Upload
others
View
1
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
K R A K Ó W 10 • L I P C A 1918 Z E S Z Y T 20
cmSKiLI TJDRATU RAS ZTUKAISATYRA
Ć e ą d t& h r T i'
K \ t i.
ST. W Y S P I A Ń S K I K O Ż L E C (Z R Y S U N K Ó W D O .L E G E N D Y ") .
( Z e z b io r ó w p. H e le n y z W ysp ia ńsk ich C hm ursk ie j) .
R O M A IN R O L L A N D
D W I E F R A N C Y E.
Z „Jean Christophe a Paris“ ///• ' „Dans la fnaison".
rzysztof pojąć nie mógł, skąd się bierze, że Oliwer jest F rancuzem..
Nie był podobny do żadnego ze znanych m u Francuzów.
Przed poznaniem Ołiwera skłonnym był uważać za prze
ciętny typ współczesnego Francuza bodaj takiego Lucyana Levy-Goeura. A jednak była to tylko maszkara. Teraz dopiero spostrzegł, że jednak Paryż zdolnym jest wydać ludzi, nie ustępujących \v wolnomyślności Levy-Coeu- rom, a jednak tak czystych wnętrznie i tak dzielnych oraz nieprzedajnych, jakich mało napotkać można w Europie.
— Mój drogi! — odparł Oliwer — Wybacz, ale muszę ci powiedzieć, że nie masz wyobrażenia o tem, co to jest Francya.
Krzysztof wytoczył swe najcięższe dzieła, przedstawiał, ile go kosztowało trudu poznawanie ludzi, wyliczył wszystkie osobistości francuskie, spotkane zarówno u Steyensów, jak i Roussinów, wymienił najdokładniej tych wszystkich żydów, Belgów, Luksemburczyków, Amerykanów, Rosyan, ludzi Wschodu, a w liczbie nazwisk cytowanych znalazło się nawet kilka francuskich.
— Otóż to właśnie woda na mój młyn!—odparł Oliwer. Nie poznałeś dotąd ani jednego uczciwego Francuza. Obracałeś się pośród ptactwa błotnego, żerującego na bagnisku, i to ptactwa obcokrajowego, przelotnego. Kogóż bo spotkałeś? Polityków, don Juanów , bandę bezpłodną, szumowiny zbierające się na powierzchni każdego narodu, hrud, który rusża się, perli przez czas jakiś, a potem zostaje usunięty. Nic on nie m a wspólnego z treścią danego społeczeństwa. Widziałeś jeno rój ós, unoszących się w piękny, jesienny wieczór ponad winnicą. Tylko to widziałeś. Nie było ci danem spojrzeć w głąb ula, gdzie krzktają się pracowdte pszczoły, gdzie wre praca udzciwa i płodna.
— Daruj! — powiedział Krzysztof. — W idziałem także i waszą własną, narodową śmietankę ducha.
— Jakążeto? Tuzin pismaków7? A toś się ładnie wybrał. Sądzisz, że to są najlepsze siły narodu? — Nie mój drogi! w naszych czasach wiedza i czyriy zabierają tyle czasu i takie zajm ują stanowisko, że literatura stała się jeno nieznaczną ^przymieszką m yśli narodowej, sprawrą zgoła -nie istotną, w której się dusza n a rodu nie wypowiada.
A zresztą, czyż poznałeś bodaj tę naszą literaturę? Zaznajomiłeś się jeno naogół z samym tylko teatrem, i to z teatrem luksusowymi, z kuchnią kosmopolityczną, obliczoną na góści hotelowych Paryża, bogatych i głupich, przejezdną klientelę. Jest to coś jak biblioteka w agonowa. Gzy sądzisz, że poważny jfraoówriik Paryża wie, co tam grają w tych paryżkich teatrach? Broń Boże! Taki naprzykład Pasteur, nie był w7 teatrze przez całe życie więcej jak dziesięć razy.
Wzorem wszystkich cudzoziemców7, przypisujesz naszym romansom i teatrzykom bulw arowym, oraz politycznym intrygom i tym podobnym głupstwom przeraźliwie przesadne znaczenie. Na każde zawołanie mogę ci wskazać, nawet pośród najwyżej duchowo postawionych, kobiety, które nie biorą do ręki głupiego rom ansu, dziewczęta, Paryżanki bez zarzutu, które nie bywają w teatrach, mężczyzn, którzy nie zajm ują się polityką.
Nie znasz Krzysztofie ani uczonych naszych, ani nawet poetów. Niewidziałeś żadnego z nich, jak pracuje w7 samotni, skupiony w sobie, nie znasz też potęgi rew7olucyjnej naszego ducha. Nie znasz żadnego z naszych wielkich wyznawców, ani żadnego wielkiego bezbożnika. O samym ludzie nie mówię już wcale. Z ludu, znasz tylko jedną biedną kobiecinę, która cię pielęgnowała w7 czasie choroby. Skądżebyś zresztą miał znać lud? Iluż znasz mieszkańców7 trzeciego i czwartego choćby piętra? A nie znając ich, nie znasz, nie mówię, kraju, ale nie znasz nawet miasta. Koniecznie jednak trzeba spojrzeć w7 te dusze mężne i prawe, stłoczone w u- bogich domostwach, po paryżkich mansardach, niby w7 cichej, niemej prowincyi, nieznane i zapoznane, trawiące czas w7 skromnej pracy, w ciągiem zaparciu i rezygnacyi wiodące żywot, ow7ą gminę, która trw a od zaczątków państw a ukryta, zapomniana, jednak nie przemija, istnieje, streszczając wr sobie całą siłę miasta. Milczy i żyje, ci zaś, którzy m ianują się wyborem, kwiatem, śmietanką, ciągle więdną, gniją, przem ijają i ustępują miejsca przybyszom nowym.
Dziw isz się, widząc Francuza, który nie po to żyje, by być szczęśliwym, szczęśliwym za każdą cenę, ale po to, by ziścić zwycięstwo przekonań swoich, by służyć swym ideałom! Zaręczam ci, że tysiące czynią to samo, tylko z większą dużo usilnością, poświęceniem, skupieniem ducha, skromnością. Żyją w niestrudzonej pracy, słu
382
żąc aż do ostatniego tchnienia ideałowi, owemu bóstwu, które wszystko bierze, niczem nie od- płacąc pracownikowi.
Nie, zaprawdę nie znasz owego ludu, m aluczkich, tych m as nieskończenie oszczędnych, m etodycznych, pracowitych, spokojnych, na dnie serc żywiących mały, napół zaśniony płomyk, tych niezliczonych rzesz ofiarniczych, w obronie których niegdyś stawał kra jan mój, niebieskooki Vauban, zasłaniając ich przed zachłannością wielmożów.
Nie znasz ludu!Czy przeczytałeś choć jedną z owych książek,
które są nam wiernymi sprzymierzeńcami i doradcami serdecznymi? Czyż wiesz bodaj o istnieniu czasopism, służących naszemu ruchowi, pełnych płomiennego zapału i silnych, głoszo- nemi przekonaniami? O! nie domyślasz się n a wet, że żyją pośród nas dusze wielkie, w ładające nieznanemi ci siłami moralnemi, nasze słońca, których promieniowanie ciche, a m ocarne szerzy popłoch pośród szeregów obłudników'. Nie m ają odwagi zaczepić i walki uczciwej się straszą, przeto chylą się przed nimi, patrząc jeno, gdzieby uskoczyć na bok i zadać skrytobójczy cios zdrady.
Albowiem niewolnikiem jest obłudnik, gdzie zaś niewolnik, tam jest i pan. Znasz samych niewolników jeno, nie znasz władców. Patrzyłeś na nasze walki, widziałeś je, ale nazwałeś je dzikiemi i bratobójczemi wybrykami, albowiem nie zdołałeś pochwycić ich wnętrznej treści. W idzisz cienie i refleksy światła, ale tajne jest dotąd dla ciebie światło wnętrzne naszej duszy nieśmiertelnej.
Gzy zapragnąłeś poznać tę duszę?Czy dowiedziałeś się kiedykolwiek czegoś o
naszych bohaterskich czynach od czasów w ypraw krzyżowych, aż do Komuny? Czy starałeś się pojąć głęboki tragizm francuskiego ducha? Czy pochylałeś się kiedy nad wiszarem, pod którym zieje przepaść, zwana — Paskalem?
Jak śmiesz urągać ludowi, który od przeszło dziesięciu wieków gromadzi piram idy czynów i działaniem swojem napełnia świat cały, ludowi który kształtował oblicze świata na swój obraz i podobieństwo przez ciąg średniowiecza, siedm- nastego stulecia, i dał kuli ziemskiej Wielką Re- wolucyę; ludowi, który przetrwał po razy dw adzieścia ogniową próbę mocy, czyniąc się za każdym razem twardszy, w ystalając się w nieu- giętość nadludzką, który zmartwychwstawał dwadzieścia razy, nigdy śmierci się nie un i żywszy!...
Wszyscyście jednacy!Zaprawdę, każdy z ziomków twoich, przyby
wając do nas, spostrzega same jeno pasożyty, które nas kąsają, robactwo i plugastwo.
Nie widzi niczego, prócz awanturników literatury, polityki, czy finansów, łącznie z przynależnymi do nich liwerantami, klientelą i utrzy- mankami..
A zobaczywszy to świństwo, zabiera się od- razu do wydawania sądów o Francyr.
Zaprawdę, zły to sąd i należy go odrzucić. Nie według nędzników, którzy wysysają soki narodu, należy ustalać swe mniemania. Czemuż żaden z was nie pomyśli o prawdziwej, o pognębionej Francyi. Ileż skarbców, pełnych klejnotów życia, po prowincyach! Skierujcie spojrzenie na cały naród pracujący, co słucha z o- bojętnością głęboką znikomego poszumu, jaki dobiega od stołków biesiadnych jednodniowych mocarzów wielkiego świata.
Oczywiście, aż nazbyt zrozumiałe, że o tern wszystkiem nie wiecie nic i nie czynię wam też z tego tytułu zarzutu. Jakżeby mogło nawet być inaczej? Nie wiele Francuzów zna Francyę rze czywistą. Najlepsi z nas, są do pewnego stopnia internowani, są jeńcami we własnej swojej ojczyźnie.
Toteż nigdy nie dowie się świat, cośmy w ycierpieć musieli, my napełnieni miłością dla naszej rasy, m y przechowujący jako święty, złożony w nasze ręce skarb, światłość geniuszu gal- lickiego, my, którzy chronimy z odwagą rozpa czy jego płomię przed tchem wroga, usiłującego zagasić je podstępem, czy gwałtem.
W walce zażartej i upornej stoimy sami. A wokół nas atmotsfera zatruta odorem onych p asożytów, które rzucają się na każdą myśl n a szą, niby rój komarów bagiennych, gąsienic, zgryzających żarłocznie młode listowie naszych idei, kalających nasze serca wstrętnemi wydzielinami.
Opuścili nas ci, których powinnością, misyą życia jes.t obrona nasza. Zdradzili nas przywódcy nasi, głupi i nikczemni krytycy. Przeszli dawno do tam tych i liżą im stopy, by sobie wy- błagać przebaczenie za to, iż krew naszej rasy płynie w ich żyłach. Zdradził nas lud, albowiem nie troszczy się zgoła naszym losem, nie zna nas wcale.
Stoimy osamotnieni na pozycyi.I jakież posiadamy środki, by dać sygnał,
wić posłać skrzykującą wiernych pod sztandar zagrożony? Brak nam tych środków i to jest rzecz, która boli najdotkliwiej.
W iem y jeno, że tysiące współbojowników żyje w granicach kraju ojczystego, że są liczni ludzie, żywiący ideje nasze. Wiemy, iż przemawiamy w ich imieniu, a jednak nie możemy nic zgoła uczynić, by nas usłyszano.
Tamci opanowali wszystko: dzienniki, pisma peryodyczne, teatr... Prasa unika starannie każdej idei, o ile nie jest ona narzędziem rozkoszy,
383
albo bronią w walce partyjnej. Zorganizowana intryga, oraz kliki literackie dozwalają wolnego wstępu jeno temu, kto zdepcze na progu samego siebie. Nędza i nadmiar pracy pochylają nas ku zie
mi. Politycy żądni tego jeno, by się wzbogacić, zaprzątają swe myśli tylko kupną częścią proletaryatu. Zobojętniałe, samolubne i wskroś znikczemniałe mieszczaństwo przygląda się ziewając, jak umieramy.
Lud nas nie zna, a nawet ci, którzy idą porówni z nami, ci, którzy, jak my, śmiertelnie uznojeni, bronią okopów idei, zapadnięci w ciszę beznadziejną, ci nawet o istnieniu naszem nie mają wieści, podobnie, jak my sami nie wiemy o nich zgoła.
Złowrogie miasto! Zaprawdę dokonało także dobrej rzeczy, gru
pując w działy porządne siły poszczególne francuskiego ducha. Ale to zło, które się tu rodzi, to wielkie zło, czyni nicością lub równoważy conajmniej rzeczy dobre i korzystne. Rzeczy one same z siebie, w chwilach, jakie przeżywamy
obecnie, mimo iż dobre były zrazu, w czarne zło się przemieniają.
Starczy bowiem, by jakaś można klika, jakaś samozwańcza elita pochwyciła w szpony miasto i uderzyła w wielki dzwon opinii, a wszelki inny głos jest zabity.
Miasto zaś porwać, jakże niezmiernie łatwo! Co gorsza. Jeśli wpadło raz w ręce czarnej
mafii ducha, to sieje zarazę po całym kraju. Francya milknie zmieszana, niepewna, co czynić i myśli własne trwożnie kryje, cofa nawet, zapiera się własnych przekonań, nie wiedząc, co ma myśleć.
Dawniej cierpiałem bardzo z tego powodu. Cierpiałem niewymownie. Ale teraz uspokoiłem się znacznie. Zrozumiałem bowiem silę własną i siłę mego narodu. Musimy jeno przeczekać cierpliwie powódź. Fale brudne, spienione spadną wrychle, a Francya zbudowana z granitu twardego, nic jej zalew uczynić nie zdoła.
Chcę, byś zobaczył ten grunt skalisty, bo oto z pod szlamu występują już na miejscach niektórych szczyty i zbocza gór wyniosłych.
Przełożył Franciszek Mirandola.
=~
384
K A Z I M I E R Z P R Z E R W A - T E T M A J E R .
" v W A L K A .P O W IEŚĆ.
Pr awa p rzedru ku i p r ze k ła d u za s t rz e ż o n e .
dzącej w fotelu siwowłosej starszej osoby, o twarzy dosyć otyłej. Obok siedział przy herbacie z jednej jej strony młody Donimunt Zbigniew, z drugiej szpakowaty jegomość, z włosami trochę na czoło zaozesanemi, wygolony, ze szpakowatemi liniami krótko ciętych faworytów, o wązkich ustach i przymróżonych siwych oczach.
— Gdzie byłaś tak długo? A! Marusia? Kto jest ten pan? — zapytała starsza pani niemile i z rozdrażnieniem w głosie.
— W ypadek, mamo, przepraszam — odpowiedziała Donimuntówna podchodząc, aby m atkę w rękę pocałować. — Powrozu na Naści u- kowym stawie nie mogliśmy rozplątać. Pan Węglin, inżynier, był łaskaw nas odprowadzić z folwarku.
— Dlaczego wracałaś tam tędy? Jak się masz Marusiu?
Dotykając głowy Marusi, schylonej do jej ręki, pani Donimuntowa skinęła głową Piotrowi, zmierzywszy go sucho a bystro oczami. Zbi-
ta ry poważny służący w liberyi otworzył drzwi posłyszawszy głosy.
— Czy mama bardzo niespokojna? — zapytała z obawą w głosie panna Donimuntówna, wchodząc do dużej kom naty wstę
pnej i wprowadzając Przesiewiczównę i Piot r a .— Konie po pannę Marusię były?
— Były, proszę jaśnie panienki — odpowiedział służący. — Pani Gosińska czekała.
— Gdzie mama?— Jaśnie pani czeka z herbatą.— Proszę.Służący otw arł drzwi od przechodniego po
koju z kilkorgiem wyjść, z wieszadłami i zwierciadłami; z lekkiem pochyleniem uchylił drzwi następne: od stołu jadalnego skierowały się na wchodzących zimne, dumne spojrzenia sie-
385
gniew Donimunt przywitał się z nim z pewnem zdziwieniem, natom iast szpakowaty pan, wysoki, chudy w opiętym tabaczkowym, angielskim surducie z aksamitnym kołnierzem, poznał się z nim bez ceremonii, jako szwagier pani Doni- muntowej, E w aiyst Donimunt. P iotr siadł do podanej herbaty, a Donimuntówną z Marusią, mimo widocznie dawnej znajomości nieśmiałą, ostrożną i odpowiadającą głównie na pytania, wytłomaczyły bliżej powód opóźnienia przez powróz, towarzystwa Piotra, oraz k to był na wieczorze u państwa Przesiewiczów. Tymczasem z Piotrem wszczął rozmowę szpakowaty jegomość, jakoś tak, że indagacyom i zapytaniom w dosyć szorstki sposób komunikowanym przez panią Donimuntową położył koniec.
— Czy przeszkadzam może kuzynowi? — zwróciła się do niego pani Donimuntową, zniecierpliwionym, choć m iarkowanym głosem, akcentując słowo: kuzyn.
— Ale uchowaj Boże! Proszę się pytać! Któż więcej był u państwa Przesiewiczów? Pół Berdyczowa?
— Więcej nikt nie był, proszę pana — odpowiedziała Marusia, wstrzymując uśmiech.
— No — i szpakowaty jegomość rozłożył komicznie ręce.
Pani Donimuntową zaczęła się śmiać.— Kuzyn byś dyabła jednym gestem roz
śmieszył.— Czasem mi się udało.Oboje młodzi Donimuntowie rozśmieli się.W Piotrze dygotało całe jego jestestwo. Myśl
jego porywał raz po razu wicher i niósł nad tę czarną toń pod księżyc — na ową straszną kładkę. Chwytała go chęć .to opowiedzieć straszną rzecz Zbigniewowi Donimuntowi wyprowadziwszy go do innego pokoju, to szpakowatemu starszemu panu, szukać rady,, ale g d y spojrzał na jednego zdziwioną ciągle nieco, a nadzwyczaj spokojną twarz, lub na żartobliwą, daleką widocznie wszystkiemu, co przykre, twarz drugiego: widział, że to nie jest możliwe. Gdy drzwi otw arł trochę głośniej wnosząc świeży samowar służący: P iotra przeszyło wrażenie, że to ów olbrzym utopiony w yratował się i przybył. S traszny m ajak mózg mu oplątał. Ciemno robiło się w oczach. Chciałby był wstać, wyjść ztąd, jechać do domu, a równocześnie nie oddalać się
ani na chwilę od światła, nie wpaść w samotność. W yrazy artykułu politycznego, k tóry począł na nowo czytać głośno młody Donimunt, usiłował chwytać słuchem, zrozumieć. I znów to zagadnienie, czy to wszystko niebyło snem? Czy nawet ten cały dom i te osoby nie są tylko przywidzeniem? Nagle począł bić wielki zegar ścienny — Piotr zdumiał się: była dopiero dziesiąta. Od wyruszenia z dworku Przesiewiczów minęło zaledwie dwie godziny. Czas ten w ydawał mu się szeregiem długich godzin.
Możemy trochę zagrać w czworo; pan gra? — odezwała się pani Donimuntową. — O wpół do jedenastej wyjechawszy ztąd będzie pan na dwunastą w osadzie. Proszę świece zapalić — zwróciła się do służącego.
Piotr z jadalni przeszedł do sąsiedniej sali. Była to sala okrągła, jakby w kopułę pod drugie piętro z podwójnym rzędem podłużnych „ okien nad sobą, z galeryą i schodami marmuro- wemi. W dwu jej rogach stały piękne kwiaty, nieopodal ściany od jadalni czarny lakierowany fortepian. W przeciwnym rogu ustawiony był stolik do kart, (od którego widać wstano, idąc do kolacyi), z dwiema świecami palącemi się po rogach. W salonie tym panował półmrok. Tern widniej przez górne nie zasłonięte roletami okna świecił księżyc.
Piotr, dusząc poprostu w sobie drżenie, obłąkanie, przerażenie, zgrozę i nieprzytomność, siadł do gry, nauczywszy się niemal wszystkich gier w osadzie fabrycznej, gdzie głównie tern zabijano wieczoiy. Odgadywał karty , bo ich nie widział. Na sofie, obok siebiej usiadły panny. Obu ich spojrzenia czuł P iotr skierowane na siebie.
Naprzeciw niego na ścianie w szerokich złotych kosztownych ramach wisiał portret młodzieńca w polskim stroju z m itrą nad herbem w boku płótna umieszczonym.
— Członek rodziny, książę Ogiński — o- świadczył przeglądając karty szpakowaty jegomość — miał się żenić z Donimuntówną. tylko się na ślub spóźnił.
Oboje młodzi Donimuntowie parsknęli śmiechem.
— Co też stryj wygaduje! — odezwał się Zbigniew Donimunt. — A mameczka się seryo u- raża!
386
— Był narzeczonym, to fakt — rzekła pani Donimuntowa, usiłując szpakowatemu jegomości niepostrzeżenie wskazać oczami Piotra.
— Tylko się na ślub spóźnił, bagatela — pan wychodzi... Czy to do niego przyjechało się przedstawić szesnastu Donimuntów na drabia- niastym wozie? Myślał, że sad z liszek obierać... Karo, aha — p ro sz ę paff!
Pani Donimuntowa oparła karty brzegiem o stół i wzruszywszy ramionami odezwała się do Piotra:
— To tak i zwyczaj mego szwagra. Żartuje ze wszystkiego, naw et z własnego nazwiska.
— Mówię ci, przestań na małem,Nie dmij się zostać cymbałem — zamruczał
starszy pan, zajęty kartam i, zgarniając trzecią lewę.
Żarty, przekom arzania się starszego pana z panią Doninluntową, gra, wyczerpywały ostatnią siłę Piotra. Czuł zaś, że obie panny siedzące obok siebie na sofie, patrząc na niego nieustannie z boku, z nieoświetlonej strony salonu. Odczuwał oczy Przesiewiczówny sucho- iskrzące i wilgotne oczy Donimuntówny. Miniowali rzucił w ukos wzrokiem i źrenice jego padły na jej źrenice. Przysłoniła je szybko rzęsą, lecz jakby jakiś prąd od niej przebiegł do niego. Spojrzał znowu i wszedł w jej oczy na moment.
Gdy w parę m inut później żegnał się, spotkał dwa uściski młodych rąk, kobiecych: jeden krótki, silniejszy, drugi kładący dłoń w dłoń, serdeczny, wdzięczny, długi i miękki Donimuntówny. Dziękowała mu za ocalenie.
Powietrze chłodne podziałało na Piotra. Ogarniające go osłabienie ustąpiło. Poczuł się sam i na siebie tylko zdany. Bilans ostatnich kilku godzin był okropny, groźny i fatalny, jak tru dny do ogarnięcia myślą, do objęcia własną istotą. Trzeba było wszystkiemu stawić czoło, starać się opanować, pokonać, przewalczyć, nie lękać się niczego.
Gdy jednak, w ubraniu leżącego na łóżku, obudziło o świcie pukanie służącego, gdy wyszedł na w pobliżu leżący plac budowy i zastał tam już ludzi roboczych, gdy czerwone słońce wschodu padło 11111 w oczy, a ludzie pozdrowili go: poznał, kim przestał być. Pamięć jego jeszcze omroczona była snem przedświtowym,
w którym ratow ał Donimuntównę z czarnej wody, a w którym zapadł potem wraz z nią w jakiś gaj gęsty i pachnący — rzeczywiste fak ty wieczoru jawiły się przerażająco. Rozpacz wyciągnęła ku niemu szpony, lecz odtrącił ją. Tylko to wszystko, co miało być przed nim, co wypełniało jego duszę, stało się obojętnem. Byłby już, co wczoraj porywało go sobą i unosiło, odstąpił i cofnął się w daleką życiu samotność. Uczuł, że uczynił zły krok życia, że wyłamał linię; stało się to przypadkiem, prawda, Ale niemożna już powrócić wstecz w siebie. P rzypadek popchnął go. Drzwi jedne się zamknęły, drugie otwarły, otwarły w sposób złowróżbny. Tak jest: nie ludzie rządzą sobą, ale przypadkami nazywa się niezależna od nich droga przyczyn i następstw, każda sekunda jest ta jna i każda grozi.
Czuł zamęt głowy, niechęć odrażającą do wszystkiego. On sam był ofiarą 1 niczem innem.
Obejrzał roboty wczorajsze i wydał dyspozy- cye. Nie mógł wytrzymać. Powrócił do siebie i kazał okulbaczyć konia, którego trzymał, jako jedyną swoją dotychczas przyjemność.
Ruszył w kierunku Przesiewiczowskiego folwarku.
Koń najszybszym kłusem pędzony przebył wkrótce drogę i minął zabudowania chłopskie i folwarczne boczną jakąś drogą. — P iotr wjechał w pola. Ze drżeniem serca kierował się ku smudze młodego lasu — i niebawem ujrzał zdała ciemną, lśniącą toń moczaru.
W strzymał konia i śledził wzrokiem. Nikogo nie było widać.
Podsunął się bliżej.W oda była spokojna i nieruchoma, lśniwa —•
nad nią k ładka wysoko wzniesiona.Kogóż tu wtrącił? I taka istota miała mu na
drogę życia paść, jak granat, k tóry gościniec przerywa?!
Ktoś obcy, niewidziany nigdy, obojętny, zupełnie d a le k i , i taką samą jest afera zDzierżyńskim. Zaiste — czemuż to ulega człowiek?
Na co się zdają cała jego wola, postanowienia, gdy jeden zmysł nie został dany człowiekowi — przewidywania i człowiek kruszy się tym brakiem, jak bez wzroku.
Stał i patrzał na wodę — poczem podjechał
387
bliżejt zsiadł i prowadząc konia przystąpił ku samemu brzegowi. Olbrzym spadł nieopodal brzegu - zaledwie kilkanaście kroków odei1. Czy człowiek silny nie mógł się wyratować?
Przestrzeń była nie wielka, w wodzie leżała
nie zauważona przez Piotra w nocy deska, widocznie od budowy, czy poprawy kładki porzuoona. Co go w końcu obohodziło to wszystko? Ten człowiek mógł się wydobyć - - nie było żadnej pewności, że utonął, nie było żadnej pewności, że miał uszkodzone kolano. Napadł i otrzymał, oo zasłużył.
Czarna groza w<Jdy magnetyzowała Piotra - - jeżeli jednak to olbrzymie cielsko tam leżało, zadławione gęstwiną moczaru ...
Niech się dzieje, co chce! Mógł wyjść, mógł z obawy prz.ed <Jdpowiedzialnością za na.pad uciec - - niech będzie, oo chce! Przypadki trzeba deptać! Są to węże rojące się pod nogami ludzi, oplątujące nogi ciągle, wiecznie, bez ustanku - walka deptania ich jest walką życia, to jest życie całe!! Cóż obchodzi go ten trup, jeźli tam leży? Czy życie jego, życie celu, życie zadania, ma być spętane takiem wydarzeniem?! Rzuciło się ono na jego życie - - zdziera
je z siebie, strąca!! Zdawało się, że drugi raz, aJ.e już z mocą,
r; wolą, rzuca w tę czarną toń psychiczne ciało olbrzyma, jego pamięć - - wsiadł na konia i ruszył kłusem - - aJ.e zdarzenie, które się stało, pobiegło za nim.
Ach! - jęknął, czując, jakby okręt węzła żywego koło szyit rzuconego ręką bezmyślną, pozakontrolną, jakby w przeciwną stronę patrzącego Losu.
Lecz w tej rhwili zawidniały przed nim wilgotne oczy Donimuntówny, której ocalił życie. . Jego szpak gnał i tętnił twardemi kopytami. Piotr pędził z powrotem. Niebieskie wilgotne źrenice Donimuntówny, jej miła twarz, płowe puszyste włosy i śliczny głos wypiełniły mu zmysły. Czuł, jak kopyta jego konia uderzają w potworność zdarzenia, - jak podkowy grzmocą w nie, jak życie wydobywa się ponad wszystko, woła swoich praw, drży o nie, broni ich - -walka z wężami zdarzeń nieprzewidzianych nie może hamować człowieka!!
Podjechał z powrotem pod poczynającą się
budowę kościoła, oddal konia i spojrzał na krzątających się ludzi. Kilofa się już nie chwycił. Nie zszedł z placu na śniadanie, około p<Jłudnia jednak dano mu znać, że dwaj panowie przyjechali i czekają. Dorozumiał się sekundantów Dzierzyńskiego. Niech będzie! Idea pokoju dusz i serc zafalowała ponad nim. Zaprezentował się dwom młodym szlachcicom i zaprosiwszy ich do siebie przyjął wyzwanie urażonego Dzierzyńskiego, zapowiadając swoich świad
ków nazajutrz, podług wskazanego adresu. Odnosił wrażenie, jak<Jby wyładowywała się
jakaś chmura, która zatrzymała mu się nad głową.. Złe opadło go, był to początek nowej karty życia. Złe głupie. Głupia na wskroś męka mózgu. Czy kobiety, która mu się podoba· ła, niemógł inaczej poznać? Głupstwo życia -rozpacz druzgocąca mózg. Ten straszny <Jsioł z poczwarnemi, wielkiemi, jak kula ziemska kopytami, depcący wszystko, ludzi, ich życie; wolę, m<Jc; to straszne bydlę głupstwa, w królewskiej k<Jronie na głowie, pan świata, absolutny dyktator, król doli.
D. c. n.
RYS. M. OPPENHEIMER
388
\
E M I L Z E G A D Ł O W I C Z .
SAMOTNOŚĆI M A R Z E N I E .
Samotność i Marzenie — drodzy przyjaciele, przedziwni czarodzieje snów Fata-Morgany —! przeżyliśmy ze sobą lat rozkosznych wiele na wyspie Robinsona, nam jedynie znanej.
Stąd robilim wyprawy w strony świata cztery na czarodziejskiej lodzi o żaglach z obłoków — stawni magji włodarze, baśni bohatery, dziedzice Amadysów, Lechów i Zaboków.
Kapłani świętych gajów, zaklinacze kobry, poprzednicy Stanleya, wiedzy alchemicy, zapatrzeni w horoskop wielkiej niedźwiedzicy —
żyjem y w cudnej zgodzie: ja, fantasta chrobry, Samotność, siostra dumy, i Marzenie, kosem patrzące na Rzecz okiem — z sutym wzruszeń trzosem.
K A Z I M I E R Z T E T M A J E R .
Z A F O R Y Z M Ó W . .
Kobiety atakują gromadnie, jak wrony.Wtenczas dopiero człowiek może pojąć
miłość rodziców, kiedy sam wychowuje dzieci.Więcej tragedyi jest w stosunku wzajemnym dzieci do rodziców, niż szczęścia.
Dla człowieka miernego nic nie jest tak trudnem, jak uznać cudzą wyższość.
Dureń jest na świecie poto, aby się dobrze wydał.
Jedną z cech istotnej wyższości jest pobłażliwość.
W naszych czasach niema częstszego ty pu inteligencyi, jak jałowy.
Najniebezpieczniej jest postawić pierwszy ideał.
Tylko fanatyzm czyni życie ludzkie nie- śmiertelnem—zabija bowiem myśl o śmierci.
Pracowałeś przez sześć dni w kuźni młotem? Poróbże w niedzielę szydełkową robotę — rzekła pani radczyni.
Kamienie kosztowne odpowiadają najcenniejszym przymiotom ducha: dyament jest płomieniem czystości, rubin płomieniem męstwa, szmaragd płomieniem nadziei, szafir płomieniem natchnienia.
Odkrycia małego dziecka są jak kamienie kosztowne — najtrwalsze, najpewniejsze i najkosztowniejsze ze zdobyczy.
Krążenie ludzi koło siebie jest podobne do krążenia koło siebie gwiazd — jest równie samotne i równie związane.
389
F R A N C I S Z E K M I R A N D O L A : G E N I A L N Y P O M Y S Ł .
róciłem z pracowni zmęczony, osmutniały i siedziałem w jakiemś otępieniu bezmyślnem. dumając nad tem, że zamiast iść wprost na kolacyę, przylazłem tu, na trzecie piętro, nie wiadomo poco. Trzeba się zabierać, bo przecież musi człek co zjeść.
Tkwiłem w fotelu zgarbiony i wpatrywałem się w mały, bronzowy posążek Buddy, siedzący w kucki, z rękami złożonemi do modlitwy, na okrągłym kwiecie lotosu o regularnie wy- zębionych płatkach korony.
Posążek był wyraźnym falsyfikatem wiedeńskiego pochodzenia, mimo tybetańskich kulasów opasujących podstawę, i zamiast uspakajać patrzącego wprawiał gQ w jeszcze większą pasyę.
Nagle zabrzmiał dzwonek.Zerwałem się, a dłoń sięgnęła bezwiednie w
stronę posążku.Śmigło mi przez myśl, że najlepiej będzie
rozbić gościowi głowę tym oto gratem.Ale zaraz przemógł szablon wychowania i
nawyczki.Pomyślałem, że skoro już wstałem, tedy mo
gę otworzyć i zobaczyć, k to to taki.Po trochu ciekawy byłem, albowiem gość
zjawiał się u mnie bardzo rzadko. Teraz, czasu moratoryum nie widywałem nawet substy- tu ta notaryalnego. k tó ry przedtem zwiastował mi co kw artał zapadły protest wekslowy.
Przekręciłem klucz i pocisnąłem klamkę.W tej chwili coś zakotłowało w mrocznym
przedpokoju, postać jakaś rzuciła się na mnie. objęła za szyję, a na piersiach uczułem biust kobiecy, przyciskający się do mnie gwałtownie.
— Felek! F e lek !— jak się masz !— krzyczała dama.
— Puść mnie pani! Gwałtu! Policya!... to napaść!
Dama ściskała mnie potężnemi ramiony i gadała:
— Głupiś Felek! Nie krzycz! Zaraz ci wytłumaczę!
Bohaterskim wysiłkiem, nie krępując się zgoła tem, że mam do czynienia z kobietą, rozerwałem oplot jej rąk i rzuciłem się jak szalony do biurka.
— Ani kroku dalej! — zawołałem — Albo rozbiję pani głowę tym oto gratem!
Potrząsałem Buddą w powietrzu.— Felek! Tyś zwaryował! — biadała dama,
załamując ręce.Ale stała w przyzwoitej odległości. Poznała,
że niema żartów!— Felek! Także to mnie przyjmujesz? Przy
jechałem umyślnie do ciebie, mimo ważnych spraw, a ty...
— Nie znam pani wcale! — warknąłem. —- To jest napaść... to jest jakieś uplanowane łajdactwo... Założę się. że idzie o wymuszenie... o alimenta... prawda... ha! Znamy takie da- mulki...
Dama rozłożyła ręce i zaniosła się szalonym śmiechem.
Śmiała się tak, że ustać nie mogła na nogach. Padła na pobliskie krzesło, które pod jej ciężarem jękło z bolesnem oburzeniem.
— Felek... ośle... ach... to paradne... ha... ha... ha... Nie jestem wcale damą... nie chcę alimentów... Felek... Felek!
Cisnąłem Buddę, k tóry leżąc na boku nie przestał modlić się nabożnie, mimo arcyniewy- godnej pozycyi.
— Co to ma znaczyć! — spy ta łem — Na co ta m aszkarada? Kto pan jesteś? Gadaj pan zaraz!
390
Dama opanowała śmiech.— Nie poznałeś mnie... naturalnie... chociaż
myślałem: pozna mnie po głosie. No zgadnij, k to ja jestem... zgadnij!
Słuchałem zdumiony. Zdaje się przybysz nie żywił wobec mnie niecnych zamiarów.
Pozatem, ruchy i głos osobnika (nie wiedziałem teraz istotnie, jaką płeć reprezentuje) nie były mi obce.
— Nie poznajesz mnie?— Nie... to jest... — bąkałem — ...tylko ten
głos cienki.-— Ach... cienki... wytłumaczę ci to zaraz...
Ale nuże, któż ja jestem?... No... Ju lek Zmora! Zapomniałeś Ju lka Zmorę?
— Julek? Czyż to możliwe?W ahając się jeszcze, przystąpiłem do przyja
ciela.— Julek... w tern przebraniu?Ucałowaliśmy się serdecznie. Bardzo byłem
ucieszony, a jednocześnie okropnie zmieszany i zażenowany. Usta Ju lka były tak gorące, miękkie, tak kobiece...
— To nie przebranie... — zaczął.— Gadanie... wypchałeś się przecież! — za
wołałem, wskazując na wydatne „przedsię- wzięcie“ przyjaciela.
-— W cale nie wypchane! — zapewniał. — Zupełnie naturalne! Chcesz... pokażę ci! — zaczął rozpinać guziki bluzki.
— Daj spokój! Na miłość boską, daj spokój!•— Nienawidzisz widzę kobiet! wybornie! Zu
pełnie, jak ja! — radował się. — Słuchaj! Nie masz jakiego napitku... papierosów?
Ruszyłem na poszukiwanie.Ju lek rozpostarty w moim fotelu, siedział
z nogami, (w płytkich bucikach i ażurowych pończochach), skrzyżowanemi jedna na drugą, tak. że widać było całą. dziwnie kształtną łydkę. hen wysoko aż po kolano, otoczone haftami halki, z pomiędzy których wychylał się rąbek pokuśliwych, damskich majteczek.
Nie mogłem odwrócić głowy od tego widoku, a ręce szukały omackiem flaszki i kieliszków po kawalerskim kredensie.
Kręciło mi się w głowie, jakbym dostał przed chwilą potężny cios. Dziwne ideje biegały po biednym mózgu, a przed oczyma migały czarne płatki. Byłem blizki omdlenia... Jak się wobec niego zachować... co się stało... co z tego wyniknie... czy to jawa, czy sen dziwaczny...
— Julek! — powiedziałem z drugiego końca pokoju, a głos mój drżał nerwowo. — Powiedz mi... ale tak seryo... poważnie... co ty właściwie jesteś... chłop... czy dziewka?
— Hm... — odparł, puszczając kłąb dymu. — Z przekonania, jestem chłop... i w dodatku wróg kobiet...
— Jak to?— ...I mam nadzieję być kiedyś napowrót
mężczyzną! — zakończył Julek.Upuściłem kieliszek.— Szkoda szkła! — zawołał Julek. Lekki
mi, tanecznymi podskokami przebiegł pokój i odebrał flaszkę i kieliszki z moich rąk.
Za chwilę wychyliliśmy po kieliszku, a J u lek powiedział:
— Siadaj. Zacznijmy od początku.— Zacznijmy! — zgodziłem się i padłem na
krzesło. Postanowiłem znieść wszystko co nieodzowne, i pozbyć się jak najrychlej straszliwego gościa. W myśli szukałem, do którego lekarza udać się dziś jeszcze. Tylko, czy mi co poradzi... — myślałem... — to jakiś dziwny przypadek halucynacyi... a. ci lekarze nie wiedzą właściwie nic. Może lepiej urlop i spoczynek... tak... tak... to najlepsze...
— Ależ ty wcale nie słuchasz!— krzyknął Julek.
— Acha... prawda... więc cóż?— Zaczynam na nowo!—• Dziwna halucynacya... — powiedziałem
mimowoli głośno.— Osioł jesteś! — wrzasnął.— Zgoda... i co dalej! — jęknąłem.— Słuchaj uważnie * a sam się przekonasz,
że wszystko jest tak realną prawdą, jak to, że tu siedzę... ja, Julek Zmora!
— Acha... nadzwyczajnie powiedziane! — szepnąłem z ironią.
— Słuchaj. Pamiętasz przecież, przed samą wojną udałem się na Ceylon wysłany przez Akademię. Szło o badania naukowe nad fizyo- logicznem działaniem światła...
—• Pamiętam! — zawołałem przychodząc do siebie. — Pamiętam, było to na jakieś pół roku przed wojną. Popiliśmy tęgo przed odjazdem!
— Popiliśmy. Przez ośmnaście dni jechałem całkiem otumaniony.
— Musiałeś dolewać po drodze!— Po trochu... Dopiero w Bombaju wyspa
łem się należycie.— W Bombaju? — zawołajłem. — Pocóż
zbaczałeś do Bombaju? Wszakże kurs idzie pro- sto< jak strzelił z Adenu przez Sokotorę, Lakke- diwy, przylądek Komorin do Oolombo.
— Wsiadłem na jakiś inny okręt...— Acha — powiedziałem całkiem już spo
kojny. — Teraz cię poznaję. Ty zawsze się musisz omylić!
— Tak, ale Opatrzność czuwała...— Ja k zawsze nad pijakami.— I ma do tego jakąś specyalną predyle-
kcyę...— To prawda! Opowiadaj dalej!— Nie żałuję. Poznałem dziwny, zgoła nie
391
znany świat. Powiadani ci, wszystko tam inaczej... zresztą niniejsza, nie mogę się zapuszczać w szczegóły. Dość, żem jechał z Bombaju drogą lądową na Hajderabad, Madras, a potem statkiem przez cieśninę ceylońską do Colombo.
Prze cały czas wydawało mi się, że śnię rozkosznie. Byłem żywcem uniesiony do raju. T yle mego, com zobaczył wówczas, bo w Colombo czekali już inni uczestnicy ekspedycyi naukowej i odrazu zaczęła się praca bardzo specyal- na, bardzo mozolna, nie pozwalająca na żadne romanse. P raca umysłowa w tych regionach wyczerpuje Europejczyka okropnie. Zbladłem, jak ściana, schudłem, jak szkielet, naw et popijać nie mogłem uczciwie. Życie mi zbrzydło.
Razu pewnego ujrzałem olbrzymi afisz przyklejony na deskach jakiejś budy. Produkował się fakir, a afisz zapowiadał cuda. Poszedłem i istotnie przez cały czas wydawało mi się, żem opuścił ziemię i został przeniesiony na planetę, gdzie panują zgoła inne praw a natury. Pośród wielu rzeczy, których opis zająłby nam tydzień czasu najmniej, ujrzałem jedną, k tó ra zadecydowała o mojem życiu!
— Aż tak? — zawołałem.— Tak jest... słuchaj! F ak ir wsadził w mały
napełniony ziemią wazonik niebieski, stojący na wzorzystym dywaniku, ziarnko ryżu. Ziarnko to przedtem miałem w ręku, jak i inni widzowie, więc wiem, że było to ziarnko ryżu w łupinie, całkiem suche i twarde.
Fakir uczynił ręką ruch okrężny. Widzowie rozstąpili się. »
Mały chłopiec wziął szklankę, nalał czystej wody, pokazał wszystkim, że jest to tylko wo-"* da i wlał ją powoli do wazonika. Potem oświadczył łam aną angielszczyzną, że widzom nie wolno patrzyć w oczy fakirowi, ale ciągle ty lko na wazonik. Spojrzenie w oczy fakira miało być niebezpieczne, jego zdaniem.
Fakir stał wyprostowany, z rękam i skrzyżo- wanemi na piersiach i patrzył na wazonik!
Mimo zakazu spojrzałem w jego oczy, ale odwróciłem szybko głowę. Błyszczały żółto, nieprzyjemnie.
Szmer się rozległ w audytoryum .Chłopiec dał znak milczenia.Ujrzałem cud. Ponad brunatną powierzchnię
ziemi wychylił się maleńki, jasno zielony kiełek.Mimowoli zerknąłem ku fakirowi i zatoczy
łem się wstecz.Oczy jego promieniowały zielone smugi świa
tła.Uczułem, że dotknięcie jednego takiego pro
mienia mogło doprowadżić do rzeczy strasznych.Ponowny szmer.Kiełek urósł i wznosił się teraz w oczach w
górę. W górnej części odróżnić można było zgra
nie, przyszły kłos. Rósł ciągle, z kłosa wysunęły się wąsy, a samo zgrubienie przeszło w podłużny kształt. Nagle odchyliły się w prawo i lewo, przy każdym wąsie, torebki nasion. Za chwilę okryte były kwiatami, jeszcze chwila, a z kłosa posypały się na dywanik ziarna ryżu.
Przysłoniłem oczy dłonią i trwożnie, poprzez palce spojrzałem w twarz fakira.
Promienie jego oczu były głęboko szafirowe, koloru kobaltu.
Uczułem zawrót.Zwróciłem się szybko do wyjścia. W głowie
miałem zamęt straszliwy.Ale tłum zw arty nie przepuszczał.— Nie wychodzić! Nie wychodzić! — szepta
no. — Jeszcze nie koniec!Powtórzyła się ta sama historya. Podawano
z rąk do rąk ziarnko ryżu, potem fakir zasadził je do świeżej ziemi.
Podczas tych przygotowań Anglicy rozchwy- tali po wysokich cenach ziarnka i słomę.
Chłopiec zbierał pieniądze do brudnej sakiewki z kociej skóiy.
Fakir stanął w poprzedniej pozycyi.Postanowiłem patrzyć nań mimo wszystko.Nieznacznie przysłoniłem oczy czarnymi oku
larami, położyłem na tern jeszcze chustkę od nosa.
Ale nie mogłem i tak znieść tego spojrzenia. Oczy zwolna zaczęły błyszczeć żółto, połysk rósł, przechodził w jasną zieleń, potem już był nie do zniesienia. Krew rzucała się w arteryach, biło serce, gardło ściskał kurcz spazmatyczny.
— Dont lukę here! — powiedział ktoś obok.— Silence! — szepnęły głosy.Zamknąłem oczy.Otwarłem je jednak znowu.Promienie stały się seledynowe, potem błę
kitne... wreszcie straciły swą przeraźność... jak by siła ich omdlała, i przeszły w szarawy ton kobaltu.
Kręciło mi się w głowie. Ktoś podparł mnie ramieniem. Czułem straszliwe pragnienienie.
Tymczasem wrzawa się rozległa.— Yoila du froment! — powiedział jakiś
głos obok mnie.Kolega z ekspedycyi naukowej podał mi
ziarnko.— Jak to pszenica? — powiedziałem. —
Przecież zasadził ryż.—• W tern właśnie sztuka! — zaśmiał się
Francuz. — Przemiana gatunku! Co pan o tern sądzi? Patrzyłem dobrze. Niema śladu oszustwa! Ale chodźmy popić! Tu na Wschodzie ciągle się pije, już tak i widać kismet!
— Sprzedaj mi pan to ziarnko! — prosiłem.
392
— Służę panu! Ale w samem ziarnku niema nic.
— Zbadamy pod mikroskopem. Przypuszczam odmienność budowy komórkowej.
—• W ątpię. Sprawa polega na fizyologicznem działaniu promieni kobaltowego św iatła in statu nascendi...
— Panie! Ale skąd się bierze, że oczy tego fakira mogą promieniować to światło i w dodatku tak bardzo intenzywnie!
— Ca c‘est une autre affaire!— Co pan o tem sądzi?— W Indyach się nie sądzi, proszę pana.
— odparł. — T utaj ustają nasze „sądy“. Tutaj tylko wolno patrzyć i zdumiewać się. Ale cóż to takiego?
Ulicą biegli chłopcy z gazetami pod pachą, wrzeszcząc na całe gardło:
—• Serbo-Austrian war! Serbo-Austrian war! Times two pence!
Rozpoczęła się w ojna światowa.Mm minęło trzy tygodnie, zostałem interno
wany, zrazu w Colombo, później w Bombaju, gdzie spędziłem w więzieniu dwa miesiące. Obchodzono się ze mną dobrze, pozwolono zatrzymać aparaty naukowe i książki. Ponieważ nasza ekspedycya rozbiła się zaraz, przeto poza swoimi przyrządam i miałem jeszcze inne, pozostawione przez kolegów, k tórzy się częścią zgłosili sami do wojska, częścią zostali wezwani ogłoszonem powołaniem.
...Ale czekajno Felek... zapomniałem całkiem...
Ju lek zerwał się, ze złotej damskiej torebki wydobył pulares, w yjął z niego banknot i zawinął go w gazetę wziętą ze stołu.
— Co ty robisz? — spytałem.— Ot zawijam... zaraz zobaczysz.Poskoczył do okna, otworzył je i wychyla
jąc się zawołał:— Tom! Lukę here! Łapaj! Jedź do Mitri-
datiego i przywieź tu dwa Pomery i szynkę... ale Pomery extra dry... pamiętaj! I wracaj zaraz... Acha... jeszcze przywieź papierosów... ty lko dobrych!
— Możeby z pałacu, proszę jaśnie pani hrabiny?
— Eee nie... To za daleko. Zaraz jedziemy! Spiesz się! \
Zadudnił motor auta.— Bój się Boga! — krzyknąłem. — Więc nie-
tylko jesteś damą, ale hrabiną, masz auto i pałac!
— To cię dziwi? Mój drogi, mam pięć au tów, dwa pałace i kilkanaście milionów... Co do hrabiny... to sprawa dotąd jasna wyłącznie dla Toma i jego kolegów. Urzędownie zowią mnie
pułkownikową Ixion... i proszę cię, tak zawsze nazywaj swego wspólnika.
— Wspólnika,?— Tak... biorę się do spółki na stałe. Dziś
jeszcze przewiozą twe rzeczy do pałacu... Zatelefonuję do Johna, masz telefon?... Prawda, nie masz!
— Zwaryowałeś sam i mnie chcesz pozbawić rozumu... Julku... to niegodnie... to jakaś szatańska halucynacya... Julku... Julku...
Rozpłakałem się ze zdenerwowania, jak dziecko!
Ukląkł przy mnie, objął wpół i przemawiał serdecznie, czule, po przyjacielsku, a ja drżałem, jak liść w tych miękkich, kobiecych ramionach, wiłem się pod pocałunkami tych ust gorących, szarpany okropną pewnością, że szatan we własnej osobie przyszedł i ciągnie mnie w otchłań obłędu.
— Julek... Julek... przez naszą przyjaźń... proszę cię idź... idź... i nie wracaj! Czy nie widzisz, że dusza ludzka tych okropności znieść nie zdolna? Ty pewnie zginąłeś na wojnie, albo na Ceylonie, czy gdzieś i przybywasz tu jako wampir straszliwy... Ale pomyśl... wszak cię kochałem zawsze... oszczędź mnie!...
W stał, nalał sobie wody, wypił i rzekł ponuro:
— Teraz to ja zwaryuję! Tak! Bądź zdrów! — zwrócił się do drzwi.
Zerwałem się i pochwyciłem go za rękę. Czułem, że jeśli teraz sam zostanę, to popełnię samobójstwo.
—• Zostań! Zostań! ^loże to jakoś minie! Zostań!...
W ziął mnie w objęcia i mówił słowa słodkie, kojące, zapewniał, że niema żadnej obawy.
Przyszedłem zwolna do siebie.— Jedź do mnie! — prosił. — Zobaczysz
sam i to, co zobaczysz, najlepiej cię uspokoi i przekona, że wcale nie zwaryowaliśmy obaj.
— Boję się Julek... boję się... Już lepiej opowiedz... to jest dalsze, a przeto łatwiej znieść... to wygląda na fantastyczną opowieść, na literaturę... opowiadaj dalej!
W tej chwili rozległ się tu rkot auta.— Jezus Marya! — krzyknąłem.— Cicho... cicho... to Tom wraca z winem...— M e chcę go widzieć!Zasłoniłem oczy.Ju lek wyszedł, odebrał w kurytarzu od słu
żącego rzeczy, pogadał z nim coś i wrócił.Za chwilę ciągnąłem szampan i pogryzałem
wyśmienitą szynkę.Uczyniło mi się raźniej. Krew się rozruszała,
umysł stał się lotniejszy. Mogłem teraz jakoś przynajmniej próbować przeskoczyć straszny
393
rów nieprawdopodobieństwa, k tóry dzieli dwie prawdy, tę szarą, znaną, od tej „niemożliwej ‘ tej „nieprzypuszczalnej“ , drugiej prawdy.
— W więzieniu — opowiadał Ju lek — nie przestawałem rozmyślać nad tern, co mi się zdarzyło widzieć. Zacząłem naw et po trochu eksperymentować. Uczeni miejscowa, dowiedziawszy się, że pracuję naukowo, uzyskali od władz, że mnie za poręką wysokiej osobistości co dnia wypuszczano i pozwalano pracować w labora- toryum. Umieściłem przyrządy w kilku mocnych pakach i zabezpieczyłem, jak się dało, z uwagi na daleką podróż w ciężkich warunkach. Przez cały czas pobytu w Bombaju studya moje nad działaniem św iatła postąpiły znacznie. Powziąłem pewną ideję, k tóra jak się to później okazało, była zupełnie możliwą do urzeczywistnienia. Zrazu szło o czysto naukowe doświadczenie, o stwierdzenie, czy można zapo- moeą światła wywoływać dowolnie silniejszy rozrost pewnych części ciała ludzkiego.
Wiesz dobrze z embrylogii, że człowiek wyszedł z obojniactwa i obie płci posiadają te same cechy i narządy płciowe dotąd. Tylko u mężczyzny, organy właściwe kobiecie znajdują się w stanie szczątkowym, w stanie zaniku czyli atrofii. I przeciwnie, cechy męskie występują u kobiety jako szczątkowe.
Aż nadto dobrze znane są zjawiska osobników męskich z przewagą duchowych i fizycznych cech kobiecych... ty sam jesteś takim okazem o ile wiem... Naodwrót zdarzają się kobiety ,,herody“, którym rosną wąsy, których głos tętni donośnie i w przebraniu łudząco podobne są do mężczyzn.
— Wiem... wiem... zapewniałem go... W szystko to dobrze znane i banalne wprost fakta naukowe.
— Nie wykładam ci tego wcale! — powiedział. — Tylko przywodzę na pamięć, a to dlatego, byś pojął, że to, co uważasz za szatańską halucynacyę, jest tylko wnioskiem prak tycznym, jaki wyciągnąłem z danych natura lnych. Nie uważasz mnie za wampira? Co?...
Uczułem ogromną ulgę. Myśli moje uzyskały jakiś punkt wyjścia, to. co widziałem, było wprawdzie jeszcze nad wyraz nieprawdopodobne. ale nie stało w zasadniczej sprzeczności z rozumem. Znikła obawa, że popadnę w obłęd.
Uśmiechnąłem się swobodnie, a Julek widząc to. napełnił ponownie szklanki i zawołał:
— Zdrowie nowego wspólnika firmy TXION!— Cóż to za firma? — spytałem wypiwszy.
— Czem się zajmuje?— Pst! — szepnął. — To jest tajemnica...
pań... stwo... walMówił z naciskiem, dzieląc wyrazy.
— Państwowa?— Tak... w jednym pałacu odbywa się ta je
mnica państwowa, w drugim zaś... jest kopalnia złota... chociaż i tam ten pierwszy coś przynosi od biedy.
— Jak to kopalnia złota? — spytałem zaciekawiony.
— Popatrz na mnie! — rzekł śmiejąc się. — Wszyscy, którzy nie mają wielkich aspiracyi na bohaterów, natom iast posiadają banknoty w większej ilości, przychodzą do tego drugiego pałacu, no... i wychodzą... w zmienionej postaci! Tylko kuracya trw a dosyć długo i jest nieco kosztowna.
— Ależ to kryminał! — wyrwało mi się — Julku. Czas wojenny! Grozi ci sąd!
— Wiem o tern! — odparł z uśmiechem. — I dlatego neutralizuję ten występek w pierwszym pałacu.
— Acha! — zawołałem.— Czytujesz może, jak... po tam tej stronie...
pojąć nie mogą, skąd się bierze niewyczerpany zasób rezerw niemieckich i naszych!
— Prawda! Czytałem.— Zważ teraz, że wojna nie skończy się ani
za rok, ani za dwa, ani za dziesięć, że przejdzie w stan chroniczny...
— Bój się Boga! Cóż my będziemy jedli?— Pomyślę i o tern... może mi się uda nakar
mić państwa centralne, naświetlając pewne przedmioty, dziś niejadalne... Tymczasem jednak pełnię swój obowiązek obywatelski i dostarczam rezerw bez liku,... bez miary!
— Z kobiet?— Z kobiet... z tych nieprzeliczonych stad
bezużytecznych, bo pozbawionych mężczyzn, głupich, rozwydrzonych dziewek i bab, które były dotąd plagą państwa, przyczyną głodu, zawadą społeczeństwa... przytem sycę własną nienawiść i pogardę... Precz z babami! Na front!
Roześmiał się dziko.— Czemuż jednak sam sobie nie przywrócisz
pierwotnej płci? — spytałem.Zakłopotał się.— Z ostrożności.... któż wie...— Nie grozi ci front, jesteś dobrodziejem
państwa!— To prawda... ale widzisz, zawsze bezpie
czniej, ze względu na ową kopalnię złota... nie- każdy funkcyonaryusz żandarmeryi rozumie się na tern co daję państwu... mogłoby zajść niemiłe nieporozumienie... przytem...
Urwał, a mnie błysnęło coś przez myśl.— Czy można tę przemianę płci odrobić z
powrotem? — spytałem.Poczerwieniał cały.— Naturalnie... zdaje się... czynię właśnie
394
próby. Wybieram osobniki zupełnie zdrowe ... bo drugi raz, rzecz może być trochę niebezpieczna ...
Tu była jego tragedya.. Ten wróg kobiet był może skazany na zachowanie do kol1ca życia swej sztucznej kobiecości.
Zamilkliśmy obaj. - Więc sprawa ułożona! powiedział.
Idziesz do nmie! - Na cóż ci to? - Klienteli przybywa z dnia na dziei1, a
wtajemniczać mogę tylko najbliższych i całkem pewnych ... zwłaszcza co do pałacu drugiego i jego manipulacyj ... No, zbieraj się. Auto czeka, jutro zabiorą. twoje rzeczy.
- Zacze}rnj! - powiedziałem stanowczo -Daj mi adres, jutro popołudniu sam ci przyniosę odpowiedź.
- Nie chcesz? - spytał. z widocznym niepokojem. Zważ, to są przedewszystkiem genialne zdobycze nauki o nieobliczalnych skutkach i cfają sławę uczestnikowi. .. sławę ogromną, z <lmgiej Z.'tś strony... weź pod rozwagę ... to są miliony„. roznmieRz ... milio ... ny„.!
- Dobrze ... zważę ... przyjdę jutro ... daj mi adres. Wyjął hilet z torebki i położył na stole. - Pamiętaj, że w razie ... niedyskrecyi ... po
trafię się obronić. Dysponuję środkami straszliwymi! - rzekł twardo, lodowatym gfoi;em.
Z. LOREC
395
- Julku! - cóż znowu? - za.wołałem. Jakże to do mnie przemawia:>z? -Więc jedź ze mną! - prosił. Nie było rady. Sprawa tak stała, że musia
łem uledz. - Pojadę z tobą ... - powiedziałem, - ale
wrócę na noc do siebie. Jutro zobaczymy, oo dalej ... dobrze?
- Zgoda! - rzekł wesoło - ręczę, że cię to zajmie!
Ztt chwilę unosiła nas wspaniała, cichute1'ika Iimuzinka angielska, za miasto.
Migały obok nas, jak duchy, domy, drzewa, Indzie.
Nagle szofer zahamował, spuścił szybę i przechylając się w głąb, szepnął:
- Proszę jaśnie pani hrabiny, przed pałacem żołnierze ... jakieś zbiegowisko, czy co?
- Wysiadaj! - krzyknął do mnie Julek. -Zawracaj! - rozkazał szoferowi. - Wiesz gdzie ... prywatne mieszkanie! Przyjdę do ciebie za kilka dni... Mówiłem przecież, że nie każdy fnnkcyonaryusz żandarmeryi ... niemiłe nieporozumienie ... Tylko djahli wziąć mogą przy tej obzyi moje aparaty ... Do widzenia!
Anto znikło w obłokach kurzu, zostałem sam o mroku, daleko za miastem, w nieznanej mi okolicy. Rzedłem powoli drogą ku domowi. a wszystko wydało mi i:;ię porzwamym, przykrym snem.
BAŚŃ.
p R z E G L Ą D
Z. PRONASZKO SYBILLA.
(Z wystawy ekspresyonistówj.
BAHR O EKSPRESYONIŻMIE. · (Dokończenie).
Zjawisko wewnętrznego widzenia opisuje Bahr, powołując się na doświadczenia Anglika, Franciszka Galtona, inicyatora eugeniki, i dwóch Niemców: Goethego i Jana Mullera, fizyologa, ucznia Goethego, nauczyciela Virchowa i Haeckla.
G~lton, zajmując się w celach eugeniki zbieraniem właściwości ludzkich, z,auważył, że niektórzy ludzie mają. dar dowolnego widzenia przedmiotów nieobecnych, nawet zamknąwszy oczy, a więc nie wskutek zewnętrznej podniety wzrokowej, lecz tylko :z. woli własnego ducha. Wypytując o tę
właściwość ludzi różnych zawodów, płci i wieku, stwierdził, że jedni (prawie wszyscy uczeni) uwa.. żają. wewnętrzne widzenie za przenośnię, której nie można brać dosłownie, inni zaś (zwłasz,cza kobiety i dzieci) zapytani wiedzą dobrze o co cho-
dzi, i zapewmaJą, że mogą. rzeczywisc1e widzieć OC?.,yma ducha wszystko, co chcą, i że nie jest to ani przypominanie sobie ani widzenie pośrednie,
lecz widzenie prawdziwe. Ci, powiedzmy, duchowidze, posiadają. ów dar w różnym stopniu; jedni wid?,ą duchowo obrazy tak wyraźnie, jak na jawie, inni w zarysach zamglonych, inni znów tak niewyraźnie, że są. to raczej symbole. Przekonał się dalej, że władza duchowidzenia nie stoi w związku z innemi władzami fizycznemi i duchowemi: znalazł np. duchowidztwo w wielkim stopniu u krótkowidzów, u ludzi obdarzonych zresztą słabą wyobraźnią i słabą. pamięcią. Zaciekawiony, badał Galton dalej. i wywiedział się, że niektórzy oczyma ducha widzą. więcej, niż można kiedykolwiek zobaczyć ocz,yma ciała: a więc widzą. np. odrazu wszystko, co zwykle widzi się kolejno, widzą. odrazu wszystkie ściany kostki lub całą powierzchnię kuli. Ci, jakbyśmy d:z.iś powiedzieli:
396
futuryści i kubiści, opisywali ten sposób widzenia, jako widzenie dotykające; zresztą można przypuścić, że duch przy tej czynności płata czasami takie figle, jak we śnie. W dziecięctwie prawie wszyscy ludzie są duchowidzami, później się ta właściwość zatraca. Świat widziany duchowo, w porównaniu ze światem widzianym zewnętrznie, wygląda jak zdeformowany, ponieważ „oko ducha“ zjachowuje się nie biernie, jak oko cielesne, lecz czynnie i obrazami zaczerpniętymi ze zwykłej rzeczywistości posługuje się tylko jako materyałem. dla swej siły. Dlatego też duchowidzenie jest o wiele bardziej zindywidualizowane, niż widzeniezwykłe. Aktywność wzroku wewnętrznego objawia się tern wydatniej, im bardziej pozostawimy go samemu sobie i tylko baczymy, co sam z własnej siły wydobędzie, wolny od wszelkiego nacisku pamięci i od wszelkiego dyktanda fantazyi. Zamknijmy więc oczy i czekajmy cierpliwie, co się stanie!
Tak właśnie bawił się Goethe i podał swoje doświadczenia w artykule napisanym w 1809 z powodu książki Purkinjego o „Widzeniu pod względem subjektywnym“. Goethe mówi o „własnem życiu oka“ i przyklaskuje zdaniu Purkinjego, który przypisuje oku własną „siłę wyobraźni1. Następnie opisuje Goethe własne eksperymenty. Zamknąwszy oczy, pochyla głowę, i wtedy widzi np. kwiat, który jednak ani chwili nie trwa w tej samej postaci, lecz wyłania z siebie coraz nowe kwiaty z barwnych, nawet zielonych płatków; nie są to jednak kwiaty naturalne, lecz fantastyczne, choć regularne jak rozety rzeźbiarzy. Albo też zamyśla sobie deseń witrażowy, deseń pojawia się natychmiast, lecz wciąż zmienia się od środka ku obwodowi, jak kalejdoskop.
Otóż bardzo podobne spostrzeżenia opowiada także u Galtona duchowny Henslow, i podaje nawet rysunki swoich wizyi. Henslow potrafi niekiedy dowolnie kierować swojemi wizyami, zawracając je np. do obrazu, z którego wyszły; zresztą wizye te rozwijają się niezależnie od woli.
Jan Muller, genialny fizyolog, żyjący w pierwszej połowie wieku 19-go, opisuje również zjawisko duchowidztwa, które sam wypróbował. Powiada, że refleksya płoszy wizye, za to post potrafi je wzmocnić, porównuje widzenie wewnętrzne ze słyszeniem wewnętrznem Mendelsohna i Russa. Muller uważa całą naturę za wielki cud, dlatego nie dziwi się cudom poszczególnym, i wyjaśnia du- chowidztwo w sposób następujący: Abyśmy wo- góle widzieli, musi substancya zmysłu wzrokowego doznać podniety, — otóż wszystko jedno jest, czy dozna jej z zewnątrz, przez światło, czy od wewnątrz, np. wskutek napływu krwi do mózgu. Ta substancya zaczyna się wprost w mózgu, idzie przez nerwy wzrokowe i kończy się siatkówką; tylko siatkówka może doznawać podniet od światła, lecz
wewnętrzne części substatmyi wzrokowej mogą ulegać wszelkim podnietom organicznym. Cóż widzimy wogóle? Zawsze tylko siatkówkę w stanie podrażnienia. Rodzaj podrażnienia jest obojętny, oko zaś na wszelkie podniety odpowiadać musi zawsze tylko grą świateł i barw, tak jak ucho zarówno na podniety zewnętrzne (huk), jak wewnętrzne (szum krwi), odpowiada ząwsze wrażeniem głosu. Według tego, co cytuje Bahr, Muller mówi, jak się zdaje, tylko o fizyologicznych podnietach wewnętrznych np. o refleksie stanów innych organów na organ wzrokowy. Bahr jednak konkluduje śmiało — nie mogę oczywiście skontrolować, o ile słusznie — że aby mieć wizye, wystarczy tylko wyobrazić sobie coś tak silnie, iżby przeniknęło aż do substancyi zmysłu wzrokowego, dopuszcza więc także psychiczną mo- tywacyę. Gdy fale naszego życia wewnętrznego wzhiorą aż do oka, widzimy to życie, tak jak je słyszymy, gdy np. fale uderzą do ucha. Na czem- że bowiem polega wrażenie muzyki? Kompozytorowi nie przychodzą tony z zewnątrz, nie słyszy on świata, lecz samego siebie, jego dusza w nim dźwięczy.
Tu wpada Bahr na pomysł szczęśliwy: usprawiedliwia ekspresyonizm analogią z muzyką. Muzyka była zawsze tą częścią estetyki, która nie dawała się nagiąć do teoryi o sztuce, jako odbiciu świata zewnętrznego. Jest rzeczą po wszystkie czasy zastanawiającą, że subjektywne tony muzyki nie mają takiego odpowiednika w świecie przedmiotów, jak np. malarstwo i poezya. Dlatego blagować o muzyce trudniej, niż o obrazach i powieściach, niemożność zestawienia z rzeczywistością ucina od razu takie wykrzykniki, jak: jakie to wierne! pysznie schwycone! doskonale odczute! itd.
Tematy do nowel:Namalować ów hipotetyczny odpowiednik, na
malować c i a ł o m u z y k i . Istniało ono niegdyś: kiedy drzewa na prawdę śpiewały, morze grało najpotężniejsze symfonie, każde serce ludzkie miało własny motyw... Lecz stało się coś strasznego: zmierzch jakichś bogów, jakaś katastrofa kosmi- czno-metafizyczpa... a może tylko z pojawieniem się człowieka oniemiał świat, pozostały tylko tęskne strzępy ciała muzyki, w szumie drzew, nie mogących sobie przypomnieć dawnych pieśni, w groźnym pomruku morza skazanego na milczenie, w gramofonach gardzieli ptasich, nucących wciąż jedną melodyę, a olbrzymia reszta pogrążyła się, jak Atlantyda w duszach ludzkich, skąd niekiedy wybucha wulkanami... Od tego to momentu muzyka stała się czasem, który tęskni za tern, aby być miejscem, ciałem...
Odpowiednikiem dla ekspresyonistów byłby: świat laseczników i wymoczków, tak niesłychanie obfity w nowe formy... Fantazya kleksograficzna Kandińskiego, zamieniona przez czarownika w ja
397
kąś cholerę i trująca świat cały, aż mistrz wymyśla „kontrbakcyla41... i żeni się za to z córką cesarza Ameryki, Wilsona.
Lecz wróćmy do Bahra i posłuchajmy, co mówi:To, czego chcą malarze najnowszego kierunku,
jest niejako m u z y k ą o c z u . Nie chcą naśladować natury i krzywdzi się ich, przymierzając ich obrazy do natury. Nie można ich pytać, czy widzieli coś takiego w rzeczywistości, — tak samo, jak nie można pytać kompozytora, czy kiedy słyszał ten a ten motyw muzyczny w świecie. On to
L. C H W I S T E K P O R T R E T Ż O N Y .
(Z w ys ta w v ek spresyo n is tó w ) .
usłyszał z siebie, oni ujrzeli to w sobie. Jemu tajna moc objawiła się dźwiękami, im światłami i barwami. A jeżeli niekiedy musimy wątpić, cży najnowszy malarz rzeczywiście widział wewnętrznie to, co namalował, jest to wątpliwość takiego samego rodzaju, jaką żywimy co do szćze- rości pewnych kompozytorów lub kompozycyi. Szarlatani, udający ekspresyonizm, będą więc z czasem zdemaskowani, prawdziwym wizyonerom nie zabraknie siły wzbudzić u publiczności wiarę w swe wizye.
Balir rozbiera dalej możliwy zarzut, jakoby owe wizye nie mogły być twórczemi, to jest zawierać cokolwiek innego, jak to, co już było w doświadczeniu. Cytuje z dzieł wpomnianego J. Mulle
ra ustęp dość niezrozumiały, odnoszący się zresztą nie tyle do wizyi za-ocznych, co do wyobraźni wogóle: wyobraźnia, wystawiając sobie na ciem- nem polu widzenia granice (? — powiedzmy lepiej: różne linie, plamy) może już w ten sposób wymyślać formy, jakich nigdy nie widzieliśmy i objektywnie nigdy nie ujrzymy. Pewien flecista, oślepły w pierwszym roku życia, widywał w snach okropne, wykrzywione postacie... Bahr niepotrzebnie się wysila na udowodnienie absolutnej nowości tworów fantazyi, choćby się posługiwała znanymi składnikami. Są o tern dzieła: stare Tainea, nowsze Łucki, filozofa i poety. „Król Lir“ napisany jest tylko przy pomocy 20 kilku głosek. (Atoli pewien niemiecki dowcipniś, Aleksander Moszkowski, wyrachował, ile bilionów książek przez ile bilionów lat trzeba napisać, aby po odrzuceniu nieużytecznych permutacyi otrzymać wszystkie dzieła wszystkich przyszłych Szekspirów, Żeromskich i Bahrów, a oprócz tego gotową historyę naszej wojny... Temat do noweli: pomyśleć sobie teraz wielką maszynę permutacyjną głosek, któraby w przyśpieszonem tempie napisała te wszystkie dzieła... Napełniają się biblioteki... Posiwiała ludzkość tylko c z y t a własne przyszłe losy... Aż zaniepokojony Bóg psuje maszynę, jak ongiś wieżę Babel...).
Wróćmy jednak znowu do Bahra. Od wizyi wewnętrznych przechodzi on do idei moralnych: zła i dobrego, wolności, obowiązku, które nam się biorą niewiadomo skąd. Od kiedy straciliśmy zdolność widzenia oczyma rzeczy niewidzialnych, zatraciliśmy z,upełnie samych siebie. Lecz ludzkość chce siebie znowu odszukać. Czyż człowiek może być przeznaczonym na to, żeby dla jakiegokolwiek celu zaniedbać samego siebie? pytał Schiller. Narzucić to zaniedbanie człowiekowi wbrew jego naturze — oto dążenie • naszej epoki. Czyni ona go tylko instrumentem, stał się on narzędziem własnego dzieła, maszyna odebrała mu duszę. Wszak już nie żyjemy, jesteśmy życi (wir werden nur noch gelebt). Nigdy żadną epoką nie .wstrząsała taka groza śmierci, nigdy świat nie milczał tak grobowo. Nigdy człowiek nie był tak małym, i nigdy nie było mu tak nieswojo. Więc krzyk rozpaczy: człowiek woła o swą duszę, i sztuka krzyczy także, woła w głęboką ciemność!, krzyczy o pomoc: to jest ekspresyonizm. Jest to ogromna walka o człowieka, walka duszy z maszyną.
Ekspresyonizm jest więc dziś zdaniem Bahra, koniecznością kultury. Epoka panowania burżua- zyi była niezdolną do muzyki i poezyi, ale znalazła swój wyraz w malarstwie impresyonisty- cznem, gwoli niemu będzie jej kiedyś przebaczone. Ale oko impresyonistów tylko słucha, nie mówi, tak jak człowiek epoki burżoazyjnej nie jest zdolny wypowiedzieć prawa ducha nad światem. Otóż ekspresyonista otwiera znowu usta ludzkości: za
398
długo słuchała i milczała, teraz chce ona znowu wyłonić z siebie odpowiedź ducha.
Ekspresyonizm jest jeszcze tylko gestem. Ludzie nie wiedzą, jaką mają słuszność, gdy szydzą, że te obrazy są malowane, „jakby przez dzikusów4*. Aby uratować przyszłość ludzkości, musimy się stać wszyscy barbarzyńoami. (Stanowczo nieboszczyk Uosseau tu podpowiada Bahr owi). Jak dzikus chował się w siebie ze strachu przed naturą, tak my uciekamy w siebie przed „cywilizacyą“, która pochłania duszę człowieka; jak on zataczał naokoło siebie czarodziejskie kręgi ochronnych znaków (połowę książki Bahra ilustrują straszne bożki), tak my w śmiertelnej trwodze wydobywamy z siebie znaki czegoś nieznanego w nas, co ma nas ocalić, znaki ducha, który się chce wyrwać z więzienia, znaki alarmu przygnębionych dusz — to jest ekspresyonizm.
Ale jest on jednostronnym, to tylko usta oka. Brak tu tego zcalenia wnętrza i zewnętrza, które osiągali tylko niektórzy mistrze w niektórych niezrozumianych dziełach. Ale nawet w tych czuje się nagłe kompromisy, gwałtowny przeskok (Um- schaltung) od jednego do drugiego z tych żywiołów, ów upiorny niemal goethow*ski „hiatus44. Najbliższym tej harmonii jest według Bahra lekceważony barok (str. 66, 85). Potem już wpadłszy na harmonię, mówi aż do końca o „całym Goethem“, którego cytuje jak ewangelię.
Tyle ekscerptu z Bahra. Czy ekspresyoniści są z tej apologii bahrowskiej zadowoleni? Można przedewszystkiem powątpiewać, czy ekspresyoniści rzeczywiście opierają swoją twórczość na widzeniu wewnętrznem a nie widzeniu zwykłem, które sobie inaczej aranżują. Przypadkiem w najnowszym ustępie pamiętnika Bahra, drukowanym w „N. W. Journal44 znajduję uwagi o dziełku Marcusa „Problem wrażenia ekscentrycznego i jego rozwiązanie44, wydanem świeżo przez pewien nakład ekspresyonistyczny w Berlinie. Dla Bahra jest ono zastosowaniem słynnego motta Goethego: ,,Czy mogłoby oko kiedykolwiek zobaczyć słońce, gdyby samo nie było słonecznem?44 Marcus uważa mózg za siedzibę „eterycznej materyi44, która o- trzymawszy podnietę z zewnątrz np. przez nerw wzrokowy, odpowiada na nią, faluje, wydostaje się niewidzialnymi promieniami z głowy i stwarza obraz, który dlatego widzimy poza sobą a nie w sobie. (Co na to filozofowie? To co niegdyś Hering powiedział: „wrażenie słońca mamy właśnie — na słońcu44 bierze Marcus dosłownie — słońce to my! Gratuluję ludzkości!). Także w innych wrażeniach odśrodkowych: słyszeniu, dotykaniu (?), zapewne powonieniu, upatruje podobno Marcus odpowiedzi owego fluidum eterowego. „Cały świat zewnętrzny — pisze Bahr — jest dla niego nieustanną wewnętrzną ekpslozyą nas samych; jest to pojmowanie dynamiki takie, jajkiegoby nie
zniosła epoka impresyonizmu; całe życie nasze, krzyżowanie się dwóch fal eteru, byłoby więc zupełną illuzyą a przecież zarazem czemś przemożnie rze- czywistem, i to otwierałoby sens życia44. Takie zapędy myślowe są widocznie miłe ekspresyonistom tj. wyrazowcom, których Marcus zmienia nawet na wybuchowców. Wtedy jednak nie trzebaby tak bardzo lekceważyć widzenia zwykłego, które jest właśnie także mocno niezwykłe: duchowidzenie byłoby niejako tylko odświętnym gatunkiem tego samego widzenia. Przypomina się Bergson i jego wizye o twórczości człowieka: Świat jest nieustan- nem stwarzaniem. Atoli Bergson, o ile dobrze pamiętam „Ewolucyę twórczą44 w widzeniu geome- trycznem materyi upatrywał właśnie rodzaj koniecznej degradacyi ducha, nieustanny grzech pierworodny. W każdym razie przedstawiał on sobie ten proceder eterycżniej, niż Marcus, bo obchodził się bez eteru.
Wyznam, że sprzykrzyły mi się te gadaniny o twórczości człowieka. U Bergsona, u Brzozowskiego, u Bahra... Pewnym stałym urządzeniom psychiki, u wszystkich takim samym, przypisuje się wartość ewolucyjną i symboliczną ponad wszelką godziwą miarę. Wypacza się zupełnie pojęcie czynu, twórczości czy pracy, jeżeli się je tak wydyma. Może ongi, gdyśmy jeszcze byli szczęśliwymi mięczakami, przybranie sobie oka i przejrzenie było naszym czynem, — ale dziś widzenie jest sprawą bierną (słyszę syk na sali!) u wszystkich równą, bo nawet jeżeli malarz obrazów widzi inaczej niż malarz; szyldów, to chodzi przytem o co innego, o zapasy i przygotowanie intelektualne, a nie o samo-widzenie. Kalejdoskopiczne widzenie pod przymkniętemi powiekami przed zaśnięciem to jest wysepka, która nic nie znaczy, i wątpię, by Galto- nom — jeżeli wogóle mają ten zamiar — udało się przęz żenienie duchowidzów z duchowidzkami wyhodować rasę rasowych ekspresyonistów. Duchowi- dztwo jest faktem, jak faktem jest .pukanie stolików, lewitacye i aporty „duchów44 — ale są to wszystko, że się tak trywialnie wyrażę, wyrostki robaczkowe w świecie ducha, fakty na razie przynajmniej bez konsekwencyi dla codziennej rzeczywistości, która sobie jeszcze % tysiąc lat pożyje.
Sprzykrzyło mi się także to szastanie perspektywami kulturalnemi, szczucie na cywilizacyę i zwalanie wszystkiego na tłuszcz burżoazyi. W prospekcie tegoż samego nakładu, w którym wyszło dziełko Bahra, czytam o dziele Picarda, które wykazuje bezpośrednią zawisłość malarskiego eks- presyonizmu od zwalczanego przezeń impresyoni- żrńu. -Idzie tu więc o problematy techniki artystycznej, które się dowolnie transponuje na kulturę. Znaleziońo słowo „ekspresyonizm44 a teraz szuka się, coby ono wyrażać mogło. Kłopot! Albo raczej: nowy żer! W ostatnich latach musiano się przecićz ‘w łfraku czego lepszego zabawiać roman
399
tyzmem. Nowe słowo uratowało sytuacyę. Ja podziwiam tylko tego, co wynalazł końcówkę etymologiczną „izm", — on wynalazł wszystkie izmy, jest to scrya fabryczna. Aby mnie mylnie nie zrozumiano, dodaję, że tych wszystkich wyrażeń sam także używam i używać będę, ale nominalistycznie, jako fikcyi pomocniczych i skracających, lecz nie jako istności wypuszczonych nagle z puszki Pandory i mających byt własny.
Bardzo na rękę był ekspresyonizm Przybyszewskiemu. W „Zdroju" napisał artykuł, poruszający się na podobnych torach, jak poglądy Bahra. Przybyszewski widzi oczywiście w ekspresyonizmie potwierdzenie swoich znanych pomysłów o „krzyku d u s z y ' d l a niego cała sztuka składa się z dwóch kierunków „in“ i „ex“, wdychania i wydychania, realizmu i ekspresyonizmu. Z tej okazyi radbym poruszyć jedno nie „nieporozumienie1*, jak się to zwykle z grzeczności mówi, lecz niezrozumienie.
Ekspresyonizm, jak z nazwy wynika, jest sztuką wyrazu. Wprawdzie według estetyki Crocego, która dziś właśnie powinna być więcej czytana, wszelka sztuka jest sztuką wyrazu, ale duch ludzki lubi pewne prawa ogólne powtarzać w miniaturze, w osobnej specyalnej hodowli. Popularnie: tak, jak wszystkie stronnictwa są narodowe, a przecież jedno mieni się specyalnie narodowem. Otóż jako s z t u k a w y r a z u ekspresyonizm tylko „wyraża“, nie „oddaje“. Zwracam uwagę wszystkich na to „oddawanie4*. Oddaje się zwykle coś, co się wzięło. Gdy się więc mówi o „oddawaniu", to dzieli się akt artystyczny na dwa procesy „branie" i „oddawanie". Gdy Bahr mówi, że ekspre- syonista oddaje przedmioty wewnętrzne, to w zasadzie jest to właściwie taki sam „realizm" jak oddawanie przedmiotów zewnętrznych, formalnie bowiem rzecz biorąc obiekategorye przedmiotów są tylko przedmiotami, tak, jak ze stanowiska poznawczego wrażeniem jest zarówno drzewo, jak głos, jak ból zęba. Dlatego Przybyszewski robił w zasadzie to samo, co znienawidzeni przezeń na* turaliści: o d d a w a ł rzeczywistość, chociaż tylko rzeczywistość metafizyczną, wizyonerską. Mógł się mylić co do owej metafizyczności i wizyonerstwa, tak jak zresztą naturaliści mylili się grubo co do swego pojmowania wierności, — ale zamiar byl zawsze ten sam: oddania, nawet schwycenia na ży- wem: wszak to impresyonizm?
Otóż w ekspresyoniźmie po raz pierwszy ten dualizm brania i oddawania, może nie znika, lec^ ustępuje na drugi plan, kładzie się nacisk na samo medium sztuki, na ekspresyę, powiedzmy nawet na formę, — podkreśla się to, że się coś w y r a ż a , abstrahuje się zaś od tego, c o się wyraża.
Pragnąłbym, żeby ten wywód uważano za coś więcej, niż igraszkę filologiczną, i sądzę, że osobliwie artystom, znającym głębie swoich środków, takie określenie ekspresyonizmu dogadzać będzie. Lektura estetyki Crocego uczy zresztą dobrze eliminować dodatki mącące pogląd na główny akt sztuki, w którym rzecz wyrażona identyfikuje się niejako z wyrażeniem, uchwyceniem, zobjektywizo- waniem; w stanie surowym jest nam nieznana. Oczywiście i Croce stoi na stanowisku czynności „ducha", nie wyrabia z tem jednakże żadnego hokus pokus. Takim hokus pokus jest jednak, gdy się np. naturalizm czy impresyonizm potępia w czambuł, jako bierne postawy ducha. Tymczasem w obu tych kierunkach duch był tak samo czynny, jak dziś w ekspresyonizmie: wymyślał misterne instrumenty do uchwycenia rzeczy, niemal rzeczy same stawały się instrumentami. Bezdusznym można być wszędzje, i w naturalizmie i w ekspresyonizmie. Wierzę zresztą, że przyjdzie jeszcze czas, kiedy sztuka ze zdwojonym impetem rzuci się w naturalizm — który jest odwiecznym postulatem ducha ludzkiego, przezwyciężeniem materyi. Bahr sam zresztą znajduje szczęśliwą formułę, gdy powiada, że „Grek oddając się naturze, spodziewa się opanować ją". W naturalizmie tkwi silny moment chytrości, ironii. Dodać zresztą trzeba, że wszyscy piszący o ekspresyonizmie, a więc i Przybyszewski i Kazimierz Edschmid, przyznają, że wszelka dobra sztuka jest ekspresyonistyczną. Dawniej mówili: symboliczną. Rozwój sztuki postępuje tak, jakby był analizą samego aktu twórczego, przesuwa akcent na coraz to inne momenty.
Ekspresyonizm jest sprawą własną sztuki, nie kulturalną — chyba tylko w przenośni. Można mówić o polityce ekspresyonistycznej. takiemże życiu, odczuwaniu, miłości itd., ale to są skojarzenia zabawkowe. O wiele łatwiejsze jest myślicielstwo, gdy generalizuje, niż gdy różniczkuje.
W sumie: Bahr mimo sympatyi dla ekspresyoni- zjnu mówi o nim z politowaniem, jak o chorobie. Mówi nieautentycznie. Jest to plotkarstwo filozoficzne.
KAROL IRZYKOWSKI.
400
X