56
Ten sympatyczny Norweg Pewnej jesiennej niedzieli nudzący się w pracy koledzy przynieśli mi gazetę z dość dużym ogloszeniem, że SAS poszukuje, od zaraz, polskiego tlumacza, znajomość w dziedzinie transportu i turystyki lotniczej pożądana… Początko- wo nie mialem ochoty, by się w sprawę angażować, ale na naleganie kolegów zadzwoniliśmy następnego dnia do dzialu personalnego, gdzie pani od zatrud- nienia spadla podobno ze stolka, dowiedziawszy się, że kandydat o wspomnia- nych kwalifikacjach od ośmiu lat pracuje w sąsiednim budynku. Oczywiście stanowisko dostalem, zwlaszcza gdy mój przyszly szef Jørgen Nybroe uslyszal, że poza polskim, komunikowanie się po rosyjsku i czesku nie sprawia mi trud- ności. Wzmianka o znajomości francuskiego, wloskiego i hiszpańskiego też nie zaszkodzila, mimo że te mialy swych przedstawicieli w jego Oddziale Obslugi Pasażerów. Oddziale bardzo prestiżowym i w jakimś stopniu reprezentacyj- nym. Jego pracownicy byli w znacznym stopniu wizytówką kopenhaskiego lotniska, centralnego ośrodka linii. Do nich należala obsluga najważniejszych pasażerów z glowami państw, politykami czy znakomitościami świata kultu- ry na czele. Nie powiem nic nowego, jeśli dodam, że w tych okolicznościach kwitla zawiść, rywalizacja i pilnowanie, by się w pierwszej linii znaleźć. To, kto będzie asystowal staremu królowi szwedzkiemu Gustawowi Adolfowi, który często podróżowal jako hrabia Gripsholm, kto zabawial duńską parę królewską oczekującą w specjalnym salonie na jakichś gości, a kto towarzyszyl premierowi do drzwi samolotu, kto zaprowadzi gwiazdę filmową do lotniskowych bouti- que’ów, o to trwaly, zakamuflowane oczywiście, podchody, toczyly się intrygi i tego dotyczyly plotki… Sytuacja tlumacza mającego językowy monopol na kontakt z gośćmi obcej mowy byla oczywiście wyjątkowa, ale i tu starano się od czasu do czasu z pelnym wdziękiem i kurtuazją nogę podstawić. A każda baga- tela nadawala się do zademonstrowania swych kompetencji i efektywności. Na- wet w sytuacjach tak absurdalnych, jak pytania pasażerów o to, kiedy mgla ustą- pi. Sytuacjach w moim przypadku czasem absurdalnych, czasem komicznych. Oto bowiem, gdy zalatwialem sprawę po myśli klienta, bywalem określany jako „ten fajny Norweg”. Biada mi jednak, gdy przynosilem wieści mniej pomyślne.

7. Ten sympatyczny Norweg

Embed Size (px)

DESCRIPTION

7. Ten sympatyczny Norweg

Citation preview

Page 1: 7. Ten sympatyczny Norweg

!""

Ten sympatyczny Norweg ¶Pewnej jesiennej niedzieli nudzący się w pracy koledzy przynieśli mi gazetę

z dość dużym ogłoszeniem, że SAS poszukuje, od zaraz, polskiego tłumacza, znajomość w dziedzinie transportu i turystyki lotniczej pożądana… Początko-wo nie miałem ochoty, by się w sprawę angażować, ale na naleganie kolegów zadzwoniliśmy następnego dnia do działu personalnego, gdzie pani od zatrud-nienia spadła podobno ze stołka, dowiedziawszy się, że kandydat o wspomnia-nych kwalifi kacjach od ośmiu lat pracuje w  sąsiednim budynku. Oczywiście stanowisko dostałem, zwłaszcza gdy mój przyszły szef Jørgen Nybroe usłyszał, że poza polskim, komunikowanie się po rosyjsku i czesku nie sprawia mi trud-ności. Wzmianka o znajomości francuskiego, włoskiego i hiszpańskiego też nie zaszkodziła, mimo że te miały swych przedstawicieli w jego Oddziale Obsługi Pasażerów. Oddziale bardzo prestiżowym i  w  jakimś stopniu reprezentacyj-nym. Jego pracownicy byli w  znacznym stopniu wizytówką kopenhaskiego lotniska, centralnego ośrodka linii. Do nich należała obsługa najważniejszych pasażerów z  głowami państw, politykami czy znakomitościami świata kultu-ry na czele. Nie powiem nic nowego, jeśli dodam, że w tych okolicznościach kwitła zawiść, rywalizacja i pilnowanie, by się w pierwszej linii znaleźć. To, kto będzie asystował staremu królowi szwedzkiemu Gustawowi Adolfowi, który często podróżował jako hrabia Gripsholm, kto zabawiał duńską parę królewską oczekującą w specjalnym salonie na jakichś gości, a kto towarzyszył premierowi do drzwi samolotu, kto zaprowadzi gwiazdę fi lmową do lotniskowych bouti-que’ów, o to trwały, zakamufl owane oczywiście, podchody, toczyły się intrygi i  tego dotyczyły plotki… Sytuacja tłumacza mającego językowy monopol na kontakt z gośćmi obcej mowy była oczywiście wyjątkowa, ale i tu starano się od czasu do czasu z pełnym wdziękiem i kurtuazją nogę podstawić. A każda baga-tela nadawała się do zademonstrowania swych kompetencji i efektywności. Na-wet w sytuacjach tak absurdalnych, jak pytania pasażerów o to, kiedy mgła ustą-pi. Sytuacjach w moim przypadku czasem absurdalnych, czasem komicznych. Oto bowiem, gdy załatwiałem sprawę po myśli klienta, bywałem określany jako „ten fajny Norweg”. Biada mi jednak, gdy przynosiłem wieści mniej pomyślne.

Page 2: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"#

Fot. 54. Tłumacz do specjalnych poruczeń. Pierwsze dni w oddziale Obsługi Pasażerów, 1971

Fot. 55. Święta 1971, zwyczajowo samotne, jak zwykle bardzo miłe

Page 3: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"$

Niezadowolony zwracał się natychmiast do innego kolegi o pomoc, ponieważ „ten głupi Szwed do niczego się nie nadaje”.

¶Na szczęście przeważająca większość pasażerów, którymi ja miałem się zaj-mować, była dla innych niedostępna, co nie znaczyło, że nie stąpało się po cienkiej linii. Ot, najzwyklejszy, od wieków, los tłumacza, znany z literatury czy wojennych opowiadań dorosłych. To delikatne „siedzenie na dwóch stołkach” i nieunikniona dwuznaczność sytuacji. Bowiem obydwie strony owego tłuma-cza potrzebują, ba, są od niego zależne, ale jednocześnie pozostaje w nich duży stopień nieufności, zwłaszcza w  wypadku wieści niespodziewanych i  niepo-myślnych lub niemożności wczucia się w tok rozumowania drugiej strony. Ot, złagodzona wersja klasycznej opowieści o  ścinaniu głowy zwiastunowi złych wiadomości. No, ale mówimy o sytuacjach wyjątkowych, albowiem zadaniem takiego „asystenta od wszystkiego” było właśnie nieporozumienia wyjaśniać, konfl ikty łagodzić i pomagać, nawet jeśli była to pomoc niekonwencjonalna.

¶Tu warto wyjaśnić kilka okoliczności oczywistych i charakterystycznych dla styku dwóch systemów w latach . i ., a przecież międzynarodowe lotnisko takim punktem stycznym było. A wiadomo że większość rodaków wylatywała na Zachód po raz pierwszy w życiu, z reguły nie znała języków obcych, lądo-wała na kapitalistycznej ziemi praktycznie bez grosza przy duszy i – rzecz nie-ostatnia, ich stosunek do władzy, przepisów i życia był taki, jak go bolszewicka władza od pokolenia kształtowała. Drobny przykład przyczyn powstawania granicznych nieporozumień – alkohol. W kraju – artykuł pierwszej potrzeby, tani i wszechobecny. W Danii też oczywiście umiłowany, aliści, obłożony nie-botycznymi podatkami, więc tropiony na granicy niczym nielegalna literatura na Okęciu. N.B. literatura na Zachodzie dostępna niczym świeże powietrze… I potrzeba było nieco czasu, by nowo mianowany tłumacz dał się poznać policji paszportowej i celnikom, by jego wyjaśnieniom dawano wiarę, a nieszczęsnym rodakom jednorazową dyspensę i odpuszczenie grzechów. Polegało to na po-traktowaniu usiłowania przemytu jako zbyt późne zgłoszenie towaru (tłumacz zawinił!!!!) i  odstąpieniu od słonej grzywny. Oczywiście towar był brany do depozytu i ostatecznie przepadał, bo nie pamiętam przypadku, by jakiś rodak zwracał się do celników w dniu wyjazdu, by swoje trzy butelki wyborowej od-zyskać. Na marginesie powtórzę, że tłumacz był w takich sytuacjach traktowa-ny jako ów posłaniec przynoszący niepomyślne wieści i wprawdzie głowy mu nie ucinano, ale podziękowania za uchronienie od na przykład -dolarowej grzywny, nigdy nie usłyszał. Ot, życie na granicy dwóch systemów.

¶Oczywiście sprawy sporne i  konfl iktowe stanowiły margines codziennych zajęć. Codzienna, ale bynajmniej nie szara czy nudna, praca polegała na uła-twianiu życia i  pasażerom i  personelowi. Najzwyklejsze pytanie bez udziału

Page 4: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"%

tłumacza mogło stać się węzłem gordyjskim, a udzielenie najprostszej odpowie-dzi zjednywało niemal dozgonną przyjaźń. Oczywiście wszystko to wymagało znajomości najrozmaitszych procedur i najróżniejszych ludzi, ale wynagrodze-niem były nadzwyczaj szerokie znajomości i świadomość, że jest się potrzeb-nym i docenianym. A jak groźne mogą być skutki nieobecności tłumacza-rze-czoznawcy, niech świadczy niedawne zabójstwo Polaka przez policjantów na lotnisku w Toronto, gdzie przez godzin nie można było znaleźć tłumacza!

¶Tu może miejsce na wtrącenie paru wyjaśnień natury technicznej. Otóż od połowy lat . SAS należał do czołówki linii lotniczych i ze swą nadzwyczajną renomą aspirował do stania się czymś więcej niż narodowym „przewoźnikiem” dla milionów Skandynawów. Robiono zatem bardzo wiele, by nasze przelo-ty międzykontynentalne były atrakcyjne nawet dla mieszkańców krajów, które same dysponowały podobnymi usługami. Między innymi atrakcjami dużą popu-larność zdobył system Obsługi Tranzytu polegający na zapewnieniu bezpłatnego noclegu w pierwszorzędnym hotelu, z pełnym utrzymaniem, pasażerowi, który wybrał transoceaniczny lot SAS-em przez Kopenhagę na przykład z Berlina, Rzy-mu czy Warszawy. Dodajmy, że atrakcyjność stolicy kraju, który właśnie zniósł wszelką cenzurę, przeważała często nad możliwością na przykład  bezpośred-niego lotu Rzym – Nowy Jork czy Frankfurt – Tokio. Stąd nowoczesne lotnisko kopenhaskie postarało się o kilkunastoosobowy zespół tłumaczy tyleż biegłych lingwistycznie, co znających procedury paszportowe, celne, bagażowe, hotelo-we, a także posiadających dostateczny poziom obycia i zdolności adaptacyjnych w czasem trudnych i niezwykłych sytuacjach. Na moim, wschodnioeuropejskim poletku niezaprzeczalnym atutem była opinia, jaką zdobyłem wśród policjantów i ich zwierzchników w czasie wspomnianej wcześniej pracy z azylantami. A było to szczególnie ważne w odprawianiu pasażerów z krajów komunistycznych po-trzebujących wizy nawet na najkrótszą wizytę. O takie pozwolenie występowała linia lotnicza, która brała odpowiedzialność za goszczonego pasażera. I tu wła-śnie, już po niedługim czasie, zapewnienie Bielnickiego, że konkretny Kowalski nie zniknie albo nie poprosi o azyl, potrafi ło zastąpić uciążliwe formalności wizo-we. Sztuki w tym nie było (ani cudu, ani voodoo, jak mawiają na Karaibach), boć żaden rozsądny rodak nie oczekiwał, by sekretarz KC czy minister podróżujący do Ameryki poprosił o azyl w Danii. Pamiętajmy, że zaczynała się właśnie dekada Gierka i  perspektywy ludzi elity oraz aparatu wyglądały całkiem nieźle. Nowe czasy na Wisłą zaowocowały również względnym otwarciem granic i strumień pasażerów z Warszawy zwiększał się systematycznie.

¶Pierwszym znaczniejszym gościem, którego wypadło mi eskortować, był, wracający do kraju, ówczesny prezydent Warszawy niejaki Zarzycki, z zawo-du podobno generał. Kontroli paszportowej przy wylocie wówczas nie było,

Page 5: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"&

a zaprowadzenie gości do salonu pierwszej klasy należało się ofi cjelom automa-tycznie, wszelako tak sam prezydent (przepraszam Przewodniczący Stołecznej Rady Narodowej), jak ambasador Pichla, konsul Guła i reszta świty spogląda-ła na mówiącego poprawną (chyba) polszczyzną osobnika w skandynawskim mundurze, obdarzonego uprawnieniami do omijania kontroli, tyleż z  podzi-wem, co z podejrzliwością.

¶Było to, jak się rzekło, po upadku Gomułki i nie zapominając zupełnie o za-wiedzionych nadziejach Października uważałem, że kolejne pokolenie komunistów o jeden ząbek posunie koło przemian do przodu. Od jakiegoś pa-sażera dostałem egzemplarz „Przekroju” a w nim zdjęcie komitetu odbudowy Zamku Królewskiego. Komitetu z  najprawdziwszym biskupem zasiadającym w pierwszym rzędzie foteli. Tego od lat nie bywało. Zapowiadały się zmiany. Zmieniła się i moja sytuacja, więc bez dłuższych namysłów pojechałem do pol-skiej ambasady, by demonstracyjnie wpłacić koron w charakterze cegiełki na odbudowę Zamku. Konsul był nadzwyczaj uprzejmy, prawił komplementy, dał mi ozdobne pokwitowanie i zapewne do końca istnienia systemu pozosta-łem w peerlowskich „oczach i uszach” osobą na celowniku vel fi gurantem.

¶Pełna galeria typów i typków, osobistości i osóbek, jakie przyszło mi piloto-wać i pomagać, zajęłaby zbyt dużo miejsca, ale ponieważ kontakty z wieloma z nich niejednokrotnie przeradzały się w pewnego rodzaju znajomość i towa-rzyszące jej zainteresowanie, warto wspomnieć chociażby niektóre z bardziej znanych postaci lat . i .

¶Mistrz Lutosławski, który zachęcał mnie do wytrwałości w nauce gry na forte-pianie. Jerzy Hoff man, z którym w roku przegadaliśmy dużo czasu o bezna-dziejności widoków na ekranizację Ogniem i mieczem. Rozbawiony Aleksander Ścibor Rylski, usilnie zapraszający do Warszawy, obiecując, że mnie ożeni zanim Trzy razy księżyc odmieni się złoty… Satyryk Józef Prutkowski, dowiedziawszy się, że byłem kiedyś historykiem, chwalił się tubalnym głosem, tak, by go wszy-scy wokół słyszeli, że był najmłodszym kochankiem Wandy Wasilewskiej.

¶Przypadło mi w udziale eskortowanie Stanisława Kani ze świtą i widocznie zro-biłem na nim wrażenie, bo na pożegnanie dziękował wylewnie, a ambasadorowi polecił obdarować mnie dwoma potężnymi tomami Miast polskich w tysiącleciu. Jest to peerelowska wersja historii, według której Lwów, Wilno czy Grodno ni-gdy do Polski nie należały. Prezentów nie otrzymałem natomiast od Mieczysła-wa Moczara i chyba nie dlatego, że zabawiając go rozmową w drodze do salonu, powiedziałem, kim jestem i skąd się w Danii wziąłem, ale zapewne, że działo się to w naprawdę ostatnim dniu jego chwały i ani chybi, co innego miał na głowie. Jak się później dowiedziałem z Wolnej Europy, wracający tego dnia ze Sztokhol-mu Moczar spieszył się na posiedzenie sejmu czy KC, na którym pozbawiono

Page 6: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"'

go ostatecznie wszystkich znaczących stanowisk. Nieco sympatyczniej wypa-dła operacja przesiadki Adama Gierka z  liczną grupą inżynierów lecących do i wracających z Japonii. Oczywiście, z uwagi na osobę panującego tatusia, pan profesor, bez żadnych formalności został przeprowadzony do ambasadorskiej limuzyny, poczęstowany jakąś whisky na pożegnanie i odeskortowany do war-szawskiego samolotu, zgodnie z naszą, rutynową procedurą. Wszystko to mu-siało jednak zrobić nienajgorsze wrażenie, bowiem po kilku dniach nadeszło do dyrekcji wielce uprzejme podziękowanie z odręcznym podpisem pana profesora. Ponieważ jednak wiedza naszych bossów o świecie nie zakładała większego roze-znania w nazwiskach zagranicznych władców, rozeszła się plotka, jakoby „polski prezydent Gjirek” przysłał Bielnickiemu osobiste podziękowania…

¶Z pomniejszych osobistości, które mi niestrudzeni koledzy z warszawskiego oddziału SAS-u podrzucali, nie mogę nie wspomnieć niejakiego pana Chyliń-skiego, który wiernie przypominał swego niesławnej pamięci tatusia. Na por-tret tego złoczyńcy musiałem bowiem spoglądać przez wiele lat w szkolnych klasach. Ojcem p.  Chylińskiego był wszak agent NKWD nazwiskiem Bierut, który straszył nad Wisłą przez lat blisko . Zamieniliśmy kilka słów, wysłucha-łem kilku zwyczajowych komplementów, ale na dłuższą konwersację nie mia-łem ochoty. Nie było to na szczęście konieczne.

¶W dyskusję wdałem się natomiast, i  to zupełnie świadomie, z  innym dżen-telmenem równie dobrze znanym z  portretów. Józef Cyrankiewicz, już tylko jako działacz w „Ruchu Pokoju” zawitał do Kopenhagi w towarzystwie zaledwie jednej sekretarki, bodaj w lutym . Wystąpił przy tym nie tylko w roli obroń-cy pokoju, ale również jako doręczyciel aktówki, którą nasz niezrównany kole-ga z warszawskiego SAS-u, Waldemar Bakalarski wręczył „panu premierowi” z prośbą o przekazanie koledze Bielnickiemu po wylądowaniu w Kopenhadze. Stary wyga polityczny, przywykły widać do słuchania, gdy proszą ludzie umun-durowani, wręczył mi teczkę z promiennym uśmiechem i nieodzownym pyta-niem ktom zacz i skąd się w Danii wziąłem. Mieliśmy chwilę, by pogawędzić o historii i o okresie, którym pan C. chlubił się ponad wszystko, o jego latach w  Oświęcimiu. Wspomniałem, że właśnie przeczytałem wydaną w  Londynie książkę Oświęcim walczący Józefa Garlińskiego, na co pan C. oświadczył, że też ją zna i że dostarczyło mu ją MSW. Jak widać, elity nie musiały się cenzurą przejmować. Ciekawe tylko, komu książkę ukradli lub skonfi skowali. Cyrankie-wicz był przez warszawskich kolegów poinformowany, z kim będzie miał w Ko-penhadze do czynienia, ale inni, pomniejsi luminarze, szyszki i  czynownicy, dopytywali się zazwyczaj, co tu robię i skąd się w SAS-ie wziąłem. Oczywiście przepisy i zwykła konduita zalecały najdalej idącą powściągliwość w wyrażaniu poglądów politycznych czy religijnych, ale czy Skandynawowie mogli narzucić

Page 7: 7. Ten sympatyczny Norweg

!"(

totalną sterylność w spotkaniach rodaków na obczyźnie? Spotkawszy, już pod koniec lat ., delegację sejmu, wdałem się w dyskurs z twardogłowym redak-torem Ryszardem Wojną i przedstawicielem przeciwnego skrzydła – Edmun-dem Osmańczykiem. Wyjaśniając pierwszemu powody mej emigracji, wspo-mniałem coś o  Dżugaszwilim i  jego polit-pałkarzach. Moczarowiec mrugnął okiem i dość nieśmiało zapytał, czy dla Uljanowa też nie mam uznania… Nie musiałem odpowiadać, bo włączył się Osmańczyk, którego sympatię zdobyłem wspominając jego znane, powojenne reportaże, i który na pożegnanie obdaro-wał mnie całym plikiem fotokopii tekstów swych aktualnych i bardzo śmiałych sejmowych wystąpień.

¶Gdy mowa o betonowym skrzydle partyjnym, niepodobna nie poświęcić nie-co czasu mojej znajomości ze Stefanem Olszowskim w czasach, gdy jako mini-ster spraw zagranicznych, często się na kopenhaskim lotnisku pojawiał. Kilka przypadków opóźnień LOT-u i nasza sprawność w rozwiązywaniu komunika-cyjnych trudności uczyniły z pana O. częstego klienta Kopenhagi i SAS-u. Cze-kając na odlot, wypadało gości zabawiać rozmową. Pamiętam ożywioną dysku-sję na temat afery Watergate i właśnie opublikowanej książki Woodwarda All Presidents Men, a także o wynikach helsińskiego spotkania na szczycie w spra-wie „Trzeciego koszyka”. Przy tej właśnie okazji nasz gość zapytał, dlaczego nie bywam w  kraju. Tu należy wyjaśnić, że choć od kilku lat miałem już duński paszport, bez tak zwanego „zwolnienia z obywatelstwa” Peerelu, wyjazd do Pol-ski nie był rzeczą zalecaną, zwłaszcza że całkiem niedawno twór zwany Radą Państwa zwolnienia mi odmówił. Wysłuchawszy mego wyjaśnienia, Olszowski poprosił o wizytówkę i po kilku tygodniach konsul Guła poinformował mnie, że onaż rada, zapewne po gruntownym namyśle, z obywatelstwa ludowej ojczyzny mnie zwolniła. Tu może miejsce na wyjaśnienie, dlaczego taki, graniczący z za-przaństwem, krok podjąłem. Nalegało na to kierownictwo z uwagi na fakt, że latając jako fl ight clerk wspomnianymi wcześniej frachtowcami, musiałem być przygotowany na wizyty na przykład w Bukareszcie czy Wschodnim Berlinie, a tam tzw. „paszport uchodźczy” bezpieczeństwa nie gwarantował.

¶Oczywiście upłynęło jeszcze trochę wody w  Odrze, zanim się na wylot do kraju zadecydowałem. Wprawdzie wizę mogłem otrzymać, a  konsul obiecy-wał tzw. zwolnienie z  obowiązku wymiany dewiz, ale w  myśl odwiecznie na Wschodzie obowiązującej zasady: Boh wysoko, car daleko… wolałem się przed humorami jakichś terenowych kacyków i  ich naganiaczy zabezpieczyć. Z na-stępców Olszowskiego wspomnę tylko o Józefi e Czyrku, któremu asystowałem kilka razy, nie wdając się jednak w żadne dysputy.

¶Z  komunistycznych ministrów, poleconych mej pieczy, wspomnieć mu-szę węgierskiego ministra transportu czy komunikacji z późnych lat . Nasz

Page 8: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#)

Fot. 56. Stefan Olszowski, 1975. Podczas przesiadki w drodze z Montrealu do Warszawy

Page 9: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#!

budapeszteński reprezentant, sympatyczny pan Laszlo dwoił się i  troił, by fi r-mie klientów przysparzać. Toteż gdy zakontraktował dwudziestoosobową de-legację ministerialną na przelot do Bangkoku, zabiegał, by pasażerowie wyboru nie pożałowali. Również i Kopenhaga robiła, co mogła, by na gościu wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wiadomo, dla linii lotniczej nie ma ważniejszych gości niż ministrowie komunikacji. Oczywiście gości jak należy przyjąłem, do miasta „wypuściłem”, ale chyba najbardziej zaprocentowała moja, minimalna znajo-mość języka. Magyar, Lengyel ket jo borat… ⁴³ działało nawet na komunistycz-nych dygnitarzy. Tu wtrącę, że od kilku lat regularnie zapowiadałem, po węgier-sku, odloty: SAS repulö indul Pragabo es Budapestre… ⁴⁴. Sukces z ministerialną delegacją był jednak zbyt osobisty, by uniknąć przejawów koleżeńskiej małost-kowości. Gdy delegacja szykowała się do powrotu, SAS z Bangkoku przekazał w obszernym teleksie życzenia ministra, by pan B. ponownie asystował delega-cji przy przesiadce. Samolot z Bangkoku lądował przed . rano, kiedy zmianą kierowała osóbka, od dawna patrząca krzywo na samodzielność i powodzenie Bielnickiego (przypomnijmy osławione duńskie Prawo Zawiści – Janteloven). Otóż panna G.S. zadecydowała, a nie było nikogo, kto mógłby ją powstrzymać, że ponieważ nie ma dość personelu, węgierską delegację odbierze… pani Estera Dimschitz. Skoro zna portugalski i herbrajski, to i z Węgrami się dogada. Na siłę nie mogłem się przecież wpraszać, ani pani Estery w obecności pasażerów deza-wuować, więc zająłem się czym innym, wiedząc ponadto, że gościom krzywda się nie stanie, a język angielski zawsze wystarczy, bo mam niejakie wątpliwości, czy komunistyczny, węgierski dygnitarz z lat . znał hebrajski.

¶By zaokrąglić temat dworskich intryg, zawiści i podgryzania, wspomnę dwa drobne, ale wielce ucieszne i charakterystyczne epizody z czasów nieco póź-niejszych. Wybierałem się już do domu, gdy mnie poproszono, bym się poświę-cił, został nieco dłużej i odprowadził do samolotu duńskiego ministra spraw zagranicznych Elleman-Jensena, bowiem jeden z  trzech starszych kolegów, którzy ważniejszych pasażerów rutynowo obsługiwali, poszedł już do domu. Zadanie było banalne, ot, rutyna, bagatela, małe piwo, a asysta potrzebna tyl-ko dla parady, no i na wypadek jakichś nieprzewidzianych zdarzeń. Spotkałem pana ministra przy limuzynie, odebrałem bilet i zdołałem zamienić kilka słów, gdy dosłownie w pół słowa zostałem odepchnięty od naszego gościa przez kole-gę B.H., który dowiedziawszy się o sprawie, zawrócił z drogi do domu i właśnie niczym sęp spadł na niefortunnego konkurenta i świętokradcę, który ośmielił się wtargnąć na jego poletko. Sytuacja nie była zbyt elegancka, ale z prawdziwą

⁴³ Węgier – Polak dwa bratanki… ⁴⁴ Odlatuje samolot SAS do Pragi i Budapesztu.

Page 10: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#*

przyjemnością obserwowałem reakcję ministra. Pożegnał się ze mną demon-stracyjnie ciepło, uścisnął prawicę niemal przez ramię przybysza i z naciskiem wyraził nadzieję, że będzie nam dane spotkać się w przyszłości.

¶I wreszcie małe polonicum z tej samej serii, z lata . Do Sztokholmu po-dróżował prymas Glemp z nieliczną świtą. Jak mi później opowiedziano, jeden z owych wspomnianych starszych panów dowiedziawszy się, że przylatuje pol-ski prymas, zrozumiał, że będzie miał do czynienia z polskim papieżem, a ta-kiego honoru nie mógł przecież Bielnickiemu pozostawić. Przejął po cichu war-szawskie telegramy awizujące ważnego gościa, a mnie skierował do zajęcia się kardynalskimi bagażami, pod pretekstem zaistnienia jakichś nieprawidłowości. W rezultacie nie zamieniłem z prymasem ani słowa, ale mieliśmy drobną satys-fakcję obserwując, jak stary byk w trzecim roku pontyfi katu, rozpoznawanego przez pół świata, polskiego papieża, mógł oczekiwać, że Pontifex Maximus po-leci z pięcioosobową delegacją… z Warszawy do Sztokholmu.

¶A  gdy o  kościelnych dygnitarzach mowa, wspomnijmy nieco wcześniejsze spotkanie z kardynałem Agostino Cassarolim i jego watykańską świtą. Dostojni purpuraci wracali do Rzymu z Helsinek po zakończonej konferencji na temat „Trzeciego koszyka”, której skutki tak dobrze miały się naszej opozycji przysłu-żyć. Przypadło mi eskortować gości do czekających limuzyn tutejszej nuncjatu-ry. Policji paszportowej wyjaśniłem zawczasu, kim są dostojni panowie, dodając, że kardynał Cassaroli to może nawet przyszły papież, więc dostałem pozwolenie na wolne przejście przez specjalnie otwarte wielkie szklane podwoje, bez jakiej-kolwiek kontroli. Purpuraci patrzyli na mnie z nieukrywanym uznaniem, a sam niedoszły papież komplementując mój włoski, dodał, że jestem tu chyba molto importante Polacco ⁴⁵, skoro dysponuję takimi uprawnieniami.

¶I wreszcie przykład ostatni, związany z wyprawą pani Wałęsowej do Oslo po odbiór noblowskich zaszczytów. Warszawskie biuro SAS-u dopięło wszystko na ostatni guzik, łącznie z  wysłaniem obszernego teleksu nalegającego, bym to właśnie ja panią Danutą i małym Bogdanem się zajął. Wszakże przewidy-wana obecność mediów i okazja błyśnięcia łysiną na ekranach świata sprawiły, że kolega B.H., którego wspomniałem przy okazji spotkania z ministrem Elle-man-Jensenem, „wsadził nogę w drzwi” szykując się do zawładnięcia świato-wym wydarzeniem. Wszelako fakt, że pani Wałęsowa przylatywała z Warsza-wy LOT-em, pozostawiał decyzję w rękach jego przedstawiciela, pana Michała Morawskiego (nb. syna niegdysiejszego premiera Edwarda Osóbki-Moraw-skiego). LOT-owiec powiedział krótko, że pomoc p.  Bielnickiego mu w  zu-pełności wystarczy i tak już pozostało. Asystowałem p. Wałęsowej tego dnia,

⁴⁵ bardzo ważnym Polakiem

Page 11: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#"

w świetle fl eszy i refl ektorów, ale także w drodze powrotnej z Oslo w zupełnej ciszy i z dyskrecją. Oto bowiem w porozumieniu ze zmęczoną natręctwem pa-parazzich panią Danutą, z komitetem noblowskim i działaczami Solidarności w Norwegii przyspieszono odlot znakomitej pasażerki do Kopenhagi o półto-rej godziny, prosząc Kopenhagę o zachowanie stosownej dyskrecji. Odebrałem gości bez niepożądanych świadków i przeprowadziłem do tzw. Salonu Królew-skiego, gdzie przy kawie zabawiałem panią Danutę rozmową, w tym wypadku już całkowicie i bez ogródek, polityczną. Oczywiście nie mogło się obejść bez pytania o moją osobę i o losy, które sprawiły, że właśnie w tym miejscu żyję. Ze swej strony dowiedziałem się wiele o realiach życia pp. Wałęsów w oblężonym przez bezpiekę mieszkaniu, o pomocy ze strony ks. Jankowskiego, który miał również tym razem oczekiwać na Okęciu i o planach wyjazdu do Częstochowy. Na koniec zostałem zaproszony do odwiedzenia gdańskiego domu Laureata, jeśli mi tylko odwaga i szczęście dopiszą.

¶Jeśli wspominam tyle o konfl iktach i zawiści, to między innymi dlatego, że były naprawdę zjawiskami wyjątkowymi. Osławione duńskie ostrzeżenie: Nie myśl sobie, że jesteś lepszy… w naturalny sposób nie mogło dotyczyć tłumacza, który był po prostu inny. Która to inność sprawiała, że jeżeli ktoś mi próbo-wał w codziennych obowiązkach przeszkadzać czy podstawiać nogę, to głów-nie sfrustrowane i zakompleksione koleżanki nie pierwszej młodości pełniące funkcje koordynatorek obecnego na służbie personelu. Ale mimo wszystko moja działalność pozostawała poza kręgiem zainteresowań kolegów, którym nic nie mówiło na przykład nazwisko Mieczysława Fogga, który opowiadał mi o jakimś morderstwie w kręgach warszawskiego światka artystycznego i tamtej-szej bohemy. Lub przerzucanie się dowcipami z Kazimierzem Brusikiewiczem i Jerzym Ofi erskim, gdy opóźnienie samolotu do Chicago sprawiło, że spędzi-liśmy razem kilka mile wspominanych godzin. Pozostało po nich kilka pamiąt-kowych zdjęć, głównie z  paniami, artystkami któregoś kabaretu lecącymi do Stanów. Odcięcie od kraju i niewielkie zainteresowanie lekką muzą sprawiły, że zapamiętałem z nich jedynie Nataszę Zylską i Ewę Wiśniewską. Wspominam rozbawienie Wieńczysława Glińskiego, któremu przypisałem głos Andrzeja Ła-pickiego zapamiętany z  idiotycznych komentarzy do Kroniki Filmowej. Z bę-dącym wówczas u szczytu sławy Danielem Olbrychskim udało mi się zamienić dosłownie jedno słowo. Lecącego do Oslo mistrza, zdaje się w związku z fi l-mem o  Dagny Przybyszewskiej, otaczał tak szczelny wianuszek dziennikarzy i kolegów, że wręcz nie wypadało się do Mistrza przeciskać. Natomiast krótka rozmowa z  lecącą do Tokio Zdzisławą Sośnicką do dziś przywodzi najmilsze wspomnienia i  żal, że nie poświęciłem przystojnej śpiewaczce więcej czasu, mimo iż patrzyła na mnie nadzwyczaj przyjaźnie…

Page 12: 7. Ten sympatyczny Norweg

!##

Fot. 57. „Podwieczorek przy mikrofonie” w drodze do Chicago

Page 13: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#$

¶Przeciskać się nie było trzeba w  przypadku spotkań z  innymi ulubieńcami muz, zwłaszcza osobistościami ze świata muzyki. Miło wspominam kilkakrot-ne spotkania z Wiesławem Ochmanem, rozmowy o ulubionych utworach i za-proszenie do opery, gdybym kiedyś jednak do Warszawy przyjechał. O muzyce rozmawialiśmy także z mistrzem Pendereckim, ale pilnowałem języka, by czegoś kontrowersyjnego nie palnąć, jako że nigdy entuzjastą nowoczesnych dźwięków nie byłem, chociaż przyznaję, że Dwanaście bram Jerozolimy także na mnie wra-żenie robi.

¶Najwięcej spotkań odbyłem z dwoma mocarzami polskiej muzyki: Henrykiem Szeryngiem i  Jerzym Semkowem. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że nawet obdarzali mnie przyjaźnią. Ich przylot poprzedzały zawsze telegramy doma-gające się, by mr B. oczekiwał ich przy samolocie. A maestro Szeryng z reguły zlecał swemu agentowi, by dostarczał mi bilety na swe wielce ekskluzywne kon-certy. Obydwaj przyjmowali też kilkakrotnie zaproszenie na kolację pod mym skromnym dachem. Jerzy Semkow pełniący obowiązki dyrektora orkiestry sym-fonicznej włoskiej rozgłośni RAI zaprosił mnie kiedyś do Rzymu na bożona-rodzeniowy koncert, prezent dla Jana Pawła II. Darem tym było, prowadzone przez mistrza oratorium Haendla Stworzenie Świata.

¶Przelotne kontakty z innymi gwiazdami muzyki to dwukrotne, krótkie poga-wędki z Izaakiem Sternem i krótka rozmówka z Danielem Barenboimem, który dowiedziawszy się skąd pochodzę, natychmiast zapytał, jak popularne są w Danii Polish Jokes. Natomiast z półgodzinnego spotkania z André Segovią pamiętam rozmowę o Escorialu i Wspomnieniach z Aranjuez, ale nade wszystko komicz-nego, młodego asystenta Mistrza, który nie pozwalał nikomu zbliżyć się bodaj na krok do trzymanej kurczowo niewątpliwie cennej gitary wielkiego wirtuoza.

¶Ceniłem sobie bardzo możliwość kontaktu z  luminarzami literatury i  sztuki. Jednym z  pierwszych spotkanych był niezrównany Edward Dziewoński. Prze-siadając się na samolot do Hamburga, przekomarzał się, po niemiecku z  jakąś duńską hostessą. Ponieważ ta była nieco zdezorientowana dowcipnymi uwagami artysty, skoczyłem, by służyć pomocą i poznawszy aktora, znanego z radiowych Podwieczorków przy mikrofonie, skorzystałem z okazji, by rzucić jakiś komple-ment. Gdy wyraził ukontentowanie, że zabłądził aż pod duńskie strzechy, zre-wanżowałem się dłuższym fragmentem monologu Mrożka zasłyszanego właśnie w wykonaniu Dziewońskiego. Owej kapitalnej historii o „sztucznym mózgu, co go nam wozacy zwalili pod płotem” i dzieciach, które „powiedziały, że one mogą nie używać wyrazów, jeśli one dostaną rower…”. Usłyszałem w odpowiedzi: „Pan mnie rozczula…!”, po czym wdaliśmy się w rozmowę o zmianach jakie właśnie się w kraju dokonywały – było to w styczniu czy lutym . O polityce nie padło na-tomiast ani słowo, gdy asystowałem Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Powitał mnie

Page 14: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#%

Fot. 58. Delegacja Solidarności w drodze do Japonii, maj 1981

Page 15: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#&

w poprawnej duńszczyźnie, zapytał, co tu robię i mocno uściskał. Wiadomo, spę-dził kiedyś w Danii dość dużo czasu, więc tego i owego dobrze się nauczył.

¶Zaskoczeniem i to początkowo dla gościa chyba nieco szokującym, było po-witanie w języku polskim Haliny Mikołajskiej, która w pierwszych tygodniach stanu wojennego przyleciała z  Paryża. Do samolotu podszedłem na prośbę przedstawicieli tutejszych solidarnościowców czekających w  hali przylotów, ale pani Mikołajskiej polskie słowa mogły były skojarzyć się z lądowaniem na Okęciu. Równie zdziwiony był Czesław Miłosz, gdy w czerwcu przyleciał z Warszawy w drodze do Oslo. Reakcje takie były całkowicie zrozumiałe u lu-dzi, którzy całkiem niedawno przechodzili niemal więzienne kontrole w wyko-naniu ponurych wopistów na Okęciu i dźwięk ojczystej mowy mógł teoretycz-nie zwiastować na przykład obecność personelu polskiej ambasady. Także jemu musiałem drobiazgowo swoje dzieje opowiedzieć oraz zapewnić, że zgodnie z zaleceniem odebranym od SAS-u z Warszawy, postaram się, by kilkugodzin-ny pobyt noblisty w Kopenhadze pozostał otoczony pełną dyskrecją. Usadzi-łem mistrza w salonie pierwszej klasy i znalazłem osoby, które aż tu po niego z Oslo przyleciały. Gdy zaś zgadało się, że pisuję do londyńskiego „Tygodnia Polskiego” i „Orła Białego”, polski noblista we własnej osobie udzielił mi kilka ogólnych wskazówek odnośnie zaczerniania papieru i dzielenia się z bliźnimi tym, co skrybie w duszy gra.

¶Oczywiście najwięcej sensacji było w związku z powitaniem i opieką nad Le-chem Wałęsą, który w maju (a więc jeszcze zanim został noblistą) leciał do Japonii na zaproszenie tamtejszych związków zawodowych. Kilkuosobową delegację trzeba było przyjąć, odstawić do odpowiedniego salonu i pilnować, by grupa dziennikarzy (na szczęście nie wpuszczono ich zbyt wielu) nie rozdepta-ła gości ze szczętem. Zwłaszcza pana Rulewskiego, noszącego jeszcze wyraźne ślady pobicia przez milicję w marcowej prowokacji bydgoskiej. Pan „Lechu” słu-chał z uwagą moich opowieści o duńskim państwie opiekuńczym, a Rulewski zauważył, że duńskie dodatki na liczne potomstwo nieźle by państwa Wałęsów urządziły. Dwa lata później nawiązywaliśmy do owej japońskiej wyprawy we wspomnianej rozmowie z  panią Danutą Wałęsową, kiwając smętnie głowami nad zmiennością losu.

¶Rzecz jasna moja praca w ciągu tych ponad lat nie ograniczała się jedynie do rodaków i naszych słowiańskich pobratymców. Wspomniane wyżej, z zawiści wy-nikające, drobne intrygi w dostępie do atrakcyjnych czy ważnych pasażerów nie wykluczały jednak przypadków, kiedy w nadmiarze gości nolens volens ⁴⁶, trzeba było się z „konkurencją” podzielić. Zajęć było pod dostatkiem dla wszystkich,

⁴⁶ chcąc, nie chcąc

Page 16: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#'

kiedy z  okazji pogrzebu króla Fryderyka IX na Kopenhagę zwaliła się lawina głów koronowanych i wszelkiego rodzaju VIP-ów. Mnie przypadło, chyba z racji znajomości francuskiego, towarzyszenie Wielkiej Księżnej Luxemburga. Przy in-nej okazji Genewa zażądała kogoś ze znajomością włoskiego do asystencji Ginie Lollobrigidzie, ale ów zaszczyt i przyjemność miałem jedynie podczas przylotu. Gwiazda wydała mi się bardzo niska, no, ale na zdjęciach czy ekranie zwracało się raczej uwagę na jej inne niż wzrost wymiary. Pogratulowała mi znajomości włoskiego i byłem rad, że konwersacja wokół tego się obracała, bo trochę się czułem nieswojo rozważając, jak jej powiedzieć, że stary koń podziwia ją… od dziecka… od lat..? Los mi tego oszczędził, bowiem do asysty przy odlocie wyde-legowano innego kolegę i aby było śmieszniej, takiego, który nie znał włoskiego i na dodatek nie przepadał za damskim towarzystwem. Niemniej musiał się spi-sać doskonale, bowiem dostał od gwiazdy jej piękny album z odręczną dedyka-cją. Wprawdzie postronni twierdzili, że to moje komplementy spowodowały ów gest, ale bo to „kochający inaczej” nie mógł być również dla gwiazdy czarujący?

¶Również do asysty byłemu kanclerzowi Austrii, Bruno Kreisky’emu mnie rzu-cili, nie bardzo sobie zdając sprawę z kalibru owego męża stanu. Pokadziłem mu trochę na powitanie twierdząc, że witam następcę Metternicha czy Kaunitza, tyle tylko, że on będzie przez Polaków pamiętany jako ten, który otworzył szero-ko drzwi naddunajskiej republiki dla naszych azylantów. Inne miłe „ministerial-ne” spotkanie to rozmowa z austriackim ministrem obrony. Liczna grupa woj-skowych udawała się do Szwecji w związku z katastrofą austriackiego myśliwca szwedzkiej produkcji, chyba typu Draken. Ponieważ pan minister, którego na-zwiska nie zapamiętałem, wystąpił w stroju przypominającym jakiegoś strzelca alpejskiego: zielona, lodenowa peleryna, takiż kapelusz z borsuczą szczoteczką, skórzane pumpy i grube, wełniane skarpety, rozmowa zeszła na alpejski folklor i alpejską muzykę, której pozostaję zaprzysięgłym wielbicielem. Ekscelencja był zachwycony i zachęcił mnie do przylotu na przyszłoroczny festiwal austriackich orkiestr myśliwskich i wojskowych. Zostawił nawet swą wizytówkę, zapewniając o chęci pomocy na wypadek gdybym się nie mógł na widownię wcisnąć.

¶Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale miło jest czasami spotkać ludzi o po-dobnych gustach, miło wiedzieć, że są jeszcze na świecie miejsca, gdzie wysu-blimowana estetyka Dzikiego Zachodu nie zawładnęła doszczętnie preferen-cjami słuchaczy. Mojej fascynacji światem muzyki krajów niemieckojęzycznych przychodziło mi wielokrotnie bronić i to nie tylko w pierwszych, powojennych latach, kiedy sentymenty antyniemieckie miały jeszcze rację bytu. I chociaż po-lityką i historią interesowałem się już od lat wojennych, a historia zaczęła mnie fascynować jeszcze przed pójściem do gimnazjum, to zarówno marsz Radeckie-go, jak Marsze Chłopskie Beethovena potrafi łem od wspomnień okupacyjnych

Page 17: 7. Ten sympatyczny Norweg

!#(

odseparować. Zaś, z drugiej strony, jeśli nie przepadam za Wagnerem, który długo pozostawał na komunistycznym indeksie, to nie na skutek partyjnych wytycznych czy zaleceń lizusowskich intelektualistów, co to ich Hegel pokąsał, ale dlatego, że tak mi się gust uformował. Ot, co. Nie pamiętam natomiast, skąd się u mnie wzięła fascynacja muzyką organową, bo przecież na pewno nie ze spętanego socrealizmem Polskiego Radia.

¶Sądzę, że wypada w tym miejscu przypomnieć, bo często o tym zapomina-my, że ówczesna radiofonia różniła się zasadniczo od dzisiejszego zalewu stacji, sieci i kanałów. W Polsce, podobnie zresztą jak w innych krajach europejskich, dostępne były, jeden lub dwa, programy nadawane ze stolicy zazwyczaj od rana do północy. Lepsze odbiorniki umożliwiały, zwłaszcza wieczorem, słuchanie stacji sąsiadów. Jednak nie w ilości leżała wspomniana, fundamentalna różni-ca w stosunku do dnia dzisiejszego. Strukturę ówczesnych programów można przyrównać do poważnej gazety lub książki. Audycja następowała po audycji, programy były rzeczowo zapowiadane i trzymały się konwencji danemu typo-wi programu przypisanej. Audycje muzyczne, także te lekkie, były określonymi w czasie punktami programu. Wspomnijmy te najczęściej nadawane do końca lat pięćdziesiątych: koncert orkiestry ludowej Dzierżanowskiego, godzina ., muzyka taneczna, godzina . Występy orkiestry mandolinistów Edwarda Ciukszy, godzina . Orkiestra Jana Cajmera, godzina ., Rewia piosenek Lucjana Kydryńskiego, .… I tyle. Nie do pomyślenia było przerywanie wia-domości dziennika hałaśliwymi dżinglami, nadawanie bez jakiejkolwiek zapo-wiedzi w  przerwie między audycjami, eksplozyjnych „piosenek” i  nadrzędna koncepcja zakładająca, że każdy, no z  nielicznymi wyjątkami, program musi być nasycony głośną i szybką muzyką. I podkreślmy, że stan taki utrzymywał się po obu stronach Żelaznej Kurtyny. I tu, i tam przestrzegano starej, dobrej za-sady, że jak ksiądz głosi kazanie, to organista siedzi cicho! I dopiero pod koniec lat ., słuchając stacji zachodnich, spotkaliśmy się z fenomenem zwanym mu-sikradio – ze stacjami, w których o każdej porze dnia i nocy można było usły-szeć rozrywkowe tony. No, i dodajmy też, że pomysł, by jakąkolwiek muzyką zagłuszać przekaz słowny, który ma się do odbiorcy skierować kwalifi kowałby jego autora do wizyty u psychiatry. Zresztą w przeciwieństwie do Polski, która nieopatrznie wdepnęła w amerykańską namiastkę kultury, zrównoważone psy-chicznie programy istnieją do dziś choćby w Niemczech, Skandynawii i Anglii.

¶Ale wracajmy do naszych… pasażerów, bowiem wypada przypomnieć, że spotkania ze znakomitościami były jak rodzynki w cieście. Co nie znaczy by-najmniej, że codzienne kontakty ze zwykłymi pasażerami nie cieszyły i nie były interesujące. Opisując swą pracę twierdziłem zawsze, że mam codziennie gości i że często czuję się jak dobra wróżka lub legendarny pies bernardyn spieszący

Page 18: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$)

do zagubionych wędrowców z baryłką koniaku. Na progu lat . wyprawy lot-nicze rodaków nie były zbyt liczne, oswojenie z zagranicą żadne i znajomość języków minimalna, a co za tym idzie, każda pomoc była mile widziana. Doce-niali to nasi koledzy, pracownicy SAS-u w Warszawie, Pradze, ale i w Ameryce Północnej wysyłający rodaków w  świat – z  przesiadką w  Kopenhadze. Przy-sporzyło mi to znajomości co niemiara, zwłaszcza że bywałem, od czasu do czasu, zapraszany przez zamorskie biura SAS-u i polskie organizacje związane z  wysyłaniem rodaków do Starego Kraju. Amerykańskie stowarzyszenie pol-skich biur podróży zaprosiło mnie do Toronto, Montrealu i Chicago, by poka-zać człowieka, który rodakom w Kopenhadze zginąć nie pozwoli. Starałem się prezentować z jak najlepszej strony, ale koniec końców musiałem się dyskret-nie wycofywać, gdy gościnni gospodarze stawiali nadzwyczaj rzeczowe pytanie o wysokość prowizji jaką SAS jest gotów płacić od biletu. Miło też wspominam wizytę u rodaków w Buenos Aires i tamtejszego pracownika SAS-u, Czesława Lelucha. Ale oczywiście najściślej współpracowaliśmy z przedstawicielstwem naszej linii w Warszawie. Ostatecznie to oni mieli dostęp do największego rynku polskojęzycznego i, co najważniejsze, oni byli najbliżej warszawskich „strażni-ków pieczęci”, którzy mogli pasażerowi dać paszport lub mogli go nie dać. Spo-glądali łaskawym okiem na wyjazd delegacji, lub marszczyli brew i rekomendo-wali siedzenie w domu. Do legendy Okęcia przeszedł nestor SAS-u -Waldemar Hilary Bakalarski, który ponad ćwierć stulecia był aniołem stróżem naszych pasażerów i załóg. Nie było wielką sztuką pomagać pasażerom w wolnej Danii, ale rozwiązywanie problemów na lotnisku rojącym się wszak od milicjantów, ubeków, wopistów i  szpiclów, w  miejscu styku bolszewii z  wolnym światem, to dopiero wymagało talentu, taktu i  szóstego zmysłu, które to właściwości stary pan Waldek wraz z rozbrajającą jowialnością w wielkiej mierze posiadł. Czy i o  ile mieli go w swych szponach, jako niegdysiejszego lotnika polskich sił powietrznych w Anglii, nie obchodziło mnie więcej niż zeszłoroczny śnieg. Ważne, że był niezastąpionym opiekunem, przewodnikiem i aniołem stróżem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Z owych czasów datuje się też wieloletnia przyjaźń z Józiem Zakrzewskim, zwanym w lotniskowo-teleksowym żargonie „Zak”, który po dziś dzień spełnia wobec mnie funkcje mentora i starszego bra-ta, chociaż starszego zaledwie o kilka miesięcy.

¶Znajomości owe miały niebagatelne znaczenie kwietnia , kiedy po raz pierwszy od lat postawiłem stopę na ojczystej ziemi, na płycie warszaw-skiego Okęcia. Tak zwane zwolnienie z obywatelstwa miałem załatwione, ale czyż czerwoni nie byli słynni z wiarołomstwa i brudnych tricków. Pan Baka-larski, jeśli nawet nie mógłby mi pomóc, to zawsze czegoś by się o kłopotach dowiedział. Niezależnie od wszystkiego porozmawiałem sobie przed wyjazdem

Page 19: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$!

z panem B. Hviidem, który w biurze lotniskowej policji miał chyba coś do czy-nienia z kontrwywiadem. Obiecał, że jeśli nie wrócę i nie dam znaku życia do kwietnia, Duńczycy się o mnie upomną. Jak się okazało, potrzeby nie było, bo wróciłem cały i  zdrowy. Tyle tylko, wstyd przyznać, że zapomniałem, by natychmiast swój szczęśliwy powrót zameldować.

¶Pierwsza wizytę jako cudzoziemiec we własnym kraju rozpocząłem od Koź-la i  to z  niejakim fasonem. Oto czekając na Okęciu na samolot do Katowic, spotkałem jednego z moich dawnych klientów, dyrektora jakiegoś gliwickiego Zjednoczenia. Był mi tak rad, że nie tylko mnie zabrał swą limuzyną z lotniska, ale kazał szoferowi zawieźć mnie do samego Koźla, do drzwi domu, w którym niegdysiejszy mały braciszek Jacuś okazał się być ojcem rodziny i wierną kopią ojca pod niejednym względem.

¶Miłe niespodzianki zdarzały się i później. W pociągu do Krakowa natkną-łem się na profesora Józefa Wolskiego, u którego zdawałem niegdyś egzamin z historii starożytnej i który, jak się okazało, to i owo o mnie wiedział, pew-nie od profesora Aleksandra Krawczuka, który darzył mnie sympatią i regu-larnie obdarowywał swymi kolejnymi książkami. Wolski zaprosił mnie, by go nazajutrz w  Katedrze Historii Starożytnej na Straszewskiego odwiedzić. Tu przypadkowo natknąłem się, w tuż obok położonym Instytucie Nauk Pomoc-niczych Historii, na Bożenę Wyrozumską, też już tytułem profesorskim ozdo-bioną. Bożena skierowała mnie do Leszka, który „władał Średniowieczem” w gmachu, który niegdyś był domeną fi zyki kierowaną przez prof. Niewodni-czańskiego i gdzie w piwnicznych laboratoriach posiadłem elementy wiedzy fotografi cznej. Z kolei, podczas wizyty u Leszka, młody profesor zapropono-wał odwiedziny u starego profesora, mego dawnego „mistrza” H. Batowskie-go. Stary przyjął mnie bardzo kordialnie, wypytywał o losy w owych latach jakie na „Saksach” spędziłem i bez dalszych wstępów zasugerował czy wręcz zaproponował formalne zakończenie studiów. Nie tylko zaproponował, ale dodam, uprzedzając wydarzenia, że bardzo się w formalno-urzędową stronę zagadnienia zaangażował. Oczywiście nie dałem się długo namawiać i po dro-biazgowym wypełnieniu wszystkich wymogów, by, jak to profesor zauważył, nie mówiono, że dostałem dyplom przez grzeczność, i po obronieniu pracy o neutralności skandynawskiej w latach . czerwca , z szesnastoletnim opóźnieniem, magistrem historii zostałem.

¶Tymczasem jednak kontynuowałem pierwszą pielgrzymkę po kraju. Ist-ną pielgrzymkę, bowiem odwiedziłem prawie wszystkie gałęzie rodziny, któ-re w połowie lat . istniały. Bielnickich w Koźlu, Grychowskich w Krakowie, Reczków na Sitkówce, Bielnickich w Łodzi, Zdankiewiczów w Gnieźnie i Dzię-ciołowskich w Poznaniu. Wspominam wszystkie gałęzie rodziny – potomstwa

Page 20: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$*

Fot. 59. Oblewanie dyplomu syna marnotrawnego Almae Matris, czerwiec 1977. Profesorowie: A. Kastory i J. Zdrada bez wątpienia powagi późnemu magisterium dodali

Page 21: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$"

dziadka Stanisława i babci Jadwigi także i dlatego, że mieszkając w kraju w la-tach powojennych ani razu podobnej wizyty nie złożyłem. No, wiadomo: lata powojenne, wielce skromne możliwości fi nansowe, no a poza tym, który nasto-latek ma odwiedziny u ciotek w głowie? Tu może miejsce, by wspomnieć o jed-nym, jakże znaczącym, wyjątku. Zawsze z największą chęcią i gdy tylko było to możliwe wybierałem się do wujostwa Reczków na podkielecką Sitkówkę. Do ich letniskowego domku w  sosnowym lesie u  podnóża wzgórz Biesaku, nad brzegiem krystalicznie czystej rzeczki Bobrzy. Wuj Józek i  stryj Stefan, wraz z grupą kieleckich notabli założyli w  latach . owo osiedle letniskowe, które w czasie wojny stało się, dla wyrzuconych przez władze okupacyjne z miejskich mieszkań stałym miejscem zamieszkania na kilka dziesięcioleci. Dla wujostwa warunki mieszkania, zwłaszcza zimą, w wiatrem podszytym domku-pawilonie były wręcz koszmarne, ale dla nastolatka żyjącego w kieleckiej biedzie Sitkówka jawiła się jako kwintesencja zasobności, rodzinnego ciepła i swobody w leśnym otoczeniu. I w rzeczy samej sentyment do niej zachowałem aż do końca lat ., kiedy trudy codziennego bytowania w leśnym odludziu w realiach gierkowskie-go kryzysu zmusiły Maćka i Hanię do pozbycia się „leśnej pustelni”.

¶Podczas owej pierwszej wyprawy do kraju bardzo mi na spotkaniach z wszyst-kimi krewnymi i  przyjaciółmi rodziny zależało, w  nie najmniejszym stopniu z chęci usłyszenia jak największej ilości szczegółów rodzinnej historii. I dlatego odżałować nie mogę, że nadopiekuńczość starego SAS-owca Bakalarskiego nie pozwoliła mi na dłuższą wizytę u pani Gołasowej, która była serdeczną przy-jaciółką matki i która już się do dłuższego opowiadania wspomnień sposobiła. Kochany „Bakalarz” odnalazł mnie u pp. Gołasów i pod zmyślonym pretekstem jakichś spraw służbowych zabrał do siebie, na piekielnie nudną wizytę pośród przypadkowych znajomków, którzy chcieli kolegę z Danii zobaczyć. Trzeba do-dać, że pani Gołasowa zmarła wkrótce potem i czego o mamie się nie dowie-działem, nigdy się nie dowiem… Owa pierwsza tura po kraju zajęła mi chyba osiem dni i otworzyła trzyletni okres ożywionych kontaktów z Krakowem, Sit-kówką i Koźlem, chociaż każdy wypad wymagał dwukrotnych odwiedzin w am-basadzie po wizę połączonych z nie zawsze najprzyjemniejszymi kontaktami.

¶Rok i następny upłynęły mi nie tyle pod znakiem lotniska, co nowego domu. Niezawodny Jørgen Ovesen namówił mnie, by skorzystać z koniunktu-ry oraz jego pomocy i przebudować moją -metrową chatkę na prawdziwe domostwo, godne właściciela i  ewentualnie powiększonej rodziny. Hipotekę miałem spłaconą dzięki wspomnianym dodatkowym zarobkom: afrykańskim i policyjnym, więc zapewnienie sobie wygodnej siedziby służącej zarazem jako skarbonka na starość, aż się prosiło o realizację. A mając takiego czarodzieja do pomocy, nie było co się ociągać. Zimą pamiętną z kryzysu naftowego,

Page 22: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$#

Fot. 60. Jørgen Ovesen, 1981. Mistrz zdrowego rozsądku i nieprawdopodobnego zmysłu praktycz-nego. Niezawodny w motoryzacji, szkutnictwie, budownictwie, handlu nieruchomościami i poma-ganiu kolegom!!!

Page 23: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$$

mając stale w pamięci izloację cieplną i oszczędzanie na ogrzewaniu, naryso-waliśmy plan, uzyskali pieczątkę z wydziału budowlanego w ratuszu, zamówili konstrukcję bezpośrednio w tartaku i w połowie maja zabrałem się do rozbiór-ki starego domu. Sam robiłem wykop pod elektryczność, wodę i  kanalizację oraz część fundamentów. Ze starego domu pozostawiłem trzy ściany (strasznie chciałem na wydatkach oszczędzać) oraz cokół nieznacznie tylko powiększo-ny. Papa Nielsen, gdy się o rozmachu przedsięwzięcia dowiedział, znalazł mi czterech Jugosłowian do „grubej roboty”. Nie byli drodzy, ale rekordów pra-cowitości nie można było się po nich spodziewać. Murarkę wykonał niedrogo sąsiad Henning Frederiksen – emerytowany marynarz. Z nim też i zawsze chęt-nym Jørgenem zmontowaliśmy więźbę dachu i całą ciesielkę pierwszego piętra. Oczywiście instalację elektryczną, kanalizacyjną i wodną wykonali zawodowcy i miałem szczęście, że trafi łem na solidne fi rmy z umiarkowanymi cenami. In toto ⁴⁷ zmieściłem się w  tysiącach koron, które mój bank przyznał bez mru-gnięcia okiem. Wspominam o tym, bo nieufność bankowych inspektorów była w tamtych czasach legendarna. Boom budowlany sprawiał, że ludzie pożyczali tysięcy na dom wart milion i wystarczyło najmniejsze wydarzenie losowe, by właściciel tracił wszystko, a bank zostawał z „Czarnym Piotrusiem” w ręku. Zatem moje tysięcy przy domu wartym niemal milion było przysłowiowym Małym Pikusiem. Podstawowe roboty odwaliliśmy podczas miesięcznego urlo-pu, jaki mi fi rma pozwoliła wziąć w jednym kawałku. I tak oto po miesiącu mor-derczej harówki czerwca poszedłem do pracy już z nowej rezydencji. Jeszcze bez podłóg i części okien, ale już pod nowym dachem. Jednak do końca listopada byłem z grubsza gotów tak, że Jacka i Maćka, którzy dostali paszporty niemal jednocześnie, mogłem gościć z pełnymi wygodami. Inna rzecz, że do prac wykończeniowych byli zapędzani ponad wszelką miarę. Aby zaś Maćkowi sprawić jeszcze większą frajdę, załatwiłem bezpłatny bilet lotniczy dla Andrzeja „Gałązki” Grychowskiego. Formalista i nadzwyczaj honorowy Andrzej nie czuł się pewnie jako pasażer specjalny, choć „promocyjny” bilet był najzupełniej le-galny, więc specjalnie po niego poleciałem do Paryża (na pół godziny). Spotka-nie się udało, no, ale bo też najbliżsi przyjaciele – Maciek i Andrzej zobaczyli się pierwszy raz po ośmiu latach!

¶Tak więc rok stał się przełomowy w kontaktach z krajem, rodziną i przy-jaciółmi. Ci ostatni namówili mnie do poprawy losu, a to przy pomocy Biura Matrymonialnego Syrena. Pomysł nie był zły, ale też niezbyt praktyczny w wy-konaniu. W odpowiedzi na anons przyszło około listów i to z fotografi ami, ale właśnie w ilości ofert legł pies pogrzebany. Ileż równoległych wyznań sympatii

⁴⁷ w całości

Page 24: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$%

Fot. 61. Dom prawie gotów… na przyjęcie gości, wrzesień 1974

Page 25: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$&

Fot. 62. Pierwsi goście z kraju. Dragør, listopad 1974. Jacek Bielnicki, Maciej Reczko, Andrzej Gry-chowski

Fot. 63. Krytyczny rzut oka inż. Grychowskiego z asystą na moje budowlane dokonania

Page 26: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$'

Fot. 64. Rodzinna tradycja – maskarady i prze-bieranie. Andrzej i Maciek, Kopenhaga 1974

Fot. 65. Rekwizytów pod moim dachem nigdy nie brakło. Zdjęta z kominka kopia zbroi. Maciek, listopad 1974

Fot. 66. …lub mundury duńskiej służby terytorialnej.

Page 27: 7. Ten sympatyczny Norweg

!$(

Fot. 67. Dom gotów

Page 28: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%)

Fot. 68. Andrzej w miejscu, gdzie kilkanaście lat później stanął jego umiłowany dworek. Le Plessis de Dampierre 1970

Page 29: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%!

i ileż równoległych korespondencji można uczciwie prowadzić? Zwłaszcza przez granicę… Na zdrowy rozum wysortowałem to i owo, odbyłem kilka wizyt będąc w kraju: Tarnów, Łódź, Kraków, Opole i ostatecznie nawiązałem trwalszy kon-takt z panną Elżbietą, zaprosiłem ją do Danii i zanim zdążyłem poważnie się angażować, wyszło na jaw (zupełnie przypadkowo!!!), że panna, przepraszam pani Elżbieta już kiedyś w Danii była i ma tu męskich znajomych, o których bynajmniej nie chciała opowiadać. Nie będąc zupełnie przekonany, że na takiej podstawie można zbudować solidną przyszłość, nie nalegałem na kontynuowa-nie początkowych planów i rozstaliśmy się w miarę przyjaźnie. Wspomnę tylko, że spotkałem ją jakiś czas później, najwyraźniej dobrze w Danii zadomowioną.

¶Starania w tej dziedzinie podejmowali także, dobrze już we Francji zadomo-wieni, Andrzej i Jola Grychowscy. Po załatwieniu Andrzejowego rozwodu, byli wreszcie ofi cjalnym małżeństwem. Latałem do ich wielce przyjaznego domu, naj-pierw w Chartres, potem w Paryżu, niemal co miesiąc. Bowiem biorąc pod uwagę korowody związane z wyprawą do Polski, weekendowe wypady do Paryża stały się namiastką życia rodzinnego. Jeśli tylko miałem gdzie zostawić psy, po poran-nej zmianie, prosto z pracy brałem rejs SK o . i już koło ósmej siedziałem przy polskiej kolacji „na paryskim bruku”. Zresztą z czasem nawet nie zatrzymy-waliśmy się w ich paryskim mieszkaniu, tylko pędzili do odległej o jakieś ki-lometrów wioski Plessis-de-Dampierre, gdzie Andrzej wybudował sobie mini-chatkę w lasku, za wsią będącą istną polską kolonią. Kilka czy kilkanaście rodzin z lepiej urządzonej Polonii paryskiej miało tu, na granicy Normandii, całkiem atrakcyjne domki letnie, a niedzielne spotkana „na siatkówce” były obowiązko-wym wydarzeniem towarzyskim tygodnia. Absencja nie była tolerowana. Dbała o to i patronowała (jeśli tak można powiedzieć o damie) Grand Lady polskiego Paryża pani Gniewa Wołosiewiczowa, główny fi lar polskiej sekcji radia francu-skiego (RFI). Świetna organizatorka, dobre pióro dziennikarskie, mistrzyni mi-krofonu, osoba niezwykłej kultury i wyszukanego smaku, autorka kilku książek o polskim Paryżu. Jako słuchacz chyba wszystkich polskojęzycznych radiostacji znałem zarówno jej nazwisko, jak i poszczególne pozycje programowe, z któ-rych była zawsze bardzo dumna. A były to zarówno, relacjonowane wyszuka-nym językiem relacje z festiwali fi lmowych w Cannes, jak szalenie popularne wśród słuchaczy gawędy „Michasia Lwowiaka”. Nie dziwota też, że gdy jej, już na pierwszym spotkaniu, to i owo zasłyszane z radia paryskiego czy polonijnych programów rozgłośni w Lille przypomniałem, zyskałem jej dozgonną sympatię.

¶Andrzej, inżynier budownictwa, docenił moją determinację w  stawianiu domu, ba, nawet poprosił swego dobrego przyjaciela, a  znanego w  kraju ar-chitekta Janusza Ballensztedta, o sporządzenie projektu mej kopenhaskiej cha-łupy. Mistrz, który właśnie stworzył projekt szykownej willi dla popularnego

Page 30: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%*

Fot. 69. Pierwszą siedzibą Andrzejostwa była jednak „leśna chatka”

Fot. 70. „Le dvorek bricolé” w Plessis – prawie gotów. Ok. 1990. Egzotyczna nazwa, to pomysł fran-cuskiej dziennikarki z „Elle”, autorki entuzjastycznego reportażu o polskim inżynierze – majster-kowiczu

Page 31: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%"

w paryskim światku dziennikarskim korespondenta Głosu Ameryki Jana Gru-żewskiego, nie odmówił, ale… ale gdy pokazałem rysunki w tutejszym wydziale budownictwa, ratuszowym urzędnikom odebrało mowę, ale grzecznie zapy-tali, kto to będzie realizował. Wspominam o tym tak szczegółowo, ponieważ za moim przykładem także sam Andrzej zdecydował się również na budowę siedziby. Powiadam, siedziby, bowiem na skraju lasu, z  dala od centrum wsi powstał istny dwór polski o  niebagatelnej powierzchni metrów, którego budowa może nie tyle dlatego, że był inżynierem, ale Andrzejem Grychow-skim, ciągnęła się kilkanaście lat. Oczywiście ogromna część wykonana była własnymi, a także przyjaciół, rękami. Ale podstawową przyczyną powolności były ograniczenia ekonomiczne, wywodzące się z „pańskiego” gestu i dążenia do pełnej niezależności. Idzie o to, że na Zachodzie grało się od wieków podług reguł jakie wyznaczała gospodarka kapitalistyczna. I nikt, poza ekscentryczny-mi milionerami, nie budował i nie inwestował bez kredytu. Normalna infl acja i rosnące ceny nieruchomości, w połączeniu z zachętami podatkowymi, spra-wiały, że wynajęte fi rmy budowały szybko, a  ukończona siedziba zamieniała się na dłuższą metę w skarbonkę. I nikomu nie przeszkadzało, że przez pierw-szych parę lat jakiś bank pozostawał współwłaścicielem rodowego gniazda. No, ale nie gniazda naszego „Gałązki”, który na samym wstępie powiedział sobie (i wszem wobec), że przemądrzałym Francuzikom kłaniał się nie będzie i bez kredytu się obejdzie. Ostatecznie jednak całkiem się nie obeszło. Inna rzecz, że imponujące domiszcze w końcu stanęło i przez kilkanaście lat, niemal do końca życia, nasz „Gałązka” swym dworkiem się cieszył.

¶A że dzieło było godne uwagi, niech świadczy kilkustronnicowy fotoreportaż na jego temat zamieszczony w wielkim magazynie francuskim „Elle” zatytuło-wany: Le dworek bricole… (własnej roboty). Tak się nad tą budowlaną epopeją rozwodzę, bom sam się do jej powstania troszeczkę przyczynił. Oczywiście nie tyle co lokalne towarzystwo i przyjaciele, bowiem należało do rytuału week-endowych spotkań, by zamiast gry w piłkę przespacerować się do „Gałązków” i choć trochę do pracy się przyłożyć. Oczywiście z nadzieją na konsumpcję cze-goś smacznego i  mocniejszego. Nadzieją zawsze spełnioną, jako że Jola była świetną kucharką, a Andrzej jeszcze świetniejszym koneserem i amatorem win oraz wszystkiego czemu Dionizos patronuje.

¶Ten ostatni aspekt zaciążył nieco na mojej pozycji w kołach owej parysko--wiejskiej society, bowiem nigdy nie miałem najmniejszego nabożeństwa do Bachusa i żadnej rzeczy, która jego jest… a to nad Sekwaną grzech Niebu obrzy-dły, niełaska w oczach bliźnich i korzeń zła wszelkiego. Kto wie, może to le-gło u źródeł kolejnych niepowodzeń przyjaciół w usiłowaniach, by mnie jakoś wreszcie wyswatać… Tak czy owak niewiele z tych usiłowań wyszło, no ale jak

Page 32: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%#

Fot. 71. Najlepiej zawsze pod własnym dachem, który się zaprojektowało, wykonało i przyozdobiło. (Stan obecny)

Page 33: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%$

tu się w cokolwiek angażować przy moim stężeniu samolubstwa i pozbawione-go wszelkiej miary marzycielstwa. Do polskiego Paryża ciągnęło mnie jednak zawsze i bywałem tam częściej niż w innych kątach Europy. Nie żebym się tu i ówdzie nie kręcił. Wspomnę wyprawę do Włoch na spotkanie Polonii z pa-pieżem na Monte Cassino w maju oraz dwa wypady do Hiszpanii, Avila, Escorialu, Toledo i Segovii. Tę ostatnią wycieczkę dobrze zapamiętałem, jako że musiałem odbyć ją dwa razy. Po raz pierwszy na Wszystkich Świętych . Po powrocie do domu okazało się, że cudowne, jesienne widoki przepadły z powo-du zacięcia się fi lmu w aparacie. Nie było więc innej rady, jak w następnym roku około . listopada tę samą trasę powtórzyć… Opłaciło się, pogoda dopisała, co cała paczka kolorowych fotek potwierdza.

¶Oczywiście nieodmiennie ciągnęło mnie do Japonii i łącznie latałem tam ze razy. Moja niewytłumaczalna fascynacja tym krajem zaczęła się całkiem przypadkowo, od kilku artykułów w „Dookoła Świata” lub „Przekroju”, po Paź-dzierniku otwartych na wolny świat. Przypadek zrządził, że na drugim roku poznałem pierwszego Japończyka, jakiegoś doktoranta z Warszawy, któ-ry odwiedzał UJ. Jakimś trafem zetknąłem się z  lektorką angielskiego uczącą kolegów z naszego roku. Przypadkiem, ponieważ znając już dość dobrze an-gielski, biedziłem się nad francuskim i  greką. Sympatyczna niewiasta szuka-jąc kogoś znającego angielski, kto mógłby się Japończykiem zająć, chciała się dowiedzieć, skąd znam mowę Szekspira, a  ponieważ wydawało mi się mało chwalebnym znać język z  jakiegoś zapyziałego Koźla, zmyśliłem na poczeka-niu historię o rzekomym pobycie w Anglii podczas wojny. Legendy, zmyślenia i  łgarstwa mają czasami twardy żywot i nieprzewidziane konsekwencje. Pani lektorka zarekomendowała mnie gościowi, który, jak się okazało, wybierał się do Londynu i bardzo był angielskich realiów ciekaw. Nie pamiętam, co mu tam naopowiadałem, ale myślę, że obraz Albionu na podstawie wojennych powie-ści Arkadego Fiedlera czy Janusza Meissnera mógł być całkiem interesujący. A jak mu się to skonfrontowało z Anglią roku ? Pewnie też można by jakiś ucieszny felieton napisać. Natomiast opowieści gościa, niewątpliwie rzetelne, tylko zaostrzyły mój apetyt na japońszczyznę przy całkowitej pewności, że i tak tego nigdy nie zobaczę. Niemniej z owych dni pochodzi znajomość mo-jego pierwszego zdania w  języku samurajów: jestem polski student… Sprawy zaczęły wyglądać zupełnie inaczej, gdy w  znalazłem się we wspomnianym już oddziale obsługi pasażerów specjalnych – zwanym LP. W urozmaiconym, wielonarodowościowym personelu mieliśmy kilkoro Japończyków sprowadzo-nych specjalnie w celu uatrakcyjnienia japońskim turystom Kopenhagi, Danii i naszego ponadbiegunowego, dalekowschodniego połączenia. Koledzy Okuno, Wakabajaszi i panna Takahaszi stali się moimi, tym razem zupełnie poważnymi

Page 34: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%%

Fot. 72. W Tokio zawsze mile widziany. Mitsuaki Waszida, Koiczi Gonda i Adam-san

Fot. 73. Fudżi-san i Adam-san. Nowy Rok 1984

Page 35: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%&

nauczycielami japońskiego, na równi z regularnymi wypadami do Kraju Wscho-dzącego Słońca, bo to właśnie oznacza wierne tłumaczenie nazwy Nippon vel Ni-hon. Starałem się, by przynajmniej raz do roku do Tokio polecieć. Stało się to tym łatwiejsze, że poznałem bliżej kilku kolegów pracujących w SAS-ie na tokijskim lotnisku. Początek naszej wieloletniej przyjaźni był wynikiem, jak to często bywa, przypadku. Otóż kilka pierwszych wypraw odbyłem bezpośred-nim lotem z Kopenhagi i tutejsze koleżanki rutynowo załatwiały mi rezerwacje w miarę tanich hoteli. W roku wybrałem się natomiast na wyprawę dooko-ła świata. Zatrzymując się po kilka dni w Chicago u polskiej rodziny powiązanej z  naszą fi rmą, w  Denver, mieście, które się chlubi położeniem na wysokości kilometrów oraz w Salt Lake City, stolicy mormonów. Sympatycznych dzi-waków religijnych, uczciwych i gorliwych do przesady w wierności swej „biblii”, którą wielce oryginalnie przetransponowali na amerykańskie warunki i przy-stosowali do tamtejszej mentalności. Wspominam o tym, bowiem takim bardzo amerykańskim rysem mormonów jest „rynkowa” natarczywość w stosunku do potencjalnego klienta (czyt. konwertyty). Zwiedzając zdominowane przez mor-monów miasto, dałem się skusić na grupowy przemarsz, niemal procesję, przez długi szereg sal wypełnionych podświetlonymi przeźroczami gigantycznych rozmiarów. Owe szczytowe osiągnięcia techniki i  kiczu były pomyślane jako nowoczesna wersja bibliae pauperorum ⁴⁸. Były ilustracjami do mormońskiej wersji Biblii i wraz z monotonnym głosem pobożnego przewodnika były naj-wyraźniej zarzucaniem sieci na kolejnych naiwnych. Perspektywa godzinnej wędrówki pośród owych „dzieł sztuki” była mało pociągająca, więc krzystając ze ścisku mijających się grup, dałem nurka pod barierkę oddzielającą kierunki marszu i istnym „mormońskim cudem” przeniosłem się z trzeciej kapliczki do bodajże trzydziestej, przedostatniej. A w kilka godzin później siedziałem już w  samolocie niosącym mnie ze stolicy „zbawionych” do siedliska wszelakich występków mormonom obcych i niebu obrzydłych, do San Francisco.

¶Chociaż z tą opinią o amerykańskiej Sodomie, można było dyskutować. Może z  perspektywy amerykańskiego interioru, kołtunów z  Alabamy czy nawie-dzonych ćwierćinteligentów z  Bible Belt i  tępych purytanów z  Bostonu, San Francisco mogło się wydawać przedsionkiem piekieł, ale dla przybysza z Danii lat . była to kaszka z mlekiem. I  to nie ze względu na publikacje dostępne za szczelnymi żaluzjami sklepów zwanych Denmark Bookstore, ale na sposób podejścia do spraw związanych z szóstym przykazaniem i ogólnie do fi ksacji wszelkiej maści religiantów na problemach związanych z ludzkim ciałem – od pasa w dół.

⁴⁸ Biblii prostaczków

Page 36: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%'

Fot. 74. Saipan, przepaść samobójców. Miejsce masowych samobójstw japońskich obrońców wyspy

Page 37: 7. Ten sympatyczny Norweg

!%(

¶Na szczęście nikt turysty z Danii o zdanie nie pytał, a ponieważ zamieszkałem u polskich znajomych w Palo Alto, o rzut kamieniem od Princeton z jego uni-wersytetem, więcej interesowaliśmy się zbiorami dokumentów Polski Podziem-nej, które właśnie tu wylądowały. Ośrodek uniwersytecki pozwolił na jeszcze jedną obserwację – stopnia faryzejskości i hipokryzji amerykańskich elit. Elit, którym poprawność polityczna i „antyrasistowskie” frazesy nie schodziły z ust nawet przy omawianiu tablicy Mendelejewa czy bajek Andersena. Natomiast ci sami ociekający postępem zeloci ostrzegali przed spacerem do dzielnicy Palo Alto „po drugiej stronie torów”, dzielnicy zamieszkałej przez, no powiedzmy… innych niż biali. Sytuacja, wypisz, wymaluj z jaką dziś mamy do czynienia na przedmieściach Paryża i Kopenhagi lub na ulicach miast słowackich zamiesz-kałych przez egzotyczne plemiona Roma i Sinti.

¶Podobne problemy nie dotykały wówczas następnego etapu mej podróży –Hawajów. Przy okazji owego skoku przez Pacyfi k nie sposób nie przytoczyć typowego dla tamtych czasów podejścia do pasażerów, w  tym wypadku linii United Airlines. Kiedy okazało się że maszyna do Honolulu o . nie zabierze wszystkich pasażerów (pojemność osób), dla pozostałych czy podsta-wiono w ciągu pół godziny następnego olbrzyma, DC-, który poleciał z po-nad pustymi fotelami. Takie to były idylliczne i beztroskie stosunki w cy-wilnym transporcie lotniczym, zanim jankesi ruszyli na całego ze swą krucjatą przeciw Bliskiemu Wschodowi.

¶Hawaje były tylko przystankiem w skakaniu przez Pacyfi k, bo piaszczyste pla-że, krzywe palmy oraz kąpiel w słonej wodzie i nielubiane opalanie z sączeniem drinka przez plastikową słomkę nigdy nie należały do mych wielkich pasji. Tak więc przesławne Waikiki potraktowałem jako sypialnię, zresztą niezbyt drogą, bowiem jeśli się tylko weźmie pokój bez widoku na ocean, można zaoszczędzić niewiarygodne sumy. Ciekawe miejsce na Hawajach to właściwie tylko jedna pierwszorzędna atrakcja: baza morska Pearl Harbour. Amerykanie ze swej klę-ski w grudniu zrobili taką celebrę, że można im tylko pozazdrościć. Naro-biłem też masę zdjęć, które kolega z lotniska, Leif, pasjonat marynarki wojennej czasów II wojny wykorzystał z wielkim entuzjazmem.

¶Także dwa następne przystanki w  mej wędrówce, Guam i  Saipan wiązały się z historią wojny. Ponad tysięcy kilometrów z Honolulu do Agany, sto-licy wyspy Guam przespałem niczym suseł. Przespałem także przekroczenie międzynarodowej linii dat, które sprawiło, że w  mym życiu nie było nigdy października . A ponieważ lecieliśmy zgodnie z obrotem ziemi, prze-dłużona noc była do spania jak znalazł. Sama wyspa to właściwie niezatapial-ny lotniskowiec Wuja Sama. Amerykanie bronią się rękami i nogami przed nazywaniem swych posiadłości na Pacyfi ku koloniami, ale fakt pozostaje

Page 38: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&)

Fot. 75. Saipan. Jedna z niezliczonych pamiątek makabrycznej przeszłości

Fot. 76. Wywczas na półwyspie Ito. Koniec lat 80.

Page 39: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&!

faktem, a maleńka wyspa jedną wielką bazą lotniczą. Trochę w  tym myśle-nia z czasów wojny, gdy zasięg samolotów był ograniczony i do poważnego bombardowania Japonii można było przystąpić dopiero po zdobyciu między innymi Guam, a zwłaszcza Saipanu i Tinianu. Właśnie z Tinian, z zarośnięte-go dziś dżunglą lotniska, wyruszył samolot z bombą atomową na Hiroszimę. Wszystkie te wydarzenia stają się bardzo wyraziste zwłaszcza podczas zwie-dzania Saipanu z jego plażami upstrzonymi setkami wraków czołgów, amfi bii, dział i bunkrów. Na wynajętym rowerze pojechałem też na północny kraniec wyspy, by odwiedzić tak zwane skały samobójców. W tej części wyspy, latem dziesiątki tysięcy Japończyków wybrało śmierć samobójczą, byle tylko nie splamić honoru poddaniem się wrogowi. Obrona Saipanu była wyjątko-wo zacięta, bowiem był to pierwszy skrawek właściwej Japonii zaatakowany przez zamorskiego wroga. Ze stutysięcznej załogi ocalało tylko tysięcy, a zbiorowe samobójstwa popełniali nie tylko żołnierze, ale i tysiące cywilów całymi rodzinami skaczących w kilometrową przepaść. Po wykonaniu cere-monialnego ukłonu matka spychała stojące tyłem do przepaści dzieci, mąż strącał żonę, po czym, po wykonaniu kolejnego ukłonu, sam rzucał się tyłem do przepaści. Mamy dokładne opisy tych wydarzeń, bowiem Amerykanie ob-serwowali wszystko z  niewielkiej odległości. A  nie rozumiejąc japońskiego pojęcia dyshonoru, próbowali, przy pomocy wyposażonych w megafony tłu-maczy, odwodzić zdesperowanych nieprzyjaciół od masakry. Dziś na skałach nad demonicznym urwiskiem stoją japońskie stele cmentarne z sentencjami czci i czołobitności ozdobione wielką ilością kwiatów składanych przez licz-nych japońskich turystów, w większości bardzo młodych.

¶Ponura przeszłość czczona i  wspominana nie przeszkadza tysiącom mło-dych par z całej Japonii właśnie na Saipanie spędzać poślubne wakacje. Rów-nież w moim locie pewnie połowę pasażerów stanowiły młode pary. Odległość ponad kilometrów sprawiła, że ten sam dzień październikowy był parny i upalny na Marianach, a całkiem chłodnawy w Tokio, mimo iż japońska stolica leży pod szerokością geografi czną Rzymu.

¶Ten przylot do Tokio różnił się od wszystkich poprzednich tym, że po raz pierwszy nie byłem pasażerem swojej linii i nie było znajomej duszy, do której zwykle się zwracało z praktycznymi problemami, jak znalezienie tańszego hote-lu czy rezerwacja miejsca w samolocie do domu. Przypadek sprawił, że miałem numer telefonu do jednego z tokijskich SAS-owców, kolegi Mitsuaki Waszida. Na szczęście był w pracy i z własnej inicjatywy przyjechał do terminalu Japan Airlines, gdzie wylądowałem, załatwił hotel, pouczył, jak się do niego dostać i zaprosił, by go nazajutrz odwiedzić w domu, w odległej o  kilometrów miej-scowości Narita, gdzie dziś funkcjonuje nowe tokijskie lotnisko.

Page 40: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&*

Fot. 77. Są też na Pacyfi ku miejsca pokojowe i idylliczne. Wyspa Honsziu

Fot. 78. XIV-wieczna fi gura Wielkiego Buddy „Dai-Butsu” w Kamakura. Lata 80.

Page 41: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&"

¶Spotkanie nasze dało początek trwającej do dziś przyjaźni, a  wielokrotne, dłuższe gościny w domu państwa Waszidów związały mnie ze stroną Japonii nie przeznaczoną dla turystów i obcych – gaidziń, w ogóle. Sama pierwsza wi-zyta nie była specjalnie udana, bowiem lało od rana do wieczora i poza krótkim wypadem samochodem do Nartia-san, wielkiej, tysiącletniej świątyni będącej celem pielgrzymek buddystów z całego kraju, siedzieliśmy w domu pijąc her-batę i gadając o wspólnych znajomych. Na pożegnanie Mitsuaki zasugerował, z całym respektem należnym cudzoziemcowi, że gdyby mi to odpowiadało, to o kilka kroków od jego domu stoi pusty „bliźniak” należący do znajomego i jeśli zadowoliłbym się podstawowymi wygodami, dom będzie do mojej dyspozycji, jak długo by mi się spodobało. Oczywiście zaakceptowałem propozycję z en-tuzjazmem, tyle że na przyszłość, bo tym razem wizyta dobiegała końca, ale od tego czasu bywałem w Japonii co najmniej raz w roku i pusty domek wy-łożony matami był moją kwaterą przez ponad lat. Jak właściciel mógł sobie pozwolić na taki trwały pustostan, nigdy się dokładnie nie dowiedziałem, ale com oszczędził, to moje! Tokio jest jednym z  najdroższych miast na świecie i gdy się studiuje ceny hotelowe, można przypuszczać, że podana cena zapew-nia posiadanie pokoju na własność. Oczywiście, dojazdy pociągiem też koszto-wały, ale przecież nie tyle co hotel, no a godzinne studiowanie krajobrazu i pa-sażerów warte było tych kilku (kilkuset) jenów. Nieocenioną zaletą mieszkania na prowincji, zamiast w -milionowej metropolii, była możliwość wypadów rowerowych na autentyczną wieś, między pola ryżowe, wioski z drewnianą ar-chitekturą, wały nadrzeczne, gęste, ciemne lasy ciasno rosnących świerków czy bambusowe zarośla z dróżkami przypominającymi tunele.

¶Inna materialna korzyść, jaka wynikła z  naszej znajomości, to wspaniałe prezenty książkowe. Okazało się, że jakiś krewny Waszidy pracuje w wielkiej fi rmie wydawniczej Tuttle specjalizującej się  między innymi w  podręczni-kach. Gdy się zatem okazało, że z  orientalnym uporem przykładam się do nauki japońskiego, dostałem w prezencie kilka anglo-japońskich pozycji po-święconych tej dziedzinie. Między innymi dwa potężne słowniki do studio-wania alfabetu kandźi.

¶Oczywiście większość czasu spędzałem w Tokio, Jokohamie i Cziba. Nie wy-obrażam sobie pobytu w Tokio bez obowiązkowej wyprawy do dzielnicy Aki-habara, reklamowannej na użytek cudzoziemców jako Electric City, która to nazwa nie grzeszy ani trochę przesadą. Sprzedaje się tu wszystko, co tylko ma związek z elektrycznością i elektroniką. Sprzedaje w sklepach, sklepikach, stra-ganach, galeriach i wielopiętrowych magazynach. Akihabara to kilka przecznic zawalonych wystawionym towarem, który świeci, miga, błyska, gra, sygnalizu-je hipnotyzując potencjalnego klienta, jeśli tylko choć trochę elektroniką się

Page 42: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&#

Fot. 79. Autor, free lance correspondent Radia Wolna Europa przed głównym wejściem do gmachu rozgłośni

Page 43: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&$

interesuje. A któż dziś jest wobec niej obojętny? Dziś, ale nie zapominajmy, że opisujemy czasy, gdy w Europie Zachodniej atrakcją były pierwsze kalkulatory (o czterech działaniach) i czarno-białe gry komputerowe polegające na odbija-niu piłeczki…

¶Jak dziś wygląda Akihabara, mogę sobie tylko wyobrażać, bowiem od sześciu lat mnie w Japonii nie widziano. Nie mogę się zebrać do podróży i nawet do bliskiej Polski latam coraz rzadziej, zaś perspektywa przesiedzenia godzin w wysuszonym powietrzu kabiny zwycięża nawet nad chęcią pospacerowania raz jeszcze po ulicach księgarzy i wydawców w dzielnicy Oczianomizu (w do-słownym tłumaczeniu: woda na herbatę). Odpadł też inny magnes, który mnie do Elektrycznego Miasta przyciągał. Przez całe lata trzeba było, w staraniach o  lepszy odbiór fal krótkich, zagłuszanych przez czerwonych z coraz większą zaciekłością, zaopatrywać się w odbiorniki z coraz lepszymi falami krótkimi. A  w  tej dziedzinie Japończycy byli bardzo sprawni. Gorzej bywało z  falami średnimi, tak ważnymi w Europie. Kupowanie coraz to nowych modeli umożli-wiało słuchanie Wolnej Europy czy Londynu, ale z Wiedniem czy Monachium różnie bywało. Nawet najdroższe modele ustępowały średniej jakości Grundi-gowi czy Philipsowi. Wiem, co mówię, jako że ściągnąłem do Kopenhagi ponad rozmaitych modeli Toshiby, Sanyo, JVC, Sony i Torio…

¶Tymczasem moje atawistyczne zainteresowanie polityką nie ograniczało się tylko do słuchania. Prenumerowałem londyńskie „Wiadomości” i  „Orła Bia-łego”, paryską „Kulturę” i „Zeszyty Historyczne”. I naturalną rzeczy koleją, po napisaniu obszernego listu do redakcji „Wiadomości”, chodziło właśnie o pro-gramy radiowe dla Polski  między innymi Radia Madryt, którego słuchałem, gdy tylko zagłuszanie pozwalało, dostałem bardzo miły list od redaktora Józe-fa Bilińskiego z propozycją współpracy – głównie z „Tygodniem Polskim”, jako że jego forma najbardziej się do korespondencji zagranicznej nadawała. Był to początek naszej wieloletniej regularnej współpracy, bo moje felietony podpisy-wane „Advocatus”, by nie sprawiać kłopotów rodzinie w kraju, ukazywały się regularnie bodaj do końca lat . Maskarada pseudonimowa była raczej dla fasonu, boć z treści kopenhaskich realiów byle ubek by się mej tożsamości do-myślił. Poza tym pisywałem pod pełnym nazwiskiem felietony do Wolnej Eu-ropy, wprawdzie tylko podróżnicze, w cyklu „Wędrówki po świecie”, ale że na Rakowieckiej byłem notowany, wątpliwości być nie mogło.

¶W związku ze specjalnymi funkcjami, jakie na lotnisku wykonywałem, moje stosunki z polską ambasadą układały się nadzwyczaj poprawnie. Zresztą nie tylko z  polską. Na przykład  ambasador rosyjski Jegoryczew z  daleka mnie pozdrawiał, wciągał w pogawędki na tematy historyczne i nazywał Adamem Gieorgiejewiczem. Usłyszał o mnie od tutejszego przedstawiciela Aerofłotu.

Page 44: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&%

Ten z kolei nabrał do mnie zaufania po zabawnym qui pro quo z pewną starszą pasażerką przesiadającą się na samolot SAS-u do Nowego Jorku. Po odebraniu od Aerofłotu owej Anny Iwanownej czy jak jej tam było, a przed zaprowadze-niem do właściwej poczekalni, wskazałem na stojący w pobliżu nasz najnow-szy nabytek, Jumbo-jet mówiąc, że tym właśnie „słoniem” w dalszą drogę po-leci. Starsza pani na chwilę otwarła szeroko zdumione widokiem giganta oczy, ale zauważywszy stojącego opodal rodaka, natychmiast dodała: Nu, a u nas jeść bolszyje… ⁴⁹. Oczywiście taktownie zamilczałem, jako że gościom się nie zaprzeczało, ale szef Aerofl otu instynktem wyćwiczonym na wschodzie od po-koleń zorientował się, że ja wiem, że on wie, co obydwaj wiemy, a zwłaszcza to, czego nie mówimy… Od tego czasu pozostawaliśmy na całkiem przyjaznej stopie, a był w siódmym niebie, kiedy z mojej inicjatywy wprowadziliśmy za-powiedzi odlotu także po rosyjsku. Ostatecznie nauczenie się krótkiej antyfo-ny, że abljawiajetśia pasadka na siemalot Aerofłota w Stokgolm i Maskwu… nie było niczym nadzwyczajnym, podobnie zresztą jak zapowiedź po czesku i węgiersku. Tę ostatnią przygotował mi przedstawiciel Malevu, strasznie sym-patyczny „Węgier-bratanek”, który zginął w sierpniu w katastrofi e należą-cego do węgierskich linii iljuszyna-, wodującego awaryjnie o kilometr przed kopenhaskim lotniskiem.

¶Oczywiście najwięcej styczności miałem z  personelem ambasady polskiej, jako że ci najwięcej się poruszali. Ale okazało się, że były i inne przyczyny. Ta czy inna „służba” zaczęła zakładać na Bielnickiego sieci. Zwłaszcza od czasu, gdy obowiązki konsula objął pan Wiktor Kiriczenko. Nie było końca zapro-szeniom, prośbom o drobne przysługi, a nawet zasugerowanie, bym go wraz z  żoną i  córkami zaprosił do mego nowego domu. Sama wizyta oczywiście niczego w  naszych stosunkach nie zmieniła, ale ciąg następujących po sobie wydarzeń: zaproszeń, aluzji w  rozmowach, przysyłanie mi rzekomych zna-jomków z  Krakowa czy wreszcie pytań o  sprawy duńskiej policji wskazywał, że sprawa przeszła z kontaktów towarzyskich na grunt zawodowy. I to zawo-du, który z reguły wykonywali drudzy sekretarze komunistycznych ambasad. Oczywiście dzieliłem się mymi obawami ze znajomymi w  lotniskowej policji, ale do czasu wszystko pozostawało po staremu. Zmieniło się natomiast wiele po kolejnym wypadzie do Polski latem . Akurat tym, podczas którego zdą-żyłem zdać egzamin magisterski. Na szczęście właśnie dopiero wtedy zaczepił mnie w Collegium Novum czarniawy typek, który nawet fi zycznie przypominał mojego nadzorcę z czasów studiów. A ponieważ niezbyt zawoalowane propo-zycje „współpracy” stanowczo odrzuciłem (studia i dyplom miałem w kieszeni),

⁴⁹ No, a u nas są większe…

Page 45: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&&

wywiadowca się wycofał, ale obiecał, że przed odlotem z Warszawy będzie ze mną rozmawiał „szef”. Nie brzmiało to uspokajająco, więc natychmiast po przy-jeździe do Warszawy porozmawiałem z  jedynym na miejscu niepolskim pra-cownikiem SAS-u, Szwedem Hagensenem i poprosiłem, jeśli się do odlotu nie zgłoszę, nie będzie to z mojej winy, by zaraz powiadomił duńską ambasadę, że spotkała mnie jakaś przygoda.

¶Na szczęście nic mi się nie przydarzyło i do Kopenhagi wróciłem cały i zdro-wy, a  o  przebiegu wizyty powiadomiłem znajomych z  lotniskowej policji. A skutki? Ja przestałem dostawać wizę do Polski i nie mogłem kraju odwiedzać aż do roku , a konsul Kiriczenko został w jakiś czas potem uznany za per-sona non grata i nigdy go już więcej nie widziałem. Co bynajmniej nie znaczy, że wydalono go z mojego powodu. Taki ważny nigdy nie byłem, ale z doniesień prasowych wynikało, że ponoć „starszył i  szantażował” żydowskich uchodź-ców z roku . Na szczęście nie odmawiano paszportów nikomu z rodziny, ale mogło się to brać z  faktu, że przyjeżdżali Grychowscy i Reczkowie, więc może „zapis” na Bielnickiego ich nie sięgnął. Ostatecznie, wbrew ludowym wie-rzeniom, nawet najwyżej postawione łapsy genialne nie były. No, bo dlaczego system, który rozbijał sobie nos o  sznurek do snopowiązałki, a  zaopatrzenie w cielęcinę musiał cedować na „mięsną babę”, miałby funkcjonować bezbłędnie w resorcie słynnym z krzyżujących się kompetencji, obsesji tajności, korupcji, bylejakości i skrajnego cynizmu na wszystkich szczeblach?

¶Odcięty od rodziny w kraju tym gorliwiej odwiedzałem naszego „Gałązkę” w  jego podparyskich włościach, pomagając w noszeniu budulca, doglądaniu kiełbasek na rożnie i  usuwaniu sprawnie opróżnianych butelek zdobnych w wielce dostojne tytuły okolicznych winnic. Nadawałem się też czasami do zabawiania konwersacją gości ciekawych życia w dalekiej Skandynawii. I po-chlebiam sobie, że może w niejednej polsko-francuskiej głowie posiałem ziar-no wiedzy, że na przykład przylatując z Kopenhagi, nie ma się wiele do powie-dzenia na temat Hagi…

¶Każda okazja była dobra, by podtrzymywać kontakty z przyjaciółmi, zwłasz-cza z tymi z kraju, którym udało się, bodaj na krótko, zza drutów „obozu poko-ju” wydostać. Toteż na wieść, że latem jeden z wypróbowanych przyjaciół czasu krakowskich studiów – Andrzej Kastory rozbił namioty w Strasburgu, za-mieniłem się dyżurami z kolegą i następnego dnia poleciałem do Stuttgartu, by stamtąd, po krótkiej przejażdżce lokalnym pociągiem, po kilku godzinach wi-tać się z Euro-stypendystą na sztrasburskim dworcu. Wspominam to spotkanie z uwagi na wydarzenie, które nas obydwu, żyjących wszak w odmiennych syste-mach, jednakowo zdziwiło. Widok niemieckiej żebraczki czy pijaczki, która na francuskim dworcu pełnym głosem wyśpiewywała jakieś dziarskie, niemieckie

Page 46: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&'

Fot. 80. Hjemmeværnet 1976. Za widocznym wałem strzelniczym znajduje się Bałtyk, a za Bałty-kiem sto dywizji Paktu Warszawskiego, przed którymi miałem duńskiej ojczyzny bronić

Page 47: 7. Ten sympatyczny Norweg

!&(

heimatlieder ⁵⁰ o krok od francuskich policjantów, którzy nawet nie fatygowali się, by na „rewizjonistkę” spojrzeć. A przypomnijmy, że było to w czasach, gdy pp. Czaja i Hupka straszyli nad Wisłą z pełnym wigorem. Udało mi się namówić pracowitego i przecież nie bogatego, badacza, by się ze mną wybrał do nadse-kwańskiej stolicy świata i korzystając z gościnnego domu Grychowskich, tanim kosztem to i  owo zobaczyć. Chyba, w  sumie, zrobiłem dobry uczynek, choć do dziś pamiętam, jak Andrzej inżynier suszył głowę Andrzejowi historyko-wi, by ten mu potwierdził, że Józef Beck wiedział co robi jesienią roku . Niestety, zabrakło czasu, by zabrać Andrzeja (tego od historii) do sławetnego Plessis, gdzie na pewno miałby wielkie wzięcie, bowiem i na historii się znał, w  siatkówkę grać umiał i  rocznikowe wino ocenić by potrafi ł. A  tacy goście byli u pani Gniewy Wołosiewiczowej witani chlebem i solą – o winie nie wspo-minając. Jak wspomniałem, nawet taki beznadziejny abstynent jak ja mógł na życzliwość w jej salonach liczyć. Z wdzięcznością wspominam, że specjalnie dla mnie zaprosiła kiedyś na niedzielne przyjęcie redaktora Wacława Zbyszewskie-go, niezrównanego felietonistę i  gadułę, którego wiernym słuchaczem byłem od lat na falach Wolnej Europy. Kilkugodzinna wymiana poglądów i słuchanie wspomnień starego bywalca przedwojennej Warszawy i emigracyjnego Londy-nu aż się prosiły, by je zanotować i pamiętać.

¶W kilka lat po uzyskaniu duńskiego obywatelstwa nasze starożytne królestwo przypomniało sobie o mnie, niczym Austro-Węgry o Szwejku i armia wezwała -latka na poborową komisję. Poczekalnia owego szacownego urzędu roiła się od najrozmaitszych „politycznych” symulantów, jakże typowych dla począt-ku lat .: bitników, hippisów, maoistów, dzieci kwiatów i – szerzej rzecz uj-mując – reprezentantów młodzieżowego skrzydła duńskiej lewicy, wszystkich ośmiu partii „komunistycznych i robotniczych”. Widocznie nie tylko wiekiem odbijałem od owego barwnego towarzystwa, bowiem zaraz na wstępie zapew-niono mnie, że będę „skasowany”, co w narzeczu tutejszych rekrutów oznacza, iż ojczyzna rezygnuje z  mych talentów w  dziedzinie obronności. Dostałem natomiast propozycję (może na otarcie łez?) wstąpienia do Hjemmeværn, ta-kiego duńskiego Volkssturmu, sił terytorialnych przeznaczonych do działania na swoim, znanym sobie terenie i w wypadku „najgorszego”, wspomagania tam właśnie wojsk regularnych. Szkoliłem się na owego Home Guard’zistę ponad lat . Ponad lat przechowując w  szafi e mundur, karabin automatyczny i paczkę nabojów oraz uczestnicząc w okresowych manewrach, podczas któ-rych zużywało się więcej piwa i kanapek niż amunicji.

⁵⁰ pieśni patriotyczne

Page 48: 7. Ten sympatyczny Norweg

!')

¶Koniec lat . zdawał się potwierdzać moje przewidywania i nadzieje na roz-wój sytuacji w Polsce i całym bloku. Zawsze byłem przekonany, że upływ czasu i pokoleniowe zmiany wodzów muszą prowadzić w kierunku poprawy. Dekada Gierka całkiem dobitnie to potwierdzała. A moje perypetie ze „służbami” nie miały w tym kontekście żadnego znaczenia. Widać było, że system pruje się jak stara fufajka. Zwłaszcza ostatnie lata dekady, wybór polskiego papieża, zain-teresowanie skandynawskiej prasy Solidarnością sprawiały, że ilość pasażerów do i z Warszawy gwałtownie wzrosła. Rosło zaintresowanie Polską, strajkami (te zawsze były duńskim robotnikom bliskie) i kwestią „wejdą – nie wejdą”, ze wskazaniem na to, że jednak wejdą. Niemniej gdy w niedzielę sierpnia zorganizowałem na popołudniowej zmianie loterię fantową i zbiórkę na Polsk Solidaritet, w ciągu kilku godzin za moich kilka skromnych butelek Wyborowej i Miodu Staropolskiego zebrałem wcale pokaźną sumkę przekazaną następnie do Londynu, do komitetu pomocy Solidarności pod patronatem prez. Raczyń-skiego. Wprawdzie malkontenci kręcili nosami na fakt, że Londyn nie zdobył się na inne podziękowanie niż standartowy druczek – bez podpisu, ale na co komu pusta chwała?

¶Od stycznia zacząłem ponownie otrzymywać polską wizę i od tego też czasu zaczęło się organizowanie osławionych „zrzutów” w postaci licznych wa-liz ubrań za każdym razem, gdy do Warszawy leciałem. Sąsiedzi znosili ogrom-ne ilości wszelkiego dobra, a ponieważ mnie żadne ograniczenia w  ilości za-bieranego bagażu nie obowiązywały, więc u kuzynki Niusi w Kielcach samymi pustymi walizkami zapełniliśmy pół piwnicy. Jaruzelskie jasełka i wojenna heca przerwały oczywiście kontakty, ale już od stycznia zabrałem się do zaopatrywa-nia w „ofi cjalne” paczki krewnych i przyjaciół, zwłaszcza tych, o których kłopo-tach dowiadywałem się z Wolnej Europy, w specjalnej audycji pt. Mosty.

¶O samym zamachu i stanie wojennym dowiedziałem się wcześniej niż wie-lu. Oto wstawszy przed . usłyszałem komunikat BBC o całkowitym zerwaniu łączności z Polską i alarmistycznych wiadomościach przekazanych do Watyka-nu przez jakieś, najwyraźniej niezablokowane nadajniki kościelne. Mowa była o ruchach wojsk, blokadzie i o zapowiedzi, że o . podany zostanie jakiś ważny komunikat. Wysłuchałem oczywiście Jaruzelskiej przemowy przez Warszawę i popedałowałem na . do pracy. Wspominam o tym, bowiem co niektórzy ko-ledzy już coś z duńskiego radia usłyszeli, ale fakt, że Bielnicki wiedział wcze-śniej i więcej niż miejscowe radio i telewizja razem wzięte, zyskał mi niemało uznania w oczach tych z kolegów, którzy z późniejszego dziennika porannego usłyszeli potwierdzenie moich informacji.

¶Nic, albo niewiele zyskałem natomiast w oczach naszego lokalnego naczel-nika, Sørena F., któremu moja względna niezależność od dawna stała kością

Page 49: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'!

w gardle. Skorzystał tedy z okazji, że ruch pasażerski do Polski został przerwa-ny, by mi dokładnie grudnia, pod zainstalowaną w biurze choinką, zakomu-nikować, że ponieważ stanowisko polskiego tłumacza stało się zbędne, zatem od zaraz przechodzę do zwykłej obsługi pasażerów, razem z nowoprzyjętymi praktykantami i mniej doświadczonym personelem. Ja się specjalnie takim pre-zentem świątecznym nie przejąłem, bo rzeczywiście nie było wiadomo jak się sytuacja rozwinie, ale większość kolegów długo panu Sørenowi „świąteczne-go taktu” gratulowała. Tak na marginesie, to zachowanie tego człowieka było w pewnym sensie typowe dla półinteligenckiej elity, wszelkiego rodzaju zakom-pleksiałych nuworyszów i awansowanych z dnia na dzień absolwentów tygo-dniowych kursów leadership’u.

¶ I tym to sposobem dobiegło końca kolejne decenium mego grzesznego żywo-ta. Czas pracy bardzo wdzięcznej i interesującej, dającej możliwości pomagania rodakom, a także nawiązywania rozlicznych kontaktów i znajomości.

¶Świadomość końca jakiejś epoki i przełomu nie opuszczała człowieka ani na chwilę. Niepodobna było zapomnieć o zaistniałej w kraju sytuacji, choćby przy moim wigilijnym stole, a pamiętajmy, że był to również dzień imienin i . urodzin. Wprawdzie zawsze spędzałem grudnia w pojedynkę, przy kominku i własnej choince, ale przecież od kilku lat przez cały wigilijny dzień „telefon się urywał”. Dzwoniłem ja i dzwoniono do podwójnego solenizanta, by nie wspomnieć o pliku kartek świątecznych, których w tym roku oczywi-ście zabrakło. Tego specjalnego dnia i wieczora mogłem porozmawiać tylko z Andrzejem w Paryżu, Elą de domo Laszczyk, obecnie zamężną za Zbysz-kiem Inwalskim w kalifornijskim San Diego i zaprzyjaźnionym małżeństwem państwa Wysockich w Monachium. Pan Stefan był członkiem zespołu redak-cyjnego Wolnej Europy odpowiedzialnym za stronę techniczną i konstruk-torem fenomenalnej, ruchomej anteny pozwalającej unikać zagłuszania na falach krótkich, zaś jego małżonką wieloletnia i  czołowa spikerka rozgło-śni – pani Irma Zembrzuska, wcześniej znana uczestniczka Powstania War-szawskiego. Mój list do redakcji w  sprawach konstrukcyjnych owej anteny stał się początkiem naszej znajomości i przyjaźni. Odwiedzałem ich w Mo-nachium i letniej siedzibie w austriackim Bad Ischl i tym sposobem stali się częścią kręgu „bliskich”, z którymi można było wymienić życzenia w tamte, niewesołe Święta .

¶Przyznaję się do błędnej oceny ówczesnej sytuacji, ale sądziłem, że ten zma-nierowany komunistyczną tresurą gienierał ma na tyle zdrowego rozsądku, że swój stan wojenny z jego carte blanche już wkrótce zamieni w stan reform, zmian i  przeobrażeń. Wspominam gorącą na ten temat dyskusję, jaką odby-łem jeszcze przed Świętami z jakąś liczną delegacją kierownictwa Solidarności,

Page 50: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'*

Fot. 81. Japoński dyplom. Dyplom uznania od kopenhaskiej placówki Japan Airlines za owocną współpracę, 1987. Zauważmy powagę Japończyków, rozradowanego szefa SAS-u i grobową minę kierownika działu pasażerskiego, Sørena.F., którego moje wyróżnienie wyraźnie zdegustowało

Fot. 82. Gościmy przedstawicieli SAS-u z Europy Wschodniej

Page 51: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'"

którą „wojna” zaskoczyła w Reykjavíku i która obecnie była w drodze powrotnej do… No, właśnie na ten temat toczyliśmy narady w  kopenhaskim tranzycie, a naturalną rzeczy koleją moja osoba mogła być przy podejmowaniu decyzji pomocna. Nie pamiętam, jakie podjęli kroki i  co się z  nimi stało, ale muszę zapewnić, że uzyskanie w tamtych dniach azylu czy prawa pobytu w Danii nie przedstawiało najmniejszej trudności. Zresztą nie tylko w  Danii, więc mogli byli się udać praktycznie wszędzie.

¶Dodajmy, że w  pierwszych miesiącach stanu wojennego zapotrzebowanie na kogoś znającego język polski nie malało. Zdezorientowani rodacy kręcili się po świecie – kopenhaskiego lotniska nie omijając. Zajęcia więc było pod dostatkiem, ale w  sytuacji, kiedy stałem się jednym z  ekspedientów obsłu-gi pasażerskiej, każdy dyżurny mógł się nie zgodzić na nieobecność jednego pracownika, nie wiadomo na jak długo i moje „ekspedycje ratunkowe” zda-rzały się coraz rzadziej… Korzystały z tego zwłaszcza wspomniane wcześniej, skwaśniałe niewiasty, którym o dawna nie w smak była moja odrębność. Przy takim nastawieniu również fakt, że przy pomocy naszego libańskiego kole-gi Gabriela F. zacząłem się systematycznie uczyć arabskiego, stanowił chyba jeszcze jeden handicap. Dodam, że poza kilku zdaniami stosownymi w sytu-acjach lotniskowych, wiele się nie nauczyłem. W każdym razie nie potrafi ę przetłumaczyć na arabski osławionego, duńskiego powiedzonka: Nie myśl sobie, że jesteś lepszy…

¶Przy tak radykalnej zmianie moich zajęć zacząłem się rozglądać za nowymi horyzontami. Czysty przypadek sprawił, że jeden z SAS-owskich weteranów, wielce poważany Jørgen Eilersen organizował właśnie swoje Visitors Services, zespół doświadczonych pracowników mających zajmować się wszelkiego ro-dzaju bardzo licznymi, gośćmi, którzy pragnęli się z naszym lotniskiem i na-szym systemem pracy zapoznać. Przypomnę nieskromnie, że Kopenhaga była, co do wielkości, czwartym czy piątym lotniskiem Europy, ale raz po raz bywała wyróżniana odznaczeniami i  tytułami naj… tego czy very… owego. Stary za-proponował i mnie udział w swojej drużynie, ale ponieważ praca owa (świetnie płatna) była wykonywana na zasadzie doraźnych zleceń, musiałem się trzy-mać swego starego oddziału, tyle że tylko na częściowym etacie. Mogło to się zemścić w przyszłości obniżeniem emerytury, ale kto by wtedy o emeryturze myślał. Zwłaszcza że zajęcie bywało nadzwyczaj ciekawe. Oprowadzanie gości, od grup emerytów po ministrów transportu czy dyrektorów lotnisk z całego świata, dawało niemało satysfakcji (i dowodów wdzięczności!!), a co najważ-niejsze, w tej grupie nikt nikomu nie zazdrościł i co „smakowitszych kąsków” nie wyrywał.

Page 52: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'#

Fot. 83. Goście SAS-u z Ameryki Południowej

Fot. 84. Udawanie gościa z Ameryki Północnej

Page 53: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'$

¶Innym zajęciem, którego w tamtych dniach bywało pod dostatkiem, były coraz liczniejsze prace w policji imigracyjnej. Przybywało zarówno azylantów, jak i ro-daków, którzy miewali nieco swobodniejsze podejście do tutejszych przepisów. Ot, choćby do obowiązku wizowego. Rzecz w tym, że neutralna Szwecja, w prze-ciwieństwie do natowskiej Danii, wiz od Polaków nie wymagała. A  ponieważ wewnątrz Nordyckiej Unii Celnej kontrola graniczna nie istniała, wielu rodaków nad prowincjonalne i nudne Malmö przedkładało Kopenhagę – „Sodomę i god-morgen” (wym. go-moeen), jak czasami nazywa się duńską stolicę ⁵¹. I tak długo, jak nie wchodzili w konfl ikt z prawem, nikt się nimi specjalnie nie interesował. W przeciwnym przypadku kłopoty bywały podwójne. A wiadomo: na kłopoty Bielnicki! Zajęcia miałem przeto więcej, niż mogłem podołać. Pułapem moich możliwości stały się ostatecznie sprawy fi nansowe, zjawisko typowe dla Danii, gdzie powiadają, że z zabicia staruszki możesz się wykręcić, ale biada ci, jeśli nie podasz fi skusowi, ile przy okazji zrabowałeś. W moim przypadku pułapem była kwota, jaką można zarobić bez stawania się „jednostką fi nansową” z całym sys-temem PIT-ów, CIT-ów i odpisów. Krótko mówiąc, złożyłem broń i przestałem przyjmować zaproszenia do sądów i komisariatów. Ekonomia dała znać o so-bie także z drugiej strony. Mądrzy koledzy zwrócili mi uwagę, że nawet coraz lepiej zarabiając, będę na starość siadywał pod kościołem z  żebraczą misecz-ką, bowiem SAS-owskie emerytury oblicza się od pensji podstawowej i wszyst-kie moje honoraria tłumacza czy przewodnika nic w tym aspekcie nie znaczą. A ponieważ na dotychczasowym stanowisku o awansie mowy być nie mogło, trzeba było pomyśleć o szukaniu czegoś nowego. Doskonała okazja nadarzyła się niemal natychmiast. Jeden ze starszych znajomych poszukiwał kandydata na kontrolera ekspedycji w sieci krajowej. Przeniosłem się bez wahania i z dnia na dzień zacząłem zarabiać o jedną czwartą więcej. A ponieważ pakowna sakiewka zawsze skutecznie zamyka usta, przeto nigdy się nie dopytywałem, dlaczego dys-ponowanie załadunkiem paczek do duńskiego Grajdołkowa jest cenione wyżej niż pogaduszki z pasażerami w egzotycznej mowie.

¶W tym odległym, ale wygodnym, kącie lotniska przyszło mi spędzić resztę SAS-owskiego stażu, aż do odejścia na „pozłacaną” emeryturę, czyli, prak-tycznie, do końca owego, niezbyt udanego, dziesięciolecia. Wprawdzie nie brakowało zadań we wspomnianej sekcji prezenterów lotniskowych wspa-niałości, ale było dość czasu, by zacząć się udzielać i na innej niwie. Moje wspomnienia i  felietony w  londyńskim „Tygodniu Polskim” i „Orle Białym” sprawiły, że działacze duńskiej Polonii zaczęli mnie zapraszać do wygłasza-nia odczytów na tematy historyczne i  okolicznościowych przemówień na

⁵¹ Gra słów nawiązująca do biblijnej Sodomy i Gomory.

Page 54: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'%

Fot. 85. Ostatnie stanowisko przed emeryturą

Page 55: 7. Ten sympatyczny Norweg

!'&

Fot. 86. VIP pies – latający Bernardyn

Page 56: 7. Ten sympatyczny Norweg

obchodach rocznic narodowych. Starsze pokolenie rodaków nie żałowało czasu i wysiłków, by polskość podtrzymywać, więc zaproszeniom do Ogni-ska, Domu Polonii, Stowarzyszenia Kombatantów czy klubu Agora nie było końca. Równie ważne wydawały mi się być zaproszenia do duńskich środo-wisk, zwłaszcza po roku , gdzie miewałem okazje, by zainteresowanym aktualne położenie Polski objaśnić, ale w niejednym przypadku w ogóle o ist-nieniu owego kraju przypomnieć. Zainteresowanie bywało znaczne, mimo iż, z natury rzeczy, musiałem mówić więcej o przeszłości niż zabawiać się w  proroctwa, chociaż odnosiłem wrażenie, że publiczność to najbardziej chciałaby usłyszeć. Oczywiście, z  czasem zainteresowanie słabło i  nawet ostateczny upadek Peerelu nie wzbudził już takiego zainteresowania jak cza-sy pierwszej Solidarności.

¶A ostateczny upadek tej półwiecznej zmory, o której końcu nie śmieliśmy na-wet marzyć, wyznaczył także kres ważnego etapu w moim życiu. Oto w związ-ku z  kolejnym kryzysem, jaki dotknął transport lotniczy, między innymi na skutek pierwszego najazdu Jankesów na Irak, fi rma postanowiła zaoszczędzić na pensjach najstarszych i  najkosztowniejszych pracowników. Postanowio-no oddać ich pod skrzydła instytucji zawiadującej funduszami powszechnych ubezpieczeń emerytalnych. Wszyscy osiągający wiek lat otrzymali propo-zycje odejścia na przedterminową emeryturę w wysokości procent wyna-grodzenia. By zaś „gorycz rozłąki” nieco osłodzić, SAS dokładał z własnej kasy jedną, całoroczną pensję. Czasu do namysłu miałem dosyć – ponad pół roku, ale decyzja mogła być tylko jedna i  z  początkiem nowej dekady (znowu dał o sobie znać ów wyznaczający rytm mego życia system decymalny) rozstałem się z lotniskiem, samolotami, stewardesami i każdą rzeczą, która jego jest. Tak-że z sekcją przewodników gości i wycieczek rozwiązaną w ramach zaostrzania środków bezpieczeństwa. Tak się bowiem złożyło, że po wspomnianej awan-turze wokół Iraku i Kuwejtu zaczęły narastać tyleż zagrożenie zamachami, co psychoza z terroryzmem związana. Zastępy lotniskowych kontrolerów, wizyta-torów, szperaczy i wąchaczy zaczęły się rozrastać w postępie geometrycznym, zawołanie „wstęp wzbroniony” stało się chlebem powszednim a w takiej sytu-acji miejsca dla przypadkowych zwiedzających być nie mogło.