68
WYDANIE SPECJALNE 68 stron 4,20 zł (w tym 8% VAT) 2/ LATO (75) 20 16 INDEKS 34222x Życie za kratami TYLKO HISTORIE PRAWDZIWE

A2/ (75)o Życie za kratami · Kazał jej zabić dziecko w jego wieku. Kiedy powróciła jej pamięć, na podłodze leżały zwłoki dziew-czynki. Wtedy usłyszała głos syna:

Embed Size (px)

Citation preview

WYDANIE SPECJALNE

68 stron4,20 zł (w tym 8% VAT)

2/LAto(75)

2016

Indeks 34222x

Życie za kratami

tYLko hIStorIE PrAWDzIWE

Reklama

WYDANIE SPECJALNE

68 stron4,20 zł (w tym 8% VAT)

1/WIoSNA

(74)

2016

Indeks 34222x

Żądze i paragrafy

tYLko hIStorIE PrAWDzIWE

KRYMINALNY ŚWIAT

PRL-u

2 2016

W POGONI

ZA RĄBANKĄ

OSTATNI NUMER „KIKI”

SZTUKMISTRZ

Z KONSULATU

cena 4 zł 20 gr (w tym 8% VAT)

IND

EKS

4093

67

USA – $ – 3.95 CAN – $ – 3.95 + GST

Exclusively made for EX LIBRIS Polish Book Gallery, Inc.

MIESIęCzNIk

TyLko hISToRIE PRAwdzIwE

CzERwIEC 2016

UkAzUjE SIę od 1987 RokU

Cena 3 zł 90 gr (w tym 8% VAT)

www.magazyndetektyw.pl

6 358

ZABóJCA

w mundurZe

peChowA rAndkA

wAkACJe

Z duChAmi

prZeBierAńCy

3,90pln z VAT

OD

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 3

Od redakcji

Monika FrączakZa murami, za kratami… – Od redakcji ..................................... 3Helena KowalikSkargi spod celi – Osadzeni listy piszą ..................................... 4Leszek Malec Bunt na Świętym Krzyżu – Krwawa niedziela ..................... 10Ryszard BukowskiLiczy się hajs – Subkultura za murami .................................. 16Krzysztof ZłonkiewiczStalinowskie katownie – Terror UB ....................................... 20Anna PacułaNajgorsze z najgorszych – Więzienna dola .......................... 26Z kraju i ze świata – Rozrywka z Temidą ............................... 34Jerzy UblikFilmy po wyroku – Nie tylko Alcatraz ................................. 36Konrad SzymalakPałac terroru – Z piekła rodem .................................................. 42Artur MościckiDziewczyny z Grochowa – Miłość na widzeniu .................. 46Krzysztof StrugWielki podkop – Tunel ku wolności ....................................... 52Karol RebsFunkcjonariusz na celowniku – Trudna robota ................. 58Dariusz GizakBez zasad – Zemsta wspólnika .................................................. 64Rozrywka ........................................................................................... 67Zagadka kryminalna – Listonosz puka dwa razy ............... 68

Kiedy słyszymy słowo „więzie-nie” pierwsze skojarzenia, jakie przychodzą do głowy to

kraty, pasiak, czarna kawa, czarny chleb, tatuaże, wulgaryzmy i bru-talność. Tymczasem więzienne realia wyglądają zupełnie inaczej. Oczywiście, nie brakuje na świecie miejsc, które porównywane są do piekła na ziemi, ale są też takie, które bardziej przypominają hote-le niż więzienia. W Polsce zakłady karne posiadają różny charakter. W jednych przebywają więźniowie stwarzający poważne zagrożenie, w innych pracujący na zewnątrz. Jak mówią pracownicy służby więzien-nej, wszystkich osadzonych łączy jedno – doskonale znają swoje prawa i nie krępują się ich egzekwować.

Zmieniają się warunki odbywa-nia kary, osadzeni inaczej organizują sobie czas za kratkami. Jednak nie zmienia się jedno – trafiają tam osoby, które złamały prawo. Chociaż większość z nich twierdzi, że siedzi za niewinność.

Jeśli chcą Państwo poznać, jak wygląda świat za kratami, serdecz-nie zapraszam do lektury. d

Monika Frączak

zaplanuj lato z „Detektywem”Następne wydanie miesięcznika

„Detektyw” nr 7/2016 do kupienia od 21 czerwca 2016 roku.

Wydanie Extra „Detektywa” – Kryminalny Świat PRL-u nr 3/2016 w sprzedaży od 12 lipca 2016 roku.

Jesienne Wydanie Specjalne „Detektywa” nr 3/2016,

poświęcone przestępstwom popełnianym w kręgu rodziny,

będzie dostępne od 30 sierpnia 2016 roku.

WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 10702-011 WarszawaTel.: (22) 429 24 00www.pwrsa.pl

ADRES REDAKCJIAl. Jerozolimskie 107 02-011 Warszawa

SEKRETARIAT REDAKCJITel.: (22) 429 24 50www.magazyndetektyw.pl e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNYMonika Frączak: [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.SEKRETARZ REDAKCJIKrzysztof Kilijanek: [email protected]

REDAKTORZYMagdalena Gawlikowska: [email protected] Lewandowska: [email protected] Rychlewicz: [email protected]

ILUSTRACJEJacek Rupiński

SKŁAD I ŁAMANIEAKAPIT, Jakub Nikodem: [email protected]

REKLAMATel.: (22) 429 24 00

Prenumerata: koszt 1 egzemplarza – 3,60 zł.Prenumerata realizowana przez RUCH S.A.Zamówienia na prenumeratę www.prenumerata.ruch.com.pl tel. 22 693 70 00

DRUKQuad/Graphics Europe Sp. z o.o., ul. Pułtuska 120, 07-200 Wyszków

Nakład: 145 395 egz.Oddano do druku: 23.05.2016 r.

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i roz-powszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

© Copyright by„Detektyw”

za murami, za kratami…

4 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Mogą złorzeczyć każdemu, tylko nie wolno im używać brzydkich wyrazów. Zazwyczaj piszą na papierze w kratkę, często drukowanymi literami. Kilkanaście stron to norma, bywa i kilkadziesiąt. Więźniowi się nie spieszy. Swój list może przepisać kilka razy, zmieni tylko nagłówek.

SkArgIspod celiHelena koWAlIk

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 5

Osadzeni listy piszą

Odbiorcami są przede wszystkim sąd i pro-kuratura, ale rów-nież takie instytu-cje jak: Rzecznik Praw Obywatelskich,

Fundacja Helsińska, Rzecznik Praw Pacjenta, Czerwony Krzyż, Sejm, Senat, Komitet Zapobiegania Torturom i Nieludzkiemu Trak-towaniu w Strasburgu. Treść listów zmienia się w zależności od tego, jak długo skazany jest już za kratami.

Byłem niepoczytalny

Na początku zazwyczaj kwestionują prawomocny wyrok. Jeśli jest to ska-zanie z art. kk 148 (za zabójstwo), kołem ratunkowym może być pod-ważanie opinii biegłych psychiatrów. Zdarza się, że więzień poświęca nawet kilka lat na przekonywanie, że popeł-nił czyn w stanie niepoczytalności. Do dziś do Sądu Najwyższego nad-chodzą sążniste listy, a nawet pacz-ki z podręcznikami psychiatrii od Andrzeja K., skazanego w 2001 roku na 25 lat więzienia, który twierdzi, że w chwili popełnienia morderstwa był niepoczytalny. Zabójstwo filozo-fa z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Artura R. oraz jego rodziny wstrzą-snęło Krakowem. Bo też okoliczno-ści, w jakich doszło do zbrodni były szczególne…

Tego dnia, w krakowskim Sądzie Okręgowym, został ogłoszo-ny wyrok w sprawie z powództwa inżyniera Andrzeja K. Chodziło o ustalenie współwłasności ogrodu i drogi dojazdowej do domu, który dzielił z małżeństwem Agnieszką i Arturem R., naukowcami z UJ. Nieruchomość kupili prawnie od spadkobiercy części tej posiadło-ści. Proces toczył się od dłuższe-go czasu – inżynier nie zamierzał ustąpić nawet o krok. We wrześniu 2001 roku, sędzia oddaliła wnio-sek powoda o stwierdzenie nabycia nieruchomości przez zasiedzenie i przekazała sprawę do ponowne-go rozpoznania w sądzie niższej instancji.

Andrzej K. opuścił salę rozpraw, mocno trzasnąwszy drzwiami. Do domu miał kilka minut spacerem. Kiedy jego przeciwnicy proceso-wi, Agnieszka i Artur R., weszli do willi, inżynier K. już czekał na nich z bronią w ręku. Trzydziestotrzyletni filozof zginął od razu, jego żona upa-dła z przestrzelonym kręgosłupem. Chwilę potem mężczyzna zastrzelił ojca Artura R.

Dla oceny zbrodni oskarżone-go istotna była opinia o jego sta-nie psychicznym. Biegli sądowi nie stwierdzili u Andrzeja choroby psy-chicznej, ani też zaburzeń afektyw-nych w chwili popełnienia przestęp-stwa. Natomiast on upierał się, że był niepoczytalny i dlatego wystrze-lił aż 22 naboje. W areszcie prze-czytał kilka książek medycznych i sam postawił sobie diagnozę: Gdy strzelałem, znajdowałem się w stanie ostrej reakcji o podłożu syndromu przewlekłego stresu pourazowego. Dwa zespoły biegłych ze szpitali we Wrocławiu i Jarosławiu uznały, że Andrzej K. kłamie, twierdząc, że po oddaniu strzałów doznał chwilo-wej amnezji. Zdaniem psychologów oskarżony precyzyjnie zaplanował zabójstwo.

Sąd okręgowy, a następnie ape-lacyjny, skazał Andrzeja K. na doży-wocie. Kasacja do Sądu Najwyższego (rok 2007, sześć lat po zabójstwie) spowodowała przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania w sądzie okręgowym. Tam znów zapadł wyrok dożywocia.

Kolejna apelacja (pod koniec 2010 roku) przyniosła zmianę wyroku – na 25 lat więzienia. Od tego wyroku kasację złożył Prokurator Generalny. Andrzej K. na wieść o kasacji oskar-życiela wystąpił o zmianę składu sędziowskiego. Na potwierdzenie swej tezy, że w chwili strzelania był niepoczytalny, wysłał sędziom do poczytania 70 książek o psychologii zaburzeń.

W 2010 roku kasacja do Sądu Najwyższego została oddalona, wyrok 25 lat więzienia dla zabójcy rodziny R. był już niepodważalny. Poza karą więzienia skazany miał

zapłacić krewnym ofiar odszko-dowanie. Andrzej K. nadal prote-stował, pisał do Rzecznika Praw Obywatelskich: Fakt, że troje z moich prześladowców wpadło do grobu, który sami sobie kopali, w niczym nie zmienia faktu, że nic się im ode mnie nie należy (gdy K. to pisał, postrzelona w kręgosłup i potem sparaliżowana Agnieszka R. już nie żyła, zmarła po 4 latach ogromnego cierpienia). Skazanemu nie wystar-czyło wysyłanie listów do różnych instytucji – założył swoją witrynę w internecie. Podaje tam nazwiska „mafijnych” sędziów, którzy orze-kali w jego sprawie. Pisze: Mam nadzieję, że pieniądze, które mi po trupach zabrali, nie przyniosą tym bolszewikom szczęścia. Zawsze będą śmierdziały trupem.

Mam skomplikowaną osobowość

Elżbieta M. z Tarnowa zwabiła do pustego lokalu i zamordowała nie-znaną jej, 6-letnią Madzię. Nie przy-znała się do zbrodni. Twierdziła, że nie pamięta, czy popełniła zarzucany jej czyn.

Przesłuchania były ponawiane. W czasie kolejnego, już siódmego, kobieta zmieniła linię obrony: tak, wyszła z domu z zamiarem zabicia dziecka, bo o to prosił ją nieżyjący syn, Amadeusz. On często przycho-dzi do niej i nakazuje, aby robi-ła różne złe rzeczy. Ostatnio chciał dostać na swoje urodziny rodzeń-stwo. Kazał jej zabić dziecko w jego wieku. Kiedy powróciła jej pamięć, na podłodze leżały zwłoki dziew-czynki. Wtedy usłyszała głos syna: „Dziękuję mamusiu”.

Decyzją prokuratora, Elżbieta M. została umieszczona na obser-wacji psychiatrycznej w szpita-lu Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie. Chętnie współpracowa-ła z psychiatrami.

– Powinien się mną zająć jakiś porządny lekarz. Psychoza urojeniowa jest widoczna na mojej twarzy – oznaj-miła psychiatrom. – Mogłabym odby-wać karę w wolnościowym szpitalu

6 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Osadzeni listy piszą

psychiatrycznym, jak najbliżej miejsca zamieszkania.

Prokurator, oczekując na diagnozę z krakowskiego szpitala, nie dopatrzył się w materiale śledczym, aby podej-rzana miała urojenia. Elżbieta M. twardo stąpała po ziemi – potrafiła zadbać o swoje sprawy, a nawet prze-chytrzyć innych. Tymczasem nade-szła jednoznaczna opinia psychia-trów z Krakowa: „Elżbieta M. ma znie-sioną zdolność pokierowania swym postępowaniem z powodu choroby psychicznej”. Prokurator odwołał się do biegłych psychiatrów ze szpitala w Bydgoszczy. Ci nie potwierdzili rozpoznania krakowskich kolegów po fachu. Kobieta symulowała, aby uciec przed skazaniem na długoletnie wię-zienie. Ale dlaczego udusiła nieznaną jej dziewczynkę? Biegli nie znaleźli innej odpowiedzi poza taką, że impul-sem była nieracjonalna chęć odwetu z powodu utraty własnego dziecka.

Zatem impas. Do przeważenia szali potrzebna była trzecia opi-nia. Więzienna karetka zawiozła Elżbietę M. do szpitala psychiatrycz-nego w podwarszawskich Tworkach. Oskarżona wysyłała ze szpitalnego aresztu dużo listów. Do matki Madzi: Proszę o wybaczenie jak matka matce. Madzia żyje i wiele chciałabym przez to powiedzieć. Proszę o spotkanie.

Do ordynatora, który jako bie-gły sądowy miał wydać opinię o jej poczytalności: Czy pan doktor nie widzi, jak zamykam się w łazience w obawie przed goniącymi mnie pocią-gami? Że nie mogę zasnąć, bo słyszę głosy? Panowie doktorzy powinni wie-dzieć, że psychoza urojeniowa sieje w człowieku spustoszenie.

Opinia psychiatrów była jedno-znaczna: to nie są prawdziwe obja-wy choroby psychicznej. Prokurator skierował akt oskarżenia do sądu. Na rozprawach Elżbieta M. powtarzała: Jestem skomplikowanym przypadkiem choroby psychicznej, dla otoczenia niebezpiecznym, proszę o umożliwie-nie mi odzyskania zdrowia w warun-kach wolnościowych.

Po czterech latach postępo-wania, zapadł wyrok: dożywocie. Sąd Najwyższy oddalił kasację.

Elżbieta M. jeszcze przez rok pisa-ła do ministra sprawiedliwości, domagając się uznania jej za chorą umysłowo. Potem zmieniła adre-sata swej obszernej koresponden-cji. Wdała się w listowne romanse z osadzonymi. Wszystkim swym adoratorom będzie tłumaczyć: Mam skomplikowaną osobowość. Mój przypadek jest omawiany ze studen-tami medycyny. W żadnym z listów nie pojawia się bodaj wzmianka o Amadeuszu.

Wyrządził mi krzywdę

Krystyna S. przez kilkanaście lat zamęczała sądy korespondencją spod celi. Została skazana na 25 lat pozbawienia wolności za zlecenie podłożenia bomby w samochodzie, którym jechał jej mąż. Dotkliwie poparzony mężczyzna zmarł.

Kobieta przyznała się do prze-stępstwa, ale wbrew faktom usiło-wała przekonać sąd, a już po wyda-niu prawomocnego wyroku – także prezydenta RP, że mąż ją maltre-tował. Obraz tyrana w żaden spo-sób nie pokrywał się z materiałem dowodowym i zeznaniami innych świadków. Tymczasem z biegiem lat wymyślane w celi opisy doznanych w małżeństwie cierpień zwielokrot-niały się, eskalowały dramaturgię rzekomych zdarzeń.

Skazana napisała siedem bezsku-tecznych próśb do kolejnych prezy-dentów o prawo łaski. We wszyst-kich podaniach szeroko opisywała, jakim potworem był jej mąż i że nie miała wyjścia, musiała go „zlikwi-dować”. Twierdziła jednak: Pomimo krzywdy, jaką mi wyrządził, bardzo go kochałam. Teraz często odwiedza mnie w snach i niejednokrotnie czuję jego obecność. Wiem, że mnie nie wini za to, co zrobiłam, bo zasłużył sobie na taki koniec.

Po 15 latach wysyłania skarg zza krat Krystyna S. zamilkła. W czasie odsiadywania wyroku zmieniła stan cywilny i nazwisko.

– Od tej pory nigdy więcej nie poprosiła o kopertę ze znaczkiem – powiedział więzienny wychowawca.

To była gehenna

Poza organami wymiaru sprawiedli-wości skargi skazanych adresowa-ne są też do redakcji. Największym zainteresowaniem cieszą się progra-my telewizyjne, gdzie można opowie-dzieć o swej niewinności, wykrzy-czeć krzywdę. Pewna, wcale niemała grupa więźniów, chętnie korzysta z takiej możliwości. Ciągnie ich do kamery swoisty ekshibicjonizm.

Daria L. zastrzeliła swego męża, Jana L., gdy wieczorem drzemał na kanapie w salonie. Po jego śmierci – Jan L. był właścicielem dobrze pro-sperującej firmy – z sejfu zniknęło 160 tysięcy dolarów. Oskarżona nie pracowała zawodowo, domem zajmo-wały się dwie gosposie. Jan L. miał wśród znajomych, a także w swojej rodzinie, opinię pantoflarza. O atrak-cyjnej, 40-letniej Darii L. mówiono, że jest nieprzewidywalna, chime-ryczna i myśli tylko o pieniądzach. Wymogła na mężu sporządzenie umowy notarialnej o darowiznie jego czterech nieruchomości.

Wkrótce potem Jan L. dostał zawiadomienie o wniesieniu przez małżonkę pozwu do sądu o powierze-nie jej wyłącznej opieki nad dziećmi, a także o wysokie alimenty. Powód: jest pedofilem! Ze sprawy o odebra-nie praw ojcowskich Jan L. wyszedł zwycięsko. Nadal byli małżeństwem. Ona czasem go uderzyła, ale mężczy-zna nikomu o tym nie mówił. Zawsze wybaczał.

Zarówno podczas śledztwa w związku z zastrzeleniem męża, jak i procesu sądowego, Daria L. twierdziła, że nie pamięta, co się stało owego wieczoru. Biegły psy-cholog orzekł, że oskarżona ma oso-bowość histrioniczną. Jest skłonna do teatralnych zachowań, za wszel-ką cenę pragnie zwracać na siebie uwagę. Cierpi, gdy nie jest w cen-trum zainteresowania. Stwierdzono, że nie zabiła w stanie silnego wzbu-rzenia. Zapadł prawomocny wyrok – 25 lat więzienia. Po wyczerpaniu wszystkich możliwości prawnych przez adwokatów, skazana zain-teresowała swą sprawą fundację,

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 7

Osadzeni listy piszą

zajmującą się ofiarami przemocy domowej. Wkrótce miała swój wiel-ki dzień – wystąpiła w telewizji, odpowiadając na pytania reporterki, żarliwej obrończyni ciemiężonych kobiet. Kompletna nieznajomość akt sądowych przez prowadzącą program stworzyła skazanej pole do popisu.

Oto fragment tej rozmowy: – Jak długo trwała pani gehenna?

Mam na myśli znęcanie się męża.– Latami. On to robił w sposób

przemyślany. Tak, aby nie było śladów. Pod łóżkiem leżał kij bejsbolowy. Gdy zaczął bić, bił, aż nie skończył.

– Czuła się pani poniżona jako kobieta?

– Oczywiście. O ile dopuściłam się czynu, to w afekcie. Powinnam mieć terapię, a za afekt wyrok o wiele mniejszy. Ale sędziowie byli do mnie wrogo nastawieni.

– Nasza fundacja wystąpi do Sądu Najwyższego o wznowienie procesu. Jeśli to nie pomoże, zainicjujemy zbie-ranie w internecie podpisów do pre-zydenta o ułaskawienie pani Darii L. jako ofiary przemocy – oświadczyła na wizji reporterka.

Były to słowa rzucane na wiatr, ale skazaną zmotywowały do pisania dalszych skarg.

Kiedy więźniowie pogodzą się z prawomocnym wyrokiem (niektórzy nigdy), szukają innych drzwi, dzię-ki którym mogliby chociaż na kilka godzin odetchnąć wolnością. Takie szanse stwarza zawiadomienie orga-nów ścigania, że ma się coś ważnego, acz poufnego do powiedzenia. W spra-wie własnej, albo – co bardziej skutku-je – na temat któregoś z aresztantów. Jeśli oferta zostanie przyjęta, można liczyć na wyjazd do prokuratury na przesłuchanie, a następnie – mimo że w towarzystwie konwoju – na rozpra-wę w sądzie w charakterze świadka.

Jak gangster z gangsterem

Szczególną gorliwość w informo-waniu organów ścigania o przestęp-stwach – prawdziwych czy wymy-ślonych – współtowarzyszy spod celi przejawiają ci autorzy listów, którzy zabiegają o status świadka koronne-go albo nadzwyczajną rewizję prawo-mocnego wyroku. Wtedy gotowi są spełnić każde życzenie prokuratora. Ale jeśli nie uzyskają obiecanych korzyści, oskarżyciel nie może liczyć na ich lojalność. Zmanipulowany świadek staje na rozprawie sądowej dęba.

Tak zachował się odsiadujący 25-letni wyrok Sławomir R. – „Woźny”, gangsterski zabójca i gwałciciel małego dziecka. Fałszywymi zezna-niami, a także listem do Sejmu miał pomóc w skazaniu Jana Widackiego – posła i adwokata z Krakowa. Widacki miał rzekomo namawiać siedzącego w więzieniu Sławomira R. do złożenia kłamliwych zeznań w sądzie, w celu oczyszczenia z zarzutów lidera pruszkowskiej mafii. Mężczyzna tak to właśnie przedstawił, ale gdy za fałszywym oskarżeniem nie pojawi-ły się obiecane profity (wznowienie jego procesu o zabójstwo w celu obni-żenia wyroku), na kolejnej rozprawie wszystko odwołał.

Dzień wcześniej wysłał list do prokuratora prowadzącego sprawę Widackiego: Jeśli wyobraża pan sobie, że będzie mnie prowadzić na krótkim łańcuchu jak psa, to muszę powiedzieć, że może, a raczej na pewno, tak nie będzie. Czego chcę? Otóż doskonale pan wie, bo mówił pan, że ma problemy ze sprawą Widackiego. (...) Nie lubię stawiać warunków, ale mówię panu oficjal-nie, jaka jest sytuacja. Proponuję mnie raz wysłuchać do końca. Bo to, że skleci pan akt oskarżenia, to póź-

8 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Osadzeni listy piszą

niej może się odbić panu czkawką. Także po raz ostatni proszę pana, abym chociaż psychicznie mógł się odbudować, bo mówiąc otwarcie nie będzie tak, że będzie pan lekceważył moje – nazwijmy to – prośby i ocze-kiwał w zamian świadczeń. Albo zacznie pan słuchać tego, o czym mówię i czego się domagam, i posta-ra się pan zadziałać, albo proszę nie liczyć na mnie jako świadka. Kiedy intryga organów ścigania została ujawniona, sąd uznał, że mecenas Jan Widacki jest niewinny.

Ja tu tracę zdrowie

Normą są skargi związane z codzien-nym życiem pod celą. Ten etap nasta-je, kiedy skazany już się pogodzi z wyrokiem i zrozumie, że w naj-bliższym czasie ma niewielki wpływ na odmianę swego losu. Zazwyczaj jest już wyedukowany przez współ-towarzyszy recydywistów, jakie ma prawa oraz że nic mu nie grozi, jeśli będzie je twardo egzekwował.

Do stałych tematów skarg należy przeludnienie w celach. W ubiegłym roku więźniowie napisali 2383 skar-gi na warunki, w jakich przyszło im odbywać kary. Zażalenia są zazwy-czaj zasadne, zwłaszcza od czasu, gdy Komitet Zapobiegania Torturom Rady Europy zlecił Polsce zwięk-szenie normy powierzchni w celach z 3 do 4 metrów kwadratowych. Ponieważ w wielu więzieniach jest to nieosiągalne, skazani mają prostą drogę do wystąpienia o zadośćuczy-nienie. Ich roszczenia są niekiedy bardzo wygórowane. Na przykład, skazany na dożywocie Karol A. z bia-łostockiego więzienia, po 10 latach odsiadywania kary ocenił swoją szkodę (naruszenie godności oso-bistej) z powodu ciasnoty w celi na 1,2 miliona złotych!

Wiele skarg dotyczy niewłaści-wej opieki medycznej. Osadzeni bardzo często traktują lekarzy z więziennej przychodni jak swych osobistych wrogów, którzy są prze-szkodą w uzyskaniu przepustki do leczenia „na mieście”. Dlatego z zasady podważają w swych skar-

gach diagnozy służby więziennej. Zawsze towarzyszy im żądanie odszkodowania. Czasem skuteczne. We wrocławskim sądzie cywilnym wygrał z miejscowym aresztem śledczym skazany, który domagał się odszkodowania za doprowadze-nie go – na skutek odmowy lecze-nia na wolności – do zawału serca. Powód żądał 350 tysięcy złotych, dostał 25 tysięcy. Wobec sporu bie-głych sądowych nie udało się osta-tecznie ustalić winy konkretnego lekarza – diagnozę stawiało kilka osób, w tym dwukrotnie niewłaści-wą lekarz pogotowia.

Zdarzają się skargi absurdalne. Na przykład na pielęgniarkę, która gdy przynosi do celi lekarstwa, ma zwyczaj brania wszystkich pastylek w garść i rzucania nimi w kierunku osadzonych. Co który złapie, to jego. Ponieważ pod skargą podpisali się wszyscy więźniowie z celi, zgod-nie z procedurą, zostało wdrożone dochodzenie.

Z kolei lekarzy pracujących w zakładach karnych oburza instru-mentalne podejście skazanych do własnego zdrowia. Potrafią bowiem zrobić wszystko, aby przejechać się do wolnościowego szpitala z powodu nieskutecznego – jak piszą w skar-dze – leczenia w zakładzie kar-nym. Gotowi są samookaleczyć się, a nawet… połknąć w tajemnicy kłę-bek drutu.

Ukradł mi piórko!

Oburzenie lekarzy więziennych wywołała wygrana Henryka J. w Trybunale Praw Człowieka. Złożył

on skargę do Strasburga na zbyt dłu-gie, bo prawie 5-letnie przebywanie bez wyroku w areszcie, co wywołało u niego depresję. Oskarżonego o usi-łowanie zabójstwa nie można było doprowadzić na rozprawę, ponieważ tuż przed wyznaczanymi kolejnymi terminami wokandy połykał kawał-ki drutu albo wbijał sobie opiłki metalowe do oczu… I nie zgadzał się na udzielenie mu pomocy w szpitalu więziennym.

Wiele szans na wygraną w Strasburgu mają więźniowie, skar-żący się na osadzenie ich z osobami uzależnionymi od papierosów. Od 2008 roku unijne prawo nakazuje zakładom karnym oddzielanie palą-cych od niepalących. Z tego powodu więzień wrocławskich zakładów kar-nych, Lucjan J., domaga się 120 tysię-cy złotych zadośćuczynienia. Wyrok w Strasburgu jeszcze nie zapadł, ale skazany ma duże szanse na wygra-ną. Może być tylko kwestionowana wysokość odszkodowania.

Z roku na rok zwiększa się liczba skarg na służby więzienne – tzw. klawiszy oraz wychowawców, któ-rzy przez skazanych określani są jako „gady”. Osadzeni z wieloletnimi wyrokami, a zwłaszcza recydywiści, jeśli mają z funkcjonariuszami wię-ziennymi na pieńku (na przykład za zbyt rygorystyczne przeszuka-nie celi) wiedzą, w jaki sposób naj-bardziej im dokuczyć. Na przykład: piszą na nich skargę do dyrektora więzienia, że wzięli łapówkę. I zaczy-na się procedura wyjaśnień. Nawet jeśli Inspektorat Służby Więziennej nie dopatrzy się winy, strażnik czę-sto wychodzi z tej opresji psychicz-nie zmaltretowany.

Natomiast więzień nie pono-si żadnych konsekwencji swoich pomówień. Choćby zarzuty były tak absurdalne, jak ten: Oddziałowy prze-szukując celę, przywłaszczył sobie gołębie piórko, które było na parape-cie, z którym ja byłem emocjonalnie związany, muszą być rozpatrzone, bo dysponujący nadmiarem wolne-go czasu więzień nie ustąpi. Będzie pisał do coraz wyższych instancji. To go nic nie kosztuje, a wycho-

Czy wiesz, że…

W latach 2010-2014 do sądów trafiło 800 pozwów od więźniów skarżących się na niewłaściwą opiekę zdrowotną i w związku z tym domagających się od skarbu państwa odszkodowania. W sumie opiewały one na ponad 180 mln złotych.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 9

Osadzeni listy piszą

wawca ma obowiązek dostarczyć mu papier i koperty ze znaczkami. Jeśli skazany występuje z powódz-twem cywilnym o zadośćuczynienie, zakład karny opłaca koszty sądowe. To rozzuchwala. Na króla więźniów- -pieniaczy wyrósł pewien wielolet-ni „pensjonariusz” Zakładu Karnego w Białymstoku, który przez jeden weekend napisał 130 skarg.

O wiele bardziej uciążliwi są tacy, którzy z pisania skarg latami uczyni-li sobie sposób na monotonię życia za kratami. Kierowniczkę sekreta-riatu jednej z Izb Cywilnych Sądu Najwyższego nic tak nie wprawia w irytację, jak widok znajomego cha-rakteru pisma na grubej kopercie, którą listonosz kładzie na jej biur-ku. To kolejna skarga od osadzo-nego Czesława P. Jego sprawa zaj-muje już całą półkę – pięć grubych tomów, ponad 800 stron wniosków przesyłanych przez skazanego z różnych zakładów karnych, odpo-wiedzi służby więziennej, protokoły z rozpraw, a nawet liczące kilkaset stron tzw. teczki osobopoznawcze (w których zachowanie więźnia opi-suje wychowawca).

Czesław P. odsiaduje kolejne wyroki od 2002 roku. Jak podkreśla

w skargach, był w wielu aresztach i zakładach karnych, może porów-nywać warunki bytowe, zachowanie służby więziennej i doskonale wie, kiedy są łamane jego prawa oby-watelskie. Jako przykład „nękania” podał przypadek, kiedy został pew-nego dnia zbudzony tuż po 6 rano z informacją o czekającym go trans-porcie do innego zakładu. Dopiero kiedy zaczął się pakować, okazało się, że to pomyłka. Za tę oraz wszyst-kie inne doznane krzywdy P. domaga się od skarbu państwa 360 tysięcy złotych zadośćuczynienia.

Prawnik pomoże

Więźniowie nie poprzestają na skar-gach pisanych do dyrekcji zakładów karnych, gdzie – jak wynika ze staty-styk Rzecznika Praw Obywatelskich – zaledwie niecały procent skarg jest uznawany za uzasadniony. Często kierują swoje zarzuty do sądów i wtedy domagają się odszkodowa-nia. W Polsce, w 2014 roku, zakoń-czyły się 324 takie sprawy. Tylko w 18 przypadkach wygrali osadze-ni. Ale nawet jeśli niczego w sądzie nie wywalczą i tak są zadowoleni. Wyjazd na rozprawę, to jak dzień

wolności. I wszystko wskazuje na to, że takich wycieczek będzie coraz więcej…

Pod koniec października ubiegłe-go roku, Komitet Przeciwko Torturom ONZ uznał, że aktualny polski model skarg więźniów nie spełnia standar-dów międzynarodowych. Chodzi o to, że zmiany wprowadzone w 2012 roku do kodeksu karnego wykonawczego naruszają prawo więźnia do skargi. Obecnie skazany zobowiązany jest do należytego wykazania zasadności swych żądań i dołączenia odpowied-nich dokumentów. Ponadto, jeżeli skarga zawiera zwroty powszechnie uznawane za wulgarne lub obelży-we, właściwy organ może pozostawić ją bez rozpoznania.

Komitet nakazał polskim wła-dzom nie tylko zmianę obecnych kryteriów rozpatrywania skarg osób pozbawionych wolności, ale także zobowiązał do szybkiego, efektywne-go i wnikliwego ich rozpatrywania. Ponadto władze polskie muszą umoż-liwić skazanym korzystanie z pomo-cy prawnej przy sporządzaniu skar-gi. Rzecznik Praw Obywatelskich podpisał się pod tymi zaleceniami. d

Helena Kowalik

10 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

W niedzielę, 25 września 1925 roku, w więzieniu na Świętym Krzyżu, doszło do największego buntu w międzywojennej Polsce. Trwał on zaledwie kilka godzin, podczas których polała się krew i zginęli ludzie. Dramat rozegrał się w miejscu, które ma ponadtysiącletnią historię.

BuNtna Świętym Krzyżu

leszek MAlec

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 11

Krwawa niedziela

Ponad osiemdziesiąt lat temu dziennikarz „Tajnego Detektywa” napisał: „Więzienia są różnego rodzaju, bo i typ przestępców bywa

niejednolity. Dla jednostek skaza-nych na długoletnią izolację od spo-łeczeństwa, a nawet na zawsze od niego odsuniętych, musi być specjal-ne więzienie, aby zaraza ich chorych dusz oraz niepoprawnych instynk-tów nie popchnęła w bezdeń zbrodni tych, którzy po odsiedzeniu krótszej kary mają do nas wrócić. Dlatego też więźniowie dożywotni i odsiadujący ciężkie kary trzymani są wszędzie w dalekim odosobnieniu, w spe-cjalnych więzieniach, które otwiera się przed nimi – już tylko krok do śmierci… Trudno – wielkie zbrodnie, wielkie muszą kary na sprawców sprowadzać, a więźniowie ci bezcen-ny dar życia zawdzięczają przeważ-nie łasce panujących i naczelników państw. My w Polsce takie więzienie mamy w historycznej miejscowości na Górze Świętokrzyskiej, w Puszczy Jodłowej koło Kielc…”.

Idź z Bogiem i nie wracaj

Za czasów PRL-u władza robiła wiele, by nazwa Łysa Góra i Święty Krzyż kojarzyły się przede wszystkim z olbrzymią wieżą telewizyjną, a nie z sanktuarium nierozerwalnie zwią-zanym z historią naszego kraju. Ba, niektórzy najchętniej wymazaliby to miejsce z pamięci. Nie udało się, i bardzo dobrze, bo jego dzieje są naprawdę imponujące!

Więzienie na Świętym Krzyżu miało stosunkowo krótką historię, szczególnie jeśli porówna się ją z historią tutejszego opactwa, które – jak głosi legenda – zostało około 1006 roku ufundowane przez Bolesława Chrobrego. Nazwa góry, na szczycie której znajdował się zakład karny, wzięła się od relikwii drzewa krzy-ża świętego. Relikwie te podarował św. Emeryk, syn króla węgierskiego, Stefana I. Sama Łysa Góra znana jest z opowieści o sabatach czarownic, które miały się tutaj zlatywać na

spotkania. To zapewne pozostałość po czasie, gdy góra ta była miejscem kultu pogańskiego. Dopiero w XIV wieku, w zachowanych dokumen-tach, pojawiła się nazwa Opactwo Ojców Benedyktynów Świętego Krzyża.

Benedyktyński klasztor wiele razy był plądrowany, niszczony i podpalany. Pod jego murami stali Rosjanie, Węgrzy, Szwedzi a nawet Tatarzy. W 1819 roku zakon uległ kasacie, a kościelne zabudowania przekazano Królestwu Polskiemu. Pozostało tu jedynie trzech braci zakonnych, którzy mieli dożywotnio opiekować się mieniem klasztornym.

Władze carskie przez wiele lat nie miały pomysłu, co zrobić ze sporym kompleksem na szczycie Łysej Góry. Dopiero w 1884 roku zapadła decyzja o przekształce-niu częściowo zrujnowanych zabu-dowań w Opatowskie Więzienie Karne, zaś dziewięć lat później – w Kieleckie Więzienie Poprawcze. Na głównej bramie pojawił się napis „Święty Krzyż Ciężkie Więzienie”. Wychodzących stąd więźniów żegnała krótka sentencja: „Idź z Bogiem i nie wracaj”. Od począt-ku II Rzeczypospolitej zaliczany był do najcięższych zakładów karnych w Polsce, do których kierowano naj-groźniejszych przestępców – naj-pierw tych kryminalnych, później również politycznych. Jak pisał o nim w jednym z raportów mini-ster sprawiedliwości, Stanisław Car: „Więzienie na Świętym Krzyżu to zbiornik największych i najniebez-pieczniejszych zbrodniarzy, z kara-mi przeważnie bezterminowymi”, dodając, że jest ono typu „daw-nej katorgi rosyjskiej”. Inna rzecz, że szczyt niewysokiej góry, wokół której nie było żadnych zabudo-wań, doskonale nadawał się na taki obiekt. Prowadziła do niego tylko jedna droga, nie kręcił się nikt obcy, a w okolicy rozciągały się tylko lasy. To wszystko miało zniechęcać skazańców do planowania ucieczek.

Po zakończeniu I wojny świa-towej, pozbawiony gospodarza w pierwszych trzech latach nie-

podległości, zupełnie niestrzeżony obiekt, niszczał rozkradany przez miejscową ludność. Kiedy pojawili się tu pierwsi skazańcy, otoczenie sprawiało posępny widok – bra-kowało okien, drzwi, desek sufito-wych, którymi „zaopiekowali” się mieszkańcy okolicznych wiosek. Nic dziwnego, że pierwszy komen-dant więzienia raportował do swoich przełożonych: Dozorcy powierzonego mi więzienia nie mają butów, dzięki mrozom jakie panują tutaj na górze Świętego Krzyża poodmrażali sobie nogi i z trudem pełnią swe obowiązki. Jeśli to było problemem strażników, to w jakich warunkach musieli tu mieszkać więźniowie! Trzeba w tym miejscu dodać, że po uzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku, niemal wszystkie polskie więzienia były w opłakanym stanie i raczej nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Pierwsze ogólnopolskie prace nad poprawą ogrzewania, oświetlenia i problemów sanitarnych w zakła-dach karnych rozpoczęły się dopiero w 1921 roku.

Najcięższy dom pokuty II Rzeczypospolitej

„Więzienie to ma malownicze położe-nie, wokół murów puszcza jodłowa” – napisał o tutejszym zakładzie kar-nym w 1932 roku reporter tygodnika „Tajny Detektyw”. „Horyzont daleki jak z lotu ptaka. Na południowych jego krańcach zarysowuje się blado-niebieska smuga Karpat, z koroną szczytów tatrzańskich widocznych z tego odległego punktu w przejrzy-sty dzień. Gdy jednak obraz Świętego Krzyża wyjmiemy ze wspaniałych ram horyzontu, otrzymamy rysunek surowy i zimny… Przestępcy, za któ-rymi zamknęły się ponure wrota więzienia świętokrzyskiego – to przeważnie recydywiści. Nie popra-wiła ich żadna kara, odcierpiana poprzednio w innych więzieniach, o regulaminie mniej surowym, jak na „Świętym Krzyżu”, bo zbrodnicze skłonności pociągnęły ich powtór-nie na drogę przestępstwa. Znaczna ich część to przeważnie więźniowie

12 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Krwawa niedziela

dożywotni, skazani niejednokrotnie na śmierć, której uniknęli tylko dzię-ki ułaskawieniu. Ludzie ci nie mają już nic do stracenia, stąd też ciągłe knowania i plany ucieczki w świat roztaczający przed nimi tak hoj-nie cuda przyrody, okolica bowiem, w której zbudowany jest dom kary, przerobiony ze starego klasztoru – nadaje się raczej na wzniesienie tu sanatorium, jak przybytku wykole-jeńców na arenie życia”.

W niedzielę, 25 września 1925 roku, w więzieniu na Świętym Krzyżu, doszło do największego buntu w międzywojennej Polsce. Trwał on zaledwie kilka godzin, ale polała się krew, zginęli ludzie. Trudno jednym zdaniem wyjaśnić, co pchnęło skazańców do podjęcia próby ucieczki. Wiele jednak wska-zuje na to, że mogły mieć na to wpływ fatalne warunki bytowe, które przyniosły mu niechlubną sławę najcięższego „domu pokuty” w II Rzeczypospolitej.

Warunki w więzieniu były straszne ze względu na wysoką śmiertelność, spowodowaną prze-ważnie przez gruźlicę i niezna-ną chorobę skórną, które w ciągu kilku lat spowodowały śmierć co najmniej 300 więźniów. Każdy nowy skazaniec pierwszego dnia pobytu strzyżony był „na zero”. Więźniowie nie mieli łóżek, spali na siennikach (słoma w nich była wymieniana co 3-4 tygodnie), rozkładanych na noc na podłodze, a w dzień układanych jeden na drugim. Kąpiel przysługi-wała raz na dwa tygodnie.

Nic dziwnego, że po wizycie na Świętym Krzyżu w 1924 roku, poseł PPS Władysław Uziembło twierdził: Zwiedzając więzienie na Świętym Krzyżu wszyscy byliśmy zgodni, że jest ono hańbą dla Polski. Zresztą warto spojrzeć na statystyki: w 1921 roku na 319 więźniów zmarło aż 91 (28 procent stanu), dwa lata póź-niej na 320 osadzonych zmarło 88 zgonów (27 procent). Przyczyną tak dużej śmiertelności – szczególnie w pierwszych latach funkcjonowania więzienia – były z pewnością fatalne warunki lokalowe.

Przeludnione cele oraz brak szyb w oknach sprawiały, że przeciągi były tu na porządku dziennym. To one były przyczyną wielu chorób, zresztą dla wycieńczonego organi-zmu zwykłe przeziębienie mogło prowadzić do poważnych powikłań. Wartość kaloryczna dziennego poży-wienia była poniżej jakichkolwiek norm. Jak wynikało z relacji skaza-nego: Jak zaczną dawać w paździer-niku kapustę dwa razy dziennie, na obiad i kolację, to dają do maja. W maju dwa razy dziennie kasza i tak do października.

Przykładowe dzienne menu w 1925 roku obejmowało – na śniada-nie zupy: żurek lub barszcz (barszcz tylko w niedzielę). Dodatkiem (co drugi dzień) była słodzona kawa z cykorii. Na obiad podawano gro-chówkę lub krupnik jaglany (prze-ważnie co drugi dzień). Kolacja to krupnik, z rzadka grochówka. System podawania na obiad jedynie zup przetrwał do połowy lat 70., zupę, przeważnie grochówkę nazy-wano „litrażem” – 1 litr zupy. Do posiłku dodawano chleb i wodę.

Większość skazańców pracowa-ła w kilku warsztatach: ślusarskim, szewskim, bednarskim, blachar-skim, koszykarskim, krawieckim i kowalskim, w gospodarstwie rol-nym albo przy wyrębie lasu. Mieli świadomość, że w razie jakiejkolwiek niesubordynacji może być użyta ostra amunicja. Stosowne ostrzeże-nia znajdowały się na budynkach więzienia. W przypadku zamie-szek skazańcy zobowiązani byli do natychmiastowego położenia się na ziemi, a każdego nieposłusznego strażnik mógł zastrzelić. Owa zasada była stosowana również w stosunku do więźniów zatrudnionych poza kompleksem więziennym. Oto jak argumentował ten przepis naczelnik Butwiłowicz: – Strażnik u mnie nie woła „stać”. Na to nie ma czasu, bo jeśli więzień dopadnie tylko zarośli, to w tych stronach przepadł. Więc pierw-szy ruch i strażnik strzela.

Mimo to kilku skazańców zdecy-dowało się na daleko idącą niesubor-dynację, a mówiąc wprost: na bunt!

Jednym z szefów buntu był niejaki Jan Kowalski, były sierżant Wojska Polskiego, wyjątkowo niezdyscypli-nowany skazaniec. Trafił na Święty Krzyż z powodu nieposłuszeństwa i podburzania w innych zakładach. Miał bogatą kartotekę kryminalną, odsiadywał wyrok dożywocia za kil-kakrotne morderstwo, a sławę przy-niosła mu brawurowa ucieczka przed obławą – przepływał rzekę Niemen pod ostrzałem policyjnej pogoni.

Zaczęło się o dziewiątej rano…

Sięgnijmy jeszcze raz do pożółkłych stron „Tajnego Detektywa” z 1932 roku: „Spokojne dzisiaj więzienie świętokrzyskie ma w swych dziejach najnowszych, już jako dom pokuty, najcięższych zbrodniarzy w Polsce, tragiczny epizod buntu, który w nim wybuchł przed kilku laty. Bunt ten, krwawo wówczas złamany wyka-zał, że „lokatorzy” tego okropnego domu są materiałem bardzo trud-nym do poprowadzenia, i że tak z jednej strony nadmierna huma-nitarność, jak też chwilowy brak wciąż wytężonej baczności zwró-conej na nich, może spowodować wybuch tajnego, a wciąż istniejącego buntu ich zbrodniczej natury oraz determinacji – ponieważ mają mało do stracenia. Należy tu podnieść, że bunty i demonstracje więźniów w Polsce, poza kilkoma drobniej-szymi przypadkami wśród komu-nistów, nie istnieją. Ustrój naszego więziennictwa oraz wyrobiona wszę-dzie straż, nie dopuszczają do tego. Wyjątkowy wypadek na Świętym Krzyżu powstał z inicjatywy wyjąt-kowych zbrodniarzy oraz fatalnego złożenia się okoliczności, wskutek czego doszło do krwawego starcia pomiędzy usiłującymi się wydobyć na wolność więźniami a strażą oraz wezwaną na pomoc policją”.

Jak wynika z kilku publikacji na temat buntu, rebelianci nie-przypadkowo wybrali tę właśnie datę – niedzielę 20 września 1925 roku. W tym dniu bowiem wypa-dała rocznica dziesięciolecia Policji

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 13

Krwawa niedziela

Państwowej, a huczne obchody miały odbyć się w Kielcach. Nie wiadomo, kto pierwszy popełnił błąd w oblicze-niach, wszak w 1915 nie było jeszcze tej formacji. Formalnie została ona powołana do życia w 1919 roku!

Na pewno jednak niedziela była dniem, kiedy to dyżur miała mniej-sza liczba strażników, tak więc – teo-retycznie – był to dobry moment na podjęcie próby ucieczki. Wszystko zaczęło się około godziny dziewiątej rano. Dwóch strażników prowadzi-ło szesnastu skazańców do łaźni. Nie wiadomo dlaczego pozwolili im maszerować w zasznurowanych butach, co było niezgodne z regula-minem. Po minięciu spacernika na podwórku zaatakowano konwojen-tów, w wyniku czego jeden z nich został zabity. Pozostali pobiegli – w czasie ostrzału strażników – w stronę kancelarii. Dwóch więźniów zginęło. Osadzeni byli zaopatrzeni w plan zakładu, wiedzieli więc, gdzie szukać broni. Tych, którzy nie chcieli uciekać, przymuszono groźbami, aby się do nich przyłączyli.

Frontalny atak

W kancelarii zerwali połączenia tele-foniczne oraz wdarli się do pomiesz-czenia, gdzie znajdowały się prze-znaczone do naprawy przez ruszni-karza karabiny. Zdobyli 28 karabi-nów, dwa pistolety oraz 600 sztuk amunicji (jedynie 8 sztuk nadawało się do użytku). Po przejęciu broni rozpoczęła się regularna strzelanina. Buntownicy ostrzelali, a potem zdo-byli północno-zachodnią wieżę straż-niczą, co zresztą nie było trudne, bo pełniący tam służbę wartownik ze strachu salwował się ucieczką.

Część więźniów, która zosta-ła zmuszona siłą do uczestnictwa w walkach, pochowała się w różnych zakamarkach. Za to do buntowników przyłączyli się więźniowie pracują-cy w kuchni oraz w szpitalu wię-ziennym. Zależało im na zdobyciu głównego budynku, uwolnieniu wszystkich kolegów i ucieczce na wolność. Zamiar ten jednak nie udał się! Po pierwszym momencie zasko-

czenia służba więzienna przystąpiła do obrony, wzmacniając posterunki.

Skoro buntownikom nie udał się atak na budynek główny, postanowili wydostać się z więzienia. Masywna brama i silny ogień (między innymi z wartowni) spowodował, że postano-wili wybić otwór w murze zewnętrz-nym, w okolicy zajętej wieży strażni-czej. Po wybiciu dziury buntownikom nie udało się jednak wyjść, ponieważ zostali przygwożdżeni ogniem straż-ników oraz ochotników przybyłych z Nowej Słupi.

Mieczysław Butwiłowicz, naczel-nik więzienia już po kilkunastu minutach buntu wysłał jednego z funkcjonariuszy do Nowej Słupi. Wójt telefonicznie zaalarmował policję w Kielcach, wysłał też ludzi z informacjami do innych posterun-ków. Dopiero o godzinie 11.30 udało się poinformować komendanta woje-wódzkiego policji o dramatycznych wydarzeniach na Świętym Krzyżu. Pół godziny później w kierunku wię-zienia ruszyło z pomocą trzydziestu policjantów. Na czele konwoju, skła-dającego z siedmiu samochodów, sta-nął sam wojewoda kielecki, Ignacy Manteuffel, zaś popołudniową akcją dowodził komendant Kieleckiego Okręgu Policji Państwowej, inspek-tor Jarosław Barwicz oraz Powiatowy Komendant Policji Państwowej w Kielcach, nadkomisarz Józef Kamala.

Około godziny siedemnastej walkę z buntownikami toczyło już ponad stu funkcjonariuszy, którzy

w pewnym momencie przypuścili frontalny atak. Policjanci po drabi-nach wdarli się na mur zewnętrzny oraz dachy pobliskich zabudowań i otworzyli ogień do buntowników. Prawdopodobnie w tym właśnie cza-sie został zabity przywódca buntu, Kowalski, co spowodowało chaos wśród buntowników, mimo że przy-wództwo przejął Władysław Poczta.

Więźniowie opuścili zajętą wieżyczkę i schronili się w łaźni. Prowadzili ogień, dopóki mieli amuni-cję. W tym czasie policjanci, wzmoc-nieni przez oddział z Iłży, wdarli się przez bramę główną i opanowali dziedziniec. Na koniec pozostało sfor-sowanie drzwi łaźni i obezwładnie-nie pozostałych więźniów. Następnie wyniesiono ciała zabitych i ułożono na dziedzińcu podwórza głównego jako groźne memento dla przyszłych uciekinierów czy buntowników…

„Wszyscy ci więźniowie to ban-dyci, którzy mają na sumieniu wiele zbrodni najpospolitszego typu i któ-rzy mordowali dla pieniędzy z zimną krwią swe ofiary i zazwyczaj znęcali się nad nimi bez cienia powodu. Policjanci, którzy wtargnęli do kry-jówki zbuntowanych więźniów opo-wiadają, że tylko dwaj z nich pod-dali się dobrowolnie, inni strzelali dotąd, dopóki kule policjantów nie wytrąciły im broni z ręki” – pisał dziennikarz „Ilustrowanego Kuryera Polskiego”.

Podczas kilkugodzinnych walk zginęło siedmiu buntowników, a jedenastu zostało rannych. Zginął

14 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Krwawa niedziela

również więzień nie biorący udziału w buncie, a sprzątający więzienny dziedziniec. Ponadto, zginął jeden strażnik, a czterech policjantów zostało rannych.

Bez przygotowania, bez planu

Jednym z szefów buntowników był niejaki Władysław Poczta, urodzony w 1900 roku, pochodzący z ubogiej, robotniczej rodziny. Do więzienia trafił za napad rabunkowy na dom bogatego sąsiada, którego sterrory-zował przy użyciu karabinu. Szybko trafił w ręce policji i wymiaru spra-wiedliwości, który skazał go na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Podobnie jak wielu innych skaza-nych na tę karę, trafił do ciężkiego więzienia na Świętym Krzyżu. To on, wraz z kilkoma innymi kamratami, zaczął snuć plany ucieczki z dosko-nale strzeżonego więzienia.

Przed sądem wyjaśniał: Projekt ucieczki, na którą wszyscy się zgodzili, powstał przed trzema tygodniami z ini-cjatywy Kowalskiego. Idąc do łaźni, na podwórku więziennym, Kowalski krzyknął „brać”. Kudlak, Małysza i Dudek rzucili się na Ciechowskiego, a Bajgier i Wyjadko na dozorcę Chrząstowskiego, ja zaś, z dziesięcio-ma innymi, udaliśmy się w kierunku kancelarii. Ja dopadłem drzwi kance-larii, gdzie był sekretarz i zamknąłem takowe. Sekretarz zdziwiony pytał „co jest, co jest”. Do drugich drzwi rzucił się Karczewski, a reszta poszła po kara-biny. Kowalski dał rozkaz pójścia na mur, dostawiwszy tam drabinę, Kulik wszedł na nią pierwszy, lecz zaraz został ranny. Drugi wszedł Kowalski, lecz przekonawszy się, że było za wysoko, kazał nam przejść na drugą stronę, od kuchni. Biegnąc z karabi-nami zostałem ranny. Przywlekłszy się do kancelarii, zostawiłem kara-bin, a dowiedziawszy się, że Kowalski zabity, pobiegłem do pralni i pozosta-łem tam do końca. W pralni zasta-łem Paśnickiego i Kudlaka rannych, Ciechowskiego dozorcę dusił Małysza. Wszyscy strzelali prócz Paśnickiego, Biłaniuka i Żdana, amunicję nosił

Biłaniuk. Gdy wyszedłem z kancelarii, Chrząstowski już był zabity.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że buntownicy byli zupełnie nieprzy-gotowani do działań, na które się porwali. W gruncie rzeczy nie mieli przywódcy, a ich działania wyglądały na chaotyczne. Według oskarżyciela, to Poczta kierował buntownikami, choć kilku innych więźniów wskaza-ło na kierowniczą rolę Piotra Dudka – choć ani jeden, ani drugi nie miał takiego autorytetu i poważania jak Kowalski. Nic dziwnego, że w pew-nym momencie doszło między nimi do kłótni i awantur, bo nie wiedzieli, jak mają działać!

Według późniejszych ustaleń pro-kuratury, to właśnie Poczta prze-jął w pewnym momencie dowodze-nie buntownikami, choć większość zeznających wskazywała na Piotra Dudka – jednak żaden z nich nie miał takiego autorytetu jak Kowalski. Według wyjaśnień Jana Żebro i Adama Konarskiego, po śmierci Kowalskiego, więźniowie mieli gło-śno wypowiadać swój żal z tego powodu, dopowiadając, że gdyby żył, na pewno by im udało się uciec.

Nie dziwi więc fakt, że pomię-dzy tymi, którzy przejęli dowodzenie buntem, doszło do kłótni. Jak zeznał Jan Kudlak, kiedy Poczta dotarł do pralni, doszło między nim a Dudkiem do sprzeczki, bo Poczta chciał od razu poddać się, natomiast Dudek chciał przeczekać do nocy, a potem przebijać się do lasu. Zresztą ten ostatni bronił się najdłużej, jednak zmarł w wyniku odniesionych ran postrzałowych.

Śledztwo w sprawie buntu na Świętym Krzyżu nie było łatwe. Oczywiście śledczy wzięli w krzyżowy ogień pytań każdego osadzonego tam skazańca, niemniej – oprócz kilku prowodyrów, których wina była jednoznaczna, bowiem widziano ich w momencie, kiedy oddawali strzały do stróżów prawa – wskazanie innych aktywnych uczest-ników rebelii nie było już takie łatwe.

„Więźniowie zajęci w kuchni i cho-rzy ze szpitala, którzy jak wiadomo przyłączyli się do buntu, twierdzą,

iż w walce nie brali udziału, lecz przyłączyli się do niej tylko pod terro-rem prowodyrów” – napisał kilka dni po buncie na łamach „Ilustrowanego Kuryera Polskiego” wysłannik gazety na Święty Krzyż.

Trzeciego listopada 1925 roku Sąd Okręgowy w Kielcach rozpatry-wał w trybie doraźnym do godziny 2 w nocy, sprawę 11 buntowników. Sędzia Józef Niepokoyczycki ska-zał na śmierć Władysława Pocztę (Prezydent RP później skorzystał z prawa łaski i zamienił wyrok śmier-ci na karę dożywotniego pozbawienia wolności), dwóch więźniów uniewin-nił, a pozostałych ośmiu skazał na dożywocie.

Siedem lat później…

Jeszcze raz biorąc do ręki pożółkłe roczniki „Tajnego Detektywa” z lat 30. ubiegłego stulecia, możemy przeczy-tać: „Jadąc od strony Kielc, a więc jedyną możliwą drogą, zbaczamy w Bielinach z gładkiej szosy i wijemy się w górę wyboistą „polską drogą”. Po drodze nędzne osiedla ludzkie. Silnik samochodu pracuje ostatkiem sił, biorąc szczyt pasma, aż wresz-cie osiąga je i odetchnąwszy zmie-nionym biegiem posuwa się gładko w cieniu pięknej alei świerkowej. Po paru minutach wyłania się przed nami ciemnoszary masyw głównego budynku poklasztornego, w którym mieści się więzienie. Mury budynku zjedzone zębem czasu, przygniatają swym smutnym wyrazem. Poniżej, mniejsze zabudowania, jaśniejsze i już nie aż tak srogie. Wokół wyso-ki mur, a na jego czterech rogach, drewniane baszty strażnicze. Całość wygląda na średniowieczną twierdzę. Panuje tu cisza i chłód… Słychać tylko od czasu do czasu przeciągłe gwizd-ki strażników, krótkie słowa rozkazu lub raportu i przykry dźwięk kaj-dan. Zatrzymujemy się przed główną bramą więzienia, obok drewnianego, jednopiętrowego budynku zarządu. W momencie, gdy auto stanęło u celu, uderzyła mnie niezwykła czujność straży. Szereg krótkich, oddalają-cych się gwizdków, zwiastuje przy-

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 15

Krwawa niedziela

bycie obcego. Za chwilę staje przed nami uprzejmy oficer zarządu, który wita nas w imieniu nieobecnego, niestety, naczelnika więzienia, pana Butwiłowicza, znakomitego i wysoce zasłużonego polskiego więziennika”.

Minęło kilka lat od tragicznego buntu, kiedy pojawił się tam dzienni-karz „Tajnego Detektywa”. To chyba pierwszy przedstawiciel ówczesnych mediów, bo „władze niechętnie udzie-lały zezwoleń, choćby z uwagi na porządek i ład wewnętrzny, który zwłaszcza na Świętym Krzyżu nie znosił żadnych uchybień”.

Wysłannik krakowskiego tygodni-ka kryminalno-sądowego pieczołowi-cie opisał wszystkie swoje wnioski, kreśląc niemal idylliczne obrazki: „Do więzienia wchodzi się od strony wschodniej. Minąwszy więc wielki dziedziniec z sarnami, przekraczamy bramę i wchodzimy na zamknięty, architektonicznie bardzo ciekawy wirydarz klasztorny (kwadratowy lub prostokątny ogród umieszczo-ny wewnątrz murów klasztornych, często otoczony jest krużgankami – przyp. red.). Jest to jak gdyby wysoka izba kamienna, w kształcie prosto-kąta, stropem dla niej jest niebo. Na kamiennej posadzce prześlicz-na mozaika kwiatowa, a na jej tle, jak na kobiercu, spoczywa wyku-ty w kamieniu przez więźniów-ar-tystów orzeł biały, imponujących rozmiarów… Nie zatrzymujemy się

dłużej, idziemy dalej. Przekraczamy progi więzienia. Przed nami kolejna brama… Żelazna, potworna, jakby do piekieł wiodąca. Sadzę, że specjalna komisja mistrzów, ślusarzy trudziła się w pocie czoła, by wykombinować tę fantastyczną bramę, żywcem wzię-tą z Księgi tysiąca i jednej nocy…

Wierzyć się nie chce, że ten ponu-ry i taki zimny na zewnątrz gmach więzienny, wygląda od wewnątrz jak elegancki salon. Na każdym kroku wzorowy porządek i nieskazitelna czystość. Szerokie korytarze klasz-torne, po obu stronach cele obszerne i widne. Doskonałe przewiewy, dzięki czemu powietrze jest czyste, mimo że stan więźniów bardzo znaczny, blisko 500 osób. Uderza niezwykła subor-dynacja u więźniów. Wszyscy tu tak przywykli do ładu i porządku, że ten rygor wydaje się być czymś zupełnie naturalnym i nikogo nie dziwi.

Więźniowie przeważnie skazani na dożywotnie więzienie, ze wszyst-kich stanów. Nie brak też ludzi inteli-gentnych z wyższymi studiami, inży-nierów itp… Więźniowie spędzają dzień na różnych zajęciach. Pracują, uczęszczają do szkoły więziennej, z końcem każdego roku szkolnego zdają egzaminy, otrzymują świa-dectwa. W wolnych chwilach grają w celach w warcaby. Widziałem zabawny obrazek, jak dwaj więźnio-wie grali z zapałem w domino, które zrobili sobie z rzemyka. Wszędzie

na każdym kroku są bacznie strze-żeni. W obszernej izbie szkolnej stoi w rogu masywna klatka żelazna, her-metycznie zamknięta, a wewnątrz niej strażnik z karabinem w ręku. Sam jest nietykalny, dla niesfornych może być straszny. Podobne klatki stoją w odpowiednich punktach na korytarzu. Mimo tych wszystkich groź-nych akcesoryj Święty Krzyż jest miej-scem par excellence ludzkim… ”. d

Leszek Malec

Przy pisaniu tekstu korzystałem z bloga „Elenchus. Rocznik Historyczny” (tytuł wpisany do rejestru dzienników i cza-sopism w SO w Kielcach) oraz książki „Bunt w więzieniu na Świętym Krzyżu” Grzegorza Kułana.

16 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Subkulturę więzienną zawsze otaczała aura tajemniczości. Wiadomo, że życie za kratami rządzi się swoimi prawami. Kiedyś grypsowanie i niektóre tatuaże świadczyły o przynależności do więziennej elity. Dziś – parafrazując słowa znanej piosenki, można powiedzieć – prawdziwej grypserki już nie ma.

Liczy się hajsRyszard BukoWskI

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 17

Subkultura za murami

Żelazne kiedyś zasady więziennej subkultury nie wytrzymały próby czasu i uległy mody-fikacji. Potwierdza to kierownik Działu

Kwatermistrzowskiego Zakładu Karnego we Włocławku, kpt. Krzysztof Więtczak: Od kilku lat obserwujemy u nas spadek liczby ska-zanych, tak zwanych grypsujących. Dziesięć lat temu w naszej jednostce przebywało około 35 procent uczest-ników podkultury, aktualnie jest to 15 procent.

Okazuje się, że także internet jest dobrym źródłem informacji o zmia-nie obyczajów panujących w pol-skich więzieniach, w tym o intere-sującej nas grypserze. Na różnych forach wypowiadają się ludzie, któ-rzy siedzieli za kratkami. Często komentują pojawiające się w sieci teksty, opisujące zjawisko grypsowa-nia. Zwłaszcza jeśli jest napisane, że grypsera ma się dobrze.

– G… prawda – Roman komentu-je jeden z tekstów zamieszczonych w internecie. – Dzisiaj prawdziwej grypsery już nie ma. Rządzi pieniądz, mniej zasady. Większość woli siedzieć cicho, nie wychylać się, bo liczą na przepustkę, zakład półotwarty czy widzenie. Kiedyś „gad” (pracownik służby więziennej – przyp. red.), to był „gad”, nie żaden tam pan kierow-nik. Nie było mizdrzenia ani żebrania o przepustkę.

Wypowiedź Romana potwier-dza „Przemo”: – Masz rację kolego. Sporo latek temu siedziałem w Iławie. Festów (osób bez zasad, współpra-cujących z administracją więzienną – przyp. red.) było od nas więcej, ale i tak byliśmy górą. Staliśmy za sobą. Wszystkim się dzieliliśmy. Słowo było więcej warte niż pieniądz. Nie było dyskusji. Podobnie zresztą było w Barczewie. To, że świat się zmienił, zobaczyłem później w Bielsku-Białej. Tam nie było „ludzi” (osób grypsują-cych – przyp. red.), chociaż oni tak siebie nazywali, ale to nie grypsera, to zwykłe gnoje.

Zmianę zasad podkultury wię-ziennej potwierdza także kpt.

Krzysztof Więtczak: – Dzisiaj osa-dzeni, którzy nie należą do podkultu-ry przestępczej, przejmują zachowa-nia i zasady charakterystyczne dla uczestników podkultury. Natomiast wśród „grypsujących” zanikają zasady bezwzględnego obowiązku wzajemnej pomocy materialnej, na przykład dzielenie się żywnością. Coraz częściej obserwujemy pożyczanie innym uczestnikom podkultury różnych dóbr i oczekiwanie zwrotu z „odsetkami”.

Wychowani na starej szkole grypsery nie potrafią pogodzić się ze zmianą obyczajów za kratami. Dla nich grypsowanie to było „coś”. Aby przynależeć do tej grupy, trze-ba było się postarać. Potwierdza to wypowiedź innego byłego więźnia: – Najpierw byłem na przyuczeniu w tzw. szkole. Musiałem szybko nauczyć się zasad, bajery (słownika grypsowa-nia – przyp. red.), pisania alfabetu na witkach (rękach – przyp. red.). Dopiero jak to zaliczyłem, czekała mnie „Kanada” (sprawdzenie kandy-data czy nadaje się do grypsowania – przyp. red.). Byłem wystawiany na próbę. Chcieli sprawdzić, czy nie pęknę. Dzisiaj nie ma sprawdzania ani przygotowania. Nikomu nie chce się walczyć z administracją, tak jak nam kiedyś. Mało tego, dawniej nie do pomyślenia było, aby siedzieć przy stole z niegrypsującym. Nie można było wziąć od niego czegokolwiek, ani dotykać jego rzeczy. Teraz nie stanowi to takiego problemu. A pisanie na witkach? Niewielu potrafi. Kiedyś też nie wszyscy mogli grypsować, zakaz mieli np. siedzący za „majty” (gwałt lub pedofilię – przyp. red.), obcokra-jowcy czy ktoś kto „sprzedał” kolegę. Narkoman też nie cieszył się szacun-kiem. A dzisiaj? Narkotyki to normal-ka. Wszystko się zmieniło…

„Znawcy” tematu, czyli byli więź-niowie mówią, że obecnie większość osadzonych to „młoda dresiarnia bez zasad, nawet nie wiedzą po co gry-psują”. Tacy po odsiedzeniu kilku lat robią się trochę spokojniejsi. Dla grupy starych recydywistów siedze-nie z nimi „pod celą” to kara. O młod-szych kolegach nie mają zazwyczaj

nic dobrego do powiedzenia, często mówią o nich: „Debile, którzy nawet nie potrafią zdania dobrze sklecić”.

– Obecnie w negatywne przejawy zachowań związanych z podkultu-rą angażują się przede wszystkim młodociani i młodzi wiekiem. Osoby silnie zdemoralizowane, próbujące przenosić negatywne normy z zakła-dów wychowawczych i poprawczych – twierdzi kpt. Krzysztof Więtczak z ZK we Włocławku. – Natomiast dominującą rolę wśród osadzonych grają osoby dysponujące środkami finansowymi i posiadające powiąza-nia z przestępczością zorganizowaną – dodaje.

Dawniej członkowie grup prze-stępczych stali na szczycie w hie-rarchii grypsujących. Obecnie nie-koniecznie mają ochotę „bawić” się w grypserę. Dzięki pieniądzom i rozległym kontaktom mogą wiele załatwić, nawet jeśli nie grypsują. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Rachunek jest prosty, zależy im na szybkim wyjściu na wolność. Po co mają układać sobie życie za kratami, skoro poza nimi mają rodzinę i opły-wają w luksusy. Grypsowanie z całą ideologią stawiania się administracji więziennej, oddala ich od wolności.

Potwierdza to kpt. Krzysztof Więtczak: – Osadzeni dorośli bardziej preferują stabilizację, cenią upraw-nienia, które posiadają, znają konse-kwencje nieprzestrzegania przepisów. Utrzymują stałe kontakty z rodzinami i zależy im na wcześniejszym opuszcze-niu zakładu karnego. Przynależność do podkultury ma często w ich przy-padku charakter formalny.

Tak było…

Grypserzy „zrodzili się” w warszaw-skim więzieniu „Gęsiówce”, w latach 50. XX wieku. Grypsowaniem zajmo-wali się przede wszystkim złodzieje – dawna elita kryminału.

Ich „przodkami” byli „urkowie”. Tak nazywano tych, którzy swoją władzę zawdzięczali sile fizycznej i agresji. Nienawidzili strażników, okazywali im to na każdym kroku, stawiali się, a do tego posługiwali

18 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Subkultura za murami

dziwnym, tylko sobie znanym języ-kiem. Szybko wyparli ich „cha-rakterniaki” („charakterniacy”) – którzy mieli mocne charaktery, honor i dotrzymywali słowa (w gwa-rze więziennej słowo „charakternie” oznaczało słowo honoru). Potem zastąpili ich „git ludzie”. Nazwa ta jest stosowana do dzisiaj. Przez krótki czas funkcjonowali także „apopracy”. Była to niewielka grupa, którą stanowiły osoby z wyższym wykształceniem. Najczęściej był to też ich pierwszy pobyt za kratami. Szydzono z nich, ponieważ nad-używali zwrotów typu: „a propos” czy „de facto”, ale też i szanowa-no, ponieważ pomagali tym mniej wykształconym, np. w pisaniu kore-spondencji urzędowej. Nazwa ta wyszła z użycia.

Na początku lat 50. XX wieku w polskich więzieniach istniało wiele kategorii więźniów. Przełomowym okresem dla subkultury więziennej był 1956 rok (amnestia więźniów politycznych), kiedy to rozluźniła się kontrola, a osadzeni uzyskali więcej swobody i praw. Dodatkowo mury zakładów opuścili więźniowie polityczni, którzy w pewnym sensie łagodzili obyczaje. Wtedy też nastąpił błyskawiczny rozwój subkultury gry-psujących, w której przestrzeganie zasad było podstawą. Jedna z nich zakładała bezwzględne szanowanie hierarchii więziennej i stosowanie się do zasady, że ci najwyżej posta-wieni wydają polecenia, z którymi się nie dyskutuje.

Pierwotnym zamiarem gry-psujących było m.in. sabotowanie zarządzeń administracji więziennej. O tym, że pracownicy służby wię-ziennej nie byli lubiani, świadczy nadany im przydomek – gady.

W 1949 roku w miejscu daw-nego obozu utworzono Centralne Więzienie – Ośrodek Pracy w War-szawie. Przetrzymywano tam przede wszystkim przestępców krymi-nalnych oraz osoby skazane wyro-kami Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Więźniowie pracowa-li tam m.in. przy produkcji materia-łów budowlanych na potrzeby odbu-dowy Warszawy. „Gęsiówkę” zlikwi-dowano w 1963 roku, po otwarciu więzienia w Białołęce.

Wydziargane życiorysy

Podobnie jak grypsowanie, tak i tatuowanie stało się popularne w polskich więzieniach w latach 50. oraz 60. XX wieku. Motywacją było zaznaczenie swojej pozycji w hie-rarchii oraz przynależności do danej grupy przestępczej. Oczywiście wykonywanie tatuaży za kratami było i jest zabronione. Skazani jed-nak specjalnie się tym nie przej-mują, konstruują tzw. kolki – urzą-dzenie do tatuowania zrobione np. z rurki od długopisu, silniczka od magnetofonu i igły. Niezbędny tusz „produkują” np. z gumowej spalonej podeszwy buta (kolor czarny), wkła-du do długopisu (niebiesko-szary) czy skruszonej cegły (czerwony).

– Osadzeni nie ponoszą konse-kwencji identyfikacji z podkulturą, natomiast odpowiadają dyscypli-narnie za nieprzestrzeganie obo-wiązujących przepisów – twierdzi kpt. Krzysztof Więtczak z ZK we Włocławku.

Dzisiaj więzienne tatuowanie ciała nie jest już tak popularne, jak np. w latach 90. XX wieku, chociaż nadal wykonywane. Potwierdza to kpt. Krzysztof Więtczak, doda-jąc, że nie obserwuje się „mod-nych” dawniej rytualnych aktów samookaleczania.

Każdy zakład karny oraz popraw-czy ma swój herb, zazwyczaj tatuowany na piersi lub na ręku. Ozdabiając się takimi symbolami, osadzony informuje, gdzie siedział. O tym, jaką profesją przestępczą się trudni, informują inne znaki. Wykonywane są najczęściej na pra-wej dłoni, między kciukiem a pal-cem wskazującym – np. strzałka

Czy wiesz że...

Gęsiówka – w czasie niemiec-kiej okupacji oraz w okresie sta-linowskim, nazywano tak różne obiekty więzienne i obozowe, mieszczące się przy zbiegu ulic Gęsiej i Zamenhofa w Warszawie (w tym obóz koncentracyj-ny KL Warschau). W 1940 roku w „Gęsiówce” osadzony był także Janusz Korczak.

Słownik grypsujących

Wiele z więziennych słów przenik-nęło do mowy potocznej (stosowa-nej zwłaszcza przez młodzież). Oto niektóre z nich:– spulas – wspólnik – frajer – osoba niższej kategorii– szamka – jedzenie– czaj – herbata– gołda – wódka– katana – kurtka– glany – buty– baniak, pacyna – głowa– pikawa – serce – flinta – twarz– kichawa – nos– radary – uszy– witki – ręce– szkity – nogi– samara – brzuch– farba – krew– bardacha – ubikacja– giwera – broń– hajs – pieniądze– skitrać – schować– kminić – rozumieć– berło – szczotka do ubikacji– cynk – informacja– filować – wyglądać czegoś

lub kogoś– przyfilować – zauważyć– kimono, kima – sen– walnąć w kimę – zasnąć– kit – kłamstwo– cykor – strach– bujać się – iść, odchodzić

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 19

Subkultura za murami

– złodziej kieszonkowy, klucz prze-kreślony krzyżykiem – włamywacz.

Co istotne, w tatuowaniu ważny jest nie tylko motyw, ale również umiejscowienie malunku. Zwykła kropka znaczy wiele, np. na pra-wej dłoni między kciukiem a palcem wskazującym – wskazuje fach zło-dziejski. Jednak umiejscowiona za uchem oznacza cwela (osobnika sto-jącego najniżej w hierarchii, potępia-nego, pogardzanego; ten tatuaż czę-sto wykonywany jest siłą). Na nosie stawia się ją kapusiowi. Grypsujący będzie ją miał w okolicy lewego oka (przy prawym – oznacza alfonsa, a na powiekach – dyskretnego osob-nika). Natomiast poniżej wargi zro-bią ją gotowi do świadczenia usług miłości francuskiej.

Tajemny więzienny szyfr dla laika może być nie lada wyzwaniem. Róża z pąkami nie oznacza zdeklarowa-nego florysty, tylko człowieka, który w ten sposób informuje, że cierpi na choroby weneryczne (osadzeni często „ozdabiają” się różami, aby uchronić się przed gwałtem).

Motylek nie jest oznaką miłośni-ka przyrody, a może świadczyć o… I tutaj też zależy, gdzie ów motylek jest umiejscowiony. Na ręce – ozna-czają osobę artystycznie uzdolnioną i idealną do wykonywania tatuaży, na stopie – bezszelestnego włamywa-cza, a na klatce piersiowej – pensjo-nariusza warszawskiego więzienia na Mokotowie. Zmylić mogą także łzy tatuowane w okolicach oka. Pierwsza myśl – oznaczają mazgaja. Tymczasem jest to wyraz tęsknoty za życiem na wolności, a jednocześnie deklaracja, że prawdziwy mężczy-

zna za wolnością nie płacze. Jeśli są dwie łzy (jedna pod drugą) uzyskuje-my informację, że posiadacz takiego tatuażu wyraża skruchę za popełnio-ne czyny. Nie pozostawia natomiast wątpliwości, że czaszka z piszczela-mi wytatuowana w okolicach krtani nie znaczy nic miłego – to morderca.

Wachlarz więziennych tatuaży jest bardzo szeroki. Jednak najpopu-larniejsze jest tatuowanie kropek na palcu, oznaczających lata odsiadki, gdzie jedna kropka oznacza jeden rok. Bywa, że osadzeni „malują” sobie stopnie wojskowe na barkach, np. po pięciu latach odsiadki można „awansować” na majora.

Dużym wzięciem cieszą się także wizerunki smoków i tygrysów (świad-czących o mocnym charakterze). Znak węża jest jasnym komunika-tem – to symbol zemsty (jeśli gad ma koronę albo jest owinięty wokół szty-letu – to informacja, że zemsta zosta-ła już dokonana). Popularne są także napisy (np. „Tylko Bóg może mnie osądzić”, „Dotrzymuję umów”), bądź pierwsze litery wyrazów – tworzące

„życiowe motto”, np. KTM (kocham tylko małolaty), KTK (kocham tylko kurtyzany), PSM (pamiętaj słowa matki), PSO (pamiętaj słowa ojca), czy wyjątkowo popularne i pisane z błędem HWDP (ch… w d… policji). Wzięciem cieszą też symbole o cha-rakterze erotycznym.

Mimo iż sukcesywnie zmienia się podejście do więziennego tatu-owania, nie zmieniło się jedno: ci, którzy decydują się na ten krok, nie mogą tatuować sobie znaku, który ich nie charakteryzuje. Jeśli złamią to żelazne prawo, czeka ich usuwanie malunku przy pomo-cy pilnika, pumeksu albo kwasu z baterii. Najczęściej dzieje się to pod przymusem, ale są też osoby, które robią to dobrowolnie. Znikają prowokacyjne napisy, w pierwszej kolejności z widocznych miejsc. Zwłaszcza na wolności takie malun-ki nie są potrzebne. Innym rozwią-zaniem jest też przerabianie tatuaży nabytych za kratami w artystyczne dzieła sztuki. d

Ryszard BukowskiImiona internautów zostały zmienione.

Czy wiesz że...

Wśród zwolenników więziennych tatuaży każdy zakład karny albo areszt śledczy ma swój symbol (herb):– Róża w podkowie lub gołąb

– Białołęka– Palma – Iława– Góra na tle wschodzącego

słońca – Koronowo– Połowa zakratowanego okna

– Kraków– Ryby – Łódź

– Żółw – Nysa– Gałązka wiśni – Sztum– Dwa skrzyżowane miecze

– Strzelce Opolskie– Motyl – Warszawa (Mokotów)– Orzeł nad górami – Wrocław– Usta lub orzeł w locie – Wronki

Czy wiesz że...

W ZSRR, w pierwszych latach po II wojnie światowej, więźniowie tatuowali sobie na piersiach wize-runek Józefa Stalina. Mieli nadzie-ję, że żołnierze z plutonu egzeku-cyjnego nie odważą się strzelać do wodza.

20 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Stalinowskiekatowniekrzysztof ZłonkIeWIcZ

W czasach stalinizmu ludzie w Polsce znikali bez wieści, zabierani nocą z mieszkań, porywani na ulicy w drodze do pracy czy podczas spaceru. Aresztowania odbywały się z pominięciem prokuratury. Panowało bezprawie i terror, a wiele osób skrycie skazywano na śmierć i potajemnie grzebano. Rodziny nie wiedziały, co stało się z najbliższymi. To jeszcze bardziej potęgowało strach i niepewność jutra.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 21

Terror UB

W latach 1944-1956 urzędy bezpieczeństwa, w p r ow a d z i ł y totalne bezpra-wie, masowo

aresztując ludzi i przetrzymując ich miesiącami w aresztach, najczęściej pod absurdalnymi zarzutami. Było to możliwe dlatego, że tylko więzienia centralne podlegały Departamentowi Więziennictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, nato-miast areszty były pod całkowitą władzą UB, który mógł robić z więź-niami wszystko.

Taka struktura więziennictwa była dokładnym przeniesieniem na grunt polski wzorców sowieckich. Jeszcze w 1944 roku niektóre wię-zienia polskie były kontrolowane przez NKWD. To właśnie z nich wywożono Polaków w głąb Rosji sowieckiej. Rok później władzę nad tymi więzieniami Rosjanie przeka-zali polskiej bezpiece. Tak powsta-wały – wyjęte spod wszelkiej kon-troli – „areszty śledcze” i „oddziały więzienne” UB.

W tych oddziałach specjalnych władze zakładów karnych nie miały nic do powiedzenia, a przywożeni przez UB więźniowie nie byli nawet rejestrowani. Wydane w 1945 roku przepisy utrudniały także w znacz-nym stopniu kontrolowanie więzień przez prokuraturę. Sytuacja zmie-niła się, przynajmniej teoretycznie, w 1953 roku. Dopiero jednak po 3 latach zwierzchnictwo nad wię-zieniami otrzymało Ministerstwo Sprawiedliwości. Ale i wtedy – jak piszą historycy – w więzieniach zmieniło się niewiele. O wydzielo-nych oddziałach więziennych decy-dowała, powołana w listopadzie 1956 roku, Służba Bezpieczeństwa (SB).

Warunki w więzieniach

Ujawnione przez Instytut Pamięci Narodowej materiały dotyczące więzienia ludzi, ukazują wstrząsa-jący obraz warunków panujących w aresztach śledczych UB, a następ-nie SB. W celach białostockiego

aresztu śledczego, mieszczącego się w gmachu miejscowego UB, zamiast okien były w ścianach okratowane otwory bez szyb, o wymiarach 20 cm na 35 cm. Aby uchronić się przed zim-nem, więźniowie zatykali te otwory szmatami. Było wtedy nieco cieplej, ale za to całkowicie ciemno. W nie-których celach aresztowani spali pokotem na podłodze. Nie było sto-łów ani krzeseł. Piwniczne cele były niskie, wilgotne, a fatalne warunki higieniczne jeszcze bardziej pogar-szały byt więzionych. Stosowano naj-wymyślniejsze szykany – bywało, że na dwa miesiące zabierano z celi kubeł na nieczystości. Potem kubeł wstawiano z powrotem i więźniowie rękami sprzątali posadzkę. Drugi areszt śledczy UB w Białymstoku mieścił się w budynku tamtejszego więzienia. Tu wprawdzie znajdowały się łóżka, ale panował brud, roiło się od insektów. Cele miały w większo-ści betonowe posadzki, były wilgot-ne i zimne, zaś liczba osadzonych zazwyczaj przekraczała jakiekolwiek normy. Aresztowani mogli tu odby-wać spacery na dziedzińcu, na ogół dwa razy w tygodniu po 15 minut. Kobiety na spacery w ogóle nie wychodziły, ponieważ nie było osob-nego miejsca na dziedzińcu.

Niczym ponura anegdota brzmi historia przytoczona w publikacji Henryka Piecucha: W jednym z wię-zień naczelnik dowiedział się, że w czteroosobowej celi przebywa dwu-dziestu pięciu osadzonych. Siedzą już drugi rok, bez żadnych dokumentów i ewentualnych zarzutów. Był rok 1948 i takie sytuacje były powszech-ne. Naczelnik więzienia postanowił uwolnić tę grupę więźniów, mówiąc im, że odzyskują wolność z okazji rocznicy urodzin Stalina.

Metody przesłuchań

Jeden z zatrzymanych przez UB wspominał, że był więziony trzykrot-nie i przesłuchiwany jako podejrzany o przynależność do Armii Krajowej. Po raz pierwszy zatrzymany został przez Gestapo, które usiłowało wymusić na nim przyznanie się.

Drugi raz przesłuchiwało go NKWD – również bezskutecznie. Dopiero funkcjonariuszom UB, podczas trze-ciego zatrzymania, „udało się” i wię-zień przyznał się, że należy do AK. Ubecy okazali się w torturowaniu lepsi od Niemców i Rosjan

Opisy tortur stosowanych przez UB są drastyczne, a pomysłowość funkcjonariuszy była iście szatań-ska. Metod męczenia ludzi było bar-dzo wiele. Tropiący ubeckie zbrodnie Henryk Piecuch opisuje przypadek jednego z AK-owców, przesłuchiwa-nego w lochach lubelskiego zamku. W celi, na betonowej posadzce, śled-czy rozbili butelki, a następnie roze-branego do naga więźnia rzucali na tę usianą odłamkami szkła podłogę. Zdarzały się również nieprzewidzia-ne wypadki, czyli śmierć więźnia i wtedy trzeba było tortury zama-skować. Tak było w przypadku boha-terskiego Jana Rodowicza „Anody”, który rzekomo wyskoczył z czwarte-go piętra warszawskiej siedziby UB, bo chciał uciec.

Funkcjonariusze UB na różne sposoby i z własnej inicjatywy znę-cali się nad aresztowanymi. Często robiono w celach tzw. kipisz. Polegał on m.in. na tym, że strażnicy wpa-dali nagle do cel, wyrzucali słomę z sienników i przewracali rzeczy więźniów. Ponieważ słoma nie była wymieniana od lat, cele wypełniały się dokuczliwym i trudnym do znie-sienia kurzem. Więźniowie musieli natychmiast uporządkować celę.

Nawet w święta Bożego Narodzenia strażnicy nie dawali spo-koju aresztowanym. Od rana roz-poczynało się wielogodzinne bicie więźniów. Kaci, bijąc wykrzykiwa-li: „Nie ma Boga! Naszym bogiem jest Stalin!”. Strażnicy wypracowali swoisty kodeks wewnętrzny – np. więzień, któremu przysłano paczkę, był bity, a później musiał podpisać potwierdzenie otrzymania paczki. Zawartością paczki dzielili się ci, którzy bili.

Bezpieka organizowała pokazowe procesy, na których zapadały prze-ważnie niewysokie wyroki. W tym samym czasie w celach więziennych

22 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Terror UB

odbywały się procesy zamknięte, często bez obrońców i prokurato-ra. Wydawano tam wyroki śmierci. Przed procesami otwartymi, czyli tymi na pokaz, urządzane były „próby generalne”. Obrońca i oskar-żony musieli nauczyć się napisanych wcześniej kwestii. Ubecy straszyli oskarżonego, że jeżeli pomyli się na rozprawie, będzie wisiał. Tak wyglą-dała wtedy praworządność.

Oprawcy

Ze wspomnień i relacji ofiar wynika, że więźniów bili zarówno szeregowi funkcjonariusze, jak i sze-fowie wojewódzkich i powiatowych urzędów bezpieczeństwa w całym kraju. Przykład podwładnym dawa-li najwyżsi rangą funkcjonariu-sze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Dyrektor (m.in.) departamen-tu śledczego MBP Józef Różański – naprawdę nazywał się Józef Goldberg. Wcześniej był oficerem NKWD, skierowanym do pracy w polskiej bezpiece. Kat i sady-sta, stosował metody, przy któ-rych bledną tortury Gestapo. Wiele spośród osób, które przesłuchiwał, straciło życie lub zostało kaleka-mi. Osobiście nadzorował śledz-two w sprawie rotmistrza Witolda Pileckiego i doprowadził do skaza-nia go na śmierć.

W 1957 roku stanął przed sądem z cząstkowego oskarżenia o prze-stępstwa popełnione tylko wobec członków PZPR. Dostał wyrok 15 lat więzienia, ale w 1964 roku był już na wolności, ułaskawiony przez Radę Państwa PRL. Do końca swych dni nie poczuwał się do żadnej winy.

Dyrektor departamentu V i III MBP, Julia Brystiger – zwana „Krwawą Luną”, osobiście przesłu-chiwała aresztowanych, zwłaszcza młodych mężczyzn. Jej ulubioną tor-turą było przytrzaskiwanie szufladą biurka męskich genitaliów oraz bicie pejczem lub kablem. Okrucieństwem w śledztwie nie ustępowała Różańskiemu i była postrachem więźniów, ale także podwładnych.

Przesłuchiwała w siedzibie resortu przy ul. Koszykowej, widziana była także w „Toledo”.

Po październiku 1956 roku uniknęła odpowiedzialności dzięki interwencji Władysława Gomułki. Zachowała też Order Sztandaru Pracy I klasy, dający 20 procent podat-ku do emerytury. Pracowała potem jako redaktorka w Państwowym Instytucie Wydawniczym, a następ-nie kierowała wydawnictwem „Nasza Księgarnia”, wydającym książeczki dla dzieci! Pod koniec życia stała się bardzo gorliwą katoliczką.

Zastępca dyrektora departa-mentu X MBP Józef Światło – praw-dziwe nazwisko Izaak Fleischfarb. Był niezwykle okrutny. Podczas zatrzymania łączniczki, która nie chciała podać miejsca pobytu ppłk. „Janczara”, wyciągnął jej dziec-ko z kołyski i trzymał nad garn-kiem z wrzątkiem. Dopiero wtedy łączniczka załamała się i zaczęła mówić. Światło odpowiada także za aresztowanie generała Okulickiego „Niedźwiadka” i porwanie do Moskwy szesnastu przywódców polskiego podziemia. Światło nad-zorował także tajne więzienia UB w Miedzeszynie oraz tajny obiekt w Warszawie – willę na Saskiej Kępie przy ul. Katowickiej. Nazywano go „Papieros”, ponieważ jego ulubioną rozrywką było gaszenie papierosów na ciele przesłuchiwanych.

Lista największych zbrodniarzy UB jest długa, a ich czyny udokumen-towane. Mimo tego, że są świadkowie zbrodni, sprawcy nigdy nie ponieśli zasłużonej kary. Większość dożyła swoich dni w spokoju. Niektórzy emigrowali i nigdy nie zostali obję-ci ekstradycją, inni otrzymali po 1956 roku łagodne wyroki. Wciąż odnajdywane są kolejne dokumenty i możemy mieć tylko nadzieję, że kiedyś poznamy całą prawdę o tym tragicznym okresie w życiu narodu polskiego.

Największe katownie

„Toledo” – Więzienie Karno-Śledcze nr III w Warszawie. Dziś już pra-

wie zapomniane więzienie, zburzo-ne zostało w latach 70. ubiegłego stulecia. Poza tym o jego istnieniu można było mówić dopiero po 1989 roku, wcześniej był to temat zaka-zany. Działało w latach 1944-1956 i było jedną z największych katow-ni UB. Mieściło się na warszaw-skiej Pradze, w nieistniejącym już budynku przy ul. Ratuszowej 11, (obecnie ul. Namysłowska 6). Były to dawne koszary carskie, adaptowane na więzienie.

Za trzymetrowym murem więzio-no głównie żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. Stosowano tu najokrutniejsze tortu-ry, począwszy od wielogodzinnych apeli, na których więźniowie stali nago na betonie. Codziennością było bicie pałkami i osadzanie w karcerze – małym pomieszczeniu bez okien. Jedną z najbardziej przerażających form znęcania się było umieszcza-nie, a właściwie wciskanie człowie-ka w pomieszczenie zwane „trum-ną” – kanał w murze, o wymiarach 60 cm na 40 cm i długości 180 cm! Więźniów, którzy zmarli podczas tortur, chowano na terenie więzie-nia. W „Toledo” wykonywano także wyroki śmierci. Odbywały się one w specjalnie zbudowanym bunkrze oraz w załomie muru. Cele śmierci znajdowały się na pierwszym piętrze budynku więziennego.

Naczelnik więzienia, Kazimierz Szymonowicz (Kopel Klejman), lubił osobiście wykonywać wyro-ki śmierci. Nazywany „Krwawym Kazimierzem”, powiesił m.in. pod-pułkownika Lucjana Szymańskiego „Janczara” i wielu innych żołnierzy. Kiedy prowadzeni na śmierć prosili o księdza, odpowiadał: – „Ja ci będę księdzem”. Podziemie niepodległo-ściowe dokonało nieudanego zama-chu na tego zbrodniarza. Po tym zdarzeniu Klejman został awanso-wany i przeniesiony na komendanta więzienia w Rawiczu. Jednym z póź-niejszych, najdłużej urzędujących naczelników „Toledo”, był kapitan Saul Wajntraub.

W „Toledo” więziono nie tylko żołnierzy zbrojnego podziemia, ale

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 23

Terror UB

również tych, których władza ludowa uznała za wrogów systemu. Powodem aresztowania mogło być wszystko – np. korespondencja otrzymywana z Zachodu czy zwyczajny, anonimo-wy donos.

Zdołano ustalić około stu nazwisk osób zamordowanych w tym więzie-niu. Dużo trudniej było z ekshuma-cją, ponieważ nagie ciała umiesz-czane w rowie, zasypywano wap-nem i śmieciami. W „Toledo” zostali zamordowani m.in. kapitan Józef Czerniawski, uczestnik Powstania

Warszawskiego, porucznik AK Zygmunt Kęska i porucznik AK Edward Nowicki.

★ ★ ★

Porucznik pilot Witold Teske, ofi-cer NSZ, więzień „Toledo”, wspo-mina stosowane tam metody „prze-słuchań”. Bestialstwo polegało na tym, że pastwili się nad nim całą noc, bijąc kablem, pałką oraz kopiąc po całym ciele. Biciem zmuszali do wykonywania przysiadów. Chcieli w ten sposób przekonać więźnia, że jeśli nawet kiedyś opuści zakład karny, będzie kaleką. Uderzali głową

więźnia o mur ściany, kopali w kro-cze, serce, nerki, żebra… Tak skato-wanego przywlekli do celi, z której za kilkanaście minut ponownie był wzywany do śledczego. I znów zaczy-nało się to samo, te same metody, tylko nieco urozmaicone…

Odwracano stołek do góry noga-mi, a jedną z tych nóg wciskano do odbytnicy (specem w tej dziedzinie tortury był Tadeusz Poddębski). Po takim „zabiegu” więzień zmuszany był do podniesienia nóg do poziomu, a kiedy te opadały, kopano go po pisz-czelach. Zdejmowano mu także obu-wie i rozdeptywano buciorami palce. Obwiązywano głowę i twarz zasło-nami okiennymi, po czym oprawca Poddębski brał ją między nogi i ręka-mi uciskał usta oraz nos, powodując w ten sposób utratę przytomności. Szczególnym okrucieństwem odzna-czał się też kapitan Tadeusz Gózik – naczelnik oddziału IV, który stanowi-sko objął po Tadeuszu Jakubowskim.

Jak wyglądał dzień więźnia w „Toledo” dowiadujemy się z rela-cji Krystyny Miszczak-Opałło, która trafiła do „Toledo” w 1946 roku.

Czy wiesz że...

Po 1956 roku „Toledo” zamieniono na więzienie dla kobiet, nazwa-ne z czasem przez osadzone „Kamczatką”. W 1975 roku Areszt Śledczy i Zakład Karny dla kobiet przeniesiono na ul. Chłopickiego na Grochowie. Zabudowania „Toledo” rozebrano, a w ich miejscu zaczę-to stawiać bloki mieszkalne oraz szkołę muzyczną. Podczas budowy znajdowano szczątki ludzkie.

Czy wiesz że...

W 2001 roku, w miejscu więzie-nia „Toledo” stanął pomnik „Ku Czci Pomordowanych w Praskich Więzieniach 1944-1956”, przed-stawiający mężczyznę rozrywają-cego kraty. Do budowy pomnika wykorzystano fragmenty muru więziennego.

24 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Terror UB

Najpierw odbyła „kwarantannę” w pomieszczeniu bez prycz, kosz-marnie zapluskwionym. Następnie znalazła się w pięcioosobowej celi, na oddziale kobiecym. Kobiety były wyprowadzane na spacery po dzie-dzińcu pojedynczo lub parami. Spacer odbywał się pod oknami cel śmierci, znajdujących się na pierwszym pię-trze. Widziały w oknach skazanych.

Pewnego dnia jeden z nich rzucił gryps, w którym napisał, że nazy-wa się Bohdan Olszewski i jest stu-dentem weterynarii w Warszawie. Napisał też, że był w konspiracji i że gorąco kocha matkę i Polskę. Nie chciał umierać po tym, jak prze-żył wojnę. Po kilku dniach rzucił Krystynie również ryngraf (rodzaj medalionu, zwykle w kształcie tar-czy z rysunkiem o tematyce religij-nej, później z godłem państwowym – przyp. red.). Bohdan Olszewski został powieszony 18 maja 1946 roku. Krystyna wyniosła z więzienia ten list i ryngraf w bucie, narażając się tym nawet na śmierć.

Wiadomości o egzekucjach roz-nosili więźniowie kryminalni, któ-rzy wykonywali pracę sprzątaczy. Niekiedy zwłoki wywożono w drew-nianych skrzynkach poza mury wię-zienne. Dziś wiemy, że trafiały na Powązki Wojskowe, na tzw. Łączkę oraz na Cmentarz Bródnowski.

Krystyna widziała przypadkowo jedno z miejsc straceń – załom muru z wmurowaną szyną, na której wie-szano skazańców. Przebywała także 24 godziny w karcerze, w którym jedna ze ścian była pokryta warstwą smoły, prawdopodobnie zabezpiecza-jącą przed rykoszetem po wystrzale. Krystyna Miszczak-Opałło została zwolniona z więzienia w 1948 roku.

Więzienie przy ul. Rakowieckiej – po II wojnie światowej Rosjanie, przekazali je Ministerstwu Bezpie-czeństwa Publicznego. Większą częścią więzienia zaczął zarządzać Departament Śledczy tego resortu. Stało się ono więzieniem śledczym, gdzie więziono ludzi, prowadzono przesłuchania, odbywano rozprawy i wykonywano wyroki. Więźniów

Jak wynika z dokumentów w latach 1945-1956 przy Rakowieckiej wyko-nano 350 wyroków śmierci. Wielu więźniów zmarło na skutek zakatowania. Tam zostali straceni m.in. generał August Fieldorf „Nil” i rotmistrz Witold Pilecki. Natomiast przeżyć udało się m.in. Władysławowi Bartoszewskiemu.

Panowało tam ogromne zagęszczenie. W celach, które przed wojną mieściły 30-40 osób, przebywało 100-180 aresztowanych. W Pawilonie X, w jednoosobowych celach o wymiarach 2 na 3,5 metra, bez łóżek i z beto-nowymi podłogami, przebywało nawet do 8 osób. Nie było spacerów ani kąpieli. Największą grozę budził karcer, pomieszczenie metr na metr, w któ-rym nie było możliwości położenia się. Zamiast okna – otwór wentylacyjny, otwierany zimą. Więzień siedział nago. Ściany tego pomieszczenia były wyłożone ostrym żwirem.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 25

Terror UB

politycznych zabijano strzałem w tył głowy…

Jeden z więźniów, Mieczysław Chojnacki, na Rakowieckiej zna-lazł się w grudniu 1950 roku. Labiryntem korytarzy doprowadzo-no go do celi o wymiarach 6 na 10 metrów. W środku znajdowało się ponad 80 osób, z czego przy-najmniej połowa miała orzeczone wyroki śmierci. Byli to oficero-wie AK i WiN, wśród nich major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. Co jakiś czas do celi wchodził straż-nik i wyczytywał nazwisko osoby, która już nie wracała. Chojnacki był świadkiem wyprowadzenia na śmierć majora „Łupaszki”. Po wielu tygodniach więzienia, skaza-ny na śmierć za przynależność do AK, Mieczysław Chojnacki został ułaskawiony.

Danuta Socha Jakubczyk wspo-mina, że na Rakowieckiej znalazła się 17 lutego 1948 roku. Od tego dnia bito ją codziennie przez trzy miesiące. Bicie przeplatano zamyka-niem w karcerze. Potem zaczęły się tortury i pytania: Kiedy się powiesisz?

Maria Hattowska, aresztowana w 1946 roku, wspomina, że po prze-wiezieniu na Rakowiecką, była prze-słuchiwana przez samego wicemini-stra Różańskiego, który bił ją i kopał. Pozostali oprawcy cucili ją wodą, aby kontynuować bicie skórzanymi nahajkami. Do katujących oprawców dołączył oficer śledczy UB, Adam Humer, uderzając kobietę pejczem po głowie i nerkach. d

Krzysztof Złonkiewicz

Czy wiesz że...

W latach 1944–1956 sądy woj-skowe wydały ponad 5000 wyro-ków śmierci, z czego wykonano ponad 3000. Szacuje się, że licz-ba ofiar zbrodni komunistycznych w tym czasie może sięgać 50 000 osób. W latach tych istniało w Polsce ponad 500 miejsc zbrod-ni komunistycznych: więzień, obo-zów, aresztów i tajnych placówek.

www.magazyndetektyw.pl

facebook.com/magazyndetektyw

Szukaj nas na:

26 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Aby w nich przeżyć, trzeba być twardym, bezwzględnym i mieć żelazne zdrowie. Jak wyglądał i wciąż wygląda świat po drugiej stronie murów więzień, uznawanych za najcięższe na świecie? Ile siły, odpor-ności lub zwykłego szczęścia potrzeba, żeby przetrwać głód, choroby, wymyśl-ne tortury oraz bestialstwo strażników i współosadzonych? Zajrzyjmy za kraty tych najgorszych, najtrudniejszych do przetrwania więzień świata…

NAJgorSzEz najgorszych

Anna pAcułA

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 27

Więzienna dola

La Sabaneta (Wenezuela)

Jedno z najcięższych i najbrutalniej-szych w Wenezueli, chociaż ten kraj i tak słynie z najbardziej „niebezpiecz-nych” więzień w Ameryce Łacińskiej. La Sabaneta, jak wszystkie tamtejsze więzienia, jest mocno przeludnione – 15 tysięcy miejsc zajmuje 25 tysię-cy skazanych. Tłok jest tak duży, że więźniowie śpią w hamakach zawie-szonych w celi lub na korytarzach. Nie trzeba mówić, że taka miejscówka przypada najsłabszym.

Za murami bardzo często docho-dzi do walk między przestępcami. Porachunki doprowadzają co roku do śmierci kilkudziesięciu osadzonych (według organizacji Venezuelan Prison Observatory, w wenezuel-skich więzieniach każdego roku ginie ponad 500 osób). Ranni liczeni są w setkach. W 1994 roku miała tam miejsce strzelanina, w której zginęło 108 osób. Mocno skorum-powani strażnicy nie potrafią zapa-nować nad tłumem. Właściwie jest to niemożliwe, ponieważ na jednego funkcjonariusza przypada 150 osa-dzonych. To oni dostarczają więź-niom broń, umożliwiając więzien-nym mafiom prowadzenie dobrze prosperujących interesów na terenie więzienia. Starcia są niezwykle bru-talne, jak to z września 2013 roku, kiedy podczas zamieszek zginęło co najmniej 16 osób. Niektórym ofiarom odcięto głowy i inne części ciała.

Pobyt w tym miejscu oznacza nie-ustanną walkę o życie. Niedostatek jedzenia, fatalne warunki sanitarne oraz brak opieki medycznej (o praw-nej nie wspominając) sprawiły, że za murami La Sabanety zapanowała epidemia cholery, w wyniku której zmarło 700 osadzonych!

Pelican Bay (USA)

Kalifornijska placówka o zaostrzonym rygorze i podwójnych zasadach bez-pieczeństwa, powstała na odludziu, w 1989 roku. Trafiają tam więźnio-wie, którzy w poprzednich zakładach karnych byli „kłopotliwi” i stanowili

poważne zagrożenie dla innych współ-więźniów oraz strażników.

Przebywa tam około 3 tysięcy więźniów, którzy łączą się w gangi. Jednak ich działania i możliwości nie są tak „spektakularne”, jak w więzie-niach w Ameryce Łacińskiej. To nie znaczy, że jest spokojnie – w 2000 roku doszło tam do zamieszek mię-dzy grupą czarnoskórych a połu-dniowcami z Meksyku. Pracownicy więzienia interweniowali, używając gazu i gumowych kulek, ale kiedy to nie pomogło, wyciągnęli broń palną. W efekcie zginął jeden z osadzonych, a piętnastu zostało rannych. W trak-cie porachunków strażnicy znaleźli u ponad pięćdziesięciu skazanych róż-nego rodzaju broń. Takie przedmioty oczywiście nie powinny znajdować się za murami, ale jeśli porówna-my to z wenezuelską La Sabanetą, gdzie połowa osadzonych posiada broń palną, Pelican Bay wydaje się „grzeczne”.

Osadzeni w kalifornijskim więzie-niu nie boją się także strajkować. W 2011 roku rozpoczęli głodówkę, sprzeciwiając się „nieludzkiemu trak-towaniu” i zamykaniu w izolatkach. Gdyby osadzeni ze wspomnianego już wyżej La Sabanety poznali powód niezadowolenia swoich kolegów z Kalifornii, prawdopodobnie szcze-rze by się uśmiali, ponieważ u nich jednym z najważniejszych problemów jest brak jedzenia!

W zakładach karnych w Kalifornii zapobiegawczo izoluje się najgroź-niejszych więźniów, głównie człon-ków gangów. Niektórzy skazani przebywali w izolatkach nawet przez 20 lat! Więźniowie twierdzą, że to niehumanitarne.

Protesty więźniów w Kalifornii (nie tylko w Pelican Bay), powtarzają się co kilka, kilkanaście miesięcy. Tamtejsze więzienia stanowe uchodzą za jedne z najcięższych w USA. Od 2011 roku zaczęto stopniowo zwal-niać więźniów, ponieważ placówki były mocno przeludnione (w zakła-dach przewidzianych dla 80 tysięcy osób siedziało niemal dwa razy tyle!).

W Pelican Bay osadzeni potrafią walczyć o swoje prawa. Kiedy w 2011

roku strażnicy zabrali Andreasowi Martinezowi (odsiadującemu wyrok za próbę morderstwa) powieść o wil-kołakach, skazany był oburzony. Jego ulubiona literatura zawierała wiele erotycznych opisów z udziałem łow-czyni i zabójczyni wilkołaków. Nie brakowało tam też scen przemocy, a posiadanie książek o takiej tematyce jest w więzieniu zakazane. W 2013 roku, po dwóch latach odwołań, Andreas Martinez z powrotem otrzy-mał swoje ulubione powieści erotycz-ne o wilkołakach. W tej sprawie wypo-wiedział się sąd w San Francisco, argumentując, że sekwencje przemo-cy w książce nie zachęcają do agre-sji. Natomiast w odniesieniu do miło-snych scen napisano w uzasadnieniu: „Seks jest ostry, ale zawsze dochodzi do niego za obopólną zgodą. Kobiety przedstawiane są jako agresywne, zawsze chętne i pozornie nienasyco-ne. Mężczyźni przedstawiani są jako wymagający, zawsze chętni i pozornie niewyczerpani”.

San Quentin (USA)

Jest najstarszym tego typu – oddanym do użytku w lipcu 1852 roku – obiek-tem w Kalifornii. Co ciekawe, budo-wali je więźniowie, którzy podczas wznoszenia go mieszkali na więzien-nym statku „Waban”. Nazwa więzie-nia pochodzi od imienia indiańskiego wodza, Qintiana, który został pojmany w tym miejscu. Do 1933 roku prze-bywali tam mężczyźni i kobiety, aż do wybudowania żeńskiego więzienia w Tehachapi.

W San Quentin mieści się osobny blok dla oczekujących na wykonanie kary śmierci, a także komora gazowa. Co prawda nie jest używana do tego celu od 1933 roku, ale została prze-kształcona do wykonywania wyroków kary śmierci poprzez wstrzykiwanie trucizny. Tą metodą w latach 1996-2006 stracono 11 więźniów. W 2010 roku oddano do użytku nową komorę straceń, ale do tej pory nie została jeszcze użyta. Ostatni wyrok kary śmierci wykonano tam 17 stycznia 2006 roku, chociaż w tej szczególnej kolejce czeka już ponad 700 więźniów.

28 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Więzienna dola

Do San Quentin nie trafiają ska-zani za drobne przestępstwa, ale ci najbardziej okrutni i bezwzględni, z wyrokami na wiele lat albo i na całe życie. Pierwszym przystankiem nowo przybyłych więźniów jest Reception Centre (blok przejściowy). Tam odby-wa się rewizja. Później osadzeni dostają pomarańczowe ubrania (pod-czas transferu mają na sobie ubrania papierowe, mające im utrudnić ewen-tualną ucieczkę). Następnie czeka ich trzymiesięczny okres kwarantanny, podczas którego strażnicy określają profil więźnia – kto chce odbyć karę, wyjść i zapomnieć, a kto może aktyw-nie działać w więziennych gangach. Po trzech miesiącach ich garderoba zmienia się na granatowe drelichy z żółtymi literami.

Jest to więzienie o maksymalnym rygorze. Mówi się, że skazańcy mają tam dwa wyjścia: wstąpić do więzien-nego gangu, co skutkuje wydłużonym wyrokiem lub trzymać się z boku, ale to nie jest mile widziane przez „kole-gów”. Obowiązują tam dwa rodzaje prawa: pisane, które zakłada równość, resocjalizację i wzajemny szacunek oraz niepisane – jeśli złamiesz zasady, nie dożyjesz świtu.

Jednak najważniejszą, niepisaną zasadą jest segregacja rasowa. Każda grupa ma swój teren, na który inni nie mają wstępu: boisko na spacerniaku należy do czarnoskórych więźniów, a stoły z ławkami są dla białych. Wśród osadzonych są jeszcze inne nacje np. Latynosi. Dla nich jest teren przeznaczony do biegania. Z „kolegą” o innym kolorze skóry nie jada się posiłków przy tym samym stole, ani nie rozmawia.

Wśród więźniów popularne jest tatuowanie na łokciu pajęczej sieci, co symbolizuje odbytą odsiadkę albo zaliczone za kratami morderstwo.

W San Quentin zamieszki wybu-chają regularnie. Kilka lat temu, w wyniku buntu, trafiło do szpitala ponad czterdziestu osadzonych. Od tego czasu wprowadzono nowe zasa-dy: na dźwięk alarmu więźniowie muszą położyć się na ziemi z rękami na głowie. Jeśli tego nie uczynią, snaj-per może do nich celować.

Dla służby więziennej problemem są gangi, których członkowie rozpro-wadzają narkotyki i wykonują mor-derstwa na zlecenie. Kilka tygodni od trafienia za kraty „biali” wstępu-ją do Bractwa Aryjskiego lub Nazi Lowriders, Afroamerykanie do którejś z grup Rodziny Czarnych z Guerilli, a Latynosi do Meksykańskiej Mafii, MS-13 lub La Nuestra Familia. Zanim jednak to nastąpi, muszą przejść „próbę” i wykonać kilka rozkazów, na przykład pobić innego więźnia. Kiedy „egzamin” wypadnie pomyśl-nie, chętny do przystąpienia do gangu musi przejść inicjację, czyli dobro-wolne poddanie się brutalnemu pobi-ciu przez innych członków gangu. Co istotne, z gangu nie można „wyjść”, chyba że przez… kostnicę. Jednak mimo iż życie w San Quentin wydaje się ciężkie, więźniowie pochodzący z Południowej Ameryki wolą tutaj odbywać kary niż wrócić do siebie.

Osadzeni kilka razy dziennie są rewidowani i to bardzo dokładnie. Muszą rozebrać się, pochylić i kaszl-nąć… Strażnicy oglądają każdy kawa-łek ich ciała. Nie jest to bezzasad-ne, więźniowie są wyspecjalizowani w chowaniu broni, często własnej kon-strukcji, w każdym możliwym otwo-rze ciała.

Przemoc między osadzonymi jest najczęściej związana z porachunkami gangów. Co ciekawe, w tym więzieniu nie ma problemu z przemocą na tle seksualnym (to wyjątek wśród innych kalifornijskich więzień). Osadzeni sprawiający wyjątkowe kłopoty trafia-ją do karceru – jednoosobowej celi dwa na trzy metry, bez kontaktu z drugim człowiekiem. Przysługuje im spacer, ale ten także odbywa się w „wyjątko-wych” warunkach – betonowej studni. Czasami zabierani są na obowiązkowe zajęcia resocjalizacyjne. Uczestniczą w nich zamknięci w metalowych klat-kach. Niektórzy spędzają w karcerze prawie cały swój wyrok.

Jedno z cięższych więzień w USA dba o swoich podopiecznych. W 2002 roku, w ramach resocjalizacji, zapo-czątkowano tam projekt Prison Yoga Project (Projekt Więzienna Joga). Na początku zamówiono odpowiedni

sprzęt i przeszkolono instruktorów. Inicjator tego projektu, James Fox, twierdzi, że joga daje korzyści nie tylko fizyczne, ale również emocjonal-ne i psychologiczne. Joga to nie jedy-ny program resocjalizacyjny w San Quentin. W sumie jest ich tam ponad 30, w tym poradnia małżeńska oraz zajęcia z odpowiedzialnego rodziciel-stwa. Niestety, korzysta z nich zaled-wie 5 procent osadzonych. Większość „pensjonariuszy” po wyjściu na wol-ność ponownie wraca za kraty.

W 2003 roku rockowy zespół Metallica nakręcił na terenie więzie-nia teledysk do swojego utworu „St. Anger”, a dzień później muzycy zagra-li koncert dla wszystkich osadzonych.

Rikers Island (USA)

Główne więzienie Nowego Jorku ofi-cjalnie otwarte zostało w 1932 roku. Jego nazwa pochodzi od wyspy, na której znajduje się placówka. Mimo że 12 tysięcy skazanych pilnuje aż 9 tysięcy strażników, bardzo czę-sto dochodzi tam do aktów przemo-cy. Miejsce to słynie z brutalności. W Rikers Island ponad 70 procent osadzonych ma na koncie przestęp-stwa związane z narkotykami.

Przygnębiające są statystyki – więźniowie, którzy odbyli już karę, w przeważającej większości ponow-nie wracają za mury Rikers Island. W 2013 roku więzienie to znalazło się na liście 10 najgorszych w USA. Jednym z bardziej znanych „gości” w tym więzieniu, był m.in. Dominique Strauss-Kahn.

Z ciekawostek – w latach 60. XX wieku, znany hiszpański malarz Salvador Dali, planował odwiedzić więzienie i porozmawiać z osadzo-nymi o sztuce. Niestety, nie mógł się pojawić na umówione spotkanie i w ramach przeprosin wysłał do Rikers Island jeden ze swoich obra-zów. Dzieło wisiało w więzieniu do 2003 roku, kiedy nagle zniknęło! O kradzież obrazu oskarżono 4 człon-ków służby więziennej, którzy jednak do winy się nie przyznali. Obrazu do tej pory nie odnaleziono, a w jego miejscu powieszono kopię.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 29

Więzienna dola

Władze Nowego Jorku rozważają zamknięcie więzienia i zastąpienie go bardziej nowoczesną, bezpieczniejszą placówką. Nacisk na zmiany pojawił się w 2014 roku, kiedy zaczęły docie-rać doniesienia o licznych zgonach osadzonych. Bez wątpienia na taki stan rzeczy wpływa m.in. brak lub nieodpowiedni nadzór, niedostateczna opieka medyczna oraz nieumiejętne zapobieganie samobójstwom. Poza tym, służba więzienna jest mocno skorumpowana, co budzi zrozumiałe oburzenie w takim kraju jak USA. Za kraty bez problemu szmuglowany jest alkohol i narkotyki. O tym, jak źle pracują strażnicy, może świadczyć absurdalne zdarzenie z 2013 roku, kiedy jeden z byłych więźniów, uda-jąc detektywa, bez problemu wszedł do więzienia. Mężczyzna przyszedł z wizytą do kolegów, ofiarując im alko-hol i papierosy. Wychodząc, ukradł jeszcze strażnikom radio.

ADX Florence (USA)

Federalny kompleks więzienny w sta-nie Kolorado (wybudowany w poło-wie lat 90. XX wieku), nazywany jest „Nowe Alcatraz” lub „Supermax”, czyli super maksymalny poziom bezpieczeństwa. Charakteryzuje się rzeczywiście wyjątkowym systemem zabezpieczeń zarówno dla osadzo-nych, jak i pracowników.

Całość została zaprojektowana w taki sposób, aby uniemożliwić nie tylko ucieczkę, ale także powstrzy-mać atak z zewnątrz – nawet gdyby miał odbyć się z udziałem śmigłow-ców i broni pancernej. Mury wię-zienia wzmacnia sześć wież wartow-niczych, wyposażonych w karabiny maszynowe, a nawet rakiety prze-ciwlotnicze. Aby dostać się do środka, trzeba przejść podziemnym tunelem i pokonać minimum 7 kontrolowa-nych bram.

Przebywa tutaj prawie 500 naj-groźniejszych więźniów, których pilnują strażnicy, kamery i czujniki ruchu. Każdy z osadzonych ma swoją celę, wyposażoną m.in. w lustro zro-bione z wypolerowanej stali i wmu-rowane w ścianę, łóżko oraz sedes.

W celu zagwarantowania bezpieczeń-stwa, wszystko odlane jest z betonu. W pomieszczeniach są wprawdzie okna, ale widać przez nie tylko niebo, aby więźniowie nie byli w stanie zorientować się, w jakiej części pla-cówki przebywają. Spacery odbywają się w czymś, co przypomina głębo-ki i betonowy basen. Rozwiązania te mają na celu uniemożliwienie odbicia więźniów.

W ADX-ie znajduje się specjalny oddział dla wyjątkowo agresywnych i niebezpiecznych więźniów – Range 13. Mieszczą się tam specjalnie zapro-jektowane cele, w których osadzony jest całkowicie odcięty od bodźców zewnętrznych – nie widuje nawet strażników, a jedzenie podawane jest przez specjalny otwór w drzwiach.

Więźniowie skarżą się na nieludz-kie traktowanie (w celach przebywają 23 godziny na dobę). Mówią, że izola-cja jest okrutną torturą. Co jakiś czas, próbują protestować, skarżąc się na surowe warunki, w jakich przyszło im funkcjonować. Jedną z form protestu są głodówki…

Jeśli osadzony dobrze się sprawu-je, raz w miesiącu może porozmawiać przez telefon z bliską osobą (nie dłu-żej niż 15 minut). Inną nagrodą jest możliwość słuchania radia lub ogląda-nia czarno-białej telewizji. Odbiorniki mają tylko określone kanały i nie

można nimi samodzielnie stero-wać. Więźniowie mogą też korzystać z biblioteki. Po oddaniu książki przez skazanego, strażnicy bardzo dokład-nie ją oglądają, sprawdzając, czy nie zostawił wiadomości dla innych osadzonych.

Wyroki odsiadują tam m.in. islam-scy terroryści, związani z zamachami na World Trade Center (m.in. Ramzi Jusuf – mózg zamachów; podobno mężczyzna doskonale znosi odosob-nienie i nawet nie chce korzystać z godzinnego spaceru). Od czasu zbu-dowania tej nowoczesnej placówki nie odnotowano ani jednej ucieczki. Ba! Nikt nawet nie próbował.

ADX Florence owiane jest tajem-nicą. Na teren placówki tylko raz wpuszczono media. Wizyta odbyła się w 2007 roku, bez udziału kamer i aparatów.

Czarny delfin (Rosja)

Zakład JUK-25/6 to więzienie popular-nie określanie „Czarnym delfinem”. Nazwę zawdzięcza rzeźbie, którą zro-bili i umieścili przy wejściu sami osadzeni. Jest to miejsce przeznaczo-ne dla szczególnie niebezpiecznych przestępców – terrorystów, seryjnych morderców i… kanibali, skazanych na karę dożywocia (od 1996 roku w Rosji nie wykonuje się kary śmierci).

30 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Więzienna dola

„Czarny delfin” może pomieścić nawet do tysiąca więźniów. Obecnie przebywa tam około 700 osób. Jeśli chcielibyśmy pokusić się o statystyki, wyszłoby, że na jednego skazanego przypada 5 morderstw…

Całość kompleksu składa się z trzech trzypiętrowych bloków. Wewnątrz poszczególnych cel znaj-dują się oddzielne klatki. Cele są bar-dzo często przeszukiwane, pomimo stałego nadzoru kamer. Przed każdą z nich, co 15 minut, pojawiają się strażnicy.

Wszyscy osadzeni noszą takie same uniformy – czarne z trzema bia-łymi paskami. Cele opuszczają zgięci w pół (tylko w taki sposób poruszają się poza celą) i obowiązkowo zakuci w kajdanki. Zawsze towarzyszy im trzech strażników i pies. Kiedy ska-zańcy przechodzą między budynkami zakrywa się im oczy, aby nie mogli zorientować się w terenie. W ciągu doby mogą spacerować – nie dłużej, niż półtorej godziny – w specjalnych klatkach (nie ma tam spacerniaka). Ich cela w tym czasie jest dokładnie przeszukiwana. Strażnicy sprawdzają, czy nie ma tam niedozwolonych przed-miotów, ani czy nie dzieje się coś, co mogłoby doprowadzić do ucieczki np. poluzowane kraty. W „Czarnym delfi-nie” nie ma stołówki. Posiłki, głównie zupa i chleb, podawane są bezpośred-nio do celi.

Ucieczka z tego więzienia nie jest możliwa, przynajmniej dotąd jeszcze nikomu się to nie udało. Jednak więź-niowie nie tracą nadziei na odzyskanie wolności, ponieważ po odsiedzeniu 25 lat i nienagannym sprawowaniu, mogą wnioskować o przedterminowe zwolnienie. Szanse na to są jednak niewielkie, chociażby dlatego, że za murami „Czarnego delfina” bardzo często wybuchają epidemie zakaź-nych chorób, które zbierają śmiertel-ne żniwo…

W więzieniu tym odsiaduje wyrok znany zwyrodnialec, kanibal – Władimir Nikołajew. Mężczyzna bardzo chętnie opowiada przed kame-rami, jak to się stało, że zjadł ludzkie mięso. Uśmiecha się też na wspomnie-nie, że poczęstował nim rodzinę kolegi

(która przyrządziła z niego farsz do pierogów), opowiadając, że to mięso z kangura.

La Sante (Francja)

Jedno z najsłynniejszych więzień we Francji, zbudowane w Paryżu, w 1867 roku. Nazwa placówki wzięła się od ulicy, przy której znajdowała się główna brama więzienna. Kompleks podzielono na cztery bloki, oznaczo-no literami od A do D i umieszcza-no w nich więźniów według klu-cza narodowości lub koloru skóry. W 1900 roku, kiedy zburzono więzie-nie de La Grande Roquette, La Sante było ostatnim miejscem, gdzie wyko-nywano wyroki śmierci. Te najczęściej wykonywano publicznie, przy pomocy gilotyny (ten sposób stosowano do 1909 roku). W 1939 roku zakaza-no publicznych egzekucji, zaś wyroki śmierci przeprowadzono na terenie więzienia. Ostatniej egzekucji dokona-no tutaj w 1972 roku.

Podczas niemieckiej okupacji La Sante służyło jako miejsce przetrzy-mywania kryminalistów, działaczy opozycji i ruchu oporu. W 1944 roku, kiedy do Paryża weszli alianci, w wię-zieniu wybuchł bunt, który został krwawo stłumiony przez okupacyjną francuską milicję.

Więzienie było znane z przelud-nienia i złych warunków sanitarnych. Między osadzonymi bardzo często dochodziło do strać, a wskaźnik samo-bójstw w tej placówce był jednym z najwyższych w Europie. W 2002 roku popełniono ich aż 122.

La Sante posiada oddział o zaostrzo-nym rygorze, ale także oddział dla… VIP-ów. W tym więzieniu przeby-wali m.in. francuski poeta polskiego pochodzenia Guillaume Apollinaire (Wilhelm Apolinary Kostrowicki) oraz

jeden z najgroźniejszych terrorystów, znany pod pseudonimem „Szakal”.

O La Sante zrobiło się głośno w 2000 roku, kiedy naczelna lekarz więzienia – Veronique Vasseur – opu-blikowała książkę „Le Monde”. Opisała w niej jak dramatycznie złe warunki (m.in. brud, przemoc i choroby) panu-jące w paryskim więzieniu. Opinia publiczna była zaszokowana tym, co dzieje się za murami zakładu znajdu-jącego się w kraju, który sam nazywa się ojczyzną praw człowieka.

W 2012 roku postanowiono zamknąć więzienie na pięć lat, aby przeprowadzić generalny remont.

Diyarbakir (Turcja)

Wiele osób straciło tam życie, a ci któ-rzy ocaleli, nigdy nie wrócili do rów-nowagi psychicznej. Trauma z pobytu w Diyarbakir sprawiła, że spora grupa byłych więźniów na wolności popełni-ła samobójstwo.

W XIX wieku miejsce to było znane w całym ówczesnym Imperium Osmańskim jako więzienie polityczne. Po zamachu stanu z 12 września 1980 roku, doszło do licznych aresztowań. Wiele osób trafiło właśnie za mury Diyarbakiru. Osadzeni szybko przeko-nywali się, że samo pozbawienie wol-ności nie było najgorszym, co mogło ich spotkać…

Więźniom nie szczędzono tortur. Do najczęściej stosowanych należały: ciężkie i systematyczne bicie, rozbie-ranie do naga, przebywanie z owczar-kiem niemieckim, który był przeszko-lony do gryzienia intymnych części ciała. A także: rozciąganie, ściskanie lub miażdżenie kończyn, falaka (bicie po piętach), gwałty, wykorzystywanie seksualne przy użyciu pałek, kąpiele w kanalizacji więziennej, zmuszanie do jedzenia ludzkich ekskrementów,

Czy wiesz, że…

Falaka to kara powszechnie stosowana w Imperium Osmańskim i niegdyś na Bliskim Wschodzie. Jednak i dzisiaj nie brakuje jej zwolenników. Polega na unieruchomieniu więźnia tak, aby było możliwe bicie go po podeszwach stóp. Tego typu tortura jest niezwykle bolesna, ponieważ pięty są jedną z najbardziej wrażliwych partii ludzkiego ciała. Rany po falace goją się bar-dzo długo, uniemożliwiając chodzenie.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 31

Więzienna dola

wstrząsy elektryczne, polewanie wodą pod dużym ciśnieniem…

Co najgorsze, nad osadzonymi w tak bestialski sposób znęcali się strażnicy, którzy „po pracy” wracali do swoich szczęśliwych rodzin i wie-dli przykładne życie. Więźniowie nie mieli oparcia nawet w lekarzu wię-ziennym, który pobierał ślinę od osób chorych na gruźlicę i dodawał ją do posiłków innych osadzonych.

Bang Kwang (Tajlandia)

Więzienie o zaostrzonym rygorze, nazywane „Bangkok Hilton”, wybu-dowano w latach 30. XX wieku. Miało być przeznaczone dla przestępców odsiadujących najdłuższe wyroki. Pełniło także rolę miejsca egzekucji. Obiekt jest usytuowany na 33 hek-tarach i otacza go mur o wysoko-ści 3 metrów. Mówi się o nim także „Wielki Tygrys” – ponieważ pożera ludzi. Jeśli ktoś je opuści, to przez długi czas – jeśli już nie do końca życia – pozostaje wrakiem człowieka.

Początkowo planowano, że będzie tam „rezydować” 4 tysiące skazanych. Normą są jednak przeludnione cele. Bywa, że przebywa w nich dwa razy więcej osadzonych niż przewidywano, a warunki ich pobytu sa przeraża-jące. Nie bez powodu mówi się, że to najgorsze więzienie na świecie. Dla osadzonych w „Bangkok Hiltonie” europejskie czy amerykańskie więzie-nia to luksusowe sanatoria. Na jedne-go więźnia przypada tam od 1,5 do 2 metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. Toaleta to… dziura w pod-łodze. Zresztą na podłodze też się śpi (przy zapalonym świetle). Oczywiście, można odpocząć na łóżku, przykryć się kocem i mieć zgaszone światło, ale za to trzeba zapłacić.

Za murami Bang Kwangu nie ma sterylnych miejsc. Brud i robactwo są na porządku dziennym. Więźniowie nieustannie zmagają się ze wszami czy pchłami. Muchy mają idealne środowisko do życia. Trudno mówić o zdrowiu, skoro wodę do picia czerpie sie prosto z zanieczyszczonej rzeki. Racje żywnościowe składają się głów-nie z ryżu i wodnistej lury nazywanej

zupą. Jeśli ktoś chce zjeść mięso, może upolować szczura lub karalu-cha. Oczywiście, prawdziwe jedzenie jest, ale do kupienia…

Takie warunki są idealne do roz-woju chorób. Do najczęściej spotyka-nych należy gruźlica, AIDS, czerwon-ka, malaria, cholera czy dyzenteria. Nie wspominając o przypadłościach takich jak infekcje czy grzybice. Chyba nie trzeba dodawać, że opieka medyczna w „Bangkok Hiltonie” nie istnieje. Nieliczni skazani na najdłuż-sze wyroki mają tutaj szanse dotrwać do końca kary. Tym bardziej, że cze-kają na nich jeszcze inne „atrakcje”. Wszelkie przejawy niesubordynacji kończą sie zamykaniem w ciemnej i ciasnej celi (nawet na trzy miesiące) lub zostawieniem nago, przez wiele godzin, na palącym słońcu. Każdy osadzony nosi dyby. „Nowi” mają je na trzy miesiące, skazani na śmierć – nie rozstają się z nimi do ostatnich swoich chwil. Kajdany wokół kostek powo-dują krwawe rany. Z czasem jednak skóra rogowacieje…

Do Bang Kwangu trafiają nie tylko bezwzględni zwyrodnialcy. Czasem wystarczy jednorazowy „wyskok” w roli kuriera narkotyków. Sądy w Tajlandii nie biorą pod uwagę nie-skazitelnej przeszłości czy niskiej szkodliwości czynu. Wyroki zawsze są surowe. Przekonali się o tym nawet nasi rodacy m.in. pan Michał z Łodzi.

★ ★ ★

Mężczyzna w 2002 roku rozstał się z żoną i postanowił wyjechać do Tajlandii. Uwielbiał zwiedzać i fascy-nował się filozofią buddyjską. Na miej-scu wpadł na pomysł biznesu, który polegałby na sprowadzaniu do Polski tajskiego rękodzieła. Niestety, został złapany na przemycie ecstasy, za co grozi nawet kara śmierci.

Dwa tygodnie od chwili aresz-towania spędził na posterunku. Umieszczono go w klatce 4 na 5 metrów, razem z czterdziestoma inny-mi osobami. Za przemyt otrzymał wyrok 12 kar śmierci, czyli dokład-nie tyle, ile nadanych przez niego przesyłek z narkotykami. Później król

(w drodze łaski) zmienił mu wyrok na dożywocie. Było to dość spektakular-ne wydarzenie, ponieważ taka wspa-niałomyślność ze strony króla zdarza się sporadycznie. Prawdopodobnie bardzo duży wpływ na to miał list, który więzień wysłał do trzech pre-zydentów Polski (Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego). Wszyscy podpisali list pana Michała i zwrócili się z prośbą do tajskiego króla o łaskę dla Polaka.

Mężczyznę umieszczono najpierw w więzieniu Bambat (dla przestęp-ców narkotykowych), gdzie siedział w jednej klatce z 50 osobami! Za bójkę trafił do gorącego karceru. Na nogach, do których przytwierdzono mu ciężkie łańcuchy, pojawiły się rany i bardzo szybko zalęgły się larwy

32 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Więzienna dola

much. W tej sytuacji przeniesiono go do miejsca, szumnie nazywanego szpitalem, w którym unosił się fetor rozkładających się zwłok (jeśli ktoś umarł w piątek, ciało zabierano dopie-ro w poniedziałek!)

Już wkrótce jednak nasz rodak przekonał się, że nie było to najgor-sze miejsce. Kolejnym bowiem więzie-niem, gdzie spędził 6 lat, było tajskie piekło w Bang Kwang…

★ ★ ★

Międzynarodowe organizacje bro-niące praw człowieka nieustannie zwracają się do tajlandzkich władz o poprawienie warunków bytowych nie tylko w tym, ale również w innych więzieniach. W odpowiedzi słyszą, że więźniowie przebywają we właści-wych warunkach!

Kolosalna zmiana w Bang Kwangu miała miejsce w 2003 roku, kiedy dla skazanych na karę śmierci zaczęto stosować zastrzyk, a nie jak wcześniej serię pocisków wystrzeloną z karabi-nu maszynowego prosto w pierś.

Tadmor (Syria)

Położone na pustyni więzienie jest prawdziwym piekłem na ziemi. Nie dlatego, że jest tam gorąco jak w pie-kle… Miejsce to słynie z bestialskich tortur, stosowanych przez strażników, którzy w ten sposób „umilają” sobie czas.

Zbudowane zostało przez Fran-cuzów, jeszcze w czasach kolonial-nych. Początkowo służyło jako kosza-ry. Później wsadzano tam przeciw-ników rządów kolonialnych. Szersza historia więzienia jest znana od lat 50. i 60. XX wieku. Już wtedy osadzo-nych traktowano w nieludzki sposób. Stosowano m.in. falakę (podobnie jak w tureckim Diyarbakirze), przetrzy-mywano w nieludzkich warunkach i głodzono. Od początku lat 70. wię-zienie zaczęło wypełniać się przeciw-nikami Hafiza al-Asada.

Apogeum przemocy zapanowało w latach 80., kiedy Tadmor stał się miejscem zagłady dla przeciwników reżimu. Część więźniów trafiała tam

za błahe sprawy np. uczęszczanie do „nieprawomyślnego” meczetu, czy też za opowiedziany publicznie dowcip polityczny. Najliczniejszą i najgorzej traktowaną grupą byli członkowie Bractwa Muzułmańskiego. Każda nowa grupa więźniów, która przyby-wała do Tadmor „witana” była bru-talnym biciem, po którym nie wszy-scy przeżywali… Jedną z ulubionych metod znęcania nad skazanymi był dulab, czyli bicie więźnia umieszczo-nego w oponie samochodowej.

Opieka medyczna w Tadmorze nie istniała, chociaż w więzieniu był lekarz. Jeśli jednak podejmował się już zabiegu czy operacji, robił to oczy-wiście bez znieczulenia i prowizorycz-nie dobranymi narzędziami.

Nie było mowy o widzeniach z rodziną, chyba że naczelnik wię-zienia został solidnie przekupiony. Jeśli jakimś cudem komuś udało się przeżyć w tych warunkach kilkana-ście lat, to tuż przed końcem kary był odsyłany do innego więzienia, aby wydobrzeć przed wyjściem na wolność. Jeden z dziedzińców więzie-nia przeznaczono na miejsce tortur. Każdego dnia przyprowadzano tam tych, którzy źle się sprawowali (robili rzeczy surowo zabronione, czyli np. rozmawiali z innym osadzonym czy skorzystali w nocy z łazienki). Nie wszyscy wracali… Najbardziej dra-styczne rzeczy działy się w latach 80., za rządów Hafiza al-Asada. Bito wów-czas więźniów metalowymi rurami, ćwiartowano siekierami czy zmusza-no do jedzenia insektów.

Inny dziedziniec był miejscem straceń. W latach 80. i 90. XX wieku egzekucje odbywały się tam co tydzień, a czasami nawet dwa razy w tygodniu. Nie trzeba dodawać, że kara śmierci zapadała za najbardziej błahe przewinienie. Pamiętny był jeden z wieczorów, kiedy życie straci-ło 200 więźniów!

W Tadmor najbrutalniejszy i naj-bardziej krwawy czas przypadł na lata 1982-1984. Później liczba mordów i tortur stopniowo malała, jednak aż do 1996 roku praktykowano najokrut-niejsze metody znęcania się. Nie zmienił się natomiast rytuał „powita-

nia” nowych osadzonych, którzy tuż po przekroczeniu bramy byli bici.

W okresie 1980-2000, przez Tadmor przeszło 20 tysięcy więź-niów. Szacuje się, że w wyniku egzekucji, nieludzkich warunków bytowania i torturowania, życie straciło tam około 70 procent osa-dzonych, jednak nieoficjalne dane mówią o większej liczbie zarówno przebywających i zabitych tam osób. Najkrwawsza karta w historii pocho-dzi z czerwca 1980 roku, kiedy to po nieudanej próbie zamachu na Hafiza al-Asada, zamordowano w więzieniu od 500 do 1000 osób! Lekarze skru-pulatnie tuszowali prawdę o zgonach za murami Tadmoru, wpisując jako przyczynę śmierci np. przyjmowanie leków bez zgody lekarza czy atak serca.

Po śmierci Hafiza al-Asada naka-zano zamknięcie kilku więzień. Na tej liście znalazł się także Tadmor. Jednak w 2011 roku podjęto decyzję o wzno-wieniu funkcjonowania placówki. 15 czerwca 2011 roku, pod bramy wię-zienia podjechały ciężarówki wypeł-nione 350 osobami, zatrzymanymi podczas antyrządowych demonstracji. Więzienie było pod wspólną kontrolą wywiadu wojskowego i policji wojsko-wej. W maju 2015 roku zostało zajęte przez terrorystów państwa islamskie-go. Terroryści opublikowali film i zdję-cia z wnętrza więzienia, a następnie wysadzili je w powietrze.

★ NAJDZIWNIEJSZE ★

Lista najcięższych, najgroźniejszych i najpilniej strzeżonych więzień na świecie jest długa. Aby wymienić i opisać wszystkie, zabrakłoby stron w „Detektywie”. Okazuje się jednak, że bycie skazańcem nie zawsze ozna-cza ciężkie warunki do życia. Dla rów-nowagi przedstawiamy kilka bardzo oryginalnych więzień.

Spandau (Niemcy)

Znajdujące się w Berlinie więzienie zostało wybudowane w 1876 roku. Mogło pomieścić około 600 skaza-

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 33

Więzienna dola

nych. Swego czasu było znane jako zakład karny nazistowskich zbrodnia-rzy wojennych. Aby zapobiec wizytom przedstawicieli grup neofaszystow-skich postanowiono je zburzyć.

Zanim jednak do tego doszło trze-ba było poczekać do śmierci ostat-niego „rezydenta” – Rudolfa Hessa. Zbrodniarz przez 21 lat był jedynym mieszkańcem Spandau. Nad jego bezpieczeństwem i zdrowiem czuwał sztab ludzi (32 strażników, wartow-nicy, żołnierze, dwudziestu pracow-ników cywilnych, czterech lekarzy i czterech dyrektorów). Rudolf Hess w 1987 roku, w wieku 93 lat, popeł-nił samobójstwo. Obecnie na miejscu Spandau znajduje się dom hadlowy.

Leoben (Australia)

Najbardziej luksusowe i nowocześnie zaprojektowane więzienie na świecie. Składa się z kompleksu, w którym znajdują się także siedziby sądu okrę-gowego i prokuratura. Architekci tego wyjątkowego miejsca dwoili się i tro-ili, aby wnętrza działały kojąco na osa-dzonych. Na dobre samopoczucie ska-zańców zapewne wpływa też świeże pieczywo, dostarczane codzienne rano na śniadanie. Jedyną uciążliwością osadzonych jest obowiązkowe uczest-nictwo w programach resocjalizacyj-nych. Pokój widzeń został urządzony w minimalistycznym stylu, po to, aby nie pokazywać luksusów, w jakich muszą się „męczyć” więźniowie.

Halden (Norwegia)

Mówi się, że to więzienie o pięcio-gwiazdkowym standardzie. Pokoje, bardzo elegancko wyposażone, mają 12 metrów kwadratowych. Więźniowie mogą korzystać z ogólnie dostępnej kuchni, sali gimnastycznej ze ścianką wspinaczkową, przytulnej biblioteki i parku, gdzie mogą się zrelaksować. Dla zabicia nudy mogą nauczyć się ciesielki w fachowo wyposażonym warsztacie, czy też zgłębić arkana gry na instrumencie (oczywiście w pro-fesjonalnie przygotowanym studiu nagraniowym). Korytarze i cele tego zakładu ozdobione są gustownymi

malunkami, za które norweski rząd zapłacił około miliona dolarów.

Trafiając do tego więzienia (mak-symalnie na 21 lat, bo w Norwegii jest to najwyższy wymiar kary) osadzony traci jedynie wolność. Nie można mu to natomiast odebrać godnych warun-ków życia, czyli pozwolić na – przy-kładowo – znoszenie brudu, głodu, czy choćby brzydkiego zapachu.

W Norwegii powstało też pierw-sze ekologiczne więzienie – Bastoy. Pomysłodawcy mają nadzieję, że życie w zgodzie z naturą zniechęci do popeł-niania przestępstw.

W kraju tym odsiaduje wyrok Anders Breivik, który w lipcu 2011 roku zamordował 77 osób. Mężczyzna niedawno wygrał proces przeciwko Norwegii. Oskarżył państwo o łamanie praw człowieka i „nieludzkie traktowa-nie”. Narzekał głównie na to, że jest izo-lowany od pozostałych osadzonych. To jednak nie pierwsza skarga masowego mordercy. W 2015 roku skarżył się na „niehumanitarne warunki”, brak komunikacji ze światem zewnętrznym i zbyt niskie kieszonkowe. Anders Breivik domagał się m.in. dostarczenia mu playstation czy zgodę na prowadze-nie obszernej korespondencji ze swo-imi zwolennikami (ponieważ chciał założyć partię polityczną).

Cebu (Filipiny)

Jedną z metod resocjalizacji osadzo-nych tam morderców i dilerów narko-tyków jest taniec. Więźniowie ćwiczą na dziedzińcu więzienia przy wtórze najpopularniejszych utworów popo-wych. Postępy skazańców można oglą-

dać podczas specjalnych pokazów, będących jedną z atrakcji turystycz-nych, która ściąga do Cebu tłumy tury-stów. Zdarza się, że więźniowie pre-zentują swoją choreografię podczas akcji charytatywnych oraz rozmaitych spotkań i imprez kulturalnych, za co otrzymują są wynagrodzenie!

San Pedro (Boliwia)

W miejscowości La Paz znajduje się bardzo nietypowe więzienie – osa-dzeni płacą za swoje cele, w których mogą przebywać razem z rodzinami (zmusza to ich do pracy wewnątrz zakładu karnego). To miejsce przy-pomina raczej biedną dzielnicę, niż klasyczne więzienie. Nie widać krat w oknach, strażników czy osadzo-nych w jednakowych drelichach. Za to dookoła bawią się dzieci, są restaura-cje, zakłady fryzjerskie i sklepy… Co ciekawe, San Pedro można zwiedzać za odpowiednią opłatą, a na koniec „wycieczki” zakupić upominki.

Sark (Wyspy Normandzkie)

Sark – to czwarta co do wielkości wyspa należąca do archipelagu Wysp Normandzkich, zamieszkała przez około 600 osób. To właśnie tam znaj-duje się najmniejsze więzienie świa-ta, mogące pomieścić… dwie osoby! Kamienny barak został zbudowany w 1856 roku. Na jedną noc zamyka się tam osoby, które dopuściły się drobne-go przewinienia. Za „cięższe” sprawy czeka prawdziwe więzienie. d

Anna Pacuła

34 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

z krajui ze świata

Uciekinierzy

Przepiłowali kraty, zagłuszając hałas muzyką. Po alpinistycz-nej linie zsunęli się z więzienne-go muru i odjechali podstawionym samochodem. Pod koniec 2015 roku trzech więźniów zbiegło z Zakładu Karnego w Grudziądzu. Teraz sta-nęli przed sądem, przyznając się do winy. Odpowiedzialnością za swoją ucieczkę obarczają służbę więzienną twierdząc, że „słabo nas pilnowali”. Różnią się w wyjaśnieniach tylko w kwestii sposobu pozyskania liny, brzeszczotu i telefonu komórkowego – przedmiotów, dzięki którym zorga-nizowali ucieczkę. Jeden z oskarżo-nych mówi, że przekupili strażnika służby więziennej. Drugi twierdzi, że sprowadzili dla niego prostytutkę, a później go tym szantażowali. Ostatni z ławy oskarżonych zapewnia, że nie ma pojęcia, skąd narzędzia znalazły się w ich celi. Więźniowie dobrowol-nie poddali się karze, proponując od 6 miesięcy do 1,5 roku pozbawie-nia wolności. Prokurator nie wyraził na to zgody, podtrzymując wniosek minimum 3 lat więzienia. Sprawa jest w toku. d

Marihuana bez nadzoru

Dwudziestodwuletni mężczyzna z Arkansas (Stany Zjednoczone) wykazał się niebywałą fantazją, która każdego tygodnia wzbogacała go o 16 000 dolarów. Młody przedsię-biorca zajmował się handlem mari-

Rozrywka z Temidą

huaną, którą rozsyłał po Stanach Zjednoczonych. Robił to za pomocą… zwykłej poczty. Transakcje pomiędzy nim a jego dostawcą odbywały się poprzez elektroniczną walutę, która pozwalając uniknąć przelewów banko-wych, zapewnia pełną anonimowość. Paczki dilera nie wzbudzały niczy-ich podejrzeń, nie zawracając uwagi nawet specjalnie wyszkolonych psów policyjnych. Było to możliwe dzięki odpowiedniemu zapakowaniu towa-ru. Mężczyzna umieszczał narkotyki w foliowym woreczku i szczelnie owi-jał w folię aluminiową. Na koniec wkładał zawiniątko w plastikowe wia-derko, opakowując je jak zwykłą pacz-kę pocztową. d

POLIZEI na ulicach Lublina

Pokaż mi swój samochód, a powiem ci kim jesteś. Czasem jednak pozo-ry mogą mylić… Na ulice Lublina wyjechał samochód wyglądający jak radiowóz niemieckiej policji. Auto miało odpowiednie oznaczenia i napis „POLIZEI”. Kierujący nim używał także sygnałów świetlnych i dźwięko-wych, które są używane przez pojaz-dy uprzywilejowane. Taki „okaz” na polskich drogach nie uszedł uwadze funkcjonariuszy, którzy zatrzyma-li samochód do rutynowej kontroli.

Jakież było ich zaskoczenie, kiedy oka-zało się, że za kierownicą „radiowozu niemieckiej policji” siedzi 33-latek, który – jak oświadczył – pomalował samochód w celach reklamowych. Policjanci zatrzymali dowód rejestra-cyjny i skierowali sprawę do sądu. Kierowca, nie tracąc jednak rezonu, po kilku godzinach ponownie wyje-chał na ulice miasta „reklamowym” samochodem. Teraz czekają go dodat-kowe konsekwencje… d

Nagły przypływ wiary

W ciągu zaledwie kilku dni mieszkań-cy Jeleniej Góry (woj. dolnośląskie) byli świadkami nagłego przypływu wiary u dwóch mężczyzn, którzy wiedzeni nieznanym instynktem, przyklękali na środku drogi, tuż przed nadjeżdża-jącymi samochodami. Prekursorem „modlitw” na środku ulicy był 22-letni mężczyzna, który uklęknął na przej-ściu dla pieszych i złożył ręce jak do różańca. Zatrzymany przez straż miej-ską przyznał, że nie przyszedł mu do głowy inny pomysł na zorganizowanie transportu do domu. Kilka dni później

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 35

i ze świataw jego ślad poszedł 38-latek. Dyżurny monitoringu miejskiego zaobserwo-wał, jak mężczyzna demonstracyjnie załatwia swoje potrzeby fizjologicz-ne. Następnie, chwiejnym krokiem wchodzi na ulicę, gdzie postanawia „odpocząć” w pozycji modlitewnej, jednocześnie usiłując uporać się z paskiem od spodni… Po paru minu-tach wstaje i wężykiem rusza przed siebie. Kilkaset metrów dalej mężczy-zna został zatrzymany przez patrol. Pouczony, że stwarza zagrożenie dla ruchu drogowego oraz siebie samego odparł, że trafi do domu, bo zostało mu kilkadziesiąt metrów. Po czym przeprosił i podziękował za zaintere-sowanie jego osobą. d

Słodki rabuś

Na kwotę blisko 700 złotych wyce-niono słodycze, które padły łupem 21-letniego łasucha z Rybnika (woj. śląskie). O fakcie poinformował poli-cjantów właściciel sklepu, który na nagraniu z monitoringu zauważył mężczyznę pakującego słodkości do torby. Kilka godzin później „słodki”

Rozrywka z Temidą

złodziej został zatrzymany przez stró-żów prawa. Niestety skradzionego towaru nie udało się odzyskać. Rabuś najprawdopodobniej dbał o linię, bo – jak wyjaśnił – sam zjadł tylko część słodyczy, a resztę rozdał przypadko-wym ludziom. Mężczyzna usłyszał zarzut kradzieży i dobrowolnie poddał się karze. d

Zapominalski złodziejaszek

Ukradł laptopa, aby go sprzedać. Później wrócił na miejsce przestęp-stwa po to, by… ukraść zasilacz. Właśnie takie zdarzenie miało miej-sce w małej miejscowości niedaleko Mielca (woj. podkarpackie). 34-letni mężczyzna wszedł do jednej z nieza-mkniętych posesji i ukradł laptopa o wartości 800 złotych. Później udał się do Mielca, gdzie chciał sprzedać swój łup. Kupujący jednak zażądał kompletnego sprzętu. Rabuś posta-nowił więc wrócić do obrabowanego wcześniej domu i dopełnić swojego dzieła, zabierając także ładowarkę do laptopa. Pech chciał, że w tym czasie policjanci pracowali już nad

ustaleniem sprawcy przestępstwa. Mężczyzna po zatrzymaniu usłyszał zarzut kradzieży. d

Ojciec dziecka poszukiwany

Spędziła w leszczyńskim areszcie 8 dni. Po 9 miesiącach od jego opusz-czenia urodziła dziecko, które – jak twierdzi – zostało poczęte w wyniku gwałtu. Kobieta zeznała, że pewnej nocy do jej celi wszedł nieznany męż-czyzna, który dopuścił się przemocy seksualnej. W związku z tą sprawą zbadano próbki DNA dwóch pracow-ników placówki, a także dwóch osa-dzonych. Ojca dziecka nie wykryto, a sprawę umorzono. Teraz do poznań-skiego sądu wpłynęło 30 pozwów przeciwko mężczyznom osadzonym lub pracującym w areszcie – domnie-manym ojcom dziecka. Całej sprawie dodatkowej pikanterii dodaje opinia biegłego ginekologa, który potwierdza, że do poczęcia mogło dojść podczas kilkudniowego pobytu w areszcie. Tezę kobiety podważają jednak jej towarzyszki z celi, które twierdzą, że żadnego gwałtu nie widziały. d

36 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Filmowcy trafili za kratki w latach trzydziestych ubiegłego wieku… I nie wychodzą do dziś. Pakują się z kamerą do więzień, aresztów i obozów w poszukiwaniu ciekawych historii. Więźniowie siedzą w celach, widzowie w salach. Tylko ci drudzy – dobrowolnie. Jeśli to widzowie mieliby osądzać stan kina więziennego, wyrok byłby jeden: filmowe dożywocie.

FILmYpo wyrokujerzy uBlIk

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 37

Nie tylko Alcatraz

Kino więzienne to kopalnia tematów. Ilu skazańców, tyle historii. Wiele z nich na granicy życia i śmierci. W zamknię-

tej przestrzeni. Niczym w starożyt-nej tragedii spełnione są dwie zasa-dy jedności: miejsca i akcji. Tylko z trzecią regułą – czasu – coś nie gra… Według niej, czas trwania akcji musi się pokrywać z czasem trwa-nia widowiska lub przynajmniej zamykać się w jednej dobie. Ale jak tu się zmieścić w jednej dobie? Taki hrabia Monte Christo przesie-dział w lochach twierdzy czterna-ście lat. Nie mniej sławny skazaniec Andy Dufresne trafił do Shawshank z wyrokiem podwójnego dożywocia. Obaj uciekli. Pierwszy przechytrzył więziennych strażników na kartach powieści Aleksandra Dumasa, drugi w opowiadaniu Stephena Kinga. Te wymyślone postaci żyją w masowej wyobraźni współczesnych odbiorców dzięki filmowym adaptacjom.

Reżyserzy sięgają także po sce-nariusze pisane przez samo życie. Wśród topowych pozycji kina wię-ziennego dominują historie inspiro-wane autentycznymi wydarzeniami. Nie sposób podać kompletnej listy takich filmów. Powstały ich setki… Dziesiątki trafiły na listy najlep-szych filmów wszech czasów. Nasz subiektywny przegląd kina więzien-nego wypada rozpocząć za oceanem.

Dawno temu w Ameryce

Jak wiele filmowych gatunków, także kino więzienne narodziło się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ale nie od razu… Dało się wyprzedzić choćby westernowi. „Napad na ekspres” nakręcono już w 1903 roku, zaledwie osiem lat po pierwszym pokazie filmowym braci Lumiere w Paryżu. Film nakręco-no solidnie, za całe 150 dolarów – z pościgiem, kaskaderem (też pierw-szym w historii kina), szeryfem i ban-dytą strzelającym na końcu filmu do kamery. Bez huku wprawdzie, bo to jeszcze niema epoka była…

Western od razu dorobił się typo-wych bohaterów. Bogatą filmografię ma na przykład William Bonney vel Billy the Kid. To prawdziwy wester-nowy chłopak. Żył zaledwie 21 lat, a nakręcono o nim dziesiątki filmów. Billy to postać autentyczna, rewolwe-rowiec. Pisząc wprost – morderca. Pasowałby do kina więziennego, ale wolał zginąć od kul niż zgnić za kratami.

Pierwsze fabularne filmy wię-zienne amerykańscy kinomani mogli oglądać w latach trzydziestych. Sensacja łączyła się w nich z proble-matyką społeczną. Kino więzienne już wtedy służyło jako znakomity pretekst do krytykowania państwa i niedoskonałego systemu społeczne-go. Powstanie tych filmów zainspiro-wały głośne bunty, które miały miej-sce latem 1929 roku w zakładach karnych w Dannemora i Auburn w Nowym Jorku. Oba zapisały się w historii więziennictwa i filmu.

Auburn Correctional Facility to więzienie o maksymalnym rygo-rze. Zbudowano je w 1816 roku. Było pierwszym więzieniem stano-wym w stanie Nowy Jork i miej-scem pierwszej w historii egzeku-cji na krześle elektrycznym, wyko-nanej w 1890 roku na Williamie Kemmlerze, mordercy. Jedenaście lat później, 29 października 1901 roku, w Auburn został stracony polski anarchista Leon Czolgosz, zabójca prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya. Niechlubny to polski ślad w historii USA, ale temat na filmowy scenariusz gotowy…

Dannemora Correctional Facility to także jedno z najstarszych wię-zień w stanie Nowy Jork. Otwarto je w 1845 roku. Z uwagi na podłe warunki oraz panujące tam niskie temperatury nazywane było „małą Syberią”. W latach trzydziestych sie-dział tu Charles „Lucky” Luciano, jeden z najbardziej znanych gan-gsterów XX wieku, mafioso o iście filmowym życiorysie.

Aż do 2015 roku więzienie Dannemora mogło pochwalić się imponującą liczbą uciekinierów: zero. Zmienili to dopiero dwaj

mordercy, skazani na dożywocie. Siedzieli osobno. Obaj przebili metalową ścianę z tyłu swoich cel, a następnie przedostali się do prze-wodów wentylacyjnych oraz kana-łów, którymi opuścili teren zakładu karnego. W celach do rana „spały” za nich własnoręcznie zrobione manekiny. Ze strażników zakpili, zostawiając kartkę z namalowaną buźką i życzeniami miłego dnia. Ucieczka jak… z ekranu. Tym razem to życie naśladowało scenariusz filmowy.

Złoty Oscar za „Szary dom”

Wróćmy jednak do lat trzydziestych. Amerykańska miejska dżungla rzą-dziła się brutalnymi prawami. Tylko buty filmowych gangsterów były czarno-białe. Pogoń za pieniądzem przerobiła przestępczo-policyjny świat na szaro. Rządziła korupcja. Sprawiedliwość rzadko kryła się za policyjną odznaką, a raczej na dnie szklanki whisky prywatnych detek-tywów. Marne czasy dla spokojnych ludzi, świetne dla twórców czarnego kryminału i kina więziennego.

W 1930 roku powstaje „Szary dom” (org. The Big House) w reżyse-rii George’a W. Hilla. Fabuła filmu opowiada o losach mężczyzny odsia-dującego wyrok za zabójstwo. Wiele spośród wykorzystanych w filmie elementów fabularnych oraz postaci utrwaliło się w tym gatunku filmo-wym. Był to również pierwszy film nagrodzony Oscarem za najlepszy dźwięk. „Szary dom” otrzymał także Oscara za najlepszy scenariusz. Już rok później James Parrot nakręcił jego parodię pt. „Proszę nam wyba-czyć” – zagrali w niej Stan Laurel i Oliver Hardy (para komików znana w Polsce jako Flip i Flap).

Warte uwagi są też filmy „Ludzie za kratami” (1930) H. Hawksa oraz „Jestem zbiegiem” (1932) M. LeRoya. W latach trzydziestych swoją karie-rę rozpoczynała także inna sław-na postać kina – Michael Curtiz, twórca „Casablanki”, jednego z naj-słynniejszych filmów w historii, za który w 1944 został uhonorowany

38 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Nie tylko Alcatraz

Oscarem w kategorii najlepszy reży-ser. Więzienny obraz Curtiza „Sing Sing” mógłby dostać Oscara za sce-nografię. Film powstał na podstawie autobiograficznej książki Lewisa E. Lawesa pt. „Twenty Thousand Years in Sing Sing”, wydanej w 1932 roku. Autor był naczelnikiem więzienia i to dzięki jego pomocy ekipa filmo-wa mogła kręcić obraz w autentycz-nych plenerach. Film miał gwiazdor-ską obsadę – niepokornego więźnia zagrał Spencer Tracy, jego dziewczy-nę Bette Davis.

Nazwa „Sing Sing” pochodzi od nazwy indiańskiego plemienia Sinck Sinck, od którego odkupiono te zie-mie w 1685 roku. Potężne i mroczne więzienie do dziś wznosi się nad brzegami rzeki Hudson w miejsco-wości Ossining, około 50 km na pół-noc od Nowego Jorku. Jego kamien-ne mury zagrały w paru filmach. Przede wszystkim gościły jednak skazańców, w tym aż kilkuset, któ-rzy skończyli na krześle elektrycz-nym. Wśród nich słynne małżeństwo Rosenbergów, stracone w 1953 roku za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego.

Brudny Harry z Alcatraz

Odmianą filmu więziennego jest film ucieczki, opowiadający o próbie wydostania się zza krat. Pojemna to odmiana: uciekać można pojedyn-czo (np. „Skazani na Shawshank”, „Midnight Express”), parami („Papillon”), wreszcie masowo („Wielka ucieczka”). W każdej z tych kategorii sympatia widzów jest po stronie ofiary (ofiar) systemu peni-tencjarnego niezależnie od stopnia winy. A już żadnych wątpliwości widzowie nie mają, kibicując ucieka-jącym jeńcom wojennym. W każdej z tych kategorii nakręcono filmy wybitne. Jeśli szukać wśród nich kultowego, to wybierzmy „Ucieczkę z Alcatraz”.

Alcatraz to więzienie o zaostrzo-nym rygorze na oddzielonej od San Francisco skalistej wyspie. Funkcjonowało od 1934 do 1963 roku. Trafiło tam ponad 1500 więź-

niów. Jeden z pierwszych to Al Capone – król alkoholu w czasach prohibicji. Po pięciu latach odsiadki został zwolniony. Jego przestępcza działalność inspirowała filmowców jednak wielokrotnie dłużej…

Oficjalnie przez 29 lat funkcjono-wania więzienia, żadnemu skazań-cowi nie udało się uciec z Alcatraz. Odnotowano wprawdzie aż 14 prób ucieczki z udziałem 34 więźniów, w tym dwóch, którzy próbowali uciec dwukrotnie, ale żadna z nich nie skończyła się sukcesem. Sześciu uciekinierów zastrzelono, dwóch uto-nęło, pięciu nie odnaleziono, a pozo-stałych złapano. Dwóch wydostało się z wyspy, ale wkrótce potem zosta-ło pojmanych.

Najsłynniejsza próba ucieczki miała miejsce w 1962 roku. Jej uczest-ników – ani żywych, ani martwych – nie udało się odnaleźć. Ta wła-śnie ucieczka stanowi kanwę filmu Dona Siegela z Clintem Eastwoodem w roli głównej. Rok później Alcatraz

zamknięto. Oficjalnie z powodu wyso-kich kosztów utrzymania. Jednak skandal wokół brawurowej ucieczki też się do tego przyczynił. Od tego czasu po więziennych celach i spa-cerniakach spacerują wyłącznie tury-ści. Komu za daleko do więzienia–muzeum nad zatoką San Francisco, temu pozostają filmy z Alcatraz w roli głównej. Lista jest długa.

Odwaga w piachu

Tunel… W filmie więziennym – dłuuuga dziura w ziemi – niejeden raz oznaczała drogę do wolności. Jednak jeśli chodzi o planowanie, skalę działania i liczbę zaangażowa-nych osób, żadna ucieczka tunelem nie była zrealizowana z takim roz-machem jak ta w 1944 roku z nie-mieckiego obozu dla lotników alianc-kich, zlokalizowanego w lasach pod Sagan (dziś polski Żagań). Sześciuset (!) skazanych ponad rok harowało w piachu. Około 9 metrów pod zie-

Alcatraz w filmach i serialach

„Morderstwo pierwszego stopnia” – film z roku 1995, reżyseria: Marc Rocco, scenariusz: Dan Gordon, wyst.: Christian Slater, Kevin Bacon, Gary Oldman.„Ucieczka z Alcatraz” – film wyreżyserowany przez Dona Siegela, opo-wiadający historię o ucieczce Franka Morrisa oraz braci Johna i Clarence’a Anglinów, która miała miejsce 11 czerwca 1962 roku.„Przetrwać Alcatraz” – 45-minutowy dokument emitowany na kanale Discovery Historia. Ukazuje codzienne życie odsiadujących tam wyroki skazańców.„Twierdza” – film z 1996 roku, reżyseria: Michael Bay, wyst.: Sean Connery, Nicolas Cage, Ed Harris.„Ptasznik z Alcatraz” – film z 1962 roku, reżyseria: John Frankenheimer, wyst.: Burt Lancaster, Telly Savalas.„Zbieg z Alcatraz” – film z 1967 roku (oryg. Point Blank).„Strażnik prawa” – film z 1976 roku, reżyseria: James Fargo.„Alcatraz” – serial z 2012 roku, producentem wykonawczym jest J.J. Abrams.„Pogromcy mitów” – w ósmym odcinku pierwszego sezonu została odtwo-rzona ucieczka z 11 czerwca 1962 roku.„X-Men 3: Ostatni bastion” – film z roku 2006, reżyseria: Brett Ratner, scenariusz: Simon Kinberg, Zak Penn, wyst.: Hugh Jackman, Halle Berry, Ian McKellen, Patrick Stewart.„Tajemnice i zagadki przeszłości” – czwarty odcinek pierwszego sezonu„Strażnik prawa” – amerykański film sensacyjny z 1976 roku. Jest to trze-cia część serii o „Brudnym Harrym”. W Polsce znany także jako „Egzekutor”.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 39

Nie tylko Alcatraz

mią zdołali wykopać nie jeden, a trzy tunele („Tom”, „Dick” i „Harry”).

Zważywszy na warunki obozu jenieckiego, było to gigantyczne przedsięwzięcie. W ruch poszły deski, worki i puszki, które posłużyły też do zbudowania pompy, dostarcza-jącej powietrze pod ziemię. Niestety, tunel okazał się za krótki i miejsce wyjścia znalazło się w polu widze-nia strażników. Zdążyło przemknąć 76 więźniów, kolejny został zauwa-żony… W rezultacie jedynie trzem udało się uciec, reszta została schwy-tana. Pięćdziesięciu rozstrzelano na specjalny rozkaz Hitlera. Na podsta-

wie tej historii, w roku 1963, powstał słynny film „Wielka ucieczka” („The Great Escape”) w reżyserii Johna Sturgesa. Można w nim dostrzec także i polskie wątki, w swobodny sposób nawiązujące do działań czte-rech polskich pilotów-uciekinierów.

Pod inną szerokością geograficz-ną rozgrywa się akcja więzienno-wo-jennego filmu „Wzgórze”. To ekrani-zacja sztuki Raya Rigby’ego, byłego więźnia jednego z obozów karnych w Afryce Północnej. Rzecz dzieje się podczas wojny, w 1942 roku. Obóz to łagodnie powiedziane – Rigby spę-dził miesiące w koszmarnej katowni.

Sadystyczni strażnicy postarali się, by przeklinał afrykańską niewolę. No i tytułowe wzgórze – kupa piachu, w którą wsiąkały krew, pot i łzy. Więźniowie musieli zdobywać wzgó-rze w pełnym oporządzeniu, ośle-pieni słońcem, wykończeni upałem. Na stoku łamali się nawet najwięksi twardziele. Tylko bunt dawał szansę na przeżycie. Iskrą zapalną stała się śmierć podczas przeklętej musztry jednego z dręczonych więźniów.

Film o strachu i odwadze nakrę-cił, w niezwykłym tempie siedmiu tygodni, Sidney Lumet. Mimo tak krótkiego czasu realizacji produkcji,

40 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Nie tylko Alcatraz

czterdziestostopniowy upał dał się ekipie we znaki. Nie bez korzyści dla filmu… Czuje się gorączkę emocji, napięcie, które podkreślają czarno- -białe fotografie. Scenariusz nagro-dzono w Cannes, wysokie noty otrzy-mał m.in. Sean Connery. Jako więzień udowodnił, że aktorsko wart jest wię-cej niż agent Bond, James Bond…

Wszyscy jesteśmy więźniami

Więzienie, jak kapitał, nie zna naro-dowości. Komendy strażników, choć wykrzyczane w różnych językach, jednakowo stawiają na baczność. Szczęk krat, ryk alarmu, brzęk łań-cuchów brzmią równie przygnębia-jąco niezależnie od epoki, ustroju czy systemu. Obojętnie po której stronie kurtyny. Choćby i żelaznej. Niezależnie od nazwy: więzień, zek, prisoner – według prawa zawsze jesteś winny. Widz sądzi inaczej – przyznaje rację słabszemu. Może dlatego filmy więzienne są popular-ne na całym świecie. Zanim jednak przedstawimy najpopularniejsze pol-skie filmy więzienne, zajrzyjmy do bardziej egzotycznego repertuaru.

Startujemy w Indiach. Hindusi doskonale wiedzą, jak sobie radzić pod jarzmem obcej władzy. W XX wieku przywódca Mahatma Ghandi dał swoim rodakom lekcje obywatelskiego nieposłuszeństwa. Skuteczne, chociaż okupione pobytami w więzieniach. Czy z tych lekcji mógłby skorzystać bohater indyjskiego filmu „Za krata-mi” („Jail”)? Parag Dixit ma świetną pracę, piękną dziewczynę i wspaniałe życie. Pewnego dnia, niczym boha-ter „Procesu” Kafki, budzi się winny. Pobity przez policjantów, zakuty w kajdanki trafi do więzienia. Zanim dowie się dlaczego, pozna więzienne życie. Z każdej strony… Jak w wielu innych filmach więziennych sprzy-mierzeńcem Paraga okaże się współ-towarzysz niedoli, który jako jedyny uwierzy w jego niewinność.

Wracamy do Europy, gdzie czeka na nas irlandzki „Głód” („Hunger”), jeden z ciekawszych filmów wię-ziennych ostatnich lat (2008). Skoro

Irlandia, to polityczne tło akcji. Na początku lat 80., gdy krajem rzą-dziła żelazną ręką premier Margaret Thatcher, w więzieniach przetrzy-mywano dziesiątki bojowników IRA. Maltretowani jak przestępcy walczą o prawo do człowieczeństwa, czyli status więźniów politycznych. Buntują się, ale wszelki opór jedynie rozju-sza brutalnych strażników. Przywódcą jest charyzmatyczny Bobby Sands. Jego forma cywilnego nieposłuszeń-stwa oznacza strajk głodowy. Główną rolę zagrał Michael Fassbender. Przekonująco – rola więźnia otwo-rzyła mu drzwi do światowej karie-ry. „Głód” to również przepustka do świata Hollywood dla debiutującego wówczas reżysera, Steve’a McQueena, który później zdobył Oscara za film „Zniewolony” („12 Years a Slave”).

Zostajemy w Europie, żeby poznać niemiecki „Eksperyment” („Das Experiment”, 2001). Tytuł zobowią-zuje. Kinowy rezultat nie zawodzi. Inspiracją scenarzysty były badania Philipa Zimbardo, przeprowadzone na Stanford University w 1971 roku. Amerykański psycholog, któremu te badania przyniosły światową sławę, podzielił uczestników eksperymen-tu na więźniów oraz strażników, zamknął pod kluczem i obserwował reakcje. W filmie podobnie. Pomiędzy dwiema grupami narastają konflikty. Więźniowie, szczególnie niepokorny Więzień nr 77 (Moritz Bleibtreu), pozwalają sobie na żarty i prowoka-cje. Strażnicy zaczynają wykorzysty-wać posiadaną nad nimi przewagę, stosując coraz bardziej poniżające i brutalne metody karania. Ujawniają mroczną stronę osobowości. Okazuje się, że w warunkach więziennych możemy być ofiarami lub oprawca-mi. Nieważny charakter, wychowa-nie. Wystarczy jeden eksperyment…

Przesłuchanie pod nadzorem

Jeśli „Eksperyment” opowiada o uni-wersalnym wymiarze doświadczeń na grupie studentów, to tematem filmu Ryszarda Bugajskiego jest eksperyment na całym narodzie.

„Przesłuchanie” z 1982 roku uzna-wane jest za najbardziej antyko-munistyczny film w historii PRL-u. Nie bez racji, chociaż sam reżyser definiował go skromniej: Mój film jest manifestem człowieka, który chce być wolny bez względu na cenę, jaką musi zapłacić. Cenę płaci piosen-karka Antonina Dziwisz, (znakomita rola Krystyny Jandy). Kobieta jest bezbronna, niewinna, ale jakie to ma znaczenie? Trafia do więzienia, bo ma złożyć zeznania pogrążają-ce znajomego. Bugajski demaskuje metody działania śledczych w okre-sie stalinowskim i porusza uniwer-salne problemy kary bez winy. Na tyle uniwersalne w 1982 roku, że dystrybucja filmu została na siedem lat wstrzymywana przez cenzurę…

W produkcji pt. „Nadzór” – fil-mie psychologiczno-obyczajowym w reżyserii Wiesława Saniewskiego, część zdjęć wykonano w autentycz-nych więzieniach w Warszawie oraz we Wronkach.

Wreszcie „Symetria” – najgło-śniejszy polski film więzienny ostat-nich lat (2003). Dramat w reżyserii Konrada Niewolskiego jest przejmu-jącą wersją kafkowskiego bohatera we współczesnych realiach. Józef K. w filmie Niewolskiego nazywa się Łukasz, ukończył studia na wydziale geografii, szuka pracy. Ma 26 lat. I pecha: zostaje podejrzany o napaść na staruszkę i trafia do aresztu. Spokojny do tego zdarzenia inteligent stopniowo przystosowuje się do życia za kratami. Nie chce być „frajerem”. Decyduje się dołączyć do grypsery. Oswaja z przestępcami. Powoli godzi się z tym, że bez znaczenia jest jego niewinność. Najważniejszy jest fakt, że jest uwięziony. Zdjęcia zostały zrealizowane w Areszcie Śledczym Warszawa-Białołęka.

To tylko trzy przykłady polskich filmów, których akcja rozgrywa się za kratami. Lista jest bogata i stale uzupełniana. Ostatnio mocnymi lite-rami zapisał się na niej „Git”. To jednak nie koniec – kino więzienne, choć zamknięte w celach, otwarte jest na ludzkie historie. d

Jerzy Ublik

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 41

Reklama

42 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Palacio de Lecumberri w Mexico City przestało funkcjonować jako więzienie w 1976 roku. W 1980 roku budynek przekwalifikowano na archiwum narodowe. Pomimo upływu 40 lat od jego zamknięcia, byli więźniowie wciąż z przerażeniem wspominają bestialskie praktyki stosowane przez strażników i współwięźniów.

Pałac terrorukonrad sZyMAlAk

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 43

Z piekła rodem

Sześćdziesięciopięcioletni dziś Ryszard J. był więźniem Palacio de Lecumberri w latach 1971-1974, czyli pod koniec jego funkcjonowa-

nia. Mężczyzna w wieku dwudzie-stu lat wyemigrował „za chlebem” do USA, gdzie w stanie Arizona od lat mieszkał jego wujek. Po kilkunastu miesiącach pracy postanowił wybrać się na wycieczkę do meksykańskiej stolicy. Nie przypuszczał jednak, że jego kilkudniowy wypad potrwa ponad 3 lata…

Meksykańskie powitanie

Ryszard J. tuż po zameldowaniu w hotelu udał się do pobliskiej knajpy. Nie znał języka hiszpańskiego, więc posługiwał się angielskim. Niestety, miejscowi nie byli zbyt przyjaź-nie nastawieni do obcych. Po kilku drinkach w barze doszło do bójki. Rosłego Polaka zaatakowało czterech Meksykanów. Ryszard J. bronił się na tyle skutecznie, że udało mu się znokautować dwóch napastników, a trzeciemu rozbił butelkę na gło-wie. W czasie szamotaniny właściciel wezwał policję, która po przybyciu na miejsce, bez zadawania zbędnych pytań, aresztowała Polaka. Policjanci zawieźli go prostu do aresztu w Palacio de Lecumberri, gdzie w sekcji A miał oczekiwać na rozprawę w sądzie.

Polak tak wspominał tamte dni:– Nie miałem pojęcia, co to za wię-

zienie. Z frontu wyglądało jak pałac, ale kiedy przejechaliśmy bramę wjazdową, zrozumiałem, do jak przygnębiającej budowli trafiłem. Wysadzono mnie na dziedzińcu, który otaczały szare mury z zakratowanymi oknami. Krajobraz był przerażający. Smutek i groza ze wszyst-kich stron. Następnie wepchnięto mnie w kajdankach do takiej niby portierni, gdzie w kolejce czekało już kilkudzie-sięciu więźniów. Zewsząd obserwowali nas strażnicy. Oddaliśmy swoje ubrania i skierowano nas pod prysznice, gdzie dokonano wnikliwej kontroli osobistej. Byłem jeszcze pijany, ale kiedy wręczo-no mi więzienne ubrania i koc, szybko przetrzeźwiałem. Nikt z pracowników

nie znał angielskiego. Nic nie rozumia-łem i nie potrafiłem powiedzieć ani słowa. Umieścili mnie w celi przejścio-wej, gdzie przebywało około trzydziestu mężczyzn. Nie było tam ani łóżek, ani żadnych innych mebli, oprócz dwóch długich, drewnianych ławek postawio-nych wzdłuż ścian. Po bokach znaj-dowały się duże, wysokie kraty, które imitowały boczne ściany, dzięki czemu widzieliśmy, co działo się na dwóch rów-noległych korytarzach i w sąsiednich celach. W sekcji A dostałem pierwszą lekcję od Latynosów.

Do Ryszarda J. podszedł niski, krępy Meksykanin, na którego inni więźniowie mówili „Lobo” (z hiszp. Wilk). Zapytał po hiszpańsku o wię-zienną formułkę, by sprawdzić, czy nowy osadzony był zorientowany w lokalnym środowisku kryminal-nym. Ryszard J. nie rozumiał ani jed-nego słowa więc nie mógł odpowie-dzieć Meksykaninowi. Ten widząc, iż trafił na cudzoziemca, uderzył go w twarz pięścią, na którą miał nało-żoną metalową nasadkę. „Lobo” wybił Ryszardowi J. cztery zęby i rozciął wargę. Polak ruszył w stronę Latynosa z kontrą, ale pozostali więźniowie nie dopuścili do bójki, przyciskając męż-czyznę do ściany tak długo, aż się uspokoił. Strażnicy na korytarzu tylko przyglądali się z uśmiechami całemu zajściu. Rannemu nie udzielono żad-nej pomocy medycznej.

Jednak najgorsze miało przyjść dopiero w nocy. Strażnicy wyłącza-li oświetlenie przed godziną 22.00. Ryszard J. siedział w rogu celi przy kracie, obserwując otoczenie. Po wyłą-czeniu światła zapadła grobowa ciem-ność. Na korytarzu znajdowały się tylko małe lampki, by ułatwić porusza-nie się strażnikom, którzy korzystali z ręcznych latarek.

Nagle w celi rozpoczęła się szamo-tanina. Ryszard J. był przerażony. Nie widział twarzy uczestników zamiesza-nia. Wszystko działo się w rogu po drugiej stronie celi. Po odgłosach roz-poznał, że jeden z więźniów był gwał-cony przez kilku innych. Wszyscy osa-dzeni spali na kocach na podłodze, ale nikt nie odważył się interweniować, ani choćby podnieść głowy. Ze strachu

Polak czuwał całą noc. Dopiero nad ranem przysnął na kilka godzin. Nie miał jeszcze wtedy świadomości, że pozostanie w Palacio de Lecumberri na długo. Trwał w przekonaniu, że po 48 godzinach zostanie wypuszczony.

Następnego dnia jeden ze współ-więźniów, spytał go czy zna język angielski. To był jego pierwszy nawią-zany w celi kontakt.

– Miał na imię Jaime. Był przemyt-nikiem narkotyków. Nauczył się kilku słów po angielsku podczas swoich poby-tów w Arizonie, dokąd jeździł z towa-rem. Poinformował mnie, że „Lobo” był zwierzchnikiem w tej celi. Na wstę-pie należało się wkupić w jego łaski. Spytałem jak, skoro zabrali nam wszyst-kie rzeczy. Jaime odpowiedział mi, że należało najpierw przekupić strażnika na portierni, by pozwolił zabrać z ubra-nia pieniądze i papierosy, a następnie opłacić kolejnych strażników i w ten spo-sób wnieść te rzeczy do celi. Wydawało się to banalnie proste, ale nie pomy-ślałem o takim rozwiązaniu. Miałem w portfelu ponad 500 dolarów amery-kańskich. Machnąłem na to ręką, gdyż wydawało mi się w tamtym momencie, że pozostanę w „czarnym pałacu” tylko dzień lub dwa. Powiedziałem sobie: „Jakoś przeżyję”– opowiada Ryszard J.

Rozprawa i wyrok

Mijały dni, a po Ryszarda J. nikt się nie pojawił. Dodatkowo zaogniała się sytu-acja między nim a „Lobo”. Polak za sprawą współwięźnia Jaime nauczył się podstawowych hiszpańskich słów. Kapo zaczął się domagać od Polaka papierosów w zamian za „spokojny sen”. Mężczyzna mógł się domyślać, co stanie się, jeśli nie zapłaci ale w dalszym ciągu liczył na to, iż zosta-nie niebawem wypuszczony.

W końcu któregoś dnia Jaime powiedział mu, że Meksykanie zasta-wiają się na niego następnej nocy. Ryszard miał niewiele czasu, by coś wymyślić. Cały czas w jego pamię-ci tkwiło zdarzenie z pierwszej nocy jego pobytu, gdy brutalnie zgwałcono współwięźnia. Z drugiej strony zasta-nawiał się, jak odzyskać owe 500 dola-rów z więziennego depozytu. Spytał

44 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Z piekła rodem

o radę Jaime, który podpowiedział mu, żeby się dogadał z którymś ze strażni-ków. Udało się – 300 dolarów zapłacił pracownikom więzienia, a 100 „Lobo”. Meksykanin był na tyle zadowolony z opłaty, że Polak awansował w hierar-chii „pod celą”. Strażnicy zaczęli mu proponować jedzenie do sprzedania i papierosy. Jednak Polakowi powoli zaczęły kończyć się pieniądze, zostało mu już tylko pięć dolarów. Wtedy, po ponad dwóch miesiącach od przybycia do „czarnego pałacu”, został zabrany na rozprawę w sądzie.

Proces był zwykłą farsą. Prawnik, jakiego przydzielono mu z urzędu, nie mówił po angielsku. Znając kilka hiszpańskich słów, zorientował się, iż oskarżono go o pobicie i napaść na policjantów. Ryszard zażądał kontaktu z polskim konsulatem. Niestety, komu-nistyczne władze nie były wówczas skore do pomagania ludziom, którzy wyemigrowali do Ameryki. Prośba o tłumacza oraz mówiącego po polsku prawnika została zwyczajnie zlekce-ważona przez polskich dyplomatów. Na drugiej rozprawie Ryszard J. został skazany na cztery lata pozbawienia wolności. Całość wyroku miał odbyć w Palacio de Lecumberri. Na nic zdały się wnioski o zmianę miejsca odbywa-nia kary.

Piekło za kratami

Ryszard J. został umieszczony w 12. pawilonie „czarnego pałacu”, czyli w zachodniej części, przeznaczonej dla niebezpiecznych przestępców. Z wyrokiem za napaść na policjan-ta miał poważanie wśród współwięź-niów, ale jak się okazało już pierw-szego dnia, strażnicy mieli zadbać o to, by jego pobyt w Palacio zamienił

się w istne piekło. Po przydzieleniu mu celi, zaledwie kilka minut póź-niej przyszli po niego „centinelas” (hiszp. strażnicy) i wyciągnęli go na korytarz. Na oczach innych więźniów został skatowany drewnianymi pałka-mi i wrzucony z powrotem do celi.

Dochodził do siebie przez trzy tygodnie. Jego kompani z celi, pomimo iż nie umieli się dogadać z Polakiem, dobrze wiedzieli za co został tak potraktowany. Była to stan-dardowa „procedura” dla więźnia skazanego za napaść na funkcjona-riusza. Współwięźniowie pomaga-li Ryszardowi w trakcie jego niedys-pozycji. Odbierali za niego posiłki, pomagali mu załatwiać potrzeby fizjo-logiczne i dbać o higienę. Powoli uczy-li go języka hiszpańskiego.

W celi młodego Polaka były trzy łóżka. Oprócz niego, swoje wyroki odbywali tam David i Renato. Obaj byli wówczas już po czterdziestce. Zostali skazani za uliczne napady. Kiedy Ryszard J. wrócił już do zdro-wia, strażnicy przyszli po Renato. Po minie Davida widział, że czekał go ten sam los, co jego kilka tygodni wcześniej. Wtedy jego kompan z celi powiedział do Ryszarda J.:

– Dostaliśmy wiadomość od „Lobo” i wiemy, że jesteś w porządku – zwrócił się do Polaka. – Tutaj wszystko kręci się wokół narkotyków. Skoro trafiłeś na ten pawilon, też jesteś na to skazany. My wszyscy musimy opłacać tutaj straż-ników. Renato nie rozliczył się z nimi i czeka go dużo gorszy los niż ciebie…

Te słowa spowodowały jeszcze większe przerażenie u mężczyzny. Nie wiedział, jak miał opłacać straż-ników, skoro nie miał już oszczędno-ści, a za pracę w „czarnym pałacu” nie płacono pieniędzmi. David wytłu-

maczył mu obowiązujący w więzie-niu system.

Narkotykowy przewód

Palacio de Lecumberri pod koniec swojego funkcjonowania było prze-pełnione narkotykami. Kartele narko-tykowe używały więźniów do sprze-daży detalicznej na terenie zakładu karnego, a wewnętrzny handel kwitł przy cichym przyzwoleniu nadzorców. Skorumpowani strażnicy pobierali procent od sprzedaży, w zamian za co więźniowie mogli liczyć na spokój z ich strony.

W „czarnym pałacu” oprócz zwy-kłego handlu narkotykami, docho-dziło również do starć pomiędzy zwaśnionymi ze sobą przedstawicie-lami trzech karteli narkotykowych. Przedstawicielem jednego z nich był „Lobo”, dzięki czemu Ryszardowi J. udało się nieco awansować w wię-ziennej hierarchii. Jego zadaniem było zorganizowanie tzw. kanału do wysy-łania narkotyków poza mury więzie-nia (z hiszp. El alambre – przewód). Dzięki znajomości z „Lobo” Polak mógł nawiązać kontakt z dostawca-mi narkotyków. Zyski miał dzielić z dilerami i pracownikami więzienia. W przeciwnym wypadku czekałyby go szykany i bicie przez strażników. Problemem dla Ryszarda J. było znale-zienie w obcym kraju kogoś z drugiej strony więziennego muru, kto mógłby mu pomóc. Rękę w jego stronę wycią-gnął ponownie David, proponując mu swoją kuzynkę Manuelę.

– Miałem zgłosić jego kuzynkę jako krewną, mającą prawo mnie odwie-dzać. Nie znałem jeszcze dobrze hisz-pańskiego, ale David miał napisać do niej list w moim imieniu. Mówił, że dziewczyna była obrotna i bystra. Dzięki niej mogłem sporo zarobić. Podczas jednego ze spacerów nawiązałem kon-takt z człowiekiem od „Lobo”, wskaza-nym mi przez Davida. Mówili na niego „Chomi”. Za sprzedaż kokainy i mari-huany, musiałem oddać mu 40 procent rynkowej ceny, kolejne 30 procent straż-nikom, a pozostałe pieniądze były dla mnie i osoby współpracującej – w tym przypadku Manueli.

Rozwiązanie krzyżówki z paragrafem

POZIOMO: ojciec, skazaniec, szarlotka, łuza, Atma, awantura, czołgista,

pilch, Nikita, róg, motyw, szajka, nonet, dyby, konflikt, armator, kadet,

aut, archiwum, adwokat, Szkot.

PIONOWO: opalacz, czapla, epitet, suseł, czapa, Ufa, apasz, akt, Marki,

celownik, ochrona, gangster, szklanka, Aztek, patrol, mennica, Amor,

syndyk, dyktat, skos, Iowa, tama, atak, mowa, opat.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 45

Z piekła rodem

Ryszard J. powoli godził się już z losem i układał sobie więzienne życie w Palacio de Lecumberri, gdy po dwóch tygodniach nieobecności do celi powrócił Renato. Nie był pobi-ty, ale potwornie okaleczony. Jeden z dilerów wyjął mu łyżeczką do her-baty prawe oko. David wytłumaczył mu, że jeśli handlarze złapali kogoś na oszustwie lub nierozliczaniu się z wziętego towaru, byli bezwzględ-ni. Renato miał pecha, gdyż został oszukany przez swojego wspólni-ka na wolności, który nie przyniósł należnych pieniędzy za sprzedane narkotyki. W tym momencie Polak zdał sobie sprawę, w jak ryzykow-ny i niebezpieczny wszedł biznes. Nie było już jednak drogi odwrotu. W kolejną niedzielę miała przyjść na widzenie Manuela, by zabrać narko-tyki na sprzedaż. Ryszard J. nie ufał kobiecie…

El Polaco

Okazało się, że Manuela była lojalna i co niedzielę regularnie rozliczała się z Ryszardem J. Po kilku spotkaniach swobodnie komunikował się z nią po hiszpańsku. Oprócz przestępcze-go procederu zaczęło ich łączyć coś więcej. Zauważyli to także strażnicy, którzy traktowali go już z większym szacunkiem i nadali mu przydomek „El Polaco”. Jeden z nich wyszedł do młodego Polaka z propozycją udo-stępnienia mu jednego z pomieszczeń gospodarczych na intymne spotkanie z kobietą. Zażądał za to 100 dolarów. Ryszard J. potrzebował kilka tygodni, by uzbierać taką kwotę, ale w końcu doszło do spotkania.

Niestety, dowiedział się o tym także David. Meksykanin zarzucał Polakowi, że kobieta miała mu tylko pomóc prze-trwać w więzieniu, a on zrobił z niej kur…. Między mężczyznami doszło do bójki. David zaatakował Polaka własnoręcznie skonstruowanym pod celą nożem z blaszek od stelażu łóżka. Ryszard zachował jednak dobrą formę fizyczną i bez żadnych obrażeń obez-władnił rywala. Strażnicy rozdzielili obydwu mężczyzn. Zostali zaprowa-dzeni do naczelnika, który także był

zamieszany w narkotykowy proceder. Mężczyźni nie ponieśli poważnych konsekwencji dyscyplinarnych za bójkę w celi.

Najgorsze jednak miało dopie-ro nadejść. Polak w oczach „Lobo” i „Chomiego” miał większe poważanie. Zaatakowanie przez Davida członka swojego klanu odebrali jako zdradę. Polak został wezwany przez nich na rozmowę. Ich decyzja była przesądzo-na. David musiał zginąć. Co gorsze, przedstawiciele kartelu do wykonania egzekucji wybrali właśnie „El Polaco”. Żeby zachować aktualną pozycję nie mógł zawieść ich oczekiwań. Manuela wiedząc o całym zdarzeniu, przeczu-wała, jaki będzie wyrok gangsterów.

Ryszard J. tak opisywał tę tragicz-ną sytuację: – Prosiła mnie z płaczem, żebym nie opierał się woli tych przestęp-ców. Byliśmy w sobie zakochani i dla mnie tylko to się w tamtym momen-cie liczyło. Pozornie mój wybór był oczywisty. Jednak wiele zawdzięczałem Davidowi i gdyby wiedział, że miałem w stosunku do jego kuzynki poważne zamiary, zapewne nigdy by do tej sytu-acji nie doszło.

Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że Ryszard J. odkąd nauczył się języka hiszpańskiego, zaczął sporo przebywać w „pałacowej” bibliotece. Oczywiście nie można było tam stu-diować spisanych wspomnień byłych więźniów Palacio de Lecumberri, ale znajdowało się tam sporo innej lite-ratury, w której można było poczytać o podobnych sytuacjach. Jedynym roz-wiązaniem w tej sytuacji było opusz-

czenie przez jednego z nich „czarnego pałacu”.

Manuela napisała anonimowy donos do szefa strażników, że David wraz z dwoma innymi więźniami pla-nował ucieczkę przez ambulatorium. W tym czasie Ryszard oszukał ludzi z konkurencyjnego kartelu, iż David wraz z dwoma innymi osadzonymi ubliżali im za ich plecami. Takiej znie-wagi bossowie nie mogli wybaczyć. David i dwóch innych skazanych zostali dotkliwie pobici przez innych więźniów w łaźni. Gdy do przełożone-go centinelas dotarł donos, trzej męż-czyźni już znajdowali się w więzien-nej klinice. Szef strażników natych-miast podniósł alarm i zaostrzył środki ostrożności. Później na jego wniosek David i dwóch niedoszłych uciekinierów zostali przeniesieni do innych więzień. Trafili do zakładu o zaostrzonym rygorze w Monterrey.

– David dostał wtedy w łaźni nie-zły wycisk, ale doszedł do siebie i nie musiałem decydować o jego życiu. Kiedy wyszedł na wolność w 1979 roku, ja i Manuela byliśmy już po ślubie. Przyznałem mu się do wszystkiego. Był mi wdzięczny i dał nam błogosławień-stwo na przyszłość – wspominał Polak.

W 1983 roku, czyli siedem lat po likwidacji palacio negro, Ryszard i Manuela J. ponownie przedostali się do Arizony w USA. David zmarł w 2006 roku na nowotwór płuc. Od 2010 roku państwo J. mieszkają w Polsce. d

Konrad Szymalak

46 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Marzą, cierpią, kochają, śmieją się, płaczą… Czasem zasłaniają

swoją bezradność uniesionym bezceremonialnie w górę

środkowym palcem albo wyzywającą mapą blizn i tatuaży – więziennymi „sznytami”. To ślady wyroku, który próbowały w ukryciu wykonać na sobie, pokazując „faka” tym wszystkim, którym wydawało się, że mogą mieć nad nimi jakąś władzę. Dziewczyny z Aresztu Śledczego Warszawa–Grochów.

DzIEWCzYNYz GrochowaArtur MoścIckI

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 47

Miłość na widzeniu

Minęły lata, miesią-ce albo tylko dni, odkąd w zim-nym stalowym korytarzu usły-szały pierwszy

raz echo własnych kroków. Gdy za kratami zagubiły gdzieś dziewczęce marzenia o pierwszej miłości. Gdy przeminęli mężowie, kochankowie… I ukochane, choć często zaniedby-wane dzieci. Te narodzone i te, które nie pojawiły się na świecie… Czekają na listy i paczki od Mikołajów, któ-rzy dawno już przehandlowali swoje zaprzęgi i zamienili je na wysokopro-centowy ratunek przed codzienno-ścią. Wciąż jednak liczą na odwiedzi-ny, listy „stamtąd”, na najmniejszy nawet znak od tych, którzy na nie czekają. A może już dawno przestali czekać…

Żyją tym, co przynosi kolejny, podobny do każdego innego, więzien-ny dzień. Ale jeszcze częściej tym, co podsuwa im wyobraźnia spragniona bliskości drugiego człowieka. Kiedy więzienne korytarze wypełnia kolej-na samotna noc, zasypiają przytulo-ne do swoich najskrytszych marzeń i śnią o tym, „czego pragną, by dał im świat...”.

Adela

Jestem tutaj za zwykłą kradzież. Studiowałam prawo, ale wyszło, jak wyszło – w życiu człowiek popełnia różne błędy. Moja rodzina wie, gdzie jestem i nie widzę przeszkód, żeby także inni dowiedzieli się, że sie-dzę w więzieniu. Mam już za sobą jedno nieudane małżeństwo. Mój poprzedni mąż był chory z zazdro-ści. Kiedy zaczął pić, pojawiły się kłopoty. Rozwiodłam się z nim ponad 10 lat temu. Mamy dwoje dzieci, które mieszkają u moich rodziców. Nie pozwalam im przyjeżdżać do aresztu. Nie chcę żeby mnie tutaj widziały. Ani one, ani moi rodzice.

Rok temu wzięłam ślub w więzie-niu we Wrocławiu. Dyrektor więzie-nia był przeciwny, żebym wychodziła za kryminalistę. Następnego dnia po ślubie wysłali mnie do innego aresz-

tu, do Warszawy. Nie dali nam nawet widzenia intymnego z okazji nocy poślubnej. Wstrzymywali nam kore-spondencję. O mały włos nie rozwali-ło się przez to nasze małżeństwo, bo on podejrzewał, że tutaj mam kogoś, skoro do niego nie piszę. Ja też zaczynam mieć pretensję, że coraz rzadziej dostaję od niego listy. Oboje siedzimy w więzieniu, ale bardzo się kochamy i powinni nam ułatwić kontakt. Mój mąż jest w zakładzie na Dolnym Śląsku – 500 kilometrów ode mnie.

Dzwoniliśmy do siebie po ślubie, kiedy tylko była możliwość. Niektórzy funkcjonariusze nam w tym pomaga-li, ale jak dowiedział się o tym pan dyrektor, to zablokowali nam tele-fony. Przyjechałam tutaj rok temu i do stycznia udawało nam się to robić po kryjomu. Umawialiśmy się, że ja będę czekała na jego telefon codziennie o godzinie 15.00. Dzięki temu, mimo oddalenia, czuliśmy, że jesteśmy blisko. Kiedy uniemożliwili nam kontakt, nie mogłam przez kilka dni dojść do siebie. Pisał do mnie listy – dostałam ich ponad 200. Zapewniał w nich o swojej miłości. Pokażę wam. Piszę mu o wszystkim, całe łóżko mam obwieszone jego rysunkami i zdjęciami. Wiele razy prosiłam, żeby mnie tam zawieźli albo jego do mnie przywieźli. Chociaż na miesiąc, żebyśmy mogli się zobaczyć. Ale nic z tego. Mój mąż pisał nawet skargi do ministerstwa…

W więzieniu we Wrocławiu spa-cerniaki były odgrodzone od sie-bie siatką. Był też szpital i mnó-stwo możliwości, żeby się poznać. Pierwszy raz zobaczył mnie przez okno, jak spacerowałam. Rozmawiał wtedy z dziewczyną, która pisała do niego na rękach, i zaczął ją o mnie wypytywać. Widzieliśmy się potem

na spacerniaku, bo udało nam się to tak zorganizować, żeby spacerować w tym samym czasie. Zaczęliśmy pisać do siebie listy i po kryjomu umawiać. Oddziałowi nam pomagali, żebyśmy mogli spotykać się, choćby przez siatkę. Raz nawet po kryjomu załatwili nam widzenie wewnętrzne. Od razu byłam pewna, że to miłość, mimo że nie spotykaliśmy się ze sobą bezpośrednio. Na spacerniaku śpiewał tak, żebym usłyszała: „Żono moja, serce moje”. Nie chciał wołać mnie po imieniu, żeby oddziałowi nie

zorientowali się, że stoję przy oknie i na niego patrzę, bo były to przecież nielegalne kontakty. Ale i tak wszy-scy wiedzieli…

Jak dowiedział się o tym dyrektor, to wezwał mnie do siebie. Tłumaczył, że to nie dla mnie, że on jest z innego świata i że będę tego żałować. Nikt nie wierzył, że dojdzie do tego ślubu. Później robili nawet zakłady, że wytrzymamy ze sobą najwyżej kilka miesięcy. Ale mija już rok, a my coraz bardziej się kochamy. Nigdy przedtem nie znałam żadnych kry-minalistów ani ludzi z półświatka. A mój mąż był recydywistą, grypso-wał, przeszedł izolatki, cele dla nie-bezpiecznych. Kiedyś był bokserem. Wzbudzał strach, zawsze prowadziła go obstawa. U niego w więzieniu podejrzewali, że jak go zostawię, to sobie coś zrobi, bo miał już za sobą niebezpieczne połyki i bunty.

Mój mąż pochodzi z rodziny pato-logicznej, jest sierotą, jego bracia też siedzą. Ale odkąd mnie poznał, zmie-nił się o 180 stopni. Po ślubie zerwał kontakty z tamtym światem. Teraz chce mieć dzieci i normalny dom. Mój mąż bardzo chciał wziąć ślub kościelny, ale dostaliśmy tylko cywil-ny. Załatwialiśmy wszystko kore-spondencyjnie przez pół roku, bo

Nie dali nam nawet widzenia intym-nego, wstrzymywali nam korespon-dencję. O mały włos nie rozwaliło się przez to nasze małżeństwo

48 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Miłość na widzeniu

bezpośrednio nie mogliśmy. Czasem musiałam do niego krzyczeć przez okno, żeby coś załatwił i byłam za to później karana. Obiecaliśmy dyrekto-rowi, że jak wyjdziemy, to zaprosimy go na nasz prawdziwy ślub, kościel-ny, żeby przekonał się, że takie związki mogą przetrwać. Pragnęłam, żeby stało się to w Walentynki, ale on nie chciał czekać ani jednego dnia dłużej. Wcześniejszy termin przypadał na 7 lutego i nie było o czym mówić! Moim świadkiem była dziewczyna z więzienia, a do niego przyjechali kuzyni. Nie chciałam, żeby moja rodzina tu przyjeżdżała.

Salka w więzieniu była obskur-na, ale ślub odbył się tak samo, jak na wolności. Mieliśmy zgodę na dwie godziny poczęstunku z rodzi-ną. I to były nasze ostatnie dwie godziny… Nie spałam wtedy całą noc, bo wiedziałam, że będę miała następnego dnia widzenie intymne. Dziewczyny też nie mogły spać, bo cały czas im o tym opowiadałam, przeżywałam to wszystko. Rano wstałam bardzo wcześnie, poszłam pod prysznic i zaczęłam się szyko-wać. Nagle weszła pani oddziało-wa z prowiantem i powiedziała, że mam się zbierać, bo wyjeżdżamy. Wysłali specjalnie po mnie samo-chód. Wpadłam w szał. Mój mąż rozwalił celę. Skończyło się tym, że go pobili. Małżeństwo nie było skon-sumowane – pewnie liczyli na to, że gdy związek jest „nieskonsumowa-ny”, to łatwiejszy jest rozwód.

Wiem, że gdybym go zostawiła, to on by tego nie przeżył. Ja pewnie też… Nawet gdyby się miało oka-zać, że nam nie wyjdzie po ślubie, to i tak nie żałuję. Dzięki niemu przeżyłam wspaniałe chwile i nie zwariowałam. Teraz cały czas wal-czę. O wszystko. Piszę skargi, za co często siedzę w izolatkach, ale się nie poddaję. Chcę napisać książkę o swojej miłości…

Klaudia

Siedzę za narkotyki. Nie mam męża, ale mam dziecko. Rozstałam się z chłopakiem tuż przed więzieniem.

Nie chciało mi się dłużej z nim być. Dziecko to był taki przypadek. Tego kolegę znałam już 25 lat, od pia-skownicy. Chciałam mieć dziecko i pomyślałam, że nie pójdę gdzieś do kogoś obcego. Od tej chwili byliśmy ze sobą i mieszkaliśmy razem. Teraz jestem tutaj i nie mamy żadnego kontaktu. Ale przecież to ojciec moje-go dziecka. Mój syn ma 4,5 roku. Raz w miesiącu przyjeżdża do mnie razem z moją mamą. Uczę go róż-nych słów po angielsku. To taki mały rozrabiaka…

Teraz jestem singielką i na razie tak mi dobrze. Będę tu jeszcze 5 lat. Zaprzyjaźniłam się z kilkoma dziew-czynami i myślę pozytywnie. Jednak sceptycznie patrzę na takie rzeczy, jak śluby, czułe listy czy miłość. Nic mnie to nie obchodzi. Mam teraz na głowie dziecko, mamę. Zresztą jestem leniwa, nie chciałoby mi się pisać tych wszystkich listów. Może fajnie byłoby z kimś korespondować, ale nie chcę tego zaczynać, bo jesz-cze pomyliłabym listy i wysłałabym nie ten, co trzeba.

Tutaj zresztą i tak nikogo nie mogłabym spotkać, nie wychodzę stąd, nie pracuję. Dziewczyny są zupełnie inne. Jak przyjdzie z kuch-ni jakiś chłopak z obiadem to wszyst-kie piszczą, zachowują się jak debil-ki, cuda wyczyniają. Może jest tutaj takie duże zapotrzebowanie na uczu-cie, ale mnie to w ogóle nie bawi. Nie wiem, jaka to może być miłość z chłopakiem, którego widziało się cztery razy na oczy.

Śmieszą mnie takie miłości. W ogóle nie jestem romantyczna. Dla mnie miłość to jest coś takiego bardziej fizycznego. Nie piszę do nikogo, bo skąd mogę wiedzieć, czy on naprawdę sam odpisuje, czy nie czyta listów kolegom? Inni niech sobie szukają tej miłości. Mi jest dobrze tak, jak jest.

Amelia

Dziecko mi zabrali! Miałam trójkę dzieci: pierwsze urodziło się mar-twe, drugie poroniłam, trzecie przez mój nałóg mi zabrali! Miałam fajne-

go faceta, ale przez niego straciłam dziecko. To była też moja wina… Byliśmy uzależnieni od narkotyków. On się wyleczył, jednak nie starał się o odzyskanie dziecka. Nie zro-bił nawet nic, żeby dostać ojcostwo. Dlatego przypuszczam, że jak wyjdę, to zostanę sama. Na wolności mam rodzinę, ale nie chcę nawet o niej myśleć. Miałam straszne dzieciń-stwo. Trudno mi wracać do tego, co było. Teraz siedzę i czeka mnie jeszcze dwadzieścia miesięcy. Siedzę już ósmy raz w więzieniu za drobne kradzieże. Za każdym razem mam nadzieję, że nigdy tu już nie wrócę, a jednak…

Może tym razem się uda, życie pokaże. Nie mam tu nikogo i dobrze mi z tym, ale boję się myśleć, co będzie później.

Żaneta

Jestem tu już 5 lat. To wszystko zaczęło się 20 lat temu. On ma już swoją rodzinę. Mieszka w Izraelu. Ja do tej pory nie wyszłam za mąż.

Jeszcze w szkole średniej śpiewa-łam w chórze i jeździliśmy po świe-cie. Pierwszy raz poleciałyśmy do Izraela w 1993 roku. Przydzielono nam do ochrony chłopaka z karabi-nem. I to był właśnie on! Z Izraelem nic mnie nie łączyło, więc później nie miałam możliwości, żeby tam znowu polecieć i spotkać się z nim. Nie stać mnie było na bilet ani nie mogłam dostać wizy. On był wtedy w wojsku izraelskim i nie wiedział, czy w ogóle przeżyje tę wojnę i czy się jeszcze spotkamy. Powiedział, że ma zamiar za dwa lata przyjechać do Polski. Wysłałam do niego bardzo dużo listów, chociaż nie wiem czy doszły.

Po dwóch latach zadzwonił, że jest w Polsce. Byliśmy razem parę miesięcy, potem ja do niego pole-ciałam. Skończyłam studia i zapro-ponowali mi pracę w Izraelskich Liniach Lotniczych. W 2000 roku zaręczyliśmy się w synagodze. Moja rodzina go zaakceptowała i poko-chała, mimo że nie mogli się nawet porozumieć.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 49

Miłość na widzeniu

Po trzech latach niespodziewanie zerwał ze mną zaręczyny. Moje życie się skończyło. Dla mnie to była ścia-na. Nie mogłam pogodzić się z tym, że mnie zostawił. Nie wystarczało mi, że będziemy tylko przyjaciółmi. W tym samym roku moja mama zachorowała na raka. Niedługo póź-niej miałam wypadek w pracy – poparzyło mi twarz.

Zaczęłam brać narkotyki, to przez nie znalazłam się tutaj. Trafiłam na detoks. Tam poznałam nowego chło-paka. Miałam z nim dziecko, ale on nie mógł pogodzić się z moją prze-szłością. Nie chciał mieć nic wspól-nego ani ze mną, ani z dzieckiem. Zresztą nigdy nawet nie widział go na oczy. A mój synek jest wspaniały, najpiękniejszy na świecie! Urodziłam go rok przed aresztowaniem. Nie pozwolono mi się nim zajmować, bo nie mogłam chodzić – miałam zakrzepicę. Mój ojciec ustanowił dla niego rodzinę zastępczą. W rzeczy-wistości dziecko mieszkało ze mną i tylko kiedy przychodził kurator, oddawałam je ojcu. Pewnego dnia mój syn zniknął i dowiedziałam się, że oddano go do prawdziwej rodziny zastępczej. Nie wiedziałam, co się z nim dzieje, a to był cały mój świat! Nie mogłam dopuścić do tego, żeby moje dziecko ktoś adoptował!

Poznałam wtedy mojego obecne-go chłopaka. Wkrótce potem trafiłam do aresztu. Pomyślałam, że te wszyst-kie moje upadki nie były bez sensu, że trafiłam w końcu na człowieka, który pomoże mi odzyskać dziecko, albo przynajmniej mieć z nim kon-takt. Pierwszy raz w życiu ktoś napi-sał coś, czego nigdy przedtem nie słyszałam: „O nic się nie martw, ze wszystkim damy sobie radę”. I teraz, siedząc w wiezieniu, odzyskuję kon-takt z moim ojcem, a poprzez niego także z synem. Mój chłopak załatwia te wszystkie sprawy za mnie.

Już niedługo będę mogła wycho-dzić na przepustki i widywać się z moją miłością. Mam jeszcze stare sprawy – kradzieże, napady, przez co mój wyrok może się znacznie prze-dłużyć. Ale on mówi, że jest ze mną na całe życie i że nie ma znaczenia

to, jak długo będzie czekał. Mogę tu spędzić jeszcze pięć lat albo dłużej. Piszemy do siebie cały czas, przysyła mi karty telefoniczne i każe dzwonić, a gdy nie dzwonię, jest obrażony. On też całe życie czekał na kogoś takie-go, kto będzie już na zawsze.

Na żywo widziałam go tylko w sądzie. Policjant pozwolił nam przytulić się i pocałować. To naj-piękniejsze na świecie uczucie, choć zawsze mi się wydawało, że mój wymarzony chłopak z Izraela miał być tym jednym jedynym…

Agata

Jestem tutaj już rok i trzy miesiące. Czeka mnie jeszcze około siedmiu, ośmiu lat. Mam recydywę za kra-dzieże, ale może uda się wyjść na jakieś warunkowe zwolnienie. Mogę się o to starać dopiero za pięć lat. Jest ciężko, ale można się przyzwyczaić.

Nie mam nikogo. Myślałam o tym dużo, żeby kogoś mieć, ale tutaj to

zupełnie nierealne. Po co się łudzić i liczyć na coś nierealnego. Na razie siedzę i wolę nie myśleć o tym, co jest tam, na wolności. Jak się za dużo myśli, to jest dużo gorzej. Na pewno lżej byłoby mieć kogoś, do kogo można napisać list, odezwać się. Ale jak nie ma, to spod ziemi się go nie wygrzebie.

Siedzę już trzeci raz. Jestem zupełnie samotna, ale też nie chcę nikogo mieć. Może lepiej nie myśleć, co robi mój chłopak na wolności. Kiedyś mieszkałam z jednym chłopa-kiem, ale on ze mną zerwał. Byliśmy narkomanami. W takim świecie można się zakochać, ale zwykle są to związki toksyczne i bardziej żyje się nie po to, żeby mieć tę drugą osobę, ale raczej by zdobyć coś do ćpania. Ja poszłam do więzienia, on ćpa dalej. Mam przed sobą długie lata odsiadki, a on na pewno nie będzie na mnie czekał. To boli. Tym bardziej, że jak on był w takiej sytuacji, to ja na niego czekałam! Oczywiście marzę,

50 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Miłość na widzeniu

żeby spotkać kogoś, zakochać się, ale może dopiero, gdy wyjdę na wolność, poznam kogoś na dobre i na złe.

W więzieniu są przyjaźnie. Można poznać fajne dziewczyny. Są takie, z którymi znam się jesz-cze sprzed lat. Jak tutaj przyszłam i zawalił mi się cały świat, to one mi pomogły. Kiedy straciłam chłopaka i przyszły te straszne wyroki, one były dla mnie wtedy bardzo ważne. Nie pozwoliły na załamanie i na depresję, o co tutaj jest bardzo łatwo. Zwłaszcza, kiedy wszystko się wali. Teraz wspieramy się z dziewczynami i to jest najważniejsze. Chodziłyśmy razem na kurs zdobienia techniką decoupage’u, później na kurs dzien-nikarski. Wszystkie jakoś myślą o tym swoim chłopaku – co teraz robi, gdzie jest…, każdemu brakuje bliskości. Bywa, że dziewczyny zako-chują się w innych dziewczynach, ale mnie to nie dotyczy.

Lucyna

Mam 38 lat. Tutaj jestem już dwa lata. Niedługo jadę na kurację. Jestem uzależniona od alkoholu. Ale tak naprawdę – jeśli nie chce się pić, to się nie pije. Aby tylko nie być w tym samym towarzystwie oraz w domu, gdzie wszyscy piją.

Moja mama jest ciężko chora, ma raka. Całą twarz ma poparzoną. Nie ma już żadnej nadziei… Byłam z face-tem, z którym miałam dwoje dzieci, ale umarły przy porodzie. Bił mnie i straszył, że jak odejdę, to najpierw mnie zabije, a potem siebie. Byliśmy razem 9 lat. Pisał do mnie listy, ale nie chciałam dłużej tego utrzymywać – napisałam mu, że nie nadaje się do życia. Wtedy już siedział.

Tutaj mam chłopaka. W tym samym więzieniu. Jest ode mnie 14 lat starszy. Byliśmy przedtem razem na wolności, a potem razem

mieliśmy sprawę. O pobicie ze skut-kiem śmiertelnym. To był mój wspól-nik. Chcieliśmy wziąć przedtem ślub, ale nie dali nam, bo byliśmy w trakcie śledztwa i siedzieliśmy do sprawy. Nie chciałabym brać ślubu w więzieniu, ale on nalega. Mówi, że bardzo mnie kocha. Spotykaliśmy się na widzeniach, ale teraz już nie możemy, bo ja mam karę – dali mi ją akurat wtedy, kiedy miałam mieć z nim widzenie. Teraz będę mogła go widzieć tylko przez szybę…

Piszemy do siebie listy o miło-ści, o ślubie, ja mu piszę o tym, jak próbuję załatwić mieszkanie. O dzieciach też. On nie chce, bo ma swoje. Dostaję od niego dwa, trzy listy dziennie. Ale kiedyś mu napi-sałam, żeby już dał spokój, chciałam z nim zerwać. Obraził się wtedy i strzelił focha. A później mi napisał, że mnie kocha, i że mnie nigdy nie zostawi. Moja mama nie chce, żebym z nim była, bo w sumie zrobił mi dużą krzywdę. Źle się zachował na naszej rozprawie – zeznawał prze-ciwko mnie. Przebaczyłam mu jed-nak, serce nie sługa…

Za rok stąd wyjdziemy. On w lutym, a ja dopiero w sierpniu. Chciałabym załatwić sobie jakieś mieszkanko. Nie wiem, czy on w tym czasie nie znajdzie sobie innej, ale obiecał, że mnie nigdy nie zostawi. Ja do końca nie ufam chłopom.

Mój pierwszy mnie ciągle zdra-dzał, ale ja też go raz zdradziłam – chciałam się odegrać. Zdradziłam go z tym chłopakiem, z którym teraz jestem. Dowiedział się o tym, jak już siedział. Bardzo się boi, czy nie wrócę do picia. A ja wiem, że na pewno się napiję. Może gdybym miała rodzi-nę, dzieci… Wiem, że kiedyś będę ją miała, ale teraz jeszcze jestem wolna jak ptak. Nic nie wiadomo – może odejdę, może on. Chociaż obiecuje, że będzie czekał, ale tu faceci różne rze-czy obiecują. A później wychodzą i ani paczki, ani listu, nic. Dopóki on tu jest i ja tu jestem, to mogę być spokojna. d

Artur MościckiImiona i dane osobiste osadzonych zostały zmienione.

Rozwiązanie zagadki kryminalnej ze str. 68pt. „Listonosz puka dwa razy”

Policja początkowo podejrzewała, że to listonosz mógł zabić Harry’ego Morgana, ale szybko obaliła tę tezę. Po pierwsze - mężczyzna leżał w kałuży zakrzepłej już krwi, co świadczyło, że zbrodnia została popeł-niona wcześniej. Potwierdziła to zresztą sekcja zwłok. Po drugie, prze-analizowano liczbę produktów zostawionych pod drzwiami domu. Na progu stała jedna butelka mleka (co oznacza, że poniedziałkowa dostawa została odebrana, ale nikt nie zabrał tej ze środy), trzy gazety (ze środy, czwartku i piątku) oraz jedna torba z pieczywem. To właśnie ona przy-kuła uwagę mundurowych. Jeśli Harry Morgan od środy nie odbierał pro-duktów, to pod drzwiami powinny znajdować się trzy torby z pieczywem. Wezwany na przesłuchanie pracownik piekarni kręcił w zeznaniach, ale w końcu pękł. Wyznał, że w feralną środę, jak codziennie, podjechał pod dom pana Morgana. Jego wzrok przykuł kosztowny samochód stojący pod wiatą. Zaczął się zastanawiać skąd „stary” ma tyle gotówki. Targała nim zazdrość, bo sam był w kiepskiej sytuacji finansowej. W jednej chwili zaświtał mu plan. Zadzwonił do drzwi. Nikt nie otwierał, ale na to właśnie liczył. Miał nadzieję, że pan Morgan poszedł pływać, a on w tym czasie sprawdzi, czy emeryt trzyma w domu gotówkę. Nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Nie chciał zostawić w domu odcisków palców, dlate-go wyciągnął z fartucha jednorazowe rękawiczki, które - jako pracownik piekarni - zawsze miał przy sobie. Torbę z bułkami położył obok drzwi. Stanął w korytarzu, aż nagle przed nim wyrósł pan Morgan. Trzymał w ręku nóż, którym przed chwilą kroił bekon na jajecznicę. Między mężczyznami doszło do mało przyjemnej wymiany zdań. Pracownik pie-karni oburzony nazwaniem go włamywaczem, ruszył w stronę Morgana. Wywiązała się szamotanina, w trakcie której dostawca wyrwał gospoda-rzowi nóż i zadał mu kilka ciosów. Przerażony zajściem zabrał narzędzie zbrodni i uciekł z domu. W czwartek i piątek nie zostawił pod drzwiami pieczywa, ponieważ wiedział, że i tak nikt go już nie odbierze...

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 51

Reklama

- biurowych- przemys łowych- budów- parkingów

KRYMINALNY ŚWIAT

PRL-u

2 2016

W POGONI

ZA RĄBANKĄ

OSTATNI NUMER „KIKI”

SZTUKMISTRZ

Z KONSULATU

cena 4 zł 20 gr (w tym 8% VAT)

IND

EKS

4093

67

montaz.indd 1 22/12/15 23:01

Nowość

Kolejny numer w sprzedaży od 12 lipca 2016

52 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

WIELkIpodkop

krzysztof sTRuG

To była jedna z najsłynniej-szych ucieczek w historii polskiego więziennictwa, niczym w soczewce uka-zująca patologię ówczesne-go systemu penitencjarnego. W 1995 roku z Zakładu Karnego w Dębicy zbiegło 5 więźniów. Wydostali się na zewnątrz przez własnoręcznie wydrążony tunel.

Przez ponad dwa miesiące, 160 strażników i pracowni-ków służby więziennej nie dostrzegło niczego podejrza-nego w zachowaniu osadzo-nych. Mimo że każdego dnia

odwiedzali ich cele, nie zauwa-żyli worków pełnych ziemi, ukry-

tych w kąciku sanitarnym i pod łóżkami.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 53

Tunel ku wolności

Główny bohater tej historii to Dariusz Socha, wówczas pospolity złodziej. Jednak za biografią zwykłego bandzio-

ra krył się człowiek inteligentny i ambitny. Przyszedł czas, gdy zapragnął zerwać z kradzieżami, rozbojami i przestępczym proce-derem. Wcześniej jednak cwaniac-twa mu nie brakowało. Jego życie upływało od włamu do włamu, z przerwami na alkoholowe impre-zy w otoczeniu kobiet. Socha sły-nął z brawury. Raz, podczas prze-słuchania w komisariacie, ukradł policyjny pistolet. Potem poszedł do knajpy, spił się, wsiadł do auto-busu i zaczął strzelać na wiwat. Przerażony kierowca jechał tam, gdzie pasażer sobie zażyczył. Socha nieraz trafiał za kraty. Jednak warunki życia w Zakładzie Karnym w Dębicy w niczym nie przypomi-nały tych z poprzednich placówek. Za murami panowała absolutna samowolka. Na porządku dziennym były bijatyki, porachunki, handel, a nawet… pędzenie bimbru. Za anarchię osadzeni byli karani bra-kiem przepustek i szansy, by wyjść przed terminem.

Każdego dnia Socha przyglądał się więziennemu murowi, znaj-dującemu się naprzeciwko okna jego celi. Był tak blisko wolności. Dosłownie dwadzieścia metrów. Tyle tylko dzieliło go od świata, od żony i dziecka… Z każdym tygo-dniem odsiadki wzrastało w nim przekonanie, że nie może czekać na koniec kary. Po rozmowie ze znajomym z innej celi upewnił się, że szansa na ucieczkę naprawdę istnieje.

Mężczyzna ten odsiadywał długi wyrok. Pamiętał, jak zmie-niał się układ budynków więzie-nia. Pracował przy wylewaniu fundamentów pod kolejny oddział. Wspominał, że wylewka betonowa na podłodze w celach ma zaledwie kilkanaście centymetrów grubości, a beton jest słabej jakości. Pod nim znajduje się już ziemia, a funda-

menty nie są głęboko. I tak w głowie Sochy zrodził się pomysł… W celi siedziało ich sześciu. Pewnego wieczoru przy mocnym czaju, jak w więziennym slangu określa się herbatę, złożył kolegom propozycję.

– Panowie, jest szansa, żeby pry-snąć, ale musimy się zdeklarować – oznajmił, a następnie wyjawił plan podkopu, prowadzącego za więzien-ne mury.

Po tych słowach zapadła cisza. W końcu przerwał ją Dariusz W., który zanim trafił za kraty, był górnikiem. Znał się na pracach ziemnych.

– Wchodzę w to – rzekł pewnym głosem. Wkrótce dołączyła do nich reszta.

Kuchenne rewolucje

Plan był ambitny, jednak narzę-dzia do jego realizacji marne – właściwie żadne. Jak się za to zabrać? Najpierw należało zrobić dziurę w podłodze. Jednak czym skruszyć beton? Przecież nie goły-mi rękami. Socha dumał nad tym przez kilka dni, aż w końcu wpadł na pomysł. Poszedł na więzienną

siłownię. Wybrał taki moment, gdy na sali było tylko kilku ćwiczących. Przywitał się i jak gdyby nigdy nic, zaczął podnosić ciężary. Dla żartu rzucił, że musi „zrobić biceps”, by łatwiej dźwigać worki z ziemniaka-mi. Pracował bowiem w więziennej kuchni, był kalifaktorem i rozno-sił posiłki osadzonym. Wkrótce na siłowni został sam. Na to właśnie czekał. Jego wybór padł na najcięż-szy obciążnik, czyli metalowe koło nakładane na gryf sztangi. To, które wyniósł, ważyło 15 kilogramów. Schował je pod bluzę. Z trudem udało mu się przejść przez wię-zienny korytarz. Na szczęście nie

zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Więzienni spiskowcy na drugi dzień postanowili zacząć działać. Liczyli, że wystarczy wykonać jedno moc-niejsze uderzenie i beton pęknie. Problem w tym, że będzie duży huk. Taki hałas mógłby ściągnąć strażników do celi. Trzeba więc było zagrać psychologicznie. – Dzień dobry panie naczelniku – powiedział do klawisza, gdy ten wszedł do celi.

Strażnik rozejrzał się, ale nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Ktoś tam oglądał gazetę erotyczną, inny roz-wiązywał krzyżówkę, jeszcze inny spał. Uznał więc, że wszystko jest pod kontrolą i skierował się do wyj-ścia. Na ten moment Socha tylko czekał. Wyszedł za nim i pod byle pozorem zaczął zagadywać. Odeszli korytarzem kilkadziesiąt metrów. Gdy przestrzeń przeszyła cała seria głośnych uderzeń, strażnik odwró-cił się zaniepokojony.

– Pewnie znów się leją – rzekł Socha, uśmiechając się i wskazując na drzwi. Klawisz jeszcze raz spoj-rzał podejrzliwie. Huku nie było już słychać. Machnął ręką i poszedł w swoją stronę. Udało się. Dziura w podłodze była wybita.

Zrobili pierwszy krok. Po odgar-nięciu spękanego betonu potwier-dziły się uzyskane wcześniej infor-macje. Pod kilkunastocentymetro-wą warstwą znajdowała się już zie-mia. Tylko czym ją odgarniać?

Na drugi dzień Socha wraz z kolegą z celi jak zwykle dyżurował w kuchni. Dzień jak co dzień, jed-nak obiekt zainteresowań był inny. Szukali narzędzi, które mogłyby im się przydać do realizacji planu. Na kuchennym zapleczu znajdo-wały się puste worki po ziemnia-kach. Normalnie trafiały do kosza, ale tym razem zabrali je ze sobą do celi. Podobnie jak kilka dużych

krzysztof sTRuG

Za murami panowała samowolka. na porządku dziennym były bijatyki, porachunki, handel, a nawet... pędzenie bimbru

54 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Tunel ku wolności

łyżek i łopatek do przewracania mięsa na patelni.

Klucz to psychologia

Tego właśnie dnia w Zakładzie Karnym w Dębicy więźniowie z celi nr 5 zaczęli żmudną, wręcz tyta-niczną pracę. Kopali przez dwa i pół miesiąca. Pracowali tylko nocami. W dzień dziura w podłodze była przykryta blachą i linoleum. Jak jednak pozostać niezauważonym przy tak daleko posuniętej realizacji planu? Trzeba zachowywać się bez-czelnie, ale też dobrze kalkulować. Socha zadbał, by klawisze wiedzie-li o tym, że u nich w celi „coś kręcą na boku”. Za kratami zakła-du w Dębicy tajemnicą poliszynela było, że w wielu celach pędziło się bimber. Wiedzieli o tym i więźnio-wie, i personel. Chodziło tylko o to, by z tym pędzeniem za bardzo się nie obnosić. Więźniowie z celi nr 5 robili więc co mogli, by strażni-cy nabrali przekonania, że dziw-ne odgłosy dochodzące zza drzwi to efekt pędzenia. Dla kamuflażu Socha załatwił nawet trochę bimbru od innych osadzonych i posmaro-wał nim od środka drzwi, tak by w pomieszczeniu unosił się cha-rakterystyczny alkoholowy zapach. Tydzień po rozpoczęciu prac mieli już wydrążoną, szeroką na 70 cm i głęboką na metr dziurę, w której mógł się zmieścić człowiek. By nie robić hałasu, posługiwali się miską, która wypełniona ziemią wędrowa-ła od jednego do drugiego, następ-nie na górę i do worka.

Jako kalifaktorzy, czyli pra-cownicy więziennej kuchni, mieli sporo swobody. Każdego dnia rano, po nocnym drążeniu, worki pełne piachu przemycali do łaźni i tam spuszczali wszystko do kanaliza-cji, modląc się tylko, by rury się nie zatkały. Zużycie wody zakła-du karnego znacznie wzrosło. Na spłukanie całej gliny i ziemi szły hektolitry. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi.

Szybko stało się jasne, że podjęli się zadania, które wymagało eks-

tremalnego wysiłku. Po kilku tygo-dniach byli już skrajnie wyczer-pani ciężką pracą i brakiem snu. Tracili na wadze – każdy schudł przynajmniej po 10 kilogramów. Harówka pod ziemią była równo-cześnie walką z własną psychiką. Po całonocnym kopaniu nie mieli przecież możliwości, żeby odespać ten czas. By nie wzbudzać niczyich podejrzeń, musieli żyć jak zwy-kli więźniowie – wykonywać swoje obowiązki w kuchni, wychodzić na spacery, pojawiać się na siłowni.

„Pędzimy sobie”

Tymczasem z każdym metrem wykopanego tunelu pojawiały się nowe problemy. Jednym z nich był pies wartowniczy. Duży owczarek niemiecki kręcił się po pasie zieleni, oddzielającym budynek więzienia od muru. Zwierzę często zapusz-czało się pod same okna celi. Socha zdawał sobie sprawę, że jest kwestią czasu, kiedy coś wywęszy. Takie psy były właśnie do tego szkolone. Podczas spaceru na więziennym dziedzińcu, Socha ułamał gałąź z drzewa, a w kuchni znalazła się guma od słoików. Tak skonstru-ował procę. Kamieni i gruzu nie brakowało, tak więc gdy tylko pies zbliżał się do okna, dostawał bole-snym pociskiem. Po jakimś czasie zwierzę zrozumiało lekcję i w ogóle przestało odwiedzać ten rejon. Wydawało się, że wyszli na pro-stą, jednak pewnego dnia tunel się posypał. Na szczęście nikogo nie było w środku. Gdyby był, prawdo-podobnie nie zdołałby z tego wyjść cało. Kilkumetrowe obsypanie ozna-czało dla nich dodatkowe tygodnie harówki. Socha był zdeterminowa-ny. Starał się jak mógł podtrzymać kolegów na duchu. Z sąsiednich celi i z kuchni załatwił kilka przedłuża-czy i żarówkę. Tak w tunelu stała się jasność.

Innym razem, o mało co nie zostali zdemaskowani. Mieli już wydrążonych kilkanaście metrów pod ziemią, gdy podczas rutynowe-go obchodu pojawił się u nich kla-

wisz. Formalnie strażnicy powinni przeszukiwać cele skazanych dwa razy dziennie. W praktyce, regu-lamin szedł w odstawkę, a klawi-sze po przekroczeniu progu nie zaglądali już dalej. Nie byli specjal-nie dociekliwi. Ten jednak zrobił o kilka kroków za dużo. Stanął koło łóżka i połową nogi wpadł do wej-ścia w głąb szybu. Socha nie stracił przytomności umysłu. Momentalnie chwycił strażnika pod ramię, wycią-gnął i wyprowadził z celi. – Co się tam dzieje? Co wy wyprawiacie? – klawisz krzyknął na niego podiryto-wany. Socha zrobił skruszoną minę. – No wie pan, panie naczelniku. Co będę ściemniał – zaczął bąkać pod nosem. – Mamy studzienkę na bimber. Pędzimy sobie, wie pan, jak jest. Nie ma gdzie tego trzymać, to wykopaliśmy dół…

Klawisz spojrzał podejrzli-wie, ale historia była wiarygodna. W końcu nie oni jedni uprawiali za murami więzienia bimbrownictwo, a w celi rzeczywiście śmierdziało alkoholem.

– Dobra, róbcie co chcecie, ale tej dziury ma nie być – rzekł ostro.

– Tak jest! – odpowiedział Socha. Na drugi dzień na blachę pokry-

wającą wejście do szybu położyli cienką warstwę betonu. Wyglądało jak świeżo zamurowane. Strażnik przyszedł, skontrolował wszyst-ko dla zasady, po czym wyszedł zadowolony. Lokatorzy odetchnęli z ulgą.

Przepraszamy za bałagan

W lipcu 1995 roku prace przy wyko-pie były już na finiszu. Przekopali się pod więziennym murem. Dziura na zewnątrz wychodziła tuż obok wieżyczki strażniczej. Ostatnie dni katorżniczej pracy były zupełnym żywiołem. Glinę, kamienie i piach upychali gdzie tylko się dało, nawet pod łóżkami i w kąciku sanitar-nym. Nie przeliczyli się. Kontrole w celach były tak wielką fikcją, że uwagi klawiszy nie zwrócił nawet fakt, że koc przykrywający każde łóżko dotykał podłogi… Worki pełne

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 55

Tunel ku wolności

gliny i gruzu wypełniały też całą toaletę w celi oraz szafę, z której wcześniej wyrzucili wszystkie rze-czy osobiste.

Na moment ucieczki wybrali noc z 5 na 6 lipca 1995 roku. Każdy z uciekinierów dla niepoznaki uło-żył na swoim łóżku kształt z ziemi, przypominający sylwetkę śpiącego człowieka. Następnie przykrył go kocem. W głąb szybu zeszli punk-tualnie o pierwszej w nocy. Na sto-liku zostawili krótką wiadomość dla strażników o treści: Przepraszamy za bałagan.

W celi został tylko jeden z sze-ściu osadzonych – ten, który for-malnie nic nie wiedział. Czy rze-czywiście nie wiedział, czy to tylko parasol ochronny – jemu ucieczka i tak by się nie opłacała. Do zakoń-czenia kary pozostało mu tylko kilka miesięcy.

By wejść do 70-centymetro-wej dziury, wydrążonej kilka metrów pod poziomem gruntu, nie można być normalnym, chyba że jest się okropnie zdeterminowa-nym. Wchodzili po kolei. Jeszcze nigdy przez cały okres prac, nie byli w szybie wszyscy jednocze-śnie. Strach. A jeśli teraz się zawa-li? Do pokonania mieli zaledwie 20 metrów, a wydawało się, że szli całymi godzinami. W rzeczywisto-ści trwało to tylko chwilę.

Socha, gdy tylko – jako pierw-szy – wygramolił się na zewnątrz, zastygł w bezruchu. Po karku prze-szedł mu dreszcz, a serce powędro-wało do gardła. Spojrzał w górę, na wieżyczkę strażniczą. Wydawało mu się, że mężczyzna z karabinem spo-gląda wprost na niego. Mógł strzelać bez ostrzeżenia, jednak w ogóle się nie poruszył. Uciekinier odetchnął. Strażnik z kałasznikowem na górze na szczęście miał zamknięte oczy. Smacznie sobie pochrapywał. Wszystkim udało się bezpiecznie wydostać na zewnątrz. Co dalej? Pozostało im tylko kilka godzin do rana, gdy ucieczka wyjdzie na jaw. Przed sobą mieli szeroki pas bujnie zarośniętej łąki, następnie szpaler drzew, za którym szły tory kole-

jowe. Nie było czasu do stracenia. Zaczęli się czołgać. Wkrótce ich syl-wetki zniknęły w wysokiej trawie.

Po przeczołganiu się na około 50 metrów, już za pasem drzew wstali i odpoczęli. Ale tylko chwilę… – Panowie spier…! – rzucił jeden, i jak na rozkaz wszyscy puścili się torami przed siebie.

Pędzili, ile tylko mieli tchu. Po kilkunastu minutach tlen rozsadzał im płuca, jednak nie zatrzymywali się. Socha biegnąc, nie czuł, że krwa-wiły mu stopy. Trzy godziny póź-niej, około piątej rano, byli już pod

Tarnowem. Pokonali 35 kilometrów! Tymczasem w Zakładzie Karnym w Dębicy rozpoczął się kolejny, zwy-kły dzień. Strażnicy, którzy rano robili obchód, zastali w celi tylko jednego mężczyznę, który oznajmił im, że reszty nie ma.

– Uciekli – rzekł, rozkładając bezradnie ręce.

Klawisze spojrzeli na siebie i zaczęli się śmiać. Myśleli, że to żart. Przecież na łóżkach widać było sylwetki ludzkie przykryte kocami. Gdy odkryli jeden z nich, okazało się, że przykrywał kupę ziemi. To

56 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Tunel ku wolności

samo było z kolejnymi. Ziemia była dosłownie wszędzie – upchana pod łóżkami i w szafie, a kącik sani-tarny cały był zawalony workami z urobkiem. Na stoliku czekał na strażników list…

– O kur… – wydusił z siebie jeden z nich. Służba więzienna zakładu w Dębicy wpadła w panikę. Jedynego mieszkańca celi, który nie uciekł, przeniesiono na celę ogól-ną. Okazało się to wielkim błędem. Wkrótce o ucieczce pięciu więźniów wiedzieli wszyscy osadzeni. Cały zakład huczał od plotek.

Niedługo później o sprawie dowiedziały się media, a wraz z nimi cała Polska. Wybuchł wielki skandal. Jak to się stało, że z wię-zienia strzeżonego na co dzień przez 160 strażników udało się zbiec pięciu osobom? Jak to możli-we, że przez dwa i pół miesiąca nikt niczego nie zauważył? Jak można było przeoczyć wielkie hałdy ziemi ukrytej pod łóżkami, skoro według przepisów cele osadzonych powin-ny być przeszukiwane dwa razy dziennie?

Skrucha gangstera

Zbiedzy niezbyt długo cieszyli się wolnością. Dariusz Socha zdołał wrócić w rodzinne strony i odświe-żyć stare znajomości, jednak wkrótce wpadł. Został złapany po miesiącu. Wydał go znajomy, sku-szony policyjną nagrodą. Eskapada w podobny sposób skończyła się

dla wszystkich pozostałych ucie-kinierów. Każdy z nich w krótkim czasie wrócił za kraty. Żeby zatrzy-mać pomysłodawcę ucieczki, orga-ny ścigania posłużyły się tabunem policjantów, włącznie z brygadą antyterrorystyczną. Wtargnęli rów-nocześnie do trzech mieszkań, nie wiedząc dokładnie, w którym aktu-alnie ukrywa się Socha. Akcja była tak szeroko zakrojona, że funkcjo-nariusze zostali umieszczeni nawet na dachach sąsiadujących budyn-ków. Socha przez chwilę zastana-wiał się, czy nie wyskoczyć z trze-ciego piętra. Ostatecznie jednak nie zdecydował się na ten krok. Za ucieczkę z więzienia doliczono mu kolejne półtora roku odsiadki. Został uznany za więźnia „kategorii N”, czyli niebezpiecznego. Trafił do kryminału w Nowym Wiśniczu. Rok spędził samotnie w izolatce, bez kontaktu z innymi ludźmi.

Cele „kategorii N” są czasem nazywane więzieniem w więzieniu. Osadzony przebywa w zupełnej samotności, w wąskim, odizolowa-nym pomieszczeniu. Nie ma szans nawet podejść do okna. Nosi odróż-niające go pomarańczowe ubranie. Znajduje się pod stałym nadzorem. W celi jest sam, obserwowany przez kamery monitoringu.

Dariusz Socha po kolejnej odsiadce przeszedł wewnętrzną przemianę. Gdy wyszedł z izolatki, postanowił zacisnąć zęby i zmie-nić swoje życie. Jeszcze w wię-zieniu uzyskał zgodę na naukę.

Z kartą uciekiniera mógł być przez kolegów szanowany i stać najwy-żej w więziennej hierarchii. Wybrał jednak drogę naprawy swego życia. Na piątkach zdał maturę. Uzyskał zgodę na przepustki i widzenia. W wieku 37 lat opuścił mury zakła-du karnego.

W wyniku śledztwa przeprowa-dzonego po ucieczce 5 osadzonych z Zakładu Karnego w Dębicy, kary od 1,5 do 3 lat odsiadki usłysza-ło kilku tamtejszych strażników więziennych, którzy nie dopełni-li swoich obowiązków. Znacznie zaostrzono procedury i zwiększo-no częstotliwość kontroli w celach. Służba więzienna nakręciła też film instruktażowy, by uniknąć podob-nych sytuacji w przyszłości. Nie zapobiegło to co prawda ucieczkom zza krat, ale podkopy są dziś już prawdziwą rzadkością. Przykład to próba ucieczki z więzienia w Łowiczu w 2006 roku. Czterech recydywistów odbywających kary za zabójstwo, rozboje, pobicia, kradzieże i włamania, za pomocą nóżek od łóżka wydrążyło kilku-metrowy tunel. Plan się jednak nie powiódł. Tym razem podkop w porę zauważyli strażnicy.

★ ★ ★

Ucieczka z więzienia w Dębicy, nie bez racji cieszy się opinią jednej z najbardziej bezczelnych w histo-rii polskiego więziennictwa. Należy jednak zaznaczyć, że równie brawu-rowych eskapad było więcej, a pod-kop jako forma ucieczki jest chyba tak stary jak samo więziennictwo.

W XX–leciu międzywojennym słynna była ucieczka z Zakładu Karnego w Koronowie, niedaleko Bydgoszczy. Dwunastu osadzonych odkryło, że pod podłogą celi jest pusta przestrzeń. Więźniowie wzię-li się więc za kopanie. Kopali noca-mi, przez trzy tygodnie. Udało się dokopać do miejscowego Kościoła Najświętszej Marii Panny, przez który wydostali się na wolność. Podczas II wojny światowej Niemcy szczególnie zwracali uwagę na to,

Czy wiesz, że…

W Polsce jest 16 oddziałów dla najbardziej niebezpiecznych przestęp-ców. Tzw. enki są małe i maksymalnie okratowane. Osadzeni znajdują się pod kontrolą 24 godziny na dobę. Każdy ich ruch rejestrują kamery, każde wyjście na spacer odbywa się w kajdankach oraz w towarzystwie co naj-mniej dwóch funkcjonariuszy. Nie ma szans na kontakt i rozmowę z innymi więźniami. Przed wyjściem i wejściem do celi, strażnicy przeszukują ubrania skazanego. Ten musi rozebrać się do naga. Codziennie sprawdzana jest jego cela. Ostukuje się kraty, sprawdza szafki, przegląda rzeczy osobiste. W tzw. enkach dla bezpieczeństwa łóżko, szafka i stolik przytwierdza się do podłogi i ścian. Wszystko na wypadek, gdyby „lokator” miał atak furii. Wtedy nie zdoła niczego wyrwać ani zdewastować. W kącie znajduje się aneks sanitarny. Obecnie w „celi N” osadzony jest m.in. Brunon K. – męż-czyzna skazany na 13 lat więzienia za planowanie zamachu na Sejm.

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 57

Tunel ku wolności

by z ich obozów nie się było ucie-czek pod ziemią. Tak było w przy-padku obozu w Żaganiu (Stalag Luft III), gdzie więziono lotników alianc-kich. Obóz zlokalizowano specjalnie w głębi lasu, na piaszczystym tere-nie, który był niestabilny i często się zapadał, co miało uniemożli-wić przekopanie się pod gruntem. Kilkuset więźniów zaangażowanych było w wielką ucieczkę, upamięt-nioną zresztą hollywoodzkim fil-mem o takimż tytule. Zachowując pełną konspirację, przygotowywa-no wykop, równolegle organizując także fałszywe dokumenty, a nawet szmuglując mapy. Do ucieczki przy-gotowywało się ostatecznie około 200 jeńców, wyłonionych w drodze losowania spośród ponad 500 chęt-nych. Niestety, w ostatniej chwili Niemcy zdołali udaremnić plan.

W nocy z 24 na 25 marca 1944 roku, w ucieczce podziemnym podkopem „Harry” o długości 111 metrów, wzięło udział 76 więź-niów, z czego tylko trzem: dwóm Norwegom i jednemu Holendrowi, udało się zbiec. Reszta została schwytana; 50 uciekinierów, w tym sześciu Polaków, rozstrzelano.

Pisząc o podkopach, nie można nie wspomnieć o Zdzisławie

Najmrodzkim. Ten seryjny złodziej samochodów z czasów PRL-u zasły-nął serią niezwykle brawurowych ucieczek. W sierpniu 1980 roku uciekł z sądu podczas przerwy we własnej rozprawie.

Wszystko przygotowane było perfekcyjnie. Po kilku godzinach przesłuchań zarządzono przerwę. Najmrodzki został odprowadzony do celi tymczasowej. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, wszedł na łóżko i otworzył okienko. Wprawdzie w oknie od strony ulicy znajdowa-ła się krata, ale kumple z gangu zadbali o to, by żeberka były prze-piłowane. Uciekinier wyrwał ją bez problemu. Następnie przecisnął się przez wąskie okienko. Po wcześniej przygotowanej linie zsunął się na ziemię. Pora była południowa, cen-trum miasta, masa ludzi na chod-nikach. Nie zraziło to uciekiniera. Wsiadł do czekającego na niego auta. Gdy godzinę później wznowio-no rozprawę, strażnik poszedł po oskarżonego. W celi jednak nie było już nikogo… Najgłośniejsza uciecz-ka Najmrodzkiego wydarzyła się w 1989 roku, gdy zbiegł z więzienia w Bytomiu. Data 3 września 1989 roku weszła już na zawsze do histo-rii polskiej kryminalistyki i więzien-

nictwa. Tego dnia więzień Zdzisław Najmrodzki pojawił się na zakłado-wym spacerniaku. Wolno chodził wśród innych osadzonych, jakby bez zainteresowania, patrząc pod nogi. W pewnym momencie zatrzymał się obok wystającej z ziemi gałęzi. Tego właśnie szukał. Nagle podskoczył, a gdy z powrotem wylądował na ziemi, zapadł się pod nim grunt, a on sam wpadł do głębokiego na dwa metry dołu. Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy. Nim straż-nicy zorientowali się, co się stało, Najmrodzki przebiegł wydrążonym pod więzieniem tunelem. Wyszedł po drugiej stronie ulicy, na tere-nie miejscowego technikum, które akurat było w remoncie. Tam – na odpalonym już i gotowym do jazdy motorze – czekał na niego kumpel z gangu. Ruszył z piskiem opon. To była chyba najsłynniejsza, naj-bardziej spektakularna ucieczka Zdzisława Najmrodzkiego. Później okazało się, że w jej zorganizowaniu pomogła mu jego własna matka. Opłaciła miejscowego emerytowane-go górnika, który nocami z terenu szkoły drążył tunel pod ulicą i zakła-dem karnym. d

Krzysztof Strug

58 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Więzień ma sporo czasu na myślenie. Nie wiadomo, co mu chodzi po głowie. Błogi uśmiech na obliczu skazanego może oznaczać zarówno radość z wygranego meczu polskiej reprezentacji piłkarskiej, jak również być zwiastunem morderczych zamiarów wobec strażnika lub kolegi z celi.

FuNkCJoNArIuSz

na celownikukarol ReBs

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 59

Trudna robota

Major Jacek Zwierz-chowski, rzecznik prasowy Dyrek-to ra Okręgo wego Służ by Więzien-nej w Lub li-

nie, jasno definiuje kwestie bezpie-czeństwa – Funkcjonariusz Służby Więziennej nie jest jasnowidzem. Zgodnie z przepisami powinien więc w bezpośrednim postępowaniu z osa-dzonymi zachować ostrożność, mając na uwadze możliwość wystąpienie z ich strony agresji, groźnego nieposłu-szeństwa czy zachowania godzącego w ustalony w jednostce porządek bądź bezpieczeństwo.

Owe przepisy reguluje Roz-porządzenie Ministra Sprawied-liwości z dnia 31 października 2010 roku w sprawie sposobów ochrony jednostek organizacyjnych Służby Więziennej oraz Zarządzenie Nr 43/2010 Dyrektora Generalnego Służby Więziennej z dnia 13 sierp-nia 2010 roku w sprawie ustalania metod i form działalności w zakresie ochrony jednostek organizacyjnych Służby Więziennej.

Nad bezpieczeństwem funk-cjonariuszy i pracowników Służby Więziennej czuwa m.in. monitoring w oddziałach mieszkalnych i na tere-nie jednostki. Kamizelki nożoochron-ne i kuloochronne, kaski z przyłbica-mi, rękawice „przeciwprzekłuciowe”, „przeciwprzecięciowe”, wykorzysty-wane w trakcie kontroli cel mieszkal-nych oraz osadzonych i posiadanych przez nich przedmiotów – to kolejne z atrybutów mających zapewnić bez-pieczeństwo. W przypadku wystą-pienia jakichkolwiek zagrożeń wyko-rzystywane są zestawy ochronne np. typu „żółw” oraz tarcze ochronne. Ponadto w miejscach pełnienia służ-by znajdują się zestawy ratownictwa medycznego – funkcjonariusze są przeszkoleni z zakresu udzielania pierwszej pomocy.

Jednak same rozporządzenia nie wystarczą. Pracownik więzien-nictwa powinien mieć oczy dookoła głowy. Podstawowa znajomość psy-chologii też się przydaje. Przesadą jest widzieć w każdym osadzonym

wroga, czyhającego na czyjeś życie, ale wszelkie odbiegające od normy przejawy zachowania więźniów powinny być sygnałem, że może wydarzyć się coś złego. – Każdy funkcjonariusz Służby Więziennej ma obowiązek przeciwdziałania zachowa-niom naruszającym porządek oraz niezwłocznego meldowania o takich zdarzeniach właściwemu przełożone-mu – dodaje mjr Zwierzchowski.

Jednakże nawet najlepsze środki bezpieczeństwa i najbardziej nieza-wodny sprzęt nie są w stanie zapo-biec sytuacjom ekstremalnym, do jakich od czasu do czasu docho-dzi za murami zakładów karnych. Funkcjonariusze są tylko ludźmi. A jak wiadomo, czynnik ludzki zawo-dzi najczęściej…

„Bezpaństwowiec”

Krzysztof S. był nietuzinkowym kry-minalistą. W wieku 44 lat miał na koncie blisko 10 wyroków, m.in. za napad i gwałt. W 1992 roku podczas koleżeńskiej biesiady posądził kum-pla o kradzież drobnej sumy pienię-dzy i za karę obciął mu szablą nos…

Za usiłowanie zabójstwa i za inne przestępstwa trafił do aresz-tu. W śledztwie i podczas procesu sądowego zachowywał się w spo-sób – delikatnie mówiąc – szoku-jący. Pewnego razu, odwiedził go w areszcie prokurator. Chodziło o przesłuchanie dotyczące jednej ze spraw, jakie toczono przeciwko Krzysztofowi S. Prokurator aż się wzdrygnął na widok ponurego zwa-listego chłopa, od którego bił odór gorszy niż z chlewu. Krzysztof S. czuł bowiem wrodzony wstręt do mydła i wody, nigdy ponoć nie „spla-mił” się kąpielą, uważając, że mycie skraca życie. Gruba warstwa brudu pokrywała całe jego ciało. Strażnicy więzienni w obawie przed zakaże-niem chorobami skórnymi, starali się go nie dotykać, a jeśli już było to konieczne, zakładali rękawiczki.

Przesłuchanie przebiegało w miarę spokojnie do czasu, gdy padło pytanie o stan majątkowy osadzonego. Krzysztof S. nagłym

ruchem zerwał się z krzesła i przy-skoczył do prokuratora. Splunął mu twarz krzycząc: – Zatruję cię śliną, ty głupi pajacu! Długo nie można go było uspokoić.

W równie „niekonwencjonalny” sposób zachowywał się w sądzie, podczas procesu. Obrzucał wszyst-kich wyzwiskami, pluł na sędziów i prokuratora. Uderzył swojego obrońcę. Ponadto furiat poinformo-wał na piśmie Prezydenta RP, że zrzeka się polskiego obywatelstwa. W stosunku do najważniejszej osoby w państwie użył jednak bardziej par-lamentarnych zwrotów niż do przed-stawicieli wymiaru sprawiedliwości.

★ ★ ★

„Bezpaństwowiec” oczekiwał na wyrok sądu w Areszcie Śledczym w Lublinie. Osadzono go w pojedyn-czej celi. Często nie mógł zasnąć i miał zwyczaj chodzić przez całą noc od jednej ściany do drugiej. Funkcjonariusze więzienni znali przyzwyczajenia Krzysztofa S. Nie reagowali, bo co jak co, ale nie można osadzonego zmusić do spa-nia, zwłaszcza jeśli cierpi na bez-senność. Uznano, że owszem jest dziwakiem, z którym trudno się porozumieć w najprostszej sprawie, ale nie stwarza zagrożenia. Może jednak trzeba było podjąć zawczasu jakieś kroki…

Około godziny drugiej w nocy strażnik Roman R. podczas ruty-nowego obchodu oddziału usłyszał hałas. To były odgłosy przypomina-jące rzucanie o ścianę lub o podło-gę jakiegoś ciężkiego przedmiotu. Dobiegały z celi, zajmowanej przez Krzysztofa S. Strażnik otworzył wizjer i zajrzał do środka. Zobaczył, że więzień złożył metalowe łóżko i postawił je pod ścianą.

– Co ty tam robisz? Natychmiast rozłóż łóżko tak jak stało i daj się wyspać innym! – nakazał.

Krzysztof S. zaczął go obrzucać wyzwiskami. Strażnik nie mogąc go uspokoić, udał się do dowódcy zmia-ny i poinformował o zachowaniu aresztanta. Wrzaski i przekleństwa

60 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Trudna robota

nie ustawały. Krzysztof S. nawoływał innych więźniów do buntu. Sytuacja była niewątpliwie kryzysowa i nale-żało ją jak najszybciej opanować. Pod celą czekali już funkcjonariusze w kaskach ochronnych i z pałkami. Zauważono, że osadzony wyrzuca przez zakratowane okno słoiki, żyw-ność i rzeczy osobiste.

– Wchodzimy! – zdecydował dowódca.

Roman R. otworzył najpierw przedsionek celi. Półtora metra dalej znajdowały się jeszcze jedne drzwi, prowadzące do pomieszcze-nia mieszkalnego, w którym prze-bywał więzień. Dowódca nakazał Krzysztofowi S. stanąć z rozstawio-nymi szeroko nogami twarzą do ścia-ny i unieść ręce, a Roman R. zaczął otwierać drzwi do celi.

Tylko on wszedł do przedsion-ka. Pomieszczenie jest zbyt małe, by mogło zmieścić więcej niż jedną osobę. Krzysztof S. zapewne wie-dział, że przez krótką chwilę straż-nik będzie w przedsionku sam. Wykorzystując okazję, zaatakował mężczyznę. Gdy Roman R. odsunął sztabę zabezpieczającą, osadzony błyskawicznie odskoczył od ściany, chwycił oderwany z łóżka ciężki metalowy pręt i z rozmachem zdzie-lił nim strażnika w głowę.

Roman R. upadł, stracił przytom-ność. Krzysztof S. został natychmiast obezwładniony przez uzbrojonych funkcjonariuszy. Zapewne zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans na ucieczkę z więzienia. I chyba wcale mu o nią nie cho-dziło. Jego zamiarem było zabicie strażnika…

W śledztwie ustalono, że Krzysztof S. zaplanował napad. Wcześniej przygotował narzędzie ataku, wyciągając z łóżka ciężki metalowy element, a następnie spro-wokował swoim zachowaniem straż-ników do otworzenia celi.

– Myślę, że nie chodziło mu kon-kretnie o moją osobę. Zaatakowałby każdego, kto by się do niego zbli-żył. Akurat trafiło na mnie – zeznał Roman R., który w wyniku uderzenia metalowym prętem doznał poważne-

go urazu ucha. Ponad miesiąc prze-bywał na zwolnieniu lekarskim. Na jego twarzy pozostała trwała blizna po uderzeniu.

★ ★ ★

W pierwszej kolejności Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Krzysztofa S. za usiłowanie zabój-stwa kolegi i za inne przestępstwa na 9 lat więzienia. Następnie „bez-państwowiec” odpowiadał za próbę zabójstwa funkcjonariusza Służby Więziennej. Tym razem zachowywał się podczas procesu znacznie spo-kojniej niż wcześniej. Nie ubliżał sędziom ani prokuratorowi, nikogo nie opluł i nie uderzył. Krzysztof S. nie byłby jednak sobą, gdyby nie powiedział czegoś, co nie wprawiło-by innych w konsternację… Wyznał mianowicie, że atak na strażnika więziennego był z jego strony próbą obrony przed funkcjonariuszami. Mieli oni, według wyjaśnień oskarżo-nego, uknuć spisek, mający na celu zgładzenie go. W tym celu karmili go zatrutym jedzeniem. Do paczek żywnościowych, które otrzymywał także dodawali trucizny, m.in. kwasu fosforanowego i benzolu.

Dodać wypada, że Krzysztof S. miał bardzo wysoki iloraz inteligen-cji. Śmiało mógłby przystąpić do MENSY. Sąd nie uwierzył w teorię spiskową, która miała na celu usu-nięcie Krzysztofa S. z tego świata i skazał go za usiłowanie zabójstwa Romana R. na kolejnych 9 lat pozba-wienia wolności.

Wpadka

Zagrożeniem dla pracowników wię-ziennictwa są również… oni sami. A ściślej – chodzi o słabości, którym, jak wszyscy śmiertelnicy, są niekie-dy skłonni ulegać.

– Zjawisko korupcji jest stosun-kowo nowym zagrożeniem, z którym mogą zetknąć się funkcjonariusze Służby Więziennej. W gronie najbar-dziej zagrożonych znajdują się przede wszystkim mundurowi pracujący w bezpośrednim kontakcie z osadzo-

nymi, tj. wychowawcy, oddziałowi czy pracownicy służby zdrowia. W zamian za określone korzyści funkcjonariu-sze mogą być nakłaniani m.in. do przeniesienia nielegalnych informacji, wniesienia alkoholu, środków odu-rzających, telefonu komórkowego lub umożliwienia nielegalnego kontaktu – mówi mjr J. Zwierzchowski.

Między innymi z tych właśnie powodów Służba Więzienna podlega kontrolom, które mogą przeprowa-dzać instytucje nadzoru penitencjar-nego, a także NIK. Ponadto są przepi-sy, które powinny zapobiegać korup-cji. Warto nadmienić, że w zakładach karnych, obowiązuje zakaz korzy-stania z telefonów komórkowych. W szczególności dotyczy to miejsc zakwaterowania osadzonych.

★ ★ ★

Więźniowie chcący przesłać lub ode-brać tajną wiadomość, używają prze-ważnie tradycyjnego sposobu, jakim są grypsy, czyli listy pisane zwykle na małych skrawkach papieru. Jako kurierów często wykorzystują pra-cowników zakładów karnych…

Robert Kwiek, czyli osławiony „Ciolo”, uznawany za najgroźniejsze-go polskiego przestępcę pierwszej połowy lat 90. XX wieku, odsiadu-je w więzieniu karę dożywocia za morderstwa, napady i wymuszenia. Wpadł w ręce organów ścigania pod koniec 1994 roku na Ukrainie. W asyście uzbrojonych po zęby funk-cjonariuszy policji został przetrans-portowany helikopterem do lubel-skiego aresztu śledczego.

Nieomal od pierwszego dnia pobytu za kratami robił wszystko, żeby uniknąć odpowiedzialności za popełnione zbrodnie. W czasie przygotowań do sądowego procesu „Ciola”, sędziowie i prokuratorzy otrzymywali listy z pogróżkami. Była też anonimowa informacja o bombie podłożonej w Sądzie Wojewódzkim w Lublinie. Alarm okazał się jed-nak fałszywy. Nie znaleziono dowo-dów potwierdzających, że za tym wszystkim stał „Ciolo”, bądź człon-kowie jego rodziny. Ale cel pogróżek

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 61

Trudna robota

nie pozostawiał cienia wątpliwości: wszelkimi sposobami nie dopuścić do procesu Kwieka.

Sędziowie i prokuratorzy nie dali się zastraszyć. Proces miał się odbyć. Wyznaczono termin rozprawy. Gdy „Ciolo” zrozumiał, że przyjdzie mu jednak zasiąść na ławie oskarżo-nych, zdecydował się na ucieczkę z aresztu. Co ciekawe, człowieka oskarżanego o brutalne zabójstwa i okrutne znęcanie się nad ofiarami, umieszczono w zwykłej, dwuosobo-wej celi. Nie został objęty żadnym szczególnym nadzorem. Miał więc dostatecznie dużo swobody, by snuć plany ucieczki.

★ ★ ★

Siódmego czerwca 1995 roku, Ireneusz J., jeden z funkcjonariuszy Służby Więziennej w Rejonowym Areszcie Śledczym w Lublinie, po odprowadzeniu do łaźni grupy osa-dzonych, przystanął na korytarzu, żeby zapalić. Wyciągając papierosy, nie zauważył, że z kieszeni wypadł mu niewielki kawałek papieru, owi-nięty w folię. Spostrzegł to jednak jego kolega. Gdy tamten odszedł, podniósł z podłogi zawiniątko. To był bez wątpienia gryps. Strażnik zaniósł znalezioną karteczkę do przełożonego. List został przeczy-tany w obecności kilku funkcjona-riuszy. Gdy przeczytali do końca, włos im się zjeżył na głowie...

– Gryps został napisany przez Roberta Kwieka. „Ciolo” bez owijania w bawełnę informował adresata wia-domości (był nim jego szwagier), że zamierza w najbliższym czasie wydo-stać się na wolność. Plan ucieczki zakładał zabójstwo wartownika na wieżyczce. Miał on zostać zastrzelony przez wynajętego snajpera – zeznał w śledztwie funkcjonariusz, który znalazł gryps.

Kilkakrotnie przeczytano list, przecierając oczy ze zdumienia. Strażników najbardziej szokowało to, że mają w swoim gronie kreta. Kartka nie mogła ani przez przy-padek, ani bez jego wiedzy znaleźć się w kieszeni Ireneusza J. Musiał

świadomie przyjąć gryps od osadzo-nego, a to oznaczało, że poszedł na współpracę z „Ciolem” i godził się na śmierć kolegi, który podczas uciecz-ki gangstera miał zostać „zdjęty” przez wyborowego strzelca…

Najpierw przeprowadzono wewnętrzne dochodzenie. Ireneusz J. został przesłuchany. Początkowo utrzymywał, że znalazł gryps i scho-wał go do kieszeni. Miał go przekazać przełożonemu, ale zapomniał. Nie zauważył, że karteczka wypadła mu, gdy wyjmował papierosy. Prawdą było jednak tylko zgubienie grypsu. Nie uwierzono natomiast w wykręt-ne tłumaczenie Ireneusza J., że przez przypadek znalazł list o tak bulwersującej treści i zapomniał o nim. Strażnikowi nie pozostawało więc nic innego, jak przyznać się do winy. Zeznał, że gryps otrzymał od

Kwieka, gdy tamten szedł do łaźni w grupie eskortowanych przez straż-ników osadzonych.

Wyszło na jaw, że nie pierw-szy raz robił za posłańca „Ciola”. W kilku przekazanych przez niego listach do rodziny Roberta Kwieka, omawiane były sposoby odbicia więźnia z aresztu.

Organizatorem ucieczki „Ciola” był jego szwagier, Mirosław M. Żeby obie strony mogły się czę-sto i w miarę swobodnie komuni-kować, przestępcy musieli znaleźć osobę, która podjęłaby się pośred-niczenia we wzajemnym przekazy-waniu wiadomości. Wybór padł na jednego ze strażników więziennych. Ireneuszowi J. niczym nie grożono. Zaproponowano mu natomiast pie-niądze za „przysługę”, a on bardzo szybko dał się kupić.

62 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Trudna robota

Kwiek porozumiewał się ze szwagrem również w inny sposób. Mirosław M. podchodził pod garaże, znajdujące się tuż za murem ochron-nym aresztu. Miał stąd widok na okno celi, w której przebywał Ciolo. Szwagrowie przekazywali sobie informacje, krzycząc.

Ostateczny plan ucieczki wykry-stalizował się w maju 1995 roku. Korespondencja między osadzonym a Mirosławem M. nabrała tempa. „Ciolo” zażądał dostarczenia mu cienkich, metalowych brzeszczotów, którymi miał przepiłować kraty. Przekazał też, że konieczne będzie zlikwidowanie strażnika, pełniącego służbę na wieży. W ciągu kilkunastu dni Mirosław M. znalazł człowieka od „mokrej roboty”. Miał to być nieja-ki Cezary M. z Radomia, aczkolwiek w śledztwie nie zgromadzono dosta-tecznych dowodów na jego udział w zaplanowanym przestępstwie.

Ucieczka została zaplanowana na 18 czerwca 1995 roku. Trzy dni wcześniej „Ciolo” miał zacząć piło-wać kraty w oknie celi brzeszczota-mi, dostarczonymi mu przez straż-nika. Plan ucieczki opierał się na spostrzeżeniach, poczynionych przez Kwieka w czasie jego kilkumiesięcz-nego pobytu w areszcie. Przez ten czas pilnie śledził pracę funkcjo-nariuszy SW, a zwłaszcza sposób, w jaki obsadzano uzbrojone poste-runki zewnętrzne, czyli wieżyczki. „Ciolo” zauważył, że jeden z dwóch posterunków w godzinach wieczor-nych często nie jest przez kilkana-ście minut obsadzony. A to oznacza-ło, że obszar dzielący osadzonego od celi do muru ochronnego jest w tym czasie niestrzeżony.

Ucieczka miała nastąpić mię-dzy godziną 22.00 a 23.00, kiedy w celach są już pogaszone światła. Ustalono, że „Ciolo” po przepiłowa-

niu krat będzie czekał na sygnał od wspólników. Gwizd oznaczał, że strażnik z drugiej wieżyczki został już zastrzelony. Wówczas Robert Kwiek miał wyjść oknem z celi, przerzucić poza mur przygotowaną wcześniej linę. Następnie pokonać ogrodzenie z siatki, dobiec do muru i przedostać się na drugą stronę.

★ ★ ★

– Realizacja ucieczki Roberta Kwieka z aresztu śledczego była bar-dzo prawdopodobna, wręcz pewna – stwierdził w 1995 roku Leszek Michalski, ówczesny starszy inspek-tor Wydziału Ochrony Centralnego Zarządu Zakładów Karnych po wizji lokalnej, przeprowadzonej na tere-nie Rejonowego Aresztu Śledczego w Lublinie.

Wizja wykazała liczne nieprawi-dłowości w funkcjonowaniu aresztu. Stwierdzono, że garaże, usytuowane tuż za murem ochronnym pozwalają na poruszanie się wzdłuż niego oso-bom, pozostającym poza zasięgiem pola widzenia służb wartowniczych. Zwrócono uwagę na niedostatecz-ny system obsadzania posterunków uzbrojonych. Inną stwierdzoną nie-prawidłowością była możliwość swo-bodnego nawiązywania kontaktów słownych między osadzonymi a oso-bami z zewnątrz.

Z eksperymentu przeprowadzo-nego przez lubelską prokuraturę niedługo po próbie ucieczki „Ciola” z aresztu wynika, że Kwiek miał przed sobą bardzo łatwe zadanie. Ustalono, że przepiłowanie krat w oknie celi zajęłoby mu maksimum 12 minut. W ciągu niespełna 2 minut dotarłby do muru.

Robert Kwiek nie poniósł konse-kwencji karnych za zamiar ucieczki z aresztu. Jego czyn został zakwa-lifikowany jako niekaralne przygo-towania. Na kilka lat do więzienia poszedł natomiast Ireneusz J., któ-rego wcześniej wydalono ze Służby Więziennej. d

Karol RebsNiektóre personalia zostały zmienione.

„Ciolo”, przebywając za kratami, poświęcił dużo czasu m.in. na studio-wanie przepisów prawnych. Opłaciło się, bo zarobił na tym aż 40 tysięcy złotych. Taką kwotę ma mu zapłacić Skarb Państwa w ramach odszkodowa-nia za złamanie artykułu 3 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Okazało się, że Kwiek zbyt długo miał status „N”, czyli niebezpiecznego więźnia, co wiązało się dla niego z licznymi niedogodnościami, m.in. zakazem wycho-dzenia na spacerniak wraz z innymi osadzonymi. Pieniądze z odszkodowa-nia mają wpłynąć na jego konto, a sam zainteresowany ma jeszcze sporo czasu, żeby zastanowić się, na co je wydać…

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 63

Reklama

Nowe oblicza

czytaj w sieci...

Posłuchaj...

www.magazyndetektyw.pl

KRYMiNalNa PolSKa

TYlKo PRawDziwe HiSToRie

AUDI

OBOO

K

TYLKO HISTORIE PRAWDZIWE

KRYMINALNA POLSKAcz. 2

JU˚ DoST¢PNe

SPRAWY NIEWYJAŚNIONE

T Y L K O P R A W D Z I W E H I S T O R I E !

ZemStA

niejedno

mA ImIę

T Y L K O P R A W D Z I W E H I S T O R I E !

64 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

W lipcu 2010 roku Bogusław W. przesłał list do Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Z. Korespondencja została wysłana z tego samego miasta, ale nadawca przebywał wówczas w więzieniu, w zupełnie innym mieście. Później okazało się, że na jego prośbę, aby ominąć więzienną kontrolę, list wyniosła z więzienia jego matka.

BEz zASADdariusz GIZAk

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 65

Zemsta wspólnika

Bogusław W., 35-letni mieszkaniec Z., na początku 2009 roku został skazany na 5 lat więzienia za napad na sklep jubilerski.

Policjanci doskonale pamiętali to spektakularne wydarzenie sprzed dwóch lat. Skradziono wtedy złote i platynowe wyroby oraz zegarki, o łącznej wartości ponad 500 tys. zł. Do sklepu wbiegli trzej zamaskowani mężczyźni z bronią w ręku. Po ster-roryzowaniu obsługi, załadowali do toreb kosztowności i uciekli.

Napad był szeroko komentowany ze względu na wysokość łupu i bru-talność napastników. Okazało się, że kiedy bandyci wbiegli do sklepu, nie tylko grozili bronią pracowni-kom, ale także bili i kopali ludzi, którzy na ich polecenie położyli się na ziemi. Po zdarzeniu dwie kobiety zostały przewiezione do szpitala. Jedna miała złamaną szczękę, druga – wybite dwa zęby i złamane żebro.

Sprawcy do tego stopnia przera-zili pracowników sklepu, że nikt nie nacisnął tzw. napadówki, czyli ukry-tych przycisków alarmu. W związku z tym, akcja policjantów rozpoczęła się z opóźnieniem i nie udało się zatrzymać wtedy żadnego ze zło-dziei. Odczytując później zapisy z miejskiego monitoringu i okolicz-nych kamer, policjanci stwierdzili, że bandyci musieli dokonać bardzo dokładnego rozpoznania usytu-owania kamer, gdyż bardzo szyb-ko zniknęli z ich zasięgu. W tym przypadku znacznym utrudnieniem w pracy śledczych okazał się fakt, że przestępcy uciekali pieszo, a nie samochodem. Niemożliwe było spo-rządzenie rysopisów zamaskowa-nych sprawców. Nie pozostawili oni prawie żadnych śladów. Śledztwo na kilka miesięcy utknęło w martwym punkcie.

Przełomem w sprawie okazało się zatrzymanie podczas ulicznej awan-tury, przed jednym z nocnych lokali, Bogusława W. Ponieważ w jego kie-szeni policjanci znaleźli dwie sztuki amunicji pistoletowej, postanowiono przeszukać zajmowane przez niego

mieszkanie. Nie znaleziono w nim wprawdzie niczego „trefnego”, ale za to w sprytnej skrytce pod tylnym siedzeniem jego samochodu odkryto pistolet i cztery bardzo drogie zegar-ki. Szybko okazało się, że to łup ze sklepu jubilerskiego. Także broń wyglądem odpowiadała tej użytej podczas napadu.

Podczas kolejnych czynności, w tym okazania ekspedientkom, uzyskano potwierdzenie, że wzrost, budowa i sylwetka Bogusława W. odpowiadają sylwetce jednego ze sprawców. Mężczyzna został więc tymczasowo aresztowany. Cały czas twierdził, że jest niewinny i nie ma z napadem nic wspólnego. Jego wer-sji, że samochód pożyczał ostatnio jakiemuś nieznanemu bliżej męż-czyźnie, nawet zbyt głęboko nie sprawdzano. Bogusław W. został ska-zany na 5 lat więzienia. Osadzono go w Zakładzie Karnym w W.

Więcej precjozów z napadu nie odzyskano. Nie ustalono także, z kim Bogusław W. mógł współpracować. Utrudnieniem w śledztwie był także fakt, że w Z. mężczyzna przebywał dopiero od kilku miesięcy i trudno było rozpoznać jego kontakty.

Niespodziewanie w 2009 roku, Bogusław W. przysłał do wydziału kryminalnego list, w którym infor-mował, że ma policjantom coś bardzo ważnego do przekazania…

Negocjacje

Już sam fakt wysłania takiego listu był dużym zaskoczeniem. Tym więk-szym, że pochodził od osoby, która podczas przesłuchań twardo trzy-mała się swojej wersji i nie zgodziła się na współpracę. Zdecydowano się na spotkanie z Bogusławem W., na wszelki wypadek aranżując je jako przesłuchanie skazanego do innej sprawy. Policjanci woleli nie narażać go na niechęć ze strony współwięź-niów, czy strażników, którzy niezbyt przychylnym okiem patrzą na osoby współpracujące z policją.

Funkcjonariusze po rozmo-wie przeprowadzonej w Zakładzie Karnym w W., nie za bardzo wie-

dzieli, co o tym wszystkim myśleć. Bogusław W. powiedział, że poda nazwiska osób, które dokonały napa-du na sklep jubilerski oraz sposób, jak tym osobom udowodnić udział w tym napadzie. Był gotowy zdradzić również, co stało się z łupem. Nadal jednak twierdził, że on sam jest nie-winny. Z rozmowy wynikało, że chce, aby policjanci pomogli mu w uzy-skaniu wyroku uniewinniającego, w zamian za zeznania. Chciał dostać na piśmie zapewnienie, że nastąpi rewizja jego wyroku.

Mundurowi jednak nie mogli mu tego zagwarantować i wrócili do komendy z niczym. Obiecali przy-jechać za dwa tygodnie. I rzeczywi-ście, pojawili się ponownie. Wówczas odsiadujący wyrok mężczyzna był już bardziej otwarty na rozmowy. Po krótkim oporze zgodził się na podanie nazwisk sprawców napadu, ale nie chciał, aby jego zeznania były rejestrowane przy pomocy kamery wideo. W końcu zgodził się jednak i na to.

Bogusław W. zeznał, że napa-du na sklep jubilerski dokonał 40-letni Piotr E. wraz z 29-letnim Dominikiem O. oraz trzecim, niezna-nym mu mężczyzną. Policjanci wie-dzieli jednak, że w ten sposób pró-buje ukryć swój udział w przestęp-stwie. Dokładnie opowiedział, jak planowany był napad, komu sprzeda-no zrabowane kosztowności i gdzie były przechowywane do czasu sprze-daży. Podał także, w którym komisie Dominik O. pół roku po napadzie, zastawił dwa zegarki o wartości 10 tys. zł każdy. Mężczyzna zdradził bardzo dużo szczegółów, które potem umożliwiły policjantom rozpoczęcie precyzyjnych działań np. na terenie Niemiec, gdzie w komisie, prowadzo-nym przez pewnego Turka, sprzeda-no większość zrabowanych wyrobów.

Policjanci sporządzili protokół i zarejestrowali te zeznania kamerą. W zamian obiecali Bogusławowi W., że spróbują doprowadzić do znaczne-go zmniejszenia jego kary. Zadali mu też pytanie, dlaczego ukrył to wszyst-ko podczas rozprawy. Odpowiedział, że ponieważ on nie brał udziału

66 WydAnIe specjAlne nr 2/2016

Zemsta wspólnika

w napadzie, to nie wiedział, kto tego dokonał. Wszystkiego dowiedział od kolegów z celi. Samochód naprawdę pożyczał nieznanemu mężczyźnie i być może był nim ten trzeci spraw-ca napadu, o którym nie udało mu się dowiedzieć nic bliższego.

Oczywiście policjanci nie uwie-rzyli mu, ale nic nie powiedzieli. Dopóki przekazywał im informacje, nie było zbyt istotne, dlaczego to robi.

Przygotowania

Przy weryfikacji informacji podanych przez Bogusława W., najprostsze było sprawdzenie w komisie w B., czy rze-czywiście zastawiano tam dwa zegar-ki pochodzące z napadu. Informacja potwierdziła się. Komisant miał nawet fotografie zastawianych cza-somierzy. Zastawiający nie wyku-pił ich i zostały sprzedane ze spo-rym zyskiem. Ponieważ wszystko było perfekcyjnie zarejestrowane, łącznie z zeskanowanym dowodem osobistym Dominika O., komisantowi nie można było zarzucić paserstwa.

We wrześniu 2010 roku, policjan-ci z Komendy Miejskiej Policji w Z. poprosili niemiecką policję o współ-pracę i dyskretne sprawdzenie Turka, który miał odkupić zrabowane złote precjoza. Odpowiedź od niemiec-kiej policji wpłynęła bardzo szybko. Okazało się, że od lat obserwuje tę osobę i rzeczywiście trudni się ona paserstwem. Po wykonaniu tych wstępnych czynności sprawdzono jeszcze, czy Piotr E. i Dominik O. przebywają w Z., a kiedy to się potwierdziło, postanowiono podjąć zamknięte już śledztwo i przystąpić do finalizowania działań.

W pierwszych dniach paź-dziernika 2010 roku, policjanci równocześnie weszli do mieszkań zajmowanych przez obu przestęp-ców. Wejścia dokonywał Wydział Realizacji z Komendy Wojewódzkiej Policji w P., gdyż zachodziło podej-rzenie, że przestępcy mogą posiadać broń. Tego samego dnia niemieccy policjanci z W. przeprowadzili czyn-ności w mieszkaniu oraz sklepie

komisowym Turka, który miał być paserem tej grupy. Znaleziono wiele przedmiotów pochodzących z kra-dzieży i przemytu. Żaden z tych przedmiotów nie miał jednak związ-ku z napadem w Z., a zatrzymany paser oczywiście twierdził, że nie zna Piotra E. ani Dominika O., a tym bardziej Bogusława W. Skradzionych kosztowności nie znaleziono rów-nież w mieszkaniach Piotra E. i Dominika O. A zatem, oprócz zeznań Bogusława W. nie zdoby-to dodatkowych dowodów. Jedynie Dominika O. obciążała sprawa zegar-ków zastawionych w komisie.

Przystąpiono jednak do przed-stawienia zarzutów i przesłuchania obu mężczyzn, którzy początkowo nie przyznawali się do winy. Przełom

nastąpił dopiero, gdy obejrzeli frag-ment filmu z zeznań Bogusława W. Wówczas obaj przyznali się do winy i złożyli pełne wyjaśnienia, obcią-żając jednocześnie Bogusława W. jako tego, który był tym trzecim sprawcą napadu. Tylko o pienią-dzach z tego napadu nie chcie-li mówić, twierdząc, że przetracili wszystko na pijaństwa i zabawy. Sąd skazał Piotra E. na 7 lat pozbawie-nia wolności, a Dominika O. na 5 lat. Różnica w wysokości wyro-ków wynikała z działania w warun-kach recydywy. Bogusławowi W. nie zmniejszono zasądzonego już wyro-ku, ale zeznania miały duży wpływ na rozpatrzenie wniosku o wcze-śniejsze zwolnienie. Dlatego szybko opuścił zakład karny. O co chodziło?

Policjantom w trakcie rozmów z 29-letnim Dominikiem O. udało się dotrzeć do przyczyn, które kiero-wały postępowaniem Bogusława W. Okazało się, że zmiana postawy męż-czyzny nie wynikała z resocjaliza-

cji, ale… z zemsty. Kiedy mężczyna został zatrzymany, jego wspólni-cy przesłali mu do aresztu gryps. Deklarowali w nim, że za milczenie i wzięcie winy na siebie będą dbali o jego sprawy. Obiecywali przesyłać mu paczki oraz załatwić porządnego adwokata, który przy pomocy leka-rzy szybko wyciągnie go z więzienia.

Oczywiście na początku tak było, chociaż adwokatowi, pomimo sowi-tej zapłaty (przekazanej za pośred-nictwem matki Bogusława W.), nie udało się nic wskórać. Także za pośrednictwem jego rodziny kom-pani dostarczali mu do więzienia paczki. Trwało tak jednak tylko przez kilka miesięcy. Potem kumple Bogusława W. doszli do wniosku, że niepotrzebnie się starają, bo przecież

ich wspólnik wpadł przez własną nieostrożność. Imprezował i przepił swoją część łupu. Dlaczego zatem teraz mają utrzymywać go w wię-zieniu? Przestali więc przekazywać jego bratu pieniądze na paczki, tłumacząc, że wszystko już wydali.

Brat powiedział o tym Bogusławowi W. podczas widzenia, co ten miał przyjąć dosyć nerwowo. Jeszcze gorzej zareagował podczas kolejnego widzenia, kiedy zobaczył fotografie Dominika O. z wakacji Hiszpanii, które ten zamieścił na stronach jednego z portali interne-towych. Podobno kolejnym impul-sem do działania była informacja, że Piotr E. kupił sobie za gotówkę mieszkanie w C. I choć ta ostat-nia okazała się zwykłą plotką, to Bogusław W. postanowił odegrać się na nieuczciwych kompanach. d

Dariusz GizakNiektóre okoliczności zdarzeń i inicjały osób zostały zmienione.

Napad był komentowany ze względu na wysokość łupu i brutalność napastni-ków. Dwie kobiety trafiły do szpitala, jedna ze złamaną szczęką, druga miała wybite dwa zęby i złamane żebro

WydAnIe specjAlne nr 2/2016 67

Rozrywka

krzyżowka z paragrafemPOZIOMO: 1) „… chrzestny”, 4) odprowadzany do więzienia, 6) jabłecznik, 7) wpada do niej bila, 10) muzeum Karola Szymanowskiego w Zakopanem, 12) zajście, raban, draka, 13) żołnierz w hełmofonie, 18) popielica, gryzoń nadrzewny, 19) imię Chruszczowa, 20) kozi – do zapędzania, 21) pobud-ka, powód, 22) gang, banda, 26) większy od oktetu, 27) dawna publiczna kara, 29) niezgodność, sprzeczność, 32) eksploatuje statek, 35) wojskowy z korpusu, 36) miejsce poza linią boiska, 37) magazyn dokumentów, 38) broni w sprawie, 39) tradycyj-ny skąpiec z dowcipów.

PIONOWO: 1) niepotrzebny nudystce, 2) ptak brodzący, 3) wyzwisko, 4) czwo-ronożny śpioch, 5) w gwarze więzien-nej wyrok śmierci, 8) stolica Baszkirii, 9) paryski opryszek, 10) dokument urzędowy, prawny, notarialny, 11) miasto nad Długą, 13) trzeci przypadek, 14) straż, obstawa, 15) bandyta, przestępca, 16) gołoledź jak wiśnia, 17) Indianin z Meksyku, 18) grupa zwiadowcza, 21) fabryka medali, 23) bożek, patron zakochanych, 24) zarządza masą upadłościową, 25) wymuszona umowa, 28) nie pion i nie poziom, 30) stan w USA, między rzekami Missisipi i Missouri, 31) budowana przez bobry, 32) naj-lepsza obrona, 33) gwara, dialekt, żargon, 34) przełożony klasztoru.

(rozwiązanie w numerze)

krzyżowka z hasłem

Zagadka kryminalna

Listonosz puka dwa razyWcześnie owdowiały, 68-letni Harry

Morgan, mieszkał w niewielkiej miejscowości. Było to idealne miej-

sce do życia na tzw. stare lata. Życzliwi sąsie-dzi, blisko las i jezioro. Jedynym mankamen-tem był brak sklepu w pobliżu. Wprawdzie kilkanaście kilometrów dalej był supermar-ket, ale nikomu nie chciało się tam codziennie jeździć po gazetę czy pieczywo. Takich miej-scowości jak ta było w okolicy kilka. Lokalni przedsiębiorcy szybko wpadli na pomysł, jak zarobić i ułatwić życie mieszkańcom. Przez pięć dni w tygodniu (od poniedziałku do piąt-ku) pracownik piekarni dostarczał pieczywo. Raz w miesiącu mieszkańcy składali zamó-wienie, a później świeże bułeczki każdego ranka czekały w torbie zawieszonej na klamce drzwi wejściowych. Codziennie też pojawiał się doręczyciel gazet. Mleczarz przyjeżdżał trzy razy w tygodniu (w poniedziałki, środy i piątki) i zostawiał pod drzwiami butelkę z mlekiem.

W piątkowy poranek przed domem Harry’ego Morgana pojawił się listonosz. Zadzwonił domofonem znajdującym się przy furtce, ale nikt mu nie otworzył. Mężczyzna szybko wydedukował, że starszy pan nigdzie nie wyjechał, ponieważ jego samochód stał pod wiatą. Wiedział także, że gospodarz dba o formę i jak tylko pogoda sprzyja, wybiera się rankiem popływać w jeziorze. Listonosz jednak nie mógł zostawić listu w skrzynce, ponieważ potrzebne mu było pokwi-towanie odbioru przesyłki. Na szczęście miał jeszcze korespondencję dla innych, dlatego postanowił uporać się z tym i przyjść później. Po 30 minutach ponownie zjawił się przed domem pana Morgana. Nacisnął guzik domofonu, ale znowu nikt nie otwierał. – Może się zepsuł – pomyślał i postanowił wejść na teren posesji i zadzwo-nić dzwonkiem przy drzwiach (nikt nie zamykał furtek na klucz, aby dostawcy mleka, pieczywa i gazet mogli bez problemu zostawić produkty, kiedy mieszkańcy jeszcze smacznie spali). Jednak i teraz na dzwonienie do drzwi i pukanie nikt nie odpowiadał. Uwagę listonosza przy-kuły sprawunki pod drzwiami. Stała tam jedna butelka mleka, leżały trzy gazety i torebka z pieczywem. Jedna z bułek wyturlała się z reklamówki.

Listonosza zaniepokoił ten widok. Wynikało z niego, że pan Morgan nie odebrał sprawunków. – Może zasłabł i potrzebuje pomocy – pomyślał. Trochę niepewnie naci-snął klamkę, ku jego zaskoczeniu drzwi się otworzyły. Wszedł do środka. Zrobił zaledwie kilka kroków i onie-miał. Na podłodze, w kałuży zakrzepłej krwi, leżał Harry

Morgan. Wyglądał na martwego. Listonosz pochylił się nad nim, by sprawdzić puls. W tym czasie pod domem zatrzymał się samochód mleczarza. W piątki dostawca mleka wyjątkowo przyjeżdżał później, ponieważ rano udawał się ze swoimi wyrobami na targ do pobliskiej miejscowości. Mleczarz wziął z samochodu butelkę prze-znaczoną dla pana Morgana, a kiedy stanął pod drzwiami – znieruchomiał.

Listonosz natychmiast wyprostował się i zaczął opo-wiadać, co się stało. Jednak mleczarz nie słuchał jego tłumaczeń, chwycił za telefon i wybrał numer policji. Po kilkunastu minutach mundurowi byli na miejscu. Zakuli w kajdanki listonosza, ale zabrali również mleczarza, aby złożył zeznania.

Sekcja zwłok wykazała, że Harry Morgan zginął od ciosów zadanych ostrym narzędziem, prawdopodobnie nożem. Narzędzia zbrodni nie znaleziono w mieszkaniu zamordowanego. Na ciele denata ujawniono odciski pal-ców listonosza. Jednak śledczy udowodnili, że to nie on zamordował Harry’ego Morgana.

Jak śledczy wpadli na trop zabójcy?(rozwiązanie w numerze)