów, które rozpoczęły się na I roku studiów.

Przed jesiennymi wyborami do Sejmu w 1952 r. utworzono na Wydziale Społeczno-Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, którego sekcją było dziennikarstwo - kilka grup agitacyjno-artystycznych. Moja grupa jeździła po mazowieckich wsiach i miasteczkach. Występowaliśmy w świetlicach, szkołach i domach kultury. Warunki były prymitywne, dojazdy fatalne, błoto, deszcz i zimno dawały się we znaki, ale mieliśmy 18-20 lat i wierzyliśmy, że nasz zapał i talenty mogą być ludziom potrzebne.

Istniejące nieufności przełamywaliśmy szczerością i bezpośrednim kon-taktem, które ocieplały chłody psychiczne i zimno fizyczne.

Coś się w oku kręciNa wędrówkę umówiliśmy się po egzaminach kończących rok akademicki

1952/53. Wybraliśmy Ziemię Świętokrzyską, bo to kraina owiana tajemniczymi opowieściami, kraina pamiątkowych miejsc, no i dobre, centralne położenie.

Wędrowaliśmy przez dwanaście dni i czasu na rozmowy było wiele. Na stacji w Skarżysku Kamiennej, z awizowanej ósemki zjawiły się cztery oso-by: Agnieszka Osiecka, Ala … z roku wyżej, (nazwiska nie pamiętam), moja ówczesna sympatia Stefa Porbadnik – studentka III roku historii sztuki na Uniwersytecie w Poznaniu i ja – rodzynek rodzaju męskiego.

Historia – dawna i najnowsza – była naszym przewodnikiem. W Kiel-cach poznaliśmy dwóch braci, autentycznych hrabiów, wywłaszczonych przez władzę ludową z całego – dosłownie – majątku. W Chęcinach czarowały ruiny średniowiecznego zamku i klasztor, w którym udzielono nam gościny. W Szew-cach, w domku otoczonym pięknymi malwami, przyjmowała emerytowana nauczycielka. Użyczyła dziewczynom małżeńskiej sypialni i przez cały wie-czór, przy lampie naftowej (elektryczności nie było) opowiadała przypowieści i legendy świętokrzyskie.

W Oblęgorku pokłoniliśmy się Sienkiewiczowi, aby po przejściu Puszczy Jodłowej wspinać się na Święty Krzyż, gdzie w klasztornych murach było przed

Page 212: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

211

laty więzienie. Po drodze poznaliśmy jeszcze wieś Wilki. W starej, prymitywnej chacie, po wejściu do środka nasze łydki „oblepiły” pchły. Dziesiątki, a może setki pcheł.

Przemierzanie każdego dnia kilkunastu kilometrów po bezdrożach i la-sach, pozwalało docenić gościnność jakiej doznawaliśmy. Nikt nie wziął grosza za przenocowanie, częstowano nas „czym chata bogata”. To była pamiętna lekcja ludzkiej życzliwości.

Właśnie wtedy zastanawialiśmy się, czy na politycznie marksistowskim wydziale, jakim było wówczas dziennikarstwo, wydziale na którym realizm so-cjalistyczny stanowił obowiązującą regułę, warto i można stworzyć np. zespół literacko-muzyczny, własną gazetę czy też inną „formę” wypowiedzi. Cała wędrująca czwórka uważała, że warto. Agnieszka stwierdziła, że po rezygnacji ze studiów na wydziale prawa (zaliczyła tam równolegle rok I), mając więcej czasu, postara się zrobić sceniczną adaptację „Zielonej Gęsi”.

Dwadzieścia cztery zdjęcia 6 x 9, wykonane aparatem Stefy Porbadnik. Lakoniczne podpisy i data: wrzesień 1953 r. Na zdjęciach Agnieszka, Ala, Stefa. Rzadziej ja, bo przeważnie fotografowałem. Coś się w oku kręci…

Czy i jaki związek miał epizod świętokrzyski z DSS? Miał. Dowodził bowiem, że myśli czy pragnienia o czymś, wtedy nieokreślonym, kiełkowały i w części zostały spełnione.

„Zgaduj – Zgadula”Zwycięstwo w „Zgaduj - Zgaduli” nad polonistyką, z której rok wcześ-

niej wyrósł Studencki Teatr Satyryków, przyspieszyło oficjalny start naszej „Spółdzielni Satyrycznej”. Po kilku tygodniach prób i kontrolnych występów w Ośrodku Szkolenia Dziennikarskiego przy ul. Krochmalnej postanowiliśmy uczestniczyć w Warszawskim Przeglądzie Studenckich Teatrów Satyrycznych (zajęliśmy w nim I miejsce – równorzędne z STS-em).

Aby w przeglądzie wystąpić, musieliśmy dostać zgodę organizatora – czyli Zrzeszenia Studentów Polskich oraz stosowny „wpis” w Radzie Uczelnianej ZSP.

Ciekawie brzmi dzisiaj, (odtworzony z pamięci) przebieg rozmowy, po której staliśmy się oficjalnym reprezentantem Uniwersytetu Warszawskiego. Jako ZSP-owski organizator roku (była taka funkcja) – z kolegą z grupy – Ed-kiem Wróblem i zaprzyjaźnionym szefem chóru Uniwersyteckiego, Staszkiem Młynarczykiem - udałem się do siedziby Rady Uczelnianej ZSP.

Po zreferowaniu sprawy jeden z działaczy – decydentów – zapytał: – „Wszystko ładnie, ale czy Wasz program jest odpowiedzialny?”

Page 213: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

212

Edek Wróbel odpalił:– Czy sądzicie kolego, że na Wydziale Dziennikarskim mógłby powstać

program nieodpowiedzialny ?A Staszek dodał:– „Oni nawet mają piosenki francuskiego komunisty”.– „Komunisty ?” - zdziwił się działacz.– Chyba słyszeliście o Yves Montandzie, który jest wybitnym członkiem

Francuskiej Partii Komunistycznej, – dopowiedziałem prowokacyjnie.Pytań więcej nie było.Do dzisiaj nie wiem co zadowoliło pytających:

a) wydział, który reprezentowaliśmy ?b) członkostwo Yves Montanda w FPK ?c) czy obecność matkującego nam Staszka Młynarczyka, cieszącego się u władz uczelni dużym zaufaniem ?

A może było to rutynowe pytanie, które zadane być musiało ?

Kilka lat później.Yves Montand koncertował w Sali Kongresowej. Przy tej okazji miał

otrzymać legitymację honorowego członka DKF „Po prostu – Zygzakiem”.Spotkanie i wręczenie legitymacji odbyło się w apartamencie hotelu

Bristol. Po części oficjalnej, w rozmowie przy lampce koniaku powiedziałem:– Muszę państwu powiedzieć, że w latach 1955-56, na moim roku studiów,

działał kabaret pod nazwą „Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna”. W programie mieliśmy także utwory, które Pan śpiewa. Mam nadzieję, że nie uzna Pan tego faktu za muzyczne kidnaperstwo ?

Po przetłumaczeniu tych słów przez aktorkę i poliglotkę Krysię Sty-pułkowską, francuscy goście roześmiali się, a Yves Montand zapytał:

– A co śpiewaliście? – „Dis- moi Jo” i „Les feuilles mortes”, – „Cenię i lubię bardzo Preverta, Crolla i Kosmę” stwierdził Montand.Wtedy Simone Signoret szepnęła coś mężowi na ucho, wstała i po chwili

przyniosła z drugiego pokoju dwa albumy. – „Monsieur Jean” – powiedział Montand – „Cieszę się, że to, co śpiewam,

polubiliście i uznaliście za warte promocji”. I po pauzie dodał:– „Był Pan wczoraj na moim koncercie. Z tego wnoszę, że nadal ceni te

piosenki i ich wykonawcę. Proszę więc przyjąć od żony i ode mnie prezent, album z nagraniami recitalu w teatrze I’Etoile i płytę z piosenkami starofrancuskimi.

Page 214: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

213

Wśród nagrań są utwory, które wykonywaliście w swoim kabarecie”. Wręczył mi płyty, a Simone Signoret przypieczętowała akt darowizny

wcale nie zdawkowym pocałunkiem Płyty mam do dzisiaj, ale pocałunek pa-miętam lepiej!

W 1994 roku, będąc z córką w Paryżu, zaprowadziłem ją na cmentarz Pere-Lachaise. Złożyliśmy kwiaty na grobach Fryderyka Chopina, Edith Piaf oraz wspólnej mogile Simone Signoret i Yves Montanda.

Od kotłów piaskowania do swobody twórczejCzas był szczególny – lipiec 1956 r. Na obóz wojskowy do Drawska

Pomorskiego dotarliśmy zaraz po proteście poznańskim, którego dramatyzm utkwił w każdym z nas.

W dniu przyjazdu na poligon, po „wejściu” w mundury i obiedzie z rzu-canymi po stołach śledziami, podczas odprawy plutonu kapral zakomunikował:

– „Jest do wykonania zadanie specjalne. Nocne porządki w kuchni. Jutro zwolnienie z ćwiczeń. Ochotnicy wystąp”.

Zrobiłem krok do przodu… i zostałem dowódcą drużyny do „zadań specjalnych”. Wystąpili i inni. Drużyna liczyła 1 + 9.

Ochotnicza noc dała nam solidnie w kość, a następny dzień – lepiej nie mówić. Noc, bo kotły, blaszane miski i aluminiowe sztućce czyszczone piaskiem,

brudu się nie pozbywały, a czystość posadzek kuchennych, kaprala nie chciały zadowolić. Aż do świtu.

Dzień, bo w cholernym skwarze – w maskach przeciwgazowych, z pełnym obciążeniem, pogoniono nas po poligonowych bezdrożach. Pogoniono, nie ba-cząc na przepracowaną noc, która miała być glejtem do dziennego odpoczynku. Daliśmy się nabrać, co najbardziej nas ubodło.

Rozmowy o tym co dalej, zaczęły się w miejscu szczególnym – „tam gdzie i król piechotą chodzi” – czyli w obozowej latrynie.

Siedząc w kucki nad kloacznym dołem, szukaliśmy sposobu na rewanż za wpuszczenie nas w „kuchnię”. Jak to w latrynie, rozmowy były intymne i bez zbędnych świadków. Irytacja d… ściskała, ale praca myślowa była racjonalna. Powołać zespół artystyczny, tylko jak wydębić zgodę? I to szybko! Zaciągając się dymem przydziałowych „Sportów” (w latrynie wolno było palić) zaakcep-towaliśmy z Edkiem Wróblem i Jurkiem Nowakowskim pomysł, żeby do arty-stycznej inicjatywy przekonać Jerzego Zasadę – II sekretarza PZPR na UW, który choć był studentem, reprezentował władzę uczelni i był partnerem dla wojskowej wierchuszki.

Page 215: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Filozoficzno-ideowa myśl została wykonana niezwłocznie. Odbyliśmy rozmowę z towarzyszem sekretarzem, po której Zasada stał się orędownikiem „szczególnej misji uniwersyteckiej kompanii szkoleniowej”. Rezultatem orę-downictwa była zgoda WŁAŚCIWEGO dowództwa na powołanie Zespołu Artystycznego.

Kompletując wykonawców zaczęliśmy próby. Ostatecznie na poligonowych estradach występowało 12 podchorążych reprezentujących głównie zespół DSS-u.

Podporą przedsięwzięcia stał się Jurek Nowakowski z anglistyki, który miał gitarę.

Rekwizytami były mundury, maski przeciwgazowe i mikrofon - sztuk jeden. W repertuarze mieliśmy piosenki DSS-u, a także „Kalinkę” i pieśń Stanisława Moniuszki „O matko moja”. Wykonywaliśmy niezawodne teksty mistrzów - Ildefonsa Gałczyńskiego, Juliana Tuwima oraz naszego kolegi Czesława Rojka. Towarzyszył nam rymujący na miejscu dozwolone aktualności Andrzej Wasilewski.

Występy jakie były takie były, ale po ich zakończeniu „artystów” zaprasza-no na wcale nieregulaminowe poczęstunki. Raz się zdarzyło, że na zaprawiony miodem spirytus, poligonowej oczywiście produkcji.

Łącznie daliśmy około 10 występów, wspartych licznymi próbami, co pozwoliło uniknąć wielu bezsensownych ćwiczeń i musztr. Uzyskaliśmy też mołojecką sławę no i swojego rodzaju zadośćuczynienie, za noc czyszczenia kuchennych brudów.

Poligonowy „bastard” - DSS żył trzy tygodnie i umarł śmiercią naturalną w dniu zakończenia poligonowych ćwiczeń.

Żywot Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej zakończył się 10. X. 1956r., tuż przed słynnym Październikowym VIII plenum KC PZPR.

Niczego nie przeceniając, wiem, że DSS była nie tylko przygodą i spełnie-niem ambicji, ale szansą odkrywania emocji i wartości powszechnie niedostępnych.

Page 216: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

215

Marian Kubera

To był taki uśmiechnięty moment...

Moja droga do DSS-u Nie bardzo sobie przypominam i nie potrafię po tylu latach skojarzyć

pewnych faktów. Na przykład, dlaczego w pewnym momencie z DSS-u ode-szli ludzie, którzy ten teatrzyk zakładali? Andrzej Lewandowski, Zbyszek Smarzewski, Jurek Dąbrowski... Bo przecież był to, jak pamiętam, trzon tego zespołu, który przygotowywał dwa pierwsze przedstawienia. To pierwsze miało swą premierę w sali Ośrodka Szkolenia Dziennikarskiego na Krochmalnej, drugie – chyba w jednej z sal wykładowych na Wydziale, trzecie w którym sam „maczałem palce” przygotowywaliśmy już bez udziału tej trójki.

Ale wróćmy do tego, jak się w DSS-ie znalazłem. Nie będę tu opisy-wał zamierzchłych czasów, w których „sceniczne ostrogi” zdobywałem na szkolnych uroczystościach i prywatnych uczniowskich wieczorach towarzy-skich. A na Wydziale Dziennikarskim zaczęło się to od naszych niedzielnych wyjazdów na wieś, które to wyjazdy miały być niekłamanym dowodem więzi łączących socjalistycznego studenta z niezupełnie socjalistycznym, ale za to pracującym chłopem.

Pamiętam jeden z takich wyjazdów w okolice Wyszkowa. Trzeba tu dodać, że tę okolicę ukochała sobie zalewać na przedwiośniu jedna z polskich rzek. No i tym razem też tak było. Wiezieni ciężarówką, w potwornym zimnie, pod nadzorem towarzyszki asystentki Flak, dotarliśmy gdzieś na zalane Bugiem tereny i mieliśmy dojść do wsi widocznej za bardzo rozległą łąką, która teraz była bardzo rozległą taflą wody. A jednak było w tym coś emocjonującego... Dźwigaliśmy na plecach worki pełne książek, brnęliśmy w wodzie po kolana, by dotrzeć wreszcie do zabudowań i by te worki wypchane literaturą spod znaku Orzeszkowej, Kraszewskiego, Gorkiego i Katajewa, wspartą propagandowymi broszurami, przekazać wreszcie chłopom. A oni nie byli tym specjalnie zainte-resowani, upatrując w nas raczej nie popularyzatorów słowa pisanego, a wysłan-ników urzędu bezpieczeństwa, a w najlepszym razie innego miejskiego urzędu, co też im się najlepiej nie kojarzyło. No i trzeba było próbować zyskać ich sympatie...

Improwizowaliśmy więc występy artystyczne. Ja grałem na organkach, Edek Wróbel śpiewał modną wtedy piosenkę ze słowami Gałczyńskiego „Na Żoliborzu są ulice takie śliczne”. My wychodziliśmy ze skóry, żeby wykrzesać ze słuchających choć cień aprobaty, czy zainteresowania, a chłopi mieli miny nad wyraz obojętne,

Page 217: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

216

albo raczej pełne cierpliwej wyrozumiałości. I tę atmosferę i obraz naszych „arty-stycznych” produkcji znakomicie wykorzystał później Edek w skeczu - parodii tych występów. Skecz znalazł się w ostatnim programie DSS-u. No i zgodnie z nieod-ległą rzeczywistością, ja ten skecz wykonywałem, grałem w nim na organkach, podśpiewywałem, przeplatając to dość mocno bezsensownymi próbami dialogu ze słuchającymi chłopami.

Równolegle z DSS-em działał też na Wydziale skromny teatrzyk spod znaku Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, prezentujący wyłącznie jego twórczość, a właściwie tylko skromny wycinek tej twórczości opatrzony mianem „Zielonej Gę-si”. Taką też nazwę nosił sam kabarecik. Jego narodziny były inicjatywą Agnieszki Osieckiej niesłychanie w poezji mistrza Ildefonsa rozkochanej. A że nie była w tym uczuciu odosobniona, nic więc dziwnego, że skupiła wokół siebie gromadkę wprawdzie niezbyt liczną, ale równie jak i ona, rozczytaną w tomikach poety. A wiec – Agnieszka Osiecka, Andrzej Wysiński, Stanisław Więckowski, Zdzisław Kazimier-czuk, Marita Koszel, Hanka Żurek no i niżej podpisany.

Wystawialiśmy takie półprywatne przedstawienia. Czasem na wieczorkach studenckich, czasem na prywatnych spotkaniach. Ale niedługo to trwało, bo już wkrótce Agnieszka, Hanka i ja przeszliśmy do DSS-u , który stwarzał o wiele większe możliwości działania, niż skromniutki teatrzyk obliczony raczej na towa-rzyskie spotkania, nie zaś na spotkania z publicznością.

Niewiele jednak czasu upłynęło, a zespół DSS-u też zaczął się kurczyć. Agnieszka Osiecka i Wojtek Solarz przeszli do nowo powstałego Studenckiego Teatru Satyryków, który już pierwszym swoim przedstawieniem narobił wrzawy i to nie tyle w studenckich kręgach, co w prasowych recenzjach, działaniach cenzury i opiniach ówczesnych prominentów politycznych. Ale wróćmy do DSS-u. Została nas w nim dość mocno osłabiona grupa, jednak na tyle uparta, że postanowiliśmy naszej działalności nie kończyć.

W reżyserii kolejnego przedstawienia pomagała mi Ami Borowska, pisali teksty: Hanka Żurek i Edek Wróbel, a ponieważ nie mieliśmy wśród nas nikogo grającego na fortepianie, czyli akompaniatora, ściągnęliśmy do zespołu młode dziewczę ze szkoły muzycznej Elę Szczepańską. Spektakl wystawiliśmy w sali kina przy ul. Mazowieckiej i to było ostatnie „tchnienie” DSS-u. Nie mieliśmy pieniędzy na minimalne choćby dekoracje, a i chęci na kontynuowanie tego przedsięwzięcia brakowało, podobnie jak i wsparcia ze strony władz Wydziału. Na dodatek zbliżało się zakończenie studiów, trzeba było myśleć o pisaniu prac ma-gisterskich. Jeśli zaś o mnie chodzi, to i ja wkrótce za namową Jarka Abramowa też się przeniosłem do STS-u.

Page 218: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

217

Pisząc ten tekst przypomniałem sobie, że w DSS-ie występowałem też wcześniej w 1955 roku w programie „Sto lat”, w roli wykonawcy francuskich piosenek. Wtedy to Jasio Budkiewicz wspaniałym barytonem śpiewał m.in.: „Chodzi, chodzi baj po ścianie...” A ja szkolną francuszczyzną, jeśli o wymowę chodzi, śpiewałem piosenkę „Dis moi Jo” i drugą o panience na huśtawce. A skąd te piosenki? Chyba rok wcześniej scenograf Jan Banucha przywiózł Agnieszce Osieckiej prosto z Paryża płyty z piosenkami Yves Montanda. Ogromnie nas urzekły, była to absolutna nowość, wręcz odkrycie! No i nie sposób było tego nie wykorzystać w programie.

Czym był dla mnie DSS?W tamtym okresie, w czasie studiów, DSS - był to taki... powiedziałbym

uśmiechnięty moment. Podczas naszych studiów, zwłaszcza w latach 1952-1954, żyliśmy w szarej, monotonnej atmosferze, by nie wspomnieć o politycznych rygorach, naciskach i ograniczeniach. I raptem okazało się, że dzięki DSS-owi można się śmiać, śmiać z pewnych rzeczy, przedstawiać je w krzywym zwierciadle, ironizować na ich temat. Wprawdzie też w bardzo ograniczonym stopniu, ale jeszcze dwa lata, rok wcześniej było to nie do pomyślenia. To było jak głęboki oddech wzięty po wyjściu z dusznego pomieszczenia na otwartą przestrzeń. I tak rodziły się w środowiskach studenckich całego kraju kabarety i teatrzyki studenckie: warszawski STS, gdański „Bim Bom”, łódzki „Pstrąg”, wrocławski „Kalambur”.

Kiedy już pracowałem w studenckim tygodniku „Od Nowa”, penetrowałem różne środowiska studenckie pod kątem kulturalnych inicjatyw. Co, gdzie i kiedy się narodziło - kluby, teatry, zespoły muzyczne itp. I okazało się, że DSS był w skali całego kraju pierwszym takim przedsięwzięciem. Może nie najefektowniejszym, może mało znanym, ale jednak pierwszym. Choć o to, kto był pierwszy, toczył się cichy spór między DSS-em, a STS-em. Zresztą ten ostatni miał nad nami niezaprzeczalną przewagę. Znakomite pióra Andrzeja Jareckiego, Jarosława Abramowa, Agnieszki Osieckiej, Witolda Dąbrowskiego, muzyka Marka Lusztiga, Edwarda Pałłasza - to wszystko stanowiło, że STS stał się wkrótce sceną bardzo popularną, a tej popularności mogły mu tylko pozazdrościć profesjonalne kabarety i estradowe przedsięwzięcia. Co też zresztą, stało się faktem.

Jeszcze raz wrócę do DSS-u. Jego doświadczenia zaowocowały wkrótce po skończeniu studiów, które to w tamtych czasach wieńczył obóz wojskowy. Wbito nas w żołnierski przyodziewek i wysłano na pomorski poligon. I tam wpadliśmy z Jurkiem Porębskim na pomysł zorganizowania zespołu artystycznego. Zespół nie miał żadnej nazwy, w rodzaju „Żołnierska fala”, ale było w nim coś z fali, która nas

Page 219: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

wymywała skutecznie z różnych najbardziej uciążliwych zajęć. Trzeba było przecież przeprowadzać wielogodzinne próby, pisać teksty, organizować twórcze narady.

Zaspakajaliśmy w efekcie artystyczne potrzeby okolicznych jednostek, a tych potrzeb było wiele, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów rozcią-gały się same poligony. Obywatel dowódca pułku był z nas niezmiernie dumny. My z siebie też, bo w ten sposób unikaliśmy wielu doświadczeń obozowe-go żywota. Jak trzeba było „obsłużyć” jakąś wojskową, czy „ogólno cywilną” uroczystość, natychmiast znajdował się środek lokomocji, czyli ciężarówka, ładowali-śmy na nią wszystkie manele i ruszaliśmy w drogę. W programie były też DSS-owskie piosenki i chyba dość niecodziennie to wyglądało, gdy Kubera w okularkach śpiewał francuskie piosenki, mając za widzów zmęczoną poligonowym życiem i ćwiczeniami żołnierską masę. Zachowało się z tego okresu kilka zdjęć. Na jednym z nich stoimy z Jurkiem Porębskim. Pochyleni do mikrofonu, z otwartymi ustami śpiewamy „Martwe liście” francuskiego mistrza piosenki, Yves Montanda.

I na koniec jeszcze jedno wspomnienie związane z DSS-em. Gdzieś w połowie lat 70. XX w. realizowałem film o góralach Czadeckich. W XIX wieku, w poszukiwaniu pracy, ziemi i chleba wywędrowali z okolic Czadcy (dziś w Słowacji) do ówczesnej Besarabii, czyli dzisiejszej Rumunii. Zachowali swoją kulturę i język, który był mie-szaniną staropolszczyzny i gwary góralskiej. Część z nich po roku 1945 przyjechała do Polski i osiedliła się w jednej ze wsi na południe od Zielonej Góry. Miejscowa nauczycielka, taki „guru” tutejszej społeczności, zaczęła mi się w pewnym momencie bacznie przyglądać i powiedziała: – „Ja pana skądś znam..” – Chyba widzimy się po raz pierwszy – odparłem. – A gdzie Pani studiowała? – „W Warszawie, w latach 50-tych... – Aaaa, już wiem. Pan studiował „dziennikarkę” i występował w takim studenckim teatrzyku! Jak on się nazywał...? Chyba DSS? Prawda?”

Prawda!

Page 220: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

219

Andrzej Lewandowski

Komedianci(Wspomnienie z zastrzeżeniami)

Zgodnie ze złą, ale powszechnie stosowaną tradycją, najpierw będą zastrzeżenia:

Po pierwsze – lata mogły poważnie zamulić pamięć. Tyle się przecież przeżyło i tyle widziało, a głowa już nie ta...

Dlatego wspominani jako główni bohaterowie, faktycznie mogą się oka-zać albo pomówieni, albo sukces będzie im niesłusznie przypisany. Niektóre przytoczone obrazki mogą się rzeczywiście okazać odbiciem realiów, ale mogą też być przez innych zapamiętane wyłącznie jako anegdota; i możliwe, że tak rzeczywiście było. Lata niosą prawo do zacierania się konturów. Rysunki nawet, jeśli w pamięci zostały ostre, mogły przybrać odcień żółci. Nie ze złości, lecz dlatego, że jeśli papier żółknie, dlaczego ludzka pamięć ma być tego przywi-leju pozbawiona? Żeby jednak możliwie wielu niedokładności i niedomówień uniknąć, tym razem czasem będę operował inicjałami. Kto zechce szyfr złamać, przyjdzie mu łatwo; kto uzna, że nie o niego chodzi – Pan z nim...

Po drugie – z góry odetnę się od tezy, że tzw. życie kulturalne dlatego tak przyciągało adeptów Wydziału Dziennikarskiego, bo „reszta” była piekielnie „polityczna”, a kultura ( i może jeszcze sport w AZS) to coś ponad podziałami, jak to dziś modnie tzw. klasa polityczna mawia. Więc młódź się tam garnęła w ramach milczącego, ale jednak protestu wobec upolitycznienia studiów, wy-magań i w ogóle świata. Prawdę mówiąc, nawet z lokalu AZS pamiętam portret pana z wąsami, jak zapewne w międzywojniu innego pana też z wąsami, albo dostojnie siwego, przepasanego szarfą. I nie w imię polityki, lecz obyczaju.

Fakt – bywały tzw. przeglądy grup i łatwo można było się znaleźć przed komisją dyscyplinarną. Ale nie tylko z powodu braku „poprawności politycznej”, która też bywała zabawnie rozciągliwa. Zdarzało się, że przywąskie nogawki spodni (modne), buty na podwójnej zelówce gumowej, jeszcze lepiej ze „słoniny” (bardzo modne) stawały za zarzut... I co? I – po latach – nic. Najwyżej – signum temporis, znak czasów.

W lustrację historii niech się bawią inni, byle głupot nie traktowali poważ-nie. A że parę koleżanek i kolegów, których zapamiętałem, jako tzw. aktywistów albo przynajmniej zasmuconych, gdy ktoś z wówczas wielkich świat opuścił – z czasem zaczęło głosić, że byli aktywnie „przeciw” i niemal sobą ryzykowali?

Page 221: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

220

Ksiądz K., katecheta w mojej klasie maturalnej, gdy pograliśmy w piłkę i wypili po szklaneczce domowego wina, zwykł mawiać: „Uważajcie chłopcy! W życiu najgroźniejsze bywają przechrzty...” Zrozumiałem z czasem, że nie chodziło mu o ludzi, którzy jasno głoszą, że zmienili poglądy, bo dali się prze-konać, iż tamte były fałszywe, lecz o takich, którzy chcą wmówić, że całe życie byli inni niż byli. Szanuję: „pomyliłem się, byłem naiwny, głupi itp.”, nie szanuję: „mnie przy tym nie było”.

W każdym drzemie artystaMotywów ciągot kulturalnych upatruję więc w pierwszym rzędzie w od-

ruchach naturalnych. Wcześniejsze szczeble zdobywania wiedzy to dla mnie i rówieśników – szkoły, w których recytowanie, śpiewanie chóralne i solowe, popisy teatralne były fragmentami życia w dniu powszednim. Uroczystości, akademie, chóry, głośni goście ze świata wielkiej kultury. Mało zasobna mate-rialnie szkoła starała się dawać wszystkim podstawy do samodzielnej aktywności w życiu kulturalnym. Niezależnie czy była to szkoła w wielkim mieście, czy w powiatowym. Skąd w końcu potem ujawniło się nam tylu, którzy nie tylko chcieli, ale potrafili i mogli publicznie imponować śpiewaniem? Dąbrowski, Budkiewicz, Kubera, Szwaja, Porębski, Witkowska...

Gruntowało, a czasem i wyprzedzało ten nastrój, harcerstwo. Za tzw. „moich czasów” rozśpiewane i sposobiące do indywidualnej samodzielności, przy zachowywaniu zasad „gry zespołowej”. Prawda jest więc taka, że gdy ze szkoły średniej staliśmy się członkami wyższej, mieliśmy już wiele ugruntowa-nych nawyków i kontynuacja jawiła się jako coś naturalnego. Ba, pomnożonego przez przywilej oraz poczucie dorosłości, więc też jakby w innym już tonie. Z liderami, którzy szybko się wyłonili, bądź ujawnili w nowych środowiskach, bo mieli tę żyłkę wcześniej i z sobą na studia przynieśli. No i w spotęgowanej nową jakością życia (najczęściej dużo trudniejszego niż licealne, w tym – ma-terialnie), gromadnego przez cały dzień. Dla wielu także przez większość nocy i niedziel w roku, bo akademik stawał się ich domem.

To ogromnie ważne, zwłaszcza w układzie „dziennikarki”. Przecież były to najpierw dwie, potem jedyna placówka w kraju! Domy rodzinne oddalone o setki kilometrów, dawne środowiska – także. Akademik w pewnym sensie czynił odwzorowanie środowisk kilkunastu miast wojewódzkich, a iluż powiato-wych i wsi? W naturalnej, a przyspieszonej, bo żyło się wtedy szybko, integracji nurt kultury – jako popis, zabawa i twórczość – był dobrym katalizatorem. I nie danym z góry, lecz powstałym z natury.

Page 222: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

221

Żeby pomóc, wystarczyło nie przeszkadzać, a nawet, gdy się starał ktoś „dawać baczenie”, i tak przegrywał z młodzieńczą inwencją studentów... I taka to była – w uproszczeniu – geneza. Przynajmniej ja taką widziałem i zapamiętałem. Powiem otwarcie i niektórym na złość – wdzięcznie. Bo zawsze ceniłem i nadal mam zamiar to czynić, poczucie humoru, umiejętność krytycznego obejrzenia świata i błyskawiczną reakcję w tym duchu. A to też było charakterystyczne dla studenckiego środowiska wspominanych czasów.

Z głowy, ale nie z niczegoGłowy musiały być ·niezłe, nawyki wyrobione, umiejętność kojarzenia

i puentowania godne zazdrości. Pamięta płeć brzydka, jak wyjeżdżaliśmy na obóz wojskowy? Żegnał nas szef Studium Wojskowego płk Sznepf. Co skandowano z wagonów? „Nas nie cieszy Karpacz żaden, chcemy wczasów w Sznepfenbaden”. A ON salutował okrzyk. A kiedy na poligonie ćwiczono natarcie na Łobez, co wrzeszczała brać studencka”? ŁOBEZWŁADNIAĆ!

Zresztą i część obozowych wspomnień ma w pamięci – to na marginesie – charakter jakby kabaretu. Sierżant szef do studentów: „ Mają do was przyje-chać te wasze dziekany, czy prałaty... Ja was nie będę ganiał, ja nie będę na was wrzeszczał, ja was samą dobrocią zaj...” Albo studencki raport na pytanie wyso-kiego przełożonego o stan zdrowia, podczas zebrania żołnierskiego: „Melduję, że zagoił się czyrak numer jeden, natomiast zaczyna się formować czyrak numer dwa!” Inne przypomnienia umiejętności puentowania sytuacji „w biegu”, bez pomocy komputera, bo wtedy nikt z nas nawet nie pomyślał, że coś takiego będzie. Z głowy, ale nie „ z niczego” – jak w dowcipie.

Wyprzedzę kalendarz. Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna. Przed konkursem były próby,

a próby – wtedy, gdy sala wolna. A tu dyscyplina studiów – obecność na wy-kładzie – święty obowiązek studenta. Prof. Roman Karst był wyrozumiały. Podobno powiedział, że jeśli go przeprosimy za nieobecności na wykładach, ominie nas komisja dyscyplinarna. Więc przeprosiliśmy. Chyba wedle pomysłu Agi O., choć głowy nie dam. Gdy profesor wykładał, stanęła w drzwiach grupka „komediantów” i idąca na ich czele panienka zapytała słodkim głosikiem: – „Czy tu prowadzi wykład pan profesor Roman Karst?”. – „Tak” – odrzekł wykładow-ca – pewnie wzruszony publicznym, jak mniemał, aktem skruchy. – „To my przepraszamy” – nadal słodko powiedziała panienka. I grupka zamknęła drzwi oraz popędziła na próbę.

Page 223: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

222

Dalej. Nie wiem, czy to było w biegu wsadzone do programu „Sto lat”, dopuszczam nawet, iż zdarzyło się to w STS-ie, z którym trochę wtedy konku-rowaliśmy. Chodzi jednak tylko o kolejną ilustrację klimatu w tamtych gronach studenckich oraz o uwielbieniu dla szybkiej, dowcipnej reakcji. Odbyła się premiera Kabaretu „Jeż”. Chyba był znany, na pewno od „a” do „z” profesjonalny – jak to się dziś mówi. Na studenckiej scenie zaraz znalazła się reakcja. Zapowiedź: Recenzja z premiery kabaretu „Jeż”. Dalej tylko jedno słowo: „O jeżu!”...

Dalej: Kiedy DSS miał występ „wyjazdowy” – w „Metalexporcie”, po dobrym przyjęciu odbyło się... jeszcze lepsze. Z wyszynkiem i zakąską. Dla wciąż głodnej i spragnionej braci studenckiej frajda ogromna. Gospodarze też nie byli od tego, żeby za friko pojeść i pogadać. W pewnej chwili jedna z dam zapytała, pewnie żeby okazać zainteresowanie i być grzeczną wobec młodych gości, czy bycie artystą rzeczywiście wymaga szczególnych stosunków. Coś z pytania dosłyszał XY i przełykając natychmiast „dał głos” kontrpytaniem: „Stosunki? W pani wieku?!”

Krochmalna – dla siebie Nie dam głowy, ale zaryzykuję: wśród rozlicznych inicjatyw kulturalnych

pierwszą opatrzę kryptonimem: KROCHMALNA. Może tam był debiut, może pochodna wcześniejszych wyjazdów z programem artystycznym na wieś, może jedno przeplatało się z drugim. Przy Krochmalnej stał budynek, w nim zaś coś, co chyba bardziej było związane ze stanem dziennikarskim, niż z uniwer-sytetem. W każdym razie były tam jakieś spotkania, imprezy, pamiętam jakieś tańce. Nie tylko z koleżankami-studentkami, lecz także z asystentkami. Były młodziutkie, lecz nam – jeszcze młodszym – wydawały się nad wyraz surowymi i dojrzałymi opiekunkami.

Pomnę występ artystyczny. Chyba motorem prac przygotowawczych był Andrzej Nowaliński w skromnym towarzystwie wspominającego owe wydarzenia. Zabijcie mnie, ale prawie nic nie pamiętam! Wiem, że w zespole rewelersów (Jurek Dąbrowski, jedyny z nas, który rzeczywiście potrafił śpiewać, i to pięknie, Stefek Grzegorczyk, Zbyszek Mejer i ja) wykonywaliśmy jakieś piosenki. Musiała być „Kalinka” i coś tam jeszcze. Były monologi. Jeden pisa-liśmy u mnie przez całą noc ze Zbyszkiem Lesiewskim. Było coś o studenckiej miłości; o „przyćmionych światłach i wyznaniach bez słów”.

Chyba był jakiś „alfabet” (forma lubiana po dziś): „coś tam, coś tam – jedź na Bródno, u Kupisa zdać jest trudno”. Może ktoś pamięta więcej, może gdzieś się zachował papier. Była jakaś niby-bajka:

Page 224: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

223

„W pewnym dużym lesie – stąd zresztą daleko,Jak to zwykle jest w bajkach,Za górą, za rzeką– mieszkały zwierzęta.Miały swoją prasę, wydawały dzienniki,Niezłe nawet czasem.Lecz, by podnieść ich poziom– niski im się wydał,Założyły u siebie dziennikarski wydział”.

I znów – pamięć odmawia posłuszeństwa. Ani kto, ani – co dalej. Może ktoś jednak zapamiętał, albo przechował...

Było (chyba) coś o seksie, ściślej – o kłopotach z wymienionym. Z racji... metryki. Na jakąś popularną pop-melodyjkę, m.in. tak:

„... Akty, akty, wszędzie gdzie miałem chęć, bo było się tym malarzem.Dziś maluję poprzez łzy,same martwe natury (akcent na „y”)i pejzaże...

I w odległej jeszcze puencie coś takiego:…coś tam, coś tam, nierealny,po trzydziestce – człowiek wrakseksualny”.

Zaryzykuję raz jeszcze: przypiszę to Cześkowi Rojkowi i Władkowi So-beckiemu.* Dla kolegów nie było ani tematów tabu, ani form niedostępnych! Jakże byliśmy młodzi, że „30-tka” wydawała się starością...

Rojek – niestety – już nie napisze, ale Władek powinien wspomnienia obszer-nie wesprzeć przykładami. Dorobek mieli niebywały. Nie tylko na użytek występów scenicznych, także – dla zabawy – słowami. W klimacie takiej studenckiej zabawy młodych ludzi, gdy nawet, co w słowach może grube, w nastroju „uśmiechnięte”. Jak np. pytanie do kolegi sztucznie pryncypialnego: Wiesz, gdzie d... – ma plecy? I kiedy rozmówca meldował o niewiedzy, klepano go po plecach i padały słowa:

* Dopisek redakcji: „...i pudło Drogi Kolego. Autorem tej ballady jest Zdzisiek Kazimierczuk.”

Page 225: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

224

„O – tu... a głowę ma trochę wyżej...” I pryncypialny zaczynał się miarkować... Albo stosowane jako żart wobec niektórych koleżanek (pewnie import

z dawniejszych jeszcze czasów, ale zapamiętałem jako wydziałowy „wynalazek”): – „ Chciałbym cię mieć po raz czwarty!” I gdy w odpowiedzi ukazywało się

święte oburzenie, trzeba było płaczliwie dorzucić pytanie: „Za co? Dlaczego? Że trzy razy chciałem?”

Z poetyckich igraszek słownych (nie do druku, ani nie do recytacji; nawet we wspomnieniu będzie wiele kropek) wcześniej wspomnianych mistrzów za-pamiętałem coś takiego. Dwa wiersze w poetyce sonetu, dwa kolejne – kontra, dwa z sonetu, dwa – i tak dalej:

„Los mi podaje koturnyI szczęścia otwiera ulice.Serce mi pękło dla k...,Która strugała dziewicę.

Nowa się droga zaczyna,Nią idę, choć serce mnie boli.Żegnaj kochana dziewczyno!Niech cię kto inny p...

Życie mnie może okłamać, Lub podłą wyznaczyć mi rolę.Ja ciebie jednak, k..maćDziś, z perspektywy, ...ę”

Wiem. Obsceniczne na swój sposób i nie uchodzi. Ale zawsze młodzi się słowem i tematem bawili, zaś dziś koło trzepaka i w parku słyszę gorsze. Do tego – nie do rymu, za to głośno i publicznie. A jeśli Władek by się gorszył i współautorstwa wyparł – niech będzie. Ja mu nie wróg, pamięć mnie mogła zawieść, przypiszmy to Anonimowi.

Kultura... agitacyjnaBył jednak i odcień polityki. Fakt. Tyle, że jeździliśmy z programami arty-

stycznymi po miasteczkach i wsiach wprawdzie „w ramach agitacji za władzą”, ale dla nas były to raczej pełne uroku koedukacyjnego wyprawy „w Polskę”. Śpiewaliśmy ludziom, opowiadaliśmy wesołe rzeczy, były tańce i zazwyczaj grom-kie brawa, bisy, w rewanżu świeże mleko, chleb prosto z pieca. Nie pamiętam

Page 226: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

225

aktów złości na ówczesną „politykę rolną”. Wieś dobrze sobie zdawała sprawę, że np. kontraktacja, czy podział na małorolonych, średniorolnych i „kułaków”, to nie zakres studenckich działań...

Bywało też, że „przy okazji” pomagaliśmy w zbiorach czy wykopkach. Mało co pamiętam z programów artystycznych tych wypraw. Dopiero Stefan Grzegorczyk przypomniał w „Grzesznych – niezlustrowanych”, że prowadzi-łem konferansjerkę i zapamiętał ją jako udaną. Miło, ale sam mało co z tego pamiętam. Bardziej jazdę na oklep przy jakiejś okazji oraz amory kolegów „po rewelersach” w czasie autobusowych przerzutów, podczas których do dyspo-zycji śpiewającej czwórki były tylne siedzenia na kołach. Trzęsło i warczało, ale było fajnie.

Pisanie jednak wciąż przywołuje przeszłość. Przypomniał mi się jeden dowcip z konferansjerki. Głupiutki, ale remizy trzęsły się od śmiechu. Przychodzi chłopaczyna do wiejskiego sklepu. Ściska w łapce monety i pyta panią sklepową:

– Czy są „krówki? To poproszę za 10 groszy. Pani sklepowa bierze drabinkę, bo „krówki” wysoko. Zdejmuje, schodzi,

odważa, wchodzi odstawia puszkę. Młodzieniec pyta: – Czy są toffi? To proszę za 10 groszy. Drabina, wchodzenie, ważenie, odstawianie na miejsce. Pomna doświad-

czeń sklepowa pyta jednak z drabiny: – Coś jeszcze? – A są landrynki?– Są, też chcesz landrynek za 10 groszy?– Nie, proszę pani. Więc schodzi z drabiny i ponawia pytanie: – Coś jeszcze?– Tak proszę pani, proszę landrynek za 5 groszy...Chyba rozśmieszałem też opowieścią o kapitanie:– „Dlaczego nie chcą go wpuścić na basen Legii (drzewiej letni salon Warszawy!)?– „Bo pan kapitan siusia do basenu.” – „Wszyscy siusiają.– „Tak, ale pan kapitan z wieży”... Zdaje się, że podkradłem Ofierskiemu. Po latach przepraszam.

DSS zwieńczył dziełoDziennikarska Spółdzielnia Satyryczna, w skrócie DSS, ma mnogość rodzi-

ców. Tak, z imionami i nazwiskami. Przypisywanie po latach autorstwa jednej, czy

Page 227: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

226

trzem osobom uznam za nadużycie. Po pierwsze dlatego, że – jak z powyższych wynurzeń wynika, a współcześni mojej osobie pewnie sedno mojej refleksji po-twierdzą – DSS był naturalnym owocem ciągu wydarzeń, których suma złożyła się na zbiorowe autorstwo. Nie jedynie ci z początku „Krochmalnej”, nie najle-piej zapamiętani z jazd po wsiach i miasteczkach, lecz w sumie – „jedni, drudzy i jeszcze trzeci”. Proszę postudiować zapis programu „Sto lat”* i zobaczyć, że:

Primo – są tam też nazwiska spoza wydziału (zwłaszcza kwestia oprawy muzycznej), przez kogoś z naszych dla wzmocnienia fachowego ściągnięci;

Secundo – skład „aktorski” nie ma już charakteru „jednorocznego”, do wcześniejszych komediantów już doszli ludzie z młodszych lat. Przykładem choćby Lena Kozłowska i Szczęsna Milli.

Jest jeszcze „trzeci nurt”. Nie bardzo dbano wtedy o zaszczyty, m.in. w formie zapisywania w drukowanym programie szczegółów odgrywanych w DSS-owskiej rzeczywistości ról. Aga Osiecka będzie więc drobniejszym drukiem jako autorka, bądź współautorka paru tekstów, a większym jako spec od dekoracji, faktycznie zaś zapamiętałem ją jako aktywnego i wciąż twórczo niespokojnego ducha zgra-nego zespołu. Janusz Gazda zapisany jako „oświetlenie” też spełniał więcej ról. Także poza adorowaniem jeszcze naszej gwiazdy. Wojtek Solarz był reżyserem, bo już wtedy miał takie ciągoty oraz większą od nas w tej mierze wiedzę, do tego „prezesował” Spółdzielni i jeszcze występował, ale pewnie po latach też nie powie, iż stał się ojcem oraz matką przedsięwzięcia.

Próbowaliśmy i grywaliśmy w „Energetyku” na Powiślu. Z jednej strony czuliśmy się dorosłym teatrem satyrycznym (no, może bardziej kabaretem), z drugiej wciąż się tym bawiliśmy. STS, z którym jakoś podobno konkurowaliśmy, już wtedy miał chyba aspiracje osiągnięcia kiedyś poziomu sceny zawodowej w pełnym tego słowa znaczeniu, myśmy zostawali w formacie satyrycznego widzenia studenckiego świata. I to raczej na bazie doświadczeń i obserwacji wydziałowych. U nas nie było więc wspaniałej ballady na cześć królowej belgij-skiej, która zjechała na konkurs chopinowski, były za ta dowcipne prześmiewki z tego, co w świecie akademickim, no i wokół niego.

Co na naszej scenie „światowe”? Ano był taki punkt. Piosenki francu-skie z repertuaru Yves Montanda. W takim wymiarze chyba po raz pierwszy w Polsce. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to Roman Zimand, wówczas jeden z recenzentów w „Trybunie Ludu”, powiedział (a może i napisał), że czuł się jak na francuskim dworze. Bo tyle punktów programu – po francusku. To był

* Dopisek redakcji: drukujemy go na stronach 245-248.

Page 228: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

227

sukces pełną gębą. A genezę ma w tym, iż w okresie naszego studiowania było sporo rodaków pochodzących z Polonii Francuskiej. A że Henia Witkowska miała słuch, głos, i zdolności aktorskie, więc... Do tego za piosenki modnego wtedy mistrza wzięli się też inni.

Znów – szczegółów programu nie pamiętam. Nawet „Odważnickiego”, który to monolog, pióra Jurka Dąbrowskiego, wygłaszałem ze sceny. Pomnę tylko, że – za sprawą Jurka (głowy nie dam, czy na etapie „Krochmalna” on nie wykonywał tego osobiście), oczywiście musiał mieć dobrą ocenę, jeśli: a) otwierał solową część programu; b) został wydrukowany w „Szpilkach”, a tam byle czego nie drukowali. Rzecz, w uproszczeniu, była o studencie odważnym, ale na poziomie... konsumowania chałwy w kiblu. A że dowody słuszności tezy oraz trafności jurkowego obrazka mam dookoła po dziś? Też prawda.

Podobny w wymowie i też pasujący do dziś monolog wygłaszał, brawu-rowo, Zbyszek Smarzewski. Przypomnę, potem pierwszy w historii polskiej telewizji sprawozdawca podczas bezpośredniej transmisji sportowej. Zbyszek, jako jakiś tam działacz (wtedy raczej – aktywista) dzielił się kłopotami i zawsze prowadził do refrenu:

„Bo ja, chcąc się zbliżyć do kochanych mas, musiałem – bracia – uderzyć w gaz... Zwłaszcza, że u mnie dusza taka szczera...” itd.

Gońmy czas!Żal, że nikt nie sporządził historii „Dziennikarskiej Spółdzielni Saty-

rycznej” choćby w połowie takiej, jaką ma „Studencki Teatr Satyryków”. To ich zasługa, nasza zaś przewina, żeby nie było nieporozumień. I to wina ogromna, bo jeśli w teatr bawili się przyszli (a często już aktualni) ludzie pióra i mikro-fonu, kto za nich miał to spisywać i archiwizować? Jak odrobić straty? Czy to w ogóle możliwe? Bo, że by się przydało – wątpliwości nie mam.

Sam też chciałbym się np. dowiedzieć, jakie były zapisy w protokole obrad jury, które przyznało DSS-owi pierwsze miejsce w konkursie warszaw-skim – wespół z już sławnym STS! Czy rzeczywiście na czele jury stał wielki Kazimierz Rudzki? Fakt – w konkursie ogólnopolskim, też zgodnie, wzięliśmy manto od gdańskiego Bim-Bomu (Cybulski, Kobiela), ale historycznie rzecz biorąc, sam udział w takim współzawodnictwie to zaszczyt. Chciałbym pośmiać się z dawnych tekstów, czyli – po pierwsze móc je przeczytać.

Wiem, że DSS miał jeszcze dalsze karty, gdy „Sto lat” minęło. Nie znam ich, bo już ostro pracowałem.

Page 229: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

228

Czesław Rojek IIWładysław Sobecki

Refleksje emerytowanych spółdzielców

Kiedy zdecydowaliśmy się na włączenie do tej księgi wspomnień jednego z ciekawszych epizodów naszego studenckiego życia, usiłowali-śmy dotrzeć do uczestników tej wielkiej przygody, jaką niewątpliwie była „Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna”. Reakcje na nasz apel streścić można w trzech słowach:

D ajcie S obie S pokój!Jak widać – nie daliśmy. Nieubłagany upływ czasu i ślepy los, który bezpardo-

nowo uszczupla nasze szeregi, sprawiły, że na plon naszej misji złożyły się okruchy, które pozostały po przesianiu przez zbyt gęste, jak się okazało, sito pamięci.

Postanowiliśmy, jak to w zwyczaju weteranów bywa, uciąć sobie pogawędkę o „dawnych, dobrych czasach” spędzonych w naszej spółdzielni.

Nie tracimy jednak nadziei (choć pamiętamy czyją jest ona matką), że pod wpływem lektury naszych wspomnień, pozostali członkowie Spółdzielni przypomną sobie jakiś wiersz, skecz czy kalambur i ocalą je od zapomnienia. Okazało się, że niektóre teksty pisane dla DSS-u blisko 50 lat temu są nadal aktualne, a nawet prorocze. Potwierdził to np. Czesław, w takiej oto krótkiej refleksji:

„A czy ktoś z was pamięta,że Sobecki miał rację?Pisząc tekst „Przeglądnięta”Już przewidział lustrację.”

Rozmawiamy jak spółdzielca ze spółdzielcą(Rozmowa odbyła się w grudniu 2004 roku, w prywatnej rezydencji Czesława

Rojka II w Kobyłce. Interlokutorzy nie posługiwali się urządzeniami nagrywającymi, ani jawnymi, ani ukrytymi w bieliźnie osobistej):

Czesław: – Co zostało w twojej pamięci o początkach DSS-u?Władek: – Na początku był chaos, z niego wyłoniło się słowo, ale nie

pamiętam, kto pierwszy je wymówił. Agnieszka Osiecka, Hania Żurek, Wojtek Solarz czy Marian Kubera? Dość szybko osiągnęliśmy consensus i założyliśmy Spółdzielnię (wysokości wkładów nie pamiętam).

Cz.: – Rozmawiając o tamtych czasach, to tak jakbyśmy szukali Troi. Wiemy tylko, że była. Pamiętamy jednak dokładnie niezwykłą jak na te czasy,

Page 230: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

229

atmosferę „przedwiośnia” 1955 roku. Fermentacja już wtedy się zaczęła. No, a czego nie było w tekstach prezentowanych w DSS-sie?

W.: – Nie było tekstów rubasznych, tłustych sprośności – bo byłoby to sprzeczne z panującymi wówczas normami moralnymi, nie było też ostrych tekstów politycznych – aluzyjnych, bo jeszcze nie wolno było takich prezen-tować, nie stosowaliśmy jeszcze tak zwanego puszczania oka do publiczności i aluzji z rodzaju „wicie, rozumicie” itp. Nie uprawialiśmy też tkliwej liryki. Teksty poetyckie i te „ z życia wzięte” przekazywali w piosenkach z repertuaru Yves Montanda: Henryka Witkowska, Jan Budkiewicz, Marian Kubera i Jerzy Porębski. Natomiast teksty pisane przez nas samych były przeważnie parodiami różnych gatunków literackich.

Cz.: – Było, minęło. Poeta góralski pisał „Ej, byli chłopcy byli, ale się minęli. I my się miniemy po malutkiej kwili”. O jednej takiej, co „minęła” na-pisałem wierszyk:

Odpłynęłaś roziskrzoną kometąco właśnie za oknem migoczeI rozpuściłaś jak dawniejswe szczerozłote warkocze

… Wirują strefy niebieskieTańczą wariatki szalonei Ty uciekłaś w wiecznośćw przestrzenie nieskończone

I kto porozmawia w tańcuo losie okularnikówJeśli nie wrócisz zarazZ długiej podróży donikąd

Światła jeszcze nie zgasłyJeszcze jesteśmy na scenieZbieramy skrzące brylantyZ Twych zwariowanych piosenek.

A Ty odchodzisz? Tak wcześnie?Takiej Cię nikt nie pamiętaJeszcze jest smak na czereśnieI biała bluzka nie zmięta

Odeszłaś czy odfrunęłaś – nieważneWięc wracaj, choć droga i stroma i śliskaPoetesso, wracaj,Bo żal dupę ściska.

Page 231: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

230

Cz.: – I jak oceniasz moje pożegnanie Agnieszki?W.: – Czytałem lepsze wiersze. Osiecka napisałaby to na pewno z większą

maestrią dla Ciebie.Cz.: – Zgoda, ale ja jestem poetą niedzielnym i nie umiem bez rymów.

Przyznaję, że starałem się napisać to w Jej stylu i chyba mi się udało.W.: - Zwłaszcza w tych fragmentach, w których cytujesz tytuły Jej znanych

utworów. Jestem pewien, że do naszego kolejnego programu mógłby wejść po ewentualnych poprawkach.

Cz.: – A ko by to recytował?W.: – To oczywiste, tylko Hania Żurek. Jedyna „nieszpetna na Ż”.

W rozmowach takich jak nasze, zawsze pada pytanie, czy zaczynałbyś jeszcze raz – każdy mówi, że tak. A ty?

Cz.: – Oczywiście. Może to się wydać śmieszne po tylu latach, ale pisanie (w sumie błahostek przecież), było dla mnie ożywczym powiewem w tym to-pornym młynie ekonomii i WKP(b). Kiedy zapytałeś, już zobaczyłem program – tytuły, wykonawców. Ja mogę zostać kurtynowym?

W.: – Masz na myśli DSS oldboyów. Dinozaury?Cz.: – No, nie do końca – program rzeczywistości, ale wirtualnej. O to

chodzi? Hologramy DSS – zobacz. Naciskam klawisz i dają mi banana. Nie, to nie z tej klatki.

* * *

Z cyklu „Życie po życiu”, czyli „Zobaczmy to jeszcze raz”, zapraszamy na jedyny w swoim rodzaju nowy program „Dziennikarskiej Spółdzielni Saty-rycznej” DSS po 50-letniej przerwie pt. : „GERIATRYCY z DSS”.

Uroczysta premiera programu odbędzie się we wrześniu 2005 roku jako integralna część kolejnego spotkania towarzyskiego pod kryptonimem: „Absolwent 1956”.

(Post scriptum: styczeń 2005 r.)Spółka autorska Rojek-Sobecki zdążyła przygotować, (do czasu odejścia

Czarka na „wieczną wartę” – 2 stycznia 2005 r.), zaledwie dwie piosenki – na początek i na zakończenie programu.

Oto one: Piosenkę tu znajdziesz i słowoI wierszyk dowcipny też jest. Przygotował to wszystko morowo DSS...DSS...DSS...

Page 232: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

231

A dzisiaj znów chcemy na nowoNiestety bez wielu – już bez, Dopieprzyć wam staruszkowie zdrowoDSS...DSS...DSS...

Starym prykom, geriatrykomByłym studentom i impotentom Emerytom i rencistom

Dzisiaj olejemy wszystko – jak ten piesDSS...DSS...DSS...

I PO CO NAM TO BYŁO(gorzkie żale geriatryków w częstochowskich rymach wylane):

Bywało się kiedyś gierojem, oj bywałoTymi ręcami czereśnie i koleżanki się rwałoI zawsze tych drugich było nam małoBywało też, że lgnęliśmy do naukiJak te muchy do miodu

I wyrywaliśmy się do przodu (często bez powodu)Nie w głowach wtedy były przyziemne igraszkiChoć niejednego ciągnęło do flaszki.

Mijały lata, zimy i jesienieNić życia się plotła przez śmiech i zmartwienieAż przyszedł dzień, w którym to wszystko się skończyłoI po co nam to było???

Oj bywało kiedyś bywałoKochani absolwenciNa samo wspomnienie łza się w oku kręciŻe czy się stało, czy się leżałoTo i tak ci zapłacą.

A dziś, jak w tej starej piosence, mamy znów miliony rąkAle nie zajętych już pracą.Chcąc nie chcąc, morał z tej historii taki się wywodzi:Całe szczęście, że to nas już nic nie obchodzi!

Page 233: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

232

Elżbieta Szczepańska-Lange

„Budkiewicza głos szkolony...”czyli strzępy wspomnień o czasach i ludziach DSS-u

„Walczymy o socjalizm z ludzką twarzą”, oświadczyłam ojcu, kiedy zapytał mnie o ideę kabaretu DSS. „Aha, to znaczy szykujecie kapturek dla wilka, żeby udawał babcię?”, ironizował tato, notoryczny anty-komunista. Nie wiedziałam, co na to odrzec, bo w istocie żadnych własnych poglądów jeszcze nie miałam – jeśli nie liczyć naturalnego w okresie dorastania odruchu buntu. Ale powoli czegoś zaczynałam się uczyć. Nie tylko w domu, gdzie słuchało się „wrogich rozgłośni”, lecz i w DSS-ie.

Ale zacznę od początku. Byłam niesfornym dzieckiem, któremu na-leżało szczelnie zapełnić czas pożytecznymi zajęciami, żeby nie miało czasu na głupstwa. Już jako sześciolatka zostałam doprowadzona do mieszkającej w sąsiedztwie nauczycielki muzyki. Kiedy ta wykryła, że jestem szczęśliwą po-siadaczką absolutnego słuchu, rozpoczęła się dla mnie katorga: obowiązkowo dwie godziny dziennie ćwiczeń na fortepianie (gamy, pasaże, etiudy ze szkoły Cramera), trzy razy tygodniowo lekcje. Rodzicom ani w głowie nie postało, że córeczka robi właśnie pierwszy krok do przyszłej kabaretowej „kariery”. Absolutny słuch oznacza mnóstwo różnych rzeczy, ale między innymi i to, że jego posiadacz potrafi wiernie odtwarzać zasłyszane melodie i dorabiać do nich właściwy akompaniament.

Drugim istotnym elementem na mojej drodze do DSS-u była edukacja w dziedzinie jazzu. W PRL nic takiego we wczesnych latach 50-tych nie miało prawa istnieć. Smętne namiastki, w postaci orkiestr tanecznych Polskiego Radia, Cajmera w Warszawie i Haralda w Katowicach, nikomu nie wystarczały. Pocztą pantoflową rozchodziła się natomiast wieść o wieczornej audycji muzycznej „Głosu Ameryki”, nadawanej ku rozrywce stacjonujących w Niemczech Za-chodnich żołnierzy amerykańskich. Kto tych czasów nie pamięta, nie pojmie religijnego nabożeństwa, z jakim słuchało się jej autora, największego chyba „didżeja” XX wieku, Willisa Conovera. Miał głęboki bas i na tle któregoś ze standardów jazzowych w wykonaniu big-bandu bardzo powoli i spokojnie ce-dził: „This is Music USA. A two-hour program, broadcast everywhere, all over the world, by the Voice of America...”

Kiedy byłam w liceum im. Żmichowskiej, uczyłyśmy się tej zapowiedzi na pamięć, prześcigając się w naśladowaniu amerykańskiego akcentu. To była nasza

Page 234: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

233

pierwsza lekcja American English, antidotum na podawany w uderzeniowych dawkach rosyjski, przeciwwaga dla wykuwanych na pamięć namaszczonych życiorysów Lenina, Stalina i Dzierżyńskiego, listy osiągnięć Miczurina, Łysenki i Popowa. Z tych audycji poznawałam jazz w najlepszym wydaniu. Chłonęłam typowy dla tamtych lat styl, swingujące rytmy, przyswajałam sobie podstawo-we założenia faktury fortepianowego akompaniamentu. Nauczyłam się sporo i w miarę postępów w nauce gry na fortepianie mogłam grać już nie tylko „Szła dzieweczka do laseczka”, ale np. The Man I love Gershwina (odtworzenie z pamięci dosyć wyszukanej harmoniki tej piosenki zajęło mi trochę czasu).

Niestety, szaleństwo fortepianowej improwizacji jazzowej miało pozo-stać na zawsze poza moim zasięgiem: brakowało mi nie tylko zaawansowanej techniki pianistycznej, ale też zmysłu kreatywności. Tak czy inaczej, dzięki „wrogiej propagandzie” osiągnęłam poziom, który pozwolił mi na akompa-niowanie w dwóch kabaretach: studenckim DSS-ie, a potem w profesjonalnym kabarecie aktorskim „Koń”, do którego losy mnie rzuciły w drugiej połowie lat pięćdziesiątych.

A wszystko zaczęło się w okresie mojej nauki w Średniej Szkole Mu-zycznej im. Chopina przy ul. Szpitalnej 5 (to ten sam lokal, w którym w 1980 r. zainstalowała się pierwsza „Solidarność”). Dostałam się do klasy Pawła hr. Lewieckiego („biały” Rosjanin, wybitny pianista, uczeń Teodora Leszetyckiego, niezwykle przystojny mężczyzna). Ku mojej radości, zetknęłam się tu wreszcie z młodzieżą obojga płci, gdy w liceum miałam same koleżanki. Byli to chłop-cy i dziewczęta, czasem nawet panowie i panie, instrumentaliści i śpiewacy. Poznawaliśmy się i łączyli w zgrane paczki w czasie wspólnych zajęć z historii i teorii muzyki, solfeżu, a także obowiązkowego śpiewu w szkolnym chórze. Razem chodziliśmy na koncerty do „Romy”, do salki, która później miała po-mieścić kino „Kultura” (dał tam pierwszy bodaj w Warszawie recital genialny Światosław Richter), potem do nowo zbudowanej Filharmonii. Po zajęciach szliśmy obowiązkowo do kawiarni „Amatorskiej” na „Nowym Świecie”, gdzie zaprzyjaźniona kelnerka podawała nam kawę i ciastka na kredyt.

Janek Budkiewicz należał do innej niż ja paczki – a może w ogóle był zbyt zajęty (jako student UW), by się wśród nas szerzej udzielać towarzysko. A jednak któregoś wieczoru zwrócił uwagę na moje popisy. Grywałam przy każdej okazji, podczas przerw w zajęciach, zazwyczaj na cztery ręce z Wieśkiem Paduchem. Wiesiek, niewysoki blondyn, mówił niewiele, ale grał z jeszcze większym drive’m niż ja, dysponował też lepszą techniką. Jako duet byliśmy dosyć dobrze zgrani. Jakie były jego dalsze losy, po rozpadnięciu się DSS-u – niestety, nie wiem.

Page 235: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

234

Późną jesienią 1954 r. Jaś Budkiewicz zaprowadził nas na próbę stu-denckiego kabareciku, który właśnie formował się wśród studentów Wydziału Dziennikarskiego UW. Ja nie miałam jeszcze matury, ledwo co skończyłam siedemnaście lat, Wiesiek Paduch był chyba niewiele starszy. Znaleźliśmy się nagle w gronie, które – co do tego nie miałam cienia wątpliwości – było intelek-tualną elitą. Jak się okazało, z częścią tego środowiska miałam się zaprzyjaźnić.

Blisko mi było wówczas do wesołego flirciarza Jurka Porębskiego (pod-kochiwał się w mojej koleżance Hance Puzyniance), przystojnego Zbyszka Le-siewskiego, którego darzyłam przez jakiś czas odwzajemnioną sympatią, Zdzisia Kazimierczuka, który potrafił jak nikt inny rozbawić towarzystwo, wykonując na saksofonie pieśń „Serdeczna Matko” (był to nb. jedyny utwór w jego repertuarze), poważnego okularnika Mariana Kubery i Edka Wróbla. Wszyscy oni z łatwością posługiwali się mową wiązaną. Prześcigali się zwłaszcza w modnych wówczas fraszkach i rymowanych, aforystycznych, złośliwych „nekrologach” dla kolegów z roku. W tego rodzaju małych formach celował szczególnie Władek Sobecki (część pamiętam, ale są zbyt niecenzuralne, by je tu przytaczać).

Łaziliśmy razem po kawiarniach, spotykaliśmy się też u mnie w domu na ul.Grottgera. Jeden raz byłam u Zbyszka Lesiewskiego na ul. Słupeckiej, gdzie zostałam przedstawiona jego rodzicom jako oficjalna sympatia, ale był to – jak się niebawem okazało – manewr przedwczesny. Byłam już wtedy po maturze i ojciec pozwalał mi urządzać tzw. prywatki. Pamiętam, że były zakra-piane umiarkowaną ilością wysokoprocentowych alkoholi, które podawałam w rodzinnych kryształach, tłukąc przy okazji najcenniejsze.

Z DSS-owskich dziewczyn rzucały się w oczy seksowna brunetka Hanka Żurek, długonoga blondyna Marzena Zielińska, piękna i zawsze źle ubrana Agnieszka Osiecka, z burzą jasnych włosów. No i oczywiście odziana z paryskim szykiem Henia Witkowska. Odwiedziwszy ją kiedyś w akademiku (w Dziekance), zobaczyłam na szafce nocnej zdjęcie przystojnego mężczyzny. „To mój mąż, aktor Franciszek Pieczka”, oświadczyła.

Ale z dziewczynami jakoś się nie przyjaźniłam. Nieco później zbliżyłyśmy się przelotnie z Agnieszką Osiecką i nawet przez trzy dni mieszkałyśmy we wspólnym pokoju w krakowskim hotelu „Pod Różą” – podobno był to ten sam pokój, w którym Gałczyńskiemu ukazał się na ścianie cień któregoś z poetów francuskich. Do Krakowa wybrałyśmy się wraz z Andrzejem Jareckim dla po-znania zespołu „Piwnicy pod Baranami” (mam z tego okresu zrobione przez Agnieszkę pamiątkowe zdjęcie na krakowskiej ulicy w towarzystwie Piotra Skrzyneckiego i Andrzeja).

Page 236: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

235

Jeszcze później, już jako żona Wiesława Gołasa, czyli gdzieś w poło-wie lat 60-tych, zetknęłam się bliżej z Henią Pieczką. Miałyśmy córki niemal w tym samym wieku i razem spędziłyśmy kiedyś wakacje w Ustce, a potem jakiś weekend w wynajętym domku pod Warszawą, podczas gdy nasi mężowie pracowali na planie filmowym. Dopiero wtedy poznałam niesamowitą historię przyjazdu Heni do Polski. Zdała maturę we Francji – gdzie się urodziła i wy-chowała – z najwyższą nagrodą, co dawało jej stypendium i swobodę wyboru kraju studiów. Wybrała Polskę, bo stąd pochodzili jej rodzice.

Przyjechała w grupie wyróżnionych w ten sam sposób młodych ludzi, Po-laków z pochodzenia. Na lotnisku w Warszawie wszystkim odebrano paszporty. W zamian otrzymali dowody osobiste z wpisanym polskim obywatelstwem. Nie muszę dodawać, że o żadnych wakacjach we Francji, a tym mniej o powrocie do rodziców, nie mogło być mowy. Miłość i założenie nowej rodziny było dla Heni jak wybawienie, pozwoliło jakoś przetrwać najtrudniejsze lata – a pomimo odwilży jeszcze sporo lat musiało upłynąć, zanim zdjęto z niej „areszt” i mogła ponownie zobaczyć własną matkę, przedstawić jej męża, pokazać córkę Ilonę (w tym okresie miała też już ustabilizowane życie zawodowe, była pracow-nikiem dydaktycznym i naukowym w Instytucie Romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego).

Jako nabytek do studenckiego kabaretu Henia była bezcenna: doskonale śpiewała, jej francuszczyzna była więcej niż bez zarzutu. Temperament i nerw sceniczny, świetna sylwetka i elegancki strój dopełniały obrazu gwiazdy. Ale i bez niej DSS to byli ludzie, z jakimi nigdy dotąd się nie zetknęłam. Czułam się wśród nich smarkata i niedouczona, co też i było prawdą. Nie odzywałam się niemal wcale, trwałam w cichym uwielbieniu i tylko kiedy trzeba było siąść do fortepianu, siadałam i grałam. Z tego, co pamiętam, takim samym milczkiem był i Wiesław Paduch.

Bez trudności przyszło nam natomiast opanować nasze partie muzyczne. Akompaniowaliśmy do piosenek polskich i francuskich, a zwłaszcza do będących wówczas u szczytu popularności przebojów Yves Montanda, które poza Henią śpiewał też Marian Kubera. Piosenki nowe, których nie znaliśmy, w tym swój numer popisowy, slow-fox „Każdego dnia szarego”, śpiewał nam po kilka taktów Jaś Budkiewicz, a któreś z nas notowało to w zeszycie nutowym, tak jak nam to wpojono na lekcjach solfeżu. Przegrawszy parę razy całość, już z akompania-mentem, niebawem mieliśmy wszystko zapisane w głowie. Doskonale pamiętam i dziś jeszcze mogłabym zagrać i ową piosenkę i powitalnego walczyka na trzy czwarte, wykonywanego unisono przez cały zespół na rozpoczęcie programu:

Page 237: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

236

„Sza-now-na płci brzyd-ka i śli-czna,na śmiech was za-pra-sza do łezDzien-ni-karska Spół-dziel-nia Sa-ty-ry-czna,DSS...DSS...DSS...”.

Poza tym jednak większość tekstów gdzieś mi uleciała. Dziwnym trafem, lepiej trzymają się głowy wierszyki, które nigdy do programu nie weszły, m.in. wspomniane już obsceniczne aforyzmy („I oparłszy się o murek, miał stosunek z Hanką Żurek”) lub głupawe dwuwiersze nagrobne, wzorowane na Gałczyńskim (jego autorstwa jest m.in. sławny „Tu leży wieszcz, przechodniu nie szcz”), a także napisany przez Zbyszka Lesiewskiego, niezbyt pochlebny dla mnie wierszyk:

„A mnie się podoba już wszystko na świecie kiełbasa zwyczajna, ogonki w Cedecie I z niebieską kartką, i miłość cygańska (....) i Ela Szczepańska”.

Pamiętam środek i zakończenie satyry na Eisenhowera, wyśmiewa-jącej amerykanofilstwo w niezbyt szczęśliwie wybranym momencie choroby prezydenta USA. Zdaje się, że rozpisany był na kilka głosów („Gazet nie czytasz? – Żebyś zczezł! Dżezzz!” i na końcu, grobowym głosem, ktoś mó-wił: „wiedz, Eisenhower zapadł na serce”). Trzeba jednak pamiętać, że symbolem Ameryki był wówczas wyśmiewany w pochodach 1-majowych obleśny grubas w cylindrze i z workiem dolarów w ręku, że tłumaczono i śpiewano u nas piosenkę francuskich komunistów „Go home, ami, ami go home”, że komunistami byli uwielbiani w Polsce Yves Montand i Jean-Paul Sartre, który właśnie w latach 50-tych odwiedził Polskę i zapisał się w pamięci intelektualistów wizytą w popularnej kawiarence PIW-u na Foksal (jak pisał Andrzej Dobosz, do kawiarni wszedł najpierw Jan Polkowski i oznajmił: „idzie tu Sartre”, tak więc w tym jednym przypadku esencja wyprzedziła egzystencję).

Pamiętam kawałek wierszowanego monologu pijaka, wygłaszanego przez Zbigniewa Smarzewskiego – (nie wiem dlaczego w białej uniwersyteckiej czapce) – który kończył się dramatycznym pytaniem:

„Więc jestem, czy nie jestem teraz waszym bratem?! Zwłaszcza że u mnie dusza taka szczera, no i ta odwilż, cholera!”.

Page 238: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

237

Utkwił mi też w pamięci kawałek wypowiadanego „Alfabetu”:

A-zor szczeka, gdy jest w budzie A-systenci to też ludzie. B-eczy baran podrażniony, B-udkiewicza głos – szkolony!.

Pewna jestem, że gdyby tylko ktoś podrzucił mi pierwsze słowa, przypo-mniałabym sobie całą resztę. Czasami kołacze się po głowie jakiś tekst, ale nie jestem pewna: z DSS-u on, czy może z STS-u.

Jak rozstałam się z DSS-em? Z tego, co mi wiadomo, to DSS się rozpadł, z powodu odejścia części autorów do STS-u. W tę samą stronę i ja poszłam, ale już nie jako pianistka, lecz jako osoba towarzysząca, część otaczającego to środowisko dworu fanów, wianuszka wielbicielek. Stało się to przypadkiem. Któregoś roku postanowiliśmy z Marianem Kuberą spędzić razem Sylwestra w klubie „Hybrydy”. Byliśmy parą przyjaciół: on kochał się beznadziejnie w mojej przyjaciółce ze szkoły muzycznej, ja aktualnie nie miałam nikogo, żadnej sympatii, a więc i partnera do zabawy. W „Hybrydach” przysiedliśmy się, już nie pamiętam w jakich okolicznościach, do stolika STS-owców. Zaczę-łam tańczyć z Andrzejem Jareckim i o świcie już stało się jasne, że będziemy parą. Kubera gdzieś się zawieruszył, a ja z całym moim nowym towarzystwem wylądowałam najpierw u Olgi Lipińskiej na Puławskiej, a potem u Ziemowita Fedeckiego w Al. Niepodległości. I choć znowu niewiele z tego, co między sobą mówili, rozumiałam – a jak się nieco później okazało, mówili językiem Biesów Dostojewskiego – wsiąkłam. Na dwa czy trzy lata.

Zaraz potem los rzucił mnie w środowisko młodych aktorów z jednego rocznika PWST, skupionych wokół Jerzego Dobrowolskiego. Zachęceni przez Aleksandra Bardiniego, swego mentora, stworzyli oni kabaret aktorski „Koń”. Kabaret, oparty na nieporównywalnej konferansjerce Dobrowolskiego, kilku piosenkach, ale głównie na pantomimie (dość rytmicznej, wspomaganej moim graniem), której mistrzami byli zwłaszcza Wiesław Gołas i Zdzisław Leśniak, ale także Mieczysław Stoor i Zbigniew Bogdański. „Koń” przetrwał przez wiele lat, grany był najpierw na małej, a potem na dużej scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie kilkaset razy. Miałam przyjemność i honor być w nim akompania-torką. Podobnie jak aktorzy, otrzymałam kostium: sportową, jasną, popelinową koszulę. No, oczywiście, oni grali w trampkach na nogach, a ja w szpilkach. Szpilki były czerwone, miały potwornie wysoki i cienki obcas, pochodziły oczywiście

Page 239: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

z ciuchów. Nigdy nie zapomnę strachu, jaki przeżywałam, kiedy w zupełnych niemal ciemnościach schodziłam po schodkach do stojącego na proscenium pianina. Jakimś cudem zawsze udawało mi się jednak nie wywinąć orła.

Najbardziej nieoczekiwanym zwrotem w moim życiorysie okazało się jednak dziennikarstwo. A przecież miałam być pianistką-akompaniatorką, potem muzykologiem... To prawda, muzykologię na UW skończyłam i przez 16 lat pracowałam w Instytucie Sztuki PAN, a i dziś jeszcze pracuję naukowo (aktualnie mam grant Ministerstwa Kultury na opracowanie kroniki życia muzycznego Warszawy w latach 1890-1914). Jednak dziennikarstwo stało się moim drugim i najbardziej ulubionym zajęciem, choć wpadłam na to późno, bo po przekroczeniu 40-tego roku życia.

Pod własnym nazwiskiem pisuję czasem recenzje z koncertów, festiwali, płyt i książek. Dosyć często mój głos pojawia się także na antenie Programu 2 Polskiego Radia.

Dziś, choć mam już lat 68 i dwie dorosłe wnuczki, nie opuszcza mnie przekonanie, że jeszcze coś mnie czeka w tym zawodzie. Kto wie, czy haczyka nie połknęłam 50 lat temu, w DSS-ie. Ale nie tylko dlatego ciepło Go wspominam.

Page 240: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

239

Hanna Żurek-Grześkowiak

Jak nie zostałam Stefanią Grodzieńską

To było chyba jesienią 1954 roku. Paru chłopaków (Smarzewski, Dąbrow-ski, Rojek) na korytarzu naszego Wydziału Dziennikarskiego UW zaczepiało niektóre koleżanki i kolegów, proponując udział w występach „Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej”. Był to chyba pierwszy w Polsce casting do zespołu artystycznego...

Ja również zostałam zaproszona. Być może dlatego, że rozeszły się wieści o moim udziale w próbach inscenizacji „Zielonej Gęsi” Gałczyńskie-go, które odbywały się w domu Agnieszki Osieckiej. Pewna grupa studentów z naszego roku, zafascynowana poezją i dowcipem tego poety, postanowiła zagrać go na scenie.

Okazało się, że studentów ze zdolnościami literackimi, aktorskimi i mu-zycznymi jest więcej. Stworzyli oni zespół „Dziennikarskiej Spółdzielni Saty-rycznej”. Kabaretu, który znacznie ubarwił prozę naszego codziennego życia.

Działaliśmy głównie w Ośrodku Doskonalenia Kadr Dziennikarskich na Krochmalnej, który dysponował salą kinowo – teatralną o obszernej widowni. Tam odbywały się próby, tam uświetnialiśmy różnego rodzaju wydziałowe imprezy.

W pierwszym numerze „Horyzontów” z 1955 r. (pisma wydawanego przez studentów Wydziału Dziennikarskiego UW) ukazała się recenzja naszej koleżanki Elżbiety Fleiszer, w której pisze m.in.:

„Niektóre teksty, jak np. wiersz o wydziale dziennikarstwa wśród zwierząt (autor Czesław Rojek), felieton Hanki Żurek o przeżyciach (tak, przeżyciach) stołówkowych i felieton Jurka Dąbrowskiego o prześladowaniach Odważnickiego były doskonałe. Podobać się musi muzyczna część programu. Piosenki były bardzo ładne. Słuchając „Każdego dnia szarego” (słowa wykonawcy – Janka Budkie-wicza) i „Mandolin” można było nawet pomarzyć, a wyjątkowo się uśmiać przy kapitalnej parodii pieśni masowej”...

...„Nasi satyrycy pokazali, że umieją krytykować, umieją wyciągnąć to wszystko na co (za przeproszeniem) klną studenci. Nie boją się ewentualnych reklamacji po tej krytyce...”

...„Wykonawcy? Można tu powiedzieć wiele miłych i ciepłych słów pod ich adresem. Zacznijmy konkretnie. Konferansjerzy – Zbyszek Smarzewski i Andrzej Lewandowski mają, jak to się mówi, dryg. Szczególnie Zbyszek wykazuje duże opanowanie na scenie, szybką orientację i umiejętność nawiązywania kontaktu

Page 241: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

240

z widownią. Z temperamentem śpiewała Hania Kania. Bardzo ładnie wypadł „walczyk ideologiczny” odtańczony przez Szczęsną Milli i Jurka Dąbrowskiego. Hanka Żurek lepiej się czuła jako ofiara kolejek po obiady niż jako ukochana aktywisty. W każdym razie należy jej życzyć laurów Kwiatkowskiej w monologu.

Władek Sobecki dobrze wykładał „simkę”. Wszyscy serdecznie oklaskiwali Janka Budkiewicza, Marzenę Zielińską, Andrzeja Nowalińskiego, Romka Lipni-ckiego, Staszka Wiechno, Jurka Porębskiego i Zbyszka Lesiewskiego.

Szczerze podziękowano studentce Szkoły Muzycznej Eli Szczepańskiej, która zwycięsko walczyła z pogruchotanym pianinem.

Najważniejsze jest to, że ujawniły się różnorodne talenty, że znaleźli się ludzie, którzy czuli potrzebę wystąpienia i z własnej inicjatywy stworzyli zespół.

Ostatnie pytanie. Czy DSS jest nam potrzebna ? Najlepszą odpowiedzią będzie tu fakt, że na sali zajęte były wszystkie miejsca siedzące i stojące, parter i balkon i jeszcze drzwi się nie domykały. DSS przebojem zdobyła popularność.”

Uznanie publiczności zachęciło nas do dalszej pracy, Tym bardziej, że nie byliśmy jedynym teatrzykiem studenckim. Powstał już i występował „Stu-dencki Teatr Satyryczny”, słynny później STS, pojawiły się zespoły na innych warszawskich uczelniach. Ten ruch artystyczny wzięło pod swoje skrzydła Zrze-szenie Studentów Polskich, które zorganizowało pierwszy warszawski Przegląd Zespołów Studenckich.

W sali „Energetyka” na Powiślu zaczęliśmy próby naszego nowego programu pt. „Sto lat”. Ramą tego programu był wykład starego profesora (grał go Wojtek Solarz – on też całość reżyserował), który wspominał, jak się studiowało sto lat temu. A tematem tekstów i piosenek była nasza ówczesna rzeczywistość.

Odnieśliśmy na tym przeglądzie niemały sukces. Jury, złożone z pro-fesjonalnych satyryków i aktorów, pod przewodnictwem prof. Kazimierza Rudzkiego, przyznało nam ex aequo z STS-em pierwsze miejsce. Szczególnie podkreślano jakość naszych tekstów, co nas – studentów dziennikarstwa bardzo usatysfakcjonowało.

Gorzej poszło z nowym programem prezentowanym na ogólnopolskim przeglądzie teatrzyków studenckich. W sali Centrali Wynajmu Filmów na Mazowieckiej wystąpili artyści z różnych ośrodków akademickich: z Gdańska, Krakowa, Łodzi, Wrocławia i oczywiście z Warszawy. Laur pierwszeństwa przypadł bezapelacyjnie gdańskiemu „Bim-Bom”-owi, drugie miejsce – war-szawskiemu STS-owi, a my zajęliśmy 3-4 miejsce do spółki, bodaj z łódzkim „Pstrągiem”.

Page 242: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

241

Występowałam we wszystkich programach DSS-u. Wygłaszałam teksty, pisane przez siebie i kolegów, brałam udział w scenach zbiorowych. Ale od popisów aktorskich bardziej mnie interesowało tworzenie tekstów.

Na trzecim roku studiów prowadzone były zajęcia na temat różnych form dziennikarskich: reportażu, publicystyki, felietonu, audycji radiowych. Chodziłam na zajęcia z felietonu, które prowadził ówczesny sekretarz redakcji tygodnika satyrycznego „Szpilki” – Wiesław Brudziński. Nasz wy-kładowca miał zwyczaj swoje teoretyczne wywody urozmaicać zapraszaniem wybitnych osób, uprawiających pisanie felietonów. Pewnego dnia naszym gościem stała się pani Stefania Grodzieńska, która niezwykle interesująco i dowcipnie opowiedziała o swojej twórczości i występach estradowych.

To spotkanie zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Poczułam, że sposób pisania i styl Stefanii Grodzieńskiej, a także jej interpretacja tekstu, są mi bardzo bliskie, że potrafię to zrobić nieomal tak, jak ona sama. Natychmiast napisałam dwa monologi przepojone duchem pisarstwa mojej idolki. Pierwszy pt. „Egzamin” znalazł się w programie „Sto lat”, a drugi – tytułu nie pamiętam – był już w pierwszym programie. Obydwa wygłaszałam sama, nie szczędząc w interpretacji tonu i stylu pani Grodzieńskiej.

Wiosną 1955 r. zostaliśmy zaproszeni na występy do Domu Dziennikarza na Foksal dla warszawskiego środowiska dziennikarskiego. Daliśmy tam program złożony z naszych najlepszych tekstów i piosenek, a także kilka inscenizacji „Zielonej Gęsi” Gałczyńskiego.

Po spektaklu odbyła się burzliwa dyskusja, pełna różnych opinii i ocen. Zaskoczyliśmy naszych „dorosłych” kolegów. Nie spodziewali się, że nowe pokolenie dziennikarzy potrafi dostrzec, wyśmiać i wykpić różne współczesne zjawiska z takim talentem i odwagą.

Dla mnie osobiście najważniejsza była opinia pani Krystyny Żywulskiej, która powiedziała: „Oto rośnie nowa Grodzieńska!”...

Zapamiętałam te słowa, ale nową Grodzieńską nie zostałam. I bardzo dobrze. Pani Stefania skończyła niedawno 90 lat, wygląda i czuje się wspaniale, pisuje do gazet, występuje w telewizji. Żadna następczyni ani Jej ani publicz-ności nie jest potrzebna...

A aprobata środowiska dziennikarskiego dla naszej działalności nie była gołosłowna. Kilka tekstów – w tym jeden mój – zostało wkrótce wydrukowanych na łamach tygodnika „Szpilki”.

Page 243: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

242

SUPLEMENT

Andrzej Drawicz o DSS(Fragmenty książki „Teatry studenckie w Polsce”)

(...) W Warszawie przykład STS-u znalazł szybki odzew na Wydziale Dziennikarskim U.W. Wydział ten, tradycyjnie ruchliwy intelektualnie, był do niedawna rządzony bardzo mocną ręką; początek ogólnokrajowego procesu liberalizacji zbiegł się tu z porządkowaniem własnego podwórka. Także i tutaj wyjazdy agitacyjne i występy akademiowe sprzyjały wytworzeniu pewnych estradowych tradycji.

(...) skrzyknął się zespół ludzi o bardzo różnych zainteresowaniach; byli tam późniejsi dziennikarze sportowi, radiowi, telewizyjni, krytycy i publicyści, piosenkarze i autorzy piosenek.

(...) przez analogię do Radiowej Spółdzielni Satyrycznej, zespół dziennika-rzy przybrał sobie nazwę Dziennikarskiej Spółdzielni Satyrycznej. Z pierwszym programem, pozbawionym jeszcze tytułu, wystąpiono w dziennikarskim ośrodku szkoleniowym na Krochmalnej, za czym, po życzliwym przyjęciu powtarzano go kilkakrotnie w siedzibie SDP na Foksal; działo się to na przełomie lat 1954/55.

(...) Nie mierzono zbyt wysoko: wyśmiewano topornego aktywistę, który nie ma czasu na miłość, próbowano naśladować Wiecha, atakowano nie dość sprawną pracę stołówek. Program nie musiał być rewelacją, skoro prawie nic zeń nie utrwaliło się po dziesięciu latach w pamięci jego twórców; trzeba było po prostu zapłacić koszty startu.

Inaczej natomiast rzecz się miała z programem drugim, zatytułowanym „Sto lat” i wystawionym wiosną 1955 roku. Tym razem była to replika na STS-owską „Konfrontację”; między obydwoma zespołami wywiązała się też szybko naturalna rywalizacja. Horyzont uległ poszerzeniu, mimo że z silnego eksponowania spraw środowiskowych i tu nie zrezygnowano; wyśmiewano dziennikarskie snobizmy, parodiowano praktyki, egzaminy i występy w terenie. Głównym przedmiotem satyry stały się tu jednak, podobnie jak i w STS-ie, postawy ludzkie i zjawiska psychologiczne, powołane do życia przez wczesne procesy odwilżowe. Ostro kry-tykowano praktyki organizacyjne; duży rozgłos zdobył sobie drukowany następnie w „Szpilkach” – Odważnicki – Jerzego Dąbrowskiego. Była to rzecz o studencie, któremu odmówiono zasiłku, motywując to zbyt luksusowym i ekstrawaganckim zamiłowaniem do bloku orzechowego, i który w związku z tym oddaje się wyuzda-nym rozkoszom smakowym w ubikacji, pod szum spuszczanej dla niepoznaki wody.

Page 244: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

243

Zamęt pojęć ilustrował monolog „Chcąc się zbliżyć” – Czesława Rojka:

„Chcąc się zbliżyć do kochanych masMusiałem, bracia, uderzyć w gaz...Zwłaszcza, że we mnie dusza taka szczera,I ta odwilż, cholera !”

Inny monolog, napisany przez Edwarda Wróbla, podejmował motyw Salve Regina Jareckiego; w systematycznych komunikatach prasowych o chorobie Eisenhowera, które (w duchu nowych czasów) zaczęła wówczas zamieszczać polska prasa, autor dostrzegł i wyszydził objawy ideowego oportunizmu:

Pałac KulturyOkrył się w chmury.W sercu – zima.Wykłady – nima.Miliony ludzi - słyszysz bracie -Nosi dziś w Polsce czarne gacie.Śmierć, nietoperze, księżyc w rozterce...Wiedz - Eisnhower zapadł na serce !

(...) Cały program oprawiony został w ramowy wykład starego profe-sora, który z dystansu stu lat opisuje i demonstruje wydarzenia zamierzchłej przeszłości. Rama ta była zresztą najmniej udana. Mimo to program, aktualny i żywy, w miarę studencki, w miarę ogólny, urozmaicony oryginalnymi wówczas francuskimi piosenkami z repertuaru Yves Mondanda, cieszył się dużym po-wodzeniem (...) Na pierwszym przeglądzie zespołów studenckich środowiska warszawskiego DSS zajął, ex aequo z STS-em, pierwsze miejsce. Na wspomnia-nym już przeglądzie ogólnopolskim, latem tegoż roku – czwarte.

Wkrótce jednak drogi twórców DSS-u zaczęły się rozchodzić.W perspektywie był bliski koniec studiów, zabrakło zaś silnego spoiwa

wspólnych poglądów i zamiarów artystycznych, które pozwoliło STS-owi prze-trwać ten moment bez większych trudności. Różnice zdań były, jak się zdaje, silniejsze od więzi; nie było także indywidualności dostatecznie silnej, aby mogła narzucić dyktaturę smaku.

(...) DSS umierał śmiercią naturalną, przyspieszoną upływem krwi: znaczna część jego członków żegnała scenę dla swego właściwego zawodu,

Page 245: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

inni – jak Agnieszka Osiecka, Wojciech Solarz, Marian Kubera, Ami Borowska, Edward Wróbel – przystali, nolens volens, do konkurencyjnego STS-u, przy czym pierwsza trójka na dobre.

(...) Wraz z STS-em, który zresztą w swojej genezie, strukturze i poszukiwaniach bardzo przypomina – reprezentuje DSS klasyczne zjawisko wczesnego okresu teatralnej burzy i naporu.

WybrałWładysław Sobecki

Page 246: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

245

Cudem zachowany przez 60 lat program pierwszego spektaklu DSS-u pod tytułem „Sto lat”.

Page 247: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

246

Page 248: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

247

Page 249: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

248

Page 250: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

249

1. Adamczuk Irena 2. Agacka Wanda 3. Ambu Filipas 4. Anioł Ryszard 5. Baćmaga Stefania 6. Badowska-Brzostek Irena 7. Barlińska-Wróblewska Agnieszka 8. Białek Tadeusz 9. Biegański Seweryn10. Bieroński Jerzy11. Bobek Władysław12. Brodowska Wanda13. Brylińska Joanna14. Budkiewicz Jan15. Byszewska – Korolkiewicz

Aleksandra16. Chmiel-Bednarska Ligia17. Chmielewski Ignacy18. Chmielewski Lech19. Chojnacka Zofia20. Chojnowski Leszek21. Ciok Anna22. Ciołak Janina23. Czapnik Józef24. Czarnota Daniel25. Czerwiński Andrzej26. Danielewski Ryszard27. Dąbrowa Krystyn

28. Dąbrowski Jerzy29. Dembowska Hanna30. Drzazga-Łowińska Krystyna31. Durmała Janusz 32. Eichel Maria33. Fedecka Stefania34. Fedorowicz-Tomicka Barbara35. Fiks-Bargielowa Gizela36. Fleischer-Wysińska Elżbieta37. Frank Zygmunt38. Galikowski Jarosław39. Gazda Janusz40. Generowicz Elżbieta41. Głowacz Zbigniew42. Główczyk Apolinary43. Godlewska Kalina44. Górski Jerzy45. Górski Tadeusz46. Grabowska Barbara47. Grzegorczyk Stefan48. Grzyb Zdzisław49. Gurfinkiel Nathan50. Hołda Bogumił51. Hryniewiecki Bohdan52. Ignaczak Marian53. Jabłoński Zbigniew54. Jakimowski Jan55. Jankowski Czesław

Lista studentek i studentówWydziału Dziennikarskiego

Uniwersytetu Warszawskiego 1952-1956

Page 251: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

250

56. Janowska-Tom Stefania57. Jasińska-Mroczkowska Hanna58. Jochym Adolf59. Jucewicz Andrzej60. Jurczakowski Robert61. Jurczyński Jerzy62. Jurkowicz Marek63. Kaca Mieczysław64. Kacprzak-Żak Alicja65. Kalitowicz Stanisława66. Kaltenbaum Artur67. Kambakis Janis68. Kamionowska-Wojtowicz Teresa69. Kania-Kloza Hanna70. Kazimierczuk Zdzisław71. Kaźmierczak-Dziubek Zofia72. Kita Jan73. Klatt Wiesław74. Kłos Janusz75. Kobylarz Mieczysław76. Kochelski Jan77. Kondracka Małgorzata78. Kopeć Wanda79. Koprowski Jan80. Kossek Zbigniew81. Kostkiewicz Krystyna82. Kostrzewa Stanisław83. Koszel Maria84. Krauze-Kwiecień Barbara85. Kruk-Sobol Alicja86. Krukowski Wojciech87. Kruszewska-Szakiewicz Janina88. Kubera Marian89. Kucharska Halina90. Kucza-Wojciechowska Hanna91. Kudy-Urbańska Czesława92. Kunat Tadeusz

93. Kwaśnik-Siuda Irena 94. Kwiatkowski Henryk 95. Ledóchowska-Horodyńska Teresa 96. Legowicz Halina 97. Lesiewski Zbigniew 98. Leszczyński Andrzej 99. Lewandowska-Dobrowolska Hanna100. Lewandowski Andrzej101. Li Gin – hak102. Lipińska Krystyna103. Lipnicki Roman104. Lubak Zbigniew105. Lubińska Hanna106. Łabanow Romuald107. Łakomy-Ławrowski Andrzej108. Ławicki Władysław109. Łączkowska Barbara110. Łoziński Roman111. Łusiak Antoni112. Machelski Jan113. Machul Henryk114. Malecha Henryk115. Małek-Łukawska Halina116. Markusz Jan117. Matoszko Krystyna118. Matynia-Bonik Alicja119. Matysiak Alicja120. Mazurek Leszek121. Mejer Zbigniew122. Michalczuk-Tykocka Leonarda123. Michniewicz Zuzanna124. Misiuro Janina125. Model Jerzy126. Modzelewska Irena127. Mroczkowski Augustyn128. Mróz Maria129. Myśliński Zygmunt

Page 252: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

251

130. Nawrocki Zbigniew 131. Neneman-Janczewska Zdzisława132. Neuman-Orlik Stanisława133. Nowak Alfons134. Nowaliński Andrzej135. Nowicka Henryka136. Nowicki Sławomir137. Okuniewski Januariusz138. Olszak Ryszard139. Oniszko Henryka140. Opalińska Krystyna141. Orłowski Czesław142. Osiecka Agnieszka143. Pachnia Marian144. Pająk-Stomska Małgorzata145. Palenga Urszula146. Palka Jerzy147. Parkitna-Szura Teresa148. Paszkowska Janina149. Patalong Kazimierz150. Pawełczak-Brachacka Aleksandra151. Pelc Krystyna152. Piasecka Anna153. Piekarowicz Ryszard154. Pietrzycki Zdzisław155. Piętniewicz Ryszard156. Pilewski Dariusz157. Podżorska-Surmaczyńska Janina158. Popławska-Czerwonko Krystyna159. Porębski Jerzy160. Prauza Irena161. Prawda Henryk162. Proksza-Grzegżółka Anna163. Przybyła Grażyna164. Ptach Klemens165. Puk-Pukorski Zdzisław166. Raczyńska Krystyna

167. Radziewicz-Falapuppi Izabella168. Rappaport-Terej Felicja169. Rączka-Rączkowski Bohdan170. Rogoziński Tadeusz171. Rojek Czesław172. Rojek Feliks Czesław173. Rustuł Irena174. Rybak Witold175. Sandelewski Czesław176. Sielicki Lech177. Sierocka Irena178. Sima Mirosław179. Sitek Janusz180. Siuda Wojciech181. Skowrońska-Bielecka Jadwiga182. Sławin Dorota183. Smarzewski Zbigniew184. Sobczak Edward185. Sobecki Władysław186. Sokołowska-Kohler Larsen Joanna 187. Solarz Wojciech188. Stachowicz-Pietras Halina189. Stankiewicz Halina190. Stanowski Witold191. Stolarczyk-Grzegorczyk Hanna192. Strug-Kostrzewa Walentyna193. Stupis Stawros194. Suchecka Agnieszka195. Sujka Zofia196. Suska Jadwiga197. Swalski Jerzy198. Szach-Ziemniak Danuta199. Szerszeniewski Aleksander200. Szewczenko-Rybak Elżbieta201. Sznajder Franciszek202. Sznek Anita203. Szperkowicz Jerzy

Page 253: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

204. Szwaja-Wojtaszczyk Urszula205. Szymański Marek206. Szyperzak Jerzy207. Śliwiński Benedykt208. Ślusarska-Bancer Alina209. Śmirski Antoni210. Światkowski Jan211. Świercz Edmund212. Świeżyński Wacław213. Święcicki Wojciech214. Tadeusiak-Brzozowska Barbara215. Teneta Adam216. Tien Dżon-giu217. Tkaczyk-Szydłowska Anna218. Tokarska Jadwiga219. Tomala Jan220. Tomaszewska Marta221. Trafny Bolesław222. Turno Maria223. Turowski Stanisław224. Twardowski Maciej225. Tyczkowski Jan226. Wachowiec Roman227. Wawrzyńczuk Stanisław228. Wiączek-Marek Halina229. Widomski Jerzy

230. Wiechno Stanisław231. Wieczorek Stanisław232. Wielgomas-Augustynowicz

Barbara233. Wierzba Andrzej234. Wiewióra-Wrześniewska

Władysława235. Więckowski Stanisław236. Wodnicka-Dąbrowska Hanna237. Wojdyga Jan238. Wojtowicz Zbigniew239. Wolski Ignacy240. Wolski Lech241. Woś Barbara242. Wróbel Edward243. Wysiński Kazimierz244. Zaborowski Franciszek245. Zagrodzka Danuta246. Zielińska-Lipecka Maria247. Ziembińska Jadwiga248. Zięba Jacek249. Żarow Lidia250. Żmijewska-Kowalik Danuta251. Żukowska Elżbieta252. Żurek-Grześkowiak Hanna

Page 254: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Pierwszy tom wspomnień wydalismy w 2000 roku

Page 255: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

Drugi tom wspomnień wydalismy w 2003 roku

Page 256: Grzeszni - niezlustrowani, cz. III

„... Są wprawdzie specjaliści od wykreślania cudzych i przemalowy-wania własnych życiorysów, lecz ja do nich nie należę. Cenię osobistą godność. Nasze życiorysy zostały wpisane w historię taką, jaka była i tego się nie zmieni. Może nawet nie chciałabym zmieniać...”

(z listu Leny Michalczuk-Tykockiej)