View
542
Download
8
Category
Preview:
Citation preview
COPYRIGHT © BY Jacek Piekara
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2011
WYDANIE I
ISBN 978-83-7574-515-3
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,
fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana
w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński
ILUSTRACJE Dominik Broniek
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Bogusław Byrski
SKŁAD ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKI Dariusz Nowakowski
WYDAWCA Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.
virtualo.eu
O autorze
5 tomów opowiadań o Mordimerze Madderdinie (Sługa Boży, Młot na czarownice, Miecz
Aniołów, Łowcy dusz, Płomień i krzyż t.1) uczyniło z niego jednego z najpopularniejszych pisarzy
w Polsce. Obok tej serii z Fabryką Słów wydał także horror fantasy Necrosis.
Przebudzenie, zbiory opowiadań Świat jest pełen chętnych suk oraz Mój przyjaciel Kaligula, a
także obrazoburczą antyutopię Przenajświętsza Rzeczpospolita. Powieścią Alicjaudowodnił, że w
błyskotliwy sposób można połączyć fantastykę z historią obyczajową. Burzliwe dzieje
Rzeczpospolitej XVII-wiecznej to sceneria kolejnej powieści Jacka pt. Charakternik. W tym
samym roku powrócił do pisania o inkwizytorze Madderdinie - efektem były zbiory opowiadań
prequeli: Ja, inkwizytor. Wieże do nieba i Ja, inkwizytor. Dotyk zła. Najnowszy Ja, inkwizytor.
Bicz Boży to pierwsza powieść w historii w cyklu.
O MORDIMERZE MADDERDINIE 1. Płomień i krzyż - tom 1
2. Ja, inkwizytor. Wieże do nieba
3. Ja, inkwizytor. Dotyk zła
4. Ja, inkwizytor. Bicz Boży
5. Sługa Boży
6. Młot na czarownice
7. Miecz Aniołów
8. Łowcy dusz
Spis treści
Dedykacje i podziękowania
Rozdział I Stos
Rozdział II Pałac
Rozdział III Misja
Rozdział IV Klasztor
Rozdział V Informator
Rozdział VI Świadek
Rozdział VII Łapówka
Rozdział VIII Szturm
Rozdział IX Cmentarz
Rozdział X Przynęta
Rozdział XI Pułapka
Rozdział XII Oferta
Rozdział XIII Sekretarz
Rozdział XIV Odpłata
Rozdział XV Gość
Rozdział XVI Hez-hezron
Rozdział XVII Propozycja
Dedykacje i podziękowania
Chciałbym zadedykować tę powieść wszystkim osobom, które od kilku lat towarzyszą mnie
i mojemu bohaterowi, komentują nasze poczynania, zastanawiają się nad przyszłością i
przeszłością Mordimera, snują domysły, chwalą oraz krytykują. Proszę mi wierzyć, że wiele
Państwu zawdzięczam!
Szczególnie gorąco chciałbym podziękować panu Radosławowi Bieniowi, autorowi pracy
doktorskiej (celująco obronionej!) „Zmienić przeszłość - alternate history w perspektywie
genologiczno-komparatystycznej (Jacek Piekara i Orson Scott Card)”. Bardzo się cieszę, że
zechciał poświęcić swój czas na tak ciekawą i niezwykle pieczołowicie przygotowaną analizę
mojej twórczości.
Serdecznie dziękuję również panu Bartoszowi Brzozowskiemu, który stworzył i prowadzi
Nieoficjalny Serwis o Jacku Piekarze (pod adresem jpiekara.cba.pl).
Rozdział I
Stos
I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym
winowajcom... – modlił się Andreas Voerter tępo wpatrzony w ogień trawiący stojącego
pośrodku stosu mężczyznę. Ja również przyglądałem się uważnie, gdyż płonący na stosie biskup
to niezwyczajny widok i zapewniam was, mili moi, że obraz skwierczącego w płomieniach
dostojnika każdemu zapadłby w pamięć. Hierarcha był odziany w fioletową sutannę, haftowaną
złotem infułę i mucet obficie wyszywany szlachetnymi kamieniami. W prawej dłoni dzierżył
pastorał, a jak się później przekonaliśmy, przywiązano mu go do palców sznurem, by nie upadł
za wcześnie na ziemię. Wszystko to płonęło już na Jego Ekscelencji i pomyślałem sobie, że tak
zapewne wyglądałby Mojżesz, gdyby jego konwersacja z ognistym krzewem potoczyła się mniej
udanie niż w rzeczywistości.
– Wody! Wody! – ryknął Hugon Hoffman i rozejrzał się bezradnie wokół. Potem zerknął
w niebo, jakby spodziewał się, że Bóg odpowie na jego prośby i co najmniej ześle rzęsistą ulewę.
Ale dobremu Panu niespieszno było do gaszenia ciała świątobliwego pasterza i nawet lamenty
inkwizytora nie mogły niczego zdziałać.
Nie ukrywam, iż ja przede wszystkim z żalem spoglądałem na dobra, które się
marnowały, gdyż wartość biskupich szat z całą pewnością przewyższała wartość kilku wiosek.
Poza tym biskup i tak już nie żył, więc nie miało znaczenia, czy wyjmiemy ze stosu jedynie jego
podwędzonego w dymie trupa, czy też na wpół spopielony kadłub.
– Na gwoździe i ciernie! Na straszliwy gniew Pana! – wyjąkał zduszonym głosem
Andreas Voerter. – Co się tutaj wyprawia? – Potoczył po nas takim wzrokiem, jakbyśmy mogli
odpowiedzieć na jego pytanie. – Co się wyprawia? – powtórzył już żałosnym tonem.
Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowe niebo zasnute szarymi strzępami chmur.
Gdzieś daleko zobaczyłem cieniutkie pasemko błyskawicy.
– Burza idzie – powiedziałem.
***
Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej, kiedy do siedziby Inkwizytorium w Bielstadt,
gdzie miałem zaszczyt służyć, nadszedł tajemniczy list. Oznajmiał on, że jeśli chcemy ujrzeć
zbrodnicze skutki działalności sekty obmierzłych heretyków, powinniśmy pojawić się pod
Szubieniczną Górą, w okolicach Lowenbergu, w sobotę po południu. Rzecz jasna, podobnych
doniesień nie należy lekceważyć, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby czterech
inkwizytorów tylko z powodu jednego świstka papieru wrzuconego przez okno. Jednak list
oprócz zdawkowej informacji zawierał również fragment, który podziałał na nas niczym
uderzenie bata na leniwą chabetę. Otóż autor zapisał cytat z Ewangelii brzmiący: Oto już siekiera
do korzenia drzew jest przyłożona, mieszając słowa łacińskie z greckimi i hebrajskimi. Niestety,
rozpoznałem zaledwie grekę oraz łacinę, lecz przełożony naszego oddziału Inkwizytorium,
Gregor Vogelbrandt, znał hebrajski na tyle, by przeczytać najprostsze słowa. A że w tym języku
zapisano jedynie słowo „drzewo”, więc sprawa była prosta i nawet bez znajomości hebrajskiego
rozpoznalibyśmy fragment Biblii. Cóż autor pisma chciał nam przez to powiedzieć?
Niewątpliwie pragnął, byśmy wiedzieli, że jest człowiekiem znakomicie wykształconym. A jeśli
tak, istnieją duże szanse, że pochodząca od niego informacja nie jest wymysłem półgłówka lub
byle żartownisia. Zresztą, zapewniam was, mili moi, niewiele na świecie spotkaliśmy osób, które
miałyby ochotę pożartować ze Świętego Officjum. Tak jakoś sprawy się ułożyły, że kiedy ludzie
słyszeli „inkwizytor” lub „Inkwizytorium”, największym dowcipnisiom uśmiech umierał na
ustach. W dodatku list napisano na kosztownym, spokojnie można rzec: wielce wykwintnym
papierze, takim samym, na którym bogacze wymieniają miłosne wyznania z kochankami. A styl
pisma autora wydawał się wskazywać człowieka świetnie znającego sztukę kaligrafii.
– Przypatrzcie się dobrze – poinstruował nas Gregor Vogelbrandt. – I zwróćcie uwagę na
literę „t”, która wbija się w kartę niczym miecz. Tak pisać może jedynie człowiek dumny i
pewny siebie. A spójrzcie na to drapieżne „s” stawiane, jakby miało być błyskawicą. Tak pisze
jedynie człowiek zdecydowany i odważny. Z kolei inne symptomy, które tu wyraźnie rozpoznaję,
mogą świadczyć, iż autora listu cechują bezwzględność oraz okrucieństwo.
Wszyscy
pokiwaliśmy mądrze głowami, chociaż przyznam, że obserwacje Gregora dotyczące stylu pisma
ludzi, z którymi to obserwacjami miał okazję zapoznawać nas już wcześniej, wywierały na mnie
niespecjalne wrażenie. Nie sądziłem, by po tym, w jaki sposób kto stawia litery, można wysnuć
wnioski dotyczące charakteru, postępowania czy przeszłości lub przyszłości piszącego.
Uważałem raczej, że podobna nauka jest w równym stopniu przydatna co wróżenie z gwiazd,
wnętrzności zwierząt lub linii dłoni. Zresztą do wyciągnięcia wniosków takich, jakie wyciągnął
Vogelbrandt, nie trzeba stosować kaligraficznych czarów-marów. Bo niby kto mógł wysłać
podobnie bezczelne pismo do Inkwizytorium? Miał to być człowiek słaby, lękliwy i łagodny
niczym owieczka? Wolne żarty! Gregor jednak traktował swoje spostrzeżenia oraz wynikające z
nich wnioski nadzwyczaj poważnie. Tak samo jak i potraktował całą sprawę listu. Zdecydował
się wysłać w okolice Szubienicznej Góry nie tylko nas, jego podwładnych, ale mimo że ostatnio
doskwierały mu naprawdę poważne zdrowotne kłopoty, postanowił ruszyć wraz z nami. W
siedzibie Inkwizytorium w Bielstadt pozostawił jedynie dwóch naszych towarzyszy, którzy mieli
zajmować się codziennymi obowiązkami. Na pewno do podjęcia podobnej decyzji przyczynił się
fakt, że właśnie zakończyliśmy wielkie, trwające niemal rok
śledztwo, w czasie którego wykryliśmy rozgałęziony i potężny kult czcicieli demonów. By
wyobrazić sobie ogrom śledczej roboty, wystarczy powiedzieć, że na śmierć przez całopalenie
skazano prawie czterysta osób płci obojga, a pomniejsze kary więzienia, okaleczenia oraz pokuty
zadano co najmniej dwóm tysiącom. A ileż tomów zapisaliśmy zeznaniami świadków! Ileż
znalazło się tam rozpaczliwych wyznań, ileż ujawniono obrzydliwych tajemnic, lecz również ileż
w trakcie przesłuchań padło grzesznych przechwałek, a nawet bluźnierczych naigrywań ze
świętej wiary! Poza tym skonfiskowaliśmy liczne czarnoksięskie księgi, demoniczne receptury,
tajemne mikstury i trucizny we wszelkich możliwych postaciach, jak to maści, płynów lub
kremów. Oczywiście nie dalibyśmy rady poprowadzić w sześciu tak przeogromnego dzieła, lecz
to właśnie Gregor Vogelbrandt i my, jego podwładni, graliśmy w nim pierwsze skrzypce, jako ci,
którzy pierwsi natknęli się na ślady zbrodni. Teraz prowincja wydawała się spokojna, bogobojna
i przepełniona prawdziwie chrześcijańskim bojaźliwym dygotem. W związku z tym mogliśmy
wybrać się w kilkudniową podróż (a na tyle, nie dłużej, ona się zapowiadała), nie trapiąc się
poczuciem zaniedbywania obowiązków. Przyznam, że ten rok intensywnego śledztwa i walki o
sprawę Bożą wiele mnie nauczył, a praca w Bielstadt znacznie różniła się od bezmyślnej
wegetacji w Kaiserbadzie, gdzie miałem okazję (bo nie powiem: zaszczyt) poprzednio służyć.
Tak to już często się składało, że młodzi inkwizytorzy byli posyłani w wiele rejonów naszego
wspaniałego Cesarstwa, nie tylko by poznawać obyczaje, lecz by pasować się z siłą nieczystą w
różnych okolicznościach i różnych miejscach. Skrupulatnie zbierano też o nich wszelkie
informacje, które miały następnie posłużyć do wydania oceny na temat przydatności konkretnego
inkwizytora. I tak jedni lądowali potem w jakimś zapyziałym, spokojnym miasteczku, gdzie
głównie leżeli do góry brzuchami, a inni byli rozpatrywani jako kandydaci do służby w
Akwizgranie, Engelstadt lub nawet, nawet, Hez-hezronie. No ale ci z Hez-hezronu to już elita
elit, gdyż inkwizytorzy ci teoretycznie mieli prawo wydawać rozkazy każdemu
funkcjonariuszowi Świętego Officjum na świecie, choćby był on przełożonym wielkiego
oddziału czy dzierżył starszeństwo podług wieku, zasług oraz stażu. Słyszałem jednak, że
niektórzy inkwizytorzy odmawiali zaszczytu służenia w Hezie, gdyż wiele się mówiło o
nieprzywidywalności zachowań oraz decyzji naszego nominalnego zwierzchnika, biskupa
Hez-hezronu, którego humory potrafiły dać się we znaki nawet najbardziej zasłużonym spośród
funkcjonariuszy. Podobno właśnie Gregor Vogelbrandt był jednym z tych, którzy odmówili
zaszczytu zostania, jak złośliwie się nazywało inkwizytorów z Hezu, „biskupim pieskiem”. Nie
wiedziałem, jak wyglądała prawda, i, szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to interesowało.
Jednak miałem pewność, że sam nie odmówiłbym, gdyby mi złożono podobną propozycję. I z
pokorą przyjąłbym na swe barki krzyż nawet tak uciążliwych obowiązków...
Po trzech dniach podróży zatrzymaliśmy się w solidnym zajeździe położonym przy
samym trakcie prowadzącym z Bielstadt do Luthoff, gdyż stamtąd najbliżej było do
Szubienicznej Góry. W najbliższej okolicy znajdowało się miasteczko Loowenberg należące do
wielce bogatego biskupa Augustyna Schaeffera, który w swej pobliskiej posiadłości odpoczywał
od wielkomiejskiego zgiełku i wielkomiejskich intryg. Gregor zarekwirował całe piętro karczmy
i kazał wyrzucić wszystkich gości zajmujących tam pokoje (śpiącym na parterze oraz w stajniach
pozwolił łaskawie zostać), a najbardziej niezadowolonego mężczyznę, który dawał temu
niezadowoleniu głośny upust, polecił publicznie wybatożyć na podwórzu przed zajazdem.
– Kto sprzeciwia się w małym i nie zostaje ukarany, ten nie odnajdzie w sobie lęku, by
nie sprzeciwić się w wielkim – oznajmił Gregor uroczystym tonem.
Jednak kara, choć dotkliwa (zwłaszcza że wybatożony mężczyzna zapewniał, iż jest
szlachcicem, a błękitnokrwiści ciężej przecież znoszą plagi niż zwykli ludzie), nie była
niebezpieczna dla życia czy zdrowia, bowiem w czasie jej egzekwowania pyskacz omdlał tylko
raz, a po zakończeniu egzekucji udało mu się odpełznąć na bok o własnych siłach. Nikt z nas nie
miał jednak za złe Gregorowi tej łagodności, gdyż wiedzieliśmy, że ścieżka nadmiernej
surowości rzadko kiedy wiedzie do niewymuszonego uczucia. A my, inkwizytorzy, dążyliśmy
przecież, by nas miłowano...
– Gdzież się podziały dawne, dobre czasy? – westchnął Vogelbrandt. – Czasy, kiedy
nikomu nie przyszłoby nawet do głowy kontestować poleceń inkwizytora, a co za tym idzie, nie
musielibyśmy nikogo skazywać na upokarzającą chłostę.
– Można więc powiedzieć, że karzemy ludzi nie w odwecie za popełnione przez nich
grzeszne czyny, lecz za głupotę, iż zdecydowali się je popełnić – podsumował
Hoffman napuszonym tonem. Tonem, który, nawiasem mówiąc, całkowicie nie pasował
do oczywistości wypowiadanego przez niego twierdzenia.
– Da Bóg, za dwie niedziele się wykuruje – pogodnie zauważył oberżysta.
Nie dziwiłem się tej wesołości, gdyż szlachcic, który miał opuścić zajazd następnego
poranka, będzie musiał pozostać w nim jeszcze kilkanaście dni, nabijając w ten sposób kabzę
właścicielowi gospody. Cóż, jak zwykle okazywało się, że to, co jest nieszczęściem dla jednych,
staje się fortunnym uśmiechem losu dla innych. Poza tym naszemu gospodarzowi nie
przeszkadzała wcale gościna inkwizytorów, gdyż jak wiadomo, Święte Officjum płaci za noclegi
i jedzenie swych funkcjonariuszy. A inkwizytorzy ani nie lubili wylewać za kołnierz, ani nie
przepadali za umartwiającymi postami. Chociaż akurat nasz przełożony nie należał do
szczególnych hulaków lub obżartuchów. Wręcz zauważyłem, iż ostatnimi czasy nic nie je, a
jedynie popija wodę. Nie dziwiłem się tej diecie, rozumiałem, że Vogelbrandt doszedł do
słusznego wniosku, iż jeśli nie będzie jadł, nie będzie również wydalał. A wydalanie w jego
wypadku wiązało się z ogromnym bólem. Z powodu tegoż oszczędnego trybu życia Gregor
ostatnio w coraz większym stopniu przypominał z wyglądu ascetę, zwłaszcza że w jego do
niedawna kruczoczarne włosy wdarły się grube pasma srebra, a jędrna, ogorzała twarz wyblakła i
została zryta zmarszczkami.
W każdym razie liczyłem, że Vogelbrandt nie będzie bronił swoim podwładnym solidnie
pojeść i w miarę popić, bo przecież każdy wiedział, że Bogu najlepiej służy ten, kto ma krzepę i
bystry umysł. A jak lepiej zyskać krzepę, niż jedząc zdrowo i obficie? A jak lepiej zyskać
bystrość, niż podlewając gardło trunkiem, który dodaje swady, wyostrza obraz oglądanych rzeczy
i pozwala zerknąć w serce bliźniego? Rzecz jasna, z owym podlewaniem należało uważać, gdyż
w wypadku niektórych ludzi trunki działały niczym alchemiczny eliksir młodości, sprowadzając
ich do czasu gaworzenia, bezsensownego płaczu, wesołości niewiadomego pochodzenia oraz
chwiejnych kroków. A w dodatku zazwyczaj następnego dnia okazywało się, iż stracili zęby... Na
szczęście tego typu kłopoty omijały waszego uniżonego sługę, gdyż alkohole lubiłem próbować
w sposób wielce umiarkowany, a ponad trunki przekładałem choćby toruńskie pierniczki z
gorącym mlekiem, które obficie osłodzono miodem. Czyż nie było to lepsze od kwaśnego piwska
lub cierpkiego wińska? Owszem, czasem człowiek mógł kwaśnością i cierpkością skatować
podniebienie, gardziel oraz żołądek, ale nie zdarzało mi się to częściej niż raz na kwartał.
Niestety, Gregor Vogelbrandt musiał zostać w zajeździe i wysłał nas samych na
Szubieniczną Górę, gdyż dolegliwości dręczące go od kilku tygodni nasiliły się tak bardzo, że nie
mógł nawet marzyć, by dosiąść konia. Zapewne do tego stanu rzeczy przyczyniła się niemal
trzydniowa podróż z Bielstadt, w którą Gregor tak pochopnie się udał, a którą teraz najwyraźniej
miał ciężko odchorować. Doskonale widzieliśmy, że dojmujący ból sprawiało mu nie tylko
chodzenie, krzywił się również wtedy, gdy nieruchomo siedział na miękkich poduszkach.
Natomiast moi towarzysze, Hugon Hoffman i Andreas Voerter, zdawali się być w jak najlepszej
dyspozycji. Obaj byli ludźmi znajdującymi się pomiędzy wiekiem późno młodzieńczym a
dojrzałym, lecz inkwizytorskie doświadczenie solidnie już zahartowało ich poprzez boje z siłami
piekielnych stronników. W tym towarzystwie to ja byłem najmłodszy i najmniej doświadczony i
chociaż wydawało mi się, że bystrością oraz lotnością umysłu góruję nad mymi kompanami,
jednak starałem się, by oni sami nie ujrzeli tego faktu nazbyt wyraźnie. Bo, niestety, nawet wśród
inkwizytorów zawiść oraz zazdrość nie stanowiły rzadkich przypadków. Zwłaszcza kiedy było
się tylko świnią mogącą bezradnie zadzierać ryj do góry i śledzić majestatyczny lot orła pod
nieboskłonem.
Prości ludzie wyobrażają sobie, czy też chcą sobie wyobrażać, starego i doświadczonego
inkwizytora jako surowego ascetę o wyblakłej twarzy i zgarbionych ramionach, natomiast
młodego jako człowieka o obliczu naznaczonym przez cierpienie i płonących fanatycznym
ogniem oczach. Niewiele w podobnym obrazie jest prawdy, a moi towarzysze zdawali się
właśnie o tym zaświadczać. Hugon Hoffman był bowiem krępym, płowowłosym osiłkiem z
głową jak piłka, która zdawała się umieszczona na szerokich ramionach z pominięciem szyi.
Poza tym miał niebieskie oczy i wąsy przypominające grubą, acz krótką szczotkę. Natomiast
chudy jak trzcina i wysoki Andreas Voerter miał ciemne, opadające aż za ramiona włosy,
delikatną twarz i oczy rozmarzonej dziewczyny. Odnosiłem wrażenie, że żaden z towarzyszy
inkwizytorów nie przepadał za mną, ale chyba tylko dlatego, iż mimo mych starań dostrzegali
umysłową przepaść, jaka dzieliła ich ode mnie. Cóż tu dużo mówić: obaj byli typami wiecznego
wykonawcy rozkazów, natomiast moje aspiracje znacznie taki stan rzeczy przerastały. Tylko tyle
i aż tyle.
Jednak biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety kolegów inkwizytorów, trzeba
stwierdzić, że Hugon i Andreas byli z gruntu poczciwymi chłopcami, a w profesjonalnych
działaniach radzili sobie całkiem dobrze, zwłaszcza gdy kierowała nimi dłoń umiejętnie
trzymająca cugle i wprawnie rozdająca kiedy trzeba razy bata, a kiedy trzeba słodkie jabłuszka.
Do niedawna Gregor Vogelbrandt był takim człowiekiem, lecz teraz przytłoczyła go przewlekła i
powodująca coraz więcej niedogodności choroba. W związku z tym nasz przełożony nader
szybko przechodził od stanu bezpodstawnej często wściekłości po stan ogłupiałego zobojętnienia,
a przede wszystkim zdawał się myśleć nie o Sprawie, lecz o swoim obolałym tyłku. I dlatego my,
podlegli mu inkwizytorzy, rozmawiając z Gregorem, coraz częściej gubiliśmy z myśli sedno
zadań, zadając sobie raczej pytanie, czy przełożonemu hemoroidy pozwalają jeszcze rozumieć
nasze słowa, czy też nabrzmiały w takim stopniu, że Vogelbrandt jest w stanie jedynie myśleć o
bólu. Jak łatwo odgadnąć, podobne rozważania nie sprzyjały ochocie do pracy.
***
Z Szubienicznej Góry wróciliśmy w niewesołych nastrojach. Co prawda inkwizytorzy
zazwyczaj nieszczególnie przejmują się losem wysokich rangą duchownych (raczej zgodni
byliśmy w osądzie, że im mniej tego tałatajstwa plącze się po świecie, tym lepiej dla wiary
Chrystusowej), ale wiedzieliśmy, że widowiskowa śmierć znanego w okolicy biskupa odbije się
głośnym echem. A władze kościelne będą wymagały od inkwizytorów niemal natychmiastowych
wyników przejawiających się w złapaniu i surowym ukaraniu winnych. W dodatku podróż
okazała się męcząca, gdyż nie mogliśmy przecież zostawić na wzgórzu trupa biskupa, lecz
musieliśmy wezwać okolicznych chłopów, uważać, by nieboszczyka zniesiono na dół wzgórza z
poszanowaniem zasad przyzwoitości, ułożyć go na zasłanej słomą furmance, no i oczywiście
poczłapać noga za nogą z chłopami do najbliższej wsi. Tam dopilnowaliśmy, by ciało dostojnika
rozebrano i obmyto, po czym powierzyliśmy je blademu z przejęcia i przerażenia młodemu
wikaremu. Wszystkie te zabiegi zajęły nam całą noc, po czym bez snu udaliśmy się z powrotem,
by jak najszybciej zdać ze wszystkiego relację Gregorowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, głodni i
rozdrażnieni. A naszych humorów nie polepszyło spotkanie z Gregorem, ponieważ zamiast
kąpieli, wygodnego materaca, świeżego jedzenia i grzanego wina (koniecznie z goździkami lub
chociaż z cynamonem!) czekał na nas przełożony. Przyglądałem mu się dyskretnie, acz uważnie,
kiedy Voerter referował wydarzenia, których byliśmy świadkami. Twarz Gregora tężała z
każdym wypowiadanym przez Andreasa słowem. Vogelbrandt najwyraźniej był wściekły. A
kiedy Vogelbrandt był wściekły, jego oblicze zamieniało się w nieruchomą maskę i cedził słowa
przez zęby, jedno po drugim, takim tonem, jakby każde miało być komendą dla kata. W tym
nieszczęsnym położeniu mogliśmy pogratulować sobie tylko jednego: wydawało się, że tego dnia
hemoroidy trochę mniej dawały się Gregorowi we znaki, a co za tym idzie – nasz przełożony
będzie się zapewne chociaż w części kierował rozumem, nie samymi emocjami. Nie żeby
koniecznie musiało nam to pomóc...
Gdy Voerter skończył meldunek (a opisał całe wydarzenie z najdrobniejszymi detalami,
tak że nawet ja niewiele miałbym cennych uwag do dodania), Vogelbrandt milczał długą chwilę.
– Raport. Pisemny. Wieczorem – rozkazał w końcu.
Obrócił wzrok na mnie i Hugona Hoffmana.
– Chcecie coś dodać do opowieści Andreasa?
Grzecznie wyczekałem chwilę, a kiedy Hugon się nie odezwał, odchrząknąłem.
– Wydaje mi się... – zacząłem.
– Głośniej!
– Wydaje mi się – powtórzyłem pewniejszym tonem – że stos został ustawiony przez
kogoś znającego się na rzeczy...
Vogelbrandt zmrużył oczy.
– To znaczy?
– Bierwiona ułożono tak, by bis... by ofiara nie umarła szybko od zaczadzenia, jak
również by płomienie nie objęły natychmiast całej postaci. Podpalając stos, morderca wziął
również pod uwagę kierunek wiatru.
– Taaak – mruknął Gregor. – Co wy na to? – Spojrzał na Hoffmana oraz Voertera. –
Zgadzacie się z obserwacjami młodszego kolegi?
Wyraźnie słychać było, jak zaakcentował słowo „młodszego”, dając podwładnym w ten
sposób do zrozumienia, że jako bardziej doświadczeni wiekiem i stażem powinni wcześniej
sformułować podobny wniosek.
Voerter wzruszył ramionami, a Hoffman wymamrotał coś pod nosem.
– Co takiego, Hugonie? – syknął Vogelbrandt. – Mówiłeś coś?
– To mógł być przypadek – powtórzył głośniej Hoffman.
– Oczywiście, że to mógł być przypadek – nadspodziewanie łagodnie zgodził się z nim
nasz przełożony. – Zamordowanie biskupa to też przypadek. Po prostu jakiś chłop chciał spalić
trochę trawy, a tu, patrzcie państwo, biskup napatoczył mu się na sam szczyt ogniska! Mam rację,
Hugonie?
Hoffman znowu coś bąknął, lecz tym razem Vogelbrandt nie zwrócił już na niego uwagi.
– A więc kat albo pomocnik katowski – powiedział bardziej chyba do siebie niż do nas. –
Albo... – zawiesił głos.
– Inkwizytor – dopowiedział głucho Voerter.
– Od razu inkwizytor – skrzywił się Vogelbrandt. – Pomyśl trochę, Andreasie. To nie
musiał być inkwizytor, lecz ktoś, kto niegdyś uczył się w Akademii Inkwizytorium, lecz nie
zakończył nauki. Taaak... W Hezie mają spis takich ludzi, ale głowę dam, że prędzej wyślą nam
tu nowego dowódcę niż tę listę.
Gregor miał do pewnego stopnia rację. W Inkwizytorium pilnie strzeżono listy osób,
które wpierw studiowały w Akademii, potem jednak za zgodą przełożonych wybrały inną drogę
życiową. Tego spisu nie udostępniano pochopnie, a w kancelariach Hez-hezronu słowa
„rozważnie” czy „po zastanowieniu” w rzeczywistości czasami oznaczały „bardzo długo”,
czasami wręcz „nigdy”.
Święte Officjum wspierało niedoszłych absolwentów Akademii, oni natomiast wspierali
Święte Officjum. Tak to już jest, podrap mnie po plecach, ja podrapię ciebie po plecach... A że
wśród tych niespełnionych inkwizytorów trafiało się wielu ludzi sławnych, bogatych lub
uczonych, więc tym pilniej strzeżono sekretu.
– Morderców musiało być co najmniej dwóch – oznajmił Hoffman. – Zauważcie bowiem,
że stos zapłonął, kiedy już dojechaliśmy do podnóża wzniesienia. Pierwszy zbrodniarz wypatrzył
nas i dał znak drugiemu, skrytemu za bierwionami. Ten podpalił stos i uciekł stromym zboczem
wśród krzaków.
– Nie sądzę – powiedziałem.
– A czemuż to nie sądzisz? – odezwał się Vogelbrandt.
– Całe wzgórze porośnięte jest krzewami. Strome zbocze, o którym mówił Hugon,
zarastają wysokie krzaki jeżyn. Czy któryś z was próbował kiedyś biegać przez jeżyny?
Gregor uśmiechnął się, najwyraźniej do własnych dawnych wspomnień. Od pewnego
czasu odnosiłem wrażenie, że czuje się chyba lepiej, niż wygląda. Albo też, co niewykluczone,
nauczył się doskonale panować nad bólem...
– Nieważne którędy – wycofał się szybko Hoffman. – Którędyś jednak uciekł.
– Morderca był jeden – zawyrokował Vogelbrandt. – Zobaczył was ze szczytu wzgórza,
podpalił stos, później zanurkował w krzaki i zaczekał, aż odjedziecie. Mieliście go cały czas koło
siebie!
Słowo „głupcy” jakoś nie przeszło mu przez usta, jednak założyłbym się, że się na nie
cisnęło.
– Ze szczytu wzgórza nie widać dróżki, którą przyjechaliśmy – ośmieliłem się odezwać. –
A na pewno nic nie było widać o tej godzinie. Było już niemal ciemno, Gregorze – dodałem bez
mała przepraszającym tonem.
Przełożony spojrzał w stronę moich kolegów inkwizytorów, by potwierdzili moje słowa
lub im zaprzeczyli. Po chwili obaj dość niechętnie, lecz skinęli głowami.
– Za ciemno – mruknął Voerter. – Zdecydowanie za ciemno.
– Jutro sprawdzę to... – Vogelbrandt przerwał w połowie zdania.
I on, i my wiedzieliśmy, że niczego nie sprawdzi i nigdzie nie pojedzie. Bo spróbujcie
kłusować lub galopować z nabrzmiałymi hemoroidami! Ba, spróbujcie nawet truchtać stępem w
takim pożałowania godnym stanie! Teraz Gregor siedział na krześle okrytym miękką wyściółką,
a i tak właśnie ujrzałem grymas przebiegający mu przez twarz. Oho, więc nie nauczył się jeszcze
panować nad bólem!
– Skoro nie mógł was widzieć, pewnie i wy nie zobaczylibyście, jak uciekał.
– Usłyszelibyśmy – odparłem. – Nie da się przedrzeć przez taką gęstwę bezszelestnie.
– Buzujący ogień mógł zagłuszyć każdy odgłos – nie zgodził się ze mną Hoffman. – Poza
tym jakoś tak, szczerze mówiąc, bardziej niż rozglądanie się po krzakach i nasłuchiwanie to... –
urwał.
– Poza tym jakoś, szczerze mówiąc, tak żeś darł mordę, że nie usłyszelibyśmy stada
galopujących wołów – warknął Voerter.
Hoffman poczerwieniał i wściekły obrócił się w jego stronę, ale nim zdążył coś
powiedzieć, Gregor uniósł dłoń.
– Macie współdziałać, nie kłócić się – rzekł zmęczonym głosem i znowu zauważyłem
skurcz, który zniekształcił na moment jego twarz. – Od samego świtu zaczniecie pracę.
– Jeśli jeszcze mogę...
– Mów, Mordimerze.
– Biskup był odziany w uroczyste szaty liturgiczne. Czy nikogo po drodze nie zdziwiło,
że jedzie konno tak wystrojony? A czy nie zdumiało to jego domowników, kiedy wyjeżdżał? A
jeśli jechał w stroju codziennym, to czemu zabrał ze sobą szaty, by się w nie przebrać na
Szubienicznej Górze? A może ktoś mu je na to wzgórze przywiózł?
– Trafna uwaga i ciekawe pytania – zgodził się Vogelbrandt. – A skoro popisałeś się już
celnymi obserwacjami, to właśnie tobie przypadnie zadanie przesłuchania dworzan biskupa.
Wszystkich. Jednego po drugim. U nas.
– Jak sobie życzysz, Gregorze – odparłem, starając się ukryć zdziwienie. – Chociaż z
uwagi na szybkość i precyzję działania pozwoliłbym sobie zająć jedną z komnat w biskupim
pałacu i tam przeprowadzić przesłuchania.
Moja propozycja wynikała nie tylko z faktu, że dzięki temu uniknę zbędnych
proceduralnych korowodów, ale złożyłem ją również dlatego, że dom świątobliwego pasterza,
świeć Panie nad jego duszą, słynął ze wspaniałej kuchni oraz iście książęcych wygód. Ponieważ
przesłuchania musiały zająć co najmniej tydzień, dzięki przenosinom do pałacu miałem nadzieję,
że również biedny
Mordimer Madderdin zakosztuje nieco możnowładczego luksusu. My, inkwizytorzy,
potrafimy bowiem obywać się kromeczką suchego chleba i garnuszkiem stęchłej wody, lecz nie
poznałem jeszcze nikogo w naszym gronie, kto z radością kontentowałby się podobną dietą.
Istotnie jednak prócz wygody dla mnie miałoby to poskutkować wygodą dla śledztwa. Aż dziw
brał, że Vogelbrandt mógł zaproponować tak mało ekonomiczny model prowadzenia
przesłuchań. Tłumaczyła go jedynie choroba, a na tym przykładzie poznaliśmy, że dolegliwości
hemoroidowe potrafiły ogłupić do cna każdego, każąc mu pamiętać i myśleć jedynie o bólu, czy
raczej o jego ustaniu, i nie pozwalając na zajęcie umysłu czymkolwiek innym.
– Weź do pomocy ludzi. Ilu chcesz.
Oczywiście Gregor nie miał na myśli inkwizytorów, gdyż tych było, wliczając w to mnie,
zaledwie czterech i zapowiadało się, że każdy będzie miał pełne ręce roboty. Mogłem jednak
skorzystać z pomocy żołnierzy miejscowego garnizonu, drabów z miejskiej straży lub dworskiej
milicji biskupa. Oczywiście z tych ostatnich dopiero wtedy, kiedy stwierdzę, że żaden z nich nie
maczał palców w morderstwie. Zważywszy na fakt, że na terenie posiadłości trzeba będzie
zaprowadzić i utrzymać dyscyplinę, pomoc taka mogła okazać się konieczna. Cóż, szykował się
całkiem miły tydzień! Dla mnie o wiele milszy niż choćby dla Andreasa Voertera, któremu
Gregor zlecił przesłuchiwanie nie tylko ludzi mieszkających w okolicach Szubienicznej Góry,
lecz również wszystkich, którzy mogli się tam znaleźć, a więc kupców, pielgrzymów
zmierzających do grobu świętego Hilarego, a nawet poczet okolicznego barona, który to baron
polował w okolicy. Krótko mówiąc, Voerter otrzymał zadanie gorsze od odszukania szpilki w
stogu siana, gdyż jemu na dodatek miano co chwila stogi tegoż siana przerzucać z miejsca na
miejsce, tak by nie mógł wiedzieć, co zostało sprawdzone, a co nie. Hugon Hoffman miał
pozostać z Gregorem i służyć pomocą na miejscu. Nie wiedziałem co prawda, jak dobru śledztwa
przysłuży się dwóch inkwizytorów siedzących w karczmie, lecz domyślałem się, że Vogelbrandt
zdecydował się trzymać Hugona przy sobie jako ostatnią deskę ratunku. Hoffman bowiem
stanowił nietypowy przypadek w naszym fachu. Odszedł z Inkwizytorium zaledwie po roku
służby, ukończył studia medyczne, po czym po kilku latach praktyki w roli armijnego chirurga
wybłagał ponowne przyjęcie w poczet funkcjonariuszy Świętego Officjum. Jak powiadano,
chirurgiem był znamienitym. A Vogelbrandt najwyraźniej przypuszczał, że pomoc chirurga może
mu się przydać.
– Czy powiadomisz Hez, Gregorze? – ośmielił się zapytać Hoffman.
Vogelbrandt zapatrzył się w płomień świecy i nie odzywał tak długo, że zastanawiałem
się, czy w ogóle zechce odpowiedzieć na pytanie.
– Na razie nie – zdecydował w końcu.
W Hez-hezronie, drugim co do świetności mieście naszego przesławnego Cesarstwa,
znajdowała się główna siedziba Świętego Officjum. Tam też urzędował biskup, który był
nominalnym zwierzchnikiem wszystkich inkwizytorów na świecie. Na miejscu Vogelbrandta nie
wahałbym się przed zawiadomieniem kancelarii Jego Ekscelencji, iż ktoś właśnie spalił na stosie
biskupa. Co prawda emerytowanego i pozostającego bez diecezji, ale zawsze biskupa. W dodatku
człowieka niezwykle bogatego i, jak mówiono, świetnie ustosunkowanego. Jednak Gregor
Vogelbrandt był naszym przełożonym i on miał zaszczyt podejmowania decyzji oraz obowiązek
wzięcia odpowiedzialności za ich skutki. Skoro uznał, że nie należy niepokoić heskiej kancelarii
naszymi kłopotami, widać miał w tym jakiś cel.
Rozdział II
Pałac
Pałac biskupi. Ha, cóż to był za budynek! W jakiż
wyrafinowany sposób łączył prostotę i wygodę z elegancją kształtu (o ile oczywiście na tak
hermetyczny temat mógł wypowiadać się prostak podobny do mnie). Po pałacu i jego otoczeniu
łatwo było poznać, że biskup dorobił się albo ogromnego majątku, albo też ogromnych długów
(jedno zresztą nie wykluczało drugiego). Na mnie szczególne wrażenie zrobił prezentowany w
westybulu cykl fresków, który przedstawiał wszystkie etapy zarówno Męki Pańskiej, jak i
Zstąpienia. Później przekonałem się, że freski miały swą kontynuację, gdyż na sklepieniu
biskupiej kaplicy wyobrażono ogromne malowidło obrazujące zdobycie Rzymu przez armię
Jezusa. Zwłaszcza ciekawa wydała mi się perspektywa, z której autor ujął te wydarzenia. Zwykle
bowiem przedstawiano na pierwszym planie Jezusa i Apostołów, tutaj natomiast przez otwarte
bramy wlewało się wojsko Chrystusa, a gdzieś na uboczu stał Jezus pogrążony w rozmowie z
człowiekiem ubranym w senatorską togę. Dałbym sobie głowę obciąć, że był to nikt inny jak
Marek Kwintyliusz, pierwszy ze znaczących Rzymian, którzy otworzyli serca i umysły przed
Jezusem, a który w nagrodę otrzymał zadanie stworzenia Świętego Officjum, instytucji mającej
stać na straży wiary oraz wiernych. Tak, tak, to Marek Kwintyliusz był tym, który położył
solidne fundamenty pod późniejszą chwałę Inkwizytorium, on stworzył zasady, jakimi
kierowaliśmy się aż do dzisiaj. Przyglądałem się dłuższą chwilę temu obrazowi i zauważyłem, że
malarz ukazał wyraźnie oblicze Jezusa, natomiast Marek Kwintyliusz stał obrócony profilem, a
cień padający od drzewa zasłaniał mu częściowo twarz. Jak widać, artysta zręcznie wybrnął z
kłopotu, jakim był fakt, iż nie zachowało się do współczesnych czasów żadne wiarygodne
świadectwo mówiące o wyglądzie naszego fundatora. Ani dokładny opis, ani rycina, ani
płaskorzeźba, ani pomnik, ani tym bardziej obraz. O Marku Kwintyliuszu mówiono jako o
człowieku wysokim i dobrze zbudowanym. To wszystko, co o nim wiedzieliśmy, gdyż istniały
nawet spory co do tego, czy miał jasne, czy ciemne włosy, cerę bladą, czy też spaloną słońcem.
Tak jak nie znaliśmy wyglądu najsłynniejszego i najbardziej pobożnego z Rzymian, tak nie
wiedzieliśmy, co się z nim stało w tym smutnym czasie, kiedy Jezus opuścił swój lud. Czy nasz
Pan zabrał ze sobą Marka Kwintyliusza, by ten cieszył się wieczną łaską w Bożej chwale? Tak
przynajmniej twierdziły oficjalne pisma, lecz jak było naprawdę, nikt nie umiał powiedzieć...
Na nasze żądanie już wcześniej żołnierze biskupa otoczyli główny budynek oraz budynki
gospodarcze, nie pozwalając nikomu do nich wejść ani nikomu z nich wyjść bez specjalnej
przepustki. Przynajmniej dzięki temu mieliśmy pewność, że służący oraz dworzanie nie
rozbiegną się na cztery strony świata, jak to często bywało, kiedy umierał arystokrata. No i kiedy
w dodatku umierał w tak straszny sposób jak Jego Ekscelencja, mogło to spowodować dające się
wytłumaczyć przerażenie u wszystkich mu bliskich ludzi, począwszy od ogrodników i stajennych
aż po ulubionych paziów.
A skoro o paziach mowa, to z tego, co się dowiedziałem i co nie było dla nikogo w
okolicy żadną tajemnicą, biskup przedkładał towarzystwo złotowłosych efebów nie tylko nad
towarzystwo dam, lecz nawet nad towarzystwo świętych ksiąg czy świętych mężów. Ponoć
młodzieniec, by zyskać względy biskupa, musiał być delikatnej urody, wiotkiej sylwetki,
łagodnych obyczajów oraz kląskać słodko niczym słowik. A czy taki człowiek byłby zdolny do
przeprowadzenia śmiałej akcji porwania i spalenia swego suzerena? Raczej nie. Za to, kto wie,
może ojciec lub starszy brat jednego z biskupich ulubieńców uznał, że pała Jego Ekscelencji
dodana do herbu nie przynosi wcale rodowi sławy, i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce? Ale
niby dlaczego miałby wtedy palić biskupa i w dodatku powiadamiać o wszystkim
Inkwizytorium? Nie prościej byłoby nasłać zbójów albo sprowokować wypadek na polowaniu,
zwłaszcza że biskup wręcz przepadał za konną jazdą i tropieniem zwierzyny? Wiadomo przecież,
że nie jeden, nie dwóch i nie dziesięciu feudałów zginęło w naszym przesławnym Cesarstwie w
czasie polowań. Bo a to koń się potknął w galopie (wcześniej dziwnym trafem nie dociągnięto
popręgów), a to nagły poryw wiatru odmienił lot strzały i zamiast w bok jelenia trafiała ona w
plecy nieszczęśnika, a to spragniony gonitwą myśliwy przyjmował bukłaczek wina od któregoś z
towarzyszy i, nie wiedzieć czemu, chwilę potem konał w boleściach. I tak dalej, i tak dalej.
Krótko mówiąc, polowania w naszym chwalebnym Cesarstwie miały to do siebie, że nie do
końca było wiadomo, kto w nich jest myśliwym, a kto zwierzyną, i myśliwi często przeżywali w
związku z tym bolesne rozczarowanie. Jednak w tym wypadku zabójca zdecydował się na
przeprowadzenie operacji nie tylko skomplikowanej, lecz również jakże widowiskowej! A
przecież musiał wiedzieć, że tak ostentacyjne zamordowanie kościelnego dostojnika rozwścieczy
zarówno duchownych, jak i inkwizytorów, którzy poświęcą wiele starań i sił, by wyśledzić
grzesznika. Najwyraźniej morderca był więc człowiekiem zuchwale pewnym siebie, co mogło
oznaczać, że albo ogarnęło go szaleństwo, albo działał na polecenie kogoś niezwykle wysoko
postawionego, albo niespecjalnie zależało mu na życiu. Zabawne, że Gregor Vogelbrandt w dość
dobry sposób opisał tego człowieka na podstawie jego charakteru pisma. Oczywiście uznawałem
to jedynie za zbieg okoliczności, wyraźnie ukazujący, iż w pracy inkwizytora należy odrzucać
nawet dowody prowadzące do prawidłowych rozwiązań, jeśli zostały wysnute na podstawie
wyimaginowanych przesłanek.
Zająłem osobiste apartamenty biskupa, bynajmniej nie z uwagi na panującą w nich
wygodę, lecz uznałem, że powaga śledztwa wymaga, bym przesłuchiwał dworzan w miejscu,
które kojarzy im się z majestatem władzy. Człowiek mniej oddany swemu zajęciu mógłby
zapewne przy okazji rozkoszować się przestrzenią, pięknymi przedmiotami oraz wygodnymi
sprzętami, mnie jednak zbyt pochłaniało samo śledztwo, bym miał czerpać przyjemność z
korzystania z biskupich luksusów.
Rozpocząłem od wezwania efebów usługujących Jego Ekscelencji, lecz nie udało mi się
niczego dowiedzieć poza tym, że stwierdziłem, iż wszyscy są głupi oraz zestrachani. No ale
świętej pamięci biskup nie mądrości w nich szukał, a bojaźń przed inkwizytorskim śledztwem
łatwo można pojąć. Przez pięć dni, godzina po godzinie, kwadrans po kwadransie i minuta po
minucie, przesłuchiwałem wszystkich dworzan biskupa. Zyskałem nieoczekiwaną pomoc, gdyż
Gregor wyjawił mi, że jeden z oficerów studiował dawnymi czasy w prześwietnej Akademii
Inkwizytorium. Oczywiście z tego faktu nikt na biskupim dworze nie zdawał sobie sprawy.
Oficer nazywał się Konrad Peiper i był szpakowatym, zasuszonym mężczyzną o pobrużdżonej
zmarszczkami twarzy i haczykowatym nosie. Wezwałem go zaraz po przesłuchaniu biskupiego
haremu.
– Mam nadzieję, że będziecie mogli mi pomóc – rzekłem, ściskając dłoń Peipera.
– Nie sądzę – odparł. – Jednak zrobię, co w mojej mocy.
Zaprosiłem, by usiadł, i postawiłem przed nim kielich wina.
– Dlaczego nie sądzicie?
– Bo nie wiem nic o nikim, kto mógłby źle życzyć Jego Ekscelencji.
– Coś podobnego! A z tego, co ja wiem, biskup prowadził tak bujne życie, że dziwnym
się wydaje, iż zabito go dopiero teraz.
– To nie tak – rzekł pewnym tonem oficer. – Rzecz jasna, wiecie, że Schaeffer nie tylko
nie przepuścił żadnemu chłopakowi o jędrnych pośladkach, ale też golił poddanych podatkami.
Tylko zastanówcie się, mistrzu Madderdin, jak wielu znacie wielkich panów, którzy nie
zdzieraliby skóry z włościan i mieszczan? A cudzołożenie czy sodomia? Toż świat nie widział
większych zbereźników nad starych biskupów lub kardynałów. A to otaczają się chłopcami, a to
sprzedajnymi dziewkami. Zwykła rzecz w naszym Cesarstwie. A w Italii rzecz ma się jeszcze
gorzej. Po cóż by zabijać, skoro to zwyczajna sprawa?
– Trudno wam w pewnej mierze nie przyznać racji – zgodziłem się. – Przynajmniej w
tym, że trudno o większą świnię niż leciwy biskup. Jednak... – zawiesiłem głos – musicie sami
dobrze wiedzieć, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś posunie się o krok za daleko. Nigdy nie
wiadomo również, co zrobią krewni takich chłopaczków. Może ojcom, wujom lub starszym
braciom nie podobało się, że Jego Ekscelencja kręci swym wiertłem w tyłkach ich krewniaków?
Może to ludzie nie tak nowocześnie patrzący na świat jak wy tutaj, na biskupim dworze? Może
nie uznawali sodomii za, jak to żeście rzekli...? „zwyczajną sprawę”?
Peiper wzruszył ramionami. Najwyraźniej w ogóle nie przejął się moją ironią.
– Ekscelencja zawsze hojnie obdarzał rodziny tych dupodajów, tak żeśmy ich tu zwali, za
waszym przeproszeniem. A to puścił wioskę w dzierżawę, a to podarował konika z rzędem, nie
uskarżali się. A nikogo też siłą na figle nie ciągnął. To pamiętajcie. – Peiper uniósł wskazujący
palec. – Nikogo.
– Wzór cnót z tego biskupa – zadrwiłem, a policzki oficera pokryły się ceglastym
rumieńcem.
– Ja go nie bronię. Tylko mówię prawdę, by wasze śledztwo nie zeszło na manowce.
– Wielce wam jestem wdzięczny – powiedziałem. Rumieniec Peipera nabrał barw. –
Wyjawcie mi, z łaski swojej, czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy któryś ze sług nie targnął się
na własne życie? Nikt tu się nie utopił, nie powiesił, nie poderżnął sobie żył?
Oficer potrząsnął głową.
– Jeden stajenny zginął, będzie dwa miesiące. Konik go kopnął w skroń. Czaszkę mu
rozłupał kopytem, jak nie przymierzając orzech młotem.
– Młody? Urodziwy?
Peiper prychnął.
– Jeśli lubicie siwobrodych starców, którzy nie kąpali się od ostatniej krucjaty, pewnie
wydałby się wam powabny.
– Cieszę się, że humor wam dopisuje – życzliwie skwitowałem te słowa, z rozbawieniem
zauważając, że wygasający już rumieniec na policzkach mojego rozmówcy znowu ściemniał. –
Zacznijmy od innej strony – zaproponowałem. – Opowiedzcie mi o dniu, w którym zginął
biskup. Droga na wzgórze, na którym go spalono, na tę, jak ją nazywają, Szubieniczną Górę,
zajmie spokojnie jadącemu konnemu co najmniej cztery godziny. Kiedy widzieliście Schaeffera
po raz ostatni?
– Ja widziałem go rano, ale wiem, o co wam chodzi. Jego Ekscelencja opuścił pałac w
południe. Kazał osiodłać konika i odjechał.
– Sam?
– Ano sam.
– Często udawał się na takie samotne wycieczki?
– A wiecie co...? – Peiper spojrzał na mnie uważnie. – Jak tak pomyślę, to nigdy.
– Zawsze ktoś mu towarzyszył?
– Zawsze – z wyraźnym zdumieniem odparł oficer. – Czasami nawet ja, ale częściej albo
sekretarz, albo któryś z tych tam... chłoptasiów.
– A tym razem nikt... – zawiesiłem głos. – Dziwne, prawda?
– Taaak. – Skinął wolno głową. – Wypytajcie stajennych i odźwiernego. Skoro wyjechał
sam, właśnie oni musieli go widzieć jako ostatni.
– Nie omieszkam usłuchać waszej rady. Jego Ekscelencja, płonąc na stosie, odziany był w
liturgiczne szaty. Nikogo nie zdziwiło, że wyjeżdża z pałacu w tak uroczystym stroju?
– Srogi Boże, macie rację! – Peiper plasnął się dłonią w czoło. – Ale ja nic o tym nie
wiem! Sądzę, że by mi doniesiono o czymś takim. – Wzruszył ramionami. – Wybaczcie,
naprawdę musicie wypytać służących.
– A powiedzcie jeszcze, jak układało się biskupowi z sekretarzem? Bo wielu znałem
ludzi, którzy potrafili nieźle dać popalić swoim pomagierom... Tak im życie obrzydzali, że
wydawało się, iż śmierć milsza od ich towarzystwa. A w podobnym nastroju łatwo o popełnienie
głupstwa.
– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył Peiper. – Teobald Krankl jest człowiekiem uczonym. A
w dodatku delikatnym i miłych obyczajów, a sami pewnie wiecie, że prędzej świnię się nauczy
fruwać, niż zmusi jednego z tych uniwersyteckich mędrków do godnego zachowania. – Chciał
splunąć, ale zdał sobie sprawę, gdzie jest, i powstrzymał się w ostatniej chwili. – Jeżeli Schaeffer
miał szacunek dla kogokolwiek, to właśnie dla sekretarza – dokończył.
– A może był zazdrosny?
– Myślicie, że on ten tego tam z Jego Ekscelencją? – Oficer roześmiał się głośno. – Nie,
nie, zapewniam was. Przy całej swej uczoności Teobald to chłop na schwał. Wszystkie już tu
służki wymłócił, nawet co szpetniejsze. Biskup wiedział o tym i żartował sobie, że niby taki z
niego ogier.
– Nawet najśmieszniejszy żarcik może się z czasem przejeść – zauważyłem.
Peiper pokręcił głową z poważną miną.
– Wasza sprawa, mistrzu inkwizytorze, w którą stronę obrócicie swe podejrzenia – rzekł
niemal uroczyście. – Jednak jak dla mnie, a przecież jestem tu domownikiem od wielu lat, to oni
byli serdecznymi przyjaciółmi. Zresztą od pewnego czasu Krankl mniej interesował się
dziewkami, więc nie było powodów do takich żartów.
Uśmiechnąłem się jedynie w myślach, gdyż miałem swoje zdanie na temat serdecznych
przyjaciół i ich zachowań. Któż skuteczniej naciągnie cię na wielkie sumy, jak nie serdeczny
przyjaciel? Któż w czasie twej nieobecności lepiej się zajmie twoją żonką, jak nie ukochany
kamrat? Któż chętniej sprzeda twoje tajemnice, jak nie ten, który je wcześniej poznał, a więc
ulubiony druh? Ha!
Tegoż, jak powiadał Peiper, serdecznego przyjaciela biskupa miałem okazję poznać
wcześniej, gdyż nie tylko oprowadził mnie po pałacu, lecz również przygotował listę osób do
przesłuchania. Widziałem, że bardzo stara się być pomocny, co obudziło moje natychmiastowe
podejrzenia, ponieważ mogło znaczyć, że spolegliwym posłuszeństwem stara się zatrzeć winy, o
których jeszcze nie wiem. Pomyślałem jednak, że nie przesłucham go ani jako pierwszego
świadka, ani jako dziesiątego. Jeżeli miał coś wspólnego ze śmiercią Jego Ekscelencji, niech
teraz bije się z myślami, niech dręczą go obawa, niepewność lub wyrzuty sumienia, niech
zastanawia się, czemu inkwizytor nie wzywa go na przesłuchanie albo czy ktoś wcześniej badany
nie dostarczył temuż inkwizytorowi obciążających dowodów. Krótko mówiąc: niech gryzie się
ile wlezie. A gdy już skruszeje od tego gryzienia, wtedy dopiero wezwę go na rozmowę. Z
doświadczenia i opowieści wiedziałem, że nie raz i nie dwa zdarzało się, iż taki przetrzymany w
niepewności oskarżony całkowicie się załamywał po pierwszych pytaniach. Okazywało się
bowiem, że nieznośna chęć zrzucenia balastu z sumienia była silniejsza niż strach przed karą lub
pragnienie ukrycia zbrodni.
Zgodnie z sugestiami Peipera wcześniej kazałem wezwać wszystkich, którzy jako ostatni
widzieli żywego biskupa, a więc stajennych, ogrodnika i odźwiernego. Już po wymianie kilku
zdań z każdym z nich wywnioskowałem, że to ludzie o lotności wbitych w ziemię i omszałych
głazów. Nie była to informacja zła, gdyż nie wyobrażałem sobie, by którykolwiek nawet nie
uknuł intrygę mającą na celu pozbawienie życia biskupa, lecz chociażby w niej uczestniczył. Nie
mogłem jednak wymagać od podobnych kreatur, by w czymkolwiek mi pomogli. Chociaż nie
powiem: olśnieni inkwizytorską powagą pomóc się starali. Wyjawili jednak jedną niezwykle
istotną rzecz: biskup nie wyjechał za bramy pałacowe w stroju liturgicznym. Stajenni, ogrodnik i
odźwierny nie do końca mogli się zgodzić, opisując strój Schaeffera, lecz jedno było pewne: nie
był ubrany w sutannę, infułę oraz mucet. W dłoniach nie trzymał pastorału, aczkolwiek
odźwierny wyjawił, że widział przy końskim boku jakiś długi, owinięty płótnem pakunek.
Wszystko wskazywało więc, że Jego Ekscelencja zabrał ze sobą uroczysty ubiór, by przebrać się
i wejść w nim na stos. Było to co najmniej dziwne, choć my, inkwizytorzy, widzieliśmy już tak
wiele szatańskich sprawek, że niewiele rzeczy na tym nie najweselszym ze światów jest w stanie
nas zdumieć.
Wezwany wreszcie przeze mnie Teobald Krankl zawiódł oczekiwania na całej linii.
Wydawał się szczerze zasmucony śmiercią biskupa, ale ani nie przestraszony, ani nie
roztrzęsiony.
– Jego Ekscelencja żył, jak żył – odpowiedział na pytanie, czy biskup miał wrogów, a
jeśli tak, to kogo. – W takim wypadku o nieprzyjaciół nietrudno.
– Macie na myśli fakt, iż był... – chciałem powiedzieć „sodomitą”, ale uznałem, że być
może zręczniej będzie użyć nieco bardziej delikatnego sformułowania – iż przedkładał szorstką
męską przyjaźń nad niewieście wdzięki?
Krankl zerknął na mnie z zaskoczeniem, którego nie udało mu się ukryć.
– Tak. To właśnie miałem na myśli – odparł wyraźnie zdumiony, iż nie użyłem bardziej
dosadnego sformułowania, opisując nieszczęsne zwyrodnienie, któremu ulegał Schaeffer.
– Kogo biskup mógł darzyć tak wielkim zaufaniem, by wyjechać samotnie w
kilkugodzinną podróż na spotkanie z nim? Może jakaś nowa miłość? Wiecie coś na ten temat?
Krankl rozłożył ramiona.
– Mówiąc szczerze, inkwizytorze, starałem się trzymać z dala od prywatnego życia Jego
Ekscelencji. Wiedziałem pewne rzeczy, bo każdy je wiedział, ale ani ja się nie dopytywałem, ani
Augustyn mi się nie zwierzał. Tak, tak: Augustyn – powtórzył, dostrzegając moje spojrzenie. –
Znaliśmy się od dwudziestu pięciu lat i zezwolił mi zwracać się do niego w konfidencjonalnej
formie.
– Wszystko bardzo pięknie – powiedziałem. – Ale, na gniew Jezusa! musiała być jakaś
przyczyna, że biskup zachował się tamtego dnia nietypowo oraz niezgodnie z zawsze
przestrzeganymi obyczajami. Wyjechał samotnie i nikomu nie mówiąc w jakim celu. W dodatku
podróż w obie strony miała potrwać co najmniej osiem godzin. Co się stało, panie Krankl? Co się
wcześniej wydarzyło, że biskup powziął tak dziwny zamiar? W jakim celu zabrał ze sobą strój
liturgiczny?
Sekretarz Schaeffera pokręcił głową, potem rozłożył ręce. Na jego twarzy odmalowała się
nieudawana konsternacja.
– Nie wiem. Bogu przysięgam, że nawet najmniejsze podejrzenie nie świta mi w głowie.
Tamtego dnia nie zdziwiłem się, że wyjechał, bo zwykle podejmował decyzje szybko i nie
zwierzał mi się z nich. Dopiero potem... kiedy dowiedziałem się, że wyjechał sam, to trochę zbiło
mnie z tropu. Ale szczerze mówiąc, pomyślałem jak i wy, że wybrał się gdzieś niedaleko poigrać
z jakimś chłopaczkiem.
– Lubił tak sobie poigrać, czy w lesie, czy na łące?
– A to musielibyście jego spytać – odparł Krankl niemal obrażonym tonem.
– Panie Krankl, jesteście szlachcicem, prawda?
– Tttak. – Nagły obrót rozmowy najwyraźniej go zaskoczył.
– Bogatym? Ustosunkowanym na dworze? Należycie może do grona bliskich przyjaciół
cesarza lub papieża?
– Trzy razy nie. – Uśmiechnął się blado. – Chociaż mój dziad był bogaczem, a majątek
miał tak ogromny, że nawet ufundował dzielnicę dla biedoty w Koblencji.
Teraz przypomniałem sobie już, skąd znane mi jest nazwisko Krankla. Rzeczywiście na
kilku czynszowych kamienicach w Koblencji znajdowały się napisy ku czci Tybalda Krankla.
– Skoro nie jesteście ani ustosunkowani, ani bogaci, nie utrudniajcie mi śledztwa, bardzo
was proszę, i odpowiadajcie na zadane wam pytania. Bo torturować i spalić możemy każdego
człowieka w Cesarstwie, ale za kimś, kto nie jest bogaczem ani przyjacielem dostojników, nie
ujmie się nawet pies z kulawą nogą. Rozumiecie, co mam na myśli?
Milczał przez chwilę, lecz po jego minie widziałem, że nieszczególnie przestraszył się
tych gróźb. Wreszcie ku mojemu zaskoczeniu uśmiechnął się.
– Wyłuszczyliście wszystko tak jasno, że tylko głupiec by nie pojął – rzekł, a ja nie
usłyszałem w jego głosie ani zdenerwowania, ani urazy. – Więc odpowiem wam, że Jego
Ekscelencja wolał raczej miękkie materace i puchowe kołdry niż mrówki żrące w tyłek i wiatr
gwiżdżący w jajach.
– O, widzicie! Jak chcecie, to potraficie – pochwaliłem go. – Opisaliście upodobania Jego
Ekscelencji nie dość, że obrazowo, to jeszcze dokładnie.
Podziękował mi oszczędnym skinieniem głowy, najwyraźniej niepewny, czy mówię serio,
czy też kpię sobie z niego.
– A teraz zastanówcie się, drogi panie sekretarzu, jako człowiek znający biskupa od tak
wielu lat: czym można by go skusić do podobnego samotnego wyjazdu? Kto i jakich mógłby
użyć argumentów, by wywabić Schaeffera z pałacu?
Myślał dłuższy czas, potem ze zdenerwowaniem potarł pięścią szczękę.
– Życzyłbym sobie, byście nie potraktowali moich słów jako obstrukcji śledztwa –
odezwał się w końcu. – Przysięgam wam jednak, że nie mam najmniejszego pojęcia. Ja... ja...
Naprawdę w głowie mi się to nie mieści...
– Samotne polowanie? – poddałem pomysł.
– Nigdy w życiu! Zawsze brał łowczego.
– Sekretna rozmowa? Może z czyimś wysłannikiem zabiegającym o dyskrecję?
– Nie wiem... Niby czemu miałby nie wezwać mnie...
– A jeśli ktoś przedstawił się jako, no chociażby, poseł od papieża i poprosił o spotkanie
w cztery oczy, jak wtedy zareagowałby Schaeffer?
– Natychmiast by mi o tym powiedział – odparł bardzo zdecydowanym tonem Krankl.
W tym wypadku był tak pewien siebie, że i ja nabrałem pewności, iż albo znajdował się w
bardzo bliskiej konfidencji ze swym pryncypałem, albo przynajmniej o takowej konfidencji był
święcie przekonany.
Zadałem jeszcze kilka pytań, które nie wniosły niczego do sprawy, po czym
podziękowałem mu i poleciłem zajmować się wszystkimi kwestiami administracyjnymi oraz
informować mnie, jeśli tylko zdarzyłoby się coś niespodziewanego lub niepokojącego.
– Jeszcze jedno – rzekłem, gdy sekretarz kierował się do drzwi. – Mówią, że podobno
niezły z was ogier. To prawda?
– Lubię towarzystwo kobiet – odparł niespeszony.
– Podobno ostatnio jakby mniej...
– Nie wiem, dlaczego to, z kim sypiam i jak często to robię, zajmuje czcigodnego mistrza
Inkwizytorium, ale zapewniam was, że wszystkiego możecie się dowiedzieć od mojego lekarza –
powiedział z uprzedzającą grzecznością – który wyłuszczy wam dokładnie, czemu od pewnego
czasu i, niestety, jeszcze przez pewien czas będę zmuszony pędzić żywot ascety. Co, możecie mi
wierzyć na słowo, bardzo mi nie odpowiada.
– Dziękuję wam, panie Krankl. – Skinąłem głową.
– Naprawdę dobrze wam życzę. – Krankl odwrócił się, kiedy już stał w progu. –
Augustyna śmiało mogłem nazywać przyjacielem, więc szczerze pragnę, by ktoś, kto go
zamordował w tak okrutny i hańbiący sposób, poniósł stosowną karę.
– I tak się stanie – odparłem poważnie. – Wierzcie mi, że tak się stanie.
Tego samego dnia przeprowadziłem jeszcze wiele rozmów na wiele tematów.
Odwiedziłem kuchnię oraz pralnię, gdyż zwykle są to dwa miejsca, w których nietrudno
zapoznać się z interesującymi ploteczkami, nietrudno też usłyszeć człowieka, któremu żartem, w
gniewie lub ze zwykłej próżności wypsnie się jedno lub kilka słówek za dużo.
Kiedy następnego dnia na wezwanie Gregora opuszczałem posiadłość biskupa, ku
mojemu zdziwieniu dostrzegłem starca przycupniętego w pełnym kolorowych kwiatów ogrodzie.
Ku zdziwieniu, gdyż nie przypominałem sobie, nie tylko bym przesłuchiwał tego mężczyznę, ale
bym go nawet kiedykolwiek widział.
– Hej, ty! – krzyknąłem. – Chodź no tu!
Powtórzyłem wezwanie jeszcze dwa razy, aż wreszcie, chcąc nie chcąc, zsiadłem z siodła
i skierowałem się w stronę starca. Uznałem, że widocznie wraz z wiekiem dopadła go głuchota i
nie słyszał moich nawoływań. Zdążyłem tylko zejść ze ścieżki, by szybciej przedostać się w
pobliże mężczyzny, kiedy...
– Złaź stąd! – zawołał. – Ale już, huncwocie jeden! Po ścieżce masz iść, a nie kwiaty
będziesz deptał!
Pogroził mi sękatym, zarośniętym brudem palcem.
– Jesteście ogrodnikiem? – zapytałem, posłusznie wchodząc tam, gdzie mi nakazał.
– Nie, chłopcze. Podczaszym koronnym. Nie widać? – Pokręcił głową z politowaniem,
jakby dziwiąc się mojemu brakowi rozumu. – Nie jestem ogrodnikiem – rzekł już rzeczowo. –
Lecz przełożonym wszystkich biskupich ogrodników. Mistrzem sztuki ogrodniczej.
Wyprostował się, jakby chciał urosnąć pod wpływem przed chwilą wypowiedzianych
słów. Już na kilka kroków przed sobą roztaczał intensywny zapach, czy raczej lepiej powiedzieć:
smród surowej cebuli. No cóż, z dwojga złego wolałem jednak surową cebulę niż odór gnijącego
ścierwa, którym to odorem część mieszkańców naszego błogosławionego Cesarstwa chodziła
otulona niczym całunem.
– A dlaczego was nie widziałem wcześniej?
– Łatwiej mi będzie odpowiedzieć na to pytanie, jeśli się dowiem, kim jesteś, chłopcze.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor – odrzekłem.
– Ach tak... Słyszałem, słyszałem. – Obrócił na mnie spojrzenie, nie dostrzegłem jednak,
by skonfundował się tym, iż przed chwilą nazywał mnie chłopcem. – Nie widzieliście mnie,
mistrzu inkwizytorze, gdyż zaledwie dzisiaj rano wróciłem z Luthoff, gdzie gościłem u mojej
najmłodszej córuni, za wiedzą i pozwoleniem Jego Ekscelencji, świeć Panie nad jego duszą.
– Rzeczywiście. – Pstryknąłem palcami, gdyż przypomniałem sobie w tym momencie, iż
Peiper mówił mi o nieobecności głównego ogrodnika oraz o powodach tej nieobecności.
– Urodziła szczęśliwie?
– Z łaską Bożą.
– Jakim imieniem ochrzczono dziecko?
– Anna Zofia.
– Bardzo ładnie.
– I ja tak sądzę, mistrzu inkwizytorze.
– A kto jest ojcem?
– Beniamin Straub, mistrz cechu bławatników. Człowiek wielce szanowany i w Luthoff, i
w szerokiej okolicy.
Pokiwałem głową, jakbym zgadzał się z rozmówcą, chociaż oczywiście pierwszy raz w
życiu słyszałem o Beniaminie Straubie, a jeśli chodzi o cech bławatników, to nawet nie
wiedziałem, że istnieje w Luthoff.
– No cóż, pomożecie mi w czymś? Wiecie o czymś, czym chcielibyście się podzielić z
inkwizytorem?
– Wybaczcie, lecz niewielką uwagę zwracam na ludzi – rzekł z uśmiechem. – Patrzę
raczej w ziemię niż ponad nią.
– I cóż w niej widzicie interesującego?
– Życie – odparł. – I walkę o to życie.
Roześmiałem się.
– A któż tak zawzięcie walczy?
– A dla przykładu pożyteczne rośliny z chwastami. I na tym polega zadanie ogrodnika, by
im pomóc, chociażby przez pielenie.
– Pielenie. No tak. – Skinąłem ogrodnikowi głową. – Bywajcie – rzekłem – i opiekujcie
się tymi swoimi kwiatkami.
– Pielenie, mistrzu inkwizytorze, nie wiecie nawet, jakże to trudne i odpowiedzialne
zajęcie.
– Czyżby? – spytałem grzecznie, lecz stałem już plecami do mężczyzny.
– Oczywiście! Trzebaż by wam tłumaczyć, jak wielkie znaczenie dla jarzyn, ziół i
ozdobnych roślin ma to, by nie przeszkadzały im chwasty, by nie wyciągały z ziemi sił
życiowych, by nie zasłaniały im słońca, nie wypijały wody? Można rzec, że wy i ja trudnimy się
tym samym. Ja usuwam z ogrodu chwasty, by chronić pożyteczne rośliny, tak jak wy usuwacie
ludzkie chwasty z ziemskiego ogrodu, by poprzez to działanie ocalić niewinne stworzenia boże.
– Słyszę sporo racji w tym, co mówicie – stwierdziłem i obróciłem się w jego stronę,
gdyż musiałem przyznać, że człowiek ten znacząco odbiegał lotnością umysłu od swych
pomocników i całkiem interesująco się z nim gawędziło. Wyciągnął z kieszeni fartucha dorodną,
pozbawioną łupiny cebulę i wgryzł się w nią łapczywie, jakby była jabłkiem. Sok spłynął mu po
ustach i brodzie. Aż mnie oczy zapiekły, kiedy na to patrzyłem. Tymczasem ogrodnik zmiażdżył
odgryziony kęs w zębach i przełknął. Chuchnął z zadowoleniem, a mnie owiał cebulowy wiatr.
– Pielenie – odezwał się takim tonem, jakby było to jedno ze świętych słów. – Nie
wyobrażacie sobie nawet, ilu ludzi staje bezradnych w obliczu zabiegu pielenia.
– A czemuż to?
– Bowiem nie patrzą w głąb. – Pokiwał surowo wskazującym palcem. – A jedynie na
zewnętrzną powłokę. Wydaje im się, że wszystko jest dobrze, kiedy oczyszczą ziemię z
wyrastających ponad nią traw, perzów czy ostów.
– A to nie wystarcza? – na pół stwierdziłem, na pół spytałem, gdyż kwestiom związanym
z ogrodnictwem nie poświęciłem w życiu na tyle dużo czasu, bym się mógł uważać za człowieka
biegłego w owej sztuce.
– Oczywiście, że nie wystarcza! – wykrzyknął oburzony. – Jak mogliście sądzić, że
wystarcza? – Spojrzał na mnie rozżalonym wzrokiem.
– Wybaczcie. – Rozłożyłem dłonie.
– Trzeba sięgnąć głębiej, pod ziemię, wyrwać korzeń po korzeniu, tak by chwast już nie
ożył. Samo wyrastające ponad ziemię zielsko, mistrzu inkwizytorze, to jedynie sygnał dla
ogrodnika, że musi zanurzyć dłonie pod ziemię i poszukać korzeni. Ci, którzy zapominają lub nie
chcą pamiętać o korzeniach, rychło stracą cały ogród, zwłaszcza że chwasty najsilniej się plenią i
są najbardziej żywotne oraz odporne. Można je wyrywać, palić, a one i tak prędzej czy później
znowu się pojawią. Dlatego też praca pielącego nigdy nie ma końca.
– Coś takiego – powiedziałem. – Wasze zajęcie rzeczywiście coraz bardziej przypomina
moje. Widzę tylko jedną różnicę.
– A mianowicie?
– Chwast staje się chwastem przez sam fakt swego narodzenia. To znaczy
wykiełkowania, czy co one tam robią – poprawiłem się. – Tymczasem człowiek zawsze ma
wybór, a do zostania ludzkim chwastem nie przymusza go nikt poza jego grzeszną wolą.
– Dobrze powiedziane! – Klasnął w dłonie ubrudzone tłustą, czarną ziemią. – W pełni się
z wami zgadzam, mistrzu inkwizytorze. Zdajecie się całkiem rozsądnym młodym człowiekiem.
W innych ustach takie słowa
mogłyby zabrzmieć protekcjonalnie, wręcz obraźliwie, lecz starzec wypowiedział zdanie z
prawdziwym przekonaniem i niedającą się ukryć życzliwością.
– Pokornie wam dziękuję – odparłem z uśmiechem, gdyż zawsze lubiłem ludzi
potrafiących szczerze wyrażać swe poglądy.
Otrzepał dłonie jedną o drugą, a potem o uda i westchnął, jak sądziłem, na poły ze
zmęczenia, a na poły z zadowolenia. Może z wykonywanej pracy, a może z mądrości, którymi
mnie przed chwilą raczył.
– Jedźcie z Bogiem – rzekł. – I odnajdźcie prawdę.
Pokiwałem mu ręką, podszedłem do mego wierzchowca, lecz zdecydowałem się jeszcze
nie wyjeżdżać za bramę. Cofnąłem się do pałacu, gdzie znalazłem Peipera i zamieniłem z nim
kilka słów. A potem już mocno pogoniłem konia, gdyż Gregor Vogelbrandt nie lubił, kiedy jego
podwładni spóźniali się na wyznaczone spotkania.
Rozdział III
Misja
Zebraliśmy się w dużej izbie zajmowanej przez
Gregora. Przełożony nie poprosił nas, byśmy usiedli, więc staliśmy na środku pomieszczenia
niczym służba wezwana, by wydać jej rozkazy. No i prawda jest taka, że byliśmy służbą. Szkoda
tylko, że Gregor zapominał, iż byliśmy sługami Boga, nie żadnego człowieka. Pomyślałem, że
kto wie, może nadejdzie czas, gdy arogancki Gregor zapłaci za swój brak taktu oraz
wyrozumiałości. – A więc nic – zimnym tonem podsumował nasze relacje Vogelbrandt.
I generalnie miał rację, gdyż, niestety, niewiele mieliśmy do zameldowania. Najpierw
Voerter rozwlekle opowiadał o tym, czego się dowiedział, penetrując okolicę, w której
popełniono zbrodnię, lecz wszystkie jego wywody można było podsumować słowami: nic
niezwykłego, nic ciekawego. Owszem, kilku chłopów widziało jadącego stępa biskupa, a jeden
podobno nawet podbiegł w pobliże dostojnika, czapkował mu i pokornie wyłuszczał jakąś
prośbę, nie doczekał się jednak ani odpowiedzi, ani nawet by zwrócono na niego uwagę. Biskup
po prostu jechał przed siebie i zdawał się pogrążony w rozmyślaniach lub modlitwie.
– Albo przydrzemał – zauważył Hoffman. – Jak zdarzyć się może każdemu staremu
próchnu, kiedy pogrzeje się na słoneczku.
– Stajenni, ogrodnik oraz odźwierny mówili mi to samo – wtrąciłem. – Opowiadali, że
biskup jechał z przymkniętymi oczami i zdawał się nie zwracać uwagi na nic ani na nikogo.
– Czasami tak się zdarza, gdy człowiek pogrążony jest w głębokim strapieniu – odezwał
się niepewnie Hoffman.
– Czy było to inne zachowanie niż zazwyczaj? – spytał Vogelbrandt, ignorując słowa
Hugona.
– Otóż to, Gregorze, otóż to! Schaeffer niemal zawsze zagadywał do służących, a
przynajmniej odpowiadał skinieniem głowy lub chociażby uśmiechem na ukłony – wyjaśniłem. –
Zdumiewające, lecz przy wszystkich swych wadach i słabościach był to człowiek więcej niż
uprzejmy. Odniosłem wrażenie, że lubił, kiedy dworzanie mówili o nim jako o dobrym, ludzkim
panisku.
– A był taki naprawdę?
– I tak, i nie, Gregorze. Kilka razy ponoć zbyt prędko podpisał jakieś wyroki, jednakowoż
mówiono, że potem szczerze żałował popędliwości i modlił się za dusze niesłusznie skazanych...
– Pomogło im to pewnie jak kotu kadzidło – zarechotał Hoffman.
– Mówi się: jak umarłemu kadzidło. – Vogelbrandt obrócił nieprzychylne spojrzenie na
naszego towarzysza. – A poza tym milcz, jeśli nie masz nic istotnego do powiedzenia.
Hoffman poczerwieniał, opuścił głowę i bąknął tylko coś, co chyba miało brzmieć jak:
„Oczywiście, Gregorze”.
– Co to byli za ludzie? Ci skazani? – przełożony znów zwrócił się do mnie.
– Nikt istotny. Poza tym ostatnia taka sprawa miała miejsce kilka lat temu. Natomiast
teraz mówiono, że Schaeffer jakby złagodniał, zdobroduszniał. Jedyne, co się nie zmieniło, to że
bezwzględnie ściągał podatki, cła, myta, w ogóle wszystkie należne mu trybuty.
– Gdyby za takie sprawki miano zabijać, nie mielibyśmy już szlachty – uśmiechnął się
Vogelbrandt.
Potem zrelacjonowałem dokładnie rozmowy z dworzanami biskupa, a szczególną uwagę
poświęciłem Konradowi Peiperowi oraz Teobaldowi Kranklowi.
– Sądzisz, że któryś z nich? Obaj razem? W zmowie?
– Raczej nie, Gregorze. Cóż by im przyszło ze śmierci chlebodawcy?
– A jeśli Krankl zdefraudował pieniądze? – poddał myśl Vogelbrandt. – Mówiłeś
przecież, że zajmował się finansami biskupa. Wyobraźmy sobie więc, że Schaeffer trafia na trop
oszustwa. Jego sekretarzowi grozi nie tylko kompromitacja, ale proces, bieda, może i śmierć.
Przekupuje Peipera i razem doprowadzają do zgonu biskupa.
– Czemu nie pozorują wypadku? Choroby? Dlaczego szykują tak niezwykłe widowisko?
– By skierować nasze podejrzenia w złą stronę.
– Nie przekonuje mnie twoja koncepcja, Gregorze.
Vogelbrandt westchnął.
– Nie martw się, Mordimerze. Mnie też nie przekonuje. Za dużo zachodu, za dużo
niebezpieczeństw po drodze, za dużo ryzyka, że wszystko w pewnym momencie się posypie. O
wiele łatwiej byłoby przeprowadzić inną intrygę.
– Na przykład zwalić winę na któregoś z kochanków biskupa.
– Właśnie tak, Mordimerze, właśnie tak. Zarżnąć Schaeffera w łóżku i zaraz potem usiec
jego chłoptasia, niby przyłapanego na gorącym uczynku albo ucieczce.
Milczeliśmy wszyscy przez chwilę.
– Czy doszedłeś, którego ze służących nie było tego dnia na terenie pałacu?
– Oczywiście, Gregorze. Wypytywałem niezwykle szczegółowo. Każdy przesłuchiwany
musiał mi opowiedzieć, kogo widział po południu w pałacu, a czyja nieobecność rzuciła mu się,
być może, w oczy.
– I czyja?
– No i właśnie niczyja. – Wzruszyłem ramionami. – Owszem, kilku służących nie było na
terenie posiadłości, jednak wysłano ich z konkretnymi poleceniami. Kazałem sprawdzić
wszystkich i wszyscy mają dobre wytłumaczenie. Choć czy te tłumaczenia są we wszystkich
wypadkach prawdziwe, wymagać jeszcze będzie ustalenia. Sprawdzenie tych detali zleciłem
Peiperowi, lecz wątpię, byśmy doczekali się jakichś rewelacji.
– A miejsce? – zapytał Gregor. – Czy któryś z was wypytał o historię tego miejsca?
Wzgórza, na którym spalono Schaeffera?
Spojrzeliśmy z Andreasem i Hugonem po sobie i zgodnie zaprzeczyliśmy.
– Tyle, co wiedzieliśmy na początku – odrzekłem za nas trzech. – Na szczycie stała
niegdyś murowana szubienica. Solidna. Duża. I ośmiu chłopa dało się na niej naraz powiesić.
– Na takim odludziu stała szubienica – powtórzył Vogelbrandt. – Nie zastanowiło was,
orły wy moje, czemu zbudowano szubienicę tak daleko od jakiejkolwiek wsi? Nie mówiąc już o
mieście.
– To chyba stara historia – mruknął Voerter. – Może kiedyś pod wzgórzem było miasto
albo chociaż wioski, czy ja wiem...
– Może! Chyba! Czy ja wiem! Kto wie! Tak ostatnio wyglądają raporty inkwizytorów? –
Jeszcze nigdy nie widziałem Gregora tak wściekłego.
Opuściłem głowę i kątem oka dostrzegłem, że moi koledzy uczynili podobnie. Kiedy
Vogelbrandt się pieklił, można było zrobić tylko jedno: schować uszy po sobie i próbować
przeczekać burzę.
– To aż cztery godziny drogi od biskupiego pałacu – odezwał się po dłuższej chwili
Vogelbrandt już spokojniej. – Czemu morderca zadał sobie tyle trudu?
– Jakiż trud, skoro biskup sam przyjechał – nie zgodził się Hoffman.
– To odludna okolica. Zbrodniarz mógł więc wszystko przyszykować bez zwracania na
siebie uwagi – dodał Voerter.
– Ułożenie podobnego stosu, jaki widzieliśmy, stanowi niełatwe zadanie – wtrąciłem. –
Ale zgadzam się, że na tym odludziu istniała spora szansa, by wszystko przygotować w
tajemnicy.
– W okolicy jest kilka podobnych wzniesień. Czemu morderca wybrał akurat to, nie inne?
– Vogelbrandt wrócił do znaczenia wzgórza w całej historii.
– Sądzisz więc, że Szubieniczna Góra może odgrywać szczególną rolę? Hmmm... –
Voerter podrapał się po nosie. – Wybadam natychmiast całą rzecz. Jeśli karczmarz nie będzie
wiedział, popytam na dworze barona. To do niego należy wzgórze. Wiesz, o kogo mi chodzi,
prawda? Mówię o tym baronie, który polował nieopodal w czasie tego nieszczęsnego zdarzenia.
– Tak, tak, i który nic nie wie, i nic nie widział. – Gregor machnął ręką. – Więc do roboty,
Andreasie. Wyjaśnij sprawę. – Nie czekając, aż Voerter opuści pokój, znowu spojrzał na mnie. –
Nikt poza tym, Mordimerze, nie zwrócił twojej uwagi?
– Bardzo mi przykro, Gregorze. Wszyscy wydają się tak samo niewinni, czy może raczej
– skrzywiłem usta – tak samo winni.
– Zacznijmy kwalifikowane przesłuchania – zaproponował Hoffman. – Po kolei. Od
najprostszego stajennego czy kuchcika aż po oficerów i sekretarza. W końcu coś znajdziemy.
Vogelbrandt przymknął oczy.
– Ilu tam jest ludzi służby?
– Będzie setka – wyjaśniłem.
Nasz przełożony odemknął powieki i skupił spojrzenie na Hoffmanie.
– Chcesz więc, Hugonie, rozpocząć tortury stu osób. A nas, przypominam, jest czterech.
– Możemy prowadzić przesłuchania równolegle, ściągnąć oprawców z...
– Mordimerze?
– W ostateczności jest to jakiś pomysł – przyznałem niechętnie. – Chociaż nie wiem, czy
gra okazałaby się warta świeczki. Niby czemu mamy torturować ludzi, którzy znajdowali się
dwadzieścia mil od miejsca zbrodni? I to w dodatku stu!
Gregor skinął głową i skrzywił się z wyraźnym bólem. Jak widać, nawet tak niewielki
ruch (i to częścią ciała oddaloną przecież od siedliska boleści) sprawiał mu nieznośną mękę.
– Trudno nie przyznać ci racji, Mordimerze. Chociaż myśl Hugona nie jest tak całkowicie
pozbawiona rozsądku. Wiemy przecież, że gniazdo os najgłośniej brzęczy, kiedy nim gwałtownie
potrząsnąć...
Zadowolony Hoffman skwapliwie pokiwał głową.
–...jednak pomysł prowadzenia kwalifikowanych przesłuchań na setce ludzi przez
czterech inkwizytorów wydaje mi się niefortunny. – Uśmiech stężał Hoffmanowi na twarzy. – Co
nie znaczy, że nie mamy tymże pomysłem zagrozić. Mordimerze, zawiadomisz Konrada Peipera,
że Inkwizytorium poważnie rozważa koncepcję uwięzienia wszystkich dworzan biskupa,
poczynając od najmniej ważnych aż po najważniejszych. Oczywiście będą przesłuchiwani i jeśli
zajdzie taka konieczność, torturowani. Chyba że do tej pory znajdzie się właściwy sprawca...
Vogelbrandt znów przymknął oczy, a ja dostrzegłem, jak drżą mu dłonie, które opierał na
poręczy fotela. Aż zbielały mu kostki śródręcza.
– Miejmy nadzieję, że to coś da – dokończył słabym głosem.
– Gregorze, wybacz pytanie, czy w zaistniałej sytuacji nie powinniśmy jednak
zawiadomić Hezu. Sam przecież powiedziałeś, że jest nas tylko czterech... – ośmielił się
Hoffman, lecz w tym wypadku wydawało mi się, że ciężko odmówić racji jego sugestii.
– Tak. Tak. Już niedługo... – szepnął Vogelbrandt. – A teraz idźcie już. No idźcie!
Posłusznie opuściliśmy komnatę przełożonego.
– Dlaczego go nie operujesz, Hugonie? – spytałem, kiedy tylko drzwi się zamknęły.
Hoffman wzruszył ramionami.
– A proszę cię bardzo! Idź i namów Gregora, żeby dał się operować. – Machnął dłonią. –
Ile ja się go naprosiłem, nie masz pojęcia. Przecież widzę, jak cierpi.
– Boi się? – zdumiałem się, gdyż zawsze uważałem Vogelbrandta za człowieka z
kamienia i stali.
– Boi się, boi, każdy by się bał... W tym stanie nie wiem, czy operacja cokolwiek da. Jeśli
chciałbym wszystko usunąć – skrzywił się – wtedy powstanie jedna wielka rana, Mordimerze. A
nie ma nic prostszego, niż zakazić taką ranę.
– Chcesz powiedzieć, że Gregor umrze?
– Moim zdaniem: tak. – Hoffman obniżył głos do szeptu: – Ale bynajmniej nie z powodu
hemoroidów.
– Jak to? Nie rozumiem, co masz na myśli.
– A co tu rozumieć? Powiesi się albo poderżnie sobie żyły. Myślisz, że ile można
wytrzymać taki ból? I głowę dam, Mordimerze, że z tego powodu Gregor nie chce zawiadamiać
Hezu.
Przysiedliśmy na ławie na parterze gospody.
– Przyznam, że się gubię – powiedziałem. – I nie bardzo widzę związek między pomocą z
Hezu a obolałym tyłkiem Gregora.
– Mój Boże, czyś ty się zakochał, czy co, że w ogóle nie myślisz? – Hoffman pokręcił
głową i spojrzał z wyraźnym politowaniem. – Gregor uważa, że to może być jego ostatnia
sprawa. I chce ją rozwiązać sam, rozumiesz? Być tym, którego się zapamięta jako przenikliwego
i rozumnego śledczego. A nie jako podrzędnego inkwizytora z podrzędnego oddziału Świętego
Officjum, który musiał wezwać pomoc, kiedy tylko zetknął się z poważniejszą sprawą.
– Myślisz? – Byłem naprawdę zdziwiony, gdyż nigdy nie podejrzewałbym, że Gregorowi
tak bardzo zależy na opinii bliźnich. – Przecież to, co zrobiliśmy w zeszłym roku, to, jak
oczyściliśmy Bielstadt i okolice... Czyż tamte czyny nie wystarczą Gregorowi, by uznał, że
zostanie zapamiętany?
– Ludzie, których złapaliśmy i spaliliśmy w Bielstadt, lękali się Świętego Officjum. A ten
człowiek, ten morderca biskupa, rzucił nam bezczelne i zuchwałe wyzwanie. Czyż nie tak?
– Hm, trudno się z tobą nie zgodzić. Ale czy Gregor tak myśli? Nie wiem...
– Jestem tego pewien. – Hoffman podniósł się z miejsca. – Za to nie jestem pewien, co
my powinniśmy uczynić z tym kłopotem – mocno zaakcentował słowo „my”.
– Z hemoroidami Gregora? – spytałem niewinnie.
– Dobrze wiesz, o czym mówię.
Oczywiście, że wiedziałem. Hugon zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej dla wszystkich,
gdybyśmy sami zawiadomili inkwizytorów z Hez-hezronu o nietypowej i zagadkowej sprawie.
Szkopuł tkwił jednak w tym, że nigdzie nie przepadano za inkwizytorami, którzy omijali drogę
służbową. Jeśli raz sprzeciwiłeś się przełożonemu, kto zagwarantuje, że nie zrobisz tego po raz
drugi? Jeżeli odmówiłeś wykonania polecenia, które okazało się niefortunne, kto zagwarantuje,
że nie odmówisz wykonania ważnego rozkazu tylko dlatego, iż wyda ci się niewłaściwy?
– Jesteś lekarzem – stwierdziłem na pozór bez związku z sytuacją, lecz Hoffman
natychmiast zrozumiał sugestię.
– Oczywiście – rzekł i uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście. Masz rację. Jednak
poczekam jeszcze dzień lub dwa.
I w ten sposób wilk będzie syty, a owca mniej więcej cała, pomyślałem. Chodziło bowiem
o to, że Hugon jako wykwalifikowany medyk mógł zdecydować, iż choroba uniemożliwia
Gregorowi podejmowanie racjonalnych decyzji. A jako jego zastępca musiał w związku z tym
zawiadomić Hez-hezron. W ten sposób nie doczeka się opinii nielojalnego podwładnego, a wręcz
przeciwnie: zręczne wybrnięcie z trudnej sytuacji powinno zostać docenione przez
zwierzchników.
***
Z zadowoleniem przekonałem się, iż Gregor potrafi jeszcze wcale bystro rozumować,
pomimo iż był przyciśnięty bólem. Oczywiście jego pomysł, by zbadać historię Szubienicznej
Góry, nie był olśniewający lub genialny, gdyż każdy, kogo nie obarczono pracą nad miarę (tak
jak nie przymierzając mnie), prędzej czy później uznałby takie postępowanie za konieczne. Tak
czy inaczej, wyszło szydło z worka, ponieważ okazało się, że wzgórze, na którym spłonął biskup,
miało całkiem interesującą przeszłość.
– Miałem szczęście, gdyż syn miejscowego barona jest wielkim miłośnikiem historii. –
Voerter był wielce zadowolony z siebie. – Wie chyba o wszystkim, co zdarzyło się na tych
ziemiach od czasów Jezusa.
W słowach mojego kolegi istniała niewątpliwa przesada, gdyż po odejściu Chrystusa
nastały czasy zamętu i jeśli jeszcze można było ze źródeł wywiedzieć się dokładnie, co działo się
w Italii, Hiszpanii, Galii czy Małej Azji, to na pewno mogliśmy się tylko gubić w
przypuszczeniach na temat zdarzeń we wschodniej Germanii.
– Wyobraźcie sobie, że na tym wzgórzu – kontynuował Andreas – poganie urządzali
całopalne ofiary z ludzi, by przebłagać swych bogów...
– No! – klasnął w ręce Hoffman. – Więc to po prostu pogański spisek. Jesteśmy w domu!
Gregor spiorunował Hugona wzrokiem, lecz nie odezwał się do niego, tylko ponaglił
Voertera:
– Dalej, dalej...
– Potem jednak, kiedy nasz Kościół rozpostarł nad Germanią miłosierny płaszcz świętej
wiary, na Szubienicznej Górze spalono wszystkich pogańskich kapłanów. A później przez wiele
lat palono tych, których podejrzewano o sprzyjanie Starym Bogom.
– Demonom – poprawił go Hoffman z wyraźną naganą w głosie.
– Dla tych, których palono, nie były to żadne demony, tylko Starzy Bogowie – Voerter
nie przejął się uwagą.
– Jeśli miejsce zbrodni ma jakiekolwiek znaczenie dla mordercy, jeśli ten człowiek czy ci
ludzie chcą nam przez nie coś pokazać, to co to niby ma być? Że biskup był poganinem? Że
wyznawał Starych Bogów?
– Słyszałem dziwniejsze rzeczy – odezwał się wreszcie Vogelbrandt.
– To prawda – gorliwie przytaknął Andreas. – Biskupi są zwykle uczeni, a dobrze wiemy,
że rzadko kiedy wiara ma gorszego wroga niż człowiek uczony, gdyż zadawanie pytań i
stawianie hipotez tylko jeden maleńki kroczek oddziela od obmierzłej herezji.
– Dobrze, dobrze – mruknął Gregor. – Do rzeczy.
– Przeszukania w pałacu nie dały efektów – wtrąciłem. – A już tym bardziej nie
znalazłem żadnych śladów odprawiania pogańskich rytuałów. Inna rzecz – dodałem po
zastanowieniu – iż to ogromny budynek, a ja dysponowałem jedynie służbą biskupa. Mogli coś
ukryć przede mną, mogli również badać pałac bez stosownej sumienności.
– Jeśli połączymy treść listu z miejscem morderstwa, to jakie wnioski nasuwają się wtedy
na myśl? – zapytał Vogelbrandt.
Czekałem spokojnie, aż moi starsi koledzy się odezwą, ponieważ nie zdecydowali się
zabrać głosu, odparłem:
– Jeśli Kościół uznać za drzewo, hierarchowie będą jego korzeniami. Ktoś zabił biskupa,
gdyż nienawidzi Kościoła. Uważa, że biskupi są nie lepsi od pogańskich szamanów, więc stracił
go w miejscu, gdzie zabijano pogan.
– Naciągane – mruknął Gregor po chwili. – Chociaż niewykluczone. Czyli, podążając
zgodnie z twoim rozumowaniem, mielibyśmy przed sobą nie wroga naszej świętej wiary, lecz
wręcz jej obrońcę!
– Obrońcę we własnym mniemaniu – wtrącił szybko Hoffman.
– Oczywiście. We własnym mniemaniu – powtórzył Vogelbrandt. – Niemniej byłby to
człowiek uważający się, a może również uważany przez innych za pobożnego...
– Najpewniej właśnie tak.
– Pobożniejszego niż większość ludzi. Szlachetniejszego.
– Profesor teologii? – zaryzykował Voerter.
– Ale to przecież również człowiek czynu – zaprotestowałem, słysząc przypuszczenie
mego towarzysza. – Człowiek silny i zdecydowany. Mało takich znalazłoby się na uniwersytecie.
– Też prawda – zgodził się Hoffman. – Tam co drugi wykładowca to nieudacznik czy
sodomita. Bo tak już jest, że albo nigdzie go nie chcieli, więc poszedł uczyć żaków, by zarobić na
chleb, albo do pracy na uniwersytecie skusiły go jędrne chłopięce tyłeczki. – Wybuchnął
skrzeczącym śmiechem.
– Zastanawiam się, Hugonie, czy z dwojga złego wolę atak hemoroidowego bólu, czy
twoje żarty – rzekł Gregor, a Hoffman, słysząc te słowa, zalał się rumieńcem. Potem opuścił
głowę, lecz z tego, co zauważyłem, nie ze wstydu, lecz by ukryć grymas wściekłości, który
wykrzywił mu twarz. Vogelbrandt nie zwracał już jednak na niego uwagi. – Inkwizytor –
stwierdził. – Podejrzewam, że to jest inkwizytor. Usunięty z grona funkcjonariuszy Świętego
Officjum za nadmierną gorliwość lub odszedł sam, kiedy jego pomysły nie spotkały się ze
zrozumieniem kolegów albo przełożonych.
– Jakie na przykład pomysły? – zainteresował się Voerter.
– By wrócić do naszych, nomen omen, korzeni, kiedy serca inkwizytorów były równie
gorące jak pochodnie w ich dłoniach. I kiedy całe miasta obracały się w popiół od żaru naszej
wiary.
– Ha! – rzekł tylko Andreas i zamyślił się.
Sądziłem, że Gregor całkiem udanie podążył szlakiem, który mu wskazałem. Istotnie
część starych inkwizytorów z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy zło tępiono również
wtedy, jeśli pochodziło z Rzymu lub jego agend. Można nawet powiedzieć: tym pilniej tępiono,
jeśli pochodziło z Rzymu.
– Kiedyś spaliliśmy nawet papieża – mruknął Hoffman.
– Nie papieża, tylko antypapieża. I zdarzyło się to nie raz, a kilka razy – sprostował
Voerter.
Nie odzywałem się, jednak z tego, co pamiętałem z lekcji udzielonych mi przez ojca
Anzelma, wykładowcy w przesławnej Akademii Inkwizytorium, inkwizytorzy tak naprawdę
spalili kilkunastu papieży. Prawdziwych, legalnie wybranych papieży, nie żadnych
samozwańców. Działo się to jednak w Ciemnych Wiekach, a to były czasy, o których nadal mało
wiedzieliśmy (zwłaszcza że zbyt dokładna wiedza mogła okazać się dla wielu bardzo
niewygodna). Średnia długość panowania papieży w tamtych czasach nie przekraczała podobno
roku. I liczni świadomi historii Świętego Officjum inkwizytorzy do dzisiaj wspominali ten fakt z
nieukrywaną nostalgią.
– Pytajcie o byłego inkwizytora – rozkazał Gregor. – Człowieka starego lub w sile wieku.
– Nawet jeśli ktoś taki mieszka w okolicy, nie sądzę, by chwalił się swoją przeszłością –
rzekł Andreas.
– Masz lepszy pomysł?
– Napisać do Hezu. Do Koblencji. Do Akwizgranu.
Vogelbrandt przymknął oczy.
– Jeszcze nie – odezwał się po chwili namysłu. – Jeszcze nie – powtórzył z większą
pewnością siebie.
– Jak sobie życzysz, Gregorze – uprzejmie odparł Andreas, choć wydawało mi się, że
odpowiedź przełożonego w najmniejszym stopniu go nie zadowoliła.
Cóż, zapewne nikogo z nas nie zadowalała, jednocześnie wiedzieliśmy, że zostało
zrobione wszystko, co powinno zostać zrobione. Czy inkwizytorzy zaproponowali przełożonemu
poinformowanie o niezwykłej sprawie biskupa Hez-hezronu? Zaproponowali. Czy prosili o
zwrócenie się o pomoc do innych oddziałów Inkwizytorium? Prosili. Czy ich sugestie zostały
odrzucone?
Zostały. Tak więc mogliśmy być pewni, że jesteśmy dobrze chronieni przed służbowymi
konsekwencjami (jeśli przyjdzie co do czego, cała odpowiedzialność spadnie na Gregora), co
jednak nie zmieniało faktu, iż potrzebowaliśmy energicznego, silnego i rozsądnie myślącego
zwierzchnika, by rozwiązać tę sprawę. Powątpiewałem, by w najbliższym czasie Yogelbrandt
mógł stać się taką osobą. Byłem pewien, że moi koledzy powątpiewają w to również. Pytanie
brzmiało tylko, czy coś z tym fantem zrobimy, a jeśli tak, to kiedy.
***
Ledwo zdążyliśmy odetchnąć po rozmowie u Gregora, kiedy usługujący mu chłopak
karczmarza obudził każdego z nas głośnym łomotaniem w drzwi. Nie byłem tym faktem
zachwycony, gdyż za okiennicami ledwo co przebłyskiwała szaro-różowa zapowiedź świtu.
Oczywiście inkwizytorzy mogą wstawać nawet równo z brzaskiem i klęcząc na zimnych,
twardych kamieniach, modlić się tak długo, aż omdleją z braku sił. Pytanie tylko brzmi: po co tak
czynić? Czy nie lepiej porządnie się wyspać, by wtedy w pełni sił lepiej móc działać na rzecz
chwały Bożej? Nam nie było dane się wyspać, lecz wszyscy pojawiliśmy się w pokoju Gregora,
maskując niezadowolenie i wywołując na twarze entuzjazm. Hoffmanowi udawało się to mniej
więcej w takim samym stopniu, jakby był koniem, któremu zdradzono, że galopuje w stronę
rzeźni. Voerter trzymał się lepiej, lecz nietrudno było zauważyć, iż tylko ja zdołałem się przez tę
krótką chwilę odświeżyć oraz nienagannie ubrać. Zresztą chyba niepotrzebnie, gdyż nasz
przełożony nie zadał sobie trudu odziewania się na nasze powitanie. Na ramiona miał tylko
narzucony wełniany szlafrok, spod którego wystawała poszarzała krawędź nocnej koszuli.
– Pojawił się następny interesujący liścik – oznajmił Vogelbrandt, kiedy tylko zebraliśmy
się wszyscy trzej.
Wysunął w naszą stronę kartę papieru, trzymając ją za róg i w dwóch palcach, tak jakby
pismo mogło go nieoczekiwanie ugryźć. Ponieważ ani Hoffman, ani Voerter nie kwapili się, by
wziąć dokument, zdecydowałem się wyciągnąć rękę. Rozpostarłem złożony na czworo papier.
Widniało na nim pięknie wykaligrafowane osiem słów. Tych samych co poprzednio.
– Bo już siekiera do korzeni drzew jest przyłożona – przeczytałem na głos.
Ale na samym dole karty widniał niewyraźny dopisek, literkami tak małymi, że na
pierwszy rzut oka wyglądały jak ślady po skąpanych w inkauście mrówczych nóżkach.
– „Zajrzyj do klasztoru adelanek i zapytaj o przeoryszę” – udało mi się odczytać i
podniosłem oczy na Gregora.
– Ano trzeba zapytać, skoro nasz przyjaciel pięknie prosi – rzekł Vogelbrandt. – Jest tylko
jeden klasztor adelanek w najbliższej okolicy. Znajduje się około dziesięciu mil na północ od
Luthoff. Pojechałbym sam, lecz nie dam rady. – Widziałem, jak ciężko było mu przyznać się do
własnej słabości. – Jedź ty, Mordimerze. – Odniosłem wrażenie, iż między słowami „ty” i
„Mordimerze” uczynił ledwo zauważalną pauzę, jakby nie był do końca przekonany, czy właśnie
mnie wysłać z, co tu dużo mówić, nad wyraz delikatną misją. – Bądź bardzo ostrożny –
kontynuował Gregor. – I uważaj, by nie narazić nas na konflikt, przynajmniej dopóki nie wiemy,
co się tak naprawdę stało.
– Oczywiście, Gregorze.
– Poproś o spotkanie z przeoryszą. Jeśli ci odmówią, a zakładam... – skrzywił się z bólu,
potem odetchnął głęboko, mrużąc oczy – że odmówią, wtedy zażądaj spotkania z kapłanem
zakonnic. Ten ksiądz nazywa się Bazyli Kornhacher i mieszka w wiosce Seinitz, tuż za granicami
miasta. W zależności od tego, co usłyszysz, podejmij następne kroki.
– Jak daleko mogę się posunąć?
Vogelbrandt nie odzywał się przez długą chwilę. Czułem, że Hoffman oraz Voerter
również w napięciu czekają na odpowiedź.
– Jak daleko uznasz za stosowne – odparł wreszcie nasz przełożony. – W ramach
podyktowanych przez prawo, obyczaj oraz rozsądek.
Miałem nieodparte wrażenie, iż wypowiedział te słowa, tak jakby miały w przyszłości
stanowić część jego zeznania, czy też część usprawiedliwienia względem zwierzchności.
– Ciasna to klatka – rzekłem, a Vogelbrandt spojrzał na mnie zdumiony. Nie przypuszczał
chyba, że posunę się do skomentowania jego poleceń.
– Co takiego?
– Czy mam prawo wejść na teren klasztoru, Gregorze? Nawet używając siły lub
podstępu? Czy mam prawo rozpocząć przesłuchania zakonnic, nawet jeśli sprzeciwialiby się
temu przeorysza lub biskup diecezjalny?
– Masz takie same prawa jak każdy inny inkwizytor – odparował ostrym tonem
Vogelbrandt. – I możesz z nich korzystać pod warunkiem, że kiedy wystawią ci rachunek,
będziesz w stanie za niego zapłacić.
Oczywiście, oczywiście. Tyle sam wiedziałem i nie trzeba mi było objaśniać spraw tak
podstawowych. Teoretycznie bowiem funkcjonariusz Świętego Officjum mógł zażądać, by
umożliwiono mu prowadzenie śledztwa w klasztorze, i wejść w każdej chwili na jego teren.
Jednak ilość lamentów, protestów i interwencji do najwyższych władz, jaka się w takim
momencie podnosiła, czyniła grę niewartą świeczki. Dlatego lepiej było posługiwać się
łagodnymi środkami. Uzyskać oficjalne zezwolenie biskupa, następnie odwiedzić klasztor w
obecności kapelana służącego od wielu lat zakonnicom w charakterze powiernika i spowiednika.
Oczywiście do tego dojdzie tylko wtedy, jeśli nie zostanę dopuszczony przed oblicze przeoryszy.
A przecież Vogelbrandt zakładał, że tak właśnie się stanie. Czy miał wiadomości z innego źródła,
którymi nie chciał się z nami podzielić, czy też jedynie wyraził swoje podejrzenia i domysły.
Interesujące...
– Bardzo się cieszę, Gregorze, że obdarzasz mnie tak dalece posuniętym, ośmielam się
wręcz powiedzieć: pełnym zaufaniem – rzekłem serdecznym, ciepłym tonem.
I też poczułem się, jakby wypowiedziane przed chwilą zdanie miało mi posłużyć w
charakterze usprawiedliwienia w czasie śledztwa, które odbędzie się w przyszłości, a które
dotyczyć będzie naszego postępowania. Czy to, co się ze mną działo, można było nazwać
zwykłymi urojeniami, czy też raczej przeczuciami? A może trzeźwym, rozsądnym oraz
ostrożnym oglądem rzeczywistości i antycypowaniem przyszłych wydarzeń?
Vogelbrandt skinął głową, przypatrując mi się uważnie. Byłem pewien, że doskonale
zdawał sobie sprawę, dlaczego tak, a nie inaczej sformułowałem wypowiedziane zdanie.
– Wy możecie już iść, ty, Mordimerze, zostań jeszcze przez chwilę – rozkazał.
Kiedy Hoffman i Voerter opuścili już komnatę, Gregor przez dłuższą chwilę mierzył mnie
wzrokiem.
– Mam nadzieję, że nie zawiedziesz mojego zaufania – rzekł w końcu – i naprawdę
będziesz ostrożny oraz rozważny.
– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – spytałem ostrożnie.
– Klasztor adelanek ma złą sławę w okolicy i trudno, by echa tej złej sławy nie doszły do
moich uszu – rzekł. – Chociaż nie powiem ci, czy ta opinia wynika z prawdy, czy jedynie z
wrogich zmyśleń. W każdym razie przeorysza Konstancja, córka księcia Crescenzy, jest młoda,
piękna i ustosunkowana. Ma wielu przyjaciół, którzy nie omieszkają nam zaszkodzić, jeśli
popełnimy jakiś błąd.
– Rozumiem – odparłem.
– Dwadzieścia sześć lat to piękny wiek dla przeoryszy bogatego zgromadzenia, nie
sądzisz? A Konstancja została przeoryszą, jeśli pamięć mnie nie myli, ze cztery lata temu, więc
miała wtedy dwadzieścia dwa lata.
– Och, zdarzyło mi się słyszeć nawet o trzyletnich pułkownikach cesarskiej gwardii. –
Uśmiechnąłem się. – Ale jak rozumiem, posag musiał być w tym wypadku ogromny.
Vogelbrandt skinął głową.
– Bądź ostrożny – rzekł jeszcze raz. – I zachowaj zimną krew.
– Oczywiście, Gregorze – odparłem. – Nie zawiodę twojego zaufania.
– Zanim pojedziesz do Luthoff, wróć do pałacu Schaeffera i zabierz Peiperowi,
powiedzmy, ze trzech żołnierzy. Przyda ci się asysta.
– Oczywiście, Gregorze – powtórzyłem.
Nic już na to nie odpowiedział, więc opuściłem jego pokój i pomyślałem sobie, że nasz
przełożony wpakował mnie w niezłe tarapaty. No ale cóż, kogóż niby innego miał wysłać z
delikatną misją, wymagającą inteligencji, rozwagi oraz dobrych manier?
Rozdział IV
Klasztor
Peiper wybrał mi trzech zuchów służących w biskupiej milicji. Tych ludzi przesłuchano już
wcześniej i nic nie świadczyło, by mieli w jakikolwiek sposób uczestniczyć w zbrodni. Poza tym
od wielu lat służyli w charakterze najemników, a wiadomo, że najemni żołnierze z reguły
trzymają się z dala zarówno od skomplikowanych religijnych sporów, jak i herezji. Owszem,
nader często zdarzało się, że praktykowali coś na kształt prymitywnej magii. Chętnie kupowali
zaklęcia mające wzmocnić ich broń czy pancerze, obwieszali się talizmanami, o których bajali,
że chronią ich od strzały, ostrza lub złego uroku. I tak dalej, i tak dalej. Oczywiście prawdziwej
magii nie było w tym za grosz, a żołnierze, ludzie o umysłach prostych niczym klingi ich mieczy,
po prostu dawali się nabrać wszelakiej maści szarlatanom i szalbierzom. Moi podkomendni
nosili imiona Kuno, Bruno oraz Giuseppe Francisco i sprawiali wrażenie prostodusznych,
szczerych chłopaków, którzy bez pytania i bez szemrania poderżną gardło każdemu człowiekowi
wskazanemu przez dowódcę. Właśnie tego typu ludzi potrzebowałem. Można powiedzieć, że
tacy ludzie zawsze są potrzebni, gdyż od podwładnych oczekuje się szybkiego i ścisłego
wykonywania rozkazów, a nie że siądą sobie przy kominku z kielichem wina w garści i będą
leniwie debatować, które polecenia wykonać, których spełnienie odłożyć na później, a które w
ogóle zlekceważyć. Demokracja rządziła w Atenach, lecz po pierwsze, ten eksperyment zdarzył
się wiele wieków temu, a po drugie, ciężko powiedzieć, by Ateny dobrze na nim wyszły.
Do klasztoru można było dotrzeć, omijając łukiem wzdłuż rzeki miasto Luthoff, ale po
dwudniowej podróży byłem na tyle zmęczony, iż życzyłem sobie odpocząć w solidnym zajeździe
i miałem nadzieję, że takowy znajdzie się w Luthoff. Jakoś nie miałem okazji wcześniej
odwiedzić tego miasta, może dlatego, że żniwo naszego poprzedniego śledztwa nie zaprowadziło
nas aż tak daleko, ale słyszałem, iż Luthoff niegdyś było bogatsze niż obecnie. Może miał coś na
rzeczy konflikt z potężnym magnatem, którego dobra rozpościerały się nieopodal, a który
podobno dawał się mieszczanom we znaki. Słyszałem o jakichś skargach, oskarżeniach o
łupienie kupców, o bezprawnie pobierane myta, o przetrzymywanie i zabór towarów. Cóż,
zwyczajna sprawa, kiedy w jednej okolicy krzyżują się interesy możnego (ale zawsze
potrzebującego gotówki) feudała oraz mieszczan. Prędzej czy później feudał zawsze uzna, że
mieszczanie przypominają mu krowy, gdyż są łagodni, powolni i łatwo dają się doić. Jednak
mieszczanie, jak wiadomo, potrafili czasem solidnie wierzgnąć. Ci z Luthoff na razie zajmowali
się wysyłaniem skarg i wytaczaniem procesów. Takie skargi, z tego, co wiedziałem, trafiły nawet
do naszego oddziału Inkwizytorium, lecz przecież nie do nas należało zajmowanie się konfliktem
pomiędzy mieszczanami a szlachtą. Chyba żeby ktoś w tej walce zaczął wykorzystywać siły
czarnej magii. Wtedy i owszem. Inkwizytorium chętnie rzuciłoby na sprawę miłosiernym okiem.
W każdym razie znaleźliśmy w Luthoff całkiem przyjemną gospodę i biorąc wzór z
Gregora, kazałem właścicielowi wyrzucić na zbity pysk wszystkich gości z piętra, tak bym mógł
tam spokojnie się rozgościć. Widziałem, że moich zuchów aż ręce świerzbiły, by zająć się kimś,
kto zechce się sprzeciwiać temu żądaniu, ale nikt na tyle zuchwały się nie trafił. Zresztą na
piętrze tegoż zajazdu mieściły się zaledwie dwa pokoje, więc i nie było wielu ludzi do
wyrzucania.
Wyspałem się całkiem nieźle, dużo lepiej niż poprzednich nocy, choć trzeba też przyznać,
że gorzej, niż miałem nadzieję. A to nie ze względu na towarzystwo jakiejś pięknej damy (no,
niech będzie, że nawet nie do końca pięknej, za to świeżej, wesołej i chętnej do baraszkowania),
lecz towarzystwo pluskiew. Okazało się, że obrzydliwe robaki miały w moim łóżku swoje
królestwo i, co gorsza, postanowiły wysłać z niego armię na zbadanie nowej istoty, która się w
tym królestwie pojawiła. Skończyło się więc tym, że zawinięty w koc i płaszcz spałem na
podłodze, pozostawiając przy pluskwach wojenne zwycięstwo.
Do klasztoru wyruszyliśmy wcześnie rano, a sądząc po tym, jak moi żołnierze drapali się
i czochrali, pluskwy musiały również im dobrać się do skóry. Mogło to dziwić, gdyż tego typu
służebne kreatury powinny mieć przecież skórę grubą i przyzwyczajoną do ugryzień. A tu proszę
bardzo: delikatne kwiatuszki mi się trafiły, które nie dość, że drapały się ile wlezie, to jeszcze
głośno wyrzekały na jakość noclegu. Zamiast cieszyć się, że jaśnie mistrz inkwizytor zezwolił im
spać pod ludzkim dachem, a nie przegnał do stajni.
Klasztorne budynki znajdowały się na niewysokim wzgórzu, górującym nad malowniczą
rzeczną doliną. Otoczono je murem na tyle wysokim i solidnym, iż widać było, że klasztor został
zbudowany jako warowna siedziba. No cóż, w naszym przesławnym Cesarstwie nie zawsze
przecież panował pokój. Wiele przetoczyło się buntów, wojen domowych czy rewolt. Zresztą w
licznych miejscach podległych cesarskiej władzy do dzisiaj grasowali groźni rabusie, i to czasami
rabusie ze szlacheckim rodowodem, którzy potrafili zebrać naprawdę sporej wielkości oddziały i
mocno zaleźć za skórę okolicznym mieszkańcom. A klasztorów, rzecz jasna, nie oszczędzali,
zwłaszcza żeńskich, gdzie prócz zrabowania bogactw można było poużywać sobie z młodymi
mniszkami.
Zeskoczyłem z siodła, rozejrzałem się, ale nie zauważyłem kołatki, więc pięścią
zastukałem do bramy. Potem drugi i trzeci raz. Odczekałem długą chwilę, jednak nic nie
wskazywało, by ktokolwiek po drugiej stronie murów słyszał moje dobijanie się. A nawet jeśli
słyszał, nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.
– Może zaczekamy, aż ktoś będzie wychodził? – zaproponował Giuseppe Francisco. –
Kiedyś muszą otworzyć te bramy.
Słowo „kiedyś” nie brzmiało dobrze, zważywszy na fakt, że w tym wypadku nie chodziło
o czas, lecz również o inkwizytorski autorytet. A tenże autorytet niewątpliwie ucierpi, jeśli będę
musiał rozłożyć się obozem pod klasztorem, w którym nikt nie zwraca na mnie uwagi. Teraz
dopiero zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Otóż pod murami zakonnych siedzib bardzo często
zbierają się ubodzy bezdomni. Czekają na datki, na żywność, na ubranie. W wielu
zgromadzeniach praktykuje się wciąganie biedaków na specjalne listy, dzięki którym pobierają
codzienną jałmużnę, najczęściej zresztą nie w gotówce, lecz w naturze. Ma to swe wyjaśnienie w
wypadkach z dalekiej przeszłości. W końcu, kiedy armia naszego Pana szturmowała Rzym, to
najpodlejsi nędzarze stanęli u jego boku: niewolnicy, biedni wyzwoleńcy czy wygłodniała
hałastra żyjąca z państwowych datków i rozdawnictwa zboża. Senat, ekwici, wojsko i rzymski
patrycjat pozostali z reguły wierni cesarzowi Tyberiuszowi. I wiernie razem z nim zginęli w
czasie tumultów, które objęły Wieczne Miasto zaraz po jego zdobyciu. Z tego właśnie powodu
Kościół kazał chrześcijanom szanować i wspierać biedaków, by cały czas przypominać, iż
właśnie oni wszczęli w Rzymie bunt, który pozwolił świętej armii naszego Zbawcy na skuteczny
atak. Klasztory na ogół chętniej lub mniej chętnie (wiele zależało zarówno od reguły, jak i od
zawiadującego danym przybytkiem przeora) stosowały się do tej reguły. A przed tym klasztorem
nie działo się nic. Panowały błoga cisza oraz święty spokój. Jak widać, okoliczna i nie tylko
okoliczna ludność nauczyła się, że w siedzibie adelanek nie znajdzie miłosiernego przyjęcia. To
też sporo mówiło o zakonnicach, zwłaszcza o ich przeoryszy.
– Podaj miecz – rozkazałem najemnikowi, a kiedy podszedł do mnie z bronią, z całych sił
uderzyłem w bramę żelazną rękojeścią. Trzeba przyznać, że tym razem zabrzmiało to dużo
głośniej niż łomotanie pięścią.
– Może głusi albo co – burknął Kuno.
– Ano widziałem kiedyś taką starą klucznicę – ożywił się Bruno. – Mogłeś stukać, pukać
do śmierci, ona nawet nie drgnęła. Siedziała se jak ten żółw w słońcu.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się podobnego obrotu spraw. Liczyłem się z tym,
iż nie zostanę wpuszczony na teren klasztoru, że spotkam się z mniej lub bardziej stanowczą
odmową, ale natrafiłem po prostu na, mówiąc dosłownie i w przenośni, niemy mur nie do
przebycia. Zresztą zadarłem już wcześniej głowę i sprawdziłem, czy na ten prawdziwy mur
okalający klasztor nie dałoby się jakoś wspiąć, lecz bez długiej drabiny albo przynajmniej liny z
hakiem nie było tu czego szukać. Poza tym nie zamierzałem przecież wdzierać się do siedziby
adelanek niczym rabuś czy najeźdźca. Przynajmniej do czasu, póki nic mnie nie skłoni ku
podobnemu postępowaniu.
– Możemy poczekać – bąknął Kuno. – Przekąsimy coś, wypijemy winko, bo akuratnie
wziąłem ze sobą butelczynę... Jakoś czas nam zleci.
Oczywiście. Mogliśmy jeszcze zagrać w karty lub kości, pobrzdąkać na lutni. A okolica
miałaby z czego żartować przez dłuższy czas. To nie był sposób na wejście do klasztoru, gdyż na
dobrą sprawę zakonnice mogły nie otwierać wrót aż do niedzieli, kiedy odwiedzi je ksiądz
kapelan. A nie zamierzałem koczować przed bramą niczym trędowaty czekający na miłosierny
datek.
– Wracamy – zdecydowałem. – Nic tu po nas.
– A jakby im tak podłożyć ogień? – Giuseppe Francisco podrapał się po bulwiastym
nosie. – Patrzcie, mistrzu, brama drewniana, raz-dwa się zajmie. Zara kto przyleci patrzeć, co tak
dymi...
To, że wydarzenia potoczyłyby się zgodnie z przewidywaniami najemnika, wydawało się
wysoce prawdopodobne. Ale już wyobrażałem sobie skargi trafiające do władz kościelnych i do
moich zwierzchników w Inkwizytorium. Oj, pewien byłem, że waszego uniżonego sługi nie
pogłaskano by po głowie za podpalenie klasztoru. A jakby rachunek za szkody próbowano
pokryć z mojego skromnego wynagrodzenia, to dług spłacałbym chyba do końca życia.
– Innym razem – odparłem.
***
Nie pozostawało mi nic innego, niż poprosić o pomoc kapelana klasztoru. Ksiądz
dobrodziej nie tylko co niedziela odprawiał dla zakonnic mszę świętą, lecz był również
spowiednikiem siostrzyczek. Zarówno z doświadczenia, jak i z opowieści wiedziałem, że księża
opiekujący się klasztorami i ich mieszkankami wiedzą czasem bardzo wiele, a najczęściej jest to
wiedza, której nikt nie wypuszczałby chętnie na światło dzienne. Zdarzało się również, że
duchowni, zwłaszcza ci młodsi i jurniejsi (choć bywały odstępstwa od normy), chwacko
poczynali sobie z zakonniczkami, co przynosiło efekt w postaci zamiany przyklasztornych
ogródków na sekretne cmentarzyki, gdzie chowano płody lub wcześniej uśmiercone niemowlęta.
Nie raz i nie dwa Inkwizytorium zajmowało się podobnymi sprawami, wykazując się zresztą
wtedy pełną surowością, gdyż nauczono nas, że jednym z największych grzechów jest grzech
przeciw życiu, zwłaszcza kiedy odbierane jest ono najsłabszym i najbardziej niewinnym, takim
jak nienarodzone jeszcze dzieci lub bezbronne niemowlęta. Mógł to być rzymski, pogański
obyczaj, by wyrzucać zawadzające rodzicom potomstwo na śmietnik niczym stare szmaty, mógł
to być zwyczaj Spartan, by zrzucać niewiniątka z wysokiej skały, by tam ginęły rozszarpane
przez psy, ale prawowierny chrześcijanin musiał się brzydzić podobnymi zbrodniami i jego
obowiązkiem było zwalczać je bez litości.
Niestety, kapelana nie zastałem w domu (a próbowałem zajść do niego trzykrotnie), więc
postawiłem w końcu pod jego drzwiami Kuna, który to żołnierz prezentował się najgroźniej z
całej przydzielonej mi do pomocy trójki. A nabiegłe ropą wągry, jakimi była upstrzona cała jego
twarz, nadawały mu iście przerażający wygląd.
– Cokolwiek by mówił, jakkolwiek by się opierał i cokolwiek by obiecywał, masz mi go
przyprowadzić, rozumiesz? – przykazałem surowo. – Staraj się po dobroci, ale jeśli po dobroci
się nie da, bierz za kark.
– Jak rozkażecie. – Odsłonił w uśmiechu połamane zęby i byłem pewien, że odrobina
przemocy nie jest tym, przed czym szczególnie by się wzdragał.
Na szczęście dla kapelana, a zapewne ku zmartwieniu Kuna okazało się, że duchowny nie
zamierza stawiać oporu. Przyprowadzony do mej kwatery nie sprawiał co prawda wrażenia
zachwyconego ani formą zaproszenia, ani moim widokiem, lecz inkwizytorzy rzadko kiedy
bywają chętnie oglądanymi gośćmi lub urokliwymi gospodarzami. Taka to już specyfika profesji,
którą wykonujemy z pełnym poświęcenia zapałem. Jednak krzyż osamotnienia, a nawet ludzkiej
złości i niechęci, jaki dźwigamy na poranionych ramionach, jest dla nas najsłodszym ciężarem,
którego za nic w świecie nie wymienilibyśmy na płaszcze ze złotogłowiu.
Kapelan był starym człowiekiem o twarzy zmiętej i szarej niczym ściera, którą wytarto
zabłoconą podłogę. Miał zmęczone oczy i wiecheć siwych włosów sterczący pośrodku pokaźnej
łysiny. Ciężko mi przyszło zawyrokować, czy wygląda bardziej żałośnie, czy bardziej pociesznie.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor – przedstawiłem się i uścisnąłem dłoń, którą po
chwili wahania wyciągnął w moją stronę. Miał tak wątłe palce, że byłem pewien, iż mógłbym
bez trudu je połamać, gdybym wzmocnił uchwyt. Ale czas łamania palców był jeszcze daleko
przed nami. Jeśli w ogóle nadejdzie, bo niby dlaczego miałby nadejść?
– Witajcie, mistrzu – powiedział grzecznie. – Nazywam się Bazyli Kornhacher, ale jak
rozumiem, to już wiecie.
Spodziewałem się, że jego głos będzie drżący, szeleszczący, starczy, a tymczasem okazał
się głosem, który raczej pasowałby do krzepkiego, leciwego chłopa niż do wysuszonego na wiór
kapłana.
– Pragnąłbym skorzystać z waszej uprzejmości – przeszedłem od razu do rzeczy – byście
wyświadczyli mi tę łaskę i umożliwili rozmowę z przeoryszą...
– Tak, tak, słyszałem już. – Przetarł rękawem siedzenie krzesła i przycupnął na brzeżku. –
Obawiam się jednak, że to niemożliwe.
– Z jakich powodów, jeśli wolno wiedzieć?
– Szacowna przeorysza Konstancja nie żyje – wyjaśnił smutnym tonem. – Pan zabrał ją
do swej światłości niespełna tydzień przed waszym przyjazdem. Przykro mi, mistrzu.
Ha, mnie może nie było szczególnie przykro, lecz trudno powiedzieć, że nie
spodziewałem się, iż sprawy mogą przybrać taki właśnie obrót. Ciekawe, czy Gregor
Vogelbrandt to właśnie miał na myśli, mówiąc, że podejrzewa, iż nie zostanę dopuszczony przed
oblicze przeoryszy.
– Cóż takiego się wydarzyło? Bo jak wiem, była kobietą w sile wieku.
W rzeczywistości przeoryszę Konstancję można było nazwać wręcz osobą dość młodą.
Gregor poinformował mnie przecież, że nie ukończyła dwudziestu sześciu lat, a wysoką pozycję
w zakonie zawdzięczała świetnym koligacjom i ogromnemu posagowi, jaki złożył zakonowi jej
ojciec, książę Crescenza. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego ten wielki pan zdecydował się
wysłać córkę tak daleko od domu? Czy w słonecznej Italii nie było klasztoru, który mogłaby
objąć? Czemu dziewczyna z południa przyjechała spędzić resztę życia na północno-wschodnich
rubieżach Cesarstwa?
– Och tak – westchnął kapelan. – Była niczym topola. Silna i piękna. Lecz piękno jej
oblicza niczym nie dorównywało piękności duszy oraz żarliwości, z jaką chwaliła Pana Boga
Wszechmogącego oraz z jaką oddawała się pod pieczę Kościoła Jedynego i Prawdziwego.
– Nie jesteśmy na kazaniu, ojcze – rzekłem – więc raczcie odpowiedzieć na moje pytanie.
– A jakież ono było, przypomnijcie... – Spojrzał na mnie wypłowiałymi oczami.
– Pytałem o przyczyny śmierci przeoryszy Konstancji – przypomniałem.
– Ach tak, tak, oczywiście. Czasem tak bywa, inkwizytorze, że wątłe i mdłe ciało nie jest
w stanie udźwignąć ciężaru ogromnej pobożności. I że to grzeszne, słabe ciało buntuje się, kiedy
je smagać plagami, doświadczać włosienicą czy głodzić. Że to grzeszne, słabe ciało odmawia
posłuszeństwa, kiedy kazać mu leżeć krzyżem na zimnej posadzce kaplicy, kiedy kazać mu
klęczeć na klęczniku nabijanym ostrzonymi guzami, kiedy kazać mu zamiast wody poić się
jedynie pokorną modlitwą, a zamiast pokarmu najadać się jedynie wyśpiewywaniem psalmów.
No cóż, mogłem sobie to wyobrazić, gdyż podobne przypadki znałem jeśli nie osobiście,
to chociaż z opowieści lub pism.
– Czy zakonnice wzywały medyka do przeoryszy?
– Nie, nie, nie! – niemal się oburzył. – Święte siostrzyczki podlegają bardzo surowej
regule i obecność mężczyzn na terenie klasztoru jest surowo zakazana. Jedynie ja odwiedzam je
raz w tygodniu, w niedzielę, lecz sami przecież widzicie, co ze mnie za mężczyzna...
– Co się stało z ciałem?
– Biedactwo, pragnęła pochówku bez rozgłosu, w klasztornym ogrodzie wśród róż,
których pielęgnowanie było jej jedynym nałogiem i słabością i z której to słabości wielokrotnie
mi się spowiadała.
– Czyli już ją zakopano?
– Sam odprawiłem mszę nad grobem tej wiernej owieczki pańskiej.
– Widzieliście ciało?
– Rzecz jasna! A któż, jak myślicie, udzielił Konstancji ostatniego namaszczenia? Któż
wyspowiadał to biedne dziecko i pobłogosławił je na ostatnią z dróg?
– Szczerze wzruszające doświadczenie – powiedziałem.
– Och tak, szczerze wzruszające – przyznał i zapatrzył się we mnie załzawionymi
oczyma. – Mówię wam, mistrzu, że kiedyś ta słodka duszyczka zostanie świętą. Mówię wam...
– Bardzo żałuję, że przeorysza umarła, zwłaszcza że, jak mówicie, była tak czcigodną
niewiastą. Powiedzcie mi więc, z łaski swojej, kiedy odwiedzicie klasztor, a chętnie wam będę
towarzyszył.
– To niedobry pomysł. – Pokręcił głową. – Te biedne mniszeczki pogrążone są w tak
bolesnej żałobie, jakby zmarła ich ukochana matka. Nie należałoby zakłócać tej boleści i trzeba
dać zrozpaczonym sercom czas, by ją odchorowały.
– Księże – przerwałem mu – wydano mi ścisłe polecenia, a brzmią one tak, że muszę się
zobaczyć jeśli nie z przeoryszą, to z siostrą, która ją zastępuje.
– Oczywiście, że możecie wejść na teren klasztoru – powiedział, a jego ton zmienił się na
niemal opryskliwy. – Nie uszanować tej żałości, która ciemnym woalem rozpostarła się nad
całym klasztorem. Wiem, jakie są uprawnienia inkwizytorów, wiem również, że muszą się oni
tłumaczyć z ich wykonania. Jeśli wydacie mi taki rozkaz, wprowadzę was do klasztoru, lecz
liczcie się z tym, że władze kościelne stanowczo zaprotestują przeciw podobnemu postępowaniu
u waszych przełożonych.
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy mnie wprowadzicie?
– Czy wy Boga w sercu nie macie? Czy nie dość jasno...
– Kiedy?
Opuścił głowę, jakby przytłoczony niezmiernym ciężarem.
– Za dwie niedziele, ale...
– Za dwa dni – rzekłem stanowczo, gdyż właśnie był piątek. – Ani dnia później. Zjawię
się u księdza na plebanii z samego rana. I serdecznie doradzam, by ksiądz tam był, gdyż w innym
wypadku będą musiał wejść na teren klasztoru siłą. A tego chyba obaj chcielibyśmy uniknąć.
Ukrył twarz w dłoniach.
– Mój Boże, na co mi przyszło na stare lata – wystękał.
Coś tam jeszcze mruczał do siebie, aż wreszcie odsłonił twarz.
– Będę na was czekał w niedzielę rano – zapowiedział słabym głosem. – Bądźcie jednak
pewni, że biskup zażąda wyjaśnień od Świętego Officjum.
– Jestem przekonany, że moi przełożeni udzielą mu ich niezwłocznie. A teraz serdecznie
dziękuję za pomoc, księże kapelanie.
Wstał z westchnieniem wysiłku, nakreślił w powietrzu wielki znak krzyża i oddalił się,
lekko utykając na prawą nogę. Poczekałem, aż zatrzasną się za nim drzwi, a potem podszedłem
do okna, stanąłem bokiem, tak by widzieć podwórze, lecz samemu nie zostać zauważonym.
Ksiądz pokuśtykał do połowy podwórza, potem zerknął w moje okna i kiedy nie ujrzał w nich
nikogo, przyspieszył kroku. A prawej nogi nie wlókł już za sobą, lecz dzielnie przebierał obiema.
Może mu po prostu zdrętwiała na krześle, a teraz chwilowy paraliż odpuścił? A może chciał się
wydać słaby i bezbronny? Jeśli tak, to z jakiego powodu? Hm, ciekawe pytanie... Ale dużo
ciekawsze pytanie brzmiało inaczej. Dlaczego kłamałeś, kapelanie? – spytałem w myślach.
Dlaczego z całej twojej opowieści uwierzyłem tylko w jedno: w to, że przeorysza Konstancja
umarła
***
Nie byłem na tyle naiwny, by przypuszczać, że księżulo będzie pokornie czekał na mnie
w niedzielny ranek, powita szerokim uśmiechem, ugości śniadaniem, po czym zabierzemy się
jego powozem i serdecznie objęci pojedziemy w stronę klasztoru, wyśpiewując po drodze psalmy
w zgodnym duecie. Byłem przekonany, iż w niedzielę rano okaże się, że czcigodny kapłan
musiał pilnie pojechać do umierającego chrześcijanina albo sam tak zachorował, że znajduje się
na skraju śmierci. Bynajmniej nie odmówi mi wspólnych odwiedzin w klasztorze, a jedynie
pokornie poprosi o odrobinę cierpliwości i zapewne użyje nawet słów „w najszybszym
najdogodniejszym terminie”. To wytrąciłoby mi częściowo oręż z ręki, gdyż przecież nikt nie
broniłby mi wstępu do klasztoru, a jedynie zaszłyby niespodziewane okoliczności opóźniające
wizytę. I surowo egzekwując należne mi prawo, mógłbym się poważnie narazić. Oczywiście
tylko w przypadku, gdybym na terenie klasztoru nie odkrył niczego niezgodnego z prawem. No
ale tego nikt mi przecież nie mógł zagwarantować. Postanowiłem więc pokonać księdza nie
brutalną siłą, ale podstępem. W końcu to nie Agamemnon, Ajaks czy Achilles wdarli się za mury
Troi, lecz przebiegły Ulisses.
Kiedy byłem już na kwaterze, wezwałem najbystrzejszego z moich najemników.
– Giuseppe, weźmiesz Kuna i dyskretnie będziecie obserwować plebanię oraz to, co robi
kapelan. Rozumiesz, co oznacza słowo „dyskretnie”?
Wyszczerzył zęby.
– Ukryjemy się jak dwa zajączki pod krzaczkiem.
– Właśnie tak. – Skinąłem głową, myśląc, że miałem rację: Giuseppe był denerwujący. –
Jeśli tylko zobaczycie, że gdzieś się wybiera powozem czy konno, o ile on w ogóle jeździ konno,
będziecie go śledzić. A jeśli skieruje się na północ, natychmiast wyślesz Kuna, żeby dał mi znać.
– Sie rozumi, mistrzu. Nie dośpimy i nie dojemy, a będziemy czuwać.
Może nie byłem bardzo stary i doświadczony, jednak doskonale zdawałem sobie sprawę,
w jaki sposób spryciarze pokroju Giuseppe Francisca wykonują rozkazy. Zamiast czuwać
niedaleko plebanii, znajdą sobie świetny punkt obserwacyjny w pobliskiej oberży. A z każdym
wypijanym kubkiem wina jakoś zacznie im umykać właściwy cel, dla którego właśnie tam się
pojawili. No i skończy się na tym, że ksiądz opuści wieś, a skacowany Giuseppe Francisco
doniesie mi, że nic nie widział, nic nie słyszał i ani chybi za wszystkim stoi diabelska siła, która
go omamiła. Mogłem próbować najemnika zastraszyć, jednak świetnie wiedziałem, że niedobrze
jest mieć za plecami zbrojnych ludzi, którzy się ciebie boją i nienawidzą. Nigdy nie wiadomo
bowiem, kiedy drgnie im ręka lub kiedy odwrócą wzrok akurat wtedy, gdy odwracać go nie
powinni. Dlatego uśmiechnąłem się szeroko, jakbym wziął słowa najemnika za dobrą monetę.
– Jeśli dobrze się spiszecie, dostaniecie dziesięć koron do podziału, jak tylko wrócimy do
mistrza Yogelbrandta – obiecałem. – A ty, Giuseppe, sam zdecydujesz, kto zasłużył i na ile.
Pomyślałem, że Gregor nie będzie zachwycony moją hojnością, ale cóż robić, skoro
ludzie najszybciej biegali poganiani batami ze złota. Taka już była nasza grzeszna natura...
Tymczasem najemnik się rozpromienił.
– Nie zawiodę was, mistrzu! – obiecał z żarliwością, która tym razem wydała mi się
szczera. – Będę warował jak pies i wytężał oczy jak sokół.
– Świetnie – powiedziałem, zastanawiając się, o czym może świadczyć jego zamiłowanie
do zoologicznych porównań. Najpierw zając, potem pies, teraz znowu sokół... Mój Boże...
Pomysł śledzenia księdza okazał się znakomity, gdyż jeszcze tego samego dnia
wczesnym popołudniem do stołu, gdzie jadłem posiłek, który można było nazwać drugim,
późnym śniadaniem, podbiegł zdyszany Kuno.
– Jedzie – wysapał. – Wsiadł na powóz i jedzie.
– Sam? Z woźnicą?
– Sam.
– Na północ?
– Tak jest.
– Skocz więc po Bruna i osiodłajcie konie. Skończę jeść i ruszamy.
Nie było sensu się spieszyć, gdyż wiedziałem przecież doskonale, dokąd kieruje się
ksiądz. Ponieważ jechał powozem, byłem pewien, że dziesięciomilowa wędrówka zajmie mu o
wiele więcej czasu niż nam, podróżującym w siodle. Sądziłem, iż będzie najlepiej, jeśli
poczekamy już przy bramie klasztoru, a ujawnimy się dopiero wtedy, kiedy zobaczymy, że
brama ta się otwiera.
***
Wjeżdżającego na wzgórze kapłana obserwowałem zza rozłożystej wierzby, której
spływające do ziemi gałęzie ukryły mnie niczym w zielonej altanie. Trzeba przyznać, że
staruszek się spieszył. Stał na koźle z batem w dłoni i nerwowo pokrzykiwał, a od czasu do czasu
nawet zacinał końskie boki. Nie zaskarbił tym sobie mojej sympatii, gdyż, łagodnie mówiąc, nie
przepadam za ludźmi dręczącymi zwierzęta. Zwłaszcza że widziałem, iż szkapa zipie ostatkiem
sił, a okładanie batogiem na pewno nie pomoże jej w ich odzyskaniu. Wreszcie powóz zatrzymał
się przy bramie, ksiądz dziarsko zeskoczył z kozła i zaczął łomotać w drewno rękojeścią bata.
Był spocony, twarz miał czerwoną, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja, a po rozwartych
ustach poznałem, że zapewne dyszy niczym wyciągnięta z głębiny ryba, lecz nie ustawał w
wysiłkach. Wreszcie usłyszałem, że coś pokrzykuje podniesionym tonem, nie usłyszałem jednak
słów. Brama zaczęła się uchylać.
– Giuseppe, za mną – rozkazałem.
Od wrót i powozu dzieliło nas mniej więcej pięćdziesiąt kroków, więc byłem pewien, że
dobiegniemy na czas. I rzeczywiście. Powóz nie zdążył nawet wtoczyć się za próg klasztoru,
kiedy już byliśmy tuż przy nim.
– Dzień dobry, drogi księże! – wykrzyknąłem. – Co za przemiła niespodzianka! Tak sobie
tu spacerowaliśmy z moim towarzyszem, podziwiając piękne okoliczności przyrody, a tu
patrzymy: jegomość kapelan. No to chyba spędzimy już razem ten dzień, skoro Bóg tak chciał.
Trzeba przyznać, że zaskoczenie staruszka było ogromne, jednak trzeba też przyznać, że
błyskawicznie doszedł do siebie.
– Niespodzianka? – spytał zdumiony. – Przecież wysłałem chłopaka, by was powiadomił,
że będę dzisiaj w klasztorze i byście przyjechali, to was przedstawię i oprowadzę. Nie dotarł do
was, huncwot? Nie przekazał wiadomości? Już ja mu natrę uszu!
Nie dało się ukryć: kłamał jak z nut. Tym jednak lepiej, gdyż przekonałem się, że mam do
czynienia z przeciwnikiem, którego nie należy całkowicie lekceważyć. To prawda, iż dał się
przyłapać jak dziecko i wpadł wprost w zastawioną przeze mnie pułapkę, lecz z drugiej strony
wywinął się z niej niczym piskorz.
– Zachodźcie, mistrzu inkwizytorze, zachodźcie. – Serdecznym, zapraszającym gestem
rozłożył ramiona.
Skinąłem na najemnika, lecz wtedy ksiądz zamachał rękoma.
– Nie, nie i jeszcze raz nie – zaprotestował stanowczo. – Tylko wy, nikt poza tym.
Żadnych innych mężczyzn.
Nie zamierzałem się wykłócać. Nie sądziłem, by cokolwiek groziło mi w klasztorze, gdyż
raczej trudno sobie wyobrazić, że oszalałe mniszki wyskoczą z nożami w dłoniach i zakłują
inkwizytora na dziedzińcu. Nie przyniosłoby im to niczego poza tym, że czarne płaszcze
zleciałyby do ich siedziby niczym pszczoły do miodu. Wszyscy przecież wiedzieli, że starałem
się o rozmowę z przeoryszą, a świadkami moich odwiedzin byli trzej najemnicy. Sądzę, że
niełatwo byłoby ich zarówno ukatrupić, jak przekupić. Bowiem zniknięcie inkwizytora na służbie
wywoływało taki smród, że niewielu miało odwagę znaleźć się w pobliżu.
– Zaczekajcie na mnie, Giuseppe – rozkazałem. – Jeśli będę miał dalsze rozkazy, wydam
je osobiście. Zrozumiałeś?
– Tak jest, mistrzu.
Mimo wszystko zdecydowałem się na małe zabezpieczenie. Wolałem, by nikogo nie
wysłano z klasztoru niby to z rozkazami w moim imieniu. Nie sądziłem, naprawdę nie sądziłem,
by zagrażało mi tu fizyczne niebezpieczeństwo, lecz pamiętałem doskonale, że prawdziwie
alabastrową skórą mogą pochwalić się jedynie te damy, które nawet w pochmurny dzień
zabierają ze sobą parasolkę mającą je chronić przed słonecznymi promieniami (a co za tym idzie
– przed chłopską, ogorzałą cerą).
– Zaprowadzę was do siostry Matyldy. Ona teraz, do czasu, aż zostaną podjęte inne
decyzje, zarządza tym domem boleści. – Dolna warga kapelana zadrżała, jakby miał się zaraz
rozpłakać.
– Pokornie wam dziękuję. Cieszę się, że dzięki przypadkowi udało nam się spotkać
pomimo zaniedbania waszego sługi. Kiedy was odwiedzę na plebanii, pozwólcie, że sam
wygarbuję mu skórę, by zapamiętał do końca życia, że nie należy lekceważyć poleceń tak
zacnego człowieka jak wy.
Ksiądz uśmiechnął się wyrozumiale.
– Nie przypadek to, lecz łaskawa Opatrzność Boża. – Podniósł oczy do nieba, jakby
oczekiwał, że zaraz zza chmur wyłoni się dobry Bóg i powie dobrotliwie: „Tak, tak, właśnie ja w
podobny sposób pokierowałem sprawami”.
Minęliśmy postawną klucznicę, kobietę o twarzy jakby ciosanej młotkiem przez
niezręcznego rzeźbiarza. Obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem, a zauważyłem też, że jej palce
zacisnęły się na masywnej główce klucza, niczym na rękojeści broni. Na dziedzińcu poza tą
kobietą nie było żywej duszy.
– Mniszki oddają się modlitwom i kontemplacji w klasztornej kaplicy – wyjaśnił ksiądz.
– Ile zakonnic mieszka w tej chwili w klasztorze?
Zawahał się. Bardzo wyraźnie się zawahał. A przecież był kapelanem zgromadzenia od
wielu lat, czy więc nie powinien znać tej liczby na pamięć? Oczywiście liczba mniszek zmieniała
się, jedne umierały, inne przychodziły, ale, na Boga, nie działo się to w takim tempie, by
człowiek nie mógł spamiętać.
– Dwadzieścia cztery – rzekł. – Było dwadzieścia pięć. – Otarł wierzchem dłoni łzę z
kącika oka. – Dopóki matka Konstancja nie odeszła do chwały Pana. Zaczekajcie, z łaski swojej,
mistrzu inkwizytorze, tu, w refektarzu, a ja tymczasem...
– Będę wam towarzyszył – przerwałem mu stanowczo.
– Ależ to żeński klasztor i...
– Powiedziałem, że będę wam towarzyszył – rzekłem jeszcze ostrzej niż poprzednio.
Kapelan zwiesił głowę i przygarbił ramiona, jakby moje słowa położyły mu się na
barkach powodującym niezwykłą udrękę ciężarem. Nic już nie powiedział, tylko noga za nogą
powlókł się przodem. Przeszliśmy przez wewnętrzną bramę, potem wyślizganymi, stromymi
schodami na pierwsze piętro. Nadal nie spotkaliśmy nikogo po drodze. W pewnym momencie
ksiądz przystanął i zastukał w drzwi.
– Wejdź – rozległ się z wnętrza mocny, dźwięczny głos, z całą pewnością należący do
młodej kobiety.
– Tak jak zapowiadałem, matko – zaczął mówić szybko kapelan już w momencie, kiedy
drzwi były zaledwie uchylone. – Przyprowadziłem do ciebie inkwizytora, który pragnął
rozmawiać z naszą nieodżałowaną matką Konstancją.
Nawet idiota by się zorientował, że ksiądz, mówiąc w ten sposób, uprzedza, że nie
przybył sam, i ostrzega mniszkę, by nie okazała w żaden sposób zdziwienia.
– Zaczekajcie, moi mili! – Czyżbym usłyszał w głosie siostry Matyldy nutę paniki? –
Muszę skończyć modlitwę.
Ksiądz posłusznie przymknął drzwi.
– Bogobojne dziecko o sercu pełnym żarliwej wiary – westchnął.
Drzwi były grube, lecz mimo to wydawało mi się, że słyszę odgłosy, które świadczyły nie
o spokojnej modlitwie, lecz raczej nerwowej krzątaninie. W końcu uchyliły się znowu i przez
szparę pomiędzy ich krawędzią a futryną prześliznęła się siostra Matylda.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała. – Zapraszam do refektarza.
Inkwizytorze, księże kapelanie.
Zastępczyni zmarłej Konstancji była postawną, najwyżej trzydziestoletnią kobietą o jasnej
cerze i ogromnych niebieskich oczach. Choć spod kornetu nie widziałem jej włosów, to
wyobrażałem sobie, że muszą być koloru dojrzałego zboża. Nie była może olśniewającą
pięknością, lecz mężczyzna, który odmówiłby jej wstępu do swego łoża, musiałby albo być
pomylony, albo gustować we własnej płci. Miała na sobie tradycyjny strój adelanek: szary habit
przepasany białym sznurem. Jednak gdy ruszyła, prowadząc nas do refektarza, zobaczyłem coś,
co mnie bardzo zastanowiło. Od kiedy to bowiem mniszki paradowały w delikatnych atłasowych
pantofelkach z wyciągniętymi noskami i złotymi klamerkami? Zawsze wydawało mi się, że do
habitu bardziej pasują drewniane chodaki lub skórzane sandały, ale być może nie nadążałem po
prostu za zakonną modą. Kapelan musiał dostrzec to, co i ja, gdyż zauważyłem, jak jego policzki
pokrywają się rumieńcem. Roztropnie jednak nie odezwał się ani słowem. Idąc za odzianą w
habit siostrą Matyldą, mogłem się tylko domyślać kształtów jej ciała, a byłem pewien, iż nie
zawiódłby się ten, przed kim zrzuciłaby odzienie. Uroda oczywiście nie była w żadnej mierze
czynnikiem obciążającym. Wśród mniszek trafiały się czasami wyjątkowe piękności, choć trzeba
też przyznać, że zdecydowaną większość stanowiły kobiety tylko trochę ładniejsze od niechlujnie
ułożonego stosu drewna.
Zakonnica wprowadziła nas do niewielkiego refektarza, w którym dominowała wielka
rzeźba Jezusa Karzącego. Artysta znakomicie uchwycił dynamikę postaci i wydawało się, że
Chrystus już za moment spuści ostrze miecza na głowy ludzi, którzy wchodzili do komnaty.
Siostra Matylda przysiadła na skraju ławy i zauważyłem, że tak zręcznie ułożyła nogi, by kraj
habitu osłonił jej stopy. Najwyraźniej sama już zorientowała się w niestosowności swego stroju.
– Przybywacie w czas żałości, smutku i boleści, mistrzu inkwizytorze – rzekła znękanym,
cichym głosem. – W czym wam mogę usłużyć?
– Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – wypowiedziałem z namaszczeniem
zdanie z listu i pilnie obserwowałem reakcję zakonnicy oraz księdza.
Siostra Matylda nadzwyczaj szczerze się zdumiała.
– Słucham? Co to ma znaczyć?
– Takie przesłanie dotyczyło matki Konstancji – odparłem. – I chciałbym się dowiedzieć,
czy dla was, siostro Matyldo, brzmi ono znajomo?
Mniszka miała tak jasną cerę, iż nie wyobrażałem sobie, że mogłaby zblednąć i że
ktokolwiek mógłby tę bladość dostrzec. Ale czyżby mi się tylko zdawało, że ujrzałem w jej
oczach zaniepokojenie? A może nawet strach?
– To cytat z Pisma, tyle każdy wie – powiedziała. – Ale cóż mogę wam powiedzieć
więcej?
– A wy, księże kapelanie? Może wy coś wiecie?
– Ja? Ja? Skądże znowu... – Nerwowo wzruszył ramionami. – Wyjaśnijcie, jeśli łaska, o
co wam chodzi?
Już zawczasu przemyślałem sobie, co zrobię, kiedy rozmowa dojdzie do tego właśnie
punktu.
– Doręczono
nam pismo z tym samym cytatem z Biblii tuż przed dramatyczną śmiercią biskupa Augustyna
Schaeffera. Nie wiem, czy siostra słyszała, iż biskup został spalony na stosie...
– I do nas, choć zamkniętych w klasztorze, dochodzą wieści ze świata. Modliłyśmy się za
pokój jego duszy.
– Słyszałem, że był to człowiek wielkiej świętości – rozczulił się ksiądz.
– W takim razie świętość tę starannie ukrywał – stwierdziłem – gdyż z zachowania i
pozorów był krzywdzącym pacholęta sodomitą, sybarytą, próżniakiem, opojem i zdziercą.
– Jak możecie w ten sposób...
Stanowczym gestem uniosłem dłoń. Nie wiem, czy sądził, że chcę go uderzyć, ale zamilkł
w pół słowa i szarpnął się do tyłu.
– Taka jest prawda – rzekłem spokojnie – którą znać trzeba, ponieważ inaczej nie można
prowadzić skutecznego śledztwa. Kilka dni temu otrzymaliśmy list od tej samej osoby,
prawdopodobnego zabójcy biskupa. Tym razem dotyczył matki Konstancji. I okazało się, że
dziwnym zbiegiem okoliczności – popatrzyłem wprost w twarz kapelana – matka Konstancja
właśnie umarła. Mówicie, że naturalną śmiercią, prawda?
Gorliwie pokiwał głową.
– A czy jesteście kwalifikowanym medykiem, by stwierdzić, że jej nie otruto?
– Oczywiście, że nie, ale przecież...
– Będę musiał przeprowadzić oględziny zwłok – przerwałem mu.
– Nie pozwalam – wreszcie odezwała się siostra Matylda. – Bez zgody biskupa nie
możecie nic uczynić, a ręczę, że biskup takiej zgody nie wyda.
– Droga siostrzyczko. Ja mogę wszystko. – Spojrzałem prosto w jej oczy. – Nawet
rozpocząć teraz i tutaj kwalifikowane przesłuchania połączone z torturami.
– Oczywista bzdura – syknął ksiądz. – Nie słuchaj go, Matyldo. Inkwizytorzy mają
ogromne uprawnienia, ale kiedy są na tropie herezji lub czarnoksięstwa, a nie ot tak, dla
własnego widzimisię.
– A nie jestem na tropie? Spalony na stosie biskup to mało? A jeszcze dochodzi martwa
przeorysza...
– Czemu łączycie te dwa dramaty? – wykrzyknął kapelan.
– Bo listy pochodziły od tej samej osoby i występował w nich identyczny cytat.
Zastanawia mnie tylko jedno. – Wpatrywałem się w staruszka, a on wyglądał niczym mysz
sparaliżowana kocią obecnością. – Dlaczego ten sam człowiek miał zapowiadać śmierć
grzesznika, jakim był biskup, i świętej, jak mówicie, kobiety, jaką była matka Konstancja.
Zresztą... – Machnąłem ręką. – Może mu było po prostu wszystko jedno.
Potem uśmiechnąłem się.
– Zastanawia mnie również, kto będzie następny. – Potarłem kciukiem podbródek.
Ksiądz aż podskoczył. Zakonnica zachowała o wiele więcej zimnej krwi, lecz wydawało
mi się, że zadrżały jej ramiona.
– Jaki następny? Co za następny?
– Byli już biskup i przeorysza, więc znowu pewnie zginie ktoś z duchowieństwa... Nie
żeby mnie to szalenie martwiło, ale rozumiecie sami: obowiązki inkwizytora wymagają, bym
zajął się tą sprawą.
Siostra Matylda wstała.
– Inkwizytorze, wysłuchałam was grzecznie i uważnie. Wiem, że macie kłopot i musicie
rozwiązać tajemnicę tragicznej śmierci Jego Ekscelencji biskupa Augustyna Schaeffera. Ale nie
życzę sobie, byście łączyli z tym dramatem imię naszej ukochanej matki Konstancji oraz narażali
na szwank dobre imię zgromadzenia adelanek. Matka Konstancja zgasła w pokoju ducha,
przyjęła święte sakramenty i wyraziła ostatnią wolę. Zaręczam wam, że nie została przez nikogo
otruta, bo nawet gdyby ktoś był na tyle szalony, by zdobyć się na podobnie grzeszny uczynek, to
sami widzieliście, iż niełatwo obcemu wejść na teren klasztoru...
– Ile zakonnic mieszka teraz w klasztorze?
– Cco takiego? – Przerwałem siostrze tak niespodziewanie, że zupełnie się zmieszała.
– Ile zakonnic mieszka teraz w klasztorze? – powtórzyłem ostrzejszym tonem.
– A co wam...
– Ile?!
Widziałem, że kapelan chce coś powiedzieć, lecz chwyciłem go tak silnie za dłoń, że aż
przyklęknął.
– Dwadzieścia sześć – odparła wreszcie siostra Matylda.
Puściłem rękę księdza, wtedy on uniósł się z kolan ze zbolałym wyrazem twarzy.
– Oszalał ten inkwizytor – warknął. – Jeszcze dzisiaj wyślę pismo do biskupa, by
powiadomił waszych przełożonych o waszej niesłychanej bezczelności. – Teraz spojrzał prosto
na mnie i widziałem, że jest autentycznie wściekły. Aż szczęki mu drgały ze złości. Pociesznie
wyglądał, trzeba przyznać.
– Nikt wam nie może odmówić takiego prawa.
– Opuśćcie już mój klasztor, inkwizytorze. – Siostra Matylda stała nade mną niczym
surowa królowa nad tarzającym się w pyle złoczyńcą. – I nie wracajcie nigdy!
Wstałem z ławy.
– Uważajcie na siebie – poradziłem serdecznie. – Bowiem ktoś rozpoczął polowanie i kto
wie czy któreś z was nie jest upatrzone na następną ofiarę.
Oboje zamarli, więc pochyliłem uprzejmie głowę.
– Dziękuję za miłe przyjęcie i proszę wybaczyć kłopot, jaki sprawiłem. Cieszę się, że
siostrę poznałem. – Uśmiechnąłem się samymi kącikami ust. – Piękne pantofelki – dodałem,
odwróciłem się i ruszyłem w stronę drzwi.
Mogłem zażądać otwarcia grobu przeoryszy. Owszem, mogłem. Tyle tylko, że nic by mi
to nie dało. Byłem pewien, że siostra Matylda natychmiast zwołałaby wszystkie mniszki, które
zasłoniłyby mogiłę murem z własnych ciał. I co wtedy? Miałem walczyć z dwudziestoma
czterema lub dwudziestoma sześcioma zakonnicami? Zdeterminowanymi kobietami, które
niedopuszczenie mnie do grobu uznałyby za najważniejsze zadanie ich życia? No cóż, nawet jeśli
wyszedłbym z klasztoru żywy, to na pewno nieźle pokiereszowany, a to nie zrobiłoby dobrze ani
mojej reputacji, ani reputacji Świętego Officjum. Dlatego lepiej było wycofać się i zadowolić
faktem, że mocno wstrząsnąłem tym ulem. Bo w klasztorze coś się działo, coś złego, czego nie
chciano ujawniać przed nikim z zewnątrz. Oczywiście nie musiało to mieć nic wspólnego z
zadaniami inkwizytorskimi. Może mniszki prowadziły nazbyt światowe życie i nie stroniły od
uciech właściwych ludziom świeckim? Może przeorysza umarła w czasie spędzania płodu? A
może została zabita przez siostrzyczkę, której nazbyt dała się we znaki, które zbyt surowo karała
czy złośliwie upokorzyła? Nie takie rzeczy zdarzały się w klasztorach, zwłaszcza żeńskich.
Przyznam, że zawsze z niezwykłą podejrzliwością przyglądałem się zakonnicom. Kobiet nie
stworzono przecież, by spędzały życie w zimnej celi klasztoru, zajmując się jedynie modlitwą i
umartwieniami. Kobiety stworzono, by grzały męskie łoża (i męskie serca) oraz by zajmowały
się rodzeniem dzieci i pielęgnowaniem ogniska domowego. Jeśli jakaś niewiasta tego nie
rozumiała lub nie chciała rozumieć, oznaczało to, że nie jest przy zdrowych zmysłach. Dlatego
też, jak mówiłem wcześniej, przyglądałem się ogromnie podejrzliwie żeńskim klasztorom, jako
siedliskom ludzi mających kłopoty z pojmowaniem właściwego znaczenia spraw.
Nurtował mnie jeszcze jeden problem. Ile w klasztorze mieszkało, tak naprawdę,
zakonnic? Dwadzieścia cztery, jak chciał kapelan, czy dwadzieścia sześć, jak powiedziała siostra
Matylda? I czy ta kwestia w ogóle była istotna?
***
Czekającym przed klasztorem żołnierzom sprawa mojego bezpiecznego powrotu
najwyraźniej nie spędzała snu z powiek, gdyż wszyscy trzej drzemali sobie na słoneczku, a obok
nich leżało kilka butelek po winie. Albo naprawdę szybko pili, albo wizyta w klasztorze zajęła mi
więcej czasu, niż sądziłem... Szturchnąłem Giuseppe Francisca w żebra i ledwo zdążyłem
odsunąć stopę, kiedy jego sztylet wbił się w ziemię tuż przed czubkiem mojego buta. Żołnierz
poderwał się na równe nogi, lecz kiedy mnie zobaczył, wstrząsnął głową.
– Wybaczcie, mistrzu inkwizytorze – powiedział wcale nie skruszonym tonem. – Ja to
śpię czujnie jak zając pod krzaczkiem. Nie wiedziałem, że to wy. Bóg łaskaw, że przez
przypadek was nie trafiłem.
– Nie trafiłeś, boś zbyt powolny – odparłem.
Nabierałem coraz większej pewności, iż uderzenie było zamierzone. Cóż, nie takie rzeczy
wymyślali żołnierze, by poddać testowi nowych dowódców. Nie przypuszczałem jednak, że ktoś
spróbuje podobnych figli z inkwizytorem.
– Ano mówię: rozespany jak ten suseł. – Najemnik wyszczerzył zęby. – Gdyby nie to, nie
ucieklibyście z nogą, już ja wam mówię.
– Gdyby nie to, nie celowałbyś przecież we mnie nożem. – Spoglądałem mu prosto w
oczy. – Bo gdybyś, nie daj Bóg, mnie przez przypadek zabił, przecież naraziłbyś siebie i swych
kolegów na trwające wiele dni tortury, po których śmierć zdawałaby się wybawieniem. Tak, tak.
– Odwróciłem spojrzenie i podszedłem do konia. Celowo ustawiłem się plecami do żołnierzy i
udawałem, że sprawdzam popręg. – Tak to już właśnie jest, że Święte Officjum nie zna się ani na
żartach, ani na wypadkach, a po śmierci inkwizytora jego bracia zlatują się zewsząd wokół
niczym pszczoły do miodu.
Teraz obróciłem się i zobaczyłem, że wszyscy trzej mężczyźni stoją. Zdawało mi się, że
słuchają uważnie, i zdawało mi się również, że Kuno oraz Bruno nieszczególnie są zachwyceni
żarcikiem swego kompana.
– Ludzie nam niechętni powiadają co prawda: jak muchy do ścierwa – dokończyłem z
szerokim uśmiechem.
Kuno i Bruno wybuchnęli rechotem, w którym chyba czułem nutę ulgi, a może również
przypochlebne brzmienie. Giuseppe Francisco szybko się do nich przyłączył, nawet z wielkiej
uciechy plasnął mocno dłońmi w uda. Cóż, pomyślałem, nie tak trudno zapanować nad ludźmi,
kiedy jest się inkwizytorem i kiedy za plecami człowieka stoi potęga wielkiej instytucji, instytucji
bezlitosnej i, tak jak mówiłem, nieznającej się na żartach. Ale czy poradziłbym sobie z tymi
obwiesiami, gdybym był zaledwie oficerem w jakimś miejskim garnizonie? Czy potrafiłbym ich
wytresować jak psy, by grzecznie jedli mi z ręki? Zapewne tak, ponieważ przewyższałem ich
inteligencją w stopniu, w jakim doświadczony szczurołap przewyższa inteligencją szczura. A
bitwy wygrywa się nie tylko za pomocą miecza, lecz przede wszystkim za pomocą rozumu. Czyż
nie tego uczyły nas galijskie pamiętniki Juliusza Cezara, który to wódz gromił armie nawet i
dziesięciokroć przewyższające liczebnością jego szczupłe oddziały?
– Wszystko dobrze, mistrzu inkwizytorze? Jak tam mniszeczki? Warte grzechu? –
Giuseppe Francisco przymrużył porozumiewawczo oko. Pragnął zatrzeć złe wrażenie teatralnie
wymuszaną konfidencją, lecz nie widziałem powodu, by mu w tym nie pomóc, gdyż miałem
nadzieję, że dzisiejsza lekcja przemówiła żołnierzom do rozumu i nie ma potrzeby jej ciągnąć.
– Słodkie niczym miód z piołunem – odparłem zgodnie z prawdą.
– Mieliśmy kiedyś takie... – mlasnął Kuno. – Zakonniczki – wyrzekł to słowo z takim
zapałem, jakby opisywał niezwykle ekscytujące postaci.
– He, he – zarechotał Bruno. – Jak żeśmy poszli na księcia padańskiego, co? Oj, działo się
wtedy, działo.
– Służyliście papieżowi?
– Ano – do dyskusji włączył się Giuseppe Francisco i kiwnął głową. – Papież miał z
księciem rachunki do policzenia i nas wynajął jako biegłych rachmistrzów. Toteż i całe
padańskie księstwo żeśmy od korzonków traw po szczyty drzew dobrze porachowali.
Przytaknąłem, gdyż wiedziałem, o czym mówią. Spór papieża z padańskim księciem
odbił się szerokim echem na całym świecie, a po wielkim triumfie papieskich wojsk znaczenie
Rzymu nie tylko w Italii, lecz i w całej Europie ogromnie wzrosło. A księstwo rzeczywiście
dobrze, jak powiedział najemnik, „porachowano”. Czyli mówiąc prościej, zrównano z ziemią.
Nieszczęsnego księcia i jego rodzinę pochwycono, po czym ukamienowano w Watykanie na
oczach tłumów. Podobno Ojciec Święty sam raczył rzucić pierwszym kamieniem.
No ale nie byłem tu przecież, by z najemnikami gawędzić o obronie wiary, zwłaszcza że
duża część inkwizytorów po cichu sprzyjała księciu, który w przeciwieństwie do większości
papieży nigdy nie krył, iż serdecznie myśli o Świętym Officjum. Cóż jednak mieliśmy zrobić? Ta
wojna nie dotyczyła kwestii wiary, lecz podatków, ceł, praw własności i urażonych ambicji.
Inkwizytorium ani nie mogło, ani nie chciało się do niej mieszać.
– Mam dla was robotę, moje wy zuchy – powiedziałem serdecznym tonem. – Robotę,
która, dam sobie rękę uciąć, bardzo przypadnie wam do gustu.
– Aż się boję zapytać... – mruknął Giuseppe Francisco, znowu pokazując, że jest nie tylko
najbardziej bystry, lecz i najśmielszy.
– Waszym zadaniem jest to, że dostajecie wolny wieczór i możecie szaleć po karczmach
oraz pić ile wlezie.
Kuno i Bruno roześmiali się ze szczerą, spontaniczną radością, lecz trzeci z żołnierzy nie
dał się tak łatwo chwycić na wędkę.
– Co mamy robić poza tym, mistrzu?
– Szczerze i wesoło rozmawiać z ludźmi. Jak również słuchać rozmów.
– Czy interesować nas będzie jakiś szczególny temat? – Zmrużył porozumiewawczo
oczy.
– Otóż to. – Skinąłem głową. – Interesować was będzie klasztor adelanek oraz jego
zmarła przeorysza Konstancja. Posłuchajcie, co ludzie mają do powiedzenia na jej temat. Plotki,
legendy, żarciki, a może, może coś więcej...
– Uszczypliwości, szyderstwa, a nawet, nawet – przyciszył teatralnie głos –
os-kar-że-nia...
– Właśnie tak – zgodziłem się, znowu mając nieodparte wrażenie, że Giuseppe Francisco
jest męczącym towarzyszem.
Rozdział V
Informator
List znajdujący się na blacie stołu obróciłem w palcach
po raz nie wiedzieć który, a przeczytałem tyle razy, że nauczyłem się go na pamięć. I cały czas
nie miałem pojęcia, co sądzić o propozycji w nim zawartej. Choć znałem siebie na tyle, by
wiedzieć, że jeśli tylko nie zdarzy się nic niespodziewanego, to z tej propozycji skorzystam. Być
może na własne nieszczęście. List bowiem umawiał mnie na nocne spotkanie nad rzeką, za
portowymi magazynami. Widziałem wcześniej te okolice, z mulistym, zarośniętym chaszczami
brzegiem, i sprawiały one wrażenie świetnego miejsca na to, by kogoś zarżnąć bez zwracania na
siebie uwagi i potem bez trudu pozbyć się trupa. Czy ktoś mógł pragnąć mojej śmierci? Ba,
niejeden znalazłby się taki człowiek! Pytanie należało postawić inaczej: czy ktoś tak bardzo się
mnie obawiał, że gotów był zadrzeć z potęgą Świętego Officjum? Wszyscy przecież znali
powiedzenie: „Kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca”. Naprawdę dbaliśmy o
swoich towarzyszy i nie puszczaliśmy płazem ich śmierci. Ale czasami zdarzało się, że przez
naszych wrogów przemawiała desperacja. Poza tym zawsze można było rozpuścić plotki
mówiące, że pijany inkwizytor wybrał się na dziwki, a wtedy ktoś przypadkowo w ciemnościach
zasiekł go na nabrzeżu i zabrał gotówkę. Ot, historia jak tysiące innych, a inkwizytor sam był
sobie winien, gdyż należało paradować w oficjalnym czarnym płaszczu z krzyżem i nie
pozbywać się wynajętych do ochrony żołnierzy. Rzeczywiście ktoś mógł liczyć, że sprawa
zostanie w ten sposób potraktowana. Musiałem jednak zaryzykować. Nie mogłem prowadzić
śledztwa i jednocześnie kryć się ze strachu w mysiej norze. Trzeba podjąć rękawicę, którą mi
rzucono. Nie wiem, czy istnieje miasto, w którym okolice portu lub przystani, czy to
rzecznych, czy morskich, należą do miejsc bezpiecznych. Zwykle stają się one siedliskiem
przeróżnej maści włóczęgów, rozbójników, a co najmniej wydrwigroszy. Razem z takimi
nicponiami można się natknąć na pokątnych handlarzy, a także na całe stada sprzedajnych
dziewek. Nie inaczej działo się w Luthoff. Taki teren nie jest bezpieczny dla człowieka, który
wygląda, jakby za zdarte z niego odzienie można było kupić kilka kolejek gorzałki, i który
jednocześnie nie wzbudza szacunku posturą lub orężem albo też nie otacza się zbrojnymi
towarzyszami. Ja musiałem przyjść sam, nie zamierzałem również wygłupiać się zakładaniem
kolczej koszulki i przypasywaniem miecza, zwłaszcza że podobny strój nie tyle zwiększyłby
moje bezpieczeństwo, ile zwiększyłby zainteresowanie moją osobą. Dlatego zdecydowałem się
pożyczyć od Kuna jego długi, podarty płaszcz z kapturem. U właściciela tawerny wypatrzyłem
krótką laskę obciążoną ołowiem i bez trudu uprosiłem go, by mi jej użyczył na jeden wieczór.
Był więcej niż zadowolony z faktu, iż może wyświadczyć przysługę inkwizytorowi. Schowałem
laskę za pazuchę i przejrzałem się w lustrze. Wyglądałem co najmniej podejrzanie, a w dodatku
raczej ubogo. A więc dokładnie tak, jak powinien wyglądać w czasie eskapady do dzielnicy
portowej ktoś, kto nie chce wyróżniać się z tłumu.
Wedle polecenia autora listu miałem przejść za portowe magazyny i stanąć na skraju
rzeki, tak by wyrastająca na drugim brzegu, jasno oświetlona wieżyca kościoła Świętego Marka
znajdowała się dokładnie naprzeciwko mnie.
Na wyznaczone miejsce udało mi się przyjść bez szczególnych problemów. Parę razy ktoś
mnie potrącił, zaczepiło mnie kilka zionących trunkowymi oparami i pijanych nierządnic, ktoś
próbował mnie okraść (połamałem złodziejowi za to palce), a ktoś inny naciągnąć na kolejkę
napitku. W sumie więc wszystko poszło jak z płatka. Kiedy znalazłem się na brzegu rzeki, mając
po prawej stronie oświetlony kościół, zrozumiałem, dlaczego spotkanie zostało wyznaczone
właśnie w tym, nie innym miejscu. Mocny blask bijący od wież Świętego Marka kładł się jasnym
pasmem zarówno na wodzie, jak i brzegu, na którym stałem. Natomiast po mojej lewej ręce w
odległości kilkunastu kroków rosły gęste i wysokie krzewy, tak więc byłem wystawiony na
widok, jednocześnie nie będąc w stanie dostrzec tego, kto mnie zaprosił na to spotkanie.
– Przyszliście sami? Nie odwracajcie się! – dobiegł mnie stłumiony męski głos. Tak jak
się spodziewałem, wołano z krzaków za moimi plecami.
– Nie odwracam się – odparłem spokojnie.
Nie chciałem, by stojący za mną człowiek rozzłościł się z jakiegokolwiek powodu.
Wyobrażałem sobie, ba, byłem niemal pewien! że opuszka wskazującego palca jego dłoni
spoczywa teraz na spuście kuszy. I wolałem, by ten palec nie zadrżał.
– I owszem, przyszedłem sam, tak jak kazaliście.
– Dobrze, bardzo dobrze. Siadajcie.
– Tu? W tym śmierdzącym błocku? Oszaleliście?
– No tak – wyraźnie się zacukał. – Co by tu...
– Myślcie – westchnąłem. – W końcu sami mnie zaprosiliście, więc pewnie wiecie, co
robić dalej.
Usłyszałem, jak na środku rzeki ktoś głośno klnie, i zaraz potem zamigotało tam
światełko latarni. Oczywiście ukrytego w zaroślach mężczyzny nikt nie mógł stamtąd wypatrzyć,
lecz najwyraźniej ten odgłos i te światła go zdenerwowały. Zamamrotał coś szybko pod nosem.
– Kim jesteście i czego ode mnie chcecie? – spytałem, by zająć czymś jego myśli i by
myśli te nie skupiły się na kwestii „co zrobić z kuszą?”.
– Słyszałem, że pytacie o klasztor. I o przeoryszę – odparł po chwili.
– Tak właśnie jest. Chcecie mi się z czegoś zwierzyć?
– Na pewno jesteście inkwizytorem? – usłyszałem w głosie mężczyzny niedowierzanie
zmieszane z obawą.
– Jak mogę wam to udowodnić?
– Na którym piętrze w Akademii znajduje się dormitorium uczniów? – zadał pytanie tak
szybko, iż byłem pewien, że miał je zawczasu przygotowane.
– Na parterze – odparłem spokojnie. – Jednak sądząc po brzmieniu waszego głosu, za
waszych czasów było jeszcze w drewnianym budynku obok głównego gmachu.
– Za moich, za moich... Skąd wiecie, na gniew Jezusa?!
– Czy pytalibyście o to, gdybyście sami nie byli kiedyś uczniem Akademii? Czy
chcielibyście mi pomóc, gdybyście nie czuli, że dawniej w waszym sercu drżała słodka nuta
powołania?
Zaśmiał się, wyraźnie uspokojony. Potem usłyszałem, jak przedziera się przez krzewy.
Jego buty mlaskały w gęstym błocku.
– No, teraz wam prawdziwie wierzę – powiedział. – Obróćcie się, jeśli chcecie.
Stanąłem plecami do rzeki, nadal nie widząc twarzy, a tylko barczystą, krzepką sylwetkę.
W chwilę potem mężczyzna zbliżył się do mnie z wyciągniętą ręką. Kuszę zdążył rozładować i z
powrotem zarzucić sobie na plecy.
– Witajcie, mistrzu Madderdin, witajcie. I wybaczcie moją ostrożność, ale sami niebawem
zrozumiecie co i czemu.
– Nie wybaczyłbym, gdyby ten bełt trafił w moje plecy – odparłem, ściskając dłoń, która
była twarda niczym deska. – A tak to z radością wybaczam. Jesteście żołnierzem?
– Sierżant Adolf Gruber z piechoty szwarcwaldzkiej – rzekł z dumą i podkręcił
sumiastego wąsa. – Teraz na służbie jego miłości barona Sterna.
– Baron Stern – zamyśliłem się. – Przecież to ten, na którego ciągle skarżą się
mieszczanie w Luthoff, czy nie tak? Coś tam o nim słyszałem... ale niewiele...
– I nie dziwota, bo tytuł na milę śmierdzi farbami.
– To znaczy?
– Dziadek pana barona miał farbiarnię, ojciec już i farbiarnie, i przędzalnie, i garbarnie, i
sklepy, a pod koniec życia nawet szlachectwo. A pan baron dostał tytuł, bo dobrze wiedział, do
czyjego łóżka na cesarskim dworze posłać własne siostry.
– Zdolni ludzie – mruknąłem.
– O tak, zdooolni – przyznał mi rację i zrozumiałem, że łagodnie mówiąc, nie przepada za
swoimi chlebodawcami.
– Tu będziemy rozmawiać? – Uniosłem stopę, a błocko mlasnęło i z trudem, niechętnie ją
wypuściło. – Buty mi zaraz przemokną.
– Pewnie, że nie tu. Chodźcie za mną.
– Dokąd?
– Nie bójcie się, nie do portu – zaśmiał się. – Tam byśmy spokojnie nie pogadali. Znam
taki jeden stateczek, który cumuje zawsze w tym samym miejscu. Strażnik wpuści nas na pokład,
bo to mój znajomek.
Hm, ciekawe, że Gruber miał znajomka, który wpuszczał go na pokład łodzi. Co tam robił
ten dawny sierżant? Zajmował się przemytem? Mordował lub torturował ludzi? A może po
prostu sprowadzał sobie kochanki lub ladacznice, by w bezpiecznym, spokojnym miejscu
oddawać się rozpuście?
Mniej więcej milę przeszliśmy w milczeniu i jedynym dźwiękiem nam towarzyszącym
był chlupot błocka oraz ciężkie sapanie sierżanta. Jak widać, Gruber najlepsze lata miał już za
sobą.
W końcu
przedarliśmy się przez zasłonę trzcin, a kiedy odgarniałem mięsiste, mokre liście, miałem niemiłe
wrażenie, jakbym przedzierał się przez truchło rozkładającego się trupa. Bo też i śmierdziało w
tym miejscu niemiłosiernie zgniłym błockiem.
– Ale żeście sobie miejsce wybrali – burknąłem, lecz sierżant nic nie odpowiedział.
– Ahoj, ahoj – zawołał półgłosem. – To ja, Gruber. Jesteś tam?
– Jestem! – zawołał ktoś i zobaczyłem, jak zza sitowia unosi się kula światła. Zapewne
czuwający na łodzi człowiek podniósł właśnie latarnię.
Okazało się, że łódź cumowała przy starym molo, o tak podziurawionych i przegniłych
deskach, iż zastanawiałem się, czy wytrzymają te kilka kroków, które dzieliły nas od pokładu.
Jakoś wytrzymały...
– Właźże, Gruber, właź i ty, chłopaku – rzekł strażnik. – Chcecie butelkę albo i dwie? –
Uniósł latarnię i dostrzegłem, że mi się przygląda. – Niezły towar żeś przywlókł, stary capie –
powiedział z rubaszną życzliwością. – Lepszy niż to, co tu zwykle ściągasz.
Sierżant zerknął spłoszony w moją stronę, ale tylko zacisnąłem usta. Nietrudno było się
teraz domyślić, do czego przyboczny barona Sterna potrzebuje łodzi ukrytej w ustronnym
miejscu.
– Yhhh, kwiatuszek! – zawarczał przyjaźnie strażnik i zauważyłem, że najwyraźniej
chciał mnie klepnąć w pośladki. Odsunąłem się.
– Dawaj tę butelkę – rozkazał ostro Gruber swemu znajomkowi, a mnie niemal wepchnął
do kajuty. – Zejdźcie po schodach, tylko uważajcie, bo ciemno – zaszeptał mi w ucho.
– Nie bądź taki nieużyty, Gruber. Powiedz mu, że takiemu chłopakowi jak on nikt nie
dogodzi tak, jak ja dogodzę. Bo mówię ci, że...
– Dasz wreszcie to wino? – w głosie Grubera zabrzmiała na tyle groźna nuta, że na
miejscu strażnika dwa razy bym się zastanowił, zanim kontynuowałbym dyskusję.
– Masz, masz, zazdrośniku – burknął strażnik, po czym usłyszałem ciężkie kroki sierżanta
na schodach. Niósł przed sobą małą oliwną lampkę.
Gruber zatrzasnął za sobą drzwi i przysiadł naprzeciwko mnie. Lampkę postawił
ostrożnie na deskach podłogi.
– Ten dureń jest przygłuchy, jednak na wszelki wypadek lepiej mówić ściszonym głosem.
Nie żeby podsłuchiwał ze złej woli, ale wiecie, nudzi się człowiekowi, to i może... – nie skończył
zdania i westchnął.
Położył sobie dłonie na kolanach, po czym uniósł głowę, by spojrzeć na mnie. Zaraz
potem uciekł ze wzrokiem.
– Wiecie, co do tego, co żeście właśnie usłyszeli, powiem wam...
– Sierżancie Gruber – przerwałem stanowczo – ani Inkwizytorium, ani ja nie jesteśmy
zainteresowani, kogo hołubicie pod kołdrą, abyście tylko nie chędożyli demona lub czarownicy.
– Nie, no nie, co też wy... – roześmiał się.
Chociaż domyślałem się, że był to śmiech mocno wymuszony, wydawało mi się, że
jednak nieco się uspokoił.
– Wiecie, jak się w wojsku rzeczy miały... – Spoglądał gdzieś w bok kajuty. – Kręciło się
trochę kobiet przy obozie, ale to były brudne wywłoki, śmierdzące. Każdy im przetrzepał futro
po sto razy albo i więcej, więc aż obrzydzenie brało, by w taką wkładać podobnie delikatny
instrument co mój...
– Rozumiem – odparłem z kamienną miną.
– A rekruci. Ha! – Aż cmoknął głośno. – Było wśród nich kilku grzecznych, dbających o
siebie chłopaczków, słodkich niczym cukiereczki i schludnych, jakby dopiero co wyszli spod
igły. Toteż i posmakowałem zakazanego owocu. – Westchnął ciężko. – I strach powiedzieć:
zasmakowałem.
Nie zamierzałem ani ganić Grubera, ani przerywać mu opowieści, niezależnie od tego,
jaki sam miałem stosunek do sodomicznych wynaturzeń. Ten człowiek mógł mi bardzo pomóc,
więc nie zamierzałem go sobie zrażać. Postanowiłem, że zachowam uprzedzającą grzeczność.
No, chyba że zażądałby mojego tyłka jako zapłaty...
– Bo wiecie, w wojsku jest tak samo jak na statku płynącym w daleki rejs czy jak w
seminarium. Trudno się oprzeć pokusie męskiego ciała. Któż wie o tym lepiej od naszych
księży?!
To akurat była święta racja. Od samego Watykanu aż po najmniejszą parafię, od samego
początku chrześcijaństwa aż po dzień dzisiejszy trwało wielkie tarło, w którym w roli trącego
występowali świątobliwi duszpasterze, a w roli tartych ponętni młodzieńcy. Pół biedy, jeśli rzecz
się toczyła pomiędzy dorosłymi mężczyznami, gdyż ciężko mówić, by komuś działa się wtedy
krzywda. Gorzej, że często nasi proboszczowie, biskupi, arcybiskupi i kardynałowie gustowali w
chłopięcych ciałkach, bezczeszcząc nawet kilkuletnie dzieci, a krzywdzeni nie mieli do kogo
zwrócić się o pomoc. I wiedziałem, że nie raz i nie dwa jedynie funkcjonariusze Świętego
Officjum wywierali na tych parszywych owcach pomstę Bożą. Chociaż najczęściej unikali drogi
oficjalnej... Cóż, nie da się ukryć, że wielu z nas serdecznie nie znosiło watykańskiego bydła,
począwszy od papieży, a kończąc na prostych wikarych, i najchętniej wszystkich duszpasterzy
użyłoby w charakterze opału, uważając, że to jedyne, na co mogą się przydać.
– Wybaczcie, że tak się zagalopowałem w ocenie, ale tak to już jest w zdaniu prostego
żołnierza, że co w umyśle, to i na języku... – Gruber źle pojął moje milczenie, a obawa, jak
widać, dodała mu swady.
– Nie, nie, nie. – Zamachałem dłonią, by go uspokoić. – Widzicie, zamyśliłem się tylko.
Natomiast nie ganię was za szorstkie słowa o naszym duchowieństwie, bo jak by nie patrzeć i jak
by nie oceniać, to cóż zrobić, panie Gruber, skoro tak się sprawy ułożyły, że... – zawiesiłem głos,
po czym dokończyłem już pogodnym tonem: – Jak ksiądz nie jest złodziejem, to jest
cudzołożnikiem. Jak nie jest ani złodziejem, ani cudzołożnikiem, to najpewniej sodomitą albo
dręczycielem dzieci. A jak ani nie kradnie, ani nie grzeszy cieleśnie, to nie czyni tak bynajmniej z
nabytej cnoty, lecz z wrodzonego bałwaństwa. Takie jest właśnie moje zdanie na wzmiankowany
temat, sierżancie Gruber.
Zarechotał i dostrzegłem, że aż chciał mnie klepnąć w ramię, jednak w ostatniej chwili się
powstrzymał. Rozsądny człowiek...
– Z ust mi wyjęliście te słowa, mistrzu Madderdin – powiedział z uczuciem.
Uderzył pięścią w denko butelki, zgrabnie odbijając tym sposobem korek. Podał mi
flaszę.
– Pewnie kwaśne, ale jeśli chcecie...
Nie sądziłem, by zamierzał mnie otruć, lecz uczono nas, że zaufanie do nieznajomych
zazwyczaj nie jest dobrą inwestycją. Posmakowałem więc ostrożnie i roztarłem trunek językiem
po podniebieniu. Wydawało się, że to po prostu dość podłego gatunku, kwaskowate wino. Nie
wyczułem smaku trucizny, a przecież również takiej umiejętności uczono nas w przesławnej
Akademii Inkwizytorium, więc albo wino nie było zatrute, albo trucizna świetnie przyrządzona.
Upiłem niewielki łyk i oddałem butlę Gruberowi. Przechylił ją i zagulgotał. Jeśli miałbym jakieś
wątpliwości, czy naprawdę pije, czy udaje, to pozbyłem się ich, spoglądając na linię płynu w
butelce. Miał niezłe pragnienie ten sierżant, nie ma co... Dlatego kiedy oddał mi flaszkę, już sobie
nie pożałowałem.
– Kwaśne siki – mruknąłem, ocierając usta.
– Sikowaty kwach – przyznał mi rację i oblizał się.
– Cóż, wyjawcie, z czego pragniecie mi się zwierzyć – powiedziałem. – Bo po
przygotowaniach, jakie przedsięwzięliście, sądzę, że sprawa jest poważna.
– Ba!
Zadumał się po tym okrzyku i widziałem, że zastanawia się, od czego zacząć. W końcu
zdecydował.
– Widzicie, mistrzu Madderdin. Święte Officjum pomogło mi, nie powiem. Dali
rekomendacje, dali też pieniądze, żebym kupił sobie patent sierżanta, bo wiecie, zawsze marzyła
mi się wojaczka... – Uśmiechnął się tak szeroko, że aż obnażył dziąsła.
– Wojaczka piękna rzecz – przyznałem mu rację.
– Ale nie z tego powodu jestem wam wdzięczny, nie z tego... Wyobraźcie sobie, panie
Madderdin, że kilkanaście lat temu zachorowała moja córeczka...
Uniosłem jedynie brwi (czego Gruber nie mógł zresztą zauważyć, gdyż opuścił głowę),
ale nie skomentowałem tej sprawy, gdyż wiedziałem, że mężczyźni lubujący się we wdziękach
przedstawicieli własnej płci często zakładali rodziny, by ich grzeszne żądze nie wyszły na
wierzch i by przed sąsiadami uchodzić za przykładnych ojców familii. Nie było tajemnicą, że
jeśli taki delikwent uważał na swe zachowanie, to mógł bardzo długo lub do samej śmierci
uchodzić za chrześcijański wzór cnót. A jeśli był człowiekiem możnym i z koneksjami, wtedy w
ogóle mógł się nie przejmować ludzką opinią, tak jak chociażby postępował zamordowany
biskup.
–...strasznie zachorowała – ciągnął smutnym tonem sierżant. – Lekarze nie wiedzieli, jak
jej pomóc, a potem to i pieniądze na lekarzy się nam skończyły. – Westchnął z głębi serca. – Nie
wiecie, jak to jest patrzeć na cierpienie własnego dziecka. Kiedy boli je wszystko, kiedy patrzy
na was i mówi: „Pomóż mi, tatusiu”, a wy nic nie możecie uczynić, choćbyście nawet diabłu
duszę za nią oddali... – Spojrzał na mnie hardo, jakby chciał specjalnie podkreślić, że to nie był
tylko przypadkowy retoryczny zwrot. Jednak oczy miał pełne łez.
– I poprosiliście o pomoc inkwizytorów – domyśliłem się.
– Ano tak. Zaprosili i moją małą, i mnie jako gości Inkwizytorium do samego Engelstadt.
– Mają tam doskonale prowadzoną infirmerię – przypomniałem sobie.
– Przeszło miesiąc pozwolili nam zostać. Karmili nas oboje, leczyli malutką, modlili się
za nas...
– Wyzdrowiała?
– Nie – westchnął znowu. – Widać Bóg chciał ją już mieć u siebie. Ale przynajmniej
umierała w czystej pościeli, niegłodna i przy ojcu, co trzymał ją za rączkę. Wasi dawali jej też
takie zioła, które łagodziły ból i kaszel, więc nie cierpiała jak przedtem. Pamiętam też jednego z
inkwizytorów, jakie piękne jej bajki opowiadał. O księżniczkach, rycerzach, złych czarodziejach
i smokach. O zaklętych lasach i szklanych górach. Wszystkie dobrze się kończyły... –
Uśmiechnął się do wspomnień. – Ach, jak pięknie ten inkwizytor gadał, powiadam wam: pięknie.
I zawsze bez zniecierpliwienia czekał, aż moja córeczka uśnie.
No, no, muszę przyznać, że koledzy inkwizytorzy zasiali przedniej jakości ziarno w sercu
tego człowieka. A ja teraz miałem nadzieję zebrać z zasiewu bogaty plon! Oczywiście inna
sprawa, że musieli naprawdę polubić dziewuszkę, przynajmniej ten inkwizytor, który opowiadał
jej bajki. Bo dbanie o naszych niedoszłych kolegów miało przecież swoje granice, a w tym
wypadku najwyraźniej inkwizytorzy bardzo się starali, by dziecku niczego nie zabrakło. Cóż,
słyszałem, że tak bywa, iż dzieci znajdujące się na skraju śmierci stają się wzruszająco słodkie,
jakby wiedziały, że nadchodzi kres ich ziemskiej wędrówki i jakby chciały swą słodyczą
obdzielić wszystkich bliskich ludzi, wiedząc, że niewiele już im zostało czasu.
– Dlatego chcę wam pomóc. Bo dobrzy z was ludzie. – Popatrzył mi prosto w oczy.
Albo był prostodusznie szczery, albo znakomicie wyszkolony w udawaniu prostodusznej
szczerości. Wolałem, by prawdą okazała się ta pierwsza ewentualność, ale kto wie...
– Cieszę się, że tak sądzicie, sierżancie – odparłem. – Choć weselsza byłaby ta historia,
gdyby w Inkwizytorium udało się uratować waszą córeczkę.
– Bóg dał, Bóg wziął.
– Chwała Panu – dokończyłem.
Westchnął i osuszył butlę. Odstawił ją w zacieniony kąt.
– Już bym nawet i nie chciał mieć drugiego dziecka. Zbyt wielki ból, kiedy takie
maleństwo odchodzi. – Pochylił głowę.
No dobrze. Grzecznie wysłuchałem opowieści o jego życiu, grzecznie poużalałem się nad
losem jego dziecka, teraz wreszcie miałem chęć wysłuchać, w jakim właściwie celu Gruber
ściągnął mnie na tę zakazaną łajbę. Bo choćby umarło mu i dziesięć córeczek, to zarówno ich los,
jak i ojcowski żal interesowały mnie dużo mniej niż wynik śledztwa, jakie miałem
przeprowadzić. Czy Gruber w ogóle mógł mi w czymkolwiek pomóc? Jakaś szczególnie spora
fala uderzyła w burtę łodzi i zachybotała nią. Sierżant w ostatniej chwili pochwycił lampę i teraz
dla bezpieczeństwa postawił ją na skrzynce pomiędzy nami.
– Zmówmy wspólnie krótką modlitwę za spokój duszy waszej córeczki –
zaproponowałem. – Natomiast potem spokojnie wyjawicie, co leży wam na sercu i w czym może
wam dopomóc Święte Officjum.
Wzruszony sierżant z wdzięcznością przystał na moją propozycję, po czym kiedy
zmówiliśmy już wspólnie pacierz, otarł oczy wierzchem dłoni.
– Jak żywa stanęła mi przed oczami... Moja córunia... Dziękuję wam, mistrzu Madderdin,
dziękuję. – Uścisnął mi serdecznie dłoń.
Poklepałem go po ramieniu, zastanawiając się, jak długo potrwa, zanim dojdziemy do
sedna sprawy. I tak Bogu dziękować, że umarło mu tylko jedno dziecko, nie pięcioro, bobyśmy
chyba przemodlili tu całą noc.
– Narobiliście huczku swoim przyjazdem, samym pojawieniem się – rzekł wreszcie
rzeczowym tonem.
– Huczku?
– Wśród miejscowych. Wszyscy tu się boją, mistrzu. Boją się jak czorta.
– Czegóż to się boją?
– Was. – Sierżant uśmiechnął się, odsłaniając zęby, które wyglądały niczym żółty płot
postawiony przez pijanego cieślę.
– Mnie? – zdumiałem się.
– Was, inkwizytorów – objaśnił już ściślej. – Świętego Officjum. Że jak raz tu wejdziecie,
to tak szybko nie wyjdziecie. I że sporo ludzi zmieni się w czasie waszej wizyty w garść popiołu.
Cóż, i takie wypadki się zdarzały. Ale podobne podejście nie wynikało przecież z
jakowegoś kaprysu, lecz z pieczołowitej skrupulatności i skrupulatnej pieczołowitości
charakteryzującej funkcjonariuszy Świętego Officjum.
– Mówią, że dla was bezgrzeszna jest tylko ta ziemia, którą wypalicie do samych kamieni
– dodał Gruber.
Westchnąłem.
– Albo że szpilkę w stogu siana znajdziecie jedynie wtedy, kiedy podpalicie stodołę...
– Panie Gruber, darujcie sobie, z łaski swojej, te złośliwości. Przecież ja nie urodziłem się
dzisiaj i sam dobrze wiem, jakie bzdury wygaduje się na temat zbożnego trudu inkwizytorów.
Godzimy się z tym z sercami pełnymi pokory, tak jak Jezus godził się, by Go wyszydzono,
ubiczowano i ukrzyżowano, zanim... – Spojrzałem poważnie na Grubera. – Zanim zdecydował
się zstąpić w chwale i ukarać oprawców.
– Tak wam tylko mówię, żebyście wiedzieli – zmieszał się. – Przez ostatni rok tutaj u nas
dużo sobie opowiadano o tym, co działo się w Bielstadt i ilu czarodziejów i inszych heretyków
żeście popalili. Toteż wszyscy się boją i wszyscy będą trzymać język za zębami. I ci, co wiedzą, i
na wszelki wypadek nawet ci, co nic nie wiedzą.
– O czym wiedzą, sierżancie?
– O tym, że pan baron z miejscowego klasztoru uczynił zamtuz dla siebie i swoich
przyjaciół – rzekł twardym głosem Gruber. – A z miejscowych mniszek zrobił kurwy. A które się
kurwić nie chciały, to je, psiekrwie, pozabijali...
– Ha – powiedziałem tylko i zamyśliłem się.
Takie sprawy, cóż rzec, nie były obce inkwizytorskiemu doświadczeniu. Zdarzało się tu i
ówdzie, że klasztory zamieniały się w przybytki rozpusty, karczmy lub domy gry. Zdarzało się
również, że zamieniały się w miejsca demonicznych kultów, gdzie zamiast pochylać głowy przed
Jezusem Chrystusem, całowano w dupę kozły.
– Lepiej powiedzcie, czy wszyscy tacy tu solidarni w dotrzymywaniu tajemnicy?
– Przynajmniej ci, co wiedzą, co się działo. A ci, co jedynie coś zasłyszeli, gdzieś im się
obiło o uszy, ci są nieważni. Kto będzie słuchał pijaczków po karczmach?
– Ja – powiedziałem. – Ale macie rację, że słuchanie to jedno, dowody to drugie.
– Wszyscy są utaplani w gównie po same uszy – obniżył głos.
– Wszyscy znaczy tyle samo co nikt. Konkrety, panie Gruber, konkrety...
– Długo by wymieniać. – Machnął dłonią.
– Nie przeszkadzajcie sobie i wymieniajcie.
– Baron Stern i jego syn. Chłopaka ponoć dosiadała sama przeorysza Konstancja, tak
często i chętnie, że aż musiała spędzać płód.
– Przeoryszę Konstancję zmuszano do tego?
Roześmiał się chrapliwie.
– Gdzie tam zmuszano! Mistrzu inkwizytorze, z tego, co wiem, to ta wywłoka sama
przyszła do Sterna, wiecie, jak tylko została przeoryszą, i powiedziała, że umyśliła sobie, żeby
razem, wspólnie z klasztoru zrobili burdel. A to i dla zarobku, i dla wszetecznej rozrywki.
Podejrzewam, że bardziej chodziło o to, co sierżant nazywał „wszeteczną rozrywką”. Bo
przecież baron Stern nie potrzebował korzystać z wdzięków mniszek, skoro mógł mieć zarówno
piękne ladacznice, jak chłopki czy mieszczki z własnych dóbr. Mało było takich, które
rozłożyłyby nogi przed wielkim panem, nawet nie dla pieniędzy czy prezentów, ale by pochwalić
się przed przyjaciółkami, że instrument znanego człowieka zagrał im pomiędzy udami? Toteż
sądziłem, że Sternowi bardziej podobała się wizja plugawienia świętego przybytku, jakim był
klasztor, i świętych kobiet, jakimi przynajmniej w założeniu powinny być mniszki. Przecież nie
raz i nie dwa słyszeliśmy o mężczyznach, którzy szczególnie upodobali sobie, by kurtyzany
przebierały się za mniszki i udawały skromnisie lub, lepiej jeszcze, gwałcone dziewice. Jakie
natomiast pobudki przyświecały młodej przeoryszy? Cóż, mogłem się teraz domyślać, z jakich
powodów książę Crescenza chciał widzieć córkę tak daleko od siebie. Zapewne była do gruntu
zepsutą kobietą, szukającą rozrywki w upodlaniu zarówno siebie, jak i innych. Podejrzewałem
również, że dużą rolę mogły odgrywać pieniądze. W końcu dama przyzwyczajona do zbytku
książęcego dworu chciała zapewnić sobie szybki zarobek...
– Kto jeszcze bierze w tym udział oprócz Sterna?
– Kto? Wszyscy! Cała okoliczna szlachta. Wszyscy oni tańczą jak im Stern zagra, a Stern
w zamian za to zaszczyca ich swoim towarzystwem. – Sierżant prychnął.
– I pewnie szczodrze dzieli się zawartością kiesy? – dodałem.
– Ano tak. Tutaj wszyscy to albo jego klienci, albo przyjaciele. Jak miał kiedyś wrogów,
to ich wyrugował, zresztą mnie wtedy jeszcze u niego nie było.
– I wszyscy tak waszego barona kochają?
– Kochają, kochają, od razu kochają... Zależą od niego albo się boją, ale głowę dam, że
niektórzy żywcem by go zjedli. Choćby jedynie dlatego, że jest majętny, ustosunkowany i
odgrywa wielkiego pana, niczym jakiś książę albo królewicz.
Oho, najwyraźniej maniery Sterna musiały dojeść również mojemu rozmówcy. Bardzo
dobrze, gdyż my, inkwizytorzy, wręcz przepadamy za ludźmi, którzy wylewają przed nami swe
urazy w stosunku do bliźnich. Zawsze z takiego mętnego strumienia można wyłowić jedną czy
drugą tłustą rybkę...
– Zastanówcie się i później podacie mi dokładnie nazwiska przyjaciół oraz klientów
Sterna, no i kogo podejrzewacie o to, że za nim nie przepada...
– Najbardziej to mieszczanie – przerwał mi.
– Mieszczanie?
– Tutejsi, z Luthoff. Pomiata nimi jak bezpańskimi psami. Sam raz byłem świadkiem, jak
taki jeden Brongang, Erich Brongang znaczy, wytargał burmistrza publicznie za brodę i zasadził
mu takiego kopa w zadek, że chłopina się potem kurował przez kilka dni. – Gruber uśmiechnął
się na wspomnienie zajścia. – A wiecie, człowieka bogatego, niby jak to mówią, miejskiego
patrycjusza, boli, kiedy go tak traktować, zwłaszcza na oczach gawiedzi.
– Macie rację. Coś jeszcze?
– Stern im dojadł do żywego. – Pokręcił głową. – Ja tam, widzicie, nie znam się na
interesach, bo moja rzecz to wojaczka, nie księgi rachunkowe, tyle wiem, że pan baron mocno im
szkodzi w interesach. Ale co dokładnie, to wypytajcie kogo innego. – Rozłożył dłonie.
Ha, oto potwierdzały się moje informacje o sporach barona z mieszczanami. Ten konflikt
mógł się w przyszłości przydać, nie powiem... Bo gdzie wrzała kłótnia, tam istniała spora
nadzieja, że inkwizytor coś na tym wrzątku ugotuje.
– Nie omieszkam. Bardzo mi pan pomógł, sierżancie Gruber. Jestem pewien, że będziecie
mogli liczyć na wsparcie Inkwizytorium, jeśli o takie wsparcie kiedyś poprosicie.
– Jeszcze jedna sprawa. – Podniósł palec.
– Tak?
– Zajmijcie się tym starym. Ichnim kapelanem znaczy.
– Bo?
– Kanalia jedna! – Gruber aż zgrzytnął zębami. – On, wiecie, lubi zabawić się z co
młodszymi siostrzyczkami, najlepiej nowicjuszkami. Nazywa to ujeżdżaniem dzikich klaczek.
– No, no, jak widać, w starym kotle diabeł pali. – Pokręciłem głową. – A na wygląd
złamanego szeląga by się za niego nie dało.
– Zabawiał się z nimi nie po bożemu, wiecie, tak jak z kobietą przystało, ale jak, no...
niby jak z chłopakiem.
– Proszę, proszę.
– O nim to mówią jeszcze... – Gruber przyciszył głos do szeptu.
– Śmiało – zachęciłem go. – Nie sądzę, by ktoś nas tu podsłuchiwał.
– Wy nie wiecie, mistrzu Madderdin, wy nic nie wiecie – nadal szeptał. – Tutaj narazić
się któremuś z nich, to jak wypisać sobie wyrok na czole.
– Tym bardziej musicie mi wszystko powiedzieć, by Święte Officjum mogło zaprowadzić
wreszcie porządek.
– Niby tak. – Potarł kostkami palców chrzęszczący zarost.
– Co więc z księdzem?
– Mówią, że ten instrument, wiecie sami, co za jeden, nie chce mu czasami zagrać... I taka
go złość chwyta, kiedy nie może zaspokoić żądzy, że bije te dziewczyny...
– Bije na śmierć, jak się domyślam.
– A skąd wiecie?
– Gdyby nie bił na śmierć, tobyście się tak nie przejęli.
– Ano – zgodził się bez trudu. – Dać babie po gębie albo nawet raz, drugi przeciągnąć
rózeczką po plecach rzecz zwyczajna i każdemu chłopu w złości, słusznej czy nie, może się
przytrafić. Ale tak bić, panie Madderdin, tak bić, żeby zatłuc na śmierć boże stworzenie, tak
postępować się nie godzi.
– Macie rację – przyznałem. – Wiele takich... przypadków mu się zdarzyło?
– A bo to kto policzy? – Wzruszył ramionami. – Wiecie przecież, jak jest z młodymi
zakonniczkami, tymi, co pochodzą z gminu. Nikt o nie nie dba, nikt się nimi nie zajmuje. Pomrą,
to pomrą, wola Boska.
Tak właśnie wyglądała sytuacja, jak przedstawiał ją Gruber. Młode zakonnice z ubogich
rodzin często były traktowane w klasztorach w sposób tak bezwzględny, że gorszy niż niewolna
służba. Karmiono je byle czym, skazywano na pracę ponad siły, a przerwy pomiędzy jednym
zajęciem a drugim mogły co najwyżej umilać sobie modlitwą. Kiedy pozwolono im już zasnąć,
to spały na gołych kamieniach w pomieszczeniach, które latem przypominały wnętrze hutniczego
pieca, a zimą lodową jaskinię. Jeśli dodać do tego, że za każde przewinienie, wyimaginowane lub
nie, karano je bezwzględną chłostą lub głodówką w ciemnicy, to nic dziwnego, że marły jak
muchy. Oczywiście inaczej sprawa wyglądała, kiedy chodziło o panny z dobrych i bogatych
domów, chociaż i w tym wypadku zdarzały się tragedie, jeśli taka młoda zakonnica miała
nieszczęście nie spodobać się przeoryszy.
– Gdzie jest słabe ogniwo w tym łańcuchu, panie Gruber? Jak sądzicie?
– Czyli niby co?
– Kogo z nich, z tych, co chodzą do klasztoru, można zastraszyć, zmusić do uczciwej
spowiedzi? Ja po prostu muszę mieć pierwsze zeznanie, panie Gruber, pierwsze świadectwo
naocznego świadka. Potem już pójdzie jak z płatka.
– Jakbym niby nie wiedział. – Zmrużył porozumiewawczo oko. – Nasze Inkwizytorium i
z kamienia by wycisnęło przyznanie do winy – usłyszałem wyraźną dumę w jego głosie.
– W to właśnie wierzymy – przyznałem sierżantowi rację. – Ale sami rozumiecie, że nie
mogę zabrać się na poważnie za miejscowego barona lub jego rodzinę, kiedy mam do dyspozycji
jedynie niejasne pogłoski. To samo z księżulkiem.
– Wycisnęlibyście z niego przyznanie raz-dwa.
– A jeśli nie? Jeśliby zdechł, nawet nie od narzędzi, a ze zwyczajnego strachu, bo i takie
rzeczy się przecież zdarzają? Co wtedy? Wyobrażacie sobie, jakie miałbym kłopoty? I w dodatku
w ten sposób ostrzegłbym wszystkich zamieszanych w sprawę.
– Na pewno macie rację – przyznał smętnie. – Widać, że z was jest inkwizytor, a ze mnie
tylko prosty sierżant.
– Ale bez waszej pomocy donikąd nie zajadę – powiedziałem, by podnieść go na duchu. –
A już udzieliliście mi bezcennych informacji.
– Cieszę się – rzekł ze szczerą radością. – I Bóg da, pomogę wam najlepiej jak będę mógł.
– No to kogo byście nabili na haczyk?
– Nie wiem, mistrzu Madderdin, naprawdę nie wiem... – Z tego zakłopotania aż podrapał
się po kroczu, a ja pomyślałem, iż podobną reakcję zapewne wywołały słowa „nabili na haczyk”.
– Do klasztoru zjeżdżała okoliczna szlachta – kontynuował. – Ale ja tylko przywoziłem pod furtę
barona i jego syna.
– Nie widzieliście innych karet?
– Prosta rzecz: widziałem. Ale żadna nie miała herbu, nikogo też przy nich nie
zobaczyłem. Ja miałem za zadanie zawieźć Sternów, potem przyjechać po nich następnego
wieczora. I to wszystko.
– No to skąd wiecie o kapelanie i o dziewczynach? A o tym, że Konstancja szczególnie
upodobała sobie baroneta?
– Tu padło słowo, tam padło słowo. Oni nie wracali zwykle trzeźwi, a i jeszcze w drodze
popijali, więc i języki mieli długie. A pozwolicie, że o coś was spytam, mistrzu Madderdin.
– Pytajcie.
– Czemu zajmuje was klasztor i nieobyczajne prowadzenie się mniszek? Czy to należy do
obowiązków Officjum?
Odpowiedź na jego drugie pytanie nie mogła być jednoznaczna. Inkwizytorium zwykle
nie interesowało się obyczajami i etyką, ale nauczyliśmy się, że wiele zła rozpoczyna się od
hołdowania rozpasanym żądzom.
Wpierw zwykłe cudzołóstwo, potem orgie, potem bluźnierstwa i profanacje świętych
miejsc i przedmiotów, aż wreszcie kończy się na wzywaniu demonów bądź odprawianiu
czarnoksięskich rytuałów. Nie raz i nie dwa Inkwizytorium miało do czynienia z takimi
przypadkami, zdarzały się one również w żeńskich klasztorach. I nic dziwnego, skoro młode
kobiety zamykano w celach i poddawano bezwzględnej tresurze. A jeśli nawet tej tresurze
poddawały się ich umysły, to ciała częstokroć rozpalane były przez niemożliwe do stłumienia
żądze oraz pragnienia. Tak więc zaczynało się od tego, że dwie lub kilka mniszek nader czuło
tuliło się jedna do drugiej, a kończyło na opętaniu przez demony. Dlatego i tylko dlatego
zwracaliśmy również uwagę na kwestie obyczajności. By zło niszczyć, zanim jeszcze zdoła się
narodzić.
– Panie Gruber – powiedziałem po dłuższym zastanowieniu – jesteście niemal jednym z
nas, więc będę z wami szczery i opowiem wam, jaka sprawa tak naprawdę mnie tu sprowadziła.
Dawny sierżant aż pokraśniał z dumy, kiedy usłyszał słowa „jesteście niemal jednym z
nas”, a potem słuchał mnie bardzo uważnie, nie przerywając pytaniami. Opowiedziałem mu o
obu listach oraz o biskupie, który spłonął na stosie. Zresztą o biskupie sam już wiedział, gdyż jak
widać, stugębnej plotce nie dało się uciąć wszystkich języków. Nie sądzę, by Gregor Vogelbrandt
był zachwycony, że opowiadam o śledztwie obcemu człowiekowi, ale w Akademii
Inkwizytorium uczono nas przecież, by kierować się nie literą praw, lecz ich duchem. By nie
podlegać w każdej mierze sztywnej procedurze, lecz by postępować elastycznie, mając na
uwadze dobro sprawy.
– Na gwoździe i ciernie – mruknął, kiedy skończyłem mówić. – A to wam się trafiło.
– Nieprawdaż?
– Zastanawiacie się, kto będzie następny?
– A sądzicie, że będzie?
– A wy, mistrzu, za pozwoleniem, nie sądzicie?
Skinąłem głową.
– I owszem. Ale nawet jeśli tak się stanie, Bóg jeden tylko wie, kto będzie następną ofiarą
mordercy.
– Widać spodobała mu się nasza okolica.
– I ludzie tu mieszkający – dodałem. – No dobrze, sierżancie Gruber, powiedzcie mi, jak
mogę się z wami porozumieć czy...
– Boże broń! – zakrzyknął. – Jak mnie zobaczycie na ulicy, odwróćcie się w drugą stronę,
błagam was!
– Wiem, oczywiście, wiem – powiedziałem łagodnie i uspokajającym tonem. – Nie
musicie się martwić o moją dyskrecję. Jednak mogę was potrzebować i chciałbym wiedzieć, jak
was mogę znaleźć.
– No tak, no tak. – Potarł szczękę kostkami dłoni i widziałem, że nie jest zachwycony
perspektywą naszego następnego spotkania. – Hm, co by tu...
– Często bywacie na tej łodzi?
Wzruszył ramionami jeszcze bardziej zakłopotany, lecz tym razem już z innego powodu.
– Tak raz na tydzień to się zdarzy. Pan baron zwykle daje mi wolne piątki, to i
korzystam...
– Dobrze. Czekajcie na mnie tutaj w następny piątek wieczorem. Jak nie przyjdę, bądźcie
w kolejny piątek. Zrozumieliście?
– Co bym miał nie rozumieć...
– Sierżancie Gruber – położyłem mu dłoń na kolanie i spojrzałem szczerze w oczy –
spiszcie się dobrze, a nie tylko zyskacie odpuszczenie grzechów, lecz wdzięczność Świętego
Officjum. A wiecie pewnie sami, że pomocni inkwizytorzy mogą się czasem przydać każdemu
człowiekowi... Prawda?
– Ano prawda.
Wstałem.
– Wiem, że zgłosiliście się do nas z potrzeby serca, ale jak wszystko dobrze się skończy,
każę was również nagrodzić. Sowicie nagrodzić.
– Myślicie, myślicie, że starczy, żebym wziął w dzierżawę jakąś oberżę? – spytał
nieśmiało, kiedy już przekraczałem próg.
– Jak wszystko pójdzie naprawdę po naszej myśli, to wystarczy wam nie tylko na
dzierżawę, ale kupicie sobie piękny, duży zajazd i będzie z was panisko całą gębą.
Skinąłem mu jeszcze na pożegnanie i zostawiłem na chyboczącej łodzi, pogrążonego w
słodkim rozmarzeniu. Dumał zapewne o wielkiej, pełnej klientów karczmie, szufladach
złocących się od denarów i młodych posługujących chłopaczkach, którzy będą biegać między
gośćmi, kręcąc jędrnymi tyłkami. Kto wie, kto wie, jeśli wszystko ułoży się naprawdę dobrze, to
marzenia sierżanta Grubera mogą stać się rzeczywistością.
Rozdział VI
Świadek
Zdumiałem się, kiedy zobaczyłem przed karczmą
Hoffmana, który zakurzony, ubłocony i spocony zeskakiwał właśnie z siodła. Postanowiłem
jednak nie okazywać tego zdumienia. Ani mizerną kondycją towarzysza, ani w ogóle jego
niespodziewanym przyjazdem z Lowenbergu, gdzie przez cały czas stacjonował wraz z
Gregorem oraz Andreasem.
– Witaj, Hugonie. Mogę zaproponować ci śniadanie? A może przechadzkę połączoną z
błyskotliwą konwersacją?
– Nie pajacuj, Mordimerze! – warknął i otarł pot z czoła, zostawiając sobie na twarzy
czarną smugę.
– W takim razie czym mogę ci służyć?
Hugon szarpnął mnie za ramię i zawlókł w kąt podwórza. Przysiadł na ziemi i pociągnął
mnie za sobą. Podejrzewam, że wyglądaliśmy w tej chwili jak dwójka parobczaków
spiskujących, w jaki sposób wydębić kredyt u karczmarza, a nie jak inkwizytorzy w trakcie
prowadzenia śledztwa.
– Skoro uważasz, że właśnie tu będzie nam wygodnie – mruknąłem.
– Mamy świadka – wydyszał Hoffman.
– Świadka czego?
– Mamy kogoś, kto był na Szubienicznej Górze, kiedy palono tam biskupa.
– Och – rzekłem tylko.
Rzeczywiście przywiózł informację wartą zmęczenia, potu i brudu. Zwłaszcza że były to
zmęczenie, pot i brud Hoffmana, nie moje.
– Co to za człowiek? No mów, mów...
– Zwyczajny chłop. Ale nigdy, przenigdy nie uwierzyłbyś, Mordimerze, co opowiada...
– Hu, hu, już sobie wyobrażam – przerwałem Hugonowi, gdyż wiadomo, jak to bywa z
chłopskimi opowieściami. Zaplątał się taki pod wieczór na jakąś głuszę, pewnie pijany niczym
bela i drzewa wydawały mu się smokami, krzaki czarnoksiężnikami, a owce powabnymi
nimfami.
– Mówi, że widział biskupa, jak ten wjeżdżał na wzgórze – Hoffman nie zwrócił uwagi na
mój wtręt. – Zostawił konia pod jednym z drzew, potem skrzesał ogień, zapalił pochodnię,
przywiązał sobie do ręki pastorał, wszedł na stos i podpalił bierwiona. A później spokojnie stał i
czekał, aż stos się rozpali. Nawet jak płonął żywcem, to tylko stał i krzyczał. Krzyczał, krzyczał i
krzyczał, ale nawet nie drgnął z miejsca.
Hoffman wpatrywał się we mnie szeroko rozwartymi oczyma, a na jego twarzy widziałem
wyraźne oczekiwanie, że wykrzyknę coś w rodzaju: „O mój Boże!” albo wręcz zemdleję z
wrażenia. Jednak nie zamierzałem ani mdleć, ani wzywać imienia Pańskiego nadaremno.
– A aniołów biorących do nieba duszę biskupa ten twój chłop nie widział? Albo chociaż
diabłów?
– Wierzymy, że mówi prawdę – rzekł Hoffman niemal opryskliwym tonem i nachmurzył
się.
– Hugonie, jakkolwiek sceptyczny stosunek miałbym do waszej wiary w tę opowieść,
wcale nie twierdzę, że chłopina kłamie. Myślę tylko, że gorzałka potrafi malować niezwykłe
obrazy przed oczyma niektórych ludzi. A nie pytaliście się przypadkiem, czy ten wasz świadek
nie lubi sobie podjeść pewnego rodzaju grzybków?
Hoffman całkiem już sposępniał i przypatrywał mi się tak wrogim wzrokiem, jakbym
wychędożył mu córkę. Nie, nawet nie jedną córkę. To było spojrzenie co najmniej na dwie
dziewicze córki bliźniaczki.
– Chcieliśmy, byś o tym wiedział, prowadząc tu śledztwo. Może to coś... rozjaśni.
– Fakt, że biskup udał się na wycieczkę, na której z własnej woli wszedł na stos i dokonał
samospalenia, ma mi coś rozjaśnić, Hugonie?
Gdyby nienawistne spojrzenia były sztyletami, miałbym skórę podziurawioną niczym
sito.
– No nic, mniejsza z tym. Czy chłop mówił coś o samym stosie? Kto ułożył stos? Bo
przecież nie biskup...
Siedzieliśmy jeszcze dobrą godzinę w kącie podwórza, a ja spokojnie i już bez ironii oraz
złośliwości wypytywałem Hoffmana o wszystko, po raz kolejny przekonując się, że z kunsztem
postawione pytania pozwalają na celne odpowiedzi nawet niezbyt lotnym osobnikom. W każdym
razie dowiedziałem się, że po pierwsze, chłop był trzeźwy, a może lepiej ujmując: utrzymywał,
że był trzeźwy. Po drugie, na wzgórzu zjawił się tuż przed przybyciem biskupa, a stos dostrzegł
dopiero wtedy, kiedy Schaeffer na niego wszedł. Po trzecie, kiedy zobaczył, jak biskup płonie, to
tak się przeraził, że uciekł. Nas już ani nie widział, ani nie słyszał. Inkwizytorzy wpadli na jego
trop, gdyż po pijanemu wygadał się przed znajomkami w karczmie. A że z każdej karczmy
wszelkie plotki wypływają niczym rzeka gówna z kanałów, to i szybko opowieść dotarła do
moich kolegów.
– Postraszyliście go?
– Jakżeby nie – wyszczerzył się Hoffman, który zdawał się już zapominać o
wcześniejszym zdenerwowaniu.
– Mocno?
– Iiii tam, od razu mocno... Miesiąc, dwa, a będzie zdrów jak przed badaniem.
Cóż, miał chłopina pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Inna rzecz, że gdyby nie pytlował na prawo i na lewo o śmierci biskupa, to tajemnicę zabrałby do
grobu.
– Słyszałeś o podobnym wydarzeniu, Mordimerze?
– Owszem – odparłem. – Obiło mi się o uszy to i owo...
– Czyli?
– O żonie, która zabiła ukochanego męża. Skazano by ją na śmierć, gdyby pewien bystry
inkwizytor, zresztą bawiący w okolicy zupełnym przypadkiem, nie odkrył, iż zmuszono ją do
tego szantażem. Ktoś porwał jej dziecko i groził, iż zatorturuje chłopaczka na śmierć, jeśli
kobieta nie uśmierci męża.
– Ha! – Hoffman potarł palcem dolną wargę. – Na czym mogło tak zależeć biskupowi,
żeby samemu wleźć na stos?
– Co lub kogo chciał chronić?
– Ano właśnie.
Spojrzeliśmy po sobie. Żadnemu z nas nie przychodziła do głowy ani taka sprawa, ani
taka idea, dla których biskup, sybaryta i mężolubnik, chciałby poświęcić życie. I to jeszcze oddać
je w wyjątkowo paskudny sposób! A ileż trzeba mieć silnej woli, by płonąc na stosie, nie uciec
od boleści!
– Myśleliśmy, że może postanowił się ukarać za jakiś straszny grzech. Sam wysłał do nas
list, byśmy nie doszli wstydliwych powodów, dla których czyni, jak czyni...
– Poczekaj no, stary biskup posiadający harem złożony z młodych chłopaczków,
bezlitośnie zdzierający podatki, skazujący niesprawiedliwie poddanych na śmierć nagle popełnia
tak straszny grzech, który zmusza go do natychmiastowej kary i pokuty. Ciekawe, co to mógł być
za grzech...
– Nie musisz od razu kpić. – Hoffman znowu zmarszczył brwi. – A jeśli miał konszachty
z demonami? Jeśli to zaszło za daleko?
– Tak bardzo bał się demonów, że postanowił się zabić? – Wzruszyłem ramionami. – Kto
wie, słyszałem o głupszych powodach samobójstw.
– Co prawda mógł zgłosić się do nas po pomoc... – westchnął Hoffman.
– Wiesz co, Hugonie, sądzę, że w porównaniu ze zgłoszeniem się do nas samospalenie
mogło mu się wydać całkiem komfortowym rozwiązaniem.
Mój towarzysz zarżał głośno ze śmiechu. Jak widać, był to człek nieskomplikowany.
– Może i masz rację. A inne koncepcje?
Nie mogłem powiedzieć Hugonowi, że natknąłem się nie tak dawno temu na
zdumiewający przypadek chłopaka, który potrafił wydobywać z ludzi to, co najgorsze w ich
sercach i umysłach. Doprowadził do tego, iż mąż zabił ukochaną żonę, a ojciec omal nie
uśmiercił uwielbianego synka. Mnie próbował przekonać, że moje życie jest bezwartościowe, i
przez to skłonić do samobójstwa. Przed śmiercią waszego uniżonego sługę ocaliła żarliwa wiara
w Pana i w to, iż jestem przydatnym Mu narzędziem. Czy możliwe, że w okolicy działał ktoś o
podobnych zdolnościach do nieżyjącego już łajdaka? Ale tego tematu nie mogłem rozważać ani z
Hugonem, ani z nikim innym, gdyż zataiłem przed władzami istnienie dysponującego
niezwykłymi zdolnościami chłopca.
– Zostaje urok. Magia.
– Człowiek doznający silnego bólu wydobywa się zwykle spod czaru ograniczającego
jego wolę – zauważył Hoffman.
To była prawda. A może lepiej powiedzieć: najczęściej to była prawda. Bowiem nawet
jeśli czarownica czy czarownik zniewolili człowieka, to nakazanie mu czegoś całkowicie
odmiennego jego naturze zazwyczaj łamało urok. Chyba że czarownica lub czarownik
dysponowali naprawdę potężną mocą.
– A pamiętasz tych ludzi z Lugdunum? Szli w środek płomieni z nabożną pieśnią na
ustach. – Spojrzał na mnie pytająco.
– To byli heretycy.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – warknął. – Że heretycy mają tak silną wiarę, iż
pozwala im maszerować na stos, śpiewając psalmy, a chrześcijański biskup takiej wiary nie ma?
– Wiesz, Hugonie, kiedy doprecyzowałeś pytanie, to i owszem: to właśnie chciałbym
powiedzieć. Bo szczerze mówiąc, nie słyszałem jeszcze o biskupie, który oddałby życie i majątek
za wiarę oraz bliźnich. Czasem wręcz wydaje mi się, że warunkiem koniecznym otrzymania
sakry biskupiej jest bycie albo bezbożną kanalią, albo najoczywistszym idiotą.
Hoffman aż podskoczył i tak na mnie syknął, że gdybym był żabą lub myszą, solidnie
bym się wystraszył.
– A poza tym co to w ogóle za porównania! – nie dałem mu dojść do głosu. – Heretycy z
Lugdunum weszli na stos, bo jeśliby nie weszli, toby ich tam wepchnięto. Umarli z godnością. W
zatwardziałym grzechu, lecz z godnością. Nie jak bydło pędzone na rzeź.
– Heretyk nie ma godności! – wrzasnął Hoffman.
– Zostawmy podobne dysputy, Hugonie – poprosiłem łagodnym tonem. – Bo odpowiedź
na tę kwestię nie należy do sprawy.
Machnął ręką, ale widziałem, że jest wyraźnie wściekły. Szczęka drgała mu nerwowo,
niczym szykującemu się do polowania kotu. Nie podobało mi się to, co mówił, lecz rzeczywiście
to nie czas i miejsce na rozważania na temat godności heretyków. Chociaż mój towarzysz
powinien jednak przypomnieć sobie, że nie grzesznika ma nienawidzić, lecz grzech.
– A jak tutaj mają się sprawy? – zapytał, patrząc gdzieś ponad moją głowę.
– Pożyjemy, zobaczymy – mruknąłem.
– Z takim responsem mam wrócić do Gregora?
– Jeśli będę wiedział coś na pewno, napiszę raport – odparłem. – Teraz mogę powiedzieć
ci jedno: zacząłem się tu dobijać do beczki z gównem. Jeszcze parę uderzeń, a beczka pęknie.
– Uważaj, żeby cię nie zalało...
– Widzę, że język masz tak ostry, że mógłbyś nim łatwo szatkować kapustę. – Wzniosłem
oczy z teatralnym podziwem. – Uważaj więc, byś nie sięgnął nim własnej głowy.
– Pisałeś, że przeorysza nie żyje. Jak zginęła? – Hoffman albo zlekceważył mój dowcipny
przytyk, albo też rozum nie pozwolił mu pojąć złośliwego uroku tegoż przytyku.
– To muszę zbadać. Podejrzewam, że ktoś mógł jej pomóc.
– Zbadaj ciało, póki jeszcze jest co badać. Albo czekaj no, zostanę tu z tobą, bo wiesz, że
lepiej znam się na anatomii i nie raz, nie dwa już kroiłem trupy.
– Żeby to było takie proste – westchnąłem.
– Jeszcze trochę czasu minie i nie będzie co badać – zauważył.
– Masz rację. Oczywiście, że masz rację. Lecz mniszki nie dopuszczą do rozkopania
grobu bez zgody biskupa. Mam się z nimi bić?
Podrapał się w podbródek, po czym zerknął na mnie ze złośliwym uśmieszkiem.
– Razem z tymi twoimi łotrami byłoby nas pięciu. Myślisz, że nie damy rady
zakonnicom?
– Mamy je pozabijać? Przecież nawet nie wiemy, czy są czemukolwiek winne. No, już
sobie wyobrażam, jaki zrobiłby się wtedy rejwach. Gregor nie pogłaskałby nas za to, wierz mi.
Hugon westchnął.
– To co zamierzasz robić?
– Muszę mieć jakiś ślad. Jakąś nitkę. Prawdopodobne doniesienie. Cokolwiek, czego będę
mógł się uchwycić...
Hugon znowu westchnął.
– Skoro tak, nic tu po mnie. Gregor kazał mi jak najszybciej wracać...
Po minie poznałem, że wracać będzie z nieszczególną ochotą. Zapewne dlatego wymyślił
sobie, że pomoże mi zbadać ciało martwej przeoryszy. Zawsze ukradłby w ten sposób co
najmniej jeden, jak nie dwa dni, i Vogelbrandt nie mógłby go za to skarcić.
– Dziękuję, że przyjechałeś opowiedzieć mi o wszystkim – powiedziałem takim tonem,
jakbym wierzył, że decyzja przyjazdu pochodziła od Hoffmana i wyświadczał mi w ten sposób
grzeczność. – Może chociaż zjesz śniadanie, zanim ruszysz z powrotem?
– Dobra! – Chciał mnie klepnąć w plecy, ale zdołałem tak się ustawić, że jedynie musnął
palcami moje ramię. – Bo głodny jestem, mówię ci, jak wilk!
Miałem rację, mówiąc, że Bóg tylko jeden wie, kto będzie następną ofiarą mordercy. Ale
ja dowiedziałem się tego w miarę szybko, bowiem już następnego dnia po rozmowie z Gruberem.
– Mam dla was pismo, mistrzu inkwizytorze. – Oberżysta wyskoczył mi pod nogi, ledwo
co zdążyłem zejść ze schodów.
– Co za pismo? Dawaj!
W pierwszej chwili sądziłem, że to rozkazy od Gregora, ale kiedy tylko wziąłem papier
do rąk, zrozumiałem, że mam do czynienia z kolejną wiadomością przesłaną przez mordercę.
Chwyciłem karczmarza za łokieć tak mocno, że aż przysiadł i głośno jęknął. Wpatrzył się we
mnie przerażony, nie rozumiejąc, dlaczego za wyświadczoną uprzejmość spotyka go
niezasłużona krzywda.
– Kto wam to dał? Kto przyniósł ten list?
– Chłopak... nie znam... Puśćcie, na Boga żywego!
Zwolniłem chwyt, a karczmarz przezornie cofnął się dwa kroki i zaczął rozmasowywać
sobie łokieć, sycząc przy każdym ruchu.
– Już mi tu nie cudujcie – rozkazałem ostro – bo mam lepsze metody, żeby was zmusić do
gadania. Co za chłopak? Jak się nazywa? Gdzie mieszka?
Oberżysta chyba dopiero teraz zrozumiał, że sprawa jest groźniejsza, niż mógłby
przypuszczać w najgorszych koszmarach. Złożył ręce jak do modlitwy i rozpłakał się. Grube
krople ściekały mu po pucułowatej twarzy, zatrzymując się na nastroszonych wąsach. Skąd on
brał tyle tych łez?!
– Ja nic nie wiem, przysięgam wam. Ja nic nie wiem...
Strzeliłem karczmarza otwartą dłonią w twarz i podszedłem tak blisko, że przyparłem go
do ściany. Skrzywiłem się, gdy w nozdrza wbił mi się smród zapoconej odzieży. Teraz
mężczyzna chlipał już tak żałośnie, jakby był wielkim wąsatym dzieckiem.
– Przypomnisz sobie na katowskim stole – warknąłem. – Mam zawołać straż?
– Ja nic nie zrobiłem, panie! Błagam was, mam żonkę chorą i troje dziateczek malutkich...
Pomyślałem, że zachowałem się nieroztropnie, strasząc tego człowieka. Trzeba było
spokojnie wypytać, kogo widział, jak ten ktoś wyglądał, czy rozmawiał z nim, czy zauważył,
gdzie podszedł, i tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że ta nadzwyczajnie cenna uwaga przyszła mi na
myśl daleko poniewczasie. Teraz już tak przeraziłem nieszczęśnika, że wszystko do reszty
pokiełbasiło mu się w biednej łepetynie. Zresztą nie wiadomo, czy nie będzie zmyślał, aby tylko
nie wyszło, iż czegoś nie jest pewien albo nie pamięta. Cóż, sam nawarzyłem sobie piwa...
– Widział tego chłopaka ktoś oprócz ciebie?
– Nie, nie, nie. – Tak zakręcił głową w tę i we w tę, że cud, iż mu ta głowa nie odpadła.
I czego ja się spodziewałem po odpowiedzi? Najwyraźniej był poczciwym człowiekiem i
nie chciał nikogo narażać na przesłuchanie.
– Więc nikt nie poświadczy, że nie spiskowałeś z tym posłańcem – rzekłem groźnie. –
Twoja wina jest niezbita, człowieku! Jeszcze dzisiaj zapoznasz się z narzędziami!
Pisnął tak przenikliwie i tak cienko, że gdybym nie wiedział, iż trzymam przed sobą
tęgiego mężczyznę, pomyślałbym, iż mam do czynienia z kobietą. Pchnąłem go na krzesło i na
odchodnym pogroziłem jedynie palcem. Wyładowywanie własnej złości na tym człowieku nie
mogło mi w niczym pomóc. Inna sprawa, uśmiechnąłem się w myślach, że nie mogło również w
niczym zaszkodzić... No ale teraz miałem ważniejsze sprawy niż drażnienie się z karczmarzem.
Poszedłem do mego pokoju i rozpostarłem pismo na blacie stołu. Zdanie zapisano wyraźnie,
czerwonym atramentem: Już siekiera do korzeni drzewa jest przyłożona. Tym razem wszystkie
słowa wykaligrafowano w łacińskim alfabecie. Wszystkie prócz „siekiera”, które to słowo
zapisano greką. Przeczytałem je i zrozumiałem, gdyż nie tylko że w Akademii Inkwizytorium
pobierałem lekcje greki, ale i wcześniej, w dzieciństwie, zapoznałem się z tym językiem i już
mając siedem czy osiem lat, czytałem w oryginale dzieła Arystotelesa. Trudno więc, bym nie
znał słowa „siekiera”, choć podejrzewam, że prędzej znałem je z Homera niż Arystotelesa lub
Platona. List różnił się od pozostałych również tym, że na dole kartki po łacinie napisano: Dziś w
nocy siostra Matylda wkroczyła do sal piekielnych.
– Wkroczyła do sal piekielnych – wymruczałem pod nosem, z przekąsem. – Co to w
ogóle za zdanie? Na bal tam poszła czy co?
Mogłem być złośliwy w stosunku do autora pisma i niezręcznych, moim zdaniem,
sformułowań, jakich używał, lecz przekaz był przecież nad wyraz jasny: siostra Matylda została
zamordowana przez kogoś przekonanego o popełnianych przez nią nieprawościach. Albo... –
zastukałem palcami w blat – albo pismo wysłano z klasztoru, by mnie sprowokować do
raptownego, nieprzemyślanego działania. Hm...
Jakkolwiek sprawy by się miały, musiałem sprawdzić ten sygnał. I postanowiłem, że
nowiną o otrzymaniu listu podzielę się z kapelanem klasztoru. Może z zachowania księżulka, z
jego reakcji zarówno na pismo, jak i na moje słowa, zdołam cokolwiek wywnioskować.
***
Do kościoła trafiłem akurat w czasie nabożeństwa odprawianego przez Bazylego
Kornhachera, który stał na wysokiej ambonie z dłońmi oraz oczami wzniesionymi ku sufitowi,
zupełnie jakby chciał najpierw wyśledzić namalowanego na fresku świętego Piotra, a następnie
ściągnąć go w dół. Przyjrzałem się malowidłu i dostrzegłem, że przedstawia scenę, w której
święty Piotr zatruwa akwedukty doprowadzające wodę do Rzymu. Z historii pamiętałem, że ten
śmiały pomysł znacznie obniżył morale obrońców miasta. Chociaż i tak ostateczny triumf nad
Rzymem zawdzięczaliśmy Jezusowi oraz Markowi Kwintyliuszowi.
– Kto nie zebrał, ten i siać nie będzie! – zagrzmiał ksiądz.
Oderwałem się myślami od antycznego Rzymu. Odwrócenie słyszanego często
powiedzenia wydało mi się całkiem interesujące. Bo co kapelan mógł mieć na myśli? Że kto nie
zbierze, ten nie będzie miał ziaren na przyszły zasiew i w ten sposób zmarnuje nie tylko bieżący
rok, ale i przyszły? A może wypadałoby zagłębić się w wypowiedziane słowa jeszcze uważniej?
Bo oto, jeśli ktoś nie miał w sobie tyle woli, by wykonać prace, których efekty są
natychmiastowe, to jak ma znaleźć siłę do wykonania dzieła, którego efekt objawi się dopiero po
długich tygodniach?
– To znaczy, to znaczy – chrząknął ksiądz z zakłopotaniem – kto siać nie będzie, ten nie
zbierze plonu, tak chciałem powiedzieć...
Westchnąłem. Taki już był nasz świat, że jeśli z ust księży wychodziło coś
nieoczekiwanie zajmującego, rychło okazywało się błędem bądź przejęzyczeniem. Spokojnie
doczekałem końca mszy i kiedy kapelan zniknął w prezbiterium, wśliznąłem się tam za nim.
– Jezusie! – wrzasnął, kiedy mnie zobaczył, i chwycił się za pierś. – Matko Boska
Bezlitosna, zabić mnie chcecie? – dodał już spokojniej i przysiadł na krześle. Oddychał z
wyraźnym wysiłkiem i wpatrywał się w podłogę obok własnych butów.
– Boicie się czegoś, księże? – zapytałem przyjaznym tonem. – Jakiegoś złego ducha?
Człowiek takiej świętości niechybnie odpędziłby bestię samymi słowami modlitwy.
Podniósł wzrok.
– Jestem skromnym chrześcijaninem. Nigdy nie ośmielałem się sądzić, iż mam moc
walczenia z demonami. Ale jako człowiek stary i słaby obawiam się złych ludzi.
– A któż was tak nienawidzi, by wejść do kościoła i podnieść na was świętokradczą rękę?
– Któżby mógł mnie nienawidzić? – Najwyraźniej odzyskiwał rezon, gdyż szczerze się
zdumiał.
– Pewnie ten, kogo się tak boicie. – Uśmiechnąłem się. – I tak wracamy do punktu
wyjścia. Kogo się tak lękacie, kapelanie, że omal serce nie wyskoczyło wam z piersi, kiedy
ujrzeliście cień obcego człowieka? Czy uczciwy chrześcijanin drży ze strachu, kiedy usłyszy
szelest za swymi plecami? – Zbliżyłem się dwa kroki w jego stronę. – Nie, księże. Uczciwy
chrześcijanin obraca się z radosnym uśmiechem, dziękując Bogu, że będzie miał szczęście
przyjąć niespodziewanego gościa.
– Wszystko to bardzo pięknie – wychrypiał. – Ale co zrobić, jeśli dobry chrześcijanin boi
się kogoś, kto nienawidzi dobrych chrześcijan?
– A kto ich nienawidzi? – Zmrużyłem oczy i wpatrywałem się w księdza uważnie. –
Podzielcie się ze mną swymi podejrzeniami i swą troską, jeśli łaska.
– Któż może mnie upewnić, że ten, kto zakrada się za plecy kapłana, nie przyszedł, by
zrabować dobytek domu bożego? – Rozłożył ręce. – Nie jesteśmy bogaci, mistrzu inkwizytorze,
ale mamy trochę sreber, a monstrancja jest pokryta złotem...
Oho, kapelan najwyraźniej już całkiem oprzytomniał i chciał mi wmówić, że w kościele
pełnym wiernych bał się rabusia.
– To prawda, to prawda, wielu jest ludzi, którzy wyciągnęliby zbrodniczą dłoń po majątek
kościoła. Nawet tak niewielki jak wasz, skoroście biedni, jak mówicie.
– Narzekać nie będę. – Pokręcił głową. – Lecz w żadne dostatki tutaj nie opływamy. I
pewnie nie będziemy opływać – westchnął głęboko.
– Cóż zrobić... Pozwólcie, drogi księże, że zapytam was, czy ostatnio nie widzieliście
niczego niepokojącego? Niezwykłego? A może obudziły was jakieś szelesty, hałasy, skrobania?
Ha, zbladł! Może umiał panować nad wyrazem swej twarzy i nad swym głosem, lecz
najwyraźniej nie nad tym, by krew nie odpłynęła mu z policzków.
– Śpię niczym suseł – zapewnił mnie. – Jak wielu dobrych chrześcijan po bogobojnie
spędzonym dniu.
– Nie mam powodów, by wam nie wierzyć – zapewniłem go serdecznie. – I żywię szczerą
nadzieję, że nic się wam nie przytrafi, kiedy będziecie spali głębokim snem...
Wyraźnie się wzdrygnął! Ha, widziałem to bez dwóch zdań! Poza tym wyjątkowa bladość
twarzy i ciemne kręgi pod oczami księdza wskazywały mi więcej niż wyraźnie, że jego podróże
do krainy Morfeusza nie kończyły się wcale tak rozkosznym odpoczynkiem, jak zechciał mnie
zapewniać.
– Niby co ma mi się przytrafić? – rzucił zaczepnie, ale wzrokiem umykał gdzieś w kąty.
– A bo to wiadomo, skąd wychynie diabeł lub jego sługi? A bo to wiadomo, jakie
krzywdy zechcą uczynić dobrym chrześcijanom? Na przykład takim jak wy...
Znowu się wzdrygnął ku mojej złośliwej uciesze, której jednak, rzecz jasna, nie
okazałem.
– Otrzymaliście może dzisiaj jakieś interesujące wieści z klasztoru, drogi kapelanie?
Wyraźnie się zdziwił i chyba nie było to zdziwienie udawane.
– Dopiero południe – powiedział. – Po co siostry miałyby do mnie wysyłać listy o świcie?
– Aby donieść o czymś... – Uniosłem białą serwetę leżącą na stoliku. – Piękny haft –
powiedziałem. – A jaki atłas, no, no. Wiele macie takich obrusów?
– O czym niby donieść? A co was moje serwety, na gniew Pana!? O czym donieść? Co
wy mówicie?
– O tragedii – westchnąłem. – O dramacie, o katastrofie, o przykrym wydarzeniu, o
nieszczęściu, o złej odmianie losu, o feralnym splocie okoliczności, o ponurym ciosie, o klęsce, o
fatalnym zdarzeniu. – Skończyły mi się synonimy, więc urwałem. – Doniesiono by wam o czymś
takim pomimo wczesnej pory?
Wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, jakby był sodomitą, który przyłapał złego
sąsiada z ukochaną kozą.
– O czym wy bredzicie, inkwizytorze?!
Oho, księżulo się zdenerwował. Zapłaci mi jeszcze za niegrzeczność. Ale nie teraz.
– Mam podstawy sądzić, że ktoś wyrządził krzywdę siostrze Matyldzie. Dzisiaj w nocy.
A pod słowami „wyrządził krzywdę” w rzeczywistości rozumiem słowo „zamordował”, którego
nie użyłem jedynie dlatego, by was jeszcze bardziej nie skonfundować. Nic wam nie wiadomo o
podobnym zajściu?
Wsparł plecy o oparcie krzesła. Teraz był tak samo biały jak jego atłasowe obrusy. Tylko
nie miał takich ładnych haftów na skórze.
– Zamordowana? Zamordowana? Boże mój!
Drżącymi dłońmi uniósł kielich i upił z niego dwa łyki. Zębami dzwonił po krawędzi
naczynia, a strumyczek napoju polał mu się po brodzie oraz poplamił ornat. Odstawił kielich.
– Nie zwodzicie mnie? – głos mu się zaostrzył. – Może to jakaś wasza sztuczka?
– Pojedziemy i sprawdzimy – odparłem. – Patrzcie no, jaki dostałem list, i oceńcie sami,
czy mam prawo się niepokoić.
Rozpostarłem przed nim papier.
– To greckie słowo oznacza siekierę – wyjaśniłem.
– Znam grekę – wychrypiał.
Przez długą chwilę milczał, a ja mu nie przeszkadzałem, gdyż wiedziałem, że rozważa
różne możliwości. I wiedziałem też, że jeśli ma odrobinę oleju w głowie, to przyjmie propozycję
wspólnych odwiedzin w klasztorze.
Obaj wiedzieliśmy, że byłem jego wrogiem, ale jeśli informacje o śmierci Matyldy okażą
się prawdziwe, to kto wie: może zostaniemy przyjaciółmi? Uśmiechnąłem się w myślach, gdyż
trzeba przyznać, że potężnie się zagalopowałem... Przyjaciółmi, też mi coś... Ujmijmy to tak:
będziemy się nawzajem potrzebować. I kiedyś może to uczucie wybuchnie płomieniem.
– Pojedziemy, jak sobie życzycie – rzekł wreszcie. – Sprawdzimy, czy to podły żart, czy
też to nieszczęsne święte dziecko naprawdę spotkała straszliwa krzywda.
Oho, ojczulek, jak widać, odzyskiwał już siły oraz bystrość umysłu. Nic nie szkodzi, sam
byłem ciekaw, jak mają się sprawy w klasztorze.
– I czy wiernej trzódce znowu odebrano ukochaną pasterkę, pogrążając całe
zgromadzenie w niedającym się utulić żalu – dopowiedziałem z poważnym wyrazem twarzy.
– Drugi raz by to było! – Załamał dłonie. – Zbyt wiele cierpienia, jak na te niewinne
serduszka!
Gdybym był jakimś obcym człekiem, ukrytym na przykład za kotarą, teraz chlipałbym już
z żalu. Na szczęście byłem inkwizytorem, więc dałem radę, choć z trudem, powstrzymać rzewne
uczucia.
– Zbierajmy się – rozkazałem. – Im szybciej poznamy prawdę, tym lepiej.
***
Kapelan jechał na swoim jednokonnym wózku, ja wolałem podróż w siodle. Przez cały
czas, jaki zajęło nam dotarcie do klasztoru, nie odezwaliśmy się do siebie ni słowem. Od czasu
do czasu zerkałem jedynie w stronę Kornhachera, który miał zaciętą, gniewną twarz, i
wiedziałem, że pod tym gniewnym obliczem stara się ukryć niepokój oraz obawę. Bo jeśli siostra
Matylda naprawdę została zamordowana, to któż mógł być następny w kolejce? Któż, ach, któż?
Wreszcie, kiedy dotarliśmy pod bramę, ksiądz zeskoczył z wozu i załomotał w drewno rękojeścią
bata. Potem po raz drugi, trzeci i czwarty. Wreszcie się zadyszał.
– Nie otwierają. – Odwrócił się w moją stronę i poskarżył się bezradnym tonem.
– W końcu otworzą, gdy zobaczą, że to wy – odparłem.
– Otwierajcie! – zawołał i zauważyłem, że udało mu się wydać z siebie całkiem donośny
okrzyk. – To ja, Kornhacher. Otwierajcie, na Boga!
I znowu nic. Nie słyszałem nawet, by ktokolwiek poruszył się przy bramie.
– Być może siostry mają ważniejsze rzeczy do roboty – zauważyłem. – Na przykład
zastanawiają się, co zrobić z ciałem kolejnej zabitej zakonnicy.
No, proszę bardzo, jak gładko przełknął ksiądz słowa „kolejnej zabitej zakonnicy”! A
przecież powinien od razu gorąco zaprotestować i przypomnieć mi, że matka Konstancja umarła
z powodu choroby spowodowanej wyrzeczeniami i umartwieniami. A nie zaprotestował i nie
przypomniał. Zamiast tego znowu zaczął łomotać we wrota rękojeścią batoga.
– Otwierać! Otwierać! To ja, Kornhacher! Rozkazuję wam natychmiast otwierać!
– Zabawa staje się nadto monotonna, jak na mój gust – zauważyłem, kiedy przestał tłuc w
drzwi i zasapany oparł się o nie całym ciężarem ciała.
– Może byście... znaleźli... jakiś pomysł, a nie tylko... krytykowali – wydyszał. Twarz
miał tak czerwoną, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja.
– Wy byliście moim pomysłem – odparłem. – Jak się okazało, niestety, średnio udanym,
ale ponieważ innego na razie nie mam, próbujcie dalej.
– Nikt nie słyszy. Gdyby słyszały, otworzyłyby. Jak mi Bóg miły, otworzyłyby...
Smętnie spojrzałem na wysokie mury. Gdybym nawet miał tyle sił, by wyrzucić wysoko
w powietrze kapłana, niczym pocisk z katapulty, to i tak pewnie roztrzaskałby się na blankach.
Ha, może przynajmniej wtedy ktoś zauważyłby naszą obecność? Podrapałem się po policzku.
– Nie ma tu żadnej bocznej furtki? Zawsze jest...
– Jak zawsze, to i tu – zgodził się ze mną. – Lecz wykuta z tak mocarnego żelaza, że i byk
by się nie przebił. A mała, że ledwo ja się mieściłem. Z drugiej strony tej furty jest ogród, rosną
tam gęste i wysokie krzaki. Jeśli stąd zakonnice nas nie słyszą, to stamtąd tym bardziej.
Jego słowa brzmiały całkiem logicznie oraz rozsądnie, jednak po zastanowieniu nie
mogłem się z nimi zgodzić.
– Dzisiaj wszystko układa się niezwyczajnie – powiedziałem. – A skoro tak, może przy
tajnej furtce ktoś właśnie będzie, choć z reguły nikogo przy niej nie ma.
Po chwili wahania skinął głową.
– Tonący i brzytwy się chwyci. Chodźcie za mną, tylko uważajcie, bo pójdziemy skrótem,
żebyście się nie zsunęli w urwisko.
Troska księżulka o moje bezpieczeństwo była prawdziwie wzruszająca i postanowiłem
sobie, że wrzucę to piórko na szalę jego dobrych uczynków. Wątpiłem jednak, by przeważyło
ołowiane ciężary, które zebrały się po drugiej stronie.
Ścieżka rzeczywiście prowadziła nad samym urwiskiem, w dodatku była mocno
zarośnięta przez krzaki.
– Zwykle do furty idzie się z drugiej strony – wyjaśnił Kornhacher.
Księdza puściłem przodem, zarówno z grzeczności, jak i ponieważ dobrze znał drogę.
Poza tym, jeśli spadnie, wtedy dowiem się, gdzie nie należy stawiać stopy, a mój towarzysz
udowodni własnym przykładem, że z każdego nieszczęścia może powstać korzyść, a tragedia
jednego człowieka może przynieść niebagatelny pożytek całemu rodzajowi ludzkiemu.
Udało nam się bez wypadku dotrzeć do zatopionej w murze furty i nie musiałem nawet
potrząsać kratami, by stwierdzić, że tutaj przydałby się taran, a siła ludzkich rąk nic nie poradzi.
No chyba że ktoś miałby moc iście heraklesową. A tego nie mogłem przecież o sobie powiedzieć,
gdyż w Akademii Inkwizytorium rzeźbiono przede wszystkim mój umysł. Oczywiście w walce
spisywałem się lepiej niż większość znanych mi ludzi, lecz to też głównie zawdzięczałem
umiejętności przewidywania zachowania przeciwnika, nie topornej, prymitywnej sile, jaką
mógłby się chlubić byle łupacz głazów harujący w kamieniołomach.
– Sami widzicie. – Ksiądz chwycił furtę.
Kraty drgnęły. Albo ten człowiek miał wytrenowane wieloletnim wysiłkiem mięśnie
twarde niczym stalowe pręty zatopione w kamieniu, albo ktoś zostawił bramkę otwartą.
Ponieważ nieobca była mi sztuka dedukcji, słusznie uznałem, że mamy do czynienia z tym
drugim przypadkiem. Pchnąłem mocno furtę, a ona rozwarła się ze skrzypieniem dawno
nieczyszczonych zawiasów.
– Droga wolna – obwieściłem i szerokim gestem zaprosiłem kapelana do środka.
Zawahał się, gdyż tak jak i ja zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli ktoś zabił siostrę
Matyldę, to kto wie czy nie czyha na terenie klasztoru na kolejne ofiary. Moim zdaniem, takie
zachowanie było niemal nieprawdopodobne, co nie znaczy jednak, że niemożliwe. Dobrze
wiedziałem przecież, iż umysły zbrodniarzy posługują się własną nieprzewidywalną logiką,
trudną do odczytania dla człowieka, któremu drogę, tak jak mnie, wskazywała moralna busola.
– Myślicie, myślicie... że ten morderca wszystkie mniszki... – Ksiądz przełknął ślinę z
wyraźnym trudem. – A potem uciekł... tędy...
– Uciekł albo nie uciekł – odparłem, bo nie zamierzałem dodawać mu otuchy. –
Wchodźcie, wchodźcie, zaraz się przekonamy.
– Nie, nie! – Odsunął się na bok. – Skoro tacy jesteście odważni, to sami...
Nie czekałem, aż dokończy zdanie, tylko chwyciłem go za kark i kopniakiem w zadek
wrzuciłem za furtę. Kapelan wpadł do ogrodu, potknął się w jakimś wykrocie i przewrócił.
– Jeśli Bóg ze mną, któż przeciwko mnie? – spytałem w niebo i wmaszerowałem za
księdzem. – Wstawajcie, wstawajcie, co wyście, dobrodzieju, przyszli wylegiwać się na trawce?
Był tak przerażony, że nawet nie sklął mnie ani się nie obruszył czy zagniewał. Zerwał się
tylko z ziemi i rozejrzał w panice dookoła, jakby spodziewał się, że zaraz ktoś lub coś zaatakuje
go od tyłu. Dopiero potem spojrzał na mnie złym wzrokiem.
– Szukajmy mniszek, księże! – Klasnąłem, nie dając mu w ten sposób dojść do słowa. –
Kto wie, może biedaczki potrzebują naszej pomocy?
– Ano szukajmy – wydusił z siebie i pomaszerował naprzód.
Oho, jak widać, złość przeważyła u niego nad strachem i ostrożnością. Pierwszą mniszkę
zobaczyliśmy siedzącą na ławeczce ustawionej nieopodal ze znawstwem urządzonego zielnika.
Kobieta płakała żałośnie, a twarz miała ukrytą w dłoniach. Szloch co chwila wstrząsał jej
ramionami. Zauważyłem, że miała bose, pokrwawione stopy.
– Dziecko kochane, dziecko kochane. – Kapelan przypadł do niej. – Siostro Augustyno,
co się stało?
Nie wiem, po czym rozpoznał, że to ta, nie inna zakonnica, gdyż nadal nie unosiła głowy i
nie dostrzegłem jej twarzy. Zresztą dla mnie wszystkie zakonnice wyglądały niczym obsypane
popiołem wrony.
– Zabili ją! – wrzasnęła tak przeraźliwie, że Kornhacher aż odskoczył. – Zabili ją!
Poderwała się i zobaczyłem, że ma kaprawe oczka, żółtą, pomarszczoną skórę i trzy
wielkie owłosione brodawki na policzkach. I na moje oko mogła nawet pomagać budować
Noemu arkę. Miałem nadzieję, że inne mniszki są ładniejsze, bo jeśli przypominały tego starego
potwora, to zaprawdę dziwne upodobania miała miejscowa szlachta.
– Kko-kogo? – Kapelan z trudem dochodził do siebie.
– Zabili Matyldę! – Mniszka spoglądała wysoko w chmury, jakby za nimi ukryli się
mordercy. – Zadręczyli biedaczkę. – Jej wzrok błądził chwilę tam i ówdzie, aż wreszcie
skoncentrował się na mnie. – To wy! – Wyciągnęła w moją stronę koślawy paluch. – Wyście ją
zabili!
Nie odwróciłem spojrzenia, gdyż zarzut był tak absurdalny, iż nawet mnie nie zakłopotał.
Inna rzecz, że paliliśmy ludzi, którym postawiono zarzuty mniej absurdalne.
– Jak to on? Jak to on? – Szybko i, jak mi się wydawało, radośnie podchwycił ksiądz.
Wykazał się w ten sposób większą głupotą i mniejszym instynktem samozachowawczym,
niż sądziłem. Bowiem nie wiem, z czego się cieszył, stojąc obok bezwzględnego mordercy, który
zeszłej nocy przedarł się przez klasztorne mury, by zamordować przeoryszę.
– Inkwizytorzy! Diable nasienie... – sprecyzowała starucha i splunęła. – Widziałam
czarny płaszcz i połamany krzyż. – Znowu odwróciła wzrok w stronę chmur.
Jeśli wypatrywała tam Boga, mogłem ją zapewnić, że przy tak plugawym jęzorze
niedługo zapozna się z Jego gniewem.
– Widziałaś inkwizytora? To on zabił Matyldę? Tego inkwizytora? – Kapelan wyciągnął
palec w moją stronę.
Trzepnąłem go w dłoń, odskoczył z sykiem.
– Miejcie się na baczności i nie wygadujcie głupot – powiedziałem bez gniewu. – Gdzie
są zwłoki? – zwróciłem się do zakonnicy.
Ponieważ nie odpowiadała, potrząsnąłem jej ramieniem. Zapiszczała niczym przerażone
dziecko. W połączeniu z jej wiedźmim wyglądem było to nad wyraz odrażające. Spadła z ławki,
a ja rozłożyłem dłonie.
– Na gniew Pana, ledwo ją tknąłem! No dobra, idziemy, Kornhacher.
– Ależ... ależ... zobaczcie, ona się nie rusza...
– A kogo to obchodzi? – Znowu szarpnąłem go za płaszcz. – Przebierajcie nogami, nie
mamy całego dnia!
Obejrzał się jeszcze ze dwa razy, kiedy szliśmy przez ogród.
– Zabiliście biedaczkę, na gwoździe i ciernie, zabiliście. A taka była pomocna kobiecina,
bez mała pięćdziesiąt lat tu mieszkała.
– I widać wystarczyło. Co się nażyła, to jej...
– Boga litościwego w sercu nie macie!
– A wy macie? – Zatrzymałem się tak nagle, że wpadłby na mnie, gdybym nie odepchnął
go dłonią.
– Wzorem dla nas wszystkich jest miłosierdzie Chrystusa i wzorem dla nas wszystkich
jest Jego gniew – rzekł, zaciskając zęby. – Litość i zemsta, obie mają być w stosownej mierze.
– Nie o litości chyba myśleliście, kiedy żeście batem tresowali młode mniszki... –
Patrzyłem na niego, jak ucieka ze wzrokiem, kręci młynka palcami, jak potnieje i jak drżą mu
dłonie.
– Kto wam nagadał... ja nic... jak Boga kocham...
– Nieważne. – Machnąłem dłonią. – Na razie nie wy mnie interesujecie, ale Matylda.
Prowadźcie do kaplicy, czy gdzie tam zebrałyby się mniszki, kiedy jedna z nich by zginęła.
– Chyba w kaplicy – mruknął po chwili.
Okazało się jednak, że zakonnic nie znajdziemy w kaplicy. Cały tłumek zebrał się na
głównym dziedzińcu, otaczając coś, czego nie widzieliśmy (logika kazała mi domniemywać, iż
tym centralnym punktem są zwłoki Matyldy). Zakonnice płakały, łkały, zawodziły, szlochały,
wzdychały, jęczały, padały sobie w objęcia i wznosiły dłonie ku niebu. Nic dziwnego, że w tym
harmidrze oraz bałaganie nikt nie słyszał pokornego stukania do bramy. Swoją drogą, niezły tu
teatr odprawiały te mniszki i jak widać, sporo miały cierpliwości, bo ileż można wyć z żalu,
kiedy nie wyje się nad samym sobą, lecz nad dolą bliźniego?
– Zróbcie jakiś porządek w tym burdelu – rozkazałem Kornhacherowi, oczywiście celowo
używając słowa „burdel”.
Kapelan powstrzymał się od repliki, choć zdawało mi się, że język go świerzbiał, by
odpowiedzieć niegrzecznością. Wskoczył na kamienną ławeczkę (ile w klasztornym ogrodzie
może być ławeczek? – pomyślałem) i krzyknął donośnie:
– Cisza!
Ha, zdziwiłem się, ale poskutkowało! Chyba sama interwencja męskiego głosu musiała
wpłynąć na to rozpiszczane i rozwrzeszczane towarzystwo. Mniszki umilkły, jakby je
zakneblowano, a w najoczywistszy sposób zadowolony z sukcesu Kornhacher położył prawą
dłoń na piersi i chciał wygłosić jakąś przemowę. Widziałem jednak, że nim zdobył się na
wypowiedzenie pierwszego słowa, wcześniej zerknął na to coś, wokół czego zebrały się
zakonnice, zbladł, po czym zwymiotował pod siebie. Zeskoczywszy z ławki, utorował sobie
drogę w moją stronę.
– Idźcie, idźcie tam – zabełkotał, a oczy miał okrągłe niczym talerzyki.
No cóż, przyznam, że zaciekawiła mnie jego reakcja, więc przepchałem się do przodu
przez tłumek mniszek, które ani nie protestowały przeciw mej obecności, ani nie wydawały się
szczególnie spłoszone obecnością obcego mężczyzny.
Podszedłem do marmurowej płyty, na której leżały zwłoki. Taaak, to była siostra
Matylda. Wszędzie poznałbym tę pełną wdzięku twarzyczkę. Jednak teraz ta twarz była
wykrzywiona w groteskowej masce bólu, zęby wyszczerzone i czerwone od krwi z niemal
odgryzionych ust. Tę kobietę musiano torturować, a kiedy opuściłem wzrok niżej, oczywiste się
stało, w jaki sposób ją dręczono. Otóż całe łono i brzuch zakonnicy zostały rozcięte, wnętrzności
wyjęto i porzucono na trawie, a w pusty kałdun napchano czarnej ziemi. W tę ziemię oprawca
wbił niewielki krzyż sklecony z patyczków. Twarz siostry Matyldy zaświadczała o tym, iż
morderca wykonał operację, kiedy kobieta jeszcze żyła. Szczerze mówiąc, nie mogła cierpieć
zbyt długo, gdyż rany były z gatunku tych, które powodują szybki zgon. No ale przez chwilę na
pewno zaznała dojmującego bólu.
– Chodźcie no tu. – Pokiwałem na kapelana, a on przyczłapał, odwracając wzrok.
Podbródek trząsł mu się tak, jakby ktoś w niego stukał od spodu palcem.
– Wypatroszona niczym śledź – rzekłem. – Jednak nie to nas obchodzi, jak zginęła, lecz
co jej śmierć miała symbolizować. Ziemia i krzyż oznaczają cmentarz. Ziemia i krzyż w łonie
oznaczają, iż morderca uważał, że łono tej kobiety jest cmentarzem. Co naprowadza mnie na
wniosek, iż ta wywłoka zabiła dziecko i za to została ukarana. Dobrze myślę? Spowiadała wam
się z podobnego grzechu?
Kornhacher nie odpowiadał, tylko szczękał zębami. Pomyślałem, że lepiej będzie, kiedy
zostaniemy sami.
– Wy tam wszystkie! – wrzasnąłem. – Raz-dwa do refektarza! Szybko, szybko! – Aby
dodać wagi mym słowom, popchnąłem jedną z mniszek, a drugą uderzyłem otwartą dłonią w
twarz, by wyrwać ją ze stuporu, w którym pogrążona wpatrywała się w zwłoki.
Nie powiem, by mniszki słuchały moich rozkazów na podobieństwo karnego oddziału
cesarskiego wojska, jednak udało mi się po jakimś czasie cały ten babiniec zapędzić na dróżkę
prowadzącą do klasztoru.
– Siedzieć w środku! Nie wychodzić! – krzyknąłem jeszcze za nimi.
– No dobrze. – Odwróciłem się w stronę księdza. – Powróćmy do mojego pytania. Czy
siostra Matylda była dzieciobójczynią?
– Jakże możecie rzucać takie oskarżenie na to dziecko wielkiej świętości? Przykład bijący
od niej oślepiał maluczkich, tak wiele ściągała boskiego blasku!
Proszę, proszę, kapłan znów mi nabierał sił oraz swady. Uśmiechnąłem się, gdyż
Kornhacher był zabawniejszym człowiekiem, niż mogłem się tego spodziewać.
– Dwie takie perełki w jednym klasztorze. Aż ciężko uwierzyć! – Klasnąłem. – Szkoda,
że obie nie żyją, prawda?
– To strata, której nic nam nie wynagrodzi.
– Nie będziecie się tą stratą długo martwić – pocieszyłem go serdecznie. – Bo, jak sądzę,
wy będziecie następni do golenia. Ja o tym wiem, wy o tym wiecie, pytanie tylko brzmi, co
zechcecie z tą wiedzą uczynić i jak wykorzystać ostatnie chwile, które wam zostały. A tych
ostatnich chwil może być – skrzywiłem usta w uśmiechu – więcej albo mniej, zależnie od waszej
decyzji.
Milczał wpatrzony w czubki własnych butów.
– Rzeźnicki nóż był tu w robocie. – Nachyliłem się nad trupem zakonnicy. – Czyste,
piękne cięcie od pochwy aż po mostek. Ciekawe, czy umarła jeszcze podczas krojenia, czy
dopiero wtedy, gdy wyrywano z niej wnętrzności...
– Przestańcie, przestańcie!
Kiedy się pochylałem nad trupem zakonnicy, moich nozdrzy dobiegł silny, specyficzny
zapach. Nie wiem, czy kiedykolwiek wspominałem, iż dobry Bóg obdarzył mnie niezwykle
czułym powonieniem? Powonienie to zresztą nie było może aż tak wielkim darem w
społeczności jak nasza, gdzie duża część spotykanych na ulicach ludzi śmierdziała na
podobieństwo padliny. Tym razem jednak mój wyostrzony zmysł mógł się na coś przydać w
śledztwie. A kiedy nachyliłem się głębiej, dostrzegłem przy zwłokach niezbyt duży przedmiot.
Wziąłem go w palce, przyjrzałem się uważnie, po czym włożyłem do kieszeni. Obróciłem się w
stronę księdza.
– Kto wie jakie frukta ci ludzie szykują dla was? – W udanym zamyśleniu dotknąłem
skroni opuszką palca. – Zresztą wy sami najlepiej znacie własne grzechy, toteż możecie
przypuszczać, jaka będzie za nie odpłata. Co? Przychodzi wam coś na myśl? Kłamaliście i
kłamiecie, więc pewnie wyrwą wam plugawy ozór, chędożyliście mniszki na grecki sposób, więc
pewnie wrażą wamw dupę rozpalony do czerwoności pręt i powiercą nim we flakach...
– Przestańcie,
przestańcie! Na Boga Jedynego! Na mocarną dłoń Pana, przestańcie!
Uderzyłem księżula wierzchem dłoni w usta. Na tyle słabo, by go nie ogłuszyć, i na tyle
mocno, by krwią z rozbitych warg poplamił mi wierzch dłoni.
– Nie wzywajcie imienia Pana nadaremno – przykazałem surowo.
Rozpłakał się. Usiadł w trawie, skulił się i szlochał tak rozpaczliwie, że aż ramiona drgały
mu, jak gdyby był dotknięty atakiem febry.
– Immunitet – zajęczał. – Dajcie mi immunitet i ochronę przed tym szaleńcem, a powiem
wam wszystko.
Chwyciłem go za wiecheć sterczący ze środka głowy i szarpnąłem do siebie. Padł na
kolana, uderzając nosem w moją goleń.
– Z immunitetem czy bez, i tak wszystko powiesz – rzekłem. – I ty o tym wiesz, i ja o tym
wiem. A wybór masz jedynie pomiędzy tym, że wyznasz wszystko z pogruchotanymi kośćmi,
powyrywanymi stawami i skórą spaloną do żywego mięsa, czy też wyznasz wszystko, ciesząc się
jakim takim zdrowiem. Wyspowiadam ci się też, księże, z pewnej grzesznej ułomności mego
charakteru. – Obniżyłem głos: – Wolałbym, żebyś na razie się nie przyznawał. – Uśmiechnąłem
się, kiedy podniósł na mnie załzawione oczy. – Mam bowiem kilka nowych narzędzi w moim
magicznym kuferku i aż mnie ręce świerzbią, żeby je wypróbować.
Kiedy usłyszał moje słowa, zaniósł się tak histerycznym płaczem, że aż dziwne mi się
wydało, iż podobnie głośne dźwięki mogą dobiegać z tej wysuszonej główki wspartej na ptasio
chudej szyi. Ciekawe, jak zaśpiewa, kiedy będą mu rwać żywe mięso cęgami, a potem spalą na
stosie? – przeszło mi przez myśl. Na razie kopnąłem tylko kapelana w pierś, a to też nie po to, by
dodać mu cierpienia, lecz dlatego, że chciałem przejść dalej i usiąść na ławce, a on, klęcząc u
moich stóp, bardzo mi w tym przeszkadzał.
– Zamilczcie no – przykazałem. – I pogadajmy jak rozumni ludzie.
Kapelan umilkł w jednej chwili. Spojrzał na mnie wzrokiem psa rozżalonego niesłusznie
zadanymi cięgami.
– Powiecie mi wszystko, co wiecie, a ja zagwarantuję wam, że zostaniecie powieszeni, a
egzekucji nie poprzedzą tortury. Co wy na to?
Tym razem rozpłakał się bezgłośnie. Grube łzy ciekły po jego zasuszonej twarzy tak
gęsto, jakby stał na ulewnym deszczu.
– Ale ja chcę żyć! Ja chcę żyć! – wrzasnął.
Zabawne, jak przywiązani do własnego życia są ludzie, którzy bez najmniejszych
skrupułów odbierają życie innym. Kapelan gotów był użalać się nad własnym losem, lecz los
młodych kobiet, które poniosły poprzedzoną długim cierpieniem śmierć z jego ręki, był mu
więcej niż obojętny.
– Nie rozpaczałeś nad tym, jak twoje postępowanie boli Pana Boga – powiedziałem. –
Nie płakałeś wtedy, jak każdym złym uczynkiem rozkrwawiałeś na nowo rany Jezusa. Więc nie
płacz i teraz.
– A jakbyście skazali mnie na pokutę, co? – Oczy rozbłysły mu nadzieją. – Będę chodził
we włosienicy, pościł o suchym chlebie i deszczówce, hartował grzbiet batogami... Wszystko, co
zechcecie!
– Nic wam nie mogę obiecać prócz szybkiej śmierci – odparłem, a potem zawiesiłem głos
na dłuższą chwilę. – Ale kto wie... jeśli będziecie bardzo pomocni, jeśli wydacie wszystkich, o
wszystkim opowiecie, może uda się jeszcze dla was zrobić to i owo. – Położyłem kapelanowi
dłoń na ramieniu. – Śledztwa będą trwały dłuuugo. A im dłużej będą trwały, tym bardziej wasza
wina będzie blaknąć w porównaniu z grzechami tych, których wydacie. Ale... ale! – Uniosłem
gwałtownie wskazujący palec, widząc, że ksiądz chce coś powiedzieć. – Pamiętajcie, by nie
targować się niczym przekupień na rynku. W dobrej woli poddajcie się miłosierdziu Świętego
Officjum, a może zasłużycie na łaskę. Pamiętajcie też, że na łaskę może zasłużyć tylko ten, kto o
nią nie prosi. – Nie spuszczałem surowego spojrzenia z twarzy księdza, a on klęczał ze
złożonymi na piersi dłońmi i wpatrywał się we mnie z takim oddaniem, jakby był egzaltowanym
ascetą modlącym się przed figurą świętego.
– Niech i tak będzie, niech i tak będzie. Ale dostanę pismo, że w razie czego tylko mnie
powiesicie, czyż nie? Przygotujecie taki dokument? Zobowiążecie się? Aby miał podpisy i
pieczęcie jak trzeba. Pamiętajcie!
No proszę, jak to wszystko szybko się zmieniało. Gdyby dzień wcześniej powiedzieć
temu człowiekowi, że będzie się ubiegał o śmierć przez powieszenie, jak o największą łaskę,
machnąłby jedynie ręką, biorąc swego rozmówcę za obłąkanego. Taka była jednak tajemna, dana
od Boga moc Świętego Officjum, że ludzie kruszeli w dłoniach inkwizytorów niczym martwe
bażanty zawieszone za nogi.
– To mogę dla ciebie zrobić. – Skinąłem. – I obiecuję, iż zrobię, kiedy tylko pozwolą nam
możliwości.
– Nie, nie! – zaskrzeczał. – Teraz! Chcę mieć takie pismo teraz!
– A skąd ja ci wezmę papier i atrament. – Pacnąłem księdza dłonią w policzek, nie by
zadać ból, lecz by otrzeźwić jego umysł.
Poderwał się na równe nogi i odskoczył ode mnie.
– Jesteście tu sami – zasyczał. – A ja mam dwadzieścia zakonnic. Jak myślicie, co się
stanie, kiedy krzyknę, że to wy jesteście mordercą?
– Mniszki uciekną i pochowają się po celach?
– Nie, inkwizytorze! Mniszki rzucą się na was z pazurami i zębami, widząc, że jesteście
w pojedynkę, a ich jest wiele. I że wspomagane są przeze mnie, a za mną stoi autorytet Kościoła.
Przemyślałem te słowa. Przewidywania Kornhachera mogły okazać się słuszne, choć
sądziłem, że wyciągał pochopne wnioski, jeśli chodzi o odwagę czy też zdesperowanie zakonnic.
Będąc sam, wolałem jednak nie sprawdzać, kto ma rację, gdyż w najlepszym razie
wylądowałbym bez głównego świadka, a w najgorszym uciekałbym przed stadem
rozwścieczonych kobiet.
– Zgoda – rzekłem. – Zaprowadźcie mnie gdzieś, gdzie znajdę papier i inkaust. Ale
pieczęci wam nie dam, bo ich nie mam. Mój podpis musi starczyć.
Zamruczał coś niezadowolony.
– Musimy ufać sobie nawzajem, księże kanoniku – powiedziałem łagodnie. – Ja chcę
dostać w swe ręce przestępców, wy chcecie jak najdłużej przeżyć. A do obu tych celów prowadzi
nas jedna, wspólna droga. Zważcie na to i nie traktujcie mnie niczym złego kupca, który próbuje
wam wcisnąć nadpsuty towar.
Znowu coś pomruczał, zakręcił młynka palcami, rzucając mi przy tym szybkie spojrzenia
spode łba, po czym wreszcie westchnął i przytaknął.
– Niech będzie, jak mówicie. Chodźcie za mną. Zaprowadzę was do celi przeoryszy. Tam
znajdziecie wszystko, czego trzeba.
Poszliśmy do drzwi, potem krętymi korytarzami, schodami, dziedzińcem nad
krużgankiem, wreszcie znowu schodami. Kiedy myślałem, że stracę już cierpliwość, zatrzymał
się przed jednymi z drzwi i nacisnął klamkę.
– Zamknięte. – Obrócił się do mnie z głupim wyrazem twarzy.
– Klucz czy skobel od środka?
– Wiecie co, chyba klucz... – Nacisnął klamkę kilkakrotnie, jakby miało mu to w czymś
pomóc. – Od strony celi rzeczywiście jest skobel na drzwiach, ale niby kto miałby siedzieć w
środku i go przesunąć?
W prześwietnej Akademii Inkwizytorium uczeni jesteśmy przeróżnych sztuk, wśród
których nie ma bardziej i mniej chwalebnych, gdyż wszystkie są godne szacunku, jeśli tylko
służą zwycięstwu Światłości nad Mrokiem. Jedną z nich jest sztuka otwierania zamków. Przecież
często się zdarza, że inkwizytor staje przed zamkniętymi drzwiami lub skrzyniami, których w
danej chwili z tych czy innych powodów nie można wyważyć albo rozbić łomem. A my,
inkwizytorzy, nie lubimy zamkniętych pomieszczeń i zamkniętych kufrów, słusznie uważając, że
jeśli ktoś używa zamka, to żeby coś ukryć, a dla nas ważna jest przecież pełna przejrzystość
świata, na który chcemy spoglądać niczym przez szklaną szybę, a nie ołowiane płytki. Tak więc
każdy inkwizytor powinien radzić sobie przynajmniej z mniej skomplikowanymi zamknięciami,
by nie zdarzyło się, że stanie bezradnie przed przeszkodą i rozłoży dłonie, zdając się jedynie na
modlitwę. Bo chociaż modlitwa może mieć piorunującą moc, to dobrze wiemy, iż Bóg
najbardziej lubi tych, którzy potrafią radzić sobie sami.
Zagmerałem w zamku wytrychem, a przesunięcie zapadki okazało się nadspodziewanie
łatwe. Choć może powinienem raczej powiedzieć: spodziewanie łatwe, gdyż w klasztornej celi
nie oczekiwałem skomplikowanego mechanizmu.
– Człowiek z was wielu umiejętności – pochwalił mnie ksiądz, pochylając głowę.
– Nie widzieliście jeszcze najważniejszych – rzekłem. – I raczej nie przymilajcie się, by
je kiedyś zobaczyć...
Wyraźnie zbladł, a ja nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Cela przeoryszy nie wyglądała tak, jak człowiek prostoduszny oraz naiwny wyobrażałby
sobie schronienie mniszki. Bo przecież myślałby kto, że kontemplacji oraz umartwieniu powinna
raczej służyć komnatka ubogo wyposażona. Wystarczyłaby drewniana lub kamienna ława, by
mieć do czego przyłożyć grzeszne cielsko, reszta była jedynie zbytkiem. No cóż, tu akurat tego
zbytku zobaczyłem wiele. Bowiem komnata przeoryszy była tej wielkości, że jadąc w niej
wierzchem na koniu, spokojnie by można kręcić kółeczka. Posłaniem mniszki nie okazała się
bynajmniej wąska ławeczka, lecz potężne łoże ze szkarłatnym baldachimem, zasłane wyszywaną
pościelą. Na ścianach wisiały kolorowe kilimy oraz obrazy w złoconych ramach przedstawiające
sceny, których mniszka nie powinna nie tylko oglądać, ale nawet o nich wiedzieć. Dywan
zaścielający podłogę był tak gruby i tak puszysty, że niemal utonęły mi w nim stopy. Poza tym w
komnacie znajdowały się wymyślnie rzeźbione meble: foteliki obite adamaszkiem, sekretera,
dwudrzwiowa szafa, biureczko na lwich nogach oraz przeszklona witryna, w której ustawiono
złote kielichy i pucharki przeróżnej wielkości. Podszedłem bliżej i przyjrzałem im się z
uznaniem: te przedmioty powstały w pracowni człowieka, który znał się na swym fachu, gdyż
grawerunek był iście mistrzowski, a delikatne zdobienia i szlachetne kamienie wpleciono w
ornament z niezwykłym kunsztem.
– No, no, dogadzała sobie siostrzyczka – podsumowałem.
– Inkaust i papier są w sekreterze – rzekł ksiądz i szarpnął drzwiczki, nawet nie patrząc,
co robię. No cóż, on zapewne gościł w tej komnacie nie raz i nie dziesięć, więc nic go nie mogło
zaskoczyć. Poza tym czy był to człowiek, który potrafiłby docenić artystyczną wartość dzieła, a
nie tylko zawartość w nim szlachetnych kruszców? Nie sądziłem...
– O, mówiłem, są – ucieszył się kapelan.
Wyciągnął kilka kartek papieru oraz przybory do pisania. Ułożył wszystko na blacie
biurka.
– Wszystko gotowe, mistrzu inkwizytorze – oznajmił, przestępując z nogi na nogę.
Podszedłem, a Kornhacher usłużnie podsunął mi krzesło. Wziąłem w palce pióro
przetykane złotą nicią.
– Może naostrzyć? – usłużnie zapytał mój towarzysz.
– Jakoś dam radę – odparłem.
Zanurzyłem pióro w kałamarzu i po chwili zastanowienia napisałem:
Gregor Vogelbrandt w imieniu Świętego Officjum ogłasza, iż ksiądz Bazyli Kornhacher
wyznał szczerze swe winy i służył niewymuszoną pomocą funkcjonariuszom Inkwizytorium, w
wydatnym stopniu przyczyniając się do odkrycia obmierzłych heretyckich praktyk, odsłaniając
zbrodnicze knowania oraz obnażając podłe zamysły swych niedawnych wspólników. W związku z
powyższym rzeczony Gregor Vogelbrandt, przełożony inkwizytorów okręgu Bielstadt, mocą
urzędową ogłasza, iż wzmiankowany Bazyli Kornhacher powinien być potraktowany z pełną
łagodnością jako nawrócony grzesznik, co oznacza niepoddawanie go torturom (gdyż wyjawił
wszystko, co mógł) oraz karom kwalifikowanym.
Podpisano: Mordimer Madderdin, inkwizytor, z pełnomocnictwa Gregora Vogelbrandta,
przełożonego inkwizytorów okręgu Bielstadt.
Posypałem pismo piaskiem, odczekałem do wyschnięcia inkaustu i dałem dokument
kapelanowi do przeczytania.
– Widzicie? Jeśli dotrzymacie zobowiązań, dostaniecie pismo. Zadowala was?
Długo czytał dokument i widziałem po ruchu jego źrenic, że kilka razy przebiegł tekst
wzrokiem. Najwyraźniej szukał nieścisłości, ale również najwyraźniej ich nie znalazł.
– No niby tak – przyznał w końcu. – Ale jakie mam gwarancje, że dacie mi ten
dokument? Ja wyznam wszystko, tymczasem wy ciśniecie papier do ognia i powiecie, że nic
wam nie pomogłem. – Twarz skurczyła mu się, jakby zaraz miał zamiar znowu się rozpłakać.
– Przysięgam na bezlitosny gniew Jezusa, że kiedy tylko okażecie się pomocni, dam wam
dokument – rzekłem poważnym i uroczystym tonem. – Przecież nie chodzi mi o was, księże
kapelanie, a o wyjaśnienie przestępstw, które tysiąckroć was przerastają. Czyż będzie to miało
jakieś znaczenie dla sprawy chrześcijaństwa, że was spalą, powieszą albo nawet wypuszczą? –
Widziałem, jak przy słowie „wypuszczą” coś drgnęło w jego twarzy, a na ustach niemalże
pojawił się nieśmiały uśmiech.
– Macie rację, macie rację... Cóż ja jestem, jeno robaczek mały omotany pajęczą siecią,
którego cała wina w tym, że nie znalazł dość sił, by się z tej szatańskiej pajęczyny wyplątać. –
Kornhacher przeżegnał się zamaszyście.
– Ano właśnie – bez trudu przyznałem mu rację, gdyż takie słowa na pewno chciał ode
mnie usłyszeć. – A teraz mówcie, w czym możecie pomóc Świętemu Officjum.
Odetchnął głęboko.
– W trzech sprawach, mistrzu inkwizytorze. Jedna rzecz: wyjawię wam, co wiem na
temat śmierci przeoryszy Konstancji. A zapewniam was, że to była bardzo, ale to bardzo – uniósł
wskazujący palec – zagadkowa śmierć. Druga sprawa: powiem wam, które mniszki gziły się z
mężczyznami odwiedzającymi klasztor i co to byli za mężczyźni. Choć raczcie wziąć pod uwagę,
że nie wszystkich znałem, gdyż listę tych szczególnych gości miały tylko Konstancja i Matylda.
– Dobrze.
– I wreszcie po trzecie: pokażę wam miejsce w ogrodzie, gdzie od kilkunastu lat mniszki
zakopywały albo płody, których się pozbyły, albo ledwo co urodzone niemowlęta. Ale wiem też,
iż przez ostatnie kilka lat sprawa dotyczyła tylko płodów. A to dlatego, że widzicie, w klasztorze
zamieszkała kobieta, która jak nikt inny znała się na spędzaniu. Umiała przyrządzić takie napary
z powszechnie dostępnych ziół, że żadnej szkody mniszkom nie czyniła, a niechcianego ciężaru
szybko się pozbywały. Tak jak sądziliście, siostra Matylda sama usuwała płód, z tego, co wiem,
co najmniej dwa razy. Ale może ważniejsze jest to, że właśnie ona ściągnęła do klasztoru tę
babkę, która znała się na spędzaniu. Ta babka to zresztą jakaś tam krewna czy powinowata tej
Augustyny, co żeście ją widzieli w ogrodzie...
– Być może to właśnie tłumaczyłoby śmierć przeoryszy. – Skinąłem głową. – Dobrze. Co
jeszcze?
– No jakżeby? – Starał się uśmiechnąć, ale niesporo mu to wyszło. – Nie wystarczy,
mistrzu? Wszystko już będziecie wiedzieć...
– Czy ty jesteś naprawdę tak głupi, klecho, czy tylko udajesz głupiego? A może... masz
mnie za głupiego?
Zbladł i spróbował się cofnąć, ale ściana zagrodziła mu drogę i tylko wsparł się o nią
plecami.
– Na litość i gniew Pana – zajęczał. – Czegóż jeszcze ode mnie chcecie? Powiedzcie
tylko, kogo mam wydać, co mam zrobić, a zaraz to uczynię. Dla was choćby matkę własną
posłałbym na stos, ale biedaczka od wielu już lat...
Przerwałem ten lament, uderzając księżulka w twarz. Nie za mocno, lecz na tyle silnie, by
potylicą stuknął w mur. To musiało zaboleć.
– Mam na myśli skarby – wyjaśniłem ostro. – Gdzie są skarby mniszek? Skoro od sześciu
lat prowadziły dobrze prosperujący zamtuz dla miejscowej szlachty, to musiały sporo uciułać.
Gdzie to schowały?
Odetchnął z ulgą, a jego twarz się rozluźniła.
– Ach, to o to wam chodzi... Iii, jakie skarby, mistrzu, za waszym przeproszeniem. Toż
nie znacie natury niewieściej, która każe wszelaką gotowiznę natychmiast obracać a to w
błyskotki, a to w perfumy, a to w buciki, a to w dywaniki, nie mówiąc już o sukniach, futrach i
szalach!? A wykwintne posiłki? A wina z najlepszych roczników? Wiem, gdzie przeorysza
trzymała pieniądze, jednak założyłbym się, o co chcecie, że nie zostało w tej skrytce wiele.
Postanowiłem na razie uwierzyć kapelanowi na słowo. To, że zakonnice przetraciły całą
majętność nabytą kupczeniem ciałami, nie było takie niemożliwe. Światowe życie kosztuje
krocie, a rzeczywiście zobaczyłem już wiele cennych przedmiotów. Oczywiście biegły rewident,
który niewątpliwie zostanie przysłany z Inkwizytorium, pozna się lepiej ode mnie, czy dochody
klasztoru bilansowały się z jego wydatkami. Jeśli okaże się, że dochody przewyższały wydatki,
będziemy szukać, gdzie też mogła zostać schowana nadwyżka. Nie sądziłem, by którakolwiek z
sióstr poza Konstancją i Matyldą znała tę tajemnicę. Może kapelan wiedział więcej, niż chciał
powiedzieć, jednak nie byłoby niczym niezwykłym, gdyby zakonnice nie wtajemniczyły go w
finansowe sekrety. A może znał każdą tajemnicę klasztoru, lecz właśnie tę traktował jako ostatnią
kartę przetargową? Wiedziałem, że nikt nie zapomni tego sprawdzić. Inkwizytorium było bogate
(choć, niestety, nie świadczyły o tym wynagrodzenia jego funkcjonariuszy), lecz nie na tyle
bogate, by rezygnować z majętności klasztoru.
– Czy mniszki prowadziły księgi rachunkowe?
Zawahał się.
– Tylko mi nie kłam! – dodałem gniewnie.
Schował głowę w ramiona, jakby bał się, że znowu go uderzę.
– Przeorysza prowadziła rejestr, ale nie wiem, gdzie on jest, przysięgam wam! To była
księga w brązowej oprawie z tłoczonym napisem „Modlitewnik” na okładce. Konstancja
zapisywała w niej wszystkie przychody z tego burdelu, który tu urządziły. – Skrzywił się z takim
obrzydzeniem, jakby sam w prowadzeniu tego burdelu nie uczestniczył. – Taka księga pomagała
też zobaczyć, które mniszki najsłabiej się spisują, a które są najbardziej pożądane przez klientów.
– Domyślam się. Mniszki często umierały?
Znowu pobladł czy jedynie mi się wydawało?
– Nie sądzę, mistrzu Madderdin, by częściej niż w innych klasztorach – odpowiedział
natychmiast, niezwykle poważnym tonem. – A wręcz przeciwnie. Konstancja i Matylda dbały, by
dziewczyny dobrze jadły, ładnie się ubierały i niewiele pracowały. Możecie zobaczyć cele
mniszek. Mięciutkie materace, puchowe kołdry... O inwestycje trzeba dbać, a one były
inwestycją – dodał sentencjonalnie.
Na pewno miał rację, jednak po pierwsze, czasem sprawy wymykają się spod kontroli,
gdyż wielu jest ludzi, którym uśmiercenie bliźniego zdaje się osiągnięciem szczytu władzy nad
nim (my, inkwizytorzy, doskonale wiemy, że to nieprawda), a po drugie, dopływ dziewcząt był
darmowy, więc przeorysza mogła przejść do porządku dziennego nad śmiercią jednej czy drugiej
nowicjuszki, skoro i tak szybko zastępowała ją kolejna.
– Wszystkie mniszki wiedziały, co się dzieje w klasztorze?
Pokiwał gorliwie głową.
– Co do jednej. Ale nie wszystkie, widzicie, usługiwały... w taki sposób... na wzór... no,
jak w zamtuzie... rozumiecie, co mam na myśli?
– Rozumiem – odparłem, przypominając sobie maszkarę napotkaną w ogrodzie.
– Kilka nosiło jedynie jedzenie albo trunki, sprzątało po wszystkim sale.
– Te mniej powabne? Starsze?
– Właśnie.
– A jeśli mniszka była ładna i młoda, lecz bogobojna? Co działo się wtedy?
Wzruszył ramionami.
– Znacie życie, mistrzu Madderdin. Wiecie, jak jest w klasztorze. Przeorysza jest panią
życia i śmierci tych dziewcząt. Jeżeli któraś nie chciała być powolna jej zamierzeniom, to
Konstancja najpierw obarczała ją najgorszymi pracami i ciągle karała. Tu nawet nie trzeba
chłosty, mistrzu. Starczy kilka nocy w zimnej ciemnicy o chlebie i wodzie albo kilka dni postu
lub na klęczniku. Taka dziewczyna szybko zrozumie, że nie ma co się bronić przed dobrym
jedzeniem, trunkami i wesołym towarzystwem.
– Czasem podobnie lekka perswazja nie wystarczała, prawda?
– Zawsze wystarczała – odpowiedział tak szybko i tak zdecydowanie, że dałbym sobie
głowę uciąć, iż kłamie.
– A jak tam było z ujeżdżaniem dzikich klaczek? – spytałem serdecznym tonem.
Cofnął się o krok.
– Ja nie wiem... nie wiem, o czym wy mówicie.
Wpatrywałem się w niego uważnie i bez słowa, a on pod wpływem mojego wzroku zaczął
się kręcić i dreptać, bez mała jakby stał na rozgrzewających się kamieniach.
– I wy wiecie, i ja wiem, o czym mowa – nie zmieniłem tonu i nadal mówiłem przyjaźnie.
– Biliście te dziewczyny, a podobno kilka z nich bicia nie przetrzymało.
– To nieprawda! Na gwoździe...
Nie zdołał nawet drgnąć, kiedy podszedłem o krok i uderzyłem go pięścią w twarz. Tym
razem nie starałem się być delikatny, więc kapelan zatoczył się w tył, po czym przewrócił jak
długi. Z nosa i ust bluznęła mu krew.
– Starajcie się nie przerywać, kiedy mówię – poprosiłem. – A jeśli przyjdzie taka chwila,
że będziecie mieli ochotę na powtórzenie podobnie nieuprzejmego zachowania, przypomnijcie
sobie o dzisiejszej nauczce.
– Oczywiście, mistrzu. Jak sobie tylko życzycie. We wszystkim będę powolny i tylko
raczcie mnie uprzedzić, kiedy czegoś nie lubicie, bym nie uraził was ze zwykłej ludzkiej
niewiedzy oraz głupoty – paplał na klęczkach, jednocześnie ocierając dłońmi krew z twarzy.
Ho, ho, wygadany, naprawdę wygadany był ten księżulo. Ale ubawiło mnie jego pokorne
zachowanie, więc uznałem, że jak na razie nauczka była wystarczająca. Poza tym nie mogłem
być zbyt surowy, gdyż mieliśmy z kapelanem jeden i ten sam cel: utrzymać go przy życiu. Z tym
że szanowny duszpasterz sądził, że stan tegoż utrzymywania przy życiu trwać będzie jak
najdłużej (tak długo, aż z rozchwianej niepewności przemieni się w stateczną pewność), ja
natomiast uważałem, iż zupełnie wystarczy, jeśli ksiądz pożyje na tyle długo, by wyjawić
ostatnią znaną sobie tajemnicę, i na tyle krótko, by nie kłopotać nikogo swą egzystencją, kiedy
żadnych tajemnic znać już nie będzie.
– Naszym wzajemnym stosunkom ma przyświecać jedna cnota – rzekłem poważnie i
surowo, wpatrując się w księdza przenikliwym wzrokiem. – A cnotą tą, drogi księże, jest
prawdomówność. Macie wyznać mi nie tylko grzechy innych ludzi, lecz również swoje. Jak w
innym wypadku mam uwierzyć w szczerość waszych intencji i po wszystkim spowodować wasze
uwolnienie?
Przy słowie „uwolnienie” pełen nadziei wzrok Kornhachera zawisł na moich ustach.
– Bo jeżeli kłamaliście w jednym, czy nie kłamiecie w drugim? – kontynuowałem. – Czy
jeśli łgarstwem bronicie siebie samych, nie oznacza to, że równym łgarstwem atakowaliście
innych? Kiedy mam wam wierzyć, a kiedy nie, skoro miotacie się pomiędzy prawdą i
kłamstwem, niczym żeglarz pchany od Scylli do Charybdy?
Kapelan uderzył się w pierś obiema pięściami.
– Jak mi Bóg miły, wierzcie mi, mistrzu inkwizytorze! Przyznam, że zdarzyło się
nieszczęście. – Opuścił głowę niczym w wielkiej żałości. – Raz lub drugi – dodał ciszej. – Lecz
nie ze złej woli wynikające czy z okrucieństwa, a z pochopnej gwałtowności. Grzesznej, ale
przecież wybaczalnej, gdyż okupionej serdecznymi łzami i niezachwianą chęcią poprawy. –
Uniósł skrzywioną płaczem twarz. – Żebyście wiedzieli, ile ja nocy przeszlochałem nad
upadkiem mej duszy...
Szkoda, że nie przeszlochał tych nocy nad zakatowanymi dziewczętami, pomyślałem. Nic
jednak nie powiedziałem, tylko klepnąłem kapelana przyjaźnie po ramieniu. Ten człowiek był mi
potrzebny, musiałem umiejętnie oraz proporcjonalnie stosować bat i marchewkę. Gdyż kiedy
dobroć i łagodność przeplatać z okrucieństwem i zimnym gniewem, to wtedy te pierwsze
nabierają wyjątkowej słodyczy.
– No już, już, wierzę w waszą dobrą wolę – rzekłem serdecznie i ująłem księdza pod
ramię, by pomóc mu wstać. – Spróbujemy wspólnie naprawić, co zepsuto, i rozświetlić, co ukryto
w ciemności. Powiedzcie mi tylko, czy wypadki, które miały miejsce, nigdy nie budziły
podejrzeń?
Potrząsnął głową.
– Widzicie, mistrzu, śmierci mniszek nigdy nie ukrywano, właśnie żeby nie wzbudzić
podejrzeń. Wręcz przeciwnie: przeorysza zawsze kazała wyprawiać na tę okoliczność uroczysty
pogrzeb, a nawet posyłała rodzinom zmarłych dziewcząt stosowny datek. I zawsze potem dbano
o groby, a imiona zakonnic wspominano w czasie nabożeństw.
– Teraz Konstancja. Co się z nią stało? Nazwaliście tę śmierć zagadkową. Czemu?
Słuchałem uważnie, kiedy opowiadał, i przyznam, że nie spodziewałem się takiej historii.
Chociaż jeśli było się świadkiem samospalenia biskupa, co jeszcze mogło człowieka zadziwić?
W każdym razie Konstancję przywiązano do słupa na środku klasztornego dziedzińca, wyrwano
kleszczami piersi, po czym uduszono garotą. Sposób, w jaki zamordowano przeoryszę, w
zdumiewającym stopniu przypominał przebieg egzekucji wykonywanej na cudzołożnicach.
Interesujący był fakt, że przedtem z całą pewnością ją torturowano. Jak donosił Kornhacher,
miała bowiem ślady po oparzeniach na brzuchu oraz pod pachami i ramiona wyłamane ze
stawów. Trzeba przyznać, że kapelan wzorowo snuł swą opowieść, gdyż dopiero na sam jej
koniec wyjawił, kto był winien śmierci Konstancji. I kiedy już powiedział, otworzył szeroko oczy
i wpatrzył się we mnie głupkowatym wzrokiem, jakby oczekiwał, że krzyknę w zdumieniu albo
zaklaszczę. Nie krzyknąłem i nie zaklaskałem, chociaż przyznam: byłem zaskoczony.
– Wyrwano jej piersi kleszczami, mówiliście. To niełatwe zadanie dla niewprawnej ręki.
– A wyłamać ramiona ze stawów? Ja nie raz i nie dwa widziałem robotę kata, mówię
wam, mistrzu, i to mi wyglądało na to właśnie, a nie żeby dwie dziewuchy... skąd one miały
wiedzieć co i jak...
– Dwie zakonnice wyprowadziły przeoryszę, torturowały ją i okrutnie uśmierciły –
powtórzyłem w skrócie opowieść Kornhachera. – A żadna inna nic nie widziała i nic nie słyszała.
Te dziewczyny złapano na gorącym uczynku? Przyznały się?
– Mogę wam tylko powiedzieć, co mnie powiedziano: znaleziono je o świcie, jak leżały
nieprzytomne obok ciała zamordowanej. Całe niemal kąpały się w jej krwi, a obok leżały
narzędzia, którymi oprawiły biedną Konstancję. – Kapelan przeżegnał się.
– Dziwne to wszystko – mruknąłem. – Co się stało z tymi mniszkami?
– Siedzą w ciemnicy. Matylda kazała je zostawić przy życiu, żeby w razie czego
zaświadczyć...
– Że nie ona kazała zamordować przełożoną.
– Ano właśnie.
– Będę musiał je przesłuchać i jak najszybciej odkopać grób Konstancji – zdecydowałem.
– No dobrze, nie ma co dłużej czekać, trzeba zwołać zakonnice, bo przecież nie będziemy kopać
sami. Przy okazji zajmiemy się innymi tajemnicami, które obiecaliście ujawnić. Zwłaszcza
interesuje mnie cmentarz, o którym wspomnieliście.
– Biedne dzieciątka – zachlipał i otarł oczy wierzchem dłoni.
Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, iż doskonale wiem, że odgrywa przede mną komedię.
Może sądził, iż pomimo tej wiedzy jego żal, skrucha oraz pragnienie poprawy poruszą czułą
strunę w mym sercu? Skoro tak, najwyraźniej nie znał inkwizytorów, gdyż czułe struny naszych
serc budziły się jedynie wtedy, kiedy słyszeliśmy głos Boga.
– Prowadźcie do refektarza – rozkazałem.
Szliśmy w milczeniu, aż stanęliśmy w pustej komnacie, tej samej, w której miałem okazję
rozmawiać z siostrą Matyldą.
– Pewnie siostry są w kaplicy – mruknął kapelan. – Pozwólcie za mną.
Do kaplicy prowadził krótki, biegnący po łuku korytarz i była ona równie pusta co
refektarz.
– Co się mogło stać? Uciekły z klasztoru? – zaryzykowałem przypuszczenie.
Ksiądz rozejrzał się bezradnie. Z przeciwległej ściany surowym wzrokiem spoglądał na
nas Chrystus Karzący.
W głowni marmurowego miecza odbijał się pomarańczowym lśnieniem blask świec. Ten
sam blask pełgał również w marmurowych źrenicach naszego Pana.
– Piękna rzeźba – rzekłem. – Widzę, że mniszki upodobały sobie wojownicze
przedstawienia naszego Pana – dodałem, mając na myśli to, że Chrystus Karzący górował
również nad refektarzem.
Kornhacher tylko rzucił okiem.
– Może wróciły do ogrodu?
– Rozkosznie pławić się we własnych nieszczęściu oraz strachu? A może z grzeszną
radością przyglądać się trupowi znienawidzonej przełożonej? Kto wie, kto wie... Podejrzewam,
że macie rację. Chodźmy więc do ogrodu.
Nie musieliśmy jednak iść aż tak daleko. Wystarczyło, że znaleźliśmy się na początku
prowadzącego ku wyjściu korytarza, by ujrzeć, że w obszernej sieni oraz za progiem stoi tłumek
zakonnic. Milczały i patrzyły w naszą stronę. Kornhacher przystanął i wzdrygnął się.
– Czekają na nas. – Głośno przełknął ślinę.
– To tylko mniszki – powiedziałem, przyglądając mu się uważnie. – A wy w dodatku
jesteście ich opiekunem duchowym. Czego mamy się lękać?
– Pchnąć nożem potrafi nawet dziecko, co dopiero kobieta w sile wieku. – Kapelan nie
ruszył się nawet o krok. – Może podejdziecie i spytacie, czego chcą?
– Pragną jedynie pokornie poprosić o pomoc swego spowiednika? Oczekują wsparcia w
nieszczęsnej i żałosnej chwili?
Zerknął na mnie, jakby sprawdzając, czy drwię. Ja jednak nie uśmiechałem się, a jedynie
spoglądałem na niego.
– Nie sądzę, nie sądzę – zaszeptał. – To złe kobiety, mówię wam, złe kobiety...
– I ty to mówisz, Pigmalionie?
Spojrzał na mnie bez zrozumienia.
– Nie kształcono was w literaturze klasycznej, nieprawdaż?
Potrząsnął głową.
– Nie szkodzi. Chodźmy.
Ruszyłem przodem, bo kapelan mimo mojej zachęty nie kwapił się bynajmniej do
pomaszerowania w stronę zakonnic. Zobaczyłem, że na pierwsze miejsce wysunęła się stara i
szpetna mniszka, która obraziła mnie w ogrodzie. Siostra Augustyna, od pięćdziesięciu lat
mieszkająca w klasztorze. Czyżby dzisiaj, w obliczu śmierci przeoryszy oraz jej zastępczyni,
wreszcie nadeszła chwila triumfu dla tej kobiety? Chwila, w której mogła zapanować nad
zgromadzeniem i stać się jego umysłem oraz ustami? Kto wie... W każdym razie szybko
pozbierała się po chwili niemocy, którą przeżyła w ogrodzie.
– Kim jesteś? – Wyciągnęła koślawy paluch w moją stronę.
– Inkwizytorem! – huknąłem wielkim głosem. – W imieniu Świętego Officjum przejmuję
władzę w tym klasztorze. Ten, kto...
Kuchenny nóż z drewnianą rękojeścią gwizdnął przy moim uchu. Odskoczyłem. Nie
miałem pojęcia, która z kobiet nim rzuciła, gdyż stały zwartym tłumkiem w drzwiach.
– Odpowiadaj na pytania, inkwizytorze – rzekła sucho siostra Augustyna. – Jak się
nazywasz i po co tu przyszedłeś? Jak śmiałeś wpuścić tego mężczyznę, kapelanie? – Tym razem
obróciła gadzie spojrzenie na Kornhachera.
– Ja... ja... ja... – zająknął się.
Uspokajająco położyłem mu dłoń na ramieniu.
– Ksiądz zrobił tylko to, co do niego należało – powiedziałem łagodnie – prosząc o
pomoc Święte Officjum w obliczu niebezpieczeństwa zagrażającego nikomu innemu jak wam,
kochane i czcigodne siostrzyczki. Przychodzę tu, by służyć radą oraz pomocą. Przychodzę, by
ratować was przed oprawcą, mordującym w nocy niczym wściekły wilk. Przychodzę, by...
– Najlepiej nam posłużysz, wychodząc stąd – przerwała zakonnica. – I zabierz ze sobą to
ścierwo. – Jej palec tym razem wycelował w Kornhachera.
Poczułem dłonią trzymaną na ramieniu kapłana, jak zadrżał.
– Siostro, popełniono morderstwo. Obowiązkiem funkcjonariusza Świętego Officjum...
Tym razem nie zdołałem się uchylić. Na szczęście nóż uderzył w moją pierś rękojeścią,
nie ostrzem. Leciał jednak na tyle szybko, iż mógłby mnie boleśnie zranić, gdyby został rzucony
wprawniejszą ręką. Starałem się nie okazać słabości ani zdenerwowania, a przez głowę
przemknęły mi różne możliwości rozwiązania konfliktu.
– Czy możemy porozmawiać na osobności, siostro? – spytałem z uprzedzającą
grzecznością. – Czy możemy odrzucić gniew i nieufność?
– Policzę do dziesięciu – ostrzegła. – I jeśli nie zobaczę was obu przy bramie, to skończy
się to dla was naprawdę źle. Może jesteśmy tylko słabymi kobietami, ale jest nas dwadzieścia. A
ty jesteś sam, inkwizytorze.
Nawet młody i silny mężczyzna jak ty nie da rady nam wszystkim. Nec Hercules... czyż
nie?
Proszę, proszę, a więc była nie tylko szpetna i bezczelna, lecz liznęła również kropelkę
klasycznego wykształcenia. Niestety, miała rację. Na Kornhachera nie miałem co liczyć, zresztą
nawet gdyby był inkwizytorem czy choćby żołnierzem, niewiele byśmy osiągnęli. Kto wie czy
zasłonięte tłumem mniszki stojące w ogrodzie nie miały w rękach wideł, sierpów lub siekier,
więc najzwyczajniejszych narzędzi gospodarskich, które jednak potrafiły się przemienić w
groźną broń również w dłoni niewprawionego do walki człowieka.
– Ja odejdę! – zachrypiał Kornhacher. – Przepuśćcie mnie! Odejdę!
Stara zakonnica dała znak i mniszki się rozstąpiły. Uśmiechnąłem się w myślach, gdyż w
dłoniach dwóch kobiet z ostatniego rzędu mignęły mi widły. Zobaczę, pomyślałem, czy ksiądz
przejdzie do drzwi, czy zakłują go po drodze. Jeśli Kornhacherowi przydarzy się nieszczęście,
zdążę uciec w głąb klasztoru. A tam prędzej czy później znajdę jakieś wyjście z kłopotu. I
zdołam się uzbroić w coś lepszego niż sztylet, chociażby w złamaną nogę od stołu. Najgorsze, co
mogło mi się przytrafić, to znalezienie się w środku wrogiego tłumu. Jeśli mniszki zaatakują
mnie ze wszystkich stron naraz, będę miał tylko iluzoryczne szanse na ujście z życiem.
Czekałem. Kapelan najpierw szedł szybkim krokiem, potem zaczął truchtać, aż wreszcie pobiegł
pędem, zadzierając sutannę do połowy ud. Miał blade, chude nogi poznaczone granatową siatką
żylaków. Mniszki nie drgnęły, nawet nie spoglądały w ślad za nim. Wszystkie patrzyły na mnie.
Zaczerpnąłem tchu i ruszyłem naprzód. Zatrzymałem się tuż przy siostrze Augustynie.
– Zostańcie z Bogiem – powiedziałem. – Mam nadzieję, że spotkamy się w
szczęśliwszych okolicznościach.
Nie odpowiedziała, tylko poruszyła dłonią, wskazując mi drogę. Poszedłem.
***
Kornhacher czekał na mnie, siedząc na koźle. Proszę, proszę, tego się po nim nie
spodziewałem. A więc strach przed mniszkami minął, kiedy tylko kapelan znalazł się za bramą
klasztoru, a strach przede mną nadal trzymał go w uścisku. Bardzo dobrze. To korzystnie o nim
świadczyło i chyba przekonało mnie, iż księżulo ufa, że jego los leży jedynie w moich rękach.
– Wielce uprzejmie z waszej strony, żeście raczyli zaczekać na mnie – powiedziałem
zgodnie z zasadą, iż za grzechy należy surowo karcić, a za zasługi łagodnie chwalić.
– Gdzieżbym nie zaczekał. – Obejrzał się trwożnie, spoglądając na klasztorną bramę. –
Jedziemy, prawda? – Nie czekając na moją odpowiedź, zaciął konia batem. Ruszyliśmy galopem.
Muszę wejść na teren klasztoru, pomyślałem. Bo tylko tam wyjaśnią się wszystkie
tajemnice, a nawet jeśli nie wszystkie, to przynajmniej ich część. Chociaż uchwycę nitkę, która,
daj Boże, doprowadzi mnie do szczęśliwego rozwiązania. Stosy zapłoną i wszystko dobrze się
skończy... Jednak cóż mogłem uczynić przeciw złości mniszek obwarowanych w
przypominającym fortecę klasztorze. Nie miałem żadnych możliwości, by wedrzeć się do środka
przeciw ich woli. Byłem pewien, że wyślą lub wysłały jedną z sióstr do opiekującego się
zgromadzeniem biskupa, by jak najszybciej przysłał swoją komisję lub, kto wie, może nawet
zjawił się osobiście. A wtedy sprawa znajdzie się na stopniu zbyt wysokim dla waszego
uniżonego sługi, który miał co prawda zaszczyt być funkcjonariuszem Świętego Officjum, lecz
pełnił w nim funkcję zbyt nieznaczną administracyjnie, by narażać się na gniew potężnego
biskupa. Ha, na podobny wyczyn mogliby sobie pozwolić inkwizytorzy Jego Ekscelencji biskupa
Hez-hezronu, elita elit wśród nas, pokornych Sług Bożych, lecz na pewno nie ja. A na pewno nie
bez pozwolenia Gregora Vogelbrandta. On jako przełożony lokalnego oddziału mógł bez trudu
stanąć na drodze biskupiego gniewu, on mógł wydać rozkaz szturmu na klasztor, on wreszcie
mógł wziąć na swe barki konsekwencje podobnych decyzji bez strachu, że przygniotą go do
ziemi. To znaczyło, że muszę jak najszybciej udać się do kwatery Gregora i również jak
najszybciej przekonać go o słuszności moich zamierzeń. Pytanie brzmiało tylko, czy ogłuszony
własnym nieszczęściem zechce jeszcze mnie wysłuchać, a jeśli wysłucha, to czy, otumaniony
bólem, w ogóle będzie w stanie pojąć moje plany.
Jednego byłem pewien: muszę zabrać ze sobą kapelana, by nie dać mu możliwości
ucieczki lub wycofania się z zeznań. Kornhacher był mi diablo potrzebny, powiem więcej: w talii
waszego uniżonego sługi pełnił w tej chwili rolę tuza i musiał służyć mi, dopóki za jego pomocą
nie naściągam więcej znaczących figur.
Rozdział VII
Łapówka
Kornhacher oczywiście marudził, zrzędził i
narzekał, kiedy usłyszał, że zostanie zmuszony do odbycia podróży, lecz, rzecz jasna, nie
zamierzałem przejmować się jego humorami.
– Tak czy inaczej, pojedziecie – rzekłem. – A czy w worku, czy na worku, to już jak sobie
sami wolicie.
– Wzdragam się przed podróżą jedynie z myśli o waszej wygodzie, szanowny mistrzu. –
Spojrzał na mnie niczym wierny pies. – By moja mizerna kondycja nie przeszkodziła wam w
szybkim dotarciu do celu.
– Nie przeszkodzi – obiecałem mu. – Gdyż nie mam zamiaru zważać na wasze zdrowie
pod warunkiem, że nie umrzecie po drodze.
– Wszystko w ręku Pana. – Wzniósł oczy do nieba.
– Nie umrzecie – zapewniłem księdza z naciskiem. – Jestem pewien, że w boskiej księdze
ludzkich losów przyszykowano wam inny koniec – dodałem, wiedząc, że to zdanie można
odczytywać na różny sposób.
Kornhacher najwyraźniej się zestrachał, lecz postanowił wziąć moje słowa za dobrą
monetę.
– I ja tak myślę, i ja tak myślę. – Złożył dłonie na podołku. – Bo wszak chciałbym okazać
się jak najbardziej przydatny naszemu kochanemu Officjum, a by okazać się przydatnym, muszę
przecież pozostać żywy i zdrowy.
– Wystarczy żywy – zażartowałem, a on pobladł.
Zanim wyruszyliśmy w podróż, postanowiłem dopełnić jeszcze jednej formalności. Pół
dnia poświęciłem, by spisać zeznania Kornhachera, a za powierników jego spowiedzi wziąłem
moich dzielnych żołnierzy, którzy następnie uroczyście postawionymi krzyżykami poświadczyli,
iż wszystko dobrze słyszeli oraz wszystko dobrze zrozumieli.
Z kapelanem nie wędrowało się tak łatwo jak z trzema żołnierzami, obeznanymi wszak
zarówno z siodłem, jak i niewygodami traktów i bezdroży, toteż tym razem podróż trwała cały
dzień dłużej, a kapelana i tak mocno wytrzęsło na wybojach. Kiedy przed karczmą zsiadł ze
swego wózka, wyglądał niczym bida z nędzą. Ale, tak jak powiedziałem, nie zamierzałem
kłopotać się jego samopoczuciem, aby tylko zachować go przy życiu, przynajmniej przez pewien
czas.
Zanim zdążyłem oddać konia w ręce stajennego, zobaczyłem wychodzącego z wnętrza
Hugona Hoffmana. Przymrużył oczy, gdyż stałem na tle zachodzącego słońca, po czym kiedy już
mnie rozpoznał, zamachał dłonią.
– Bywaj, Mordimerze, bywaj! – zawołał.
Wydawał się całkiem radosny i ta jego radość mocno mnie zaniepokoiła. Toteż szybko
zeskoczyłem z siodła, rzuciłem wodze chłopakowi i zbliżyłem się do Hoffmana.
– Witaj, Hugonie. – Uśmiechnąłem się tak radośnie, jakbym spotkał niewidzianego od lat
brata, który powrócił właśnie z wielkim majątkiem. – Jak miło zobaczyć przyjazną twarz na tym
padole nieszczęść.
Wyszczerzył się.
– Dobrze, że przyjechałeś, bo będziemy dziś pić. Zresztą Gregor miał po ciebie posłać,
więc tym lepiej...
– Pić? A cóż to za święto?
– Wyjeżdżamy stąd! – Wyszczerzył się znowu, a tym razem był to tak szeroki uśmiech,
że gdybym miał w ręku młotek, łatwo mógłbym wybić memu towarzyszowi trzonowe zęby.
– Jakie wyjeżdżamy?! – Poczułem się, jakby ziemia osunęła mi się spod nóg. – Co za
wyjeżdżamy? Przyjechałem jedynie, by uzyskać natychmiastowe zezwolenie Gregora na rewizję
klasztoru z zastosowaniem wszelkich...
– Zapomnij – prychnął lekceważąco, nawet się nie kłopocząc, by pozwolić mi dokończyć
zdanie. – Gregor nigdy nie da ci zgody na rewizję.
– Na gniew Pana, Hugonie! Posłuchaj, co udało mi się wykryć.
Starając się mówić jak najkrócej i używając pojęć przystępnych dla Hoffmana, opisałem
powagę całej wykrytej sprawy.
– Tak więc widzisz, że wszystkie nitki prowadzą do klasztoru – dokończyłem.
– Jakie tam nitki, nie gadaj byle czego... – Mój towarzysz skrzywił pogardliwie usta. –
Kurwią się mniszki i tyle. A mniszki zawsze się kurwiły, ciągle się kurwią i po kres czasów będą
się kurwić. – Zarechotał bardzo zadowolony z siebie. – Może to i grzech, ale niech się nim zajmą
władze zakonu czy ichni biskup.
– Zawsze zadziwiała mnie komplikacja obrazu świata, jaką tworzysz przed swymi
oczyma – rzekłem.
– Tak, tak, myślisz, że nie wiem, że masz mnie za głupka? Jak wszyscy zresztą. –
Przygryzł dolną wargę. – Ale co mi tam... Aby swoje robić.
– Nie uważam, by opinia większości zawsze oznaczała słuszność, lecz uwierz mi,
Hugonie, że czasem warto wsłuchać się w głos tłumu. Zresztą nieważne. Gadaj, co wiesz! Niby
czemu Gregor nie da mi pozwolenia? Skąd ta nagła decyzja o rezygnacji ze sprawy i wyjeździe?
– Gregora przekonał biskup. Wracamy do domu, Mordimerze, i nic tego nie zmieni,
choćbyś znalazł i sto zamordowanych mniszek, a na dokładkę do nich kopę księży jebaków... Nic
tu już po nas. Wnioski będą następujące: Augustyn Schaeffer dokonał samospalenia w akcie
skruchy za grzechy...
Skrzywiłem się, lecz nic nie powiedziałem.
–...natomiast przeorysza Konstancja zmarła, biedactwo, śmiercią naturalną.
– A Matylda?
– Matylda? Pewnie zakatowały ją mniszki oszalałe z rozpaczy po śmierci tejże
Konstancji. – Wzruszył ramionami. – Albo się kurwiszony pokłóciły o zyski. Albo i co innego.
W każdym razie Inkwizytorium nie ma tu nic do roboty. Poza tym dostaniemy oficjalne
podziękowania oraz pieniężną gratyfikację od arcybiskupa.
Skrzywiłem się jeszcze bardziej.
– O co tu chodzi, Hugonie? Przecież nie o jakieś marne grosze z biskupiej kieski. Co oni
zrobili z Gregorem? Zastraszyli go czymś?
Hoffman ponownie wzruszył ramionami i spojrzał na mnie z arogancką wyższością.
Jednak wytrwale milczał.
– Nie mów tylko, że nie wiesz. – Osłodziłem głos: – Już dawno cię przejrzałem, drogi
towarzyszu! Bystry niczym górski strumień. – Pogroziłem mu żartobliwie palcem.
– Ty mi tu nie kadź – burknął, lecz widziałem, że jest zadowolony, gdyż najwyraźniej
należał do ludzi, którzy lubili nawet jak ich nieszczerze komplementowano.
– A ty się tak nie kryguj. Mów!
– No więc dobrze. – Zatarł dłonie. – Posłuchaj, Mordimerze. Jego Ekscelencja arcybiskup
Rottenfeld dowiedział się o zdrowotnych kłopotach Gregora. I obiecał jak najszybsze przysłanie
Yannisa Georgiosa. Słyszałeś o Georgiosie?
– A co ty mi... Nie, nie słyszałem. Grek?
– Bizantyjczyk. Autor „Anatomii”. – Hoffman aż zacmokał z podziwu, a na jego
pucułowatej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. – Najlepszy chirurg na świecie. Siedzi teraz
na dworze cesarskim, nie wiem, czy w Engelstadt, czy w Akwizgranie, w każdym razie
Rottenfeld obiecał, że go do nas sprowadzi.
– Gregor sprzedał nas za swoją dupę – powiedziałem po chwili.
– Na to wychodzi – nieoczekiwanie zgodził się Hoffman.
Potem spochmurniał i uderzył w udo dłonią zaciśniętą w pięść.
– Wyobrażasz sobie, w jakim to mnie stawia świetle? – Widziałem, że jest naprawdę
niezadowolony. – Przecież też jestem chirurgiem! Nie tak znanym jak Georgios, ale swoje wiem.
Zoperowałbym Gregora tak, że jeszcze by tańczył za kilka tygodni. Ty wiesz, co ja musiałem
robić w armii? No mówię ci! Nie takie rzeczy!
Tego się mogłem domyślać. Już rzymscy medycy twierdzili, że jedyne miejsce, gdzie
chirurg może nauczyć się fachu, to legionowy szlak boju. Żyliśmy co prawda w na tyle
szczęśliwych czasach, że wojny nie toczyły się na wszystkich granicach Cesarstwa, ale jeśli
człowiek się postarał, zawsze mógł znaleźć miejsce, gdzie toczyły się mniejsze czy większe
potyczki. A to na samej północy Brytanii, a to w irlandzkich lasach, a to na mauretańskich
pustkowiach.
– Gdzie właściwie służyłeś? – zainteresowałem się.
– W Akwizgranie – odparł z dumą w głosie.
– I tam nauczyłeś się fachu chirurga? – zdumiałem się, gdyż ostatnia wojna, jaka otarła
się o Akwizgran, toczyła się w Ciemnych Wiekach.
– Mordimerze, czy wiesz, co robią żołnierze, kiedy nie są na wojnie? Piją, biją się i
chędożą dziewki. A ze skutków tych dwóch ostatnich rzeczy trzeba czasami leczyć. Szarpane
rany po kuflach i dzbanach, pazurach i zębach, cięte i kłute rany po ostrzach noży, siekierach i
widłach, połamane nosy, szczęki, ręce, nogi, wywichnięte stawy... Ze wszystkim tym potrafię
sobie poradzić z zamkniętymi oczami!
Cóż, brzmiałoby to zachęcająco, gdyby Vogelbrandt był ofiarą żołnierskiej bójki. Ale
ponieważ miał hemoroidy, nie dziwiłem mu się, że wolał znanego bizantyjskiego medyka niż
chirurga specjalizującego się w składaniu do kupy pijanych wojaków.
– Sądzisz więc, że nie uda mi się przekonać Gregora?
Hoffman wypiął pierś.
– Nikt i nic nie zmieni jego zdania – rzekł takim tonem, jakby właśnie on był
odpowiedzialny za żelazną konsekwencję postępowania naszego przełożonego.
Zerknąłem na Kornhachera. Kapelan przysłuchiwał się naszej rozmowie, a po jego
spokojnej minie widziałem, że najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji podjętej
przez Gregora decyzji. Może był zbyt zmęczony po podróży, by jasno myśleć. Bo gdyby myślał
jasno, wiedziałby, że postanowienie o wyjeździe inkwizytorów dla niego samego zapewne okaże
się zgubne. Nawet jeśli odwoła spisane przeze mnie zeznania, to i tak zapłaci za nielojalność
wobec Sterna i jego przyjaciół. Jeśli Kornhachera nie zniszczy sąd biskupi, zniszczą go okoliczni
szlachcice. Tak czy siak, miał przed sobą nieciekawe perspektywy i przyznam, że gdybym był na
jego miejscu, wolałbym, aby śledztwo inkwizytorskie się toczyło. Bowiem mnie zależało na
życiu oraz złotoustej rozmowności kapelana, natomiast wszystkim innym zależało, by milczał. A
tylko kwestią czasu było, kiedy wpadną na to, w jaki sposób najprościej zapewnić sobie jego
milczenie.
***
Twarz Gregora Vogelbrandta była tak biała, jakby oprószono ją kredowym pyłem.
Głębokie bruzdy przechodzące od nozdrzy po kąciki warg, zapuchnięte i czerwone oczy oraz
grube krople potu, które wciąż pojawiały się na jego czole, zaświadczały bardziej niż pewnie, że
oto mamy do czynienia z chorym, cierpiącym człowiekiem. Kiedy powtarzałem raz jeszcze
wszystko, co już opowiedziałem Hoffmanowi (tyle że starając się używać nieco bardziej
wykwintnego stylu, którego stosowanie przychodziło mi zresztą z wrodzoną łatwością), miałem
wrażenie, iż Vogelbrandt w ogóle mnie nie słucha, a jego myśli szybują gdzieś bardzo, bardzo
daleko. Daleko od procesów, od Inkwizytorium oraz od naszej świętej powinności, która
nakazywała walczyć z diabłem, jakąkolwiek by ten diabeł przybrał postać.
Gdy skończyłem mówić, przez chwilę w pokoju panowała cisza, a Gregor nie sprawiał
wrażenia, by fakt, iż przestałem opowiadać, czynił mu jakąkolwiek różnicę. Wreszcie jednak
jego spojrzenie wyostrzyło się, lecz zerknął nie w moją stronę, ale na Hoffmana oraz Voertera,
którzy stali kilka kroków ode mnie.
– To koniec naszej misji – rzekł, ściskając poręcz fotela tak, że zbielały mu kostki
palców. – Wracamy do domu, chłopcy.
– Do domu? – zapytałem zdumionym tonem, chociaż właśnie takiego responsu się
spodziewałem. – Jak to: do domu, Gregorze? Czyż szatan nie podnosi łba w okolicy? Czyż nie
nęka dobrych chrześcijan? Czy możemy wracać ze spokojnym sercem i twierdzić, że
wyjaśniliśmy wszystko, co było do wyjaśnienia, oraz ukaraliśmy grzeszników? Powiedz mi,
Gregorze, tak właśnie uważasz?
Hoffman oraz Voerter, słysząc moje słowa, jakby umówieni, cofnęli się o dwa kroki, by
stanąć jeszcze dalej ode mnie, niż stali dotychczas. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się po
nich niczego innego. Natomiast przełożony odwrócił na mnie zmęczone spojrzenie. Chciał coś
odrzec, ale potem zerknął na Andreasa.
– Voerter, ty powiedz... – szepnął.
– Do Luthoff przybywa pełnomocny przedstawiciel arcybiskupa, który zadecyduje, co
robić dalej. Nasza rola jest skończona. Ponieważ wykluczyliśmy herezję, nekromancję,
demonologię, pozostaje wyjaśnienie sprawy kryminalnej oraz obyczajowego przestępstwa
naruszającego reguły zakonne, a to nie należy do nas. Władze kościelne same będą musiały
poradzić sobie z ukaraniem cudzołożnych mniszek i to jest już tylko i wyłącznie ich sprawa. Ten
tu kapelan – Andreas pokazał podbródkiem Kornhachera – zostanie oddany w ręce świeckiej
sprawiedliwości i, jak mniemam, stracony po stosownych do jego zbrodni męczarniach. Ale
gdyby nie złożył zeznań, w których obciążył samego siebie, gdyby nie przyznał, że wiedział
o zbrodniach oraz w nich uczestniczył, to i jego byśmy puścili. – Na koniec wywodu Voerter
wzruszył ramionami.
– Nie zgadzam się! – wrzasnął kapelan. – Ja mam dokumenty! Gwarancje! Obiecano mi!
– Co ten śmieć gada? – Vogelbrandt spojrzał na mnie.
– O, tutaj, tutaj! – Pokazał na mnie palcem. – Mistrz Madderdin ma... Proszę, pokażcie co
i jak...
Bez sprzeciwu wyciągnąłem dokumenty i podałem księdzu. Ten ruszył w stronę Gregora.
Andreas wysunął rękę i zatrzymał szarżującego kapelana. Zabrał pismo z jego dłoni,
odepchnął go. Przebiegł wzrokiem dokument, uśmiechnął się, zerknął na mnie i pokręcił głową.
Potem podał papier Vogelbrandtowi.
– Dowcipny ten nasz Mordimer, nie ma co – rzekł.
Gregor przeczytał pismo.
– Powiedz... – znowu rozkazał Voerterowi.
– Dokument jest nieważny, gdyż został sporządzony z pogwałceniem prawa. Po pierwsze,
wyrokowanie w sprawie zbrodni kryminalnych, jakimi jest uczestniczenie w morderstwach i
gwałtach oraz pomoc w spędzaniu płodu, nie leży w gestii Świętego Officjum, które nie może w
związku z tym niczego gwarantować ani obiecywać. Po drugie, dokument jest nieważny z
przyczyn formalnych, ponieważ podpisany pod nim inkwizytor Madderdin nie dysponował
stosownymi pełnomocnictwami. Za sporządzenie podobnie oburzającego pisma inkwizytor
Madderdin zostanie poddany karze dyscyplinarnej. To wszystko.
Voerter wziął dokument z rąk Vogelbrandta, przedarł go na dwie części, potem na
następne dwie, po czym skrawki opuścił Kornhacherowi pod nogi. Ten rzucił się na klęczki i
zaczął zbierać strzępy.
– Tak się nie godzi – zaszlochał. – Obiecano mi! Tak się nie godzi!
Cała ta scena byłaby całkiem zabawna (pisałem przecież dokument ze świadomością
podobnego finału), gdyby nie fakt, że dobrowolnie rezygnowaliśmy z wyświetlenia obrzydliwych
zbrodni. Z formalnego punktu widzenia można było twierdzić, iż Inkwizytorium nie ma już w
okolicy nic do roboty. Jednak Święte Officjum nie zyskało sławy i poważania poprzez sztywne
stosowanie się do każdej literki prawa. A mogliśmy wszyscy zauważyć jedno: cała okolica gniła.
Kurwiące się mniszki, dostojnicy kościelni o zwyrodniałych upodobaniach, występna szlachta...
A z drugiej strony czyż nam, inkwizytorom, nie przykazano dbać o moralną czystość bliźnich?
Rzeczywiście nie usłyszeliśmy nic o herezjach, przyzywaniu demonów czy uprawianiu sztuki
czarnoksięskiej (widać wszyscy byli zbyt zajęci z jednej strony dupczeniem, a z drugiej strony
pobieraniem opłat za dupczenie, by marnować czas na popełnianie zbrodni przeciw wierze). Nie
mogłem dopuścić, by sprawa znalazła podobnie mało chwalebne i niesprawiedliwe zakończenie.
Poza tym popełniono trzy morderstwa. Tajemnicze morderstwa. Może ofiarami byli ludzie
niegodni, aby żyć, może ofiarami byli ludzie, którzy zasłużyli sobie na ten okrutny los... Może...
Nie zmieniało to jednego: ktoś za te zdumiewające zbrodnie był odpowiedzialny i ja chciałem
znaleźć odpowiedź na pytanie: kto? A również na pytania: w jaki sposób? i dlaczego? Być może
czekała mnie niebezpieczna rozgrywka, lecz musiałem zaryzykować...
– Wssstawaj. – Kopnąłem księdza w goleń.
Potem pochyliłem się i szarpnąłem go za kołnierz. Postawiłem obok siebie bezwolnego
niczym szmaciana laleczka. Jedynie chlipał, smarkał i szlochał.
– To nie wszystko – powiedziałem mocno. – Kapelan Kornhacher wyznał mi, że w całej
okolicy działała sekta heretyków, czarnoksiężników i czcicieli diabła. Obiecał ujawnić
wszystkich: szlachtę, księży i mniszki, którzy uczestniczyli w tym plugawym procederze.
Przesłuchania potrwają wiele miesięcy, więc oczywiste jest, że ksiądz nie może być ani
torturowany, ani stracony. Krótko mówiąc, nie wolno wydać go w ręce ani władzy kościelnej, ani
świeckiej, lecz musi pozostawać do rozporządzenia Inkwizytorium. W związku z przekazanymi
przez księdza rewelacjami należy również poinformować wysłannika arcybiskupa, iż jego
przyjazd jest niecelowy, gdyż sprawa leży całkowicie w gestii Świętego Officjum.
Wsłuchałem się w ciszę, która zapadła po moich słowach. Zdawała się aż świdrować w
uszach.
– To tyle miałem do powiedzenia. – Rozłożyłem dłonie.
Gregor Vogelbrandt zacharczał. Najwyraźniej próbował się odezwać, ale nie był w stanie
wydać z siebie innego dźwięku poza chrypieniem.
– Tak! – wrzasnął ksiądz tak przenikliwym i piskliwym głosem, że aż drgnęła mi dłoń
położona na jego ramieniu. Widziałem, że w tym samym momencie Gregor podskoczył z
wrażenia na krześle. Z rozbawieniem pomyślałem, że nie pomogło to zapewne jego hemoroidom.
– Tak właśnie jest! – darł się dalej kapelan, który najwyraźniej zwietrzył, jak, przynajmniej
chwilowo, uratować skórę. – Wszyscy tu chwalą szatana i demony, wszyscy odprawiają
straszliwe czary, rzucają uroki i zaklęcia, latają na sabaty i... A! I kąpią się we krwi dziewiczej –
zatchnął się i rozkaszlał.
Poklepałem go przyjaźnie po plecach.
– Poza tym mordują niemowlęta, przygotowując z ich tłuszczu czarnoksięskie maści,
szczególne upodobanie znajdują w plugawieniu sakramentów oraz odprawiają bluźniercze
nabożeństwa, w czasie których całują w zad czarnego kozła – dodałem z powagą, a Kornhacher
gwałtownie przytakiwał przy każdym wymienianym przeze mnie przestępstwie. – Krótko
mówiąc, otacza nas nie tylko jedna wielka moralna zgnilizna, lecz z bólem dostrzegam, iż wielu
mieszkańców tych okolic zostało zwiedzionych przez diabła i jego sługi. Co za tym idzie, jest tu
mnóstwo zajęcia dla inkwizytorów.
– Czyś ty się opił szaleju?! – Vogelbrandtowi udało się w końcu dobyć głosu z gardła. –
Co to za brednie? Co to za... – umilkł, ale z półotwartymi ustami, tak jakby szykował się do
krzyku. Domyśliłem się, że pochwycił go wyjątkowy atak bólu.
– Odbieram ci dowództwo, Gregorze – oznajmiłem rzeczowym tonem i postąpiłem krok
naprzód.
– Nie masz prawa! – proszę bardzo, jednak udało mu się przemówić.
– Oczywiście, że mam, ponieważ na skutek przewlekłej choroby nie jesteś w stanie nie
tylko sterować poczynaniami podległych ci inkwizytorów, ale nawet decydować o własnym
losie. Choroba i cierpienie przesłaniają ci myśli i przeszkadzają w podejmowaniu racjonalnych
decyzji. Czy któryś z was – powiodłem wzrokiem po Andreasie i Hugonie – ma coś do
powiedzenia na ten temat?
– Owszem – warknął Hoffman. – Ja! Nie zamierzam...
– Czy to nie ty, Hugonie, potwierdziłeś, że, cytuję: „Gregor sprzedał nas za swoją dupę”?
– wszedłem mu w zdanie, ostrzej i głośniej. – Stwierdzając w ten sposób, iż rezygnacja ze
śledztwa jest wynikiem przyjęcia łapówki, która to łapówka przybrała w tym wypadku postać
pomocy lekarskiej?
– Ależ ja... – Policzki Hoffmana poczerwieniały.
– Czy to nie ty, Hugonie, twierdziłeś, iż powinniśmy wysłać informacje do Hez-hezronu,
a Gregor Vogelbrandt nie zawiadamia przełożonych, gdyż kieruje się niskimi pobudkami, takimi
jak zapewnienie sobie rozgłosu?
– Przecież to...
– Czy jako dyplomowany lekarz nie stwierdzasz, że ciężka choroba oraz wiążący się z nią
ból odbierają Yogelbrandtowi zdolność jasnego myślenia?
– No ale...
– A w jaki sposób inkwizytor, który nie jest w stanie myśleć, ma wydawać rozkazy
podwładnym?! – zagrzmiałem. – W jaki sposób ma prowadzić święte dzieło na chwałę Pana?!
– Znamy przykłady...
– Milcz, jeśli nie masz nic sensownego do powiedzenia – przykazałem surowo i
zmiażdżyłem Hoffmana spojrzeniem.
Odpowiedziała mi już cisza.
– Bardzo dobrze – rzekłem. – W takim razie...
Gregorowi udało się wstać. Trzymał się poręczy, zacisnął zęby tak, że z ust popłynęła mu
strużka krwi. Był blady już nie jak alabaster, lecz po prostu jak śmierć. I tylko oczy płonęły mu
bólem oraz wściekłością.
– Dość tego! Dość tego, łotrze. Ja cię nauczę, jak...
Podszedłem do niego szybkim krokiem. Stanąłem tak blisko, że niemal zderzyliśmy się
nosami.
– Chyba dawno nie dostałeś kopa w dupę, Gregorze – warknąłem. – Czy jeśli tak
postąpię, przekonam cię do zaakceptowania mojej decyzji?
Z satysfakcją zobaczyłem strach w jego oczach.
– Ale wybacz, wybacz, wybacz, niepotrzebnie się uniosłem. – Uśmiechnąłem się szeroko
i na pozór przyjacielskim gestem chwyciłem Vogelbrandta za ramię. – Po prostu usiądź sobie i
pogadajmy.
Leciutko go pchnąłem, ale to wystarczyło, by stracił równowagę. Opadł na krzesło i teraz
już nie wytrzymał. Krzyknął. Krzykiem pełnym rozpaczy, wściekłości, bezradności i bólu.
Wszystko słyszałem w tym krzyku. I wszystko widziałem w jego oczach. Nienawidził mnie, jak
tylko jeden człowiek może nienawidzić drugiego. Cóż, inkwizytorzy muszą być przyzwyczajeni
do podobnych spojrzeń, więc jedynie pokręciłem głową i odwróciłem się do mych towarzyszy.
– Tyle, jeśli chodzi o mistrza Vogelbrandta – rzekłem. – Bądź tak uprzejmy, Hugonie, i
odprowadź Gregora do jego pokoju. Niech się położy i prześpi albo odmoczy tyłek w wodzie,
czy co tam mu zaproponujesz.
Hoffman przytaknął szybko i zbliżył się do naszego przełożonego, a raczej naszego
niedawnego jeszcze przełożonego.
– Pozwól ze mną, Gregorze – poprosił cicho.
Vogelbrandt posłusznie wsparł się na ramieniu Hoffmana i ostrożnie, krok za krokiem,
dokuśtykali w stronę drzwi. Zabawne, ale teraz, kiedy Gregor szedł zgarbiony i skurczony bólem,
teraz dopiero zauważyłem, jak niepozornej jest postury. Czy kiedy człowieka przestaje otaczać
aura pozycji, funkcji lub stanowiska, czy dopiero wtedy dostrzegamy go, jakim jest naprawdę? A
może pozycja, funkcja czy stanowisko nie tyle zmieniają nasze postrzeganie, ile zmieniają
obserwowanego przez nas człowieka? Ha, Gregor Vogelbrandt zapewne nie będzie zaprzątał
sobie uwagi podobnymi pytaniami i przemyśleniami. Podejrzewałem, iż następne dni zajmie mu
wypisywanie skarg do Hez-hezronu. Jednak ja wiedziałem swoje: zanim pojawi się tu komisja ze
Świętego Officjum, dla wszystkich stanie się jasne, że w okolicy roiło się od wrogów naszego
Pana. A to będzie oznaczało tylko jedno: Gregor zrobi z siebie idiotę, a każdy zarzut przeciwko
mnie, który padnie z jego ust, będzie w tym momencie przemawiał na moją korzyść.
– Dlaczego go tak poniżyłeś, Mordimerze? – zapytał przygnębiony Voerter. – Gregor
nigdy nie zrobił ci niczego złego.
– Nie zrobił mi również niczego dobrego, skoro już pragniesz rozumować podobnymi
kategoriami – odparłem. – Ale przecież wiesz dobrze, że nie w tym rzecz. Vogelbrandt jest
chory, a chory inkwizytor, inkwizytor przejmujący się bardziej bólem w swoim tyłku niż
śledztwami, nie jest wiele wart. Czy mam cię przekonać, używając wyświechtanego frazesu
mówiącego, iż łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo?
Andreas wzruszył ramionami.
– Może i masz rację, ale Gregor to dobry człowiek. Nie znam nikogo, kto w ciągu swego
życia skazał i spalił tyle czarownic, tylu czarnoksiężników i tylu heretyków. Nie trzeba było,
Mordimerze... Nie trzeba było...
– Miecz jest tak ostry jak jego ostatnie cięcie, Andreasie. Co nam po wspominaniu
dawnej chwały? Jeśli tak ci żal Gregora, pomyśl, że będzie mu lepiej poza Inkwizytorium. Może
wreszcie znajdzie czas, żeby się wykurować.
Kapelan parsknął króciutkim śmieszkiem. Dopiero teraz przypomniałem sobie o nim i
odwróciłem w jego stronę. Pod moim spojrzeniem uśmiech spełzł z ust starca.
– Wesoło ci, księże? – zapytałem. – Nie martw się, będzie ci jeszcze weselej...
Musiał usłyszeć coś takiego w moim głosie, że nie tylko odwrócił wzrok, lecz pobladł tak,
jakby chciał się upodobnić do Gregora Vogelbrandta.
– Co ty planujesz, Mordimerze? – zapytał gorączkowo Voerter. – O co ci chodzi? Co my
tu mamy robić?
Roześmiałem się z jego obaw.
– Nic poza tym, do czego nas stworzono, Andreasie. Wysłuchamy naszego koronnego
świadka. – Przyjaznym gestem otoczyłem ramieniem barki księdza. – Który z gorzkim płaczem
ujawni przed nami gigantyczny heretycki spisek, do jakiego należał, wyda wszystkich
niedawnych przyjaciół, a my zaczniemy nizać ludzkie żywoty niczym paciorki różańca.
Voerter przypatrywał mi się z mieszaniną strachu i jakiejś niepokojącej chyba dla niego
samego fascynacji. W końcu ujął mnie pod rękę i odciągnął w kąt pokoju.
– Wiesz dobrze, że to nieprawda, Mordimerze – zaszeptał gorączkowo. – Tu nie ma
żadnej herezji. Żadnego czarnoksięstwa. Jedynie skandaliczna nieobyczajność oraz kryminalne
zbrodnie.
– Na pewno? – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Dasz za to głowę? Założysz się o własne
zbawienie?
Uciekł ze wzrokiem i opuścił głowę.
– Nie ma przesłanek, by uznać twe hipotezy za prawdziwe – bąknął po chwili.
– Prawdziwe, nieprawdziwe – powiedziałem takim tonem, jakbym zastanawiał się, które
z tych słów lepiej brzmi. – Kto wie, co jest naprawdę najprawdziwszą prawdą. – Uśmiechnąłem
się. – Dla kogoś, kto za dziesięć lat przeczyta protokoły z przesłuchań, jakie niedługo
przeprowadzę, będzie jasne, iż miałem rację. Nie zaistnieją już wtedy inne prawdy oprócz tej,
która opowiada o istnieniu przerażającej demonicznej konspiracji.
– Nie rozumiem cię. – Pokręcił głową. – W tym roku i w zeszłym skazaliśmy wielu ludzi.
Torturowaliśmy ich, zmusiliśmy do wyznania win, a większość skłoniliśmy również do żalu za
grzechy. Spaliliśmy ich z czystym sumieniem, gdyż straszliwie grzeszyli przeciw Bogu,
odprawiając czarnoksięskie i demoniczne rytuały...
– Załóżmy, że masz rację – przerwałem Andreasowi. – Że w okolicy nie było czcicieli
szatana, nie przywoływano demonów i nie stosowano mrocznej magii. Tylko mordowano
malutkie dzieci, gwałcono mniszki i zabijano te, które nie potrafiły czerpać satysfakcji z
nierządu. Ludzie arcybiskupa zamiotą sprawę pod dywan, dostanie się tylko temu tu kapelanowi,
może obciążone zostaną też dwie martwe zakonnice. Reszcie cała sprawa ujdzie na sucho.
Nieprawdaż? Mam rację? Tak się rzecz cała zakończy? Czy nie tak zawsze postępują biskupi,
arcybiskupi, kardynałowie oraz papieże?
Voerter nie odezwał się.
– Czy wtedy zbrodniarze nie uznają, że są bezkarni? – kontynuowałem, nie czekając, aż
będzie miał coś mądrego do powiedzenia. – Że skoro zgrzeszyli przeciw ludziom i nie doznali
odwetu, to mogą również bezkarnie grzeszyć przeciw Bogu?
– Nie możemy karać ludzi za to, co wydaje nam się, iż mogliby uczynić w przyszłości. –
Mój towarzysz otworzył szeroko oczy. – Gregor miał rację: oszalałeś, Mordimerze.
Oto był człowiek, w którego piersiach wystygł już słodki żar wiary. Nie moim zadaniem
było rozniecenie na powrót ognia w jego sercu. Jeżeli będzie posłusznie wykonywał moje
polecenia, może wyjdzie z tej kabały z tarczą w ręku. Jeśli nie, powiozą go na tarczy.
– Radzę ci, byś szybko pozbył się wątpliwości – rzekłem ostro – gdyż będę od ciebie i
Hoffmana wymagał pełnej poświęcenia pomocy. A komisja z Hezu, która zapewne pojawi się za
kilka tygodni, rozliczy nas wszystkich.
– A któż ciebie uczynił dowódcą? – w głosie Andreasa miała zabrzmieć wystudiowana
pogarda, lecz zabrzmiała jedynie bezradność.
– Okoliczności – odparłem. – I strach kogokolwiek innego przed wzięciem na siebie
brzemienia odpowiedzialności.
Szczęka mu zadrgała. Jednak nie z gniewu, odniosłem wrażenie, jakby zbierało mu się na
płacz i siłą chciał powstrzymać szloch.
– Twoje obiekcje wydają mi się co najmniej dziwaczne – szepnąłem zjadliwie, lecz tak,
by nie słyszał mnie kapelan. – I kto wie czy nie będę musiał dokładniej się przyjrzeć, dlaczego
twoje serce wezbrało takim współczuciem dla zatwardziałych grzeszników i czemu bardziej
troszczysz się o zbrodniarzy niż o ich ofiary...
Spojrzał na mnie i tym razem w jego oczach błysnął strach.
– To nieprawda! – zawołał gorączkowo. – Dobrze wiesz, że to nieprawda! Jestem
lojalnym inkwizytorem!
Pokręciłem głową.
– Słowa mnie nie przekonają – odparłem. – Będziesz miał niedługo wiele okazji, by
swoją lojalność udowodnić czynami. Jesteś na to gotowy, Andreasie? Gotowy, by uczciwym oraz
gorliwym postępowaniem zamazać pamięć o ocierających się o ciężki grzech błędach, które
popełniłeś i pragnąłeś popełnić?
– Znam te sztuczki tak samo dobrze jak ty – warknął. – Nie zwiedziesz mnie swoją
mową.
Ha, jak widać, zachował resztki trzeźwego spojrzenia na świat, choć jego próby wyrwania
się były tak samo skazane na porażkę jak próby sarny pochwyconej przez stado wilków. Ot,
może ona jeszcze gwałtownie się szarpnąć, wierzgnąć, ba, nawet zawadzić wilka kopytem, ale
ani nie zrobi drapieżnikowi krzywdy, ani nie wydostanie się z matni.
– To nie sztuczki, Andreasie – rzekłem stanowczo. – Przemyśl moje słowa i zastanów się,
jaką cenę zapłacisz za stawiany opór. A wierz mi, przyjacielu, że jeśli mnie zawiedziesz, nie
zawaham się wystawić ci słonego rachunku przed komisją z Hezu. A ona już policzy, kto miał
rację, a kto nie.
Voerter milczał dłuższą chwilę, byłem pewien, że rozważa wszystkie za i przeciw, jakie
wiązały się z podjęciem decyzji lub też uniknięciem jej podejmowania. Musiał sobie jednak,
podobnie jak i ja, zdawać sprawę z faktu, że zanim do prowincji przybędzie komisja z Hezu,
zdążę wszystkie sprawy ułożyć tak, by odpowiadały memu oglądowi rzeczywistości. A tym
samym moi przeciwnicy staną nie tylko przeciw mnie, lecz przeciw jasnym oraz wyraźnym
zeznaniom świadków i oskarżonych.
Wychodziłem już z budynku, kiedy niespodziewanie natknąłem się na Teobalda Krankla,
sekretarza zamordowanego biskupa.
– Witajcie – powiedziałem. – Mogę wam w czymś pomóc? Co was tu sprowadza?
– Słyszałem, że teraz wy jesteście przy komendzie... – Spoglądał na mnie dziwnym
wzrokiem.
– Coś za szybko, jak na mój gust, rozchodzą się wieści w tym mieście – odparłem.
– Podsłuchiwałem pod drzwiami – wyjaśnił niezmieszany. – A raczej nie
podsłuchiwałem, gdyż to słowo narzucałoby sąd o grzesznej ciekawości dotyczącej spraw, które
mnie nie powinny obchodzić, a po prostu słyszałem... Rozprawialiście dosyć głośno, panowie
inkwizytorzy.
– Taaak. – Spojrzałem na Krankla ciężkim wzrokiem. – Mogę wam w czymś usłużyć? Bo
jeśli nie, wybaczcie, mam wiele obowiązków.
– Domyślam się – odrzekł, mrużąc oczy. – I domyślam się również, że w najbliższym
czasie nawet nocami w okolicy może być jasno od stosów.
Żachnąłem się.
– Panie Krankl, zdecydowanie przeszacowujecie gotowość inkwizytorów do rozniecania
płomieni. Jesteśmy powołani, by rozsycać płomień wiary w ludzkich sercach, a że czasami przy
okazji tego zbożnego dzieła pojawi się jeden czy drugi stos, by kosztem cielesnej męki ratować
nieśmiertelną duszę grzesznika, to naprawdę nie powinniście uważać podobnego rozwiązania za
regułę. A teraz pozwólcie, że was pożegnam, jeśli pozwolicie...
Skinąłem mu głową, a on przepuścił mnie w progu. Miałem wrażenie, że spogląda na
mnie, póki nie zniknąłem za drzwiami, lecz nie próbował mnie zatrzymać. Cóż, być może miał
sprawę do Vogelbrandta, a skoro wasz pokorny sługa zastąpił swego dawnego przełożonego, to
najwyraźniej sekretarz biskupa nie miał już czego szukać.
Rozdział VIII
Szturm
Potrzebowałem szybkiego sukcesu. Musiałem
znaleźć mordercę biskupa, skłonić go do przyznania się do winy oraz uroczyście wszem wobec
ogłosić, że oto w ręce Inkwizytorium wpadł przerażający zbrodniarz. Z uwagi na przyrodzoną mi
skromność staram się nie wspominać zbyt często o niezwykle czułym węchu, jakim zostałem
obdarzony, lecz wierzcie, mili moi, że zmysł ten naprowadził mnie na pewną ścieżkę, kiedy
badałem w klasztorze zwłoki siostry Matyldy. Otóż mniszka miała poplamione kołnierz habitu
oraz kornet, tak jakby trzymający ją napastnik prychał na nią plwociną. Pomimo smrodu krwi
oraz wyprutych wnętrzności wyraźnie wyczuwałem cebulowy, tak! cebulowy odór. A moje
zmysłowe doświadczenie potwierdzone zostało całkowicie materialnym dowodem. Oto tuż obok
zwłok znalazłem listek cebuli. Ha, tego mi było trzeba! Tropu. Przecież wiedziałem, kto zajadał
się cebulą niczym koń słodkimi jabłuszkami, przecież wiedziałem, kto opowiadał o tym, jak
potrzebną rzeczą jest usuwanie chwastów szkodzących użytecznym roślinom. W jaki sposób
stary biskupi ogrodnik wdarł się na teren klasztoru, zmylił mniszki i zarżnął młodą, silną kobietę,
jaką była Matylda, pozostawało sprawą do wyjaśnienia. Ale przecież my, inkwizytorzy, nie raz i
nie dwa byliśmy świadkami zdarzeń niepojętych z punktu widzenia prostej logiki albo
prymitywnej materialnej dedukcji. Istniało wiele możliwych wytłumaczeń tej zbrodni. Czyż
ogrodnik nie mógł być w rzeczywistości biegłym w swym fachu czarnoksiężnikiem? A może
przychodziły dni, kiedy opętywała go demoniczna moc i zyskiwał nadnaturalne siły oraz
możliwości czynienia zła? A może po prostu był silnym, przebiegłym i zdeterminowanym
człowiekiem? (No cóż, nie tak jednak przebiegłym, by nie wyśledziło go oko młodego, lecz
przenikliwego inkwizytora!) W każdym razie jeżeli tok rozumowania funkcjonariusza Świętego
Officjum nie zgadzał się z ogólnie przyjętymi prawami natury lub logiki, najczęściej okazywało
się, że prawa te po prostu zawodzą.
Samo aresztowanie ogrodnika nie mogło jednak wystarczyć. Bo kimżeż był biskupi
ogrodnik, by jego uwięzienie, osądzenie i skazanie wywarło jakiekolwiek wrażenie na bliźnich?
Owszem, udowadnialiśmy w ten sposób, iż zło może czaić się tuż pod progiem i wystrzegać się
oraz sprawdzać należy nawet ludzi na pozór dobrodusznych, z którymi mamy na co dzień do
czynienia. Ale to było zdecydowanie za mało. Musiałem zadać poplecznikom diabła silniejsze i
celniejsze uderzenie. Musiałem potrząsnąć gniazdem szerszeni, by potem rozbrzęczane z
wściekłości cisnąć prosto w ogień. W tym zbożnym dziele miał mi dopomóc kapelan
Kornhacher. Zabrałem go w podróż do klasztoru, kazałem również, by towarzyszyli nam
Hoffman oraz trzej najemnicy. Voerterowi natomiast poleciłem aresztować starego ogrodnika,
lecz na razie nie przesłuchiwać go, ale przetrzymać w ciemnej i zimnej piwnicy, by trochę
skruszał przed badaniem.
Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, czy zostaniemy wpuszczeni na teren
klasztoru. Wręcz przeciwnie: byłem święcie przekonany, że nikomu nawet nie przyjdzie do
głowy, by zamienić z nami zdanie, a co dopiero otworzyć furtę. Dlatego kazałem najemnikom,
by zabrali ze sobą siekiery, żelazne łomy oraz skórzane pasy i konopne liny.
– Za pozwoleniem, mistrzu, siekierami nie przebijemy się przez bramę – powiedział
Giuseppe Francisco. – Nie dość, że belki grube, to jeszcze wzmocnione żelaznymi pasami. Dzień
będziemy siekać, a nie wiem, czy to coś da.
– A jak nas poleją wrzątkiem? – burknął Kuno. – Albo gorącą kaszą? Mieliście kiedyś
gorącą kaszę za koszulą, mistrzu, za waszym pozwoleniem?
– Za pozwoleniem nie miałem, bez pozwolenia też nie – zażartowałem, lecz przez tępe
oblicze najemnika nie przebiegł nawet cień zrozumienia. Pokręciłem tylko głową. – Hoffman jest
zawołanym myśliwym. – Spojrzałem w stronę mego towarzysza inkwizytora. – Prawda,
Hugonie? Jeśli któraś zakonnica objuczona wiadrem lub garem pojawi się na blankach, zdołasz
zestrzelić ją, nim komukolwiek zaszkodzi, czyż nie?
Hugon skinął głową z ponurym wyrazem twarzy, za to żołnierze wyraźnie się ucieszyli, iż
ktoś będzie czuwał nad bezpieczeństwem ich skóry.
– Ale i tak nie będziecie się musieli męczyć z siekierami – powiedziałem. – Bowiem
zbudujecie wedle moich zaleceń prawdziwą machinę oblężniczą.
Oczywiście nie miałem pod swą komendą ludzi na tyle zdolnych, by na moje polecenie i
według moich wskazówek potrafili zbudować machiny tak potężne i tak skuteczne jak te, które
posłużyły Juliuszowi Cezarowi, kiedy zdobywał fortece Galów. Zresztą, szczerze mówiąc, nie
potrzebowałem skomplikowanych urządzeń. Miał mi wystarczyć jeden nad wyraz prosty w
przygotowaniu przedmiot: taran. Rzecz jasna, budowa ogromnych taranów, zdolnych w mgnieniu
oka wyważyć wielkie przeszkody, zajmuje mnóstwo czasu i wymaga siły wielu ludzi, którzy taką
machinę przeciągną pod bramę. Ja myślałem o czymś dużo prostszym, chociaż bardziej
wyrafinowanym od ściętego pnia drzewa rozbujanego siłą męskich ramion. Zamierzałem bowiem
na zwykłym chłopskim wozie dobudować mocne rusztowanie z solidnych belek, a na tym
rusztowaniu zawiesić ciężki, dobrze ostrugany pień drzewa, który można by rozbujać bez
konieczności trzymania go w ramionach.
– Nada się! – raczył łaskawie przyznać Giuseppe Francisco, kiedy wyłuszczyłem mym
podkomendnym, czym będą się musieli zająć pod klasztorem.
Wszystko poszło, jak się spodziewałem. Brama była zamknięta, tak samo jak mała furtka
w murze, a na nasze krzyki i wołania nikt nie odpowiadał, chociaż Kornhacher dwoił się i troił w
żądaniach, błaganiach i zaklinaniach, by nam otworzono. W końcu więc nie mieliśmy innego
wyjścia, jak zacząć szturmować bramę za pomocą zawieszonego na wozie tarana. I tak jak się
spodziewałem, nie minął nawet czas, by zmówić „Ojcze nasz”, kiedy na blankach pojawiły się
dwie mniszki, obie wyraźnie czymś objuczone.
– Celuj w tę starą – rozkazałem Hugonowi, gdyż zrobiło mi się żal na wskroś
przerażonego dziewczęcia o bladej twarzy i wielkich oczach, a w spojrzeniu towarzyszącej jej
staruchy widziałem wyraźną i złośliwą zajadłość.
Hoffman wypuścił strzałę, która wbiła się mniszce prosto w pierś. Kobieta nie wydała z
siebie nawet jednego dźwięku, tylko przechyliła się do tyłu i runęła z muru. Natomiast młoda
mniszka porzuciła wiadro (nie widzieliśmy tego, lecz poznaliśmy po huku), krzyknęła
rozpaczliwie i zaraz zniknęła z pola widzenia.
– Głowę dam, że nikt nam już nie będzie przeszkadzać – powiedziałem, po czym
uśmiechnąłem się do Hoffmana. – Świetnie się spisałeś, Hugonie. Widzę, iż to, co opowiadano o
twym talencie łuczniczym, nie mija się na włos z prawdą.
– Wolę strzelać do jeleni niż do ludzi – odparł, nie patrząc mi w oczy.
– Stare próchno. – Machnąłem ręką. – Wystarczająco się już nażyła. Poza tym pamiętaj,
że w kogokolwiek rzucisz kamieniem w tym klasztorze, z całą pewnością trafisz w grzesznika.
Skinął głową, nadal nierozpogodzony. Nie zamierzałem przejmować się humorami
towarzysza inkwizytora, więc skupiłem uwagę na żołnierzach, którzy dzielnie spisywali się przy
taranie. Brama huczała, trzeszczała, jęczała, drzazgi z niej leciały, lecz trzymała się mocno.
Najemnicy pokrzykiwali jeden na drugiego, a klęli przy tym ile wlezie.
– Czy godzi się tak traktować miejsce modlitwy i medytacji? – posępnie spytał Hoffman.
– Przypomnij mi, któż taki niedawno stwierdził: „Mniszki zawsze się kurwiły, ciągle się
kurwią i nigdy nie przestaną się kurwić”?
– Miejsce jest święte, choć ludzie grzeszni – mruknął po chwili.
– Toteż spalimy jedynie ludzi. – Wzruszyłem ramionami.
Hugon już nic nie odpowiedział.
Mniej więcej koło południa, przyglądając się bramie, można było poznać, że została
mocno osłabiona, natomiast w godzinę potem padła. Przewidując, co może się zdarzyć, kazałem
Hoffmanowi stanąć z łukiem gotowym do strzału, a najemnikom rozbiec się, kiedy tylko
zobaczą, że drzwi się załamują. Swoją przezorną zapobiegliwością uratowałem być może życie
tym ludziom, gdyż za wywróconą bramą stało kilka zakonnic. Jedna z kuszą, druga z łukiem, a
pozostałe z kamieniami w dłoniach. Skąd w klasztorze wzięły się kusza i łuk, nie mam pojęcia,
ale jak mieliśmy okazję ujrzeć, siostrzyczki potrafiły całkiem sprawnie posługiwać się owym
orężem. No i nic dziwnego, gdyż przecież do klasztorów trafiały dziewczęta i kobiety z różną
przeszłością, również córki rycerzy, myśliwych czy kłusowników, które ojcowie dla zabawy i dla
śmiechu mogli podszkolić w wojennym rzemiośle. Schowany za drzewem Hoffman wypuścił
szybko, jedną po drugiej, dwie strzały. Pierwsza ugodziła w udo mniszkę z łukiem, druga
przebiła ramię zakonnicy trzymającej kuszę. Widząc tak precyzyjnie wymierzony i skuteczny
atak, reszta babińca nie zastanawiała się nawet, co robić, tylko podkasawszy habity, uciekła w
stronę klasztoru. Roześmiałem się, trzej najemnicy zaraz mi zawtórowali, a Kornhacher ochryple
rozchichotał się po chwili (zauważyłem jednak, że bystro zerka w moją stronę, by sprawdzić, czy
chichot ten spotka się z naganą, czy też z aprobatą). Nawet Hoffman skrzywił usta w lekkim
grymasie, rozbawiony tą kobiecą gotowością do zażartej walki w obronie klasztoru. Oczywiście
obie ranne zostawiono bez pomocy. Pierwsza jakoś dała radę pobiec za towarzyszkami,
natomiast druga kuśtykała niczym okulawiona kaczka, głośno krzycząc przy każdym kroku. W
końcu upadła w błotnistą kałużę i zaniosła się rozpaczliwym płaczem. Twarz odwracała z
przestrachem w naszą stronę, jakbyśmy byli nie przymierzając jakimiś zbójnikami. Chociaż
zważywszy na ciężkie grzechy obciążające sumienia mniszek, podejrzewam, że wolałyby
rabusiów od inkwizytorów. Bo rabusie najwyżej ukradliby kosztowności, po czym wesoło
zabawili się z co młodszymi zakonnicami, natomiast my mieliśmy zamiary zdecydowanie
poważniejsze.
– No to kurki nam się rozbiegły. Trzeba będzie je wyłapać i zapędzić z powrotem do
kurnika – zatarł dłonie Giuseppe Francisco.
– To prawda. – Skinąłem głową. – Zabierzcie się za to, chłopcy. Znajdźcie wszystkie
zakonnice i zamknijcie w kaplicy. Jest ich... – Zerknąłem na Kornhachera.
– Dwadzieścia cztery minus Matylda, minus mniszka ustrzelona z taką maestrią przez
mistrza inkwizytora, nie pomnę jej imienia, minus ta, co tu leży przed nami, to będzie, jak dobrze
wyrachowałem, dwadzieścia jeden. – Spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał,
żebym go pogłaskał.
– Słyszeliście? – zwróciłem się do najemników. – W kaplicy chcę znaleźć dwadzieścia
jeden mniszek. Żywych, zdrowych i nienaruszonych. – Zbliżyłem się do Giuseppe Francisco. –
Dopilnujesz tego, Giuseppe – dodałem surowym tonem. Potem położyłem mu dłoń na ramieniu.
– Później będziecie mogli się zabawić – rzekłem tym razem łagodnie. – Bo to tylko zwykłe
kurwy, więc potraktujecie je, jak na to zasługują. Ale później, nie teraz, zrozumiano?
– Tak jest, mistrzu inkwizytorze! Zrozumiano! – zakrzyknął całkiem zadowolony z
obietnicy.
Najemnicy rozbiegli się po klasztorze, a ja pozostałem z moim towarzyszem oraz
kapelanem.
– Naprawdę oddasz mniszki w łapy tych zbójów? – Hoffman miał ściągniętą twarz.
– Potrzebuję ich, Hugonie – odparłem. – Są moimi psami, a psom trzeba czasem rzucić
kość.
– Jaki kąsek przewidziałeś dla mnie?
– Dla ciebie? – Podszedłem. – Jak możesz zadawać takie pytania, Hugonie? – zapytałem
z rozżaleniem, patrząc Hoffmanowi prosto w oczy. – Ty jesteś moim towarzyszem. Moim
stronnikiem i sojusznikiem. Inkwizytorem, na którego liczę jak na samego siebie. Człowiekiem,
do którego bez wahania odwracam się tyłem, nie bojąc się, że wbije mi nóż w plecy. Czemu
krzywdzisz mnie podobnym pytaniem, przyjacielu?
– Nie jestem głupi, Mordimerze – odezwał się z nieoczekiwaną zaciekłością. – Nie
jestem...
– Chcesz przejąć dowództwo? – przerwałem mu. – Chcesz wydawać mi polecenia i
kierować śledztwem? Powiedz tylko słowo, a zostawię wszystko na twojej głowie i będę ci
lojalnie pomagał. Ty weźmiesz odpowiedzialność za każde nasze działanie, ty rozliczysz się z
komisją z Hezu, kiedy przyjedzie do Luthoff, ty podpiszesz wszystkie dokumenty własnym
nazwiskiem. Ty przyjmiesz na swoją pierś gniew arcybiskupa, a co za tym idzie, zapewne
również gniew Watykanu. Chcesz tego, Hugonie? Powiedz mi, że chcesz tego...
Przygryzł wargi.
– Wiesz, że nie...
Położyłem mu dłonie na ramionach i zbliżyłem twarz do jego twarzy, tak że niemal
zetknęliśmy się nosami.
– Więc pomóż mi, przyjacielu. Zaufaj, że działam w imię żarliwej nadziei na nawrócenie
grzeszników, pokornej wiary w konieczność naszych działań i gorącej miłości do Pana oraz Jego
stworzeń. Czy uwierzysz mi, Hugonie, jeśli powiem, że nie pragnę dla siebie niczego poza
byciem użytecznym narzędziem w ręku Boga? Uwierzysz mi?
Musiał usłyszeć w moim głosie lub zobaczyć w moich oczach coś, co złamało jego głupi
upór. Skinął głową, gestem tak nieznacznym, że wręcz niezauważalnym. Ale obaj wiedzieliśmy,
iż w tym momencie, w tej właśnie chwili, poddał się takiemu biegowi spraw, jaki ja
wyznaczyłem. Ucałowałem Hoffmana w oba policzki.
– Chodźmy, Hugonie. Chodźmy i zróbmy porządek w tej kloace. Ty i ja. Razem.
Nie patrząc już na niego, ruszyłem przez ogród w stronę refektarza. Byłem pewien, że
idzie za mną.
Rozdział IX
Cmentarz
Musieliśmy jeszcze trochę poczekać, zanim
żołnierze zapędzili wszystkie mniszki do kaplicy. Stara, szpetna Augustyna grała teraz w tym
towarzystwie pierwsze skrzypce, gdyż skupiła kobiety wokół siebie. Kiedy policzyłem już
wszystkie mniszki i upewniłem się, że jest ich na pewno dwadzieścia jeden, wszedłem na
podwyższenie przed wielkim witrażem, który w czerwieni, ciemnej żółci i czerni przedstawiał
Ukaranie Jerozolimy. Płomienie świec migotały w kolorowych szkłach, tworząc złudzenie
płonących budynków i uciekających postaci.
– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem przełożonym inkwizytorów z Bielstadt –
rzekłem głośno, a echo poniosło mój głos po całej kaplicy. – Powiem wam jedno: tylko
natychmiastowe i szczere przyznanie się do winy może was uratować od stosu. Obecny tu
kapelan
Kornhacher opowiedział o waszych występkach, zbrodniach i przewinach, zdał mi pełną
relację z waszych grzechów...
Z zadowoleniem zobaczyłem, że kilka mniszek zaczęło płakać i tulić się jedna do drugiej.
To wróżyło jak najlepiej ich przyszłym zeznaniom.
– Życie uratują tylko te z was, które wszystkie winy wyznają z rozpaczliwym płaczem,
rzewnym pragnieniem skruchy i żarliwą chęcią odkupienia. Zatwardziałe grzesznice natomiast
będą torturowane i publicznie spalone. Amen!
– Amen! – wrzasnęli chórem najemnicy i Kornhacher. Hoffman jedynie poruszył ustami.
– Która z was zaprowadzi mnie do ciemnicy, gdzie uwięziono wasze towarzyszki?
– Nikt was nigdzie nie zaprowadzi! – wrzasnęła Augustyna. – Najechaliście dom boży
jak...
Giuseppe Francisco okazał się naprawdę użytecznym sługą, zdolnym przewidywać moje
życzenia. Zdzielił staruchę tak silnie w pysk, że aż się przewróciła. W jej stronę podskoczyła
młoda zakonniczka i pomogła podnieść się na nogi.
– Trzydzieści batów na gołą dupę – rozkazałem. – Tylko nie żałujcie sobie i bijcie mocno.
Jeśli będzie trajkotać dalej, następnych trzydzieści.
– Ja powiem, gdzie one są! – pisnęła zakonniczka pomagająca staruszce i podbiegła do
mnie. – Jestem siostra Anna, mistrzu inkwizytorze, wszystko wam pokażę, wszystko powiem, co
wiem. – Uklęknęła i złożyła dłonie jak do modlitwy. – Tylko pamiętajcie: jestem siostra Anna!
– Chodź więc ze mną, dziecko – powiedziałem łagodnym i ciepłym głosem. – Odnajdźmy
te zagubione owieczki boże, by nie błąkały się dłużej w diabelskiej ciemności.
Podałem mniszce rękę, a ona szybko chwyciła mnie za dłoń i zacisnęła na niej palce.
Kiedy chciałem się uwolnić, nie pozwoliła.
– Błagam was, błagam, trzymajcie, nie dajcie mnie porwać diabłu! Zaprawdę wielka bije
od was siła... Przy was czuję się taka bezpieczna... – zaszeptała gorąco.
Nie wyszarpywałem już dłoni, uśmiechnąłem się tylko w myślach nad naiwnością młodej
mniszki, której wydawało się, że dzięki kilku zręcznie dobranym słowom będzie potrafiła
zjednać sobie inkwizytora. Niestety, nie było to takie łatwe, gdyż w przesławnej Akademii
Inkwizytorium uczono nas między innymi, by nie dać się nikomu omamić pochlebstwami, nie
dawać się łapać na lep obietnic ani nie dać się zwieść udanym żalom. Jednak ponieważ młoda
zakonnica była śliczna jak kwiatuszek, dłoń miała delikatną i miękką oraz prawdziwe oddanie w
oczach i głosie, postanowiłem zachowywać się wobec niej uprzejmie, przynajmniej do tego
czasu, kiedy inkwizytor może być uprzejmy w stosunku do świadków lub oskarżonych.
Wyszliśmy z kaplicy do ciemnego kamiennego korytarza.
– Nic ci już nie grozi, moje dziecko. Powiedz, czy te zamurowane siostry jeszcze żyją?
– Codziennie modlę się, by żyły – westchnęła i zerknęła na mnie omdlewającym
wzrokiem. – I chyba żyją, bo siostra Augustyna nosiła im co dzień wodę.
– Augustyna? Ta sama, co ją teraz chłoszczą, tak?
– Tak, mistrzu inkwizytorze, ta sama. To bardzo zła osoba, bardzo zła. Jak wyście od razu
wiedzieli, kogo ukarać... – Pokręciła głową. – Jakbyście patrzyli człowiekowi prosto w głąb
serca. – Zadrżała i zatrzymała się tak gwałtownie, że i ja musiałem się zatrzymać. – Spojrzyjcie i
w moje – szepnęła, przykładając dłoń do habitu, który wybrzuszał się na jej piersiach. –
Przysięgam wam, że zobaczycie tylko szczerą chęć poprawy.
Uniosła nasze złączone dłonie i przycisnęła do swojej lewej piersi.
– Posłuchajcie bicia mojego serca – poprosiła głosem omdlewającej róży. – Ono zawsze
biło tylko dla naszego Pana. Szczerze i ufnie.
Przyznam, że dotyk jej piersi nie był niemiły, gdyż była to pierś kształtna, krągła i jędrna,
a przynajmniej takie odniosłem wrażenie poprzez materię habitu.
– To cudownie, że na tym gnojowisku grzechu wyrosła tak niewinna lilia jak ty –
powiedziałem. – A teraz pospieszaj, moja panno, bo nie mamy całego dnia do stracenia.
– Macie rację, macie rację, mistrzu inkwizytorze – jeszcze nie dopowiedziała tych słów, a
już niemal biegła, ciągnąc mnie za sobą. – Jak dobrze być z mężczyzną, który w każdej chwili
wie, co trzeba zrobić i co jest najbardziej odpowiednie.
Wiedziałem, co sądzić o szczerości komplementów dziewczyny, ale nie przeszkadzało mi
to czerpać satysfakcji z jej słów, gdyż były one wypowiadane tonem tak niewinnie
prostolinijnym, że człowiek mniej bystry i mniej doświadczony niż wasz uniżony sługa zapewne
dałby się omotać. Jeśli w podobny sposób zachowywała się w stosunku do szlacheckich
klientów, to musiała cieszyć się sporym powodzeniem. Nic bowiem nie raduje męskiego serca
tak jak słodkie słówka padające z kobiecych ust: pochwała zdolności, rozumu, poczucia
humoru...
– Jeszcze nawet dwóch modlitw nie jesteście w klasztorze, a już taka się czuję przy was
bezpieczna. Jakby całe to straszne zło gdzieś zniknęło...
Ten drżący głosik świetnie wpisał się w mój tok myślenia. Bo tego jeszcze mężczyźni
lubili słuchać: zapewnień, że kobieta bezpiecznie czuje się w ich ramionach, i wyznań
mówiących, że wie ona, iż ten właśnie mężczyzna potrafi obronić ją przed niegodziwościami
całego świata. Ale dziewczyna mogła być mi wielce pomocna, gdyż miałem przekonanie, że
zrobi wszystko, by ratować własną skórę. Pytanie brzmiało tylko, czy znała użyteczne tajemnice
zdeprawowanego zgromadzenia? Kto wie, kto wie, może potrafiła wkradać się nie tylko w łaski
mężczyzn, lecz również w łaski innych kobiet? Co prawda dla młodej, ślicznej dziewczyny
zyskanie sympatii starszej, mniej urodziwej kobiety bywa zazwyczaj zadaniem wręcz
syzyfowym, lecz siostra Anna sprawiała wrażenie osóbki, która nie z takim ciężarem potrafi dać
sobie radę, jeśli tylko widzi w tym dobry interes. Więc może była ulubienicą Matyldy czy
Konstancji? A może po prostu przyłożyła swe kształtne uszko do ściany, zza której wyjątkowo
dobrze było słychać pewne rozmowy, i teraz podzieli się ze mną wiedzą o treści owych rozmów?
Zobaczymy...
– Siostrę Magdalenę i siostrę Weronikę zamurowano w ich własnej celi. Znaczy w
kawałeczku tej celi. Ledwo tam się mieszczą, biedactwa...
– Skąd wiesz, że cela jest taka mała?
– Sama ją murowałam – westchnęła. – Matylda kazała mnie i jeszcze dwóm siostrom
wyrobić zaprawę i układać cegły. Całe paznokcie zdarłam sobie niemal do żywego mięsa! A
skóra? Żebyście zobaczyli, jaką miałam skórę na dłoniach! Jak jakaś praczka!
– Prawdziwe nieszczęście...
– Oczywiście nic to strasznego przy cierpieniach, jakie spotkało moje słodkie
przyjaciółki. Ileż nocy wypłakałam z powodu ich nieszczęścia.
– Były ci bliskie? To dobrze, gdyż są oskarżone o ciężkie zbrodnie, o których zapewne
wiele wiesz jako ich... słodka przyjaciółka.
– Wszystkie tu jesteśmy przyjaciółkami – odrzekła szybko. – A każdą istotę ludzką,
stworzoną wszak przez Pana Boga, nazwę słodką, póki nie zyskam powodów, by sądzić o niej
inaczej.
To była całkiem zgrabna odpowiedź i spodobała mi się. Cóż, siostra Anna chyba
marnowała się w klasztorze.
– O, to tu, mistrzu, to tu. – Puknęła paluszkiem w drzwi po lewej stronie korytarza.
Nacisnąłem klamkę, jednak drzwi pozostały zamknięte.
– Proszę, mistrzu. – Siostra Anna dygnęła i podała mi klucz na otwartej dłoni. Uśmiechała
się wdzięcznie.
– A skąd ty masz ten klucz, moja miła?
– Widzieliście, jak pomagałam wstać siostrze Augustynie? Nietrudno było wyciągnąć go
z jej kieszeni. Wszystko, by wam pomóc, mistrzu inkwizytorze. – Dygnęła raz jeszcze.
Co prawda równie dobrze mogła mi pomóc, mówiąc, kto ma klucz, ale rozumiałem, że
chodziło o efekt. Poza tym spodobało mi się, iż nie usiłowała się ze mną w żaden sposób
targować. To też świadczyło o jej sprycie. Przekręciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi.
Pokoik wyglądał jak zwykła cela klasztorna, tyle że mniejsza od innych i pusta, gdyż usunięto z
niej meble. Ściana po lewej stronie była najwyraźniej świeżo (nawiasem mówiąc, również dość
krzywo) wymurowana, a na poziomie twarzy pozostawiono otwór na szerokość cegły i wysokość
dwóch.
– Tu są, biedactwa. – Siostra Anna zmarszczyła kształtny nosek. – Czujecie, mistrzu, ten
straszny fetor?
Oczywiście, że czułem, gdyż bijący przez szparę odór wydawał się pochodzić z
najgorszej kloaki. No nic dziwnego, skoro można powiedzieć, że obie mniszki właśnie żyły w
kloace, z której nie sprzątano odchodów ani która nawet nie miała możliwości zostać
przewietrzona. Kobiety zamurowano w celi tak małej, że nie mogły w niej ani położyć się z
wyciągniętymi nogami, ani stanąć, nie pochylając głowy. Toteż, jak mi potem powiedziano, czas
spędzały, głównie siedząc przy ścianie, przytulone jedna do drugiej, gdyż od kamieni ciągnęło
zimnem oraz wilgocią. I to miała być zapewne dodatkowa kara: spędzenie ostatnich tygodni
życia albo i miesięcy w brudzie, ciasnocie, smrodzie oraz chłodzie i wilgoci. Prędzej czy później
zostałyby również przeżarte przez robactwo.
Wstrzymując oddech, zerknąłem przez szparę i po chwili potrzebnej na przyzwyczajenie
wzroku do ciemności dostrzegłem dwie kobiece postaci wtulone w siebie tak mocno, że mogły
się zdawać jedną osobą. Musiały słyszeć szczęk zamka, jednak najwyraźniej straciły już nadzieję,
że ten dźwięk może przynieść im cokolwiek dobrego, ponieważ nawet nie drgnęły.
– Siostrzyczki! – zawołałem. – Za chwilę każę zwalić ścianę, więc nie bójcie się i na
wszelki wypadek osłońcie głowy, żeby nie oberwać kawałkiem cegły. Słyszycie mnie?
– Jezusie Najmściwszy! – usłyszałem po chwili drżący głos. – Powiedz, czyś jest aniołem
Pana? Przyszedłeś nas oswobodzić?
– Przyszedłem was oswobodzić – odparłem, nie wnikając w to, kim jestem, a kim nie.
– To tylko tortura – szepnęła druga mniszka. – Dadzą nam nadzieję, by ją potem odebrać.
– Rozpłakała się cicho.
Cicho, lecz tak żałośnie, że serce zadrżałoby zapewne każdemu. Rzecz jasna: każdemu,
kto nie był inkwizytorem, gdyż my, funkcjonariusze Świętego Officjum, słyszeliśmy tak wiele
skarg, iż najbardziej rzewne z nich nie robią już na nas wrażenia.
– To nie tortura, siostro! – zawołałem wesoło. – To prawdziwe wyzwolenie. Wasi
prześladowcy zostali ukarani, a wy będziecie mogły robić, co wam się zamarzy, jak tylko
opuścicie wychodek, w którym gnijecie.
Pierwsza z zakonnic parsknęła śmiechem. Jak widać, była osobą o silnym charakterze,
skoro miała ochotę na śmiech po kilkunastu dniach spędzonych w ciemnicy. Ale może
perspektywa rychłego opuszczenia więzienia napełniła ją tak beztroską radością.
– Czego od nas chcesz? – zaskrzeczała druga. – I tak nam nie darujecie tego, co
zrobiłyśmy. Nikt nam tego nie zapomni!
– A co takiego zrobiłyście? Ja nic nie wiem, siostrzyczki, poza tym, że potrzebna wam
pomoc. No chyba że chcecie tu zostać... Jeśli tak, powiedzcie tylko słowo, a raz-dwa każę
zamurować nawet tę dziurę, by was nie kłopotać ani piciem, ani jedzeniem, ani zbędną
konwersacją.
Siostra-śmieszka znowu prychnęła radośnie, po czym zaklaskała.
– Kujcie! Kujcie, dobrzy ludzie! Chcę stąd wyjść!
– Sama wezmę się za młot, jeśli tylko każecie – do pracy natychmiast zgłosiła się siostra
Anna.
Wyszedłem na korytarz, a zakonnica tuż za mną.
– Bardzo wam się chwali ta gorliwość w pomocy nieszczęśnikom, siostrzyczko –
powiedziałem. – Idź w takim razie po jeszcze dwie siostry, zróbcie porządek z tą ścianą i
pomóżcie biedaczkom obmyć się i ubrać. Na razie jednak nie wolno wam dawać im jedzenia,
rozumiesz? Pod żadnym pozorem, choćby nie wiem jak błagały! I zachowajcie złote milczenie na
temat tego, co dzieje się w klasztorze. – Ująłem ją za podbródek. – Rozumiesz, dziecko? Mogę
zaufać, że dopilnujesz w moim imieniu, czego trzeba?
Złożyła usta jak do pocałunku.
– Każde wasze życzenie jest dla mnie rozkazem – wyszeptała omdlewającym tonem.
***
Siedziałem w celi przeoryszy przy stole zastawionym mięsem, chlebem oraz owocami. W
kociołku parował smakowicie pachnący rosołek ugotowany na najtłustszym z kapłonów i
posypany świeżutkimi liśćmi pietruszki. Zakonnica zatoczyła się na ścianę z wrażenia, kiedy
zobaczyła specjały piętrzące się przede mną. Musiałem przyznać, że umyta i przebrana w czysty
habit robiła wrażenie całkiem wdzięcznej dziewczyny. Na mój gust miała może zbyt wyblakłą
cerę, nieco za ostry nos i oczy tak blisko siebie, jakby jedno chciało wskoczyć w drugie, ale za to
mogła pochwalić się ładnym uśmiechem i kształtną figurą. Przy siostrze Annie miałaby co
prawda takie same szanse jak pociągowa kobyła przy szlachetnej klaczce, lecz co prostszym
męskim naturom jej towarzystwo zapewne sprawiałoby wielką przyjemność.
– Kim jesteście, wy, panie, któremu zawdzięczamy życie i kąpiel? – Jej oczy uśmiechały
się do mnie zupełnie nie po mniszemu.
– Mam zaszczyt być inkwizytorem – odparłem, odpowiadając uśmiechem i z niejakim
rozbawieniem zauważyłem, że twarz dziewczyny tężeje.
– Nie wiem, czy w takim razie nie wolałabym wrócić do naszej celi. – Widziałem, że
nerwowo splotła palce. Dostrzegła, że zauważyłem ten gest, i na jej policzki wypełzł rumieniec.
– Dowcipna i całkiem odważna – skwitowałem te słowa. – Miłe połączenie u kobiety,
nawet jeśli jest jedynie mniszką. Zresztą mniszka czy nie... W waszym zakonie nie bardzo po
mniszemu się żyło, prawda? – Przypatrywałem się zakonnicy uważnie.
Odpowiedziała mi śmiałym wejrzeniem.
– Ufam, że i tak wszystko wiecie.
– Wszystko wie jedynie Bóg w niebiesiech – odparłem. – Jednak rzeczywiście trochę
słyszałem o obyczajach panujących w waszym zgromadzeniu.
– Czy mogę... czy mogę usiąść? – Spojrzała na mnie tym razem pokornie. – Wybaczcie,
ale tak osłabłam w tym więzieniu, że nogi ledwo mnie trzymają – dodała błagalnym tonem.
Bez słowa wskazałem zydel, a ona przycupnęła na nim ostrożnie i z samego skraju, jakby
chciała mieć pewność, że w każdej chwili będzie mogła się szybko zerwać i uciec. Tym razem
głównie spoglądała w posadzkę, lecz nie potrafiła się powstrzymać, by co chwila nie podnosić
wzroku i nie zerkać na jedzenie. Zauważyłem, że przygryza usta, a jej nos czasami drga jak u
węszącego króliczka. Sięgnąłem po chrupiącą, rumianą nóżkę kurczaka z pięknie wypieczoną
skórką i odgryzłem spory kęs. Teraz siostra Magdalena nie mogła oderwać wzroku od moich ust.
Jeszcze trochę, a zacznie się ślinić jak pies, pomyślałem z rozbawieniem.
– Wszystkim siostrom zapowiedziałem, że jedynie szczera spowiedź ze wszystkich
grzechów, zarówno własnych, jak i cudzych, może uratować je od stosu. I tobie również to
powtarzam. Twoim obowiązkiem jest opowiedzieć mi o przewinach tego zgromadzenia.
Powinnaś bowiem wiedzieć, że zbrodnią – zaakcentowałem ostatnie słowo poprzez machnięcie w
powietrzu ogryzioną już kostką – przeciwko naszej świętej wierze jest nie tylko grzeszne
postępowanie, lecz zatajenie grzesznego postępowania innych ludzi.
– Wiem o tym, mistrzu – odparła niewyraźnie, a ja pomyślałem, że zapewne ślina
zbierająca się w ustach przeszkadzała jej w dokładnym artykułowaniu słów.
– Zacznijmy więc tak, jak wypada zacząć, od samego początku. – Zakręciłem w palcach
kością. – Co wy w klasztorach, gdzie nie trzyma się psów, robicie z resztkami jedzenia? –
zmieniłem na chwilę temat.
– Mamy świnie. – Jej oczy wodziły za tą nieszczęsną ogryzioną kostką, jakby były
przyklejone do niej niewidzialną nicią.
– Świnie, no jasne!
Odłożyłem kostkę na talerz i sięgnąłem po kromkę chleba, na którą nałożyłem gruby
plaster pięknie wypieczonego pasztetu z brązowiutką, chrupiącą skórką. Przyjrzałem mu się
uważnie.
– Pasztet mielony z grzybkami oraz zielonym pieprzem – powiedziałem tonem tak
pełnym zachwytu, jakbym odkrył właśnie skrzynię wypełnioną złotem. – Czy ty wiesz, moje
dziecko, jak długo musiałem cierpieć, obywając się bez pasztetu z grzybkami? Nie mówiąc już o
zielonym pieprzu...
Wziąłem spory kęs i przez chwilę zapatrzyłem się w sufit, jakbym przeżywał właśnie
łaskę oglądania zstąpienia któregoś ze świętych pańskich.
– Nawet trochę za dużo grzybków – oznajmiłem po chwili, po czym obróciłem wzrok na
zakonnicę. – Nie częstuję cię, moje dziecko, bo siostra Anna powiedziała, że tak objadłaś się do
syta w czasie kąpieli, że aż musiałaś zwracać jedzenie – rzuciłem rzeczowym tonem. – A po
długim poście bardzo niezdrowo jest pofolgować apetytowi. Można od tego dostać nawet skrętu
kiszek...
Kiedy mówiłem, przyglądała mi się takim wzrokiem, jakby zamiast waszego uniżonego
sługi widziała Chimerę czy innego potwora zdolnego przerazić samym wyglądem.
– To kłamstwo! – wrzasnęła. – Co za podła suka! Nic nie jadłam, przysięgam wam! –
Opadła z krzesła na kolana, złożyła dłonie na piersiach i rozpłakała się rzewnie. – Jestem taka
głodna, tak strasznie głodna... Zaraz umrę, jeśli mnie nie poratujecie...
No, no, dziewczyna najwyraźniej nie wiedziała, co to prawdziwy głód. Rozumiałem
jednak, że kilkanaście dni w ciemnicy jedynie o spleśniałym czy suchym chlebie oraz o wodzie
mogło stanowić pewien dyskomfort. Znaliśmy jednak ludzi, którzy z własnej woli wybierali
podobną dietę (uważając, nie wiadomo z jakiego powodu, że człowiek, który żre trawę niczym
krowa jest w oczach Pana lepszy od tego, który zajada się chlebusiem, mięskiem oraz serkami) i
potrafili nie uskarżać się przez całe lata. Tak więc siostrzyczce daleko było do śmierci z głodu,
chociaż zapewne przyjemny zapach jedzenia mógł spowodować, że coś, co jedynie było
ćmiącym bólem, stało się cierpieniem trudnym do wytrzymania.
– Siostro Magdaleno – natychmiast znalazłem się przy dziewczynie i ująłem ją pod łokieć
– ależ proszę jeść. Przecież wyraźnie nakazałem, żeby obie siostry dobrze nakarmiono. Tylko
niech siostra uważa, bo to, co mówiłem o skręcie kiszek, to szczera prawda... No, proszę, niechże
sobie siostra wygodnie siądzie...
Pomogłem jej się usadowić na krześle i podałem na talerzyku kawałek pasztetu oraz
chleb. Rzuciła się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę. No i dostanie mi tu zaraz skrętu
kiszek! – pomyślałem ze złością. Mój Boże, czy kobiece umysły naprawdę nie dostrzegają
związku pomiędzy ostrzeżeniem „ogień parzy” a tym, że nie powinno się dotykać rozpalonego
pieca? Wyrwałem mniszce talerz z rąk i zmusiłem, by wypluła szybko przeżuwane i przełykane
jedzenie.
– Chcesz skonać w mękach czy co?! – wrzasnąłem.
Zaczęła zawodzić i gwałtownie rzuciła się w stronę stołu, więc chwyciłem ją za włosy i
potrząsnąłem silnie. Miałem nadzieję, że ból otrzeźwi siostrzyczkę. A jeśli nie otrzeźwi, może
chociaż oszołomi. I to dobre, i tamto dobre. Aby tylko zaczęła myśleć o czymś innym niż
jedzenie. Zresztą, kiedy powie mi wszystko, co wie, to niech sobie napycha brzuch ile wlezie, bo
wtedy jej życie nie będzie miało dla mnie żadnej wartości i będzie mogła z nim postępować
wedle własnego życzenia.
Rozpłakała się, tym razem spokojnym, żałosnym płaczem, pozbawionym poprzedniego
gniewu. Nachyliła się i pocałowała mnie w dłoń, obficie zraszając łzami moją skórę. Cóż, było to
niewątpliwie uprzejme.
– Dziękuję wam, dziękuję. Już nie będę... – Patrzyła mi prosto w oczy wzrokiem
rozżalonego szczeniaczka.
– No dobrze, siadaj – rozkazałem sucho i odszedłem za stół, na swoje krzesło. – I
zacznijmy wreszcie rozmawiać, moje dziecko. Opowiedz mi o swoich grzechach, Magdaleno.
– Nie chciałam tak żyć – jęknęła. – Możecie wierzyć lub nie, lecz pragnęłam spokoju
domu bożego. Modlitwy i samotności. Kiedy jednak dowiedziałam się, jakie tu panują
zwyczaje... – miała krótkie paznokcie, lecz wbiła je sobie tak silnie w dłoń, że zobaczyłem, jak
skóra nabiega czerwienią – nie mogłam odmówić.
– Nie mogłaś?
– Powiedzcie, że stchórzyłam. – Przymknęła powieki. – Zabawiałam gości ksieni, tak jak
tego sobie życzyli. A kiedy mi to robili, starałam się nie myśleć, tylko uśmiechałam się. I
jęczałam, jak mi dobrze, bo wtedy szybciej kończyli...
– Cóż za wzruszająca historia. – Przerwałem. – Jak to się dzieje na tym świecie, że każda
kurwa albo miała trudne dzieciństwo, albo źli ludzie zmusili ją do nierządu. A prawie żadna nie
przyzna, że chodzi o to, by lepiej żyć.
– Pewnie, że wolałam ładne szaty i dobre jedzenie zamiast ciemnicy w nocy i szorowania
kamiennych posadzek przez cały dzień – zgodziła się ze mną bez trudu. – Zważcie jednak,
mistrzu, że czasami nie chodzi tylko, by lepiej żyć, lecz po prostu by... przeżyć. Bo widziałam, co
robili z takimi, które za długo się opierały. To też była nauczka dla nas wszystkich – dodała.
– Szorowanie posadzek jest torturą, którą jakoś idzie wytrzymać. Byle służebna z każdej
karczmy może wam o tym opowiedzieć.
Zagryzła usta.
– Na początku ciemnica, najgorsze prace, złe jedzenie, ale chociaż ich nie bili. Była jedna
taka dziewuszka. – Uśmiechnęła się do wspomnień. – Śliczna jak aniołek. Miała może ze
czternaście lat... Kto by pomyślał, że tak żelazna wola mieszka w tak słabym ciele...
– To znaczy?
– Cieszyłaby się powodzeniem, bo miała niewinną, jasną buzię, złote loki i oczy
przejrzyste niczym górskie jezioro, a przy tym wszystkim więcej niż wyraźnie objawiało się, iż
jest w pełni dojrzałą kobietą...
Mniszka zawiesiła na mnie spojrzenie, by przekonać się, czy rozumiem, o czym mówi.
Ponieważ rozumiałem, skinąłem głową.
– Cóż z tego, skoro Inga, tak miała na imię, prawdziwie chciała poświęcić się wzniosłym
zadaniom. I kiedy dowiedziała się, co jej szykują, wybuchnęła gniewem, który był tak straszny,
że przysięgam wam, nikt by nie posądził o niego takiej dzierlatki.
Magdalena odetchnęła głęboko.
– Mówią, że najszlachetniejsze z drzew mogą się złamać, lecz nigdy się nie ugną. Ta
dziewczyna musiała być więc szlachetnym drzewem. Nie ugięła się, kiedy dzień musiała spędzać
przy najgorszych pracach, a noc w zimnej ciemnicy. Potem ją głodzono i bito, później wreszcie
Konstancja zdecydowała się oddać ją mężczyznom, którym nie zależało, by kobieta była
zadowolona z ich towarzystwa. – Mniszka szybkim gestem przetarła oczy wierzchem dłoni. –
Ale Inga podobno tylko leżała i modliła się, kiedy jej to robili, nie stawiając nawet oporu, który
dla prymitywnych męskich natur bywa afrodyzjakiem. Więc wreszcie oddano ją kapelanowi... –
Tym razem Magdalena już płakała otwarcie, a grube łzy ściekały po jej bladych policzkach.
– I co się stało?
– Zaćwiczył ją na śmierć drugiej nocy. Ten ksiądz w ogóle lubił bić, ale zwykle kończyło
się na kilkunastu razach batem, wiecie, nic, czego nie można by wytrzymać... Jednak Ingę zatłukł
na śmierć. A potem chyba mu się to spodobało, bo zrobił to samo z dwiema nowicjuszkami. Były
głupie i niezbyt urodziwe, więc Konstancja chętnie mu je oddała do zabawy.
– Skąd wiesz, że tak było?
– Niosłam ją do grobu. – Obniżyła głos do szeptu, chociaż przecież nie musiała się już
bać, że zdradza tajemnicę: – Całe ciało zawinięto w płótno, ale odwinęłam materię, kiedy
Augustyna na chwilę odeszła...
– I?
– Inga była tak zbita... tak strasznie zbita. Nikt nie powinien czegoś podobnego zrobić
drugiemu człowiekowi. Biedactwo...
– Skąd wiesz, że to kapelan?
– Klasztor ma grube ściany, ale czasami wiele przez nie słychać. Więc tej nocy
słyszałyśmy księdza, jak klnie i krzyczy. I słyszałyśmy też Ingę. Na koniec płakała jak dziecko...
jak torturowane dziecko.
Siostra Magdalena rozszlochała się już na dobre. Położyłem kawałek pasztetu na
kromeczce chleba i podałem jej.
– Jedz ostrożnie – przykazałem. – Wiesz, skąd ta dziewczyna, ta Inga, pochodziła? Kim
jest jej ojciec?
– Figler – powiedziała z pełnymi ustami, po czym przełknęła. – Wigler – poprawiła się. –
Wilhelm Wigler. Gdzieś niedaleko ma majątek. Zamek nawet. Inga mówiła, że było ich kilka
sióstr. Cztery, pięć, jakoś tak...
– A więc szlachcianka – westchnąłem. – Podły los dla dobrze urodzonej dziewczyny.
– Podły los dla każdej dziewczyny – poprawiła mnie niespodziewanie ostrym tonem.
Skinąłem głową.
– To prawda. Podły los dla każdej dziewczyny – powtórzyłem za nią. – Teraz jednak
pomówmy o czymś innym niż niewieście dole lub niedole. Ty i ta druga mniszka zostałyście
oskarżone o zamordowanie przeoryszy Konstancji. Znaleziono was rano przy jej okrutnie
obrządzonych zwłokach, jednak nie przyznałyście się do winy. Opowiedz mi o tym.
– Pamiętam jedynie, że zasnęłam we własnej celi. A potem obudziłam się w ogrodzie. –
Zadrżała. – Cała we krwi... Obok Weroniki i... przeoryszy. Zwłok. Zwłok przeoryszy.
– Coś takiego! A mnie interesuje właśnie to, co stało się pomiędzy tymi dwoma
wydarzeniami. Jak wyprowadziłyście Konstancję do ogrodu? Gdzie są narzędzia, którymi ją
torturowałyście? Jak zmusiłyście ją, by milczała? I dlaczego w ogóle ją zabiłyście?
Nienawidziłaś przeoryszy, to oczywiste. Ale może pokłóciłaś się z nią o udział? Za mało ci
dawała za kupczenie tyłkiem?
Celowo chciałem Magdalenę wyprowadzić z równowagi, lecz równie dobrze mógłbym
kopać głaz.
– Nie zamordowałam matki Konstancji. To nie ja, inkwizytorze, przysięgam wam na
zejście Pana! To nie ja! – Uniosła głowę. W jej oczach nie było łez. – Zrobiłabym to z radością,
ale za bardzo się bałam. Nawet myślałam, żeby ją otruć... Ale tak jawnie? Podpisać na siebie
wyrok na oczach wszystkich?
– Ludzie czasami popełniają głupstwa. Gdyby przestępcy zawsze postępowali racjonalnie,
my, inkwizytorzy, mielibyśmy mniej do roboty.
O dziwo, uśmiechnęła się. Nieśmiało, samymi kącikami ust, ale jednak.
– Ja się boję krwi, mistrzu inkwizytorze. Każdy w klasztorze wam powie, że zemdlałam
nawet, jak widziałam, kiedy odcina się głowę kurze. A o co mnie oskarżacie? Że rwałam
przeoryszy piersi kleszczami! Ja bym omdlała przy pierwszej kropli krwi! Przysięgam wam!
Ludzie obłąkani lub pod wpływem szczególnie silnych emocji są zdolni do niezwykłych
rzeczy, do takich, na które nigdy nie ważyliby się, będąc w zwykłym stanie umysłu. Słyszałem
różne na pozór niewiarygodne historie dotyczące podobnych zjawisk, więc nie sądziłem, by
zapewnienia zakonnicy (również jeśli zostaną potwierdzone) mogły stanowić dowód jej
niewinności. Niemniej uważałem, iż jest to interesująca informacja. Zresztą od początku byłem
pewien, że sprawy nie przedstawiają się tak, iż dwie zakonnice zamordowały przełożoną w ataku
szału. Tu było coś więcej, a komuś bardzo zależało, by w całą sprawę wplątać funkcjonariuszy
Świętego Officjum.
– A co z twoją towarzyszką? Jak ta ponuraczka ma na imię, hm?
– Siostra Weronika – odparła. – I nie zawsze była taka ponura, wierzcie mi.
– Również zabawiała gości w taki sam sposób, jak ty to robiłaś?
– Niech sama wam odpowie...
Uderzyłem Magdalenę w twarz tak mocno, że upadła na posadzkę. Zadałem cios otwartą
dłonią (bo cóż to by były za obyczaje, abym kobietę bił pięścią niczym jakiś wozak lub tragarz!
Przecież nawet przemoc można stosować z grzecznością wynikającą z dobrego wychowania), ale
po pierwsze, nie należę do ludzi słabych, a po drugie, tak jak wspominałem, zakonnica siedziała
na samym skraju krzesła.
– Ciebie pytam, ladacznico – rzekłem zimno. – Odpowiadaj grzecznie na pytania, bo
inaczej zamienię rękę na kleszcze i dłuta. Podobno mdlejesz na widok krwi? Zaręczam ci, że
szybko się przyzwyczaisz... – urwałem, by dać mniszce czas na przemyślenie moich słów.
Milczała długą chwilę i tylko ciężko dyszała.
– Mogę wstać, mistrzu inkwizytorze? – spytała wreszcie, cały czas skulona na podłodze.
– Oczywiście, moja miła. I usiądź sobie wygodnie – powiedziałem tym razem
przyjacielskim tonem. – Przecież nie ma najmniejszego celu, byśmy mieli wzajem obrażać się
lub, nie daj Boże, podnosić rękę jedno na drugie. Sądzę, że o wiele lepiej jest grzecznie
pogawędzić, czyż nie? I oczywiście przekąsić co nieco...
Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po chleb oraz szynkę. Porwała je z mojej dłoni szybko,
niczym płochliwy ptak, po czym usiadła i przesunęła się z zydlem na tyle daleko, by plecami
móc oprzeć się o ścianę. Nie wydało mi się to postępowanie szczególnie rozsądne, gdyż kiedy
zmusi mnie, bym ją znowu uderzył, to impet tego uderzenia popchnie głowę prosto na cegły. A
taki wypadek może zaboleć...
– Wróćmy do mojego pytania o siostrę Weronikę – rzekłem. – Czy również usługiwała
gościom, jak ty?
– Tak, mistrzu, choć z tego, co wiem, brano ją mniej chętnie niż mnie.
Przez moment zastanawiałem się, czy mniszka ten fakt uważa za powód do chluby. Ale to
akurat nie miało żadnego znaczenia.
– Rozmawiałyście o tym? Lubiła męskie towarzystwo? Czy wręcz przeciwnie: obwiniała
przeoryszę o swój nędzny los?
– Pogodziła się z nim – odparła Magdalena po chwili. – Ani nie narzekała, ani nie
podobało jej się, co robi. – Zamyśliła się na chwilę, a ja nie wyrywałem mniszki z tej zadumy. –
Chociaż wiecie co, mistrzu inkwizytorze? Weronika zawsze lubiła, gdy mężczyźni zostawiali
prezenty. Nawet nic kosztownego, ale aby coś dali...
– Czyli chcesz mi wmówić, że dwie pogodzone z losem nierządnice zamordowały w
okrutny sposób swoją stręczycielkę. Dziwne, prawda?
– Niczego wam nie chcę wmówić, mistrzu inkwizytorze – powiedziała drżącym głosem. –
Taka jest prawda. Najprawdziwsza prawda. – Podniosła na mnie oczy. – Myślicie, że nas tu nie
bito? Całe plecy mam w ledwo podgojonych ranach. Po śmierci Konstancji Matylda kazała nas
tak tłuc, że myślałam, że zatłucze. – Ramiona jej zadygotały. – Ale nic nie powiedziałyśmy, bo
nic nie mogłyśmy powiedzieć...
– Pokaż.
– C-co takiego?
– Zdejmij habit i pokaż plecy.
Wstała, odwróciła się i obnażyła. Miała szczupłe łydki, zgrabnie wytoczone uda i jędrne,
pełne pośladki. Z rozbawieniem wyobraziłem sobie, że w pewnych sytuacjach mogłyby
wyglądać niczym dynia kręcona na kijku... Ale nad pośladkami ciało zakonnicy nie wyglądało
już tak ładnie, gdyż całe plecy miała w strupach, bliznach i ranach. Naprawdę chłostano ją i w
dodatku chłostano mocno oraz długo.
– Nie wygląda to dobrze – mruknąłem. – Możesz już się ubrać.
– Sami zobaczyliście. – Usiadła i wpatrzyła się w posadzkę. – Bito nas i bito. Ale –
rozłożyła dłonie – skoro nic nie wiem, czy baty coś pomogą na tę niewiedzę?
– Baty da się przetrzymać, moje dziecko – rzekłem łagodnie. – Tego, czym ja cię mogę
uraczyć, wytrzymać się nie da. Nie słyszałaś, że na inkwizytorskim stole nawet kamienie
zaczynają śpiewać? I, jak niektórzy powiadają, śpiewają piękniej od słowików?
Ukryła twarz w dłoniach.
– Możecie
mnie zamęczyć, lecz nic wam nie powiem, bo nic nie wiem! Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Po
raz setny i tysięczny powtórzę wam, że nie wiem, choćbyście mnie zakatowali, jak to bydlę
zakatowało Ingę. Jedynie... jedynie będziecie mieć moje życie na sumieniu i tyle wam z tego
przyjdzie!
Mogła mówić prawdę i gdybym miał się z kimś zakładać, obstawiałbym, że rzeczywiście
prawdę mówiła. Jednak inkwizytorska intuicja, choć jest ważną rzeczą, nie może stanowić
jedynej przesłanki podejmowania istotnych decyzji dotyczących śledztwa.
– Mam obszerne sumienie i twoje życie łatwo się w nim zmieści – zażartowałem, a ona
najwyraźniej poznała, że żartuję, gdyż spojrzała na mnie z mieszaniną wdzięczności i oddania. –
Niektórzy moi towarzysze uważają, że wyróżniam się nadmierną ufnością w stosunku do ludzi –
ciągnąłem już poważnie – chcąc widzieć w nich więcej dobra niż zła. I tak właśnie staram się
postrzegać w tobie nie istotę złą, lecz zagubioną i nieszczęśliwą. – Urwałem, by dać Magdalenie
moment na oswojenie się z tą myślą. – Nie zmuś mnie, bym zmienił zdanie – dodałem już
surowszym tonem. – Gdyż wyobrażasz sobie zapewne, że skruszałych nieszczęśników
traktujemy zupełnie inaczej niż aroganckich, kłamliwych grzeszników. I wierz mi, że nie
chciałabyś zostać potraktowana jak ci drudzy.
– Zrobię wszystko, co zechcecie! Wszystko! – krzyknęła, składając dłonie niczym do
modlitwy. – Ale powiedzcie, czy mam się przyznać do winy wbrew mej pamięci i memu
sumieniu?
– Masz mówić prawdę – odparłem. – Pamiętaj: mów prawdę.
Nie na darmo powtórzyłem to zdanie tak dobitnym tonem, gdyż chciałem, by wryło się
mniszce w pamięć. Bowiem szkopuł tkwił w tym, iż nie raz i nie dwa przesłuchiwani opowiadali
nie o tym, co zaszło, lecz wymyślali historie, które wydawało im się, że inkwizytor pragnie
usłyszeć. I trzeba przyznać, że takie postępowanie bardzo, ale to bardzo utrudniało nam
odsłonięcie ścieżki prowadzącej do prawdy.
– Do śmierci przeoryszy wrócimy później. – Zauważyłem, że odetchnęła z wyraźną ulgą,
kiedy usłyszała te słowa. – Mówiłaś, że niosłaś zwłoki Ingi. Gdzie ją pochowano?
– Mamy tu cmentarz, zaraz za ogrodem. Tam nawet leżą mniszki, co umarły i dwieście lat
temu. Inga ma swój grób i nawet ładny nagrobek. Przeorysza kazała, żeby wszystko wyglądało
tak, jakby ta mała umarła otoczona miłością. Nawet to bydlę przemawiało nad jej mogiłą...
Wyobrażacie sobie, mistrzu inkwizytorze? Wyobrażacie sobie? Sam zakatował tę dziewuszkę,
własnymi rękami, a potem wylewał łzy nad złym losem, który ścina tak piękne, młode
kwiatuszki. – Magdalena aż zatrzęsła się ze złości na to wspomnienie.
– A dzieci? Kto zabijał dzieci? Co robiłyście z ich szczątkami?
– Jezus Maria! Nie zabiłam żadnych dzieci!
– A kto?
– Ja nic nie wiem o...
Chwyciłem dziewczynę za kołnierz habitu i skręciłem dłoń tak, by palce nacisnęły na
grdykę.
– Chyba czas pokazać ci narzędzia, moje dziecko.
Puściłem ją kaszlącą i z trudem łapiącą dech.
Zaklaskałem, a wtedy do środka wszedł czekający za drzwiami Kuno.
– Zabierz ją i przygotuj do przesłuchania.
Siostra Magdalena rzuciła się na klęczkach w moją stronę. Chwyciła mnie za stopy.
– Nie zostawiajcie mnie! Nie oddawajcie! Powiem wszystko. Ale nikogo nie zabiłam...
– Zostań w pokoju, Kuno – rozkazałem – bo nie wiem, czy zaraz nie będziesz potrzebny.
A ty mów, kobieto.
– Zlitujcie się nade mną! – Czułem, że obejmuje moje łydki tak mocno, jakby jej ramiona
zamieniły się w kajdany.
– Co robiono z dziećmi wyprutymi z łon matek?! Jak postępowano z niemowlętami?
– Ja nie wiem, przysięgam na Boga Ojca Wszechmogącego! Ale ona wie. Weronika wie!
Jest pięć lat dłużej w klasztorze niż ja. Nic nie wiem o dzieciach, nic nie wiem! Ona wie!
Wyrwałem nogi z objęć kobiety, a wtedy ona zwinęła się w kłębek na podłodze i zaniosła
rozpaczliwym łkaniem. Spojrzałem na Kuna i mrugnąłem do niego. Uśmiechnął się szeroko.
Usiadłem i siedząc, szturchnąłem zakonnicę czubkiem buta w wypięty tyłek.
– Wstawaj, gamratko, ale już! – warknąłem.
Podniosła się z podłogi z twarzą ściągniętą strachem, zapuchniętymi oczami i czerwonym
nosem. Cóż, teraz już nie wyglądała ani interesująco, ani ponętnie, lecz inkwizytorzy są więcej
niż przyzwyczajeni do tego, że ludzka uroda jest odwrotnie proporcjonalna do czasu prowadzenia
przesłuchania.
– Gdzie się pchasz na zydel!? – wrzasnąłem. – Klękaj tam pod ścianą, nierządnico!
Twarzą do muru. I módl się na głos. Jeżeli przerwiesz mi, kiedy będę rozmawiał z Weroniką,
jeżeli wtrącisz choć słowo poza pacierzem, to każę cię obrządzić tak, jak ty obrządziłaś
przeoryszę. Rozumiesz?
Posłusznie uklęknęła z pochyloną głową i dłońmi złożonymi na piersiach. Widziałem, że
wątłe ramiona drżą tak, jakby wyszła właśnie z lodowatej kąpieli. Na razie mogłem zostawić
mniszkę i zająć się jej przyjaciółką z więziennej celi. Kuno wprowadził Weronikę do pokoju, a
kiedy tylko weszła, uderzył ją pięścią w nerki. To paskudny cios. Może nie tyle bolesny, ile
przerażający. Dobrze zadany osłabia oraz pozbawia tchu, a ofierze wydaje się, że za chwilę na
zawsze straci zdolność oddychania. Nie poleciłem co prawda najemnikowi tak się zachować, lecz
uznałem, że tym razem jego wkład w śledztwo można uznać za całkiem dopuszczalny.
Zakonnica, krztusząc się, upadła na kolana.
– Zostaw! – warknąłem, jednocześnie mrugając porozumiewawczo do Kuna. – Kto ci
kazał bić tę nieszczęsną kobietę? Wynoś się za drzwi, ale już!
Poczekałem cierpliwie, aż klęcząca mniszka wyparska się do woli, i kiedy odzyskała już
oddech, zwróciłem się do niej ostrym tonem:
– Siostra Magdalena wyznała mi wszystko. Opowiedziała o twoich paskudnych grzechach
i o zbrodniach, za które będziesz się smażyć w piekielnym ogniu.
Weronika popatrzyła najpierw na mnie z wyrazem twarzy zaszczutego zwierzęcia, potem
zerknęła w stronę Magdaleny, która obrócona do nas plecami ani na chwilę nie przerywała
modlitwy, później wreszcie rozpłakała się rzewnie.
– Ona też jest winna! – krzyknęła. – Zrobiła to samo co ja! A przysięgałyśmy, że nikomu
nie powiemy!
Oho, a więc mój prosty, by nie rzec prostacki, sposób poskutkował. Nie ma to jak
zagmerać kijem w mrowisku...
– Tylko szczera spowiedź może cię uratować – powiedziałem groźnie i stanąłem nad nią,
a ona pochyliła się tak mocno, że jej twarz oparła się na moich cholewach. – Otwórz swoje
skołatane serce, moje dziecko – dodałem już łagodnie, wydobywając z głosu przekonującą
słodycz. – Przecież jestem tu tylko, by ci pomóc. Nie masz i nie będziesz miała w tym klasztorze
większego przyjaciela niż ja ani zagorzalszego stronnika ode mnie.
Podniosła na mnie oczy wypełnione łzami.
– Błagam was, nie karzcie mnie za to. Ja nie chciałam...
– Moje dziecko, Bóg widzi, ocenia i karze wedle swego uznania. Kimże ja jestem, bym
mógł uzurpować sobie prawo wydawania sądu Bożego? To On ukarze cię lub nagrodzi wedle
swej woli.
– Kazała mi spędzić płód! Konstancja kazała, wściekła suka jedna! Ona też to zrobiła! –
krzyknęła oskarżycielsko i wycelowała palcem w plecy Magdaleny.
– Która z mniszek przeprowadzała ten... – szukałem przez chwilę słowa – zabieg?
– Nie mniszka, mistrzu, nie mniszka. Siostra Matylda sprowadziła do nas babę, co kiedyś
mieszkała za wsią, a potem przeniosła się do klasztoru. To jakaś tam krewna Augustyny. I ona
właśnie znała różne sposoby. A to kazała pić takie paskudne zioła, sama je gotowała, nie wiem,
co w nich było, przysięgam, a to moczyć się w gorącej balii, a to skakać na piętach. Różne rzeczy
kazała... A jak było trzeba, to sama potrafiła coś tak zrobić, żeby się tego pozbyć. Nie wiem co,
przysięgam wam, wiem, że jedna dziewczyna od tego umarła, a druga strasznie chorowała i
ciągle krwawiła, i już ją ciągle bolało, kiedy była z mężczyzną, i nawet bez tego też...
– Dobrze, dobrze – przerwałem Weronice ten bezładny potok wymowy. – Gdzie jest teraz
ta baba?
– Przysięgam, że nie wiem – odparła zaskoczona. – A nie ma jej w klasztorze?
Wyjrzałem na zewnątrz.
– Kuno, wypytaj zakonnice o babę, którą przyprowadziła do klasztoru mniszka
Augustyna. I jak tę babę znajdziesz, przyprowadź do mnie. Zrozumiałeś?
– Jakżeby nie, mistrzu inkwizytorze! Jakżeby nie!
– Wypytamy już o wszystko tę twoją Augustynę – zapowiedziałem, kiedy wróciłem do
pokoju. – Powiedz mi, co się działo, gdy któraś mniszka urodziła dziecko? Kto je zabijał? Gdzie
je chowano?
– Mistrzu, żadna nie urodziła, nie za czasu, kiedy ja pamiętam. Tu zawsze babka tak
pomagała, żeby tego kłopotu nie było. Nikt nie musiał ani zabijać, ani grzebać, uwierzcie.
– Kłamie! – wrzasnęła spod ściany Magdalena. – Ona kłamie!
Groziłem siostrzyczce co prawda wcześniej, iż każde wtrącenie się w naszą rozmowę
uznam za powód do zastosowania kary, lecz tym razem zdecydowałem uznać, iż
nieposłuszeństwo przysłużyło się konwersacji z Weroniką.
– Chodź, moje dziecko. Dość już tego klepania pacierza – powiedziałem łagodnie. –
Usiądź sobie na krzesełku i przekąś coś. Powiedz, czemu zarzucasz kłamstwo siostrze Weronice?
Magdalena szybko skorzystała z zaproszenia i natychmiast chwyciła w rękę ociekający
sosem kawałek mięsa. Wpakowała go sobie do ust tak szybko, jakby bała się, że ktoś jej zaraz
zabierze jedzenie.
– Mówałamkdyśwnycy – powiedziała niewyraźnie.
– Poczekaj, moja droga, przełknij spokojnie i potem dopiero opowiedz mi o wszystkim.
– Mówiła mi kiedyś w nocy. – zaczęła znów zakonnica, kiedy już uporała się z
kawałkiem mięsa. – Mówiła, że nie może sobie wybaczyć, że nie może zapomnieć... –
Skierowała spojrzenie na Weronikę. – Mówiłaś tak, przyznaj się! Że nie możesz zapomnieć, jak
to dzieciątko płakało! – wykrzyczała.
– Siostro Weroniko, czy opowiesz mi o wszystkim sama, czy też mam ci pokazać
inkwizytorskie narzędzia? – zapytałem spokojnie. – Wiedz, moje dziecko, że prędzej czy później
zdradzisz mi całą historię. Pytanie brzmi tylko, czy uczynisz to teraz i tutaj, siedząc wygodnie na
krześle, przy zastawionym jedzeniem stole... A właśnie co do stołu, może skosztujesz czegoś,
moja droga? Czy też wyznasz wszystko rozpięta na kole tortur, z powyłamywanymi stawami,
spaloną skórą i zgniecionymi na miazgę palcami, z których sączyć się będą krew oraz szpik.
Powiedz, moje dziecko, jak wolisz, by wyglądała twoja spowiedź? Pamiętaj, że wybór należy do
ciebie. Jeśli przymusisz mnie, bym uczynił ci krzywdę oraz sprawił nieznośny ból, będę musiał,
musiał cię usłuchać.
– Nie, błagam was! Ja nie wytrzymam tortur! Wszystko wam powiem, co chcecie,
wszystko... – Zapatrzyła się we mnie jednocześnie z przerażeniem i nadzieją.
– Nie masz mówić tego, co wydaje ci się, że chciałbym usłyszeć – sprostowałem
łagodnie. – Masz mówić prawdę, moja droga. Nieskalaną, czystą prawdę, gdyż jedynie ona cię
wyswobodzi.
– Powiem wam prawdę! Szczerą, najświętszą prawdę. – Huknęła się obiema dłońmi w
piersi. – Jak na świętej spowiedzi. Niczego nie ukryję, przysięgam wam.
– Wierzę ci, moje dziecko. Wierzę, że nie zawiedziesz zaufania, jakim cię obdarzam.
Wierzę, że nie zmusisz mnie, bym kazał rwać twe ciało kleszczami, a twoją białą, delikatną skórę
rozkazał palić rozgrzanymi do czerwoności blachami. Nie zmusisz mnie do tego, prawda? –
zapytałem z nadzieją w głosie i patrząc na zakonnicę smutnym wzrokiem, tak jakbym nie do
końca dowierzał, iż okaże się osobą godną zaufania oraz łaski.
– Nie, nie, nie!
– Opowiadaj więc, o jakim dziecku mówiła siostra Magdalena?
Weronika zagryzła wargi.
– To było przed jej przyjściem do naszego klasztoru. W lecie. – Przymknęła powieki. –
Była z nami wtedy taka nowicjuszka, ładna dziewczyna. Szybko pogodziła się z obowiązkami i
nawet chyba bawiły ją... może podobały się jej... chyba tak, chyba podobały... Nikt nie wiedział,
że jest w ciąży, dopóki się nie wydało. Cały czas była taka, taka chuda. Jak trzcinka.
Weronika uśmiechnęła się do wspomnień, ale kiedy otworzyła oczy i spojrzała na mnie,
jej uśmiech zgasł.
– Lubiłam ją – powiedziała głucho. – Ale nic nie mogłam poradzić. Nie mogłam jej w
żaden sposób pomóc. Wierzycie mi? W żaden sposób!
– Wierzę ci – przemówiłem łagodnie. – W końcu tak samo jak ona byłaś zaledwie ofiarą
niegodziwych ludzi. Cóż mogłaś zrobić, skoro zło mogło w każdej chwili spotkać i ciebie?
– Właśnie tak! – krzyknęła. – Właśnie tak!
Przez chwilę oddychała spazmatycznie, wreszcie uspokoiła się.
– Pomagałam przy porodzie – powiedziała już wyciszona. – Strasznie się męczyła,
biedaczka, ale urodziła dziewczynkę. Zdrową dziewczynkę. Myślałam, myślałam, że wiecie,
podrzucimy to maleństwo komuś pod drzwi. Niech tam się jacyś ludzie nim zajmą. Ale
Augustyna... – Twarz mniszki stężała. – Augustyna kazała mi wziąć dziecko i iść za nią. Tak
patrzyła, tak patrzyła, takim wzrokiem, że już chyba wiedziałam, że będzie chciała zrobić
krzywdę temu dzieciaczkowi...
Zamilkła na chwilę, a i ja się nie odzywałem, czekając, aż zakonnica zbierze się na
odwagę, by mówić dalej. Siostra Magdalena przyglądała się swej towarzyszce z wypiekami na
twarzy i szeroko otwartymi oczami.
– Poszłyśmy na dziedziniec. Było zimno, jak na letnią noc. I wiatr wiał, i padał deszcz.
Pamiętam, że otuliłam tę malutką, żeby nie marzła, a ona tak, biedna, płakała. – Teraz również po
twarzy mniszki spływały łzy. – Augustyna zobaczyła, że okrywam dziecko, i tylko się zaśmiała.
Pamiętam do dziś ten śmiech. – Weronika zadrżała. – To był taki złośliwy, zły śmiech. I
powiedziała, powiedziała coś takiego, że po co to robisz, głupia, ten bękart i tak już długo nie
pożyje. Wtedy, wtedy... – umilkła i widziałem, że długo stara się przełknąć ślinę. – Już byłam
pewna, że ona chce zabić to dziecko, że nie odniesiemy jej nigdzie, ale pewnie rzucimy w
przepaść czy zakopiemy... A ta malutka, możecie nie wierzyć, ale patrzyła na mnie. Takimi
niebieskimi oczkami jak paciorki... Widzieliście kiedyś takie malutkie dziecko, takie zaraz po
narodzeniu?
Skinąłem w milczeniu głową, gdyż przypomniała mi się sytuacja, kiedy miałem okazję
pomagać w odbieraniu porodu u jednej dziewczyny.
– Bo w pewnej chwili przestała płakać i tak rozumnie patrzyła, tak ufnie. Prosto w moją
twarz. I chwyciła mnie usteczkami za mały palec. – Zakonnica podniosła drżącą dłoń. – O tu,
widzicie? Pewnie myślała, że to sutek. Pewnie była głodna, biedne maleństwo...
Mniszka ukryła twarz w dłoniach, a ja nie poganiałem jej. I tak wiedziałem, że teraz
wyzna już wszystko.
– Augustyna poprowadziła mnie do chlewa – powiedziała zduszonym głosem, cały czas
trzymając dłonie przy twarzy. – Ja na początku, przysięgam wam!, nie wiedziałam po co.
Myślałam, że ot tak, przy okazji chce zobaczyć, co tam się dzieje ze świniami...
– Jezus Maria! – jęknęła siostra Magdalena, gdyż podobnie jak ja domyśliła się już
dalszego ciągu oraz zakończenia tej historii.
– A ona spojrzała za ogrodzenie, potem na mnie i powiedziała: „Na co czekasz, głupia?
Rzucaj tego bękarta. Jakiś będzie pożytek, przynajmniej świniaki sobie podjedzą...”. Do dziś
pamiętam każde słowo. Tak właśnie powiedziała. Dokładnie każde słowo.
– I ty rzuciłaś, suko?!
Nie spodziewałem się po zapłakanej siostrze Magdalenie takiej reakcji i tak ostrych słów.
Mniszka zerwała się z krzesła, a w dłoni trzymała nóż porwany ze stołu. Co prawda był to nóż
niezbyt ostry, ale i tak wolałem, żeby nie próbowała pociąć mi przesłuchiwanej.
– Ciiiiiii... – Wziąłem siostrę Magdalenę w objęcia i usadziłem na krześle. – Ciiiicho,
moja miła, daj mówić tej biednej istocie. Nie przeszkadzaj jej w płynącej z serca spowiedzi.
– Nie rzuciłam! – niemal krzyknęła Weronika. – Nie mogłam! Przysięgam wam: nie
rzuciłam tego dzieciaczka. Te świnie, nie wiem, one chyba coś czuły. Tłoczyły się przy
ogrodzeniu i tak kwiczały z takim... takim pożądaniem. I podnosiły te swoje obrzydliwe ryje... –
Mniszka osunęła się na posadzkę, ale Bogu dziękować, nie zemdlała, gdyż chciałem spokojnie do
końca wysłuchać jej wyznania. – A ta malutka... – powiedziała Weronika z twarzą przy ziemi. –
Ta malutka cały czas patrzyła na mnie. I złapała mnie rączką za paznokieć. Wiecie, jaka to była
maleńka rączka? Taka malusieńka, że ledwo co mogła dłonią objąć mój palec.
Znowu zamilkła na dłuższy czas.
– Augustyna chwyciła mnie za włosy i powiedziała: „Rzucaj ją, dziwko, bo jeszcze
dzisiaj każę wrzucić ciebie do tego chlewa”. Spojrzałam na nią. Prosto w twarz. Ta twarz
wyglądała jak straszna maska i jeszcze miała takie, takie błyszczące oczy. Ja wiedziałam,
przysięgam wam, wiedziałam, że ona mówi prawdę. Że zabije mnie. A dziecko i tak by zginęło,
prawda? Powiedzcie sami, przecież co bym zrobiła czy nie zrobiła, dziewczynka i tak by zginęła,
prawda? Nie darowaliby jej, prawda? Mam rację? Powiedzcie, proszę was, że mam rację...
– Masz rację – odparłem. – Co stało się dalej?
– Położyłam dłoń na jej buzi. Ścisnęłam nosek i usta. Przytrzymałam chwilę, a w tym
czasie mówiłam: „Oczywiście, siostro Augustyno, jak siostra sobie życzy, zaraz zrobię wszystko,
co tylko siostra zechce”.
– Udusiłaś to niemowlę? – Magdalena przyglądała się swej towarzyszce z wyraźnym
obrzydzeniem.
– A co miałam zrobić?! Nie chciałam, żeby cierpiała. Przecież świnie mogły jej... mogły
jej nie zabić od razu. Mogły odgryźć rączkę albo nóżkę i zostawić na chwilę, a ten dzieciaczek by
cierpiał, by płakał. Nie mogłam tak!
– Słusznie postąpiłaś – powiedziałem spokojnie. – Udało ci się uratować to dziecko przed
cierpieniem?
– Tak, mistrzu! – Uniosła głowę i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami. – Udało mi
się. Kiedy rzucałam ją świniom, ona już nie żyła. Przysięgam na Boga: już nie żyła! Ja ją
zabiłam, zabiłam własną ręką. To przecież lepsze niż zęby świni, prawda? Powiedzcie, że to
lepsze.
– Dobrze postąpiłaś – powtórzyłem. Rozpłakała się rozpaczliwie, lecz ten płacz niósł
ze sobą również wyraźne tchnienie ulgi. Tak często zachowują się przesłuchiwani, kiedy
wreszcie zrzucą przed inkwizytorem ciężar swych win. Zwykle po wyznaniu nie czują się
rozgrzeszeni z popełnionych zbrodni, czują jednak, że przejęliśmy część z przygniatającego ich
balastu.
– Która to była mniszka? – spytałem jeszcze.
– Siostra Agata, ale ona już nie żyje. Od kiedy zabrano jej dziecko, nie chciała ani jeść,
ani pić. Nic nie chciała. Próbowałyśmy karmić i poić ją siłą, ale... – Zakonnica pokręciła głową. –
Pewnej nocy przegryzła sobie żyły. Napisała... napisała krwią na ścianie, że idzie już do swego
maleństwa i że przeklina nas wszystkie... – Ramionami Weroniki wstrząsnął dreszcz. Może zdała
sobie sprawę z faktu, iż klątwa umierającej zakonnicy właśnie przyoblekała się w realny kształt
w postaci waszego pokornego i uniżonego sługi. I jeśli miałem stać się narzędziem zemsty
pomordowanych dzieci i zakatowanych kobiet, jakoś nie miałem nic przeciwko temu.
***
Kiedy po przesłuchaniu mniszek zszedłem na klasztorny dziedziniec, kiedy
przechodziłem obok chlewa i kiedy usłyszałem wściekłe, głośne chrząkanie świń, przyznam, że
od karku po nasadę kręgosłupa przebiegł mi dreszcz. To nieszczęsne dziecko zginęło już dawno
temu, ale któż może wiedzieć ile tych maleństw zostało zamordowanych wcześniej? Czy świnie,
które je pożarły, jeszcze żyły? A może... a może... – gorzka kula śliny stanęła mi w gardle – może
jadłem dzisiaj kiełbasę lub szynkę zrobioną z wieprza, który wcześniej pożarł niemowlę? Boże,
nie, to niemożliwe, nikt nie trzyma rzeźnej świni przez kilka lat, to zwierzę musiało zostać
zarżnięte wcześniej! Na pewno zostało zarżnięte, na pewno... Usiłowałem odpędzić z umysłu
myśli o niemowlęciu pożeranym przez świnie i skupić się na prowadzonym śledztwie. Siostra
Weronika nie wyjawiła nic nowego ani nic ciekawego, co dotyczyło śmierci przeoryszy. Ona tak
samo nie pamiętała nic do momentu, kiedy obudziła się, cała zakrwawiona, przy zwłokach
przełożonej. Byłem skłonny wierzyć jej zeznaniom, gdyż kobieta, która przyznała się właśnie do
zamordowania niewinnego dziecka, nie miałaby chyba oporów przed wyznaniem, że zemściła się
na swej prześladowczyni. Zwłaszcza że musiała zdawać sobie sprawę, iż z powodu śmierci
Konstancji inkwizytorzy nie będą ronić łez. Cóż mogło spowodować tę zdumiewającą przerwę w
pamięci? Czyżby mniszki zostały opętane przez demony? Ale dlaczego te demony miałyby je
wykorzystać tylko raz? Dlaczego z własnej woli odeszły i nie pojawiły się więcej? Poza tym
miałem uwierzyć w dwa demony, które w jednej i tej samej chwili upodobały sobie dwie mniszki
z tego samego klasztoru i zdecydowały się na skok z nie-świata? Coś mi się w tej koncepcji nie
podobało. Coś w niej potężnie zgrzytało i jakoś nie mogłem uwierzyć, że chodzi tu o demoniczną
ingerencję. Prędzej była to kwestia czarów. Czy ktoś mógł odebrać mniszkom pamięć o
popełnionej zbrodni? Ktoś trzeci, ktoś, kto im pomagał, a kto dysponował mocą rzucenia tak
potężnego uroku? Wyobraźmy sobie, że trzy zakonnice knują, jak zamordować przeoryszę, w
końcu zabijają ją, jednak trzecia rzuca na pozostałe dwie czarnoksięski urok i zostawia przy
trupie, by całą winą obarczyć towarzyszki, a sama umknąć nie tylko karze, lecz nawet
podejrzeniom. Hmmm... Któż w klasztorze mógł aż tak interesować się czarną magią? A jeśli... –
Aż zatrzymałem się w miejscu. – A jeśli trzecią wspólniczką była Matylda? Pozostaje wtedy
pytanie: któż, na gwoździe i ciernie, zabił samą Matyldę?
Jakaś wiedząca o całej konspiracji stronniczka przeoryszy Konstancji? Ale kto i dlaczego
wysłał listy do Inkwizytorium? Jeśli wszystko było rozgrywką o władzę w klasztorze, może
również o płynące z nierządu dochody, to po co którakolwiek z zakonnic miałaby zawiadamiać
Święte Officjum? Przecież nawet największy idiota musiał zdawać sobie sprawę z faktu, że jeśli
w okolice Luthoff przybędą prowadzący śledztwo inkwizytorzy, to wokół zacznie się niezłe
zamieszanie. Poza tym koncepcja klasztornego spisku w żaden sposób nie tłumaczyła śmierci
biskupa Schaeffera, a przynajmniej ja nie byłem w stanie powiązać tych zgonów. Pozostawała
jedna koncepcja, ta, która narodziła się najwcześniej: morderca karał swe ofiary za popełnione
przez nie grzechy. A może, przeszło mi przez myśl, dwie mniszki, Weronika oraz Magdalena, nie
były wcale sprawczyniami zbrodni, lecz w zamierzeniu sprawcy miały zostać kozłami ofiarnymi?
Czyli tym razem grzesznice miały zginąć z ręki sprawiedliwości, co prawda nie za popełnione
grzechy, lecz za morderstwo przeoryszy, a więc zbrodnię, której wcale nie były winne. Hm,
kiedy zastanowiłem się bliżej nad tą koncepcją, zaczęła mi się coraz bardziej podobać.
Eliminowała bowiem udział dwóch zakonnic, których to uczestnictwo w zbrodni wydawało mi
się niezwykle mało prawdopodobne. Rzeczywiście, gdyby tak jak mówiła Magdalena, przeoryszę
otruto, byłbym w stanie uwierzyć w ich winę. Ale szarpanie ciała kleszczami? Fachowe,
nieomylne rozprucie kadłuba, jak w przypadku Matyldy? Do tego typu zadań trzeba mieć pewną
i silną rękę oraz żelazną wolę. Ani jednego, ani drugiego nie spostrzegłem u żadnej z tych kobiet.
To prawda, że były winne morderstw, ale popełnionych na dzieciach, nie na przeoryszy. Co
pozostawiało bez odpowiedzi pytanie: kto jest odpowiedzialny za te zdumiewające zbrodnie? Kto
tka siatkę morderstw i oskarżeń? Kto knuje dziwny spisek, w który chce wmieszać
Inkwizytorium? Po co to wszystko? Może to dzieło jakiegoś czarnoksiężnika szaleńca? Mój
Boże, pokręciłem głową z niezadowoleniem. Miałem twardy orzech do zgryzienia i niewiele
nadziei, że ktokolwiek pomoże mi w zdruzgotaniu skorupy i dostaniu się do słodkiego miąższu.
Na razie jednak musiałem zakończyć sprawy w klasztorze i zostawić dyspozycje na tyle
jasne, by nawet bez mojej obecności nikt nie zdołał niczego zepsuć. Znalazłem Hugona, który
zamyślony, a może pogrążony w modlitwie, siedział w klasztornej kaplicy. Nie miałem czasu
czekać, aż skończy dumać lub modlić się, więc podszedłem i klepnąłem go w ramię. Spojrzał na
mnie.
– Czas zabrać się do pracy, Hugonie – powiedziałem dziarskim tonem. – Tu i teraz,
natychmiast, rozpoczniesz przesłuchania. Giuseppe ci pomoże, a Kornhacher niech zapisuje
wszystko jako sekretarz.
Hoffman skinął głową.
– Chcę znać nazwiska szlachciców, którzy odwiedzali klasztor, i chcę wiedzieć, jakimi
plugastwami obrażali Boga. Chcę wiedzieć, które demony starano się przywołać, w jaki sposób
profanowano relikwie i sakramenty oraz jakich środków używano, by udawać się na sabaty.
Hoffman znowu bez słowa przytaknął.
– I życzę sobie, by zeznania jasno, wyraźnie oraz bez wątpliwości przedstawiały wszelkie
ohydne zbrodnie barona Sterna, czyli głowy antychrześcijańskiego sprzysiężenia rządzącego w
okolicy. – Odetchnąłem. – Zabieraj się do roboty, bracie, i niech Bóg cię wspomaga.
Ach, i jeszcze jedno. Z tego, co zauważyłem, wiele mniszek szczerze żałuje popełnionych
grzechów i jest chętnych do współpracy, więc zastosuj tortury, tylko kiedy uznasz to za
niezbędnie konieczne. Oczywiście powyższa sugestia nie dotyczy sytuacji, gdy trafisz na
zatwardziałą grzesznicę, taką jak pomocnica przeoryszy, siostra Augustyna, po której
zachowaniu jasno widać, iż bez reszty zaprzedała się diabłu. Pamiętaj, że ma wyznać, gdzie
podziewa się babka, która spędzała płody u siostrzyczek. Potem aresztujesz tę kobietę i
przesłuchasz ją. Jeżeli będziesz potrzebował rąk do pracy, prześlij mi wiadomość, a każę ci
podesłać kilku miejskich milicjantów.
– Tak, Mordimerze – tym razem Hoffman raczył się odezwać.
– Każesz rozkopać groby. Zobacz, czy rzeczywiście znajdziesz sekretny cmentarz, na
którym chowano nienarodzone i narodzone dzieci. Przyznam też, że z radością poznam twe
wynikające z medycznego doświadczenia wnioski na temat zwłok przeoryszy Konstancji. Zbadaj
również truchło Matyldy, choć nie sądzę, bym przeoczył coś istotnego. A potem upraszam cię,
byś o wszystkich wynikach był tak uprzejmy mi donieść.
– Oczywiście, Mordimerze. – Widziałem, że Hoffmanowi spodobał się mój grzeczny ton.
– Ponieważ ktoś musi kierować zgromadzeniem, zdecydowałem, że najlepiej nada się do
tego celu siostra Anna. Sprawia wrażenie szczerze skruszonej oraz pomocnej. Sądzę, Hugonie, że
jej lojalność będzie po stronie Świętego Officjum, nie klasztoru, więc zapewne przyda ci się
taki... – uśmiechnąłem się – pies pasterski, który zagoni całe stadko w twoje objęcia.
– Czy lepiej mówiąc: suka – sprostował mnie poważnie.
– Wszystkie one to lepsze suki. – Skinąłem głową. – Jednak ta suka będzie służyć
wyłącznie nam. I właśnie to się liczy. Aha – zastanowiłem się przez chwilę – postaraj się,
przyjacielu, żeby siostra Augustyna, wiesz, ta stara i brzydka jak krokodyl, złożyła zeznania, lecz
żeby Boże broń nie umarła lub nie oszalała. Taaak... No dobrze, to by było tyle, Hugonie.
Pozostań z Bogiem.
Podszedłem do Hoffmana, położyłem mu dłonie na ramionach i uroczyście ucałowałem
powietrze obok jego policzków. Potem obdarzyłem szczerze serdecznym uśmiechem i
wyszedłem z kaplicy. Siedząca na zydlu pod drzwiami siostra Anna zerwała się na równe nogi,
kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie drzwi. Zauważyłem, że wcześniej zsunęła z głowy kornet, a
rozpuszczone włosy sięgały jej połowy pleców.
– Czuwałam, by spytać, czy mogę wam w czymś usłużyć – powiedziała przymilnie, po
czym odsunęła kosmyk opadający na czoło.
Trzeba przyznać: ładna to była bestyjka. Ładna, sprytna i wyrachowana. Może nie do
końca ten typ kobiet, jaki lubiłem, lecz na pewno ten typ, który szanowałem za umiejętność
radzenia sobie w trudnym świecie, w którym mężczyźni nie tylko rozdawali karty (zresztą
fałszując ile wlezie), lecz również wyznaczali reguły gry, zmieniając je, gdy tylko podobnej
zmiany zapragnęli. Pewnie znalazłbym jedno, dwa lub nawet kilka zadań, w których członkini
tego właśnie zgromadzenia mogłaby mi się istotnie przysłużyć, ale czyż wtedy byłbym lepszy od
tych, którzy korzystali z klasztoru niczym z burdelu? Oni płacili złotem, ja zapłaciłbym tej
dziewczynie poczuciem bezpieczeństwa, czy też ściślej mówiąc, nadzieją na to, że kochanka
inkwizytora nie będzie przesłuchiwana z użyciem tortur ani nie będzie również skazana.
Tymczasem uważałem, że nie jest żadną chlubą dla mężczyzny, kiedy kobieta oddaje mu się ze
strachu. Co innego za pieniądze. Gdy miałem ochotę na jedzenie, zamawiałem obiad, gdy miałem
ochotę na pofolgowanie chuciom, płaciłem dziewczynie (oczywiście z usług dziwek korzystałem
jedynie wówczas, kiedy akurat nie mogłem spędzić miłych chwil w towarzystwie dam
oddających mi się ze względu na mój wdzięk, nie z uwagi na zawartość sakiewki). W tym
wypadku o wdzięku mowy by nie było, a ja, słuchając westchnień, jęków oraz widząc spazmy
rozkoszy Anny, zadawałbym sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to jedynie teatr mający
zapewnić mniszce bezpieczeństwo.
– Dziękuję ci, moja droga – odparłem grzecznie. – W klasztorze pozostanie mistrz
Hoffman i właśnie on poprowadzi dalsze śledztwo. Powiadomiłem go, że okazałaś się
przydatnym świadkiem oraz szczerze skruszoną grzesznicą, więc uważam, że jesteś najlepszą
kandydatką na tymczasowe pokierowanie tym nieszczęsnym zgromadzeniem.
Rozpromieniła się i upadła na kolana. Chwyciła moją dłoń i ucałowała.
– Jesteście tacy dla mnie łaskawi. – Wzniosła załzawione oczy.
Uśmiechnąłem się, skinąłem Annie głową i pomyślałem, że jest jednak głupsza, niż
sądziłem. Bowiem ani klasztorne towarzyszki, ani władze zakonne, ani arcybiskup nie zapomną
jej, że przyjęła kierowanie zgromadzeniem z rąk inkwizytora. Chociaż... – zamyśliłem się, kto
wie, ta dziewczyna była na tyle sprytna, że może wyłga się i z tego, tłumacząc, iż pragnęła
jedynie pomóc innym siostrom i poświęciła się, biorąc na siebie czołową falę inkwizytorskiego
gniewu. Odwróciłem się przez ramię, a ponieważ spoglądała na mnie takim wzrokiem, jakbym
był świętym pańskim, który zszedł właśnie z obrazka, i w tej pozycji oraz z natchnioną twarzą
wyglądała niezwykle zajmująco, postanowiłem oddać jej ostatnią przysługę.
– Siostro Anno, jeżeli ktoś kiedyś będzie wam wyrzucał, że przyjęliście tymczasowy
awans z rąk inkwizytorów, powiedzcie, iż nie takie rzeczy zrobilibyście, by ratować klasztor
przed gniewem Świętego Officjum.
Roześmiała się perliście i przyłożyła dłonie do habitu.
– Powiem, że na własne piersi przyjęłam ciężar inkwizytorskiego gniewu...
– Właśnie tak. Bardzo słusznie.
Odwróciłem się znowu i ruszyłem przed siebie, kiedy pośrodku korytarza zatrzymał mnie
jej głos:
– Mistrzu Madderdin?!
– Tak?
– Nie mielibyście ochoty zostać do jutra rana? Na pewno jesteście zmęczeni, a ja... być
może... potrafiłabym odpędzić to zmęczenie.
Cóż, ta dziewczyna za darmo i bez żądania zapłaty dostała ode mnie wszystko, czego
mogłaby chcieć: nie tylko zapewniłem jej bezpieczeństwo, lecz również ofiarowałem spory
zakres władzy. Teraz jej propozycja nie miała charakteru łapówki, gdyż nie miałem już nic do
sprzedania. Teraz sytuacja była inna: piękna kobieta złożyła wynikającą z porywu serca
propozycję zajmującemu mężczyźnie. Uznałem, że grubiaństwem nie do wybaczenia byłoby z tej
propozycji nie skorzystać i w ten nikczemny sposób boleśnie urazić uczucia biednej
dziewczyny...
Rozdział X
Przynęta
Zklasztoru wyjeżdżałem tęgo zmęczony, gdyż tej
nocy aż siedmiokrotnie zarzuciłem kotwicę, i to we wszystkich trzech zatokach ciała siostry
Anny. Zakonnica okazała się osóbką łączącą naturalny wdzięk z gorącym temperamentem oraz z
kunsztem predestynującym ją do innych zajęć niż modlitwy w klasztornej kaplicy. Przyznam też,
że potrafiła to, co potrafi niewiele kobiet, a więc rankiem zadowolić mężczyznę zmęczonego po
całonocnej łożnicowej hulance. Przyniosła mi mianowicie do łóżka śniadanie złożone z serów
oraz zimnych i gorących mięs (tych na wszelki wypadek nie ruszyłem, jedynie oprócz pasztetu z
zająca oraz bażanciego udka), kubek pokrzepiającego rosołu i kandyzowane owoce z
dzbanuszkiem wyśmienitego mocnego, gęstego wina. Później zaprowadziła mnie do łaźni, a
jeszcze potem przetrzymała w sypialni aż do wczesnego popołudnia, pokazując przeróżne
sztuczki i figle, na które gotowe było jej ciało. Kiedy już zabawiliśmy się do syta, a może nawet
do słodkiego przesytu, pożegnałem siostrzyczkę Annę niezwykle czule. Musiałem bowiem
przyznać, że w znacznym stopniu ocukrzyła mi pełne goryczy chwile, jakie przeżywałem,
przekonując się po raz kolejny, jak wielu na świecie jest złych ludzi, w dodatku niewahających
się czynić zła jawnie i bez skrupułów. Wiedziałem, niestety, że czeka mnie jeszcze wiele
obowiązków oraz że odkryję kolejne niegodziwości. Kiedy opuszczałem klasztor, siostra Anna
stała na blankach. W prawej dłoni trzymała chusteczkę, którą machała mi na pożegnanie, lewą
ocierała oczy. Byłem pewien, że jej łzy cudownym sposobem obeschną natychmiast, kiedy
znajdę się za zakrętem, zastanawiałem się również, czy wesoła mniszeczka zechce zaprzyjaźnić
się z Hugonem Hoffmanem w ten sam sposób, w jaki zaprzyjaźniła się ze mną. Wiedziałem
jednak również, że podobne pytanie nie będzie mi spędzało snu z powiek, a jeżeli Hoffman użyje
rozkoszy z chętną do zabawy dziewczyną, to tym lepiej dla niego. W końcu właśnie w tym celu
dobry Bóg stworzył dzieweczki, młódki, kobietki, a nawet matrony – by uprzyjemniały nam
twarde męskie życie. Kiedy trzeba, uprzyjemniały swą obecnością, natomiast kiedy trzeba:
nieobecnością.
Już poprzedniego dnia wysłałem do burmistrza Luthoff list, w którym zapowiadałem swe
przybycie oraz wyrażałem nadzieję, że ojciec miasta znajdzie czas, by z należytą uwagą
wysłuchać pokornego sługi Świętego Officjum. Prosiłem, by czekał na mnie o pierwszej po
południu, ale oczywiście o tej godzinie figlowałem jeszcze z siostrą Anną, więc przed
luthoffskim ratuszem pojawiłem się dopiero przed czwartą. Uznałem jednak, że nie stało się źle,
gdyż burmistrz na pewno zachodził w głowę, co mogło spowodować to opóźnienie, i spalał się ze
zdenerwowania. Poza tym ludziom, z którymi trzeba pertraktować, dobrze na samym początku
pokazać, komu wolno się spóźniać na umówione spotkania, a kto ma jedynie obowiązek
posłusznego oczekiwania.
Burmistrz oraz rada Luthoff urzędowali w pękatym ratuszu zbudowanym z czerwonej
cegły. Wnętrze sprawiało wrażenie, iż mamy raczej do czynienia z wystrojem surowym i
poważnym, nie bogatym i hołdującym nowinkom, na które stać opływające w dostatek miasta.
Maksymilian Hubner przyjął mnie w sporej wielkości komnacie, pełnej ciężkich, rzeźbionych
mebli wyciosanych z naznaczonej dostojną starością dębiny.
– Witam was, witam, mistrzu inkwizytorze – zawołał i wyszedł zza biurka, rozpościerając
ramiona, niczym na przybycie najdroższego przyjaciela.
Ustawiłem się tak, by nie trafił we mnie swym uściskiem, lecz by nie wydać się
niegrzecznym, pochwyciłem jego dłoń i serdecznie nią potrząsnąłem.
– I ja się cieszę, drogi panie burmistrzu, iż nasze ścieżki wreszcie się skrzyżowały. Wiele
bowiem słyszałem o waszej mądrości, bogobojności i uczciwości, ale tak się przecież zdarzyło,
że zły los odmówił nam okazji, byśmy się natknęli jeden na drugiego.
– Dobrze więc, że zły los zamienił się w szczęsny – odparł rozpromieniony burmistrz i
klasnął głośno.
Na ten znak do komnaty weszło pięciu służących. Dwóch wniosło stół zasłany
jedwabnym obrusem, trzeci dzierżył ogromną tacę pełną parujących mięsiw, czwarty niósł tacę z
kluseczkami, makaronami i plackami, a piąty uginał się pod ciężarem karafek, butelek i
buteleczek. Krótko mówiąc, postanowiono mnie przyjąć efektownie i grzecznie, choć tej
efektowności brakowało wyrafinowania, a w grzeczności nie znalazło się miejsce na delikatność.
Czegóż jednak mogłem się spodziewać po mieszczanach? A może, przemknęło mi przez myśl, to
specjalnie dla mnie przygotowano takowe widowisko,biorąc mnie za człowieka, który niczym
byle chłopina spoglądać będzie jedynie, czy koryto jest napełnione, a nie czy napełniono je z
miłym oku, wytrawnym kunsztem? Cóż, tak czy owak, mogłem mieć przynajmniej nadzieję, że
kucharz jegomości burmistrza spisał się nieźle, jak również że w piwniczce leżakowały dobre
roczniki wina, a nie jakieś kwaśne zlewki lub sikacze. Nie żebym miał szczególnie wyrafinowany
gust w tym względzie, lubiłem po prostu trunki gęste i słodkie niczym miód, a wytrawne napitki
jedynie wykrzywiały mi gębę. Być może ta potrzeba słodyczy szła w parze ze słodyczą moich
obyczajów oraz łagodnością charakteru.
– Biedni łyczkowie jesteśmy, toteż i nasz poczęstunek na milę biedą cuchnie – rzekł
burmistrz z wystudiowaną pokorą w głosie, lecz jego zadowolona z siebie mina mówiła coś
zupełnie innego. – Mam jednak nadzieję, że zechcecie spożyć ze mną tę skromną przekąseczkę.
Sądząc z ilości wystawionych mięs, z tej, jak mówił burmistrz, przekąseczki zadowoleni
bylibyśmy nie tylko my, ale i wszystkie luthoffskie głodomory oraz należące do nich psy.
Uśmiechnąłem się szeroko.
– Widok tych specjałów i frykasów działa na mnie niczym ogień na wosk... aż rozpływam
się z rozkoszy. – Uniosłem wzrok ku sufitowi niezupełnie zadowolony z wypowiedzianej przed
chwilą metafory, lecz jak na chamski rozum burmistrza pewnie i to było za wiele. – A ten
zapach... Zabijcie mnie, lecz przysięgnę, że jeszcze cudniejszy od widoku!
– Zawstydzacie mnie. – Burmistrz naprawdę spiekł raka, po czym skromnie złożył dłonie
na podołku.
– Waszą skromność przewyższa jedynie wasza gościnność, drogi burmistrzu – rzekłem
uroczystym tonem. – Choć nie wiem, jak to możliwe, gdyż przecież ta druga pnie się pod samo
niebo niczym najwyższy szczyt.
Znowu spiekł raka i zamrugał oczami na podobieństwo dzieweczki spłoszonej
niespodziewanym komplementem z ust mężczyzny.
– Jeśli to możliwe, pragnąłbym porozmawiać z wami w cztery oczy, gdyż sprawa
dotyczyć będzie hermetycznych materii nieznanych nikomu poza Świętym Officjum –
powiedziałem poważnie. – Materii, z których, i tu będę z wami bezwzględnie szczery, wolno
nam się zwierzyć jedynie ludziom najbardziej zaufanym i najbardziej uznanym. Ludziom,
których pobożność ani lojalność nie jest przez nikogo kwestionowana. I którzy cieszą się
uznaniem nawet... – zawiesiłem głos – w Hez-hezronie i Akwizgranie...
Burmistrz okazał się jednak mądrym człowiekiem, gdyż chociaż na jego twarzy udatnie
wymalowała się radość oraz duma, to ja w głębi jego oczu dostrzegłem również błysk strachu. I
dlatego był mądry. Ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że dźwiganie wielkich tajemnic
jest czasem gorsze od dźwigania piaskowca w kamieniołomach. A jeśli był jeszcze mądrzejszy,
to wiedział także, iż funkcjonariusze Świętego Officjum nie zwierzają się przypadkowym
ludziom z zawodowych tajemnic ot tak, bo mają ochotę z kimś pogwarzyć, lecz dlatego, że
czegoś od nich chcą. I jeśli burmistrz był naprawdę mądry, to już się tego mojego chcenia zaczął
obawiać.
– Słucham waszych uprzejmych słów z prawdziwą radością – odparł. – Ale gdzie mnie
tam, maluczkiemu, próbować mierzyć się z wielkimi tajemnicami! Wielkie tajemnice niech
pozostaną dla wielkich ludzi, a ja, pozwolicie, wolałbym pogawędzić z wami o handlu, o
pogodzie, o dobrym winie i o kształtnych dziewkach. – Uśmiechnął się i zatarł dłonie. – A jeśli
chodzi, skoro tak się zgadało, o dziewki, to czy nie mielibyście przypadkiem ochoty, mistrzu
inkwizytorze, by...
– Poproście, z łaski swojej, wszystkich, by wyszli – przerwałem mu zdecydowanie.
Zacukał się, spłoszył, skonfundował, aż wreszcie ruszył ramionami, jakby chciał
powiedzieć: „No jeśli taki ma kaprys ten mój gość”, i niechętnie dał służbie znak, że może
opuścić komnatę. Zostaliśmy sami, a ja nie usiadłem przy stole, lecz zacząłem chodzić w
milczeniu po komnacie, stawiając kroki długie i zdecydowane. Ale, Boże broń, nie pospieszne.
Kiedy trzeci raz zacząłem maszerować drogą prowadzącą od okna do drzwi, kątem oka
zauważyłem, iż burmistrz ma mocno zaniepokojony wyraz twarzy. Stał, opierając dłonie na
rzeźbionej poręczy krzesła, i uważnie śledził moje poczynania.
– Może spoczniecie, mistrzu? – zagruchał w końcu przymilnie. – Pojecie, popijecie,
uspokoicie ciało i umysł...
Zatrzymałem się w miejscu, jakbym trafił piersią na niewidzialną barierę. Burmistrz mało
nie podskoczył z wrażenia.
– Ile macie w mieście dobrych burdeli? Takich, które może bez ujmy odwiedzić rajca,
bogaty szlachcic, czy nawet nie przymierzając sam burmistrz?
Mój wtręt zbił Hubnera nieco z pantałyku, lecz jedynie na moment. Porachował na
palcach.
– Trzy – odrzekł. – Kiedyś powiedziałbym wam: cztery, jednak dzisiaj ze spokojnym
sercem mógłbym polecić trzy. A jeszcze najlepiej to dwa – dodał po chwili zastanowienia. –
Jeślibyście tylko sobie zażyczyli, to miasto jak najchętniej pokryje wszelkie koszta związane z
waszym...
– Szlachta często przyjeżdża, żeby się w nich zabawić? – przerwałem mu. – Na przykład
taki baron Stern?
– Ja nie wiem, ja naprawdę nie wiem, skąd mam niby wiedzieć...
Oho, dostrzegłem, iż nieźle go spłoszyłem. Ale też taki właśnie miałem zamiar.
– Jesteście prawdziwym burmistrzem, czy też dla żartu podstawiono mi tu miejscowego
kretyna? – zapytałem naprawdę nieprzyjemnym tonem, a burmistrz aż się skulił, kiedy zerknął na
moją zmienioną szyderstwem twarz.
Zbliżyłem się wolnym krokiem, wzrok wbijając prosto w niego. Od razu uciekł ze
spojrzeniem, ale wiedział, że patrzę, i byłem pewien, iż to spojrzenie parzyło go niczym
rozgrzane do czerwoności szpikulce.
– Chcecie mi wmówić, że ojciec miasta nie wie, kogo, kiedy i za ile chędożą okoliczni
arystokraci? Toż pewnie byle żebrak jest lepiej od was poinformowany... Chyba że nie chcecie
mi powiedzieć... Może ze zwyczajnej złośliwości i nieużyteczności, ale może i wy jes-teś-cie –
uniosłem wysoko wskazujący palec – w spisku... – Machnąłem dłonią, jakbym opuszczał ostrze
miecza, a burmistrz, kątem oka uważnie śledzący moje ruchy, aż jęknął.
– Jezusie Najsroższy! Jakim spisku!? Przez zemstę Boga naszego, nie jestem w żadnym
spisku!
– Czyli zwodzicie mnie ze zwykłej podłej złośliwości? – zapytałem smutno i chwyciłem
Hubnera za brodę, by popatrzeć mu prosto w oczy.
Burmistrz przymknął powieki i złożył dłonie jak do modlitwy.
– Czego wy ode mnie chcecie, powiedzcie, na krew Pana!? Wszystkim gotowem wam
usłużyć...
– Milczeć! – warknąłem.
Mieszczanin skulił się, jakby sądził, że zacznę go bić. Usłyszałem, że zadzwonił zębami.
Żeby się tylko nie zesrał ze strachu, pomyślałem, bo jednak chciałbym potem spokojnie i
przyjemnie spożyć posiłek.
– Nie jęcz mi tu, człowieku, tylko odpowiadaj na proste pytania, które zadałem. Czy
okoliczna szlachta chędoży dziwki w waszych miejskich burdelach, czy nie?
– Przecież nie wszyscy chadzają do takich...
– Więc ja ci powiem, skoro nie wiesz: nie chędoży. A dlaczego? Bo baron Stern i jego
przyjaciele znaleźli sobie własny dom uciech. W który to dom wszetecznych zabaw zamienili
święty boży przybytek, a niewinne zakonnice zmusili do kurestwa. – Kończąc każde słowo,
stukałem burmistrza knykciami w głowę, nie dla zadania bólu, lecz by lepiej wbić mu w rozum,
co mówię. Tłukłem nie za mocno, ale ponieważ w jedno miejsce, sądziłem, że i tak będzie miał
niezłego guza.
– Jezusie Maryjo! – Burmistrz rymnął na kolana. – My niewinni, mistrzu, my niewinni!
– Milczeć! – tym razem wrzasnąłem tak, że chyba słyszano mnie aż na dziedzińcu. –
Wracam właśnie z tego domu bożego zamienionego w burdel, katownię oraz rzeźnię niewiniątek.
Zostawiłem ludzi, by prowadzili śledztwo, by przesłuchiwali mniszki tak długo i z użyciem
takich metod, aż zaczną one śpiewać niczym ptaki na wiosnę...
– Jezuuusie! – wyjęczał.
– Ale przecież nie te zbłąkane duszyczki ponoszą całą winę, choć niechybnie większość
będzie torturowana i potem spalona. Ktoś je do zbrodni przymuszał, namawiał i skłaniał. Może...
wy?
– Chryste Panie Wszechwładny! Nie ja! Nie ja! – w głosie Hubnera słyszałem takie
przerażenie, jakby już zobaczył przed sobą rozgrzewające się narzędzia. – Nam nie pozwalano
chodzić do klasztoru! Mówili, że niby tylko dla szlachty są te frukta... Ja nic nie wiem,
przysięgam wam, nic nie wiem... Jeśli Stern się dowie, że wygadałem, to miasto spali, jak mi Bóg
miły...
Łagodnie ująłem mężczyznę pod pachy.
– Nie padajcie przede mną na kolana, Maksymilianie – powiedziałem ciepło i życzliwie. –
Przecież to nie wypada. Przed figurą Pana klęknijcie i oddajcie się pod Jego opiekę, bo wierzcie
mi, że właśnie wielki grzech zrzuciliście z sumienia... No siadajcie sobie, panie burmistrzu,
siadajcie... – Pomogłem mu zająć miejsce na krześle i podałem kielich. – Wypijcie dla
uspokojenia nerwów, bo przecież nie chciałem was rozdrażnić, a wręcz przeciwnie: przybyłem tu
pokornie prosić o waszą przychylność oraz życzliwość.
Hubnerowi trzęsły się ramiona i dłonie, ale udało mu się wypić wino i nie zalać sobie
koszuli. Pociągnąłem nosem i z radością przekonałem się, że ojciec miasta jednak chyba nie
zafajdał sobie portek, a w każdym razie mój wyczulony zmysł powonienia nie został na razie
obrażony żadnym fetorem.
– Porozmawiajmy jak przyjaciele, kochany panie burmistrzu. – Położyłem mu dłoń na
kolanie. – Wiecie z całą pewnością, iż objąłem teraz, z Bożej łaski, przewodniczenie toczącemu
się śledztwu inkwizytorskiemu. I na razie jedynie ode mnie zależy, jak wielkie koło to śledztwo
zatoczy... – Dałem burmistrzowi chwilę, by właściwie zrozumiał moje słowa. – Oraz jak wielu
ludzi znajdzie się w kręgu, nazwijmy to, podejrzeń... – Dałem mu jeszcze więcej czasu. –
Przecież ja wiem, że dla waszego miasta Stern jest niczym wrzód na dupie. – Tym razem
pozwoliłem sobie na rubaszną solidarność w głosie. – Przecież słyszałem, ile wam zaszkodził,
słyszałem, jak dobrych mieszczan ciśnie, jak prawa ma za nic, jak celne bariery prawem kaduka
postawił na trakcie, jak kupców zmierzających na targ zatrzymuje i okrada, nazywając to
zdzierstwo podatkiem lub mytem... Nie jest tak, panie burmistrzu, nie jest tak?
– Jest, jak mówicie. – Hubner gorliwie pokiwał głową. – I wiele mógłbym jeszcze dodać,
bo...
– Te grzechy już wystarczą – przerwałem, bo nie przyszedłem tu, żeby wysłuchiwać
skarg łyczków na szlachtę. – Powiedzcie mi lepiej szczerze i od serca: nie chcielibyście pozbyć
się podobnie złego sąsiada?
– Mnie zarżnie, a miasto spali – rzekł burmistrz zrezygnowanym tonem. – Tak będzie,
mówię wam.
Oj, jak widać, Stern zasiał w mieszczanach obawę przed zemstą wielce hojną dłonią. Nic
to, mogłem albo przerazić burmistrza bardziej niż baron, albo, i to uznałem za lepszy sposób,
zobaczyć, czy przypadkiem chciwość nie jest największą pogromczynią strachu.
– Drogi panie burmistrzu, jakże ja rozumiem wasze troski i zmartwienia. Przecież sam
pochodzę z mieszczan i doskonale pamiętam o mych szacownych korzeniach, choć zasady
głoszą, że każdy z nas porzuca dawne życie, zarówno pochodzenie, jak i majątek, kiedy zakłada
czarny płaszcz ze złamanym krzyżem.
Hubner wyciągnął dłonie w moją stronę.
– Więc sami wiecie, jak jest. Sami wiecie.
– Zapewne persona taka jak wy, panie burmistrzu, jest wytrawnym znawcą praw, lecz
pozwolę sobie wam przypomnieć, że jeśli ktoś zostaje skazany w procesie inkwizycyjnym, to
wtedy cały jego majątek przepada na rzecz Świętego Officjum. Oczywiście Inkwizytorium
zazwyczaj nie pragnie zarządzać przejętymi nieruchomościami i posiadłościami, lecz oddaje je
na licytację. Wiadome wam są te rzeczy, nieprawdaż?
Przytaknął. Czyżbym zauważył błysk zainteresowania w jego wzroku?
– A jeśli chcemy, potrafimy przekonać potencjalnych kupców, by żaden nie wziął udziału
w licytacji, na której szczególnie nam zależy. I wtedy majątek trafia w ręce tego, kto zaakceptuje
cenę wywoławczą. Która to cena, dodajmy, nie jest zwykle wysoka. Gdybyście to wy, panie
burmistrzu, czy zawiązana przez was spółka była tym kontrahentem, który zechciałby nabyć
posiadłości Sterna, czyż nie byłoby to pomyślne zrządzenie losu i dla was samych, i dla miasta?
– To ogromny majątek. Będzie kosztował krocie. A wiecie przecież, że nam,
mieszczanom, zakazano...
– A wy wiecie przecież doskonale, jak omijać podobne prawa. – Machnąłem dłonią. –
Weźmiecie sobie jakiegoś szlachetkę, który w waszym imieniu zakupi majątek, a wam wystawi
weksle na sumy o co najmniej równej mu wartości. Czy myślicie, że ja się wczoraj urodziłem?
– Tak czy inaczej, cena będzie ogromna. – Pokręcił głową. – Nie wiem, czy gdyby cały
majątek miasta złożyć, toby starczyło...
Nie wiedziałem, że Stern jest aż tak bogaty. Ale nie mogłem burmistrzowi obiecać
konkretnej ceny, gdyż doskonale wiedziałby, że kłamię. A poza tym nie miałem najmniejszego
pojęcia nawet o przybliżonej wartości tego majątku.
– Posiadłość można podzielić albo puścić w dzierżawę – podpowiedziałem.
– To ordynacja. Nie podzielicie jej.
– Jeśli trzeba, i kamień podzielimy na kromki, a potem rozdamy głodującym. –
Uśmiechnąłem się życzliwie. – Wierzcie mi, panie burmistrzu, że nie takie cuda widywałem.
Poza tym pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę na fakt, że jeśli przyjdzie co do czego, nie tylko
majątek Sterna zostanie wystawiony na licytacji, prawda? Małoż to w okolicy powinowatych i
przyjaciół pana barona, którzy tak jak on po uszy ugrzęźli w grzechu? Może ich dobra okażą się
kęsem łatwiejszym do przełknięcia? Hmmm?
To podziałało! Widać burmistrz był jak ten biedak z anegdoty, który na pytanie, co by
zrobił, gdyby został cesarzem, odpowiedział: „No jakże co?! Porwałbym złotą koronę i w nogi!”.
Tak więc Hubnerowi trzeba było zaoferować klejnot, a nie całe królestwo. To mógł ogarnąć
umysłem i to do niego trafiło. Byłem też pewien, że miał upatrzoną jakąś posiadłość, którą
chętnie zarezerwowałby dla siebie.
– Powiedzcie, jeśli wam wolno, czy Erich Brongang, myślicie, trafi przed oskarżenie? –
zapytał z chytrym wyrazem twarzy.
No proszę, jakżeż to pytanie idealnie wpisało się w moje domysły!
– Jeśli należy do przyjaciół Sterna... – zacząłem.
Burmistrz przytaknął szybko.
–...to jak amen w pacierzu – dokończyłem.
– Czego będziecie ode mnie potrzebować, mistrzu inkwizytorze?
– Ludzi – odparłem. – Przynajmniej trzydziestu, bo jak wiem, Stern do miasta przyjeżdża
w dziesięć, dwanaście koni. Może trzech waszych milicjantów wystarczy na jednego szlachcica...
– Bez trudu zbierzemy chłopów na schwał. – Hubner przełknął moją złośliwość,
zwłaszcza iż wiedział, że to święta prawda. – Dam wam chłopaków z cechowych milicji.
Poradzicie sobie.
– Tylko ani mru-mru! – ostrzegłem go surowo. – Puścicie parę z gęby i przysięgam na
krew Jezusa, że zamienię was w popiół i dym. A razem z wami całe miasto.
Wzdrygnął się.
– Przecież nie musicie mi grozić – jęknął żałośnie.
Miał rację. Nie musiałem grozić. Ale chciałem się jak najsolidniej zabezpieczyć, a nie ma
lepszych krat i zamków od strachu i bojaźni.
– Nie grożę wam, lecz ostrzegam przed konsekwencjami nielojalności lub nieostrożności.
Albo dacie mi pognębić Sterna i obłowicie się przy tym ile wlezie, albo Święte Officjum zajmie
się wami i waszym miastem, a Sternowi i tak nic nie pomożecie. Moim zdaniem, wybór jest
prosty.
– Jest! No przecież, że jest! – zakrzyknął i widziałem, że stara się być przekonująco
entuzjastycznie nastawiony do moich słów. – Ja już wybrałem, kochany mistrzu! Na gniew
naszego Pana, wybrałem!
Znowu złożył dłonie, jakby chciał się do mnie pomodlić.
– Słusznie powiedzieliście, mistrzu inkwizytorze, że Stern jest jak wrzód na dupie. Czemu
miałbym stawać po jego stronie? Czy on nam co dobrego wyrządził? Czy on dla nas dobrodawca
jaki lub łaskawca? Nie, mistrzu najdroższy, to hycel, kurwisyn, złodziejaszek i kozojebca.
Wymawiając ostatnie słowa, burmistrz nie trzymał już dłoni jak do modlitwy, lecz pięścią
prawej uderzał we wnętrze lewej i pewien byłem, jak sobie wyobraża, że to barona Sterna tłucze
po mordzie. Czyżby nienawidził feudała nie tylko jako osoby szkodliwej dla miasta, ale również
z jakichś prywatnych powodów? Kto wie...
– Oczywiście, jeżeli tylko zechcecie, będziecie mogli być obecni przy przesłuchaniach
jako przedstawiciel ratusza – powiedziałem. – Choć zostawiam to do waszej roztropnej rozwagi i
mądrej decyzji, gdyż obserwatorzy o sercach tak łagodnych jak wasze, panie burmistrzu, często
nie wytrzymują tej dozy błogosławionego okrucieństwa, które musimy zaserwować wrogom
naszej świętej wiary.
Proszę bardzo, oczy aż mu zabłysły!
– Będziecie torturować Sterna? I Bronganga również? Taaak?
– Jeśli inaczej nie da się dojść prawdy. Jeśli w inny sposób nie da się skruszyć twardych
serc grzeszników, wtedy tak, panie burmistrzu, wtedy tak. – Westchnąłem smutno. – Wtedy
zaprosimy winowajców, by pogrążyć ich ciała w bólu przechodzącym pojęcie człowieka tak
poczciwego jak wy.
Zacny mieszczanin aż się rozpromienił.
– Bóg was zesłał! – wykrzyknął i chyba był to okrzyk niewymuszenie szczery. – Na
triumf Pana naszego, Bóg was zesłał!
Uśmiechnąłem się jedynie, gdyż pobudki pchające ludzi zarówno do złych, jak i dobrych
uczynków okazywały się, jak zwykle, łatwe do odgadnięcia, a ich postępowanie aż zbyt proste do
sterowania. Oczywiście jedynie wtedy, kiedy miało się zaszczyt być absolwentem przesławnej
Akademii Inkwizytorium oraz dysponowało umysłem na tyle prężnym, by pojąć, przetrawić i
zastosować wszelkie rady i nauki naszych mistrzów oraz nauczycieli.
Rozdział XI
Pułapka
Baron Stern odwiedzał miasto w każdą niedzielę, by
wziąć udział w południowej, uroczystej mszy. Zawsze stawiał się w tym samym kościele,
świątyni pod wezwaniem Płonącego Ducha, i zawsze w towarzystwie co najmniej kilkunastu
przyjaciół. Specjalnie dla Sterna oraz jego kompanów rezerwowano pierwszy rząd ław. Były to
wygodne meble, z oparciami i siedziszczami wykładanymi aksamitem. Słudzy szlachty zostawali
na kościelnym dziedzińcu i tam czekali na zakończenie mszy.
Andreas Voerter wrócił do Luthoff wraz z aresztowanym ogrodnikiem, którego na razie
jednak zdecydowałem się nie przesłuchiwać, lecz kazałem, by pilnie obserwowano go w celi,
zarówno dniem, jak i nocą. Yoerterowi opowiedziałem o planach pochwycenia Sterna.
– Każę zawrzeć drzwi do kościoła, by w aresztowaniu nie przeszkodzili nam służący.
Potem aresztujemy Sterna oraz jego syna i obu wyprowadzimy tylnym wyjściem, za ołtarzem.
Bez nich dwóch – przeciąłem dłonią powietrze – szlachta będzie jak kura bez głowy. Mogą
biegać w kółko, ale nic nie wymyślą.
– Oby – rzekł Voerter. – Jeżeli doprowadzisz do zbrojnego buntu, Officjum nie
pobłogosławi cię za to.
Inkwizytorium radziło sobie nie z takimi problemami jak bunt prowincjonalnych
szlachciców, ale rzeczywiście nie pobłogosławiono by mnie za doprowadzenie do podobnych
wypadków, gdyż ich koszt liczyłby się w złocie, ludzkich życiach oraz utracie szacunku. Święte
Officjum nie dysponowało czymś takim jak armia czy najemne oddziały (jedynie biskup
Hez-hezronu dysponował gwardią liczącą kilkuset ludzi). Kiedy była nam potrzebna siła zbrojna
(a zdarzało się to już bardzo rzadko), po prostu wydawaliśmy polecenia miejscowym feudałom,
mieszczanom lub dowódcom cesarskich wojsk, by oddali nam pod rozkazy swych żołnierzy.
Lecz to była ostateczność, gdyż inkwizytorzy woleli posługiwać się perswazją i szerzyć
błogosławiony lęk boży za pomocą samej swej obecności, nie miecza oraz ognia.
– A co ze szlachcicami? – spytał jeszcze Andreas. – Też ich aresztujemy?
– Najważniejsze, byśmy wyprowadzili Sterna i jego syna – rzekłem. – Resztę zostawimy
na głowie mieszczan. Jeśli uda im się aresztować szlachciców, niech to zrobią. Jeśli ich wytną,
trudno. Jeśli towarzysze Sterna uciekną, mieszczanie będą na to gotowi. Uzgodniłem z
burmistrzem, że bramy miejskie zostaną zamknięte zaraz, kiedy tylko zacznie się msza, a ludzie
burmistrza ogłoszą, że Stern sprofanował kościelne relikwie. Mieszczanie mają tu dłoń świętej
Agaty, która cieszy się ogromnym szacunkiem, zwłaszcza wśród pospólstwa, więc zapalą się z
gniewu jak stóg siana. – Uśmiechnąłem się. – Złapią każdego szlachcica, zanim zdoła się
wydostać z miasta.
– Dłoń świętej Agaty? Hm... – zamyślił się Voerter. – Widziałem jedną we Fleschburgu i
jedną w Akwizgranie. Słyszałem też, że mają po jednej w Bizancjum oraz w Rzymie.
– Proszę bardzo, święta Agata byłaby więc doskonałą praczką. Z pięcioma rękoma? Ha!
Ale dość żartów. Jak podoba ci się plan, Andreasie?
– Jeżeli nikt cię nie zdradzi...
Zauważyłem, że powiedział „cię”, nie „nas”, lecz postanowiłem nie reagować. Jeszcze
nadejdzie czas, kiedy Voerter z własnej woli zapali się do mych projektów.
– O wszystkim wie jedynie burmistrz, a on nie ma interesu w tym, żeby zdradzić. Wręcz
przeciwnie.
– Co wiedzą milicjanci?
– Nic. Msza ma być dedykowana miejskim cechom. Strażnicy każdej z trzech bram mają
odebrać błogosławieństwo przed ołtarzem, które przyjmą uroczyście wystrojeni oraz uzbrojeni.
– Ilu ich będzie?
– Każdą z bram opiekuje się dziesięciu ludzi. Pochodzą z cechu rzeźników, sukienników
oraz piekarzy. To wielki zaszczyt dla cechu... Będzie więc trzydziestu zbrojnych mieszczan.
– W co zbrojnych?
– W halabardy, włócznie i gizarmy. – Rozciągnąłem wargi w uśmiechu.
Voerter odpowiedział tym samym.
– Powinni uradzić. Kto da sygnał?
– Burmistrz przemówi z ambony, zaraz potem my wejdziemy do akcji, głośno oskarżając
Sterna i aresztując go.
Mój towarzysz zastanawiał się przez chwilę.
– Ci mieszczanie będą nieprzygotowani. Od wezwania burmistrza do podjęcia akcji przez
milicjantów może minąć za dużo czasu. Pomyśl, Mordimerze: to nie są karni i doświadczeni
wojownicy. Nie da się wydać im rozkazów, które natychmiast wykonają. Kiedy burmistrz ogłosi
aresztowanie Sterna, zaczną się zastanawiać, trącać jeden drugiego, pytać, co też się stało, każdy
z nich będzie czekał, co zrobi sąsiad. Baron będzie miał aż nadto czasu, by uczynić ruch. A
wiesz, jaki byłby to ruch, gdybym ja znalazł się na miejscu Sterna?
– Jaki?
– Wdarłbym się na ambonę i uwięził burmistrza. Wziąłbym go za zakładnika, by opuścić
miasto.
– Nie zgodzę się na taki układ.
– Ty nie, mieszczanie tak.
Przemyślałem słowa Voertera i trudno ukryć, że znalazłem w nich wiele racji. Sam
zresztą również sądziłem, że mój plan ma dwa słabe miejsca: zachowanie tajemnicy oraz reakcję
milicjantów na pierwsze rozkazy. Pytanie brzmiało tylko: co możemy z tym kłopotem zrobić?
– Co proponujesz, Andreasie?
– Staniemy obok Sterna w czasie mszy.
– Nabierze podejrzeń!
– Mordimerze, miałem okazję poznać barona na samym początku śledztwa.
Rozmawiałem z nim oraz jego ludźmi na temat śmierci biskupa. To nie kto inny, lecz syn Sterna
opowiedział mi o historii nazwy Szubienicznej Góry. Nie sądzę, by nabrali podejrzeń, kiedy się
do nich zbliżymy. Sądzę, że raczej mogliby uznać za zastanawiające, jeślibyśmy udali, że ich nie
zauważamy.
– Staniemy obok i co dalej? – spytałem po chwili.
– Uratujemy go, Mordimerze. Szepnę baronowi do ucha, że zastawiono na niego pułapkę.
Kiedy burmistrz zacznie przemowę, Stern przekona się, iż mówię prawdę. Wyprowadzimy obu
tylnymi drzwiami, a tam niech już czeka cechowy patrol...
– Aresztują Sterna i zabiorą go z naszych rąk wbrew naszej woli – dopowiedziałem z
uśmiechem.
– Co takiego?
Klepnąłem Voertera w ramię.
– Nic, nic, świetny plan, Andreasie. Nie wiedziałem, że właśnie Stern był tym baronem,
który polował w okolicy, kiedy spalono biskupa.
– Ten sam. Wiedziałbyś, gdybyś przeczytał akta – dodał z przekąsem.
Nie miałem zamiaru gniewać się na Voertera za tę ironię, gdyż mój towarzysz okazał się
bardziej przydatny, niż sądziłem. I jak tu zaprzeczyć ludziom twierdzącym, iż błyskotliwe
przywództwo potrafi obudzić nawet najbardziej ociężałe umysły?
– Postąpimy właśnie tak, jak proponujesz – rzekłem. – A jeżeli Stern nie da się nabrać lub
zrobi coś, czego nie oczekujemy, wtedy sypniemy sherskenem w oczy każdego, kto nam stanie
na drodze, i zostawimy resztę w rękach mieszczan.
Voerter skinął głową.
– Da się nabrać – powiedział z pełnym przekonaniem. – Nienawidzi mieszczan, więc nie
będzie miał wątpliwości, że uknuli coś przeciwko niemu.
Pożegnałem Andreasa, zadowolony z efektów naszej rozmowy. Tego wieczora czekało
mnie jeszcze spotkanie z Gruberem i zastanawiałem się, na ile mogę zaufać sierżantowi w służbie
barona Sterna.
***
Genialne plany, dalekosiężne zamierzenia oraz błyskotliwe koncepcje zwykle mają jedną
cechę wspólną: nie udają się, gdyż na ich drodze staje pozorny drobiazg, który wywraca, burzy i
rujnuje całą pieczołowicie wzniesioną konstrukcję, a wszelkie atuty obraca na niekorzyść
planujących. Czyż mało można by wymyślić scenariuszy, w których z uwagą i z ostrożnością
przygotowany plan zdaje się psu na budę? Wierzcie mi, mili moi, że w noc z soboty na niedzielę
zastanawiałem się głównie nad tym, co może się nie udać. Począwszy od najprostszej katastrofy
(Stern zmienia plany i nie odwiedza miasta) aż po skomplikowane scenariusze, w których klęska
zaczynała się od pszczoły bzyczącej przy nosie burmistrza, a później poprzez splot
niespodziewanych wypadków oraz nieoczekiwanych okoliczności kończyła się śmiercią waszego
uniżonego i pokornego sługi. Oczywiście ja sam swoją śmierć w czasie pełnienia zaszczytnej
służby przyjąłbym bez zmrużenia powiek, a dbać o siebie musiałem jedynie, troskając się o
Święte Officjum, którego byłem narzędziem.
W każdym razie stało się tak, a nie inaczej i w niedzielne południe, kiedy tylko weszliśmy
z Andreasem do kościoła, natychmiast okazało się, że świetnie, zdawałoby się, obmyślony plan
wziął w łeb. Po pierwsze, widziałem, że Stern i jego ludzie są wyraźnie zaniepokojeni obecnością
zbrojnych mieszczan, pomimo że uroczyste stroje, chorągwie i proporce wyraźnie wskazywały
na charakter uroczystości. Po drugie, zobaczyłem, jak baron posyła jednego ze szlachciców z
jakimś pilnym zleceniem, a tenże szlachcic pospiesznym krokiem kieruje się w stronę głównych
drzwi. Pewien byłem, że Stern rozkazał służbie zająć miejsce u samych wrót kościoła i czuwać w
gotowości. Zakląłem pod nosem. Cóż to była za ostrożna kanalia! Dlaczego nie miał w sobie
choć odrobiny wielkopańskiej godności każącej mu nie dostrzegać tak nędznych stworzeń jak
mieszczanie? Przecież gdyby był typowym przedstawicielem naszej kochanej szlachty, to na
obecność przedstawicieli cechów zwróciłby uwagę najwyżej o tyle, by się zdenerwować, że
ośmielili się oddychać tym samym powietrzem co wielkie panisko! A tu patrzcie, mili moi, Stern
najwyraźniej wyczuł nosem smród i postanowił zabezpieczyć się na wypadek nieoczekiwanego
biegu zdarzeń. Wiedziałem, że jeżeli dopuszczę, by wymknął się z kościoła, to albo sprowokuję
bitwę, która wybuchnie chwilę potem na ulicach Luthoff, albo pozwolę, by ludzie barona
bezpiecznie znaleźli się za miejskimi murami. A jeśli znajdą się za bramami, będzie to już
koniec. Czy dopuszczalnym rozwiązaniem pozostawała więc bitwa między mieszczanami a
baronem? Owszem, mieszczanie najprawdopodobniej by ją wygrali, lecz jakim kosztem? Rzecz
jasna, nie obchodziło mnie, czy w walce polegnie ich dziesięciu, czy stu (gdyż każdy kiedyś musi
stanąć przed najsurowszym Sądem Pańskim), ale fakt, że za wywołanie tumultu na taką skalę
żaden inkwizytor nie zostałby pobłogosławiony przez władze Świętego Officjum. A co dopiero
inkwizytor, który jak ja miał, łagodnie mówiąc, nie do końca sformalizowane prawa do
dowodzenia.
Voerter szybko rozejrzał się po kościele, zapewne dostrzegł to samo co ja i wyciągnął
podobne wnioski. Szarpnął mnie za ramię.
– Zostań tu – syknął rozkazująco. – Sam załatwię całą sprawę.
Przyznam, że szybkość i stanowczość jego działania mnie zaskoczyła. Zanim zdążyłem
cokolwiek zrobić, Andreas już przepychał się między ławkami oraz między szlachcicami w
stronę barona Sterna i widziałem, że uśmiecha się oraz pokazuje palcem na mnie.
Zdradził mnie! – pomyślałem z rozpaczą. Jezus Maria, ten idiota Voerter mnie zdradził!
Oczywiście tylko ktoś niezwykle łatwowierny mógł przypuszczać, że nie rozpatrywałem
podobnego splotu wypadków i nie brałem pod uwagę złej woli mego towarzysza. Kiedy
porachowałem jednak wszystkie za i przeciw, doszedłem do wniosku, że Voerter nie zdradzi
mnie w kościele. Jeśli chciałby postąpić wbrew naszym wspólnym planom, ostrzegłby Sterna
przed przyjazdem do miasta lub w samym mieście, i to ostrzegłby w taki sposób, by nie było
wiadomo, kto jest tegoż ostrzeżenia autorem. Święte Officjum nade wszystko ceniło sobie
lojalność i nawet gdyby komisja z Hezu uznała, iż zbłądziłem, to na pewno nie podziękowano by
Voerterowi ani za pokrzyżowanie moich planów, ani za wydanie mnie w ręce miejscowego
feudała. Śledztwo ciągnęłoby się całymi miesiącami, nazwisko Voertera byłoby na językach i
nawet gdyby go w rezultacie uniewinniono, żaden rozsądny inkwizytor nie chciałby już pracować
z kimś takim za plecami. Krótko mówiąc: kariera Andreasa zostałaby raz na zawsze złamana, a
on sam raz na zawsze skompromitowany. Chyba że... chyba że... mój towarzysz wcale nie chciał
już być inkwizytorem. Może postanowił po prostu mnie sprzedać, by mieć za co żyć po
zakończeniu pracy w Świętym Officjum? Voerter nie wyglądał co prawda na zdrajcę, lecz gdyby
zdrajcy nosili znamiona na czołach, to na świecie nie byłoby zdrad. Andreas musiał sobie jednak
zdawać sprawę, iż zakończenie kariery inkwizytorskiej w żaden sposób nie zwalnia od
odpowiedzialności przed władzami Inkwizytorium. Wręcz przeciwnie! Na człowieka, który
porzucił Święte Officjum, wszelkie komisje oraz sądy spoglądać będą dużo mniej przychylnym
wzrokiem niż na inkwizytora w czynnej służbie. Dlaczego więc mnie zdradził? Dlaczego
zdecydował się aż tyle zaryzykować? Tak bardzo mu dopiekłem? Wolne żarty! Gregorowi
Vogelbrandtowi zdarzało się traktować każdego z nas, jakbyśmy byli szmatami do podłogi,
którymi wolno wytrzeć dowolny brud i potem wykopać je za próg, a żadnemu z nas nie
przyszłoby do głowy, by go zdradzić, gdyż do pewnego czasu wypełniał swe obowiązki żarliwie
oraz porządnie. Tak, tak można powiedzieć... Może bez szczególnej finezji, lecz na pewno
porządnie.
Widziałem, że Yoerter nachyla się w stronę barona i szepce mu coś do samego ucha. I
widziałem również, jak policzki Sterna pokrywają się rumieńcem. W pewnym momencie
szlachcic szarpnął się, jakby chciał gdzieś odbiec, lecz Andreas mocno przytrzymał go w miejscu
i z napięciem na twarzy zajadle perorował dalej. Wreszcie ujął Sterna pod ramię i wyprowadził
przed ołtarz, a potem do zakrystii. Wiedziałem, że wyjdą tylnym wyjściem.
***
Wpadłem do komnaty, kiedy trzej miejscy pachołkowie kopali barona Sterna niczym
worek ze zgniłą rzepą. Feudał jęczał już tylko i kuląc się na ziemi, starał osłaniać kolanami
przyrodzenie, a twarz przedramionami. Pomimo że jak zauważyłem, szło mu to całkiem
sprawnie, to i tak spomiędzy palców ciekła mu krew, a koszulę miał całą w czerwieni. Poza tym
byłem pewien, że przeżywa nie tylko niedogodność związaną z bólem fizycznym, lecz przede
wszystkim niezwykłe wręcz upokorzenie, jakim dla każdego szlachcica, zwłaszcza mającego o
sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie, jest spostponowanie przez ludzi marnej konduity. A
miejscy milicjanci może rzeczywiście pochodzenie mieli marne, za to konstytucję nadzwyczaj
solidną, co pozwalało im zadawać kopniaki silne i szybkie. Choć obserwując ich przez chwilę,
miałem wrażenie, że uderzenia mogłyby być lepiej celowane, gdyby mężczyźni nad naiwną
zapalczywość przedkładali skuteczność wywodzącą się z zimnej kalkulacji. Tak postąpiliby
inkwizytorzy, którzy przecież świetnie wiedzieli, że mierzony cios w nerki jest znacznie
bardziej przykry dla ofiary niż nawet i pięć kopniaków trafiających w przedramiona bądź
pośladki. No ale po chłopakach z miejskiej milicji ciężko się spodziewać inkwizytorskiego
zachowania każącego przy gorącym niczym lawa sercu zachowywać umysł chłodny na
podobieństwo góry lodowej.
No dobrze, uznałem, że czas już zakończyć to godne pożałowania przedstawienie, bo
chociaż baron Stern, trzeba przyznać, zachowywał się całkiem rozsądnie (osłaniając witalne
miejsca, jednocześnie przesuwał się po podłodze w róg pokoju, by utrudnić napastnikom
zadanie), to nie miałem zamiaru dopuścić, by go zatłuczono na śmierć lub choćby do
nieprzytomności. A w końcu, prędzej czy później, tak by się właśnie ta komedia zakończyła.
– Stać! – wrzasnąłem pełnym gardłem. – Precz stąd, kozojeby zasrane, skurwyżeszsyny w
dupę chędożone! Precz, bo pozabijam własnymi rękami.
I wspomagając sobie zadanie takim właśnie przerażającym krzykiem, runąłem pomiędzy
trzech milicjantów, okładając ich pięściami i wywrzaskując kolejne obelgi, przekleństwa oraz
groźby. Pachołkowie wykazali minimum rozsądku, gdyż widząc inkwizytorski strój oraz znanego
im przecież człowieka, natychmiast podali tyły. Stłoczyli się przy drzwiach, przepchali jeden
przez drugiego i natychmiast, ile sił w nogach, umknęli. Kucnąłem przy Sternie.
– Jezus Maria, panie baronie, żyjecie? Ależ was ta przeklęta hołota obrządziła.
Przysięgam wam, że jeszcze dzisiaj każę ich powiesić. Wstańcie, panie baronie, jeśli możecie,
wesprzyjcie się na mnie...
Feudał był ledwo przytomny. Miał mętne spojrzenie, płowe wąsy zabarwione krwią i
paskudnie rozciętą brew. A pod okiem rósł mu już niezłej wielkości krwiak. Zakląłem w
myślach, gdyż najwyraźniej dałem przedstawieniu toczyć się nieco zbyt długo. Ale z drugiej
strony może dobrze wytłuczony arystokrata zrobi się niczym mięso na kotlety. Miększy.
Zobaczymy.
– Pozwólcie, panie baronie. Siądźcie sobie wygodnie, zaraz podam wam wino.
Zakrzątnąłem się i szybko wcisnąłem w garść Sterna puchar pełen trunku. Opróżnił go
dwoma potężnymi łykami, wstrząsnął się, głucho jęknął, po czym spojrzał na mnie nieco
bystrzej.
– Inkwizytor – rzekł i wcale nie zabrzmiało to przyjaźnie. – Czy to ty przyszykowałeś tę
pułapkę, zbóju jeden?!
– Podła potwarz! – krzyknąłem ostrym tonem. – Lepiej cieszcie się, że już jestem i że
mogę was uratować. A wierzcie mi, że z trudem przedarłem się tu, do ratusza, przez straże
mieszczan. Przecież oni nienawidzą was z całego serca, tak jak nienawidzą każdego uczciwego
szlachcica.
Przypatrywał mi się i sapał, zbierając myśli.
– Pomyślałby kto, że wiecie coś o szlachcie – rzekł w końcu, najwyraźniej tylko w tym
celu, by przedłużyć sobie czas na zastanowienie się nad całą sytuacją.
– Panie baronie, nie powinienem tego mówić, gdyż każdy z nas, inkwizytorów, zostawia
przeszłość za bramami Świętego Officjum, ale mój ojciec był dobrym szlachcicem. I to nie
takim, co chlubić się może jedynie licznymi przodkami, lecz człowiekiem dumnym z własnych
czynów, nie z odziedziczonej chwały.
Skinął głową, przyjmując moje słowa do wiadomości, jednak się nie odezwał.
– Złożono na was doniesienie, panie baronie, w ramach śledztwa, które toczy się z
rozkazu Świętego Officjum. Zostaliście oskarżeni o herezję, apostazję i kult diabła. Poza tym o
liczne zbrodnie, jak gwałty oraz morderstwa, które jednak Inkwizytorium interesują jedynie w
tym zakresie, w jakim połączone są z wystąpieniem przeciw wierze.
– Wasz towarzysz mówił, że zastawiono na nas pułapkę. – Zacisnął dłonie w pięści. – Ale
na niewiele więcej mieliśmy już czas. Powiedzcie więc: kto?
– Lista świadków jest zastanawiająco długa – powiedziałem po namyśle. – Nie
powinienem wam tego mówić, ale nie tylko burmistrz oraz rajcy wystąpili przeciwko wam...
– Łotry! – Zerwał się z sofy, jednak zaraz opadł z powrotem z grymasem bólu. – Chyba
mi żebro złamali, psie syny! – Spojrzał na mnie. Lewe oko miał już tak zapuchnięte, że pozostała
z niego tylko szparka, w której wściekle połyskiwała źrenica. – Nie wieszajcie ich, z łaski swojej,
ale mnie oddajcie. Już ja się nimi zajmę, cukiereczkami – powiedział niemal z czułością. – A i
was chętnie wynagrodzę za przysługę.
– Stanie się, jak pan baron sobie życzy. Lecz wcześniej muszę odsunąć od was
oskarżenia. Rozumie pan baron? Burmistrz, mieszczanie, zakonnice i, przede wszystkim, ci
szlachcice złożyli zeznania i ja już tego nie mogę zamieść pod dywan. Nie dam rady, bo
widzicie...
– Jacy szlachcice?! – ryknął tak, jak się spodziewałem, że ryknie. – Kto zeznawał
przeciwko mnie?! Kto na mnie doniósł?!
Machnąłem ręką i westchnąłem.
– Któż, jak nie sąsiedzi, panie baronie? Zawsze tak jest. Jesteście człowiekiem zbyt
majętnym i godnym szacunku, by wasze bogactwo oraz cześć nie kłuły maluczkich w oczy.
Toteż znaleźli sposób, by się zemścić. Dogadali się z mieszczanami i liczą, że kiedy pan baron
zostanie skazany, to podzielą waszą majętność między siebie...
– Co wy wygadujecie!? Mam spadkobierców, a zresztą ordynacja...
– Panie baronie, człowiek skazany przez Święte Officjum nie ma spadkobierców –
przerwałem mu stanowczo. – Cały jego majątek przepada na naszą rzecz, a my zwykle
wystawiamy wszystko, zarówno nieruchomości, jak i ruchomości, na licytację. Najczęściej jest
sprzedawany poniżej szacowanej wartości, czasem nawet znacznie poniżej. Wasi sąsiedzi
obłowią się, nie ma co... W każdym razie liczą na to – dodałem szybko. – Gdyż ja, z pańską
pomocą, nie dopuszczę do podobnej sytuacji.
– Dobrze – rzekł po dłuższej chwili. – Bardzo dobrze. Teraz mnie wypuścicie albo nawet
lepiej: będziecie mi służyć jako ochrona do mego zamku. Tam zbiorę ludzi i... – wykrzywił się w
złośliwym uśmiechu – porachujemy się z łyczkami, jak zasłużyli. Oj, już niedługo czerwony kur
zapieje w Luthoff, mówię wam. – Spojrzał na mnie z rozmarzeniem w jedynym oku, na które
jeszcze widział. – Dacie mi też protokoły z zeznań, bym wiedział, komu odpłacić za przysługę –
dodał rzeczowym tonem, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Nie pożałujecie, że
stanęliście po mojej stronie. Do końca życia nie będziecie musieli martwić się o byt. Mam piękny
mająteczek kilka mil od miasta. Dwór jak malowanie, ponad setka chłopów, młyn, zarybione
stawy... Przepiszę go na was, jeśli poprowadzicie wszystko zgodnie z moją wolą.
– Pan baron jest niezwykle łaskawy. Uniżenie dzięku
ję.
Proszę, proszę, mogłem więc zostać posesjonatem. Właśni chłopi (podejrzewam, że
znalazłoby się w tej gromadzie kilka ładnych dziewek, które mogłyby mi umilić życie), wysokie
dochody, sąsiedztwo wdzięcznego feudała. Żyć nie umierać! Tyle że ja miałem inne plany
zarówno co do własnej przyszłości, jak i co do przyszłości barona Sterna.
– Niezmiernie żałuję, jednak rzecz nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać –
dodałem grobowym tonem. – Doniesienie zostało złożone i nie mogę go w żaden sposób
wycofać, gdyż prawo mówi, iż wtedy ja sam trafiłbym przed sąd jako oskarżony.
Stern się żachnął.
– Ale znam wyjście z sytuacji, które całkowicie odmieni sytuację pana barona. Wręcz na
lepsze niż przed tym podłym spiskiem.
Wyciągnął pucharek przed siebie.
– Nalejcie mi jeszcze – rozkazał. – Potem możecie mówić.
Zgodnie z poleceniem napełniłem Sternowi naczynie po brzegi, a on znowu opróżnił je
jednym haustem. Otarł usta, lecz krew na wąsach mu zaschła, więc nadal wyglądał tak, jakby
zbyt nisko pochylił się nad beczką wypełnioną czerwoną farbą. Ale widziałem, że już zhardział i
bardziej zastanawiał się nad tym, jak pognębić wrogów, niż jak samemu wyjść z opresji.
Widocznie nie zdawał sobie sprawy, w na ile poważnych znalazł się tarapatach. Podejrzewałem,
iż fakt, że był niewinny, mógł w tym wypadku mieć pewne znaczenie i wpływać na jego
mniemanie... Rzecz jasna, niewinny jedynie we własnych oczach, gdyż w moich był
najwyraźniejszym przykładem grzesznika, który swym bezbożnym postępowaniem deprawuje
maluczkich.
– Panie baronie, dzisiaj sporządzę protokół z przesłuchania pana barona, które wedle
wystawionej daty odbyło się, uwaga! trzy dni temu. W czasie tego przesłuchania oskarży pan o
sprzyjanie szatanowi tych szlachciców, którzy zeznawali przeciw panu. W związku z tym ich
oskarżenie straci wiele na mocy, gdyż zostanie uznane za zwyczajną zemstę.
Nie odpowiadał, jedynie wpatrywał się we mnie, jakby chciał mnie przewiercić
wzrokiem.
– Bardzo skorzy jesteście do niesienia mi pomocy – rzekł wreszcie.
– Zauważyłem, że święty zapał, jaki towarzyszył mej pracy w Inkwizytorium, zaczął
wygasać – przyznałem ze smutkiem. – Natomiast pan baron, jak się już upewniłem, może mi
osłodzić rozstanie ze Świętym Officjum. – Uśmiechnąłem się. – A poza tym nigdy nie lubiłem,
kiedy zamsiki ośmielały się gnębić porządną szlachtę.
– Mam oskarżyć sąsiadów o herezję i czarostwo?
– W tym właśnie upatruję jedyny sposób łatwego wyrwania się z kłopotu. W innym
wypadku proces będzie ciągnął się latami, a pan baron te lata spędzi w więzieniu. Inkwizytorium
potraktuje sprawę ambicjonalnie, by wszystkim pokazać, że nawet przyjaciele cesarza nie mogą
liczyć na łaskę, kiedy w grę wchodzi odstępstwo od naszej błogosławionej wiary.
Stern nie był przyjacielem cesarza, zapewne ledwo zdołał otrzeć się o cesarski dwór (choć
jego siostra, wedle słów sierżanta, ocierała się pewnie intensywniej), lecz nie sądziłem, by
zaprotestował przeciwko podobnym słowom. Nie myliłem się. Nie zaprotestował.
– Wobec w ten sposób przeprowadzonego śledztwa pańscy oskarżyciele nie tylko panu
nie zaszkodzą, panie baronie, ale sami staną się głównymi podejrzanymi.
Stern oddychał ciężko.
– Muszę przemyśleć wasze słowa, inkwizytorze. Na razie jedźcie ze mną do zamku albo
jeśli nie chcecie jechać, wyślijcie wiadomość, by przysłano po mnie żołnierzy. Potem zobaczymy
co i jak. Muszę rozmówić się z tymi łotrami. – Aż zgrzytnął zębami, domyśliłem się, że ma na
myśli szlachciców, którzy jak mniemał, go zdradzili. – Może uda się ich przekonać, by...
– To nie działa w ten sposób – przerwałem Sternowi, gdyż był czas, by jasno pokazać, kto
tu rządzi. – Jeżeli nie złożycie zeznań, będę musiał was zatrzymać. Burmistrz posłał już po kata i
przesłuchanie zacznie się jeszcze przed wieczorem, kiedy w mieście pojawi się mój przełożony.
Wtedy nie będę w stanie nic dla was zrobić. Rozumiecie mnie? Macie może godzinę, by
przeprowadzić wszystko wedle mego zamysłu. Złożyć zeznania, podpisać je, przystawić pieczęć.
Wtedy was wypuszczę. W innym razie zatrzymam was w miejskim areszcie, bo jak nie, to
wieczorem sam do niego trafię... – Pokręciłem głową. – Narażam dla pana życie, panie baronie.
Mogą mnie spalić za udzieloną pomoc. Uszanujcie to, na miłość Boga!
Widziałem, że znowu zaciska dłonie w pięści. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do
podobnych słów oraz podobnego tonu. Jednak nie wybuchnął, co dobrze o nim świadczyło, gdyż
gniewanie się na człowieka mogącego wyświadczyć ci dobrodziejstwo jest więcej niż
nieroztropne.
– Kto na mnie doniósł?
Wymieniłem nazwiska spośród tych, które usłyszałem od sierżanta, oraz tych, które podał
kapelan. W dwóch przypadkach celowo przekręciłem imiona, by nie sprawiać wrażenia, że
pamiętam wszystko zbyt dokładnie.
– Pokażcie protokoły z ich przesłuchań.
– Są w posiadaniu mojego przełożonego – rzekłem. – I kiedy je ujrzycie, będzie za późno.
Mnie samemu pozwolono tylko raz przeczytać wszystkie dokumenty...
Odwróciłem się i podszedłem do stołu. Nalałem sobie pucharek wina i tym razem to ja
wypiłem całą zawartość naczynia duszkiem. Obróciłem twarz w stronę Sterna i miałem nadzieję,
iż widział, że jestem zdenerwowany.
– Decydujcie szybko, panie baronie. Albo zdacie się na mój plan, albo na miłosierdzie
Świętego Officjum – powiedziałem.
Baron nie musiał mi wierzyć. Na pewno nie był człowiekiem dziecięco ufnym i
widzącym w bliźnich pomocne aniołki. Był chytrą, przebiegłą i przezorną kanalią. Inaczej nie
dorobiłby się tak wielkiego majątku. Ale wiedziałem, że zadaje sobie pytanie, czemu miałby mi
nie wierzyć? W końcu, pomagając mu, stałbym się bogatym i szanowanym obywatelem
Cesarstwa, a szkodząc, nie mogłem zyskać więcej niż to, co oferował. A przynajmniej właśnie
tak wydawało się Sternowi, który nauczył się, że ludzi kupuje się niczym niewolników na
rzymskim targu. Nie wiedział, że nie było ceny, za którą mógłby mnie kupić, gdyż mnie dawno
temu kupił już Pan i nie zamierzałem zmieniać właściciela mego serca, mej duszy oraz pasterza
mych uczynków.
– Miłosierdzie Świętego Officjum – mruknął. – Słyszałem ja wiele o waszym
miłosierdziu...
– Kto wie, kto wie... Niewinni, których niesłusznie oskarżono, często modlą się o cuda. A
przynajmniej o niezwykły zbieg okoliczności zesłany przez Boga, by wspomóc ich w potrzebie.
Może i wam przydarzy się podobny traf.
Miałem nadzieję, iż Stern jest na tyle bystry i na tyle jasno myśli, by dośpiewać sobie
resztę. Oto Bóg we własnej osobie zesłał Mordimera Madderdina, chciwego inkwizytora, by
wydobył z opresji dostojnego pana barona.
– Nasz Pan używa wielu użytecznych narzędzi, czasem w niezwykłych czasie, miejscu
oraz okolicznościach – powiedziałem, na wypadek gdyby do rozumu Sterna jeszcze nic nie
dotarło. – Mam nadzieję, że podobnie szczęśliwa okoliczność zdarzy się i wam, panie baronie.
Żegnam was. – Skłoniłem głowę. – I, z łaski swojej, nie wspominajcie o naszej rozmowie,
dopóki dacie radę. Zresztą gdyby na torturach wypsnęło wam się jedno czy drugie zdanie, ja i tak
wszystkiemu zaprzeczę.
– Zaraz! Czekajcie! – krzyknął, kiedy ruszyłem w stronę drzwi.
Przyznam, że byłbym nielicho zdziwiony innym przebiegiem wydarzeń. Zauważyłem
bowiem, że słowo „tortury” jakoś dziwnie daje ludziom do myślenia i w sposób wręcz niezwykły
pobudza pracę ich umysłów.
Stern mógł być sobie wielkim i bogatym panem, feudałem trzęsącym całą okolicą, lecz
niewiele mu to miało pomóc. Gdyż jeśli ktoś taki jak on wpadł już w ręce inkwizytorów, rzadko
kiedy był traktowany inaczej niż każdy inny zbrodniarz. Owszem, jeśli Sternowi udałoby się
przeczekać zamieszanie we własnym zamku, w otoczeniu wiernej straży albo jeśli uciekłby pod
opiekę cesarza czy w ogóle opuścił granice Cesarstwa, wtedy tak, wtedy mógłby ocalić głowę.
Wystarać się o całkowite zwolnienie z win lub nawet przyznać do niektórych zarzutów i
uratować życie oraz dobre imię kosztem części majątku oraz jakiejś niekłopotliwej formy pokuty.
Ale na tak czasochłonne działania jak wystaranie się o protekcję możnych sojuszników: biskupa
Hez-hezronu lub papieża, trzeba było czasu. A Stern doskonale wiedział, iż kiedy trafi już w
obroty Świętego Officjum, to czasu nie zostanie mu zbyt wiele. I na tym właśnie strachu
zamierzałem polegać, gdyż ufałem, że człowiek spadający w przepaść chwyci się nawet
konopnej liny, a nie będzie żądał jedwabnych sznureczków ze zdobnymi frędzlami, by to właśnie
one pomogły mu w zbawieniu.
– Mówicie... mówicie, że to jedyny sposób?
– Nie tylko na ocalenie, lecz również na zemstę na wrogach – zauważyłem. – Z okoliczną
szlachtą porachujemy się bez waszego udziału, a za mieszczan sami się już zabierzecie, jak cała
sprawa przycichnie.
– O tak – odparł z rozmarzeniem. – Zgotuję im drugą Jerozolimę.
– Boże wspomagaj – rzekłem serdecznie.
Potem wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza rulon dokumentów.
– Oto są antydatowane zeznania pana barona. Proszę je przeczytać, podpisać oraz
sygnować pieczęcią.
Najwyraźniej chciał zmarszczyć brwi, lecz ten groźny ruch zupełnie mu nie wyszedł z
uwagi na krwiaki oraz opuchliznę.
– Bardzo byliście pewni swego, inkwizytorze.
– Liczyłem na bystrość umysłu pana barona – odparłem z prostoduszną zażyłością. – I
miło mi przyznać, że się nie przeliczyłem.
– Zobaczmy, zobaczmy – mruknął, sięgając po papiery.
Czytał szybko, w milczeniu, tylko od czasu do czasu sapał lub kręcił głową poirytowany.
Wreszcie oddał mi dokumenty.
– To straszne, co tu napisano – rzekł. – Jak mogę podpisać coś takiego? Oskarżam tych
ludzi o tak potworne zbrodnie... W głowie się nie mieści...
Z tego, co zdołałem wywnioskować po tym zachowaniu, pan baron wcale nie udawał
konsternacji oraz poruszenia. Rzeczywiście był pod wrażeniem przeczytanych słów.
– Oto jest jedyna droga prowadząca na wolność – powiedziałem. – Poza tym niech pan
baron zauważy, że w zeznaniu nie ma nic więcej niż to, czego użyto przeciw samemu panu
baronowi.
– Skoro tak twierdzicie – wycedził i potarł czoło.
– Panie baronie, czas naprawdę nagli – rzuciłem natrętnie ponaglającym tonem. – Na
Boga, jeśli nie chcecie ratować siebie i swego majątku, ratujcie chociaż własnego syna!
Zerwał się na równe nogi.
– A co mój syn ma z tym wspólnego? – wycharczał wściekle.
Zacisnął dłonie w pięści, a jego oczy iskrzyły się gniewem. Miałem nadzieję, że nie rzuci
się na mnie, gdyż podobnie niepotrzebny incydent utrudniłby jedynie naszą konwersację, a co za
tym idzie – opóźnił podjęcie decyzji. Poza tym Stern jakoś dziwnie nie przypominał sobie o synu,
dopóki ja sam nie zwróciłem uwagi na los panicza. To też tak, a nie inaczej świadczyło zarówno
o tym człowieku, jak i o sile więzów rodzinnych panujących w familii Sternów.
– Panie baronie, panie baronie... – rzekłem uspokajająco. – Teraz pana syn jest
bezpieczny, nie tknięto go nawet palcem. – Słysząc te słowa, Stern wyraźnie otrzeźwiał z
gniewu, choć popatrywał na mnie nadal spode łba. – Ale przecież oskarżono go na równi z
panem. Sądził pan, że pańscy wrogowie nie pomyślą o tym, by wyeliminować człowieka, który
mógłby przedsięwziąć intensywne działania w pana obronie? Przecież by zaszachować wrogiego
króla, najlepiej pozbawić go wpierw stronników, czyli figur, czyż nie?
– Mówicie o szachach, co?
Mój Boże, co za cham, pomyślałem. Jakiż dobrze urodzony człowiek może nie znać
królewskiej gry?!
– Oczywiście, panie baronie, mówię o szachach – odparłem uprzejmie. – Błagam na
kolanach pana barona, proszę podjąć decyzję! – Złożyłem dłonie jak do modlitwy. – Niedługo
będzie za późno, przysięgam. Całą swą fortunę, cały los złożyłem w ręce pana barona. Nie
sprawcie, bym tego żałował.
Poruszył niecierpliwie żuchwą raz w lewo, raz w prawo i łypnął na mnie nieprzychylnym
wzrokiem. Byłem pewien, że moje ponaglenia i nagabywania mocno go złoszczą, byłem również
pewien, że najchętniej powiedziałby, iż mój los i moja fortuna obchodzą go tyle, co zeszłoroczny
śnieg albo i mniej.
– Mówicie, że będę mógł wrócić na zamek, czyż tak? Z synem?
– Oczywiście. Cały plan zasadza się na tym, by pan baron był wolny. I liczę, że w razie
czego poratuje mnie pan w potrzebie. Bo tu nie wiadomo, jak sprawy się potoczą... – dodałem,
przygryzając usta. – Znając mojego zwierzchnika, może być gorąco.
Stern chyba teraz prawdziwie uwierzył w szczerość moich intencji. Trudno bardziej
przekonać do siebie człowieka, niż zapewniając, że w przyszłości będziemy zdani na jego łaskę i
liczymy, że ją okaże.
– To ten, co nie może siadać na dupie. – Najwyraźniej chciał się rubasznie zaśmiać, ale
tylko złapał się obiema dłońmi za bok. – Pozzzzabijam łotrów! – wysyczał.
– Właśnie ten. Gregor Vogelbrandt – odparłem. – Zawsze był bezwzględny, a ból,
którego teraz zaznaje, spowodował nie tylko, iż chciałby się nim podzielić z całym światem, ale
zaciemnił mu również umysł. Niedawno obiecał sobie, że przed śmiercią spali tysiąc odstępców.
Daleko jeszcze do tej liczby, za to zdrowie szwankuje coraz bardziej. Będzie się więc spieszył...
– Kanalia! – syknął baron.
– Poza tym wiem, że pochodzi z plebsu. Szczerze nienawidzi dobrej szlachty i dogadał się
z mieszczanami, w jaki sposób pana pognębić, panie baronie. Ośmielam się również sądzić, że
nie czyni tego wszystkiego bezinteresownie, chociaż akurat na to nie mam żadnych dowodów.
Pokiwał głową, jakby wiadomość, że inkwizytor stanął przeciwko niemu powodowany
żądzą zysku, wydawała mu się więcej niż oczywista.
– Zgoda – rzekł, patrząc mi prosto w oczy. – Ale niech piekło i szatani was strzegą, jeśli
mnie zawiedziecie. Znajdę was na końcu świata.
Rozbawił mnie. Oczywiście nie dałem tego rozbawienia poznać po sobie, lecz
pomyślałem, że już niedługo baron Stern będzie miał o wiele większe kłopoty niż wywarcie
pomsty na inkwizytorze, który wprowadził go w pułapkę, złapał w sidła i zastawił wnyki. A jeśli
wszystko pójdzie tak, jak pójść powinno, i tak jak należy, to niedługo przed śmiercią będzie
błogosławił zarówno mnie, jak i wolę Boską, która spowodowała, iż na drodze życia wpadliśmy
jeden na drugiego.
Stern pochylił się nad protokołami, po czym wolno i z namaszczeniem podpisał się na
końcu ostatniej strony. Podpis miał wypracowany, długi, z zawijasami oraz daszkami
(zauważyłem już dawniej, że taki właśnie wyrafinowany i skomplikowany podpis również był
cechą wyróżniającą szybko wzbogaconych chamów). Na koniec przystawił do papieru swój
herbowy sygnet.
– Doskonale, panie baronie – powiedziałem z szacunkiem. – Teraz wszystko pójdzie nam
jak z płatka.
Oczywiście z mojego punktu widzenia jako śledczego te zeznania nie były konieczne, by
rozpocząć szeroko zakrojone śledztwo. Do aresztowania barona Sterna wystarczyłyby zeznania
zakonnic, które miał wydobyć Hoffman. Jednak kiedy szlachcice zaczną się wzajemnie oskarżać
o uczestnictwo w antychrześcijańskim spisku, heretyckich odstępstwach oraz demonicznych i
czarnoksięskich praktykach, cała sprawa nabierze zarówno wiarygodności, jak i rumieńców.
Będę miał wszystkich połapanych jak rybki w saku i tylko ode mnie będzie zależało, którą rybkę
w danej chwili sobie wyciągnę...
Andreas czekał na mnie w komnacie obok, przy otwartym oknie.
– Mam nadzieję, że wszystko słyszałeś?
– Świetnie rozegrane – odparł i wydawało mi się, że spogląda na mnie zarówno ze
zdziwieniem, jak i z szacunkiem.
– Resztę zostawiam w twoich rękach. Oczywiście powiesz Sternowi, że inkwizytor
Madderdin został odsunięty od śledztwa, że nic nie wiesz o żadnej umowie, a kiedy baron odwoła
wszystkie zeznania, nie będziesz miał innego wyjścia, jak wziąć go na tortury, by dojść prawdy...
Ja w tym czasie zajmę się przyjaciółmi barona i pokażę im, jak potężnie ich obciążył. Rzecz
jasna, wszystkiemu zaprzeczą...
– Rzecz jasna. – Voerter się uśmiechnął. – I jak mniemam, te zaprzeczenia zostaną
uznane za niesłychanej wagi dowód obciążający...
–...wymagający prowadzenia kwalifikowanych przesłuchań – dokończyłem.
– Naprawdę pochodzisz ze szlachty, Mordimerze?
Odpowiedziałem mu uśmiechem i pokręciłem głową.
– Niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmiałaby tak, czy nie, nie miałaby żadnego
znaczenia. Powodzenia,
Andreasie, i uważaj tylko, z łaski swojej, by pan baron dożył procesu.
– Oczywiście. – Potem przez chwilę milczał i widziałem, że zbiera się w sobie, by coś
powiedzieć. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz – rzekł w końcu. – Gdyż
przyznam, że nie widziałem ani nie słyszałem o mistyfikacji poprowadzonej na taką skalę.
– Mistyfikacja? Zapewniam cię, że ktoś, kto za kilka lat miałby ochotę przejrzeć
dokumenty procesowe, nigdy nie pomyśli, iż ma do czynienia z mistyfikacją. Czas ma to do
siebie, przyjacielu, że kłamstwa zamienia w niejasności, niejasności w półprawdy, aż wreszcie
półprawdy w szczerą prawdę.
Voerter powoli przytaknął.
– A więc zgadzasz się, iż wszystko tutaj zaczyna się od kłamstwa...
– Nie, Andreasie – przerwałem ostro. – Wszystko tutaj zaczyna się od zbrodni. Takiej lub
innej. Od przymuszania do nierządu biednych dziewcząt, szukających w klasztorze schronienia
przed światem, od katowania i zabijania tych, które ośmieliły się być nieposłuszne, od
mordowania niewinnych dzieci. Nasze działania są jedynie konsekwencją tych obrzydliwych
zbrodni. Konsekwencją, Andreasie. Nie przyczyną!
– A ja sądziłem, że mamy szerzyć sprawiedliwość za pomocą prawa – rzekł.
Uśmiechnąłem się, gdyż jego mniemanie można było nazwać jedynie prostodusznie
naiwnym.
– Z grubsza rzecz biorąc, zgadzam się z tobą – odpowiedziałem łagodnie. – Jednak
bywają takie chwile, a w dzisiejszych czasach zdarzają się, niestety, coraz częściej, iż
sprawiedliwość można szerzyć, tylko posługując się metodami, które prostym umysłom mogą się
zdawać bezprawnym złem. My jednak potrafimy wznieść się ponad te naiwne wyobrażenia ludzi
niemających pojęcia o meandrach oraz zawiłościach sprawiedliwości... Czyż nie, Andreasie? –
Spojrzałem na niego przenikliwym wzrokiem i zaostrzyłem ton głosu. – Potrafimy się wznieść,
nieprawdaż?
Nie opuścił oczu i odpowiedział mi śmiałym spojrzeniem.
– Tak – rzekł mocno. – Potrafimy się wznieść, Mordimerze.
Skinąłem głową i skierowałem się w stronę drzwi, kiedy Voerter odezwał się jeszcze:
– Z początku sądziłeś, że cię zdradziłem, prawda?
Odwróciłem się od progu i uśmiechnąłem.
– Taka myśl nigdy by mi nawet nie przeszła przez głowę, Andreasie. Przyznam, że na
początku byłem może trochę niezadowolony i trochę zaniepokojony, iż zmieniłeś plany bez
powiadomienia mnie, lecz potem zdałem sobie sprawę, jak niesłuszne są moje osądy. Nie
mieliśmy czasu, a ty ten czas, który nam pozostał, wykorzystałeś śmiało oraz z pożytkiem dla
wszystkich. Jedyne, co mogę uczynić, to serdecznie ci podziękować.
Nie wiedziałem, czy przyjął moje tłumaczenia za dobrą monetę, lecz w pewnej części
były one przecież całkowicie prawdziwe.
– Stern nie poczekałby na przemowę burmistrza. Próbowaliby wcześniej wyjść, a my
byśmy ich nie zatrzymali – dodał Andreas.
– Właśnie tak by było – zgodziłem się z nim. – Przeprowadziłeś całą rzecz w sposób
nienaganny. Aż dziwne, że Stern ci zaufał.
Yoerter roześmiał się.
– W przeciwieństwie do ciebie ja naprawdę pochodzę ze szlacheckiej rodziny,
Mordimerze. W dodatku jestem spowinowacony ze Sternem, gdyż drugi mąż jego ciotki był
ojczymem mojego ojca. Kiedy spotkałem barona po raz pierwszy, wiele rozmawialiśmy o
rodzinnych koligacjach... Komu miał zaufać, jak nie rodzinie? – Yoerter prychnął z
rozbawieniem.
– No proszę – mruknąłem tylko. – Najszczersze gratulacje, Andreasie.
Wyszedłem z komnaty i pomyślałem, jak tępi są ludzie. Święte Officjum istniało od
ponad piętnastu wieków, a oni wciąż się nie nauczyli, że inkwizytorzy porzucają dla swego
powołania zarówno stan, jak i nazwisko czy rodzinę. Nie czyniliśmy wyjątków dla nikogo,
choćby był bratem, siostrą lub ojcem. Wręcz przeciwnie: nie istniał większy dowód miłości niż
wydanie najbliższej osoby w ręce Inkwizytorium. Przecież oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko
że bardziej zależy nam na ocaleniu nieśmiertelnej duszy tego nieszczęśnika lub tej nieszczęśnicy
niż na doczesnym cieszeniu się z jego lub jej towarzystwa.
***
Mieszczanie, trzeba przyznać, załatwili rzecz sprawnie, chociaż z pozbawioną
delikatności bezwzględnością (jakaż była to różnica w porównaniu z wymyślonym i
przeprowadzonym przeze mnie planem porwania Sterna). Strażnicy aresztowali wszystkich
szlachciców i ich służących, a kogo nie zdołali aresztować, tego zabili lub poranili, tak że nie
mógł już oponować przeciw uwięzieniu. Niestety, w tumulcie, który wszczął się na dziedzińcu i
w towarzyszącej mu potężnej bijatyce (może nawet lepiej powiedzieć: bitwie) poważnie ranny
został Gruber. W piątek wieczorem umówiłem się z nim, że jeśli dojdzie co do czego, postara się
spowodować poddanie służących barona, i przyznam, że sierżant próbował wywiązać się z
obietnicy. Usiłował zażegnać konflikt i, jak to się często przytrafia ludziom chcącym ocalić
bliźnich przed skutkami bezrozumnego gniewu, oberwał z obu stron. Kazałem zapewnić mu
wygodne lokum oraz medyka, by czuwał nad nim przez cały czas, po czym postanowiłem go
odwiedzić, kiedy tylko skłoniłem barona Sterna do podpisania dokumentów. Lekarza zastałem na
parterze zajazdu, gdzie zajadał się jakimiś smakołykami i wesoło żartował z usługującą mu
dziewką. Podszedłem cicho od tyłu do krzesła, chwyciłem lekarza za ucho i skręciłem je silnie w
palcach. Zawył i zerwał się, ale ja trzymałem mocno przez cały czas.
– Przykazałem: nie odstępujcie pacjenta nawet na krok – powiedziałem. – Czego w tych
słowach nie zrozumieliście?
Puściłem jego ucho i uderzyłem płaską dłonią w potylicę. Padł na blat, trafiając twarzą
prosto w potrawkę. Zwinął się i uciekł na drugi koniec stołu.
– On zasnął, przysięgam wam, zasnął! – wykrzyczał. – Toż i wymknąłem się na
chwileczkę, by napełnić czymś puste brzuszysko i zaraz, zaraziuteńko wrócić do waszego
przyjaciela.
Pokiwałem na niego palcem.
– Chodźcie no.
Pomysł wyjścia zza bezpiecznej przegrody stołu bardzo mu się nie podobał, ale cóż
innego miał zrobić? Zbliżył się na drżących nogach i z pobladłą twarzą.
– Jeśli jeszcze raz sprzeciwicie się moim poleceniom, każę was batożyć tak długo, aż
ciało odpadnie od kości – rzekłem spokojnie, choć z naciskiem. – Kiedy będziecie chcieli coś
zeżreć, choć Bogiem a prawdą kałdun macie wypchany jak worek z sianem – szturchnąłem
medyka w brzuch tak boleśnie, że zatoczył się i aż przysiadł – to zawołajcie służącą.
Zrozumieliście mnie?
– Tak – wyszeptał.
– Dobrze zrozumieliście?
– Tak, tak, mistrzu inkwizytorze! Dobrze zrozumiałem!
– To co tu jeszcze robicie?
Uśmiechnąłem się, kiedy ruszył z kopyta przez izbę, a potem wbiegł na schody z
łomotem ciężkich buciorów. Spojrzałem na przerażoną dziewczynę, która schowała się za ladą i
popatrywała na mnie niespokojnie.
– Zajdź tam czasem na górę, moje dziecko – poprosiłem łagodnie. – I sprawdź, czy
czegoś im nie potrzeba, dobrze? Zrobisz to dla mnie?
– Oczywiście, mistrzu inkwizytorze – pisnęła.
– Bardzo ci dziękuję, moja miła.
Mrugnąłem do niej, po czym sam również skierowałem się na piętro, do pokoju, w
którym leżał Gruber. Kiedy wszedłem do środka, musiałem przyznać, że sierżantowi zapewniono
całkiem znośne warunki. W izbie miał ciepło, łóżko wygodne i nawet świeżo pościelone, a lekarz
właśnie przecierał mu czoło wilgotną szmatką. Sierżant miał zamknięte oczy i ciężko oddychał.
– Jak z nim? – zapytałem.
Medyk wstał i zbliżył się do mnie.
– To już niedługo potrwa – zaszeptał, a ja wstrzymałem oddech, gdyż z jego gęby
zalatywało zgnilizną, po czym zrobiłem krok na bok.
– Nic się nie da zrobić?
– Jedynie modlitwa może uratować tego człowieka i cud Boski. – Pokręcił głową. –
Posiekali go w plasterki, ale to jeszcze może by się dało jakoś przetrzymać. Ale ktoś wbił mu
ostrze w brzuch i poszarpał, pewnie włócznią czy halabardą. – Cmoknął przez zęby. – Takie rany
są najgorsze, mistrzu inkwizytorze. Póki szlachta siecze się szablami lub mieczami, da się ich
często odratować i uzdrowić, ale kiedy chamstwo weźmie się za widły, włócznie, gizarmy,
halabardy – machnął ręką – wtedy najczęściej lekarz już nie ma czego składać, tak wszystko
wewnątrz jest skłute, poszarpane i podziurawione.
Westchnąłem.
– Szkoda. To był dobry człowiek. – Zauważyłem, że powiedziałem o Gruberze „był”, i
sam się na siebie zezłościłem, gdyż przecież poczciwy sierżant na razie jeszcze żył.
W tym momencie Gruber otworzył oczy i spojrzał w moim kierunku. Przez chwilę chyba
mnie nie rozpoznawał, lecz w końcu skrzywił usta w czymś, co miało być uśmiechem.
– Mistrz inkwizytor – zaszeptał.
Zbliżyłem się do łóżka.
– Oj, sierżancie Gruber – zagadnąłem wesoło. – Czy to wypada, żeby doświadczony
żołnierz dał się posiekać byle chamom niczym kapusta w kuchni? Doktor mówi, że co najmniej
tydzień będziecie leżeć w łóżku, a pewnie nawet miesiąc zajmie wam, nim dojdziecie do pełni
sił... Przynajmniej pobyczycie się na miękkich materacach. Aż wam zazdroszczę, bo mnie czeka
praca, praca i praca, i jeszcze raz praca – westchnąłem. – Za tydzień, kiedy już się podkurujecie,
przyślę jakiegoś miłego młodzieńca, by wam usługiwał. – Mrugnąłem porozumiewawczo.
Uśmiechnął się trochę szerzej.
– Wiem, że umieram – powiedział cicho i spokojnie. – Sami mówicie, żem doświadczony
żołnierz, to i przecież wiem: z takich ran już się nie wychodzi.
Zastanawiałem się przez chwilę, po czym skinąłem głową.
– Macie rację. Niewiele wam zostało czasu. Chcielibyście, żebym coś dla was zrobił?
– Zadbajcie, żeby mnie godnie pogrzebali – poprosił. – Niech mnie nie rzucają do dołu za
miastem jak byle ścierwa. Zrobicie to dla mnie?
– Oczywiście – odparłem. – Coś jeszcze?
– Nic mi nie przychodzi do głowy. Nikogo nie mam na tym świecie, to i nikogo nie
obejdzie moja śmierć. Każcie napisać, że byłem uczciwym człowiekiem. Na grobie znaczy.
– Tak zrobię – obiecałem mu.
Nie miał siły podnieść ręki, więc tylko lekko uścisnąłem jego leżącą na pościeli dłoń.
– Żegnajcie, panie Gruber. I nie bójcie się niczego. Wasza córeczka na was czeka...
Tym razem niemal się rozpromienił.
– Czasem nawet już ją słyszę – powiedział z rozmarzeniem w głosie i przymknął oczy. –
Jak śmieje się i woła: „Chodź do mnie, tatusiu”. Toteż i idę do mojego maleństwa, z Boską
pomocą...
***
Śmierć sierżanta przygnębiła mnie bardziej, niż sądziłem, zwłaszcza że przecież byłem
przyzwyczajony do tego, iż ludzkie żywota pędzą koło mnie niczym jesienne liście gnane
wiatrem, i zwykle nie miałem ani czasu, ani ochoty, by przyglądać się temu, nie innemu listkowi.
Jednak pomimo sodomicznych ciągot w Gruberze było coś, co budziło szczerą sympatię. Może
szacunek, z jakim wypowiadał się o zbożnym dziele prowadzonym przez Inkwizytorium, może
chęć szerzenia sprawiedliwości, a może sentyment, z jakim wspominał dawno zmarłe dziecko. W
każdym razie sprawiał wrażenie porządnego człowieka, o ile, rzecz jasna, o zatwardziałym
mężolubniku można mówić jako o człowieku porządnym. Zgodnie z obietnicą kazałem
pochować sierżanta w ładnym grobie z marmurową płytą (miejscy rajcy musieli ten wydatek
włączyć do miejskiego budżetu), a na tej płycie wyryć między innymi napis mówiący: „Zginął,
starając się ratować ludzkie życia” oraz postawić naturalnej wielkości posąg przedstawiający
Grubera. Sądziłem, że jeśli miałby okazję kiedyś zobaczyć, jak uhonorowano go w Luthoff,
byłby całkiem zadowolony. W końcu każdy z nas ma ambicję, by zaznaczyć swą obecność na
tym padole łez na tyle silnie, by zostać we wdzięcznej pamięci potomnych. Marmurowa płyta i
solidny posąg na pewno mogły się przyczynić do przedłużenia tej pamięci.
Giuseppe Francisco wpadł do mojej komnaty bez pukania.
– Zabił się! Mistrzu inkwizytorze, zabił się!
Wiedziałem, o kogo mu chodzi, ba, byłem święcie przekonany i najzupełniej pewien, że
tylko jedna śmierć mogła wywołać taką reakcję najemnika.
– Ogrodnik?
Odsapnął.
– Ano ogrodnik.
– Chodźmy – rozkazałem, nie bawiąc się w zadawanie kolejnych pytań.
– Mówię wam, mistrzu, w życiu nie widziałem czegoś podobnego. W życiu nie
widziałem, żeby człowiek sam sobie w taki sposób... a wiele się przecież widziało tu i tam...
Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby Giuseppe Francisco był tak poruszony jakimkolwiek
wydarzeniem, więc staruszek musiał nieźle się nabiedzić nad popełnieniem zapadającego w
pamięć samobójstwa.
– Co on, kutasa sobie odgryzł, że tak nie możesz tego przeżyć? – zażartowałem.
– Jezus Maria, a wy skąd wiecie?! – Najemnik stanął jak wrośnięty w posadzkę i
wpatrywał się we mnie rozszerzonymi oczami.
– Doświadczenie inkwizytora – odparłem po dłuższej chwili, bo nie przypuszczałem, że
ten żołnierski dowcip może mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. – Chodźmy, chodźmy... –
Pchnąłem Giuseppe Francisca w ramię, gdyż cały czas stał jak zamurowany.
– Matko Boska Bezlitosna, szkoda, że ja nie zostałem inkwizytorem – zamruczał za
moimi plecami.
Potem jeszcze słyszałem, jak coś tam gadał do siebie, głównie wydziwiając, jak
mężczyzna może sam sobie zrobić taką rzecz, ale zastanawiając się również nad tym, w jaki
sposób tak stary człowiek mógł tak zręcznie wygimnastykować kręgosłup, by pochylić się z
zębami aż do własnego przyrodzenia. Fakt. Mnie też zaczęło to zastanawiać. Ale szczerze
mówiąc, miałem na głowie poważniejsze problemy. Bo oto okazało się ni mniej, ni więcej, tylko
że ptaszek odleciał i nie w ludzkiej mocy było już osądzenie go. Jednak nie wywarcie pomsty,
nie danie odstraszającego przykładu, ba, nawet nie przegrana walka o duszę grzesznika
wydawały mi się najbardziej przykre w tym wypadku, lecz to, że nie zdołałem wyświetlić i
wyjaśnić wszystkich szczegółów morderstw. Nie znałem motywów, które kierowały zabójcą, nie
wiedziałem, w jaki sposób przygotowywał morderstwa, jak je przeprowadzał ani jak znikał z
miejsca zbrodni. Kim był starzec, który w tak paskudny sposób zdecydował się, by potępić na
wieki swą duszę? Czarownikiem? Nadzwyczaj chytrym i świetnie wyszkolonym zabójcą?
Dawnym inkwizytorem, dysponującym potężną mocą? Nie wiedziałem i wszystko wskazywało
na to, że nigdy się już nie dowiem. Muszę stwierdzić, że świadomość, iż tajemnica tych trzech
morderstw pozostanie niewyjaśniona, paliła mnie niczym żywym ogniem. Przed samym sobą
mogłem szczerze przyznać, że nie zależało mi na zbawieniu duszy grzesznika ani na złapaniu go.
Chciałem tylko wiedzieć... Niechby nawet ten ogrodnik uciekł, niechby umarł, ale dopiero po
tym, gdy poznałbym kierujące nim motywy oraz sposoby, których użył.
Obejrzałem dokładnie zamek, później podałem najemnikowi klucz, a kiedy Giuseppe
Francisco otwierał celę, klucz zazgrzytał niemiłosiernie. Pchnął drzwiczki i puścił mnie przodem.
Starzec leżał nago, jak Pan Bóg go stworzył, pomiędzy jego udami ziała rana, a krew była
rozlana wszędzie wokół. Na sianie, na kamiennej posadzce, nawet ściany obok zostały spryskane
mozaiką brunatnych kropel. Posoka musiała tu tryskać jak z zarzynanego świniaka, pomyślałem.
No i krew była również na twarzy mężczyzny. Zaschnięta w brązowe już plamy na siwej brodzie,
na policzkach, nawet na czole.
Ogrodnik miał twarz wykrzywioną w grymasie męki, wybałuszone oczy i zęby
wyszczerzone niczym wściekły pies, który skonał, w chwili kiedy warczał. Na kamiennej
posadzce zobaczyłem świeże, jaśniejsze ślady, a paznokcie zmarłego zostały zdarte do żywego
mięsa. Trzeba przyznać, że ten starzec wykazał się nie tylko wielkim hartem ducha, ale również
wielką zręcznością. Kiedy obejrzałem bowiem dokładnie rany, które sam sobie zadał,
zobaczyłem, że wyszarpał z ciała nie tylko członka i jądra, lecz również werżnął się zębami
głęboko w mięso. Musiał więc mieć niezwykle giętki kręgosłup, by nie dość, że przechylić się
tak mocno, to jeszcze w tym przechyle utrzymać się na tyle długo.
– Poszukaj no kutasa i jaj – rozkazałem Giuseppe. – Nie wiem, może leżą gdzieś w tym
sianie albo co...
Żołnierz z nieukrywanym obrzydzeniem (no proszę, nawet weteran padańskiej kampanii
mógł się czymś brzydzić!) zaczął przerzucać siano czubkiem buta, a po chwili już dokładniej,
rękoma.
– Nie ma... – Spojrzał na mnie z dołu nierozumiejącym wzrokiem. – Przecież nikt tu nie
wszedł, jak Boga kocham, nikt nie mógł zabrać, zresztą niby po co...
– Więc zeżarł – mruknąłem.
Giuseppe
Francisco spojrzał na mnie tak, jakbym bez mała jego samego zapraszał, by posmakował
własnego przyrodzenia. Wstał i otrząsnął się.
– Kiedyś takiemu jednemu obcięliśmy kutasa i daliśmy, żeby se sam zeżarł. No ale to za
karę przecież było, wiecie, jak to między żołnierzami... A jak tak można samemu sobie,
własnego? Wiecie co, pewni jesteście, mistrzu inkwizytorze, że nie zawieruszył się gdzieś albo
co tam?
Wyciągnąłem z pochwy nóż, kucnąłem przy zwłokach, podważyłem ostrzem zęby starca i
zajrzałem do jego gęby. Zobaczyłem w środku strzępy mięsa, jakby ogrodnik nażarł się niedawno
psich flaków.
– Zeżarł – potwierdziłem, podnosząc się. – Wiesz co, Giuseppe, taką sprawę to i ja widzę
pierwszy raz w życiu.
My, funkcjonariusze Świętego Officjum, byliśmy oczywiście przyzwyczajeni do
samobójczych zamachów wśród naszych więźniów, gdyż wielu z nich mniej obawiało się
wiecznego potępienia niż inkwizytorskich przesłuchań. Toteż próby podcięcia lub przegryzienia
sobie przez więźniów żył czy próby samopowieszenia nie były niczym niezwykłym. Ba,
widziałem nawet człowieka, który rozbił sobie głowę niemal na miazgę, gdyż tak długo uderzał
nią w mur, aż popękały mu kości czaszki. Widziałem też drugiego, który usiłował urwać sobie
przyrodzenie, by w następstwie zadanych ran skonać z upływu krwi. No ale urwać, na Boga! nie
odgryźć. W dodatku chciał jedynie odebrać sobie życie, nie pożerać własne ciało. Wszystko to
czynili ci zatwardziali grzesznicy, by uniknąć dalszych przesłuchań. Taka w nich była piekielna
złość na Pana Boga, że nawet nie pragnęli się z Nim pojednać, tylko woleli skonać w
śmiertelnym grzechu i na wieki potępić swe nieszczęsne dusze...
– I co teraz zrobicie? – zagadnął najemnik.
– To, co należy uczynić w podobnych wypadkach – odparłem po chwili. – Spalimy na
rynku trupa, a przedtem odczytany zostanie spis przestępstw, które ten człowiek popełnił, kiedy
jeszcze żył.
– Pomyślałby kto: ogrodnik! – Giuseppe Francisco prychnął. – Aż strach bierze, mistrzu
inkwizytorze, że uczciwy człowiek wszędzie może natknąć się na wroga. Jakbyśmy byli
kurakami, nad którymi krążą głodne jastrzębie.
No już ty, mój drogi, to mi na kuraka nie wyglądasz, pomyślałem, ale skinąłem jedynie
głową, gdyż najemnik miał rację przynajmniej w pierwszej części swego zdania: wróg mógł
uderzyć z każdego miejsca i każdy mógł być wrogiem. Nawet ktoś, z kim dzieliłeś się wodą i
chlebem, nawet ktoś, z kim wspólnie się modliłeś, nawet ktoś, u kogo się spowiadałeś, nawet
ktoś, z kim dzieliłeś łoże. No i tak jak w tym wypadku: nawet ktoś, kto dbał o kwiaty i kto
zdawał się pełen szacunku dla cudu natury, jakim jest życie. Giuseppe Francisco wyciągał
słuszne wnioski i miałem nadzieję, że kiedy śledztwo się zakończy, okoliczni mieszkańcy będą
pamiętać o jednym: świat jest niczym sztormowe morze pełne drapieżnych potworów. A
jedynym ocaleniem dla szamoczących się wśród fal nieszczęśników jest statek wiary, na którego
pokład można wejść jedynie wtedy, kiedy podejmie się linę zrzuconą przez Święte Officjum.
Rozdział XII
Oferta
W dzień po przejęciu przeze mnie dowództwa
wysłałem do kancelarii biskupa w Hez-hezronie list powiadamiający o tym wydarzeniu, starając
się wszystko ująć w słowach jak najbardziej oględnych i wyważonych. Przedstawiłem zaistniały
stan rzeczy jako wynikający z godnego pożałowania stanu zdrowia mego dotychczasowego
przełożonego. Stanu zdrowia fizycznego oraz psychicznego, nie omieszkałem podkreślić. Byłem
bowiem pewien, że Vogelbrandt wysmarował własne pismo do heskiej kancelarii, i wolałem, by
wiedziano, że chwilowo jest człowiekiem umysłowo niesprawnym, a więc jego osądy, opinie,
mniemania oraz płynące z nich wnioski mogą być całkowicie zniekształcone bólem
powodowanym chorobą. Natomiast kiedy już z sukcesem dokonałem aresztowań wśród
okolicznej szlachty, kiedy zyskałem poparcie mieszczan z Luthoff oraz kiedy odkryłem
karygodne zbrodnie popełniane w klasztorze, wyszykowałem następne, obszerniejsze pismo,
zawierające również szczegółowe odpisy z protokołów przesłuchań oraz, co ważne!
naszkicowałem z grubsza powagę sytuacji prawno-księgowej związanej z majątkami, które
należało przygotować do przejęcia przez Święte Officjum. Majątki te należały nam się z mocy
odwiecznego prawa mówiącego, iż wrogowie naszej świętej wiary tracą wszelkie możliwości
zbywania, przekazywania czy darowywania jakiejkolwiek nieruchomości będącej kiedykolwiek
ich własnością. Tego samego prawa, na mocy którego mieszczanie z zacnym burmistrzem
Hubnerem już ostrzyli sobie zęby na udział w licytacjach. Cóż, nie oni jedni... Jak znałem życie,
z całego Cesarstwa zjadą tu inwestorzy i spekulanci, a naszym zadaniem będzie również
utrzymanie w ryzach tej hołoty, tak by wyznaczone majętności przypadły tym ludziom, którym
przypaść powinny. W ten właśnie sposób organizowało się poważne licytacje oraz przetargi i nie
sądziłem, by jak świat światem cokolwiek się kiedykolwiek w tej materii zmieniło, gdyż korzyści
finansowe mieli odnosić nie ludzie najobrotniejsi czy najbogatsi, lecz najwierniej służący władzy.
A że władzą byliśmy my, więc nie miałem powodów, by na ten stan rzeczy narzekać.
Inkwizytorzy z Hez-hezronu przybyli w trzy tygodnie po wysłaniu przeze mnie
dokumentów i uznałem to za wręcz niesłychane tempo, zważywszy na fakt, ile się wcześniej
nasłuchałem o opieszałości działania biskupiej kancelarii oraz o tym, że biskup i jego podwładni
tak długo zastanawiają się nad wieloma działaniami, aż w końcu okazują się one zbyteczne, gdyż
nieaktualne. Obiło mi się również o uszy, że wiele w tej chwili do powiedzenia miał biskup
Gersard, o którym mówiło się jako o następnym biskupie Hezu, a co za tym idzie – następnym
przełożonym Świętego Officjum. Być może to właśnie tenże Gersard, (o którym krążyła opinia,
iż umiałby policzyć nawet piasek na brzegu morza, a z gwiazd wycisnąłby srebrny pył)
przyczynił się do tak szybkiego działania inkwizytorów z Hezu. Ale może byłem
niesprawiedliwy w swych przypuszczeniach i moich towarzyszy po fachu gnała jedynie zbożna
chęć czynienia sprawiedliwości bożej...
Erich Stockmeier, dowódca heskiej misji, przewodził kilkudziesięciu osobom: czterem
inkwizytorom, ponad dwudziestce zbrojnej straży, a poza służbą w orszaku dostrzegłem jeszcze
persony, o których profesji ani zadaniach nic nie potrafiłem na pierwszy rzut oka powiedzieć.
Przyznam, że wielkość wysłanej misji co najmniej mnie zdziwiła (jeśli nie zdumiała lub wręcz
zaniepokoiła). Sam heski inkwizytor był mężczyzną chudym, wysokim, o bystrych szarych
oczach, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i nosie zaginającym się niczym szpon drapieżnego
ptaka. Nosił przy tym długie, cienkie wąsy, które sięgały mu aż za ostro zakończony podbródek.
Być może byłby to wygląd potrafiący budzić jeśli nie śmiech, to przynajmniej uśmiech
rozbawienia na twarzach ludzi, gdyby nie fakt, że Stockmeier odziany był w czarny płaszcz z
połamanym srebrnym krzyżem. A z inkwizytorów nikt się nie naśmiewa, choćby wyglądali
niczym strachy na wróble.
Heski inkwizytor zachował się grzecznie i zgodnie z obyczajem, gdyż wpierw przedstawił
mi wszelkie dokumenty poświadczające jego tożsamość, a wystawione przez biskupią kancelarię.
Ja, również zgodnie z obyczajem, uważnie je przejrzałem, zwłaszcza pieczęcie oraz podpisy. W
końcu: wróg nie śpi, a choć dawno nie słyszano, by ktoś ośmielił się podrobić inkwizytorskie
dokumenty, to przecież tylko z tak błahego powodu nie wolno nam było poskromić pobożnej
czujności.
– Witam cię serdecznie w Luthoff, Erichu – rzekłem, kiedy już oddałem dokumenty nowo
przybyłemu inkwizytorowi. – Bardzo się cieszę, że tak szybko do nas dotarłeś. I w tak... –
obrzuciłem wzrokiem jego świtę – licznym gronie.
– I ja się cieszę, gdyż dokumenty, które przejrzałem, wyglądają bardzo, ale to bardzo
obiecująco. – Aż zatarł ręce z radości, a przy okazji tego gestu zobaczyłem, że ma długie,
kościste palce.
– Starałem się, by przede wszystkim były przejrzyste – odparłem skromnie.
– Przejrzystością już my się zajmiemy. – Skinął mi serdecznie. – Ale bardzo się cieszę,
Mordimerze, bardzo. Wszędzie w okolicy mówią o tobie, że niezłe tu rozpocząłeś jatki – dodał
tonem przyjacielskiej pogawędki, lecz w jego głosie nie usłyszałem nagany, a raczej stwierdzenie
oczywistego faktu. Chociaż przyznam, że sam nie nazwałbym tego jatkami, lecz dzianiem się
sprawiedliwości bożej. – Czy wiesz, że skargi na Inkwizytorium zdążyły trafić nawet na dwór
cesarza? – Uśmiechnął się pod wąsem. – Jeszcze trochę, a twoje imię zacznie być znane.
– Wolałbym nie – odparłem.
– Ba! – Rozłożył ręce. – Trochę za późno, by o tym myśleć. Lecz szczerze mówiąc,
osobiście przyglądam się twoim poczynaniom nie bez pewnego rodzaju sympatii.
Przynajmniej z tego, co mi na razie wiadomo. Taaak... – Pokiwał głową. – Przerażająca
jest moralna ohyda wrogów Boga i przeciwników rodzaju ludzkiego, czyż nie?
– Nie ująłbym tego lepiej, Erichu. Czy mogę zapytać, kiedy z towarzyszącymi ci braćmi
przejmiesz śledztwa?
– Nie, nie! To zarówno twój przywilej, jak i twój obowiązek. Prowadź je dalej.
Być może słowo „osłupiałem” szłoby za daleko w odzwierciedleniu moich uczuć, jednak
z całą pewnością drgnęła mi brew, kiedy usłyszałem te słowa. Spodziewałem się bowiem, że
bardziej kwalifikowani funkcjonariusze, znaczniejsi i z większym stażem, zajmą się dalszym
biegiem sprawy, a ja co najwyżej posłużę im pomocą na pierwszym etapie śledztwa. A tu, proszę
bardzo, okazywało się, że wasz uniżony sługa w jednym ręku połączyć będzie musiał wielki
zaszczyt oraz wielką odpowiedzialność.
– A bracia, którzy ci towarzyszą? Nie wspomogą nas w przesłuchaniach?
– Mordimerze, nie jestem specjalistą od prowadzenia śledztw, zresztą również żaden z
moich towarzyszy nie zajmuje się na co dzień podobnymi kwestiami. Oczywiście jak wszyscy
absolwenci Akademii potrafilibyśmy sobie poradzić w bezpośredniej walce z szatanem i jego
stronnikami, a nawet znaleźlibyśmy w tej walce upodobanie, ale przysłano nas w zupełnie innym
celu.
– Coś takiego! W jakim, jeśli wolno spytać?
– Jesteśmy specjalistami od szacunków finansowych i wyceny nieruchomości oraz
ruchomości – odparł z szerokim uśmiechem. – Naszą bronią w walce z diabłem oraz herezją są
księgi rachunkowe. Przybyliśmy, by oszacować wartość majątków podlegających konfiskacie, a
także zabezpieczyć je przed zniszczeniem. Ponadto musimy zadbać o zorganizowanie licytacji,
poinstruować sądy, by wydały zalecenie zamknięcia spraw spadkowych, dokonać wypisów
notarialnych i tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc: mnóstwo uciążliwej, mało interesującej
pracy, którą jednak komuś trzeba powierzyć.
– Ach tak – odparłem po chwili.
– Zwykle nie dostrzegacie naszego trudu – powiedział Stockmeier bez najmniejszej urazy
w głosie. – Gdyż rozpoczyna się on w momencie, kiedy wy kończycie. Pamiętaj jednak, że bez
naszego wysiłku nie byłoby z czego opłacić kosztów waszych działań.
– Zważywszy na wysokość mojego wynagrodzenia, uważam, że powinniście się lepiej
starać – rzekłem niby to żartem, lecz w rzeczy samej zgodnie z prawdą, ponieważ inkwizytorzy
może mieli wielki kredyt w niebiańskim skarbcu, ale za to nadzwyczaj często ogromne długi na
naszym ziemskim padole łez.
– Coś w tym jest – zgodził się wesoło. – Jednak i my nie opływamy w dostatki, a
pieniądze widzimy raczej jako słupki rachunkowe niż w jakże miłej formie złotych monet czy
drogich kamieni.
Chciał odejść, lecz zdecydowałem się zatrzymać go jeszcze na chwilę.
– Wybacz, Erichu, że zadręczam cię moimi kłopotami...
Stockmeier zatrzymał się w pół kroku.
–...ale nigdy nie prowadziłem podobnie wielkiego śledztwa i nie bardzo wiem, w jaki
sposób...
– Mordimerze – przerwał mi stanowczo – nie będę ani żądał, ani nawet spodziewał się od
ciebie pomocy związanej z szacowaniem dóbr czy opisem ich stanu prawnego. Nie będę
wymagał, byś sporządzał dokumenty, których ważności nie będzie można w przyszłości
podważyć przed żadnym sądem. A ty, z łaski swojej, nie proś mnie o pomoc w czynnościach
śledczych oraz procesowych. – Spojrzał na mnie poważnie. – A pozwól sobie tylko powiedzieć,
iż nie należało wszczynać i przejmować tak poważnego śledztwa, jeżeli nie miało się pewności
dźwignięcia podobnie wielkiego ciężaru.
Zrozumiałem natychmiast nauczkę, jakiej właśnie mi udzielał, i zrozumiałem również, że
u inkwizytorów przybyłych z Hezu na pewno nie znajdę pomocy. Dlaczego zdecydowano się nie
przysyłać biegłych śledczych, lecz wykwalifikowanych prawników oraz biegłych rachmistrzów?
Czy była to wina zwyczajowej heskiej biurokracji oraz bałaganu? A może ktoś pragnął
sprawdzić, jak wasz uniżony sługa spisuje się w roli inkwizytora prowadzącego szeroko
zakrojone śledztwo? A może po prostu chciano mnie upokorzyć, pokazać mi miejsce w szyku?
Może kogoś zabolał sposób, w jaki odebrałem dowództwo Gregorowi Vogelbrandtowi? A może
komuś nie zależało, by śledztwo w okręgu Bielstadt zatoczyło zbyt szeroki krąg, i liczył na to, że
dwóch inkwizytorów dowodzonych przez kogoś tak niedoświadczonego jak ja zniechęci się
trudnościami i prędzej czy później pozwoli wygasnąć wznieconemu pożarowi. Trudno mi było w
tej chwili dojść do właściwego wniosku, a nie wykluczałem również, że na ten żałosny efekt
mogły się po trochu złożyć wszystkie wymienione przeze mnie przyczyny.
***
Od czasu przybycia Stockmeiera i grupy inkwizytorów z Hezu upłynął niemal miesiąc i
przez cały ten miesiąc nie miałem czasu nie tylko, by próżnować, lecz by choć chwilę odpocząć.
Czasami przychodziła mi ochota, by odwiedzić klasztor i zobaczyć, jak miewa się słodka
siostrzyczka Anna, ale za każdym razem jakieś niespodziewane wydarzenie stawało na
przeszkodzie moim planom. Tak więc poświęcałem się sprawie nie tylko gorliwie, lecz również
cnotliwie. To pierwsze pochodziło z nieprzymuszonego wyboru, to drugie było już dziełem
zrządzenia losu. Z początku pewnych kłopotów dostarczali mi współtowarzysze, których
musiałem zagrzewać do wytężonej pracy, jednak nie minęło wiele czasu, a na szczęście zaczęli
wreszcie widzieć sens w naszym dziele, a nawet przejawiać zbożny zapał w ściganiu
sojuszników diabła. Po śmierci starego ogrodnika zdecydowałem się zamknąć śledztwo w
sprawie morderstw biskupa oraz mniszek i sporządziłem długi, za to niejasny raport na temat
wykorzystania przez tego człowieka czarnoksięskich mocy w celu pognębienia swych ofiar. I tak
miałem przeczucie, że nikt nie zada sobie trudu, by pismo przeczytać. Wykrycie diabolicznych
knowań Sterna i gromady jego sąsiadów określiłem natomiast jako następstwo rozpoczętego
śledztwa, lecz niemające z tymże śledztwem materialnego powiązania. Czyli na dobrą sprawę nie
minąłem się z prawdą, ponieważ rzeczywiście żaden ze szlachciców nie był winien śmierci
biskupa oraz mniszek, a ich grzeszki wydały się tylko dzięki naszej inkwizytorskiej inspekcji
przeprowadzonej w innej sprawie. Podobnie jak w wypadku innych śledztw zataczających tak
szeroki krąg, musiałem zwerbować do pomocy wielu ludzi i trzeba przyznać, że burmistrz
Luthoff okazał się wielce pomocny, dając mi na usługi najlepszych miejskich milicjantów. A
potrzebowałem przecież pomocy w wielu sprawach: aresztowaniach, doprowadzeniach,
przesłuchaniach, w pilnowaniu więźniów, a jeśli trzeba, również w ściganiu podejrzanych,
bowiem nie raz i nie dwa zdarzyło się, że szlachcice, którzy spodziewali się aresztowania,
usiłowali umknąć jak najdalej od Luthoff. Były to, nawiasem mówiąc, rozpaczliwe próby,
całkowicie pozbawione sensu, gdyż Święte Officjum wszędzie miało swe uszy oraz swe oczy i
każdy grzesznik prędzej czy później trafiał w nasze ręce.
Nie ma co ukrywać, że kapelan Kornhacher okazał się niezwykle pomocny w trakcie
prowadzenia śledztwa. Powiedziałbym nawet, że jego zapał przybrał niezbyt często spotykaną u
delatorów formę, a mianowicie ksiądz usiłował wyszukiwać wciąż nowych podejrzanych,
wymyślał ciągle nowe oskarżenia oraz proponował przeprowadzanie różnego rodzaju prób,
sądów bożych, a nawet prowokacji. Zapał ten na początku był pomocny, potem jednak stał się
nieco męczący, więc rozkazałem księdzu pozostawać na plebanii i tam też pilnowali go na
zmianę moi żołnierze. Dla Kornhachera miałem bowiem przygotowane pewne plany i sądziłem,
że niedługo nadejdzie najwyższy czas, by wcielić je w życie.
Oczywiście zarówno Stern, jak i znakomita większość jego przyjaciół przyznali się do
winy już w czasie pierwszych przesłuchań. Wzajemnie oskarżali się o rzucanie szkodliwych
zaklęć, wzywanie demonów, składanie hołdów diabłu, profanację relikwii oraz bluźnierstwa
przeciwko Panu. Czy cokolwiek z tego, co mówili, było prawdą? Być może niektórzy z nich
rzeczywiście zabawiali się w próby stosowania czarnej magii, gdyż z doświadczenia wiedziałem,
że podobne grzechy nader często towarzyszą rozpuście, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi bogatych
oraz znudzonych, którzy zaczynają szukać nowych, ekscytujących doznań. Najprawdopodobniej
w czasie trwania orgii z udziałem mniszek dochodziło również do bluźnierstw oraz profanacji
przedmiotów związanych z naszą świętą religią. Na panowanie takich obyczajów wśród
kurwiących się zakonnic i ich gachów również wskazywała praktyka wielu śledztw
prowadzonych wcześniej przez Święte Officjum. W czasie niektórych przesłuchań oskarżeni
opowiadali w sposób nad wyraz naturalny o popełnionych grzechach, tak że powziąłem pewność,
iż naprawdę mieli je na sumieniu. Inkwizytor bowiem powinien poznawać, kiedy oskarżony,
obwiniając się, mówi prawdę, kiedy kłamie ze strachu lub chęci przypodobania się
przesłuchującemu, a kiedy fantazjuje, będąc przekonany, że jego fantazje są rzeczywistością.
Tak więc szlachcice byli winni, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, a czy do ich
win dopisano kilka grzechów, których nigdy nie popełnili? Zapewne tak, lecz cóż to miało za
znaczenie? Oficjalnie winę tych ludzi musieliśmy ukazać jako przeogromną. Po pierwsze, by
uzasadnić surowość kary, po drugie, by nakarmić okoliczną ludność obrzydzeniem do
grzeszników, po trzecie, by cały region zatrząsł się ze strachu. Strachu dwojakiego rodzaju:
primo, przed sojusznikami diabła, secundo, przed karzącym ramieniem Świętego Officjum,
której to instytucji sąd nadchodzi może czasem niespiesznie, acz nieuchronnie. Ludność miała
więc zrozumieć, że grzechy są nie tylko obrzydliwe, ale że zostaną wywleczone na światło
dzienne, a grzesznicy niechybnie poddani najsurowszym karom.
Od czasu do czasu miałem okazję spotkać Stockmeiera lub któregoś z towarzyszących mu
inkwizytorów, jednak nasze wzajemne osobiste stosunki sprowadzały się w zasadzie do
uprzejmego pozdrowienia. Oni mieli swoje sprawy, ja miałem swoje i chociaż jedne wynikały z
drugich, to nie zazębiały się na tyle ściśle, byśmy musieli kontaktować się ze sobą. Dlatego
zdziwiłem się, kiedy Stockmeier zaprosił mnie pewnego dnia do swojej kwatery. Zajmował całe
piętro w jednym z luthoffskich zajazdów (wybrał gospodę znacznie obszerniejszą niż ta, której ja
używałem jako swego mieszkania) i kiedy tam wszedłem, musiałem przyznać, że heski
inkwizytor uwił sobie całkiem przyjemne gniazdko, gdyż pokoje wypełnione były gustownymi
meblami oraz kosztownymi kobiercami. Stockmeier poprosił, bym usiadł, i nalał mi wina do
kryształowego kieliszka opierającego się na wysmukłej, oplatanej złotem nóżce.
– Czterdziestoletnia alhamra – powiedział, wznosząc palec. – Wyśmienita, mówię ci. Z
osobistej piwniczki barona Sterna.
Umoczyłem usta. Trunek był aromatyczny, słodki i mocny. Naprawdę dobry.
– Czym mogę ci służyć, Erichu? – spytałem, przechodząc od razu do rzeczy, gdyż nie
przyszedłem do Stockmeiera, by rozprawiać na temat zalet win.
– Mordimerze, powiem bez ogródek, iż w Hezie usłyszano twoje imię. I nie tylko
usłyszano, ale doceniono również znakomitą pracę, którą tutaj rozpocząłeś.
Przemawiał do mnie z szerokim uśmiechem na ustach, lecz ja wcale nie miałem
pewności, czy jest się z czego cieszyć. W końcu Arnold Lowefell, człowiek, dzięki którego
wstawiennictwu zostałem inkwizytorem, zawsze mawiał, iż funkcjonariusz Świętego Officjum
powinien stać w cieniu, ponieważ tylko z cienia dobrze widać wszystkie szczegóły. Z drugiej
jednak strony miałem większe ambicje niż służenie jako prowincjonalny inkwizytor. Zawsze
czekałem na to, aż ktoś ważny z Hezu lub Akwizgranu usłyszy o moich umysłowych walorach,
zaletach charakteru i pobożnej bezwzględności działania. Jak widać, doczekałem się. I jak to
zwykle bywa, kiedy człowiek staje przed wielką szansą, zacząłem się bać...
– Cieszy mnie, iż usłyszano o sprawie, którą tu prowadzę – odparłem skromnie. – Bo to
ona jest najważniejsza, a nie czyje imię będzie figurować w dokumentach.
– Zapewne, zapewne. – Pokiwał głową. – Niemniej wolno mi cię poinformować, drogi
towarzyszu, iż możesz liczyć na awans. – Przymrużył oczy. – Wielki awans – dodał.
Nie byłem na tyle łatwowierny, by od razu rzucić się inkwizytorowi na szyję i uronić na
jego ramieniu łzy słodkiej wdzięczności. Wpierw należało wysłuchać, co też Stockmeier rozumie
pod słowami „awans” i „wielki”. Gdyż mogło się okazać, że moje i jego rozumienie tych pojęć
niewiele miały ze sobą wspólnego.
– Jestem zaszczycony – powiedziałem.
– Nie interesuje cię, o jakim awansie mówię? – spytał po chwili i widziałem, że jest
zaskoczony moją letnią reakcją na jego obietnice.
– Pokornie czekam, aż wszystko mi wyjawisz – odparłem z uprzejmym uśmiechem.
– Cóż, skoro tak... Z tego, co wiem, przewidziano dla ciebie stanowisko szefa oddziału
Inkwizytorium w mieście Ostrawa.
– Ostrawa – powtórzyłem. – Od Akwizgranu będzie z tysiąc mil, prawda? Nie wiedziałem
w ogóle, że w tym mieście istnieje oddział Świętego Officjum, ale nie przeczę też, że pamięć
czasem płata mi figle...
– Ależ nie! Pamiętasz doskonale, Mordimerze! – zakrzyknął. – W Ostrawie powstaje
nowy oddział Inkwizytorium. I ty zostaniesz odkomenderowany, by stworzyć wszystko od
podstaw. Zadecydujesz o każdym elemencie: kupisz lub wynajmiesz budynki na nową siedzibę,
zatrudnisz ludzi, wreszcie wyznaczysz im zadania. Otrzymasz ogromne fundusze. Naprawdę
ogromne. – Znowu przymrużył oczy. – A wierz mi, na tym się dobrze znam.
– Huh – przyznam, że udało mu się mnie zaskoczyć. Potarłem podbródek, bo przez
dłuższą chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć.
– To niezwykła propozycja dla kogoś w twoim wieku – powiedział z namaszczeniem. –
Możesz sobie mówić, że Ostrawa leży na końcu świata, choć między nami mówiąc, nie jest to
wcale prawda, ale na tym końcu świata to ty będziesz rozdawał karty.
Kierowanie
oddziałem Inkwizytorium mogło być wielkim awansem oraz pierwszym krokiem w drodze ku
wysokiej pozycji w strukturach Świętego Officjum, mogło być czymś na kształt sprawdzianu
przed jeszcze poważniejszymi zadaniami, ale mogło również stać się gwoździem do trumny dla
zbyt pewnego siebie inkwizytora. Poza tym Ostrawa... Co to w ogóle było za miasto: Ostrawa?
No ale rozumiałem również, że nikt nie powierzy mi dowodzenia w którymś z dużych ośrodków,
nie mówiąc już o metropoliach takich jak Koblencja, Trewir, Yienna czy kilkanaście innych, w
których przełożeni Inkwizytorium byli zazwyczaj w zażyłej komitywie z samym biskupem
Hez-hezronu, a lokalni arystokraci całymi dniami antyszambrowali w ich sekretariatach.
***
Nie wiedziałem, do kogo zwrócić się z prośbą o radę w sprawie zdumiewającej
propozycji przekazanej mi przez Stockmeiera. Hugon Hoffman i Andreas Yoerter nie wydawali
się na tyle bystrzy, by mogli mnie wspomóc w tej mierze. Pozostawał jedynie Gregor
Yogelbrandt, który jednak nie miał szczególnych powodów, by darzyć waszego uniżonego sługę
przyjaźnią i zechcieć udzielać mu dobrych rad. Jednak... jednak nie zawadziło spróbować. Kto
wie czy pociągnięty za język Gregor nie wygada się z czymś, co może być użyteczne. Poza tym
wprawny inkwizytor pożytek zyskiwał nawet wtedy, kiedy słuchał kłamców, gdyż również z ich
łgarstw potrafił wyciągać wnioski. Oczywiście wszystko to zda egzamin jedynie, jeśli Gregor w
ogóle zechce mnie przyjąć. Od czasu operacji przeprowadzonej przez bizantyjskiego doktora
Yogelbrandt gościł w domu jednego ze znaczniejszych luthoffskich mieszczan i podobno
oddawał się tam słodkiemu nieróbstwu, obficie racząc się jadłem, napitkiem, a także wdziękami
pewnej młodziutkiej służącej. Wiedziałem o tym wszystkim, gdyż uważałem, że do moich
powinności należy otoczenie dawnego zwierzchnika dyskretną opieką. Kilkakrotnie wysyłałem
również służących, by oficjalnie dowiadywali się o stan zdrowia mego kolegi, lecz unikałem
spotkania z nim sam na sam, gdyż nie byłem pewien, czy zdołał nabrać stosownego dystansu do
dzielących nas kwestii oraz czy jego gniew stępiał już wystarczająco, byśmy nie poranili się
wzajemnie ostrymi słowami.
Ku mojemu zaskoczeniu Gregor przyjął mnie nie tylko uprzejmie, a wręcz przyjaźnie. Co
zresztą oznaczało tylko tyle, że muszę się mieć na baczności jeszcze bardziej, niż sądziłem. Choć
może nie do końca była to ze strony Vogelbrandta gra mająca mnie zmylić, ponieważ po udanej
operacji wyraźnie odzyskiwał siły oraz chęć do życia. A poznałem to choćby po suto
zastawionym stole oraz po zarumienionej dziewuszce, która cichutko zemknęła, kiedy tylko mnie
zobaczyła, a której spódnica i bluzka sprawiały wrażenie, jakby je przed chwilą zdeptała horda
rozbójników.
– Chodźże, chodź, drogi Mordimerze. Pozwól, że poczęstuję cię późnym śniadankiem.
No siadaj, mój kochany, nie stój tak. – Potrząsnął mną serdecznie.
– Przyszedłem spytać, jak się miewasz, Gregorze, ale nie tylko po to – westchnąłem. –
Jestem tu również, by dać świadectwo, iż biorę na siebie ciężar grzechu, który popełniłem,
wadząc się z tobą. I jak dobry chrześcijanin proszę cię o wybaczenie, zanim zechcesz wywrzeć
na mnie słuszną pomstę...
Vogelbrandt odstąpił o krok i spojrzał na mnie uważnie.
– Szczerze przyznam, że nie spodziewałem się po tobie takich słów, Mordimerze.
Zwłaszcza że, jak słyszę i widzę, wszystko świetnie ci idzie. A ludzie olśnieni własnym
sukcesem rzadko przyznają się do jakichkolwiek win.
– Dręczyło mnie to, Gregorze – wyznałem. – Gdyż zawsze byłeś dla mnie wzorem,
zawsze chciałem być taki jak ty. Mieć w sobie tę żarliwą nieulękłość i nieustającą pasję w
ściganiu wszelkich przejawów zła.
– Stałeś się właśnie taki – rzekł uroczyście. – Ale siadaj, proszę. Nie musisz prosić o
wybaczenie, gdyż dawno już, z serca, ci przebaczyłem.
Zastanawiałem się, czy kłamie w tym samym stopniu co ja. Jeśli tak, to trzeba przyznać,
że był bezwzględnym i załganym sukinsynem.
Zjedliśmy niespiesznie śniadanie, a ja opowiadałem Gregorowi o toczących się
śledztwach i odpowiadałem wyczerpująco oraz w miarę szczerze na jego pytania.
– Zbyt nas jest niewielu, by czuwać nad każdym człowiekiem – westchnął wreszcie
Vogelbrandt.
– Grzech da się wytępić jedynie wraz z grzesznikiem, mawiał święty Joachim –
powiedziałem. – Co niektórym dało sposobność myślenia, iż jedynie usunięcie rodzaju ludzkiego
pozwoli oczyścić ziemię z nieprawości.
– Może i tak, może i tak – odparł mój towarzysz, kiwając głową. – Też mi się czasem
wydaje, że łatwiej byłoby nam chyba wytępić ludzi, niż nakłonić ich ku czynieniu dobra. Ale
cóż... – Otrząsnął się. – Nie ma co oddawać się próżnym marzeniom, kiedy praca czeka. Na jak
długo planujesz, jeśli wolno wiedzieć, całe przedsięwzięcie?
– Trudno powiedzieć. – Skrzywiłem się. – Zwłaszcza że Inkwizytorium w swej mądrości
przewidziało dla mnie inne zadania...
– Jak to inne zadania? – przerwał mi, marszcząc brwi. – Dymisja inkwizytora w czasie
prowadzonego śledztwa jest niedopuszczalna.
– Wiem o tym, ale to nie dymisja. – Wzruszyłem ramionami. – Powiedziałbym wręcz:
niesłychany awans.
– Zaciekawiasz mnie. Naprawdę. – Zastukał palcami w blat. – Jak bardzo niesłychany?
– Mam zostać przełożonym nowo powstałego oddziału Świętego Officjum.
– Brawo! – Szeroko się uśmiechnął. – Wspaniała wiadomość dla utalentowanego,
ambitnego inkwizytora, wypisz, wymaluj jak ty. Dokąd się udajesz?
– Do Ostrawy.
– Ostrawa? – Wydął usta. – To na samych granicach Cesarstwa. Trzeba przyznać, że
daleko od Hezu, daleko od Akwizgranu, daleko od Engelstadt. Głusza, Mordimerze...
– Nie taka znowu głusza. – Zmarszczyłem lekko brwi, gdyż lekceważący ton
Vogelbrandta średnio mi się podobał. – Niedaleko są Praga, Wrocław...
Nie dał mi dokończyć, jedynie machnął dłonią.
– Głusza – powtórzył. – Każde miasto oddalone od Hezu lub Akwizgranu to głusza. Mało
kogo obchodzi, co dzieje się na granicach Cesarstwa.
Nie sądziłem, by to, co mówił, było do końca prawdą, chociaż rzeczywiście biskup
Hez-hezronu bardziej mógł się przejmować działaniami pobliskich oddziałów Świętego Officjum
niż takiego, który umiejscowiony został przy samej polskiej granicy.
– Ale nie w tym rzecz. – Uśmiechnął się ponownie, lecz tym razem ten uśmiech wydał mi
się nie tylko lekceważący, ale również złośliwy.
– A w czym?
– Prowincja nie prowincja. Nawet tam można wsławić się świetnymi zasługami. Ale czy
sądzisz, że to takie proste zadanie: założyć od podstaw oddział Inkwizytorium?
– Nikt nie powiedział, że proste, chyba jednak...
– Zwykle podobne zadania dostają ci spośród nas, którzy wywodzą się z wielkiej szlachty
lub znanych rodów mieszczańskich. Nie młody chłopak z gminu jak ty.
O mało się nie skrzywiłem, gdyż nie miałem pojęcia, skąd wiedział, z jakiego stanu
pochodzę. Przecież byłem wykształcony, miałem świetne maniery oraz bystry umysł. Równie
dobrze mogłem być synem księcia...
– Tym bardziej więc... – zacząłem.
– A to z uwagi na fakt, że mają własny majątek, koneksje oraz światowe znajomości.
Mogą liczyć na oddaną sobie służbę, rzeczoznawców, nie zostaną oszukani przez kupców czy
rzemieślników, a jeśli nawet, to potrafią takie oszustwo wykryć i wyciągnąć z niego
konsekwencje.
– Sądzę, że wszystko, co mówisz, jest...
– Zwykle również zadanie takie, bardzo rzadkie w dzisiejszych czasach, otrzymują
inkwizytorzy szanowani oraz mogący chlubić się długim stażem i sukcesami w walce ze
stronnikami diabła.
– Nikt nie mówi, że nie ma lepszych...
– A wiesz, dlaczego tak się dzieje, Mordimerze? Otóż dlatego, że nowy oddział
Inkwizytorium powstaje kosztem jednego, dwóch czy trzech starszych. To z ich terenów
wykrawany jest obszar, na którym będą działać nowi inkwizytorzy. Sądzisz, że podobny bieg
wypadków podoba się tym, którym zabrano wsie oraz miasta podlegające do tej pory ich opiece i
jurysdykcji?
– Jeśli mieli kłopoty z uwagi na...
– Mogę cię zapewnić, że się nie podoba. Dlatego dowództwo nad takim oddziałem
Inkwizytorium przekazuje się komuś, kogo dowódcy sąsiednich oddziałów będą szanować i
komu wybaczą, że za jego sprawą uszczuplono ich prerogatywy. Uważasz, że właśnie ty jesteś
podobnym człowiekiem?
– Jestem pewien, iż potrafię zaskarbić sobie...
– A czy wiesz, jak długo trwa i jak żmudnym zajęciem jest zebranie stosownej
dokumentacji? Przecież dla ciebie nowy okręg będzie terra incognita. Nie będziesz wiedział nic o
ludziach tam mieszkających, o panujących stosunkach, o skomplikowanej siatce
współzależności, czyli krótko mówiąc, o tym, kto jest w danej prowincji ważny, kto komu
podlega, kto komu jest winien pieniądze i tak dalej, i tak dalej. Gorzej: nie będziesz również
wiedział nic o procesach, które toczyły się na ziemiach, nad którymi obejmiesz pieczę. Nie
będziesz miał żadnych dokumentów, gdyż wszystkie będą nadal znajdowały się w archiwach
sąsiadujących z twoim okręgiem oddziałów Inkwizytorium.
– O ile mi wiadomo, dowódcy takich oddziałów są obowiązani, by...
– Obowiązani?! – Vogelbrandt wreszcie raczył odnieść się do moich wtrąceń, lecz ton
jego głosu był tak nieprzyjemny, że może lepiej by było, by kontynuował swój monolog. –
Obowiązani, Mordimerze? Czy wiesz, jak długo będziesz czekał na dokumentację od
poważnych, doświadczonych, co ważne, niezależnych od ciebie inkwizytorów, którym
zaświecisz w oczy zo-bo-wią-za-niem? – ostatnie słowo wypowiedział z taką intonacją, jakby
było wyjątkowo nieprzyzwoite.
Tym razem nie odzywałem się, lecz wydawało się, że mój rozmówca czeka, aż coś
powiem.
– Takie zachowanie byłoby nieprofesjonalne – mruknąłem wreszcie.
– A może uznano by je za mniejsze zło? Może twoi sąsiedzi chętnie zobaczyliby, jak
dowódca nowego oddziału, czyli ty, Mordimerze, bezsilnie miota się, tym samym działając na
szkodę Świętego Officjum. I widzące ten problem władze, a zapewniam cię, że pomożono by im
go dostrzec, wreszcie uznają, że pomysł stworzenia nowego oddziału był zły. I wszystko wróci
do dawnej, starej, dobrej praktyki. Hm?
Na ile znałem obyczaje panujące w biskupiej kancelarii w Hez-hezronie (oczywiście ze
słyszenia, gdyż były to za wysokie progi na nogi waszego uniżonego sługi), Yogelbrandt mógł
mieć rację. Człowiek niemający silnego poparcia wśród heskich oficjeli był wydany na
wszelkiego rodzaju intrygi oraz knowania. Święte Officjum nie było przecież wolne od chorób,
które targały całym naszym światem...
– A jeszcze polskie sąsiedztwo... – Gregor zawiesił głos.
– Co z polskim sąsiedztwem? – Nie musiałem pytać, by wiedzieć, że zaraz znajdzie
kolejne przeszkody, trudności i kłopoty.
– Król Władysław przygląda się działaniu Inkwizytorium, łagodnie mówiąc, z daleko
idącą ostrożnością. A śląscy książęta są jeszcze gorsi od niego.
– Z tego, co słyszałem, król Władysław pali heretyków aż miło.
– Och, twierdzi, że dym ze stosów zasłoni przed wzrokiem Boga grzechy jego poddanych
– westchnął. – Co, nawiasem mówiąc, samo w sobie jest herezją. Ale polski król nie pali
heretyków, Mordimerze. On pali nekromantów, demonologów i innych czcicieli diabła. Dla
heretyków ma natomiast wyjątkowo wiele zrozumienia i zastanawiająco miękkie serce. Na
uniwersytecie w Krakowie organizuje nawet teologiczne dysputy, w czasie których swoboda
myśli sięga tak daleko, iż naszym zdaniem powinna zamienić uczestników w ogień oraz dym.
Ale oczywiście nie ma o tym mowy, póki dyskutanci cieszą się łaskami władcy.
– Coś takiego! – Vogelbrandtowi udało się mnie zaskoczyć, bo zawsze słyszałem o
polskim królu jako o człowieku wyjątkowo bogobojnym.
– Wiesz zapewne, że nasze prawo każe ścigać heretyków również poza granicami
Cesarstwa. I jak rozumiesz, ani Władysław, ani jego książęta nie są zachwyceni, kiedy
wchodzimy w polskie granice, poszukując zbiegów.
– A wchodzimy?
– Od pewnego czasu już nie. – Gregor wzruszył ramionami. – Konkretnie, od szesnastu
lat, kiedy oddział składający się z kilkunastu ludzi: inkwizytorów oraz ich pomocników, został
ujęty, obity i wystawiony w dybach na rynku w Raciborzu na ludzkie pośmiewisko. Musieliśmy
zapłacić sowity wykup za ich uwolnienie. Żądaliśmy obłożenia całej Polski klątwą papieską, ale
wyobraź sobie, że w Watykanie jedynie roześmiali nam się w twarz. Przeklęci papiści!
Władysław płaci sute pensje rzymskim kardynałom, więc grają, jak im rozkaże. Wierz mi, że
każdy dukat, który zainwestował w tych zbirów w czerwonych kapeluszach, zwrócił mu się już
po kilkakroć!
– Nic o tym nie słyszałem. Znaczy o złapanych inkwizytorach...
– Bo też możesz się domyślać, że nikt się tym nie chwali. Tylko tego brakuje, żeby po
świecie rozniosła się wieść, że inkwizytorów można uwięzić, obić jak łotrzyków i przez kilka dni
zabawiać pospólstwo ciskaniem w nich końskim nawozem i zgniłymi jajami.
– Uch! – Skrzywiłem się. – Paskudna sprawa.
– Paskudna – zgodził się ze mną. – Jednak dowódca granicznego oddziału Inkwizytorium
trafia między młot a kowadło. Aha, jeszcze jedno: król Władysław jakoś nie lubi, kiedy
ktokolwiek inny niż on sam pali jego poddanych. Toteż każde aresztowanie poddanego polskiego
króla, choćby to był byle obwoźny kupczyk, powoduje taką awanturę, jakby chodziło o księcia
krwi...
– Czemu?
– Bo to jego własność – uśmiechnął się szeroko Yogelbrandt. – Podobno mówi: „Kto
dzisiaj ośmiela się zabić mojego niewolnika, jutro przyjdzie zarżnąć mi syna”.
Zamyśliłem się na moment.
– Czyż nie są to słowa podobne do tych, które sam wypowiedziałeś, Gregorze, jeszcze
niedawno? Kto ośmiela się sprzeciwiać w małym, ten nie będzie miał oporów, by sprzeciwić się
w wielkim?
Vogelbrandt rozłożył dłonie.
– Ależ oczywiście! Ja mu tego wcale nie mam za złe. Jest silnym królem i szanujemy go.
Tylko chcielibyśmy, by on również nas szanował.
Przytaknąłem z mądrą miną.
– Czyli odradzasz mi przyjęcie stanowiska? – powróciłem do sedna sprawy.
– Tak – odpowiedział po prostu. – I powiem ci, że kilku znam tylko ludzi, którzy
poradziliby sobie z podobnym... awansem – ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym
przekąsem.
Zastanawiałem się, na ile jest ze mną szczery, a na ile chce mi zaszkodzić. A może
odradzał mi zgodę na awans, gdyż wiedział, że potraktuję te słowa nieufnie, postąpię wbrew jego
zaleceniom i przyjmę nowe zadanie? A to przyjęcie oznaczało dla mnie klęskę? Musiałem
rozstrzygnąć, czy wpycha mnie do pułapki, pozwala, bym wepchnął się do niej sam, czy też z
niewiadomych powodów postanowił rozmawiać ze mną szczerze. Przyznam, że odgadnięcie
motywów, jakie kierują Gregorem, nie było w tym wypadku łatwym zadaniem. Niedawny
przełożony przyglądał mi się badawczo i byłem więcej niż pewien, iż doskonale wie, jakim
szlakiem podążają moje myśli.
– Nie mam do ciebie żalu, Mordimerze – rzekł w końcu. – Postąpiłeś słusznie, odbierając
mi dowództwo i przejmując sprawę. Wybrałeś ideę nad człowieka, a to jedynie słuszny wybór,
jakiego mogłeś dokonać. Jedynie słuszny, jakiego powinien dokonać każdy prawy inkwizytor,
gdyż człowiek to zaledwie proch i pył, a idea to święty boży blask.
Nie skomentowałem tych słów ani nie miałem pojęcia, czy mówi szczerze, czy też usiłuje
mnie zwodzić.
– Oni tego nie rozumieli. – Machnął dłonią, wiedziałem, że ma na myśli Hoffmana i
Voertera. – Kierowani literą prawa, zapomnieli o duchu praw. To oczywiste, że nie mieliśmy tu
do czynienia z żadną herezją ani demonicznymi kultami. Ale miejscowa społeczność została tak
zdeprawowana, iż jedynie ogień stosów może uratować dusze tych ludzi.
– Cieszę się, że tak myślisz, Gregorze – powiedziałem.
Jeśli naprawdę tak myślisz, dodałem w duchu.
– Zbytnio byłem pogrążony w bólu, zapatrzony jedynie we własne cierpienie, by
prowadzić skuteczne działania – westchnął i przetarł powieki grzbietem dłoni, jakby chciał
sprzed oczu spędzić obraz niedawnej męki. – Uczyniłeś słusznie, Mordimerze. Naprawdę tak
uważam. – Spojrzał mi prosto w oczy. Ze szczerym przekonaniem we wzroku.
Byłoby to niezwykle ujmujące, gdybym nie wiedział, że nas, inkwizytorów, uczy się
również, byśmy wypowiadając najbardziej ordynarne kłamstwa, mieli w oczach wyraz szczerego
przekonania o prawdziwości głoszonych tez. Inna sprawa, że zwykle staramy się nie kłamać,
wychodząc ze słusznego założenia, iż prawdy wygodniej jest bronić. Ale jak wiadomo, od każdej
reguły istnieją znaczące wyjątki.
– Bardzo się cieszę, słysząc, co mówisz, Gregorze, i doceniam, iż zechciałeś się ze mną
podzielić swą opinią.
Poważnie skinął głową.
– Rozważ spokojnie wszystkie argumenty za i przeciw, a potem zadecyduj.
– Czy mogę jeszcze o coś spytać, Gregorze?
– Śmiało.
– Mój niespodziewany awans wiąże się oczywiście z przyjazdem inkwizytorów, którzy
dalej poprowadzą śledztwo. Czy komuś zależy na wygaszeniu ognia, który rozpaliłem? Czy taki
będzie cel nowo przybyłych?
– Nie jestem ani wszechwiedzący, Mordimerze, ani nie mam kontaktów pozwalających
mi dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.
– Ale jesteś doświadczonym inkwizytorem. Wiele już widziałeś...
– To prawda. I bazując na jakże niepewnym przykładzie dotychczasowego
doświadczenia, mogę domniemywać, iż twoje podejrzenia są trafne. Co nie oznacza – spojrzał na
mnie – iż ktokolwiek z dotychczas aresztowanych zostanie uwolniony od winy i kary. O to się
nie martw.
– Dlaczego?
Uśmiechnął się.
– Bo ludzie Stockmeiera przejęli już majątki aresztowanych. Inkwizytorium nigdy nie
oddaje tego, co raz zabrało. Byłoby to... – przez chwilę szukał słowa – wysoce niestosowne.
– I dawałoby zły przykład – dodałem.
– Owszem. Tak więc chodzi tylko o to, by zakończyć śledztwa, procesy oraz
przeprowadzić egzekucje. Nowy dowódca inkwizytorów ma to zrobić szybko oraz sprawnie.
– Dlaczego nie pozostawiono wszystkiego w moich rękach? – sam usłyszałem rozżalenie
we własnym głosie.
– Gdyż dla okolicznej ludności nie do końca przekonujące byłoby, gdyby za gaszenie
pożaru zabrał się ktoś, kto przed chwilą rzucał płonące pochodnie w stogi siana. – Vogelbrandt
pokręcił głową, jakby dziwiąc się mojej niedomyślności. – Ty, Mordimerze, zasłynąłeś z
surowości, szerząc w okolicy gniew boży. Nowego inkwizytora pokochają za łagodność. Tak
więc upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Będziemy bezwzględni, kiedy trzeba, i
litościwi, kiedy okoliczności pozwalają. Oblicze Inkwizytorium, które ty reprezentujesz, jest
pełne surowości, nowy inkwizytor ukaże ludziom miłosierdzie. Rozumiesz?
Cóż, oczywiście, że rozumiałem, a nawet zgadzałem się z podobnym postawieniem
sprawy, chociaż sytuacja dla mnie samego stała się wielce niedogodna.
– Jak Jezus – powiedziałem.
Przytaknął, chyba jemu też przyszedł na myśl wizerunek Jezusa o Podwójnym Obliczu.
Idea niesiona przez te częste w naszym Cesarstwie obrazy czy rzeźby idealnie pokrywała się ze
słowami Vogelbrandta.
– Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać, Gregorze. Pilnie rozważę twoje słowa.
– Bywaj, Mordimerze. – Uśmiechnął się, a ja dopiero teraz zauważyłem, że udana
operacja zdjęła co najmniej dziesięć lat z jego twarzy.
– Świetnie wyglądasz, Gregorze. Cieszę się, że operacja się powiodła.
– Nie masz nawet pojęcia, jak ja się cieszę. – Wstał, by odprowadzić mnie do drzwi, i na
pożegnanie serdecznie uścisnął mi dłoń.
Wychodząc, zastanawiałem się, gdzie znajduje się pułapka, którą zastawił, i co się stanie,
kiedy w nią wpadnę.
Rozdział XIII
Sekretarz
Pałac biskupa Schaeffera wydał mi się jeszcze
piękniejszy, niż kiedy odwiedzałem go za pierwszym razem. W południowym słońcu już z daleka
lśniły posrebrzane, wypolerowane niczym lustra dachówki głównego budynku, nad którym
wyrastała smukła, okolona murem wieżyca z białego kamienia. Jak się dowiedziałem, to właśnie
na jej szczycie biskup Schaeffer obserwował gwiazdy, gdyż był wytrawnym znawcą astrologii.
Co moim zdaniem oznaczało również, iż nie mógł się chlubić nadmierną bystrością rozumu,
ponieważ każdy, kto wierzył w astrologiczne bzdurzenie, bajdy wróżek, bełkot jasnowidzów oraz
szachrajstwa tarocistów, sprawiał na mnie wrażenie człowieka potężnie ograniczonego
umysłowo. No ale z czego mieli żyć ci wszyscy oszuści, jeśli nie z dojenia ludzi ograniczonych
lub zdesperowanych? Nie wiedziałem, czy Schaefer dawał się doić wydrwigroszom, i nie
interesowało mnie to. Do jego pałacu przybyłem w ściśle oznaczonym celu i z wyraźnie
nakreślonym zadaniem. Decyzję o dokonaniu aresztowania podejrzanego podjąłem z pewnym
wahaniem, lecz zdecydowałem, że jego przesłuchanie prędzej czy później odkryje przede mną
prawdę. Jakakolwiek by ona była.
Służącym, którzy witali mnie czołobitnie i uniżenie (oczywiście, składając w ten sposób
wyrazy czci nie waszemu uniżonemu słudze, któremu skromność nie pozwalałaby takowych
hołdów odbierać, lecz powadze reprezentowanej przez niego instytucji), przykazałem, by
zaprowadzili mnie do gabinetu, w którym urzędował sekretarz zamordowanego biskupa, Teobald
Krankl.
– Witajcie, panie Krankl – rzekłem serdecznie, a on dopiero teraz, słysząc mój głos,
uniósł głowę znad książek. Wstał z krzesła.
– Wybaczcie, myślałem, że to służący. Co was sprowadza, mistrzu inkwizytorze?
– W imieniu Świętego Officjum aresztuję was, panie Krankl.
– Coś takiego! – Nie zezłościł się ani nie przestraszył, lecz najwyraźniej zdumiał.
Usiadł z powrotem.
– Czy mogę was zapytać, czemuż to chcecie mnie aresztować i co mi zarzucacie?
– Och, nie jestem pewien, czy wiecie, lecz oskarżony w procesie inkwizycyjnym nie musi
nawet znać postawionych sobie zarzutów – powiedziałem lekkim tonem. – Gdyż zdarza się, iż
oczekujemy, że sam stanie się swym najsurowszym oskarżycielem.
– Coś takiego – powtórzył. – Zaskakujące.
Miałem wrażenie, że nie do końca jego komentarze dotyczą wypowiadanych przeze mnie
słów, i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie doznał spowodowanego szokiem delikatnego
pomieszania zmysłów. Cóż, zdarzało się, że ludzie tak właśnie reagowali na aresztowanie przez
funkcjonariuszy Inkwizytorium.
– Zechcecie pójść ze mną, panie Krankl, czy mam wezwać strażników? Przybyło ich ze
mną trzech i są to chłopcy spragnieni rozrywki, którą wasz opór na pewno im zapewni... Więc
jak będzie?
– No, no, no. – Potarł palcem podbródek. – Pomyślałby kto...
Potem spojrzał na mnie trzeźwym już wzrokiem.
– Nie, oczywiście, że nie zechcę z tobą pójść, Mordimerze. Natomiast możemy przez
chwilę porozmawiać i mam nadzieję, że ta konwersacja rozświetli pustki w twoim umyśle.
Siadaj, chłopcze, siadaj. – Wskazał palcem krzesło.
Nie wiem, czy bardziej podziwiać waszą zimną krew, panie Krankl, czy bardziej gniewać
się z powodu waszej bezczelności. Takie właśnie zdanie miałem zamiar wypowiedzieć. Ba, nie
tylko miałem zamiar, lecz ja je ze wszystkich sił próbowałem wypowiedzieć! Zamiast tego
posłusznie usiadłem na krześle.
– Czujesz się, jakby zaszyto ci usta, co? – mruknął.
Nie do końca odpowiadało to prawdzie. Bardziej było to uczucie tak ścisłego sklejenia
szczęk, że górne zęby ściśle przylegały do dolnych. Ale rzeczywiście, kiedy spróbowałem z całej
siły ruszyć ustami, zorientowałem się, że dolna warga sprawia wrażenie przyklejonej do górnej.
Dobre w tym wszystkim pozostało jedynie to, iż nic mnie nie bolało. Poza bólem płynącym ze
zranionej inkwizytorskiej godności, rzecz jasna, gdyż czułem się ubezwłasnowolniony niczym
malutkie dziecko. A może jeszcze gorzej, bo dziecko przynajmniej może wydawać okrzyki
rozpaczy lub protestu albo wołać na pomoc, a ja zostałem pozbawiony możliwości zrobienia
nawet tego.
– Jakże słabi jesteśmy, kiedy odbierze nam się głos oraz możliwość ruchu –
sentencjonalnie stwierdził Krankl. – A gdzie siła woli, mój chłopcze? Gdzie święta i gorąca wiara
w to, że jesteś w stanie odeprzeć każdy atak, gdyż jesteś ukochanym Sługą Bożym?
Najwyraźniej kpił sobie ze mnie i w oczywisty sposób nie mogłem nic poradzić na ten
smutny fakt. Mogłem pocieszać się tylko myślą, że skoro do tej pory mnie nie zabił, to czegoś
ode mnie chce. Rzecz jasna, niekoniecznie była to pozytywna konkluzja, gdyż mogło się okazać,
że jego zachcianki będą dla mnie gorsze od śmierci. Przyznam, że odczuwałem też coś na kształt
bolesnej satysfakcji na myśl o tym, iż trafnie odgadłem, kto stoi za morderstwami. Nie sądziłem
jednak, że napotkam istotę tak potężną, że aż zdolną obezwładnić wprawionego w bojach
inkwizytora. Pomyślałem „istotę”, gdyż nie miałem pewności, czy Krankl jest doświadczonym
czarnoksiężnikiem, czy też demonem, który przybrał ludzką postać i który potrafił doskonale
zamaskować swą naturę nawet przed czujnym okiem funkcjonariusza Świętego Officjum.
– Teraz pozwolę ci odzyskać mowę, Mordimerze, i chciałbym, abyś użył tego daru do
poprowadzenia konwersacji ze mną, a nie by krzyczeć, wrzeszczeć lub wzywać pomocy. Mam
nadzieję, że się rozumiemy?
Ton jego głosu był łagodny, lecz nie miałem złudzenia, iż nieusłuchanie jego życzenia
skończy się dla mnie w opłakany sposób. Człowiek musi wiedzieć, kiedy ugiąć się przed wolą
innego człowieka. Musi rozpoznać, kiedy sytuacja jest beznadziejna i kiedy opór może tylko
rozzłościć napastnika. Lepiej być grzecznym oraz posłusznym, by wykorzystać ten czas na
rozpoznanie słabych punktów wroga. A jeśli już przeprowadza się atak, musi on być szybki,
bezlitosny i śmiertelnie skuteczny.
– Oczywiście, panie Krankl – odparłem, kiedy poczułem już, że mogę poruszać językiem
oraz ustami. – Jeżeli, rzecz jasna, jesteście Teobaldem Kranklem, a nie... demonem.
– Demonem? – szczerze się zdumiał. – Och nie! – Roześmiał się. – Nie jestem demonem,
Mordimerze, i jeżeli zechcesz, możesz mnie nazywać Teobaldem Kranklem.
Demony, którym udało się opanować ciało śmiertelnika lub przybrać jego postać,
najczęściej nie próbują ukrywać swej tożsamości (chyba że stają wobec wielkiej przewagi
wroga), a wręcz przeciwnie: albo chełpią się swym mianem, albo próbują zjednać sobie
stronników. Zresztą w zależności od rodzaju demona potrzebują ludzi w przeróżnych celach. Od
zakąsek poprzez uczestnictwo w miłosnych igraszkach aż po głębokie i szczere modlitwy.
Czasami próbują nie tylko dostarczać sobie przyjemności, lecz knuć skomplikowane intrygi i
omotywać ludzi za pomocą odwiecznych pajęczyn: strachu, pożądania oraz chciwości.
– Ale nie jesteście nim, prawda?
– Wyznam szczerze: nie. – Rozłożył ręce. – A ty powiedz mi, chłopcze, w jaki sposób
wywnioskowałeś, iż to właśnie ja mam coś wspólnego z dokonanymi na grzesznikach
egzekucjami? Przecież dałem ci wyraźne ślady, kogo i gdzie masz szukać, a ty wedle moich
przewidywań znalazłeś tego nieszczęsnego ogrodnika. Jego pseudofilozoficzne wywody na temat
ogrodu, korzeni, chwastów, walki o życie i tak dalej, i tak dalej wszystkim były tu dobrze znane i
wszystkich zdołały już zanudzić. Wiedziałem, że rzucisz się na nie niczym wygłodniały pies na
kość... – Rozbawiony machnął dłonią.
Przyglądałem mu się, nie dając znać po sobie, czy dotknęły mnie jego słowa.
– Natomiast potem... Bo pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co było potem, prawda? Kiedy
skłoniłem Matyldę, by rozpruła sobie brzuch i wyrwała trzewia, zostawiłem obok trupa listek
cebuli, a kołnierz zakonnego habitu spryskałem cebulowym sokiem. Miałem nadzieję, że nawet
jeśli przeoczysz tak oczywisty ślad, to nie zawiedzie cię świetny węch, którym ustawicznie i
głośno się chełpisz.
Te słowa prawdziwie mnie uraziły, choć zachowałem kamienną twarz. Krankl był
bowiem w jasny sposób niesprawiedliwy, gdyż bynajmniej nie chełpiłem się faktem otrzymania
daru znakomitego węchu, a jedynie stwierdzałem oczywistą oczywistość. Miałem świetne
powonienie i tyle. Zresztą w większości przypadków uważałem to raczej za przypadłość niż
zaletę, zważywszy na fakt, iż większość obywateli naszego Cesarstwa żywiła ogromną niechęć
do kąpieli, sprzątania oraz prania odzieży.
– Mówicie: „skłoniłem Matyldę”. Jak można skłonić człowieka, by rozpruł sobie brzuch i
wypełnił go ziemią zamiast flakami?
– Och, ziemia i wbity w nią krzyż to już moje dzieło – przyznał – gdyż, niestety, mniszka
skonała, zanim zdołała usłuchać i tego polecenia. A jak można skłonić człowieka do tego rodzaju
samookaleczenia? Tak samo jak można go skłonić, by wszedł na stos, podpalił go i nie uciekał
przed płomieniami... Tak samo jak można go skłonić, by wyrwał sobie zębami przyrodzenie...
– Nikt nie ma takiej mocy – powiedziałem, chociaż fakty świadczyły przeciwko moim
słowom.
– Ciekawe, czy jeśli pies patrzy na słońce, to myśli, że to wielka złota miska? – zapytał
Krankl, a ja zrozumiałem szyderstwo i obelgę czyhającą w jego słowach. – Cud nie jest
zaprzeczeniem praw natury, Mordimerze – rzekł już poważnym tonem. – Cud jest zaledwie
zaprzeczeniem stanu naszej wiedzy o prawach natury. To, co uczyniłem, nie jest dla mnie
samego niczym niezwykłym, a przyznam, że znam również ludzi potrafiących dokonywać
podobnie skomplikowanych sztuczek. Dlatego nie nazywaj nigdy niczego niemożliwym – jego
głos przybrał karcące brzmienie. – Gdyż twoje słowa brzmią wtedy niczym słowa analfabety,
który za niemożliwe uważa przeczytanie książki przez kogoś innego.
– Przyznajecie więc, że to wasza ręka kierowała zbrodnią?
– Skoro chcesz użyć tego zestawu słów – wzruszył ramionami – to i owszem: moja. Ty
natomiast wpadłeś na koncepcję, by na podstawie plecionych przez starca bzdur oraz wątpliwej
jakości dowodów oskarżyć człowieka niemającego ze sprawą niczego wspólnego.
– Ciekawe, dlaczego poprowadziliście mnie właśnie do niego? – spytałem, gdyż
ośmielałem się podejrzewać, że człowiek, który siedział przede mną, niczego nie robił bez
powodu. I nawet jeśli powody te były wytworem mózgu szaleńca, to dla niego samego jak
najbardziej istniały. Więc cóż za powód kazał mu wydać na przesłuchania, a potem przyczynić
się do samobójstwa Bogu ducha winnego ogrodnika?
– O tym później. Wróćmy do mojego pytania: z jakich powodów postanowiłeś mnie
aresztować? Cóż takiego się wydarzyło, że głównym podejrzanym przestał być śmierdzący
cebulą dziadyga?
Oczywiście mogłem mu wyjawić ten sekret, gdyż wiedza o tym, jak doszedłem do
prawdy (łatwo i prosto niczym Tezeusz prowadzony nicią Ariadny), nie mogła mu się już na nic
przydać. Na razie nie zamierzałem również kłócić się z nim o słowo „chłopiec” oraz wyjaśniać
znaczenia terminu „egzekucje”, którego użył, by określić swe zbrodnie.
– Kazałem was obserwować, a od kiedy dowiedziałem się, iż zmieniliście upodobania
dotyczące kobiet, wypytywałem również o was służbę. Okazało się, że bardzo odmienił wam się
charakter, panie Krankl. Przestaliście nie tylko nagabywać służące, ale również jeść mięso...
– Mówiłem wam przecież: przykazania lekarza. Cóż w tym dziwnego, że człowiek chory
stosuje się do zaleceń medyków?
– Nawet dotyczących doboru lektury? Nawet dotyczących stroju? Krankl ubierał się w
czerń i srebro, a spójrzcie tylko na siebie!
– Jak mogłem tego nie dopilnować? – mruknął, przyglądając się szkarłatnemu,
haftowanemu złotą nicią kaftanowi. – Ale tak czy inaczej, czyż podobna odmiana obyczajów
może być powodem aresztowania? – Spojrzał na mnie żywo. – Czyż to nie pochopne i
niesprawiedliwe, by uwięzić człowieka tylko za to, że zmienił nawyki?
– Lepiej uwięzić niewinnego, niż wypuścić winnego – odparłem. – Jeśli ktoś jest
niewinny, to jego bezgrzeszność prędzej czy później wyjdzie na jaw. Nawet jeśli nie wydarzy się
to w życiu doczesnym, przed ludzkimi trybunałami, to z pewnością sprawiedliwości stanie się
zadość przed obliczem najsurowszego Sądu Pańskiego.
– Trudno mi się nie zgodzić z tym wywodem, choć znam wielu prawników, dla których
podobne konkluzje nie byłyby całkowicie oczywiste. Taaaak... Może wina?
Pokręciłem głową.
– Nie martw się, nie otruję cię, Mordimerze. Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to dużo
wcześniej. Zresztą – przyglądał mi się uważnie – taką właśnie decyzję podjąłem na początku
naszej znajomości. Zamierzałem ukarać was wszystkich: ciebie, Vogelbrandta, Hoffmana i
Yoertera. Tak jak ukarałem Augustyna, Matyldę, Konstancję, te dwie występne mniszki oraz
ogrodnika.
– Zamierzaliście spróbować – sprostowałem jego słowa. – Z inkwizytorami nie poszłoby
wam tak łatwo jak z bezbronnymi starcami czy z kobietami.
Cieszyło mnie, iż przyznał się do winy, chociaż zastanawiałem się, czy Bóg pozwoli, bym
z tego przyznania uczynił kiedykolwiek jeszcze jakikolwiek użytek.
– Nie jesteście przeciwnikami, których mógłbym się obawiać – odparł lekkim tonem. –
Przygotowałem finalny spektakl, Mordimerze, w którym mieliście uczestniczyć wy,
inkwizytorzy. Mieliście ponieść karę za to, że nie jesteście pochodnią, nie jesteście mieczem, nie
jesteście złaknionymi krwi wilkami. Jesteście kagankiem z wątłym płomieniem, tępym
treningowym ostrzem, wylegującymi się przy kominku psami o tłustych brzuchach...
Proszę, proszę, pomyśleć, że ja niemal to samo sądziłem o wielu inkwizytorach. Ale
akurat Gregor Yogelbrandt nie należał do tego sortu ludzi, o których mówił Krankl. Byłem
niemal pewien, że gdyby nie choroba, postarałby się nas właściwie poprowadzić.
– Finalny spektakl – powtórzyłem.
– Tak jest – przytaknął wesoło. – Miałem zamiar w ten sposób pokierować sprawami,
byście poucinali sobie nawzajem prawe dłonie...
– To kara dla złodziei – przerwałem mu.
– A czyż nie kradniecie blasku chwały Pańskiej, który wam się nie należy? – zapytał
ostro. – Co powiedziałby Chrystus, gdyby was zobaczył? Co powiedziałby najszlachetniejszy z
Rzymian, Marek Kwintyliusz? Ośmielacie się korzystać z mocy obu tych imion, a
sprzeniewierzyliście się zasadom, które głosili założyciele Świętego Officjum. Jesteście niczym
złodzieje kradnący zastawę z pańskiego stołu!
– Okoliczności zmieniły się od czasów Chrystusa...
– A zmienić się nie powinny! – przerwał mi gniewnie. – Papieże, kardynałowie i biskupi
od dawna nie służą nikomu i niczemu więcej jak własnym sprawom: władzy, zyskowi,
zapewnieniu sobie doczesnych rozkoszy – dodał spokojnym już tonem. – To doskonale wiemy i
sądziłem, że da Bóg, przyjdzie czas, a spalimy ich wszystkich. – Uśmiechnął się szczerze. – Tak
jak ja spaliłem Augustyna Schaeffera, czy raczej jak nakazałem mu, by spalił samego siebie.
Spojrzał w niebo, jakby szukając w nim akceptacji dla własnych słów. Potem znowu
spochmurniał.
– Ale inkwizytorzy nie są tym, czym być powinni! Są głupi, leniwi i łagodni! – Przy
każdym epitecie uderzał pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – Wygasł w nich święty ogień, który
kiedy trzeba, każe sprawiedliwość przedkładać nad prawo, który każe za cały majątek mieć
złamany krzyż oraz wiecznie płonącą pochodnię.
Odetchnął głęboko i spojrzał na mnie. Jego wzrok zdawał się łagodnieć.
– I kiedy usłyszałem ciebie, Mordimerze, który nie dopuściłeś, by sprawy ohydnych
występków zamieciono pod dywan, nie dopuściłeś, by spuszczono za nimi zasłonę milczenia i
zapomnienia, wtedy pomyślałem, że może jeszcze nie wszystko stracone, kiedy nawet na
prowincji, na najniższych stanowiskach służą funkcjonariusze tacy jak ty. Może ogień, który
wygasł, da się jeszcze rozniecić, może Bicz Boży potrafi jeszcze uderzyć. – Westchnął głęboko.
– Dlatego zdecydowałem się darować ci życie, a wraz z tobą twoim towarzyszom, gdyż mogą
być użytecznymi narzędziami w twoich dłoniach.
– Jestem prawdziwie zobowiązany – odparłem bez drwiny. – Z waszych słów wnioskuję,
że uważacie się za... – pozwoliłem sobie na uśmiech – niemal inkwizytora.
– Niemal inkwizytora – powtórzył moje słowa z wyraźnym rozbawieniem. – W tym
samym stopniu mógłbyś powiedzieć, że lew jest niemal kotem.
– Nie można wam odmówić wysokiego mniemania o sobie – skwitowałem.
– Rzecz w tym, by właściwie oceniać zarówno bliźnich, jak i siebie – odparł poważnie. –
Znam swoje słabości i swoją siłę, ty natomiast, Mordimerze, nie znasz swoich słabych punktów,
lecz równocześnie nie posiadasz niemal żadnych silnych.
– A jednak ktoś taki jak ja złapał kogoś takiego jak wy...
Cóż, już wymawiając to zdanie, wiedziałem, że określenie „złapał” nie jest tym
właściwym. Niewątpliwie „wpadłem na trop” byłoby lepszym sformułowaniem. Tak mógłby na
przykład powiedzieć o sobie lis: „Oho, właśnie wpadłem na trop niedźwiedzia. Zaraz się za niego
zabiorę z całych sił!”. Krankl nie silił się nawet, by to skomentować.
– Sądziłem, że okoliczności pozwolą mi jeszcze zabawić tu przez kilka tygodni, ale... –
rozłożył dłonie – nie zawsze można mieć, co się chce.
– Przykro mi, że pokrzyżowałem wam plany.
– Och, nie chodzi o ciebie. Z całym szacunkiem, lecz mam nieszczęście mieć dużo
potężniejszych nieprzyjaciół niż ty, Mordimerze, o których się dowiedziałem, że poszukują mnie
coraz pilniej i w poszukiwaniach tych są coraz bliżej. – Westchnął głęboko, jakby ugodzony do
żywego jawną niesprawiedliwością postępków bliźnich. – Zresztą ty, mój chłopcze, tak naprawdę
nie jesteś wcale moim wrogiem. Na razie widzę w tobie... obiecującą nadzieję. Kiedyś może
zobaczę stronnika, w przyszłości może nawet przyjaciela.
Z całą pewnością tak. A krowy zaczną wyć do księżyca każdej nocy pełni. Na pewno
właśnie tak się stanie. Jedno przynajmniej było w tym wszystkim pocieszające: Krankl nie
zamierzał mnie zabić, skoro opowiadał, iż w przyszłości zostanę jego przyjacielem. Niech sobie
na razie wierzy w te brednie, niech śni na jawie i oddaje się rojeniom, aby tylko opuścił pokój,
zostawiając mnie żywego. Zaręczam wam, mili moi, że żadne lasy, pola ani góry nie widziały
większej obławy na dzikiego zwierza niż ta, którą ja zorganizuję, by pochwycić Krankla.
– Jesteśmy podobni do siebie, drogi Mordimerze. Bardziej podobni, niż mogłoby ci się
zdawać. Kiedyś dokładnie zobaczysz, iż tak naprawdę przypominamy dwie krople wody. Jestem
zaledwie uniżonym sługą Sług Bożych – powiedział, pochylając głowę. – Nie szukam poklasku,
rozgłosu ani żadnej innej doczesnej korzyści.
– A więc działacie dla idei...
– A ty? Z jakich powodów zostałeś inkwizytorem? Dla majątku? Dla władzy nad innymi
ludźmi? A może z chęci czynienia sprawiedliwości.
– I wy czynicie sprawiedliwość? – zapytałem szyderczo. – Zabijając stworzenia boże bez
sądu, bez wyroku, bez prawa do obrony?
– Wiesz dobrze, że nie ja ich zabijałem.
– Darujcie sobie te demagogiczne wykręty. Nie wasza ręka podpalała stos, nie wasza ręka
trzymała cęgi i garotę, nie wasza ręka kierowała rzeźnickim nożem. Ale wasz niegodziwy zamysł
tym wszystkim sterował.
Podniósł na mnie oczy. Jasne i szczere, z zatopionym gdzieś głęboko smutkiem.
– Tak sądzisz? Tak mnie oceniasz? Że jestem człowiekiem niegodziwym?
Bardzo wyraźnie zależało mu na szczerej odpowiedzi, więc postanowiłem tej odpowiedzi
mu udzielić.
– Sądzę, że bardzo zbłądziliście – powiedziałem. – Cóż by się stało, jak wyglądałby
świat, gdyby każdy uzurpował sobie prawo do jedynego sprawiedliwego osądu? Od tego są
instytucje takie jak Święte Officjum.
– Sam nie wierzysz we własne słowa – rzekł ostrzejszym tonem. – Co uczyniło
Inkwizytorium, by powstrzymać biskupa sodomitę czy cudzołożącą zakonnicę morderczynię?
Czy ktokolwiek ukarałby ich, gdyby nie ja?
– Nie ocalicie tych, których skrzywdzono.
– Ale oddam im hołd, karząc krzywdzicieli. Pisałem wam, że siekiera jest przyłożona do
korzeni drzew, i miałem na myśli, iż zagłada grozi rodzajowi ludzkiemu za jego nieprawości,
występki oraz grzechy. Jedynie całkowite wytrzebienie grzeszników może odsunąć karzącą rękę
Pana. Jedynie strumienie krwi mogą ukoić Jego ból wywołany naszą niewdzięcznością.
– Rzeczywiście, teraz ten cytat i głoszone przez was poglądy zaczynają się zazębiać –
przyznałem. – Ale czy wiecie, jaka jest między nami różnica? Otóż taka, że waszych działań nikt
nie kontroluje. Cóż jest bardziej groźnego od poczucia się jedynym sprawiedliwym sędzią
zdolnym ferować nieomylne wyroki? Niczego nie musicie się obawiać, nic wam nie grozi, jeśli
popełnicie błąd...
– Ha – przerwał mi. – A wy tak strasznie obawiacie się zwierzchności, prawda?
– Muszę postępować zgodnie z prawem, muszę rozliczyć się z moich działań, muszę
udowodnić, że były słuszne. – Patrzyłem Kranklowi prosto w oczy. – Każdy oskarżony jest
sądzony zgodnie z prawem i obyczajem, a sami wiecie, że czasem Święte Officjum w swej
łaskawości uwalnia podejrzanych od kary i winy.
– Co człowiekowi, który przeszedł przez wasze lochy i wasze przesłuchania, na niewiele
już się zazwyczaj zdaje – zauważył pogodnym tonem.
– Oczywiście to prawda, iż zwierzchnicy przymykają czasem oko na błędy inkwizytorów,
lecz nie możemy z błędów uczynić reguły – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jego wtręt.
– Wy natomiast ustawiliście się poza prawem i dlatego jesteście groźniejsi od heretyków,
demonologów, czarnoksiężników albo kacerzy... Oni pragną wprowadzenia chaosu, wy chcecie
wprowadzić coś stokroć gorszego: zbrodniczy porządek.
– Naprawdę tak to wygląda w twoich oczach? – Widziałem, że szczerze się zmartwił, a
przynajmniej zadał sobie tyle trudu, by udać szczere zmartwienie.
– Naprawdę tak to wygląda w moich oczach – odparłem z pełnym przekonaniem. – Nad
nawet najpotężniejszym inkwizytorem stoi jeszcze ktoś, ludzie, których nazywamy...
– Wewnętrznym Kręgiem – przerwał mi.
– W istocie. A skąd o tym wiecie?
– Drogi Mordimerze! – Uśmiechnął się wyrozumiale. – Zadaj sobie jeszcze raz to pytanie,
a potem spróbuj sam na nie odpowiedzieć, wysilając umysł, którego Pan ci co prawda nie
poskąpił, lecz z którego zdajesz się korzystać z daleko posuniętym umiarem.
Milczałem przez chwilę, potem zrozumiałem lub przynajmniej wydawało mi się, że
zrozumiałem.
– Byliście...
– Tu i tam, tam i tu. Robiłem to i owo. Rzeczy, z których byłem dumny, i rzeczy, których
się wstydziłem.
Odszedłem, kiedy tych drugich zaczęło być więcej niż tych pierwszych. Poznałem ludzi,
których poglądy i działania szanowałem, oraz takich, którymi pogardzałem. Kiedy tych drugich
pojawiało się coraz więcej i więcej, wtedy postanowiłem odejść...
– Pozwolono wam odejść? Z waszymi zdolnościami? Nie obawiano się was?
Znowu się uśmiechnął.
– Sądzisz, że pytałem o pozwolenie, chłopcze?
– Nie ścigano was?
– Jak wściekłego psa. – Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Wszyscy najlepsi. Cała
sfora gończych psów, która ruszyła moim tropem. Udało mi się jednak zatrzeć ślady i
przywarować tutaj.
– A to warowanie umilaliście sobie morderstwami...
– Być może popełniłem błąd, nie zostawiając spraw w spokoju – odpowiedział po chwili.
– Lecz niełatwo wygasić w człowieku święty zapał, jeśli został on raz rozbudzony. Moją
powinnością jest karać krzywdzicieli, nawet jeśli nie potrafię lub nie mam czasu wynagrodzić
krzywd. Nie ukrywam jednak, że zdecydowałem się również zbadać, kim jesteś, Mordimerze, co
zajęło mi wiele czasu oraz wysiłku. Przyznam, że moje wysiłki zostały więcej niż nagrodzone.
Być może ostatnie wyznanie powinno połechtać moją dumę, jednak nie połechtało. Wręcz
przeciwnie, poczułem, że dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Bowiem fakt, że
zainteresował się mną człowiek o takiej mocy i takiej przeszłości, nie mógł wróżyć niczego
dobrego.
– Czuję się zaszczycony – odparłem tylko.
– Oczywiście, jakżeby inaczej – zgodził się ze mną, a w jego głosie nie usłyszałem ironii,
choć dałbym sobie głowę uciąć, że tam była.
– Wolno spytać, w jakim celu chcieliście mnie... zbadać?
– Przyjrzeć ci się, przyjrzeć się tajemnicy, którą nosisz w sobie...
– Nie mam żadnych... – zacząłem, a potem ugryzłem się w język.
Oczywiście, że miałem tajemnicę. Tajemnicę pochodzącą z tak dawna i tak starannie
ukrywaną, iż sam zdawałem się zapominać o jej istnieniu. A z całą pewnością pamiętać o niej nie
chciałem.
– Moja matka... – szepnąłem.
– Co tam twoja matka! – Machnął dłonią. – Bez urazy, Mordimerze, ale choć była
interesującą kobietą, to nie aż tak bardzo, by zaprzątać moją uwagę.
No cóż, mówił: bez urazy, jednak w jakiś sposób poczułem się urażony, iż fragment mego
życia, o którym sądziłem, że zawiera w sobie mroczne sekrety, dla niego był nieistotny.
– Znaliście ją? – zapytałem, z trudem pokonując drętwotę języka.
– Powiedzmy, że dużo o niej słyszałem – odparł – choć nasze ścieżki nigdy się nie
skrzyżowały. A szkoda, gdyż wyobrażam sobie, że mogłoby to być z pożytkiem dla obu stron.
– O co więc chodzi?
Poklepał mnie po ramieniu. Ani protekcjonalnie, ani serdecznie.
– Kiedyś się przekonasz, jaką tajemnicę mam na myśli. Ale na wszystko przyjdzie czas,
czas, gdy wszystkie nitki splotą się w jeden kłębek. – Spojrzał w niebo takim wzrokiem, jakby
widział na nim tajemniczą mozaikę, której nikt inny poza nim nie jest w stanie ani dostrzec, ani
ułożyć.
– No to już wszystko wiem.
Tym razem przyjrzał mi się bez uśmiechu.
– Nie jest dobrze wiedzieć zbyt wiele – rzekł. – Z wiedzą jest jak z pożywieniem,
Mordimerze. Jego brak nas zabija, jednak tak samo zabija jego nadmiar.
– Moglibyście jeszcze mi opowiedzieć przypowieść o człowieku, któremu król obiecał
obsypanie złotem – zauważyłem ironicznie.
To też nie rozbawiło mojego rozmówcy, lecz skinął głową, gdyż najwyraźniej również
znał tę historię.
– Ano właśnie. Czyż spodziewał się, że zrzucą go do studni i spuszczą mu na łeb złote
sztaby? Obietnice i życzenia to również niebezpieczna dziedzina, chłopcze.
– Nie powiecie mi więc niczego o tajemnicy, którą jakoby ukrywam?
– Nie – odparł. – Po pierwsze, gdyż nie potrafisz zadać właściwego pytania, a po drugie
dlatego, że nie chcę tego zrobić. Wolę poczekać, ponieważ sam jestem ciekaw, jakie będzie
zwieńczenie całej tej zajmującej historii.
– A może po prostu nie ma żadnej tajemnicy? Może są tylko majaczenia dziwaka?
Czarnoksiężnika, który podaje się za byłego inkwizytora?
– Nie mogę zabronić ci myśleć w ten sposób. Jeśli z taką świadomością będzie ci
wygodniej... Czemu nie?
Przyglądał mi się z życzliwością we wzroku i czułem się tak, jakby czytał w moich
myślach. Nie sądziłem co prawda, by to okazało się możliwe, choć kimże byłem, by cokolwiek
sądzić lub nie sądzić?
– Jesteś interesującym młodzieńcem, Mordimerze – powiedział w końcu. – Nie tylko z
uwagi na to, co dzieje się z tobą teraz, lecz z uwagi na twą przeszłość oraz twoją przyszłość.
W swej przeszłości nie znajdowałem szczególnie zajmujących szczegółów, które
pozwalałyby mnie traktować jako kogoś wyjątkowego. Owszem, miałem spore sukcesy w
wykrywaniu spisków knutych przez Zło, ale nie czyniło mnie to człowiekiem, którym miałby się
interesować świat. Wzruszyłem więc tylko ramionami.
Skinąłem głową.
– No dobrze – oznajmiłem. – Wysłuchałem dość bredni, jak na jeden dzień. Powiedzcie
mi, co zamierzacie? Jeśli chcecie mnie zabić, zróbcie to. Jeśli chcecie mnie uwolnić, wiedzcie, że
aresztuję was, kiedy tylko stanie się to możliwe. Jestem pewien, że w Inkwizytorium chętnie z
wami pogawędzą.
Prychnął jedynie z niezadowoleniem, a ja znowu poczułem, że nie jestem w stanie
wykonać nawet najmniejszego ruchu. Zastygłem niczym nieszczęśni towarzysze Perseusza,
którzy wraz z nim wdarli się do leża Gorgony Meduzy. Tyle że widziałem wszystko i czułem
wszystko. Tak, tak, czułem... Na przykład przelotny podmuch wiatru, który zaleciał od otwartego
okna i musnął mi czoło.
– Aresztowanie mnie jest jeszcze daleko poza twoim zasięgiem – wyjaśnił uprzejmym
tonem.
Zbliżył się do mnie i położył dłonie na moim ciele. Jedną na czole, drugą tuż pod sercem.
Przymknął oczy. Tkwiliśmy dość długo w tej pozycji, a ja nie mogłem nic zrobić. Całkowicie i
zupełnie nic poza przyglądaniem się Kranklowi. Nawet czułem zapach jego potu, lecz nie byłem
w stanie ani wydać żadnego dźwięku, ani zdobyć się na żaden ruch.
– Mógłbym ją wyszarpnąć – usłyszałem mruczenie. – Dałbym radę ją wyszarpnąć –
powtórzył, jakby przekonując siebie, trochę z rozdrażnieniem, trochę z zastanowieniem.
Na gwoździe i ciernie! Na miecz Pana! O czym on mówi? Co chce ze mnie wyrwać?
Wątrobę? – przemknęło mi przez myśl. Niewiele pozostało we mnie z twardego inkwizytora.
Unieruchomiony przez tego człowieka, byłem chyba bardziej przerażony niż kiedykolwiek w
życiu. I nie wiem, czy więcej tym, iż obezwładnił mnie gorzej niż kot myszę, czy tym, że właśnie
zastanawiał się, czy czegoś ze mnie nie wyrwać.
– Tylko co później? Właśnie, właśnie, co później? – dobiegł mnie jego nerwowy szept.
Ku swemu coraz bardziej narastającemu przerażeniu dojrzałem, że jego oczy zamieniły
się w pulsujące i wirujące ciemne kręgi. Nie wiem czemu, ale miałem wrażenie, jakby spoglądał
w głąb mnie. Przez skórę, przez mięśnie, przez krew. I jakby coś tam widział! Jakby widział tam
coś, o czym ja sam nie miałem najmniejszego pojęcia! Tymczasem Krankl mamrotał do siebie na
dwa głosy. Brzmiało to, jakby sam siebie próbował przekonać do pewnych twierdzeń, a następnie
zaciekle bronił tez wręcz odwrotnych. Co gorsza, w pewnym momencie zaczął mówić na
przemian po łacinie i w języku, którego nie rozumiałem. Po brzmieniu poznałem jednak, że musi
to być jakiś celtycki dialekt. Dlaczego, na miecz Pana! ten człowiek mówił po celtycku? Ta
groteskowa, a jednocześnie przerażająca dyskusja, czy lepiej powiedzieć: spór, trwała na tyle
długo, iż zacząłem się obawiać, że niezależnie od tego, co się wydarzy, za moment oszaleję. Ze
strachu i zarazem z bezsilności. Zostałem doprowadzony do takiego stanu, że marzyłem już
nawet, nie by wyrwać się spod władzy Krankla, lecz by po prostu przestać słyszeć jego
niesamowity głos. I aby sprzed moich oczu zniknął obraz jego nieludzko zmienionych źrenic.
I nagle sekretarz biskupa odepchnął mnie gwałtownie, odsunął się dwa kroki ode mnie i
opadł na fotel. Kiedy spojrzałem na jego twarz, zobaczyłem, że jest trupio blada, pokryta
grubymi kroplami potu. Kranklowi drżały nie tylko dłonie, ale nawet ramiona i uda. Krótko
mówiąc, przypominał nieszczęśnika wyciągniętego właśnie z lodowatej kąpieli.
Siedział nieruchomo przez dłuższy czas i widziałem, że silnie zaciska zarówno dłonie, jak
i powieki. Kiedy w końcu otworzył oczy, jego źrenice znowu wyglądały całkiem zwyczajnie. Ale
wiedziałem, że nieprędko zapomnę widok tych błyszczących czarnych kręgów, w jakie nie tak
dawno temu się zmieniły. Ja też powoli się uspokajałem, zwłaszcza że zdawałem sobie sprawę, iż
jeśli był jakiś moment przesilenia, w którym coś zagrażało memu życiu, to moment ten właśnie
minął. I Bogu dziękować, że minął...
Krankl ujął w dłoń kielich i przez chwilę kręcił go w palcach, zanim przechylił do ust.
Upił łyk i odetchnął głęboko.
– Ustrzegłem się pokusy – usłyszałem, że szepce, i wiedziałem, że ten szept nie jest
skierowany do mnie. – Ty widzisz, Panie, że ustrzegłem się pokusy, że ujarzmiłem pychę. Może
jeszcze kiedyś przyjdzie czas... – Spojrzał prosto na mnie, a jego oczy znowu były jasne i
przejrzyste. – Może jeszcze kiedyś nadejdzie czas – powtórzył.
Poczułem, że znowu mogę się ruszać, i poruszyłem dłońmi, ramionami oraz głową z ulgą
wynikającą z faktu, iż cokolwiek wreszcie znowu zaczęło zależeć ode mnie. To naprawdę
przerażające uczucie być sparaliżowanym i zdanym na dobrą (lub złą) wolę innego człowieka.
– Mordimerze, jestem więcej niż przekonany, że już precyzyjnie obmyśliłeś plan, co
zrobisz, kiedy tylko zniknę z twoich oczu – Krankl odezwał się tonem przyjacielskiej pogawędki,
tonem takim, jakby cała poprzednia scena nie miała w ogóle miejsca. – Zakładam, że zarządzisz
obławę, prawda? Powiadomisz Hez-hezron oraz pobliskie oddziały Świętego Officjum. Co im
powiesz, jeśli wolno wiedzieć? Że ścigasz potężnego czarnoksiężnika?
– Właśnie coś podobnego przyszło mi na myśl – przyznałem, bo nie widziałem sensu, by
zarzekać się, że nie uczynię nic, co mogłoby mu zaszkodzić. Niepotrzebnie tylko bym się
ośmieszył zapewnieniami, o których nawet kretyn wiedziałby, że są nieszczere. A Krankl
najpewniej był szalony, jednak nie sądziłem, by był kretynem.
– Powiedziałeś swemu towarzyszowi, że musimy stosować środki, które proste umysły
uważają za bezprawne, lecz czynimy to dla większego dobra. Czyż ja nie postępuję wedle zasad,
które sam głosisz?
– Skąd wiesz, co powiedziałem Andreasowi?
– Co wiesz? skąd wiesz? kim jesteś? jak to robisz? Darujmy sobie takie pytania, mój
chłopcze. Odpowiedz lepiej na to, które ci przed chwilą zadałem.
– Chcecie odpowiedzi? Proszę bardzo. Jedną z zasadniczych różnic, która nas dzieli, jest
fakt, że zabijacie grzeszników, nie dając im szansy na odkupienie win, na skruchę, na szczere
pojednanie z Bogiem. Mordujecie i torturujecie jedynie, by wywrzeć pomstę...
– I dać przykład – wtrącił.
– I dać przykład – zgodziłem się. – Ale misja Świętego Officjum polega na sprowadzeniu
grzesznika na ścieżkę Pańską. Naszym zadaniem jest zaoferowanie mu poprzez mękę i śmierć
szansy na zbawienie. Wy natomiast posyłacie dusze tych nieszczęśników wprost do piekła.
– Oczywiście – odparł. – Nie interesują mnie ich dusze, a wręcz uważam, iż znakomicie
się dzieje, że zmuszam ich do tego, by umarli naznaczeni stygmatem śmiertelnego grzechu, bez
szans nie tylko na niebo, lecz nawet czyściec...
– Sprzeciwiacie się doktrynie!
– Owszem, gdyż uważam, że jedynie stępia ona oręż, jakim jesteśmy. Mordimerze, nie
możemy rozczulać się nad dolą czarownic, czarnoksiężników, heretyków czy demonologów,
kiedy wokół jest tylu ludzi przez nich pokrzywdzonych! Mówiąc słowami ogrodnika, którego
spotkaliśmy, naszą powinnością jest usuwanie chwastów, a nie spowodowanie, by przed śmiercią
zakwitły one piękniej niż róże.
– Czyż nasz praojciec Marek Kwintyliusz nie był grzesznikiem? Czyż nie służył
rzymskiemu cesarzowi? Czyż nie szpiegował naszego Pana? A jednak Chrystus przygarnął go na
swe łono, uczynił drugim po sobie. Natomiast według tego, co twierdzicie, powinien go zabić!
– Bzdurzysz, Mordimerze! – Krankl machnął jedynie dłonią, a na jego ustach wykwitł
pobłażliwy uśmieszek. – Marek Kwintyliusz został nawrócony, by służyć, nie by umrzeć! Został
nawrócony dla nas, nie dla samego siebie. Został nawrócony, by spełnić ważne zadanie, a nie by
mieć kiedyś tam szansę trafienia do nieba – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym przekąsem.
– Czyli powinniśmy ratować grzesznika, tylko kiedy jest nam przydatny? Przydatny tu i
teraz?
– Właśnie! – ucieszył się. – O to chodzi, choćbyś nawet, jak usłyszałem, wypowiadał tę
kwestię z lekceważeniem lub ironią. Pomyśl, iluż więcej przestępców moglibyśmy pochwycić,
wybadać i spalić, gdybyśmy nie marnowali czasu na ich nawracanie.
– Lecz właśnie na nawróceniu opiera się istota miłości, którą mamy szerzyć!
Pokręcił głową. Miałem wrażenie, iż tezy, które słyszałem, przedstawiał już
niejednokrotnie, i to ludziom, którzy mieli na podorędziu o wiele więcej argumentów niż wasz
uniżony sługa. Jednak Krankl nie wydawał się ani znużony, ani rozdrażniony faktem, iż musi mi
tłumaczyć swe idee. Sądziłem, iż uczciwie pragnie mnie przekonać o szczerości swych poczynań,
o tym, że wynikają one z takiego, nie innego pojmowania bożej służby, a nie z szaleństwa,
urażonej ambicji bądź chorobliwego poczucia wyższości nad innymi żywymi istotami.
– Nie uważam, by miłowanie grzeszników było konieczne. Tak samo jak nie uważam,
byśmy musieli ich nienawidzić. Są oni zaledwie kamieniami, które wychynęły spod ziemi na
ornym polu. Pozbywajmy się ich konsekwentnie, nie z miłością czy nienawiścią. Gdyż od uczuć,
takich lub innych, nie przybędzie nam skuteczności, a to skuteczność jest najważniejsza w
naszym dziele.
Skuteczność? Owszem, zgadzałem się z nim, że była ważna. Tak samo skuteczność
inkwizytora, jak skuteczność poborcy podatków, żołnierza na polu bitwy lub hodowcy bydła.
Jednak my mieliśmy być nie tylko skuteczni, mieliśmy również ofiarować Bogu oraz bliźnim
nasze czyste serca. Mieliśmy walczyć o zbawienie ludzi, nie o ich potępienie.
– Do czego ma prowadzić nasza rozmowa? Chcecie mnie przekonać o swoich racjach i
spowodować, bym zataił waszą obecność i wasz udział w zbrodniach?
– Mordimerze, masz już winnych. Biegłego czarnoksiężnika, który podawał się za
biskupiego ogrodnika, oraz potężnego magnata stojącego na czele rozległego
antychrześcijańskiego sprzysiężenia. Masz również ofiary, a także ludzi, którzy byli zarówno
zbrodniarzami, jak i ofiarami. Masz więc wszystko. Koło się zamknęło. Nie potrzebujesz
opowieści o człowieku takim jak ja, który w dodatku, nie zapominaj! uciekł z twoich rąk. I co
dalej? Morderca krąży po okolicy, szukając następnej ofiary? Święte Officjum zostało
upokorzone? A ty sam? W jakim świetle ujrzą cię twoi przełożeni, kiedy opowiesz im o mnie?
Potraktują cię jak nieudacznika czy jak szaleńca? A może wieści o rozmowie ze mną dojdą do
ludzi, którzy uznają, że nadmierna wiedza jest ciężarem, który można zdjąć jedynie razem z
twoją głową?
Wszystkie kwestie, które poruszył, wymagały zastanowienia. Nie ukrywam, że Krankl
pomimo niestosownych poglądów na kwestie zbawienia oraz potępienia po części zasłużył na
moją sympatię. Ukarał jedynie tych, którym kara się należała. Biskup sodomita, mniszki rajfurki i
morderczynie – przyznam, że te postaci wzbudzały moje obrzydzenie, ponieważ nie tylko
postępowały podle, lecz swym podłym i bezbożnym postępowaniem gorszyły wszystkich wokół.
Jednak sprawiedliwość wymaga ram prawnych. Owszem, sądziłem, że ramy te można naginać,
sztukować, przycinać, wyciągać to w jedną, to w drugą stronę, ale czy wolno z nich całkowicie
zrezygnować? Czy kwestie śledztwa, winy oraz kary mają spocząć w jednych rękach, być
rozpatrywane nawet nie przez trybunał, choćby tajny, lecz przez jednego człowieka
nieodpowiadającego przed żadną zwierzchnością i nierozliczanego za błędy? Ludzkie umysły
zbyt często ulegały dewiacjom, byśmy mogli się zgodzić oddać pełnię władzy w ręce jednego
człowieka, choćby nawet wydawał się najszczerzej i najgoręcej kochać Pana.
– Miałem zamiar oczyścić tę okolicę z chwastów, jak by to ujął nasz tragicznie zmarły
przyjaciel – Krankl przerwał mi rozmyślania. – Chciałem zająć się Sternem i jego towarzyszami,
zamierzałem pogawędzić z kapelanem oraz odwiedzić jeszcze raz klasztor, by zostawić
znaczniejsze ślady mej obecności. Ale to wszystko okazało się niepotrzebne. Okazało się, że
mogę spokojnie odejść. Dlaczego, Mordimerze?
Obaj znaliśmy odpowiedź na to pytanie.
– Bo zrobiłeś dokładnie to, co ja sam bym uczynił – powiedział, przyglądając mi się z
wyraźną aprobatą. – I tak samo ominąłeś prawo, gdyż równie dobrze jak ja wiesz, że od prawa o
niebo ważniejsza jest sprawiedliwość. To, jakimi jesteśmy ludźmi, poznać nie po tym, czy
postępujemy zgodnie z zasadami prawa, lecz czy postępujemy zgodnie z zasadami
sprawiedliwości.
– Szkoda, że tak niewielu rozumie to samo pod słowem „sprawiedliwość”. Inna jest ona
dla chłopa, inna dla króla, nieprawdaż?
– Liczy się ta, którą masz w sercu – odparł. – Przekonasz się o tym wtedy, kiedy
pojmiesz, że sprawiedliwości nie szerzy się, naginając prawo. Sprawiedliwość można szerzyć,
tylko rezygnując z nazywanych „prawem” ograniczeń narzuconych nam przez wątłe lub
podstępne umysły.
– To oznacza chaos – powiedziałem po chwili.
– Może. Na początku.
– Co się stało z ogrodnikiem biskupa? Jego śmierć to też twoja sprawka? Jaką krzywdę
wyrządził komukolwiek ten staruszek? – zdecydowałem się zmienić temat.
Krankl wstał z krzesła, wziął z blatu dwie książki, obejrzał ich okładki, uśmiechnął się i
schował je do torby.
– Wezmę na pamiątkę – powiedział. – Mam nadzieję, że nikt się nie pogniewa. A
ogrodnik, Mordimerze? Pytałeś o ogrodnika, prawda? Cóż, podejrzewam, iż lepiej byś wszystko
zrozumiał, gdybyś porozmawiał z jego córkami. I o tym, dlaczego do dzisiaj dwie z nich budzą
się co noc z krzykami przerażenia i dlaczego trzecia podcięła sobie żyły.
– Ani pierwszy to, ani ostatni, który chędoży własne córki, kiedy tylko wyrosną na warte
grzechu panny... – Wzruszyłem ramionami.
– Ale zabawiać się z nimi, kiedy mają trzy lub cztery lata, to chyba przesada, hm?
– Bydlak – mruknąłem po chwili.
– I tak łagodnie się to wszystko dla niego skończyło. Szybko.
Nie wiem, czy skłonienie kogoś do tego, by pochylił się i zębami poszarpał na strzępy
własne przyrodzenie, a następnie wykrwawił się na śmierć, można nazwać łagodnym końcem,
lecz nie ukrywam, iż znowu uznałem, że Krankl miał powody, by uczynić to, co uczynił. Czyż
nie było więc tak, że naprawdę zgadzałem się z jego osądami oraz działaniami, a nie podobała mi
się jedynie forma tych działań? Nie akceptowałem tajnego mordowania, zamiast tego chciałem
widzieć oficjalne śledztwa, procesy i egzekucje. Można więc powiedzieć, że obaj chcieliśmy
przygotować tę samą sztukę, tyle że każdy z nas myślał o innych aktorach oraz innym wystroju
sceny. Jednak czy fakt, że łączyła nas ogólna idea, dał się lekceważyć? W końcu idea jest
najważniejsza. Nie zgadzałem się z nim i wiedziałem, że nigdy się nie zgodzę w kwestii
pozostawiania grzeszników w śmiertelnym grzechu, pozbawienia ich możliwości pokochania
Boga przed śmiercią i uniemożliwienia im złożenia aktu szczerego żalu oraz serdecznej skruchy.
Nawrócenie winowajcy uważałem za niemal tak samo ważne jak jego schwytanie. Czyż był
piękniejszy widok od niegdyś zatwardziałego grzesznika, który teraz stał na stosie, wznosząc
natchnione modły i dziękując Bogu, że zechciał zesłać inkwizytorów? Który błogosławił
funkcjonariuszy Świętego Officjum, że pozwolili mu napić się ze źródła prawdy oraz wiary?
Zapewniam was, mili moi, że podobne doświadczenia były przeżyciem, o którym się nie
zapominało. Wtedy tak naprawdę, stojąc w obliczu człowieka mającego za chwilę umrzeć i
dziękującego tym, którzy doprowadzili go do śmierci, wtedy właśnie czułem, że Bóg jest z nami.
I że to, co robię, jest miłe Jego sercu... Dlatego nie byłem w stanie pogodzić się z tezami
głoszonymi przez Krankla, a w związku z tym musiałem zastanowić się nad jednym: co zrobić,
kiedy sekretarz biskupa opuści pałac? Zapomnieć o tym, że istniał, i działać, jakby nic się nie
wydarzyło? Ha, dobre pytanie!
– Przemyśl wszystko dokładnie, Mordimerze. – Sekretarz biskupa uśmiechnął się
serdecznie. – Na wszelki wypadek pozwolę sobie spowodować, byś powstrzymał się od
wszelkich działań przez następną godzinę. – Spojrzałem na Krankla ciężkim wzrokiem, gdyż te
gładkie słowa oznaczały ni mniej, ni więcej, tylko że zamierza mnie znowu sparaliżować. – Nie
uczynię tego bynajmniej ze względu na moje własne bezpieczeństwo, lecz by ofiarować ci czas
na spokojne przemyślenia.
Perspektywa pozostania w tym pokoju w skamieniałej formie przez cztery kwadranse
wcale, ale to wcale mi się nie podobała.
– Nie musicie mnie paraliżować – rzekłem. – Mogę wam obiecać, że przez godzinę nie
uczynię niczego i, tak jak chcecie, zostanę w tym pokoju, zastanawiając się nad tym, co
powiedzieliście.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Jeśli chcecie mnie przeciągnąć na swoją stronę, dobrym sposobem pozyskania mojego
zaufania byłoby zawierzenie temu, co mówię – dodałem.
Skinął głową.
– Niech i tak będzie. Do zobaczenia, Mordimerze.
– Wolałbym: żegnaj – mruknąłem.
Kiedy wychodził i zamykał za sobą drzwi, nie ruszyłem się z krzesła. I siedziałem tak
przez następną godzinę. Myślałem.
Rozdział XIV
Odpłata
Cechą ludzi rozumnych jest to, że potrafią
przystosować się do nowych okoliczności i przetrwać w środowisku, którego do tej pory nie
znali. Ośmielałem się uważać samego siebie za człowieka rozumnego (szczerze mówiąc, rzadko
zdarzało mi się poznać kogoś, kto przewyższałby mnie bystrością umysłu w na tyle znaczący
sposób, bym to dostrzegł) i dlatego nie zamierzałem postępować pochopnie ani jednoznacznie w
sprawie mojego niedawnego rozmówcy. Znalazłem wyjście z sytuacji, którego zapewne nie
powstydziłby się sam król Salomon, a mianowicie wydałem list gończy za Teobaldem Kranklem,
sekretarzem biskupa, oskarżając go o pomoc mordercy. Sporządziłem również stosowne pismo
skierowane do heskiej kancelarii. Oczywiście nie wspominałem o naszej rozmowie, o mocach,
którymi dysponował Krankl, ani, rzecz jasna, o przeszłości, do której się przyznawał. No i po
tym wszystkim poczułem się zdecydowanie lepiej. Ktoś pochopnie oceniający bliźnich mógłby
co prawda powiedzieć, że zapaliłem świeczkę Panu Bogu i pozostawiłem diabłu ogarek, ja
jednak wiedziałem, jak bardzo niesprawiedliwy byłby to osąd. I ta właśnie świadomość oraz
przekonanie o słuszności podjętej decyzji najzupełniej mi wystarczały, gdyż sądziłem, że jedną z
najistotniejszych rzeczy w życiu człowieka jest to, by był zadowolony z samego siebie.
***
Mężczyzna, na którego czekałem, nadjechał w towarzystwie trzech zbrojnych. Musiał
mnie od razu dostrzec, bo trudno przecież nie zauważyć odzianego w służbowy strój inkwizytora
samotnie siedzącego na ogrodowej ławce. Jednak pomimo że mnie zauważył, spokojnie zsiadł z
konia, poklepał go po szyi, oddał wodze rękodajnemu i dopiero potem niespiesznym krokiem
zbliżył się w moją stronę. Wstałem, kiedy znajdował się zaledwie dwa kroki ode mnie. Musiałem
przyznać, że przybysz był chłopem na schwał. Wyższy ode mnie o głowę, lecz prosty jak pniak
młodego dębu. Miał z gruba ciosaną twarz, ale oblicze raczej miłe niż odpychające. Nie sądzę, by
liczył więcej niż czterdzieści wiosen, jednak włosy miał białe niczym mleko, a w tej jasnej
gęstwie tylko gdzieniegdzie ostały się jeszcze ciemne pasma.
– Jestem Wilhelm Wigler – rzekł, przypatrując mi się spod grubych, nastroszonych brwi.
– To od was dostałem list, czyż nie? – Wyciągnął z zanadrza kartę papieru.
– Ode mnie – potwierdziłem i usiadłem. – Spocznijcie, proszę, a zaraz objaśnię wam, w
jakim celu ośmieliłem się was fatygować.
Przez chwilę się zastanawiał, wreszcie przysiadł na ławce naprzeciwko. Widziałem, że
jego słudzy przyglądają nam się bacznie, choć nie natarczywie.
– Nie przyjechałbym, gdybyście nie zdradzili, że sprawa dotyczy mojej córuni. – Rysy
jego twarzy złagodniały. – Choć nie powiem, żebym był zadowolony, że przypominacie mi o tej,
którą już dawno temu pochowałem i opłakałem. Niech się cieszy blaskiem chwały Pańskiej. –
Przeżegnał się.
– Amen – rzekłem. – Wiecie jednak, że śmierć nie jest końcem – zacząłem po chwili. –
Gdyż tym, którzy odeszli, należą się nie tylko pamięć oraz szacunek, lecz również pomsta, jeśli
ktokolwiek uczynił im krzywdę. Pomsta, która im bardziej okrutna, tym więcej raduje Boga.
– Zgadzam się z wami. – Przypatrywał mi się uważnie. – Lecz nie pojmuję, w jaki sposób
wasze słowa mają się do nieszczęścia Ingi. Moja córunia umarła na płuca. Cóż... – Wzruszył
ramionami. – Wola Boska. Widać Pan chciał ją już mieć w swoim orszaku.
– To, niestety, nie było zapalenie płuc ani inna choroba.
– Co takiego? – Zmrużył oczy. – A skąd, jeśli wolno wiedzieć, macie te wiadomości?
Podałem mu dokumenty, w których spisano zeznania obu uwolnionych przeze mnie
mniszek. Wigler wziął papier w dłonie, ale potem wzruszył ramionami.
– Przeczytajcie, jeśli łaska, bo ja Bogiem a prawdą lepiej radzę sobie z mieczem niż z
księgami. Przeczytałbym sam, ale długo by pewnie trwało, więc jeśli wam to nie wadzi...
– Rzekłbym „z przyjemnością”, gdyby nie okoliczności. – Wziąłem od niego dokumenty.
– Które, jak sam zobaczycie, nie są wesołe.
Kiedy czytałem szlachcicowi zeznania obu mniszek, obserwowałem jego reakcję na
słyszane słowa. Wigler najpierw pobladł i zaczął szarpać wąsa, potem sapnął głośno i
poczerwieniał, wreszcie skrył twarz w dłoniach. Jego towarzysze, zaniepokojeni tym, co się
dzieje, postąpili kilka kroków w naszą stronę, ale dałem im znak, by się nie zbliżali. Nie
wiedziałem bowiem, co ojciec Ingi zechce uczynić z nowo zdobytą wiedzą i czy będzie pragnął
wtajemniczyć sługi lub przyjaciół w hańbę, jaka dotknęła jego rodzinę. Kiedy skończyłem, długi
czas panowała cisza, wreszcie szlachcic podniósł się z ławki.
– Rozumiem, że ukaraliście złoczyńców?
– Przeorysza i jej zastępczyni zostały zamordowane, tak więc trudno powiedzieć, by
Święte Officjum je ukarało. Komu oddawano na pohańbienie waszą córkę, tego nie wiem, lecz
pewnie się dowiem, gdyż większość okolicznej szlachty już siedzi w lochach i zostaną na
stosowną okoliczność przepytani. Tak więc ci krzywdziciele są w naszym ręku i kara ich nie
ominie.
– Po co więc czytaliście, jak męczono moje dziecko, skoro nic nie mogę uczynić? –
Postąpił krok naprzód i wpił mi się prosto w oczy, a nie był to bynajmniej przyjazny wzrok.
– Kto powiedział, że nic nie możecie zrobić? – odpowiedziałem mu śmiałym
spojrzeniem, gdyż cóż by ze mnie był za inkwizytor, gdybym miał spłoszony uciekać z oczami
przed wzrokiem szlachcica. Choćby ten szlachcic był rozgniewany i bez mała dwa razy
potężniejszy ode mnie.
– Jak to?
– Żyje kapelan, który zaćwiczył batem waszą córkę. Żyje i dobrze się miewa, gdyż Święte
Officjum wystawiło mu list żelazny w zamian za pomoc w śledztwie oraz zeznania.
– Zaraz... – Potarł czoło. – Przecież właśnie wy jesteście inkwizytorem.
– Jestem inkwizytorem, ale też szlachcicem i ojcem – rzekłem, myśląc, że jeśli zdarzy się
jeszcze kilka okazji, by przyznawać się do dobrego pochodzenia, sam zacznę wierzyć w swoje
szlachectwo. – Jako inkwizytor nic mu nie mogę zrobić, natomiast jako człowiekowi
prywatnemu honor nakazuje mi poinformować was o wszystkim... – Przerwałem na chwilę. – A
wy uczynicie, co uznacie za słuszne, choćbyście nawet mieli w serdecznych łzach wybaczyć
dręczycielowi, co zakatował wam dziecko. To już wasza rzecz i waszego sumienia.
Przygryzł usta, potem zerknął w stronę swych towarzyszy.
– Nie chcę, by cokolwiek wiedzieli – obniżył głos. – To moja sprawa.
– Jak sobie życzycie. Tylko nadal nie wiem, co zamierzacie.
– Chcę się spotkać z tym kapelanem i zapłacić wszystkie... – odetchnął głęboko –
rachunki. Możecie mnie do niego zaprowadzić?
– Kornhachera pilnują moi ludzie – powiedziałem. – Tak więc nic nie stanie na
przeszkodzie w spełnieniu waszego życzenia.
Pokiwał głową.
– Dziś po południu?
– Tuż przed zachodem słońca – zgodziłem się. – Bądźcie przy kościele o szóstej, a
zaprowadzę was na plebanię i załatwicie wszystko podług własnej woli.
***
Kornhachera pilnowali na zmianę Kuno oraz Bruno i podobno setnie tym pilnowaniem
się już nudzili. Zresztą nie czuwali przecież, by kapelan nie uciekł, ale żeby go nie ubił jakiś
rozsierdzony zeznaniami szlachcic lub krewniak skazanego czy oskarżonego. Mieli również za
zadanie ograniczać jakiekolwiek kontakty kapelana z ludźmi, którym nie wydałem pozwolenia na
widzenie. Nie chciałem po prostu, by księdza próbował przekabacić choćby wysłannik
arcybiskupa. Niewiele by to zmieniło, jednak zawsze źle wyglądałoby w raporcie stwierdzenie, iż
pierwszy i jednocześnie jeden z głównych świadków wycofał się ze swych zeznań. Kapelan nie
miał źle w tej łagodnej niewoli, gdyż dobrze go karmiono, pojono winem, a nawet dostał za
gospodynię wesołą, niestarą jeszcze kobietę, którą w Luthoff skazano na wypalenie piętna oraz
ucięcie dłoni za notoryczne złodziejstwo i która wolała zająć się domem księdza oraz nim
samym, zamiast cierpieć z powodu kary. Od czasu do czasu odwiedzałem Kornhachera, by
uzupełnić pewne zeznania, i muszę przyznać, że duszpasterz był więcej niż pomocny w
malowaniu mi obrazu, który zechciałem, by malował. Wydaje mi się też, że tak jak na początku
traktował swe oskarżenia niczym katapultę mającą wyrzucić go jak najdalej od miejsca kaźni, to
po pewnym czasie sam zaczął święcie wierzyć, iż w okolicy rządził heretycki spisek na czele z
baronem Sternem. Takie przypadki wiary we własne nie do końca prawdziwe zeznania my,
inkwizytorzy znaliśmy bardzo dobrze. Czasami wynikało to z pomieszania zmysłów oskarżonego
(o obłęd nie było trudno, jeśli przesłuchania nabierały rumieńców), czasami natomiast
podkolorowana rzeczywistość, na której istnienie nakierowywali inkwizytorzy, rzeczywiście
zamieniała się w umyśle takiego człowieka miejscami ze światem realnym. Wydaje mi się, że
Kornhacher chciał wierzyć, iż wszystkie straszne oskarżenia, które rzuca na swych wrogów, są
całkowicie prawdziwe, gdyż po prostu mógł wtedy spać nie tylko spokojnie, ale wręcz z dumą z
dobrze wypełnionej powinności wobec Boga oraz ludzi. Ja nie musiałem uciekać się do
podobnych wybiegów, by czuć dumę ze świętego dzieła, jakie prowadziłem w Luthoff. Bowiem
najważniejszy pozostawał dla mnie fakt, iż wszyscy ci, których posłałem na tortury i śmierć, są
winni. A to, że cierpieli nie za te winy, które popełnili, nie miało dla mnie żadnego znaczenia.
Oskarżały ich przede wszystkim zeznania mniszek świadczące o tym, iż na terenie klasztoru nie
tylko oddawano się nierządowi, lecz również mordowano dzieci będące efektami tegoż nierządu.
Czy nie zasługiwały one na uwagę Świętego Officjum? Czy ich duszyczki nie domagały się
pomsty za doznane cierpienia? Za to, że jedne okrutnie zaszlachtowano i zakopano niczym
odpadki, a inne uśmiercono, po czym rzucono świniom na pożarcie? Że rozstały się ze światem
nawet bez mszy, bez łzy, bez dobrego słowa, zanim zdążyły poznać chwałę bożego świata? Że
ani nie zaznały matczynej pieszczoty, ani nie pozwolono im, by nauczyły się wielbić Pana?
Wszystko to zasługiwało na karę i sam sobie wyznaczyłem rolę dawcy tej kary, decydując, iż
przyjmę tę właśnie rolę pełen zarówno zapału, jak i bojaźni bożej, każącej mi każde stanowisko i
zadanie pełnić nie z pychą, lecz z pokorą.
Poszedłem do komórki, której ściana przylegała do ściany głównego pokoju plebanii.
Został w niej wywiercony otwór; przez niego mogłem obserwować, co się wydarzy, a poza tym
ściana nie była szczególnie gruba, więc bez trudu słyszałem, co dzieje się w środku. Przytknąłem
oko do otworu i zobaczyłem kapelana siedzącego przy stole pod przeciwległą ścianą. Wpatrywał
się w ogień płonący na kominku i popijał coś z cynowego kubka. Kiedy drzwi się otworzyły,
drgnął przestraszony, a kiedy zobaczył nieznajomą postać, poderwał się na równe nogi. Kielich
wypadł z jego dłoni i potoczył się po blacie, a potem spadł na podłogę.
– Kim jesteście?! Czego chcecie? Kuno, bywaj tu! Kuno!
– Nie wrzeszczcie tak! – warknął Wigler.
Potem przyskoczył do kapelana, odsunął jedną ręką stół, a drugą złapał Kornhachera za
połę kubraka, przyciągnął do siebie i obalił na podłogę. Zmełłem w ustach przekleństwo, bo w
tym momencie ksiądz zniknął mi z pola widzenia. Ale dostrzegłem, że szlachcic pochyla się nad
nim.
– Jestem Wigler – rzekł. – Wilhelm Wigler. Poznajecie to nazwisko?
– Jezusie Najokrutniejszy, nie poznaję! Jak Boga kocham, nie wiem, kim jesteście! Czego
ode mnie chcecie!?
Nie wiecie, że jestem pod ochroną Świętego Officjum? Że ruszyć mnie to jak napaść na
inkwizytora?!
Kapelan wywrzaskiwał te słowa najgłośniej jak tylko potrafił. Widać liczył na to, iż hałas
przywabi kogoś, kto go uratuje z opresji.
– Ciszej, powiedziałem!
Usłyszałem dwa głośne klaśnięcia i domyśliłem się, że Kornhacher oberwał w gębę.
Potem Wigler uniósł go w powietrze i rzucił na blat stołu. Prawą dłonią chwycił za szyję, lecz
pewien byłem, że nie po to, by przeciwnika udusić, lecz by przytrzymać w miejscu.
– A miano Inga Wigler mówi wam coś? – zasyczał. – W zgromadzeniu nazywano ją
siostrą Zofią. Pamiętacie moją małą Ingę? Tę dziewczynkę, którą batem zatłukliście na śmierć?
Nie widziałem twarzy kapelana, gdyż potężne plecy Wiglera zasłaniały mi niemal cały
widok, lecz mogłem się domyślać, że duchowny nie jest w tej chwili szczególnie szczęśliwy. A
mogłem dojść do takiego wniosku, gdyż zaraz po słowach szlachcica usłyszałem przerażony
skowyt.
– To nie ja, to nie ja, przysięgam wam: to nie ja! – biadolił Kornhacher.
Wigler uniósł rękę, opuścił ją z impetem i w tym momencie skowyt umilkł. Szlachcic
zaklął, potrząsnął kapelanem, po czym odsunął się na dwa kroki. Zobaczyłem, że Kornhacher
leży bez przytomności na stole. Wigler po chwili konsternacji niespodziewanym omdleniem
przeciwnika i po chwili zastanowienia postanowił z pożytkiem wykorzystać dany mu czas. Zdjął
kapelana ze stołu, sam mebel położył blatem do podłogi, po czym ułożył na nim księdza i
przywiązał mu dłonie do stołowych nóg, tak że w ten sposób rozłożone ciało przypominało
połówkę litery X. Potem wyjął nóż zza cholewy buta, rozkroił ubranie Kornhachera od pasa aż po
kark, po czym obnażył plecy księdza. Zza pazuchy wyciągnął zwinięty bicz na krótkiej rękojeści
i na próbę uderzył nim w krzesło. Krzesło się przewróciło. A więc proszę bardzo, Wigler
postanowił odpłacić oprawcy córki pięknym za nadobne i uszykować mu podobne cierpienie. No
cóż, obawiałem się jednak, że zemsta nie będzie miała dla pogrążonego w żalu ojca tak słodkiego
smaku, jak mógłby się spodziewać, ponieważ podejrzewałem, że biczowany Kornhacher po
prostu wciąż będzie tracił przytomność, aż w końcu umrze. W końcu niezależnie od grzechów,
które popełniał, był starym i raczej słabym człowiekiem, nie sądziłem więc, by długo wytrzymał
cięgi zadawane przez mężczyznę takiej siły i takiej postury jak Wilhelm Wigler.
Kapelan wreszcie się ocknął i kiedy zobaczył, że został unieruchomiony, zaczął wołać o
pomoc. Wigler zamachnął się i bat świsnął w powietrzu. Kapelan zaskowyczał.
– A wołaj sobie, łotrze. I tak nie ma nikogo, kto by cię usłyszał.
– Myślicie, że nic o was nie wiem?! – wrzasnął Kornhacher. – Wiem wszystko! Matka
Konstancja mi powiedziała!
Szlachcic oparł się ręką na sterczącej nodze od stołu.
– Co powiedziała?
– Dobrze wiedziałeś, gdzie i po co oddajesz córkę. Zapłacono ci za nią złotem. I to dobrze
zapłacono...
Oho, ho, sprawa przybierała nieoczekiwany obrót. Przyznam, iż nie sądziłem, że mała
Inga została sprzedana przez własnego ojca do zamtuza. Owszem, takie rzeczy zdarzały się
wśród plebsu, ale jednak od szlachetnie urodzonych można było wymagać nieco rodowego
honoru. Oczywiście, że szlachcice podsyłali swe siostry lub córki jako kochanki możnym tego
świata albo wydawali je za mąż za bogatych parweniuszy. Była jednak różnica pomiędzy
nakłonieniem dziewczyny, by po dobrej woli oddała się mężczyźnie majętnemu lub
ustosunkowanemu (nawet mieszczaninowi), a oddaniem jej do lupanaru. Zwłaszcza że była
niewinna oraz nieświadoma czekającego ją losu.
Wigler zaśmiał się chrapliwie, po czym usiadł na stojącym obok krześle.
– A więc powiedziała ci? – Stuknął rękojeścią bata w poręcz. – Dobrze wiedzieć, bo w
takim razie tym bardziej nie mogę cię puścić żywego, klecho.
– Nie jesteś lepszy ode mnie!
– Nie oddałem jej na śmierć, ból i poniewierkę, a na dobre życie – rzekł Wigler, jakby nie
słysząc obelgi. – Może nie najgodniejsze, za to przynajmniej wygodne. Wiesz, jak to jest mieć
sześć córek, klecho? Kiedy każdą trzeba wydać za mąż? Kiedy każdej trzeba dać posag?
Sądziłem, że Inga zarobi trochę grosza na wyprawę dla młodszych sióstr. A ty ją zabiłeś. –
Stuknął rękojeścią raz jeszcze, choć tym razem mocniej. – I dlatego ja zabiję ciebie, Kornhacher.
Zaćwiczę jak wściekłego psa. A twoje ścierwo każę wrzucić do gnojówki. Nawet nie będziesz
miał grobu, klecho.
Kornhacher zaczął zawodzić przerażająco nieludzkim głosem, sięgającym od pisku aż po
ochrypłe rzężenie. Na szlachcicu nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Zamierzył się i zadał pierwszy cios, potem drugi i trzeci. Bił równo, miarowo, ruchami
tak wyćwiczonymi, iż byłem pewien, że musi mieć doświadczenie w podobnym karceniu ludzi.
Cóż, zapewne służba czy poddani chłopi nie mieli z nim łatwego życia. A może to córkom
garbował grzbiety, zły, że urodziły się nieprzydatnymi dziewuchami, a nie chwackimi
chłopakami?
– Zatłucze go – sapnął Kuno, który pochylał się z uchem przyklejonym do ściany.
– Pewnie zatłucze. – Oderwałem wzrok od sceny kaźni i odsunąłem się.
– A wy, mistrzu, za waszą łaską i przeproszeniem, że śmiem się dopytywać, nic nie
zrobicie?
Wzruszyłem ramionami.
– To ich sprawa, nie moja. Świętemu Officjum nic do takich sporów. Ależ on wyje... –
Skrzywiłem się, gdyż kapelan naprawdę wydawał odgłosy gorsze, niżby ktoś przeciągał
pilnikiem po szkle.
– Jak ten szlachcic jest mądry, da mu trocha odpocząć – powiedział Kuno. – Bo inaczej
skapieje mu raz-dwa.
– Pewnie tak. Chodź, Kuno, zaczekamy na Wiglera na podwórzu. Kopnij no się i przynieś
ze dwie butelczyny wina. Już ty pewnie wiesz, gdzie kapelan trzyma winko, co?
– Ano wiem, proszę waszej łaski, mistrzu inkwizytorze. – Najemnikowi twarz się
rozjaśniła. – Co nie mam wiedzieć. O, słyszycie? – Uniósł palec. – Przestał wyć.
– I Bogu dziękować.
Wyszliśmy na podwórze. Przysiadłem na pniu drzewa, a Kuno biegiem ruszył po trunki.
Zamyśliłem się nad tym, jak różnie układały się ludzkie losy. Oto z jednej strony sierżant Gruber,
co tu dużo mówić: sodomita, a przy tym człek prosty i pochodzący z plebsu (który to plebs, jak
wiadomo, lepiej znosi życiowe niewygody, gdyż nie posiada duszy tak delikatnej jak ludzie
dobrze wychowani oraz dobrze kształceni), do końca wspominał ze łzami zmarłą córeczkę i był
wdzięczny tym, co osłodzili jej ostatnie chwile. A z drugiej strony szlachetnie urodzony Wigler,
który sprzedał własne dziecko, by je pohańbiono. I czy mógł go tłumaczyć fakt, że nie wiedział,
iż córka będzie siłą zmuszana do łajdaczenia się? Czy mógł go tłumaczyć fakt, iż nie sądził, że
wszystko skończy się śmiercią Ingi? Czy mógł go tłumaczyć fakt, że zamiast dzielnych synów
musiał wychować sześć tak bezwartościowych stworzeń jak córki, co odbiło się na jego
charakterze oraz wyglądzie i pokryło włosy zbyt wczesną na wiek siwizną? Oczywiście, że nie,
ponieważ nic nie tłumaczy człowieka, który obcym wydaje na hańbę krew ze swej krwi i ciało ze
swego ciała.
– Wziąłem więcej, jakbyście byli bardziej spragnieni, mistrzu. – Najemnik, który wrócił
nawet nie z dwiema butelkami, ale z całym ich naręczem, łypnął na mnie chytrze.
– Dobrze.
Kuno zręcznym ruchem utrącił szyjkę i podał mi flaszę.
– Słyszycie? Nie wyje. Jak myślicie? Omdlał? A może już zdechł? Szybko by było.
– Stary jest, więc może i zdechł. – Łyknąłem solidnie i mlasnąłem, bo wino okazało się
dobre i słodkie.
– No widzicie, a u nas w pułku dali takiemu jednemu dwieście kijów. I przeżył. I jeszcze
potem nawojował się ile wlezie. Kto wie, może nawet do tej pory żyje...
– Różni są ludzie – przyznałem.
– Ano różni. Nawet – uniósł znacząco palec – różniści.
Znowu usłyszeliśmy pełen bólu krzyk kapelana.
– Oho, żyje! – ucieszył się Kuno i aż zaklaskał.
– Pewnie wolałby już nie żyć – mruknąłem.
– Eeee, nie zgodzę się z wami, za waszym przeproszeniem, mistrzu. Człowiek choćby i
półmartwy jeszcze czepia się tego ostatka życia, co mu został. Mało takich spraw widzieliśmy na
wojnie? Ha! – Sięgnął po flaszę. – Wiele by opowiadać.
Żołnierz miał rację i jednocześnie jej nie miał. Zapewne po skończonej bitwie widział
wielu śmiertelnie rannych towarzyszy, którzy do samego końca mieli nadzieję na uleczenie i
wyzdrowienie. Nie za dużo jednak nadziei pozostawało w człowieku, którego poddawaliśmy
inkwizytorskiej obróbce. W wielu wypadkach ci ludzie marzyli jedynie o stosie, widząc w
płomieniach nie dalszy ciąg męki, lecz jej definitywne zakończenie.
Przeraźliwy krzyk księdza przeszedł najpierw w rozpaczliwy skowyt, potem w głuche
rzężenie.
– Ot, ma za swoje – stwierdził Kuno. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, czyż nie, za
waszą łaską, mistrzu inkwizytorze?
Wstałem i poklepałem żołnierza po ramieniu.
– Prawdziwy z ciebie filozof – powiedziałem. – Zostań tu, póki wszystko się nie
zakończy, i zobacz, co Wigler zrobi z trupem. Bo nie chcę, żeby mi psy rozwłóczyły po okolicy
ścierwo tego księdza. Niech Wigler rzuci je w gnojówkę, jak chciał, czy co tam innego
wymyśli...
Najemnik zerwał się na równe nogi.
– Wszystkiego dopilnuję jak trza – obiecał, stukając się pięścią w pierś.
Już miałem odejść, zostawiając Kuna na posterunku, kiedy ku swemu zdumieniu
zobaczyłem Kornhachera wypełzającego za próg. Cały był we krwi, a cierpienie zniekształciło
jego twarz. Pełzł, czepiając się ziemi palcami zakrzywionymi jak pazury. Ta wędrówka musiała
sprawiać mu wielki ból, lecz nawet nie jęknął. Obaj z Kunem w milczeniu patrzyliśmy, jak
pełznie niczym stary pies z przetrąconym kręgosłupem. Nagle zza drzwi wyłonił się Wigler,
pochylił się, chwycił Kornhachera nad stopami, za kostki, i pociągnął w stronę domu. Wtedy
dopiero ksiądz zawył. Wyciem śmiertelnie zranionego zwierzęcia, które właśnie pozbawiono
nadziei na wyrwanie się z sideł. Ale zanim zniknął za progiem, uniósł głowę i dostrzegł Kuna
siedzącego na pniu z flaszą w dłoni. I z całą pewnością zobaczył również mnie, gdyż jego twarz
rozjaśniła się w radosnym, pełnym nadziei zachwycie. Zastanawiałem się, ile czasu zajmie
kapelanowi dojście do wniosku, iż nie zamierzam przyjść mu z pomocą. Pomyślałem, że
szlachcic najprawdopodobniej przysiadł gdzieś odpocząć, może poszedł do kuchni, by napić się
wody, i zostawił Kornhachera samego w pokoju. A ksiądz zdobył się jeszcze na taki wysiłek, by
uwolnić dłonie i wypełznąć za próg domu.
– Ot, silna bestia – zacmokał Kuno ze zdziwieniem i podziwem. – A na sam wygląd to
grosza by się za niego nie dało.
Z plebanii dobiegł naszych uszu wrzask, jak widać, Wigler znowu zaczął batożyć
mordercę córki. Najemnik zerknął na niebo zaróżowione od podświetlonych zachodzącym
słońcem chmur.
– Ciekawe, czy dotrzyma do nocy? Jak myślicie, mistrzu inkwizytorze, dotrzyma?
– Posłuchaj, Kuno. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie.
– Słucham pilnie, proszę łaski mistrza.
– Opowiedz wszystko, co słyszałeś, Brunowi i Giuseppe. O tym, jak Wigler sprzedał
własną córkę do klasztoru, wiedząc, że to zwyczajny burdel, nie żaden klasztor.
– Ma się rozumieć: opowiem!
– Opowiedz też, że Wigler zatłukł księdza, jednak nie z zemsty, lecz by jego tajemnica się
nie wydała. Rozumiesz?
– Co mam nie rozumieć...
– I możecie o tym gadać ze wszystkimi, którzy zechcą słuchać, bo to przecież ciekawa
historia. – Uśmiechnąłem się do własnych myśli. – Na tyle ciekawa, że Wigler nie zapomni jej do
końca życia.
Kuno roześmiał się chrapliwie.
– Nie zapomni, choćby chciał – przyznał mi rację. – Już mu tam sąsiedzi i znajomkowie
nie dadzą zapomnieć.
– I ja tak myślę.
Skinąłem Kunowi głową i odszedłem. Pełne boleści jęki Kornhachera towarzyszyły mi do
linii pierwszych drzew, potem przycichły. Miałem nadzieję, że jeśli mała Inga spogląda z nieba
na to, co się dzieje z ludźmi, którzy ją skrzywdzili, może odczuwać coś na kształt satysfakcji lub
zadowolenia. Podarowałem jej to, czego człowiek nigdy nie powinien żałować swym
nieprzyjaciołom: srogą pomstę.
***
Z biskupiego pałacu wysłano do mnie posłańca z wieścią, że w ogrodzie wykopano
przypadkiem zwłoki i czy nie raczyłbym zwłok tych obejrzeć. Zwykle mam lepsze i ciekawsze
zajęcia niż przyglądanie się gnijącym trupom, ale tym razem byłem naprawdę zainteresowany.
Bowiem wyraźnie przecież powiedziano mi, że żaden z dworzan biskupa nie zginął w ostatnim
czasie. Kogo więc pochowano i kogo właśnie wykopano? Posłaniec nic nie wiedział poza tym, że
trup jest w miarę świeży, bo „śmierdzi jak nie wiem co, mistrzu inkwizytorze, i, za waszym
przeproszeniem, niejeden się u nas już porzygał od tej smrodliwości”. Właśnie tego ci było
trzeba, biedny Mordimerze, pomyślałem: jechać dwa dni w znoju i skwarze, żeby sobie
powąchać rozkładające się ścierwo, o którym nawet nie wiadomo, do kogo należy. Chłopakowi
dałem jednak groszaka i przykazałem wracać z wiadomością, że mistrz inkwizytor wyświadczy
dworzanom tę łaskę i przybędzie osobiście zbadać całą sprawę. Co prawda zamierzałem właśnie
odwiedzić klasztor adelanek i przekonać się na własne oczy, czy dobrze idą tam sprawy, lecz jak
widać, znowu nieoczekiwany incydent zdawał się krzyżować moje plany. A szkoda, bo
wspomnienia zgrabnego ciałka siostry Anny, jej słodkiego głosiku oraz zręcznych rączek i
ciepłych, miękkich usteczek coraz mocniej pukały do mojej pamięci, jakby pragnęły ożywczego
odświeżenia. W klasztorze miałem poza tym jeszcze jedną sprawę do załatwienia, lecz skoro
czekała ona tyle czasu, mogła poczekać kolejne kilka dni. Na razie więc wysłałem przodem
Giuseppe Francisca, by kopnął się co koń wyskoczy do biskupiego pałacu, rozeznał w sprawie i
przygotował wszystko na mój przyjazd, a sam ruszyłem kilka godzin później z dwoma miejskimi
drabami w formie eskorty, bo takie nastały w okolicy czasy, że przed Inkwizytorium na równi
drżano, jak i go nienawidzono. A wielu ludzi do tej nienawiści miało powody i byli na tyle
zdesperowani, iż ufałem, że mogli nawet w przypływie gniewu czy rozpaczy zamachnąć się na
życie inkwizytora.
Kiedy tylko pojawiłem się przy pałacowej bramie, zobaczyłem Giuseppe Francisco, który
natychmiast zaszarżował w moją stronę.
– Mistrzu inkwizytorze, mistrzu inkwizytorze! – Zatrzymał się przy mnie niczym
rozpędzony buhaj trafiający na przeszkodę.
– Co tam?
– Jest trup, jak mówili! Naprawdę wykopali trupa!
– Jakby zobaczyli go ucztującego, to byłaby dopiero nowina – zażartowałem. – Co w tym
dziwnego, że wykopano trupa, poza tym, iż zakłócono mu spokój wiekuisty?
– Nie rozumiecie. – Przełknął ślinę i zreflektował się: – Za waszym pozwoleniem, jeśli
łaska. Znaleźli go w ogrodzie. Medyk mówi, że umarł pewnie miesiąc albo i ze dwa miesiące
temu, a ja przecież dobrze wiem, że nikogo tu nie zabito ani nikt nie umarł. No to skąd ten trup
się wziął, za waszą łaską, mistrzu inkwizytorze?
– Cóż, obejrzę sobie ja tego nieboszczyka. Swoją drogą, na ciekawe rzeczy można się
natknąć w biskupim ogrodzie, nie ma co. Dziwne tylko, że wszyscy dworzanie zeznawali, że
ostatnio nikt nie zginął. Ty też tak twierdzisz...
– Bo i nie zginął, mistrzu inkwizytorze. – Giuseppe Francisco stuknął się pięścią w pierś.
– Jakby zginął, kto by miał wiedzieć, jak nie my, którzy czuwaliśmy nad bezpieczeństwem Jego
Ekscelencji? Przecież pewnikiem pierwsi byśmy wiedzieli, jak by nie patrzeć, albo kapitan
Peiper, to już na pewno. Tu się spokojnie toczyły sprawy, wierzcie mi. Nikogo nie bito, nie
mordowano, nikt nie zamachnął się na własne życie, a jak czasem chłopy pobiły się między sobą,
to żaden nawet nie chorował, co tu gadać o śmierci. – Najemnik machnął ręką.
– Zobaczymy, co to za trup – mruknąłem.
Zastanawiałem się, kim mógł być pochowany człowiek, jeśli nie biskupim dworzaninem,
i przychodziło mi co prawda do głowy wiele hipotez (od obrabowanego wędrowca lub obitego na
śmierć złodziejaszka aż po jakiegoś tajnego kochanka biskupa, któremu nieszczęśliwie się
zmarło), lecz żadna z nich nie była bardziej prawdopodobna od drugiej. I w ogóle zastanawiałem
się, czy trup zakopany w ogrodzie w jakikolwiek sposób łączy się z prowadzonym przeze mnie
śledztwem. No cóż, właśnie to należało sprawdzić, chociażbym nawet musiał wystawić nos na
katusze powodowane odorem zgniłego ścierwa. Tak, tak, gdyż Bóg obdarował mnie iście psim
węchem i choć rzadko wspominam o tej zalecie, to wierzcie, mili moi, że stanowi ona
jednocześnie błogosławieństwo, jak i, niestety, przekleństwo.
Kiedy ruszyliśmy w kierunku ogrodu, zobaczyłem, jak od strony pałacu, żwirowaną
alejką, szybkim krokiem zbliża się do nas Peiper. Zamachałem do niego i przystanąłem
uprzejmie, by zaczekać, gdyż wyraźnie spieszył w naszą stronę.
– Witajcie, mistrzu inkwizytorze, witajcie. – Wyciągnął rękę w moją stronę. – Słyszymy
tu o wszystkim i wiemy, jakąż personą teraz jesteście i jak znakomicie idzie wam walka ze
stronnikami diabła! Prawdziwie jestem dumny, że miałem szczęście was poznać... Prawdziwie! –
Potrząsnął raz jeszcze moją dłonią z prostolinijną zapalczywością równą serdecznej wylewności.
– Dziękuję wam. Zawsze miło usłyszeć, że ktoś docenia nasz skromny trud. Ale
powiedzcie, z łaski swojej, co się tu wyprawia?
– Nie, mistrzu, jak Boga kocham: nie powiem, bo sam nie mogę uwierzyć, więc jakżebym
was mógł próbować przekonać. Pójdę z wami do ogrodu i niech medyk wszystko wam akuratnie
wyłoży co i jak, może jemu składniej pójdzie, bo ja... – Machnął dłonią zrezygnowany.
Pokręciłem tylko głową i postanowiłem rzeczywiście wypytać o wszystko medyka, skoro
Peiper tak właśnie radził.
Obok rozkopanego dołu i kilku górek spiętrzonej ziemi w okolicy nikogo nie było.
Jedynie medyk, którego poznałem na początku śledztwa i miałem okazję przepytywać, stał
kilkanaście kroków od jamy, pod drzewem, i miał wielce niezadowoloną minę. Przy nozdrzach
trzymał chusteczkę, a kiedy podszedłem do niego bliżej, wyniuchałem, iż została nasączona
silnie pachnącymi olejkami.
– Co powiecie? – zagadnąłem.
– Jezus Maria, mistrz inkwizytor, jak dobrze was widzieć!
Ponieważ ludzie rzadko kiedy witają przedstawicieli Świętego Officjum z takim
entuzjazmem, nagrodziłem zacnego lekarza szczerym uśmiechem.
– W czym wam mogę usłużyć?
Rozejrzał się wokół niespokojnie, jakby obawiając się, że ktoś może nas podglądać lub
podsłuchiwać. Peiper skinieniem głowy dał mu znak, żeby nie bał się i mówił, co ma do
powiedzenia.
– Ten trup, mistrzu inkwizytorze, ten trup... – Medyk przygryzł usta.
– Mówcie, proszę, nie mamy całego dnia.
– Przysiągłbym, że to... – Obniżył głos do szeptu: – Krankl. Wiecie, sekretarz biskupa...
– Wiem, kim jest Krankl. – Zmarszczyłem brwi. – Przecież to niemożliwe. Jeszcze
niedawno go widziałem, jak może więc być trupem, co do którego powiedziano mi, że leży w
ziemi grubo ponad miesiąc?!
– Ba, grubo, grubo. Moim zdaniem, co najmniej dwa miesiące. I nie wiem, nie wiem, nie
wiem, co z tym począć. – Rozłożył ręce. Zauważyłem, że drży mu podbródek. – Jak Boga się
boję, nie wiem.
– Musicie się więc mylić. To nie Krankl. Może odziano go w szaty Krankla, podrzucono
ozdoby, czy co tam Krankl nosił...
– Mistrzu inkwizytorze – ośmielił mi się przerwać – wytrawny medyk rozpoznaje
tożsamość nie po odzieniu ani pierścieniach, lecz charakterystycznych cechach fizycznej
budowy. Przez dziesięć lat byłem lekarzem wojskowym. Ja nie raz i nie sto razy widziałem trupy.
Nie tak jak większość dzisiejszych lekarzy, których cała medyczna wiedza polega na tym, że
przykładają chorym pijawki i każą się modlić. – Machnął dłonią.
– Gdzie służyliście?
– Na mauretańskim pograniczu i na Sycylii.
Rzeczywiście mógł się znać na rzeczy, jako że w Afryce ciągle trwała wojna, a na Sycylii
był zapewne w czasie perskiej inwazji, w trakcie której po obu stronach padło ponad pięćdziesiąt
tysięcy ofiar.
– Dobrze, doktorze – odezwałem się, tym razem z szacunkiem w głosie, gdyż
wnioskowałem, że ten człowiek mógł się odróżniać na korzyść od reszty szemranej medycznej
konfraterni. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego uważacie, iż to właśnie Krankl, nie kto inny?
– Dwa lata temu Teobald złamał nogę. Paskudne złamanie. – Pokręcił głową. – Sam mu
składałem kości i to cud, że zaczął znowu chodzić.
– Tak było. Tak było – poważnym tonem poparł go Peiper.
– Zapewne nie cud, lecz wasze umiejętności – odparłem.
Medyk podziękował mi skinieniem.
– Czegoś tam się człowiek nauczył z Bożą pomocą – powiedział. – Ale nie w tym rzecz.
Tu widzę ślad złamania na kości w tym samym miejscu! Przypadek, powiecie?
– Dziwny byłby to przypadek, ale nie takie się zdarzały. Coś jeszcze?
– Teobald miał zawsze zdrowe zęby. Jak koń. I rok temu nagle tak mu zaczęło śmierdzieć
z gęby, że nawet biskup nie chciał siadać blisko niego. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasz biskup
miał nie tylko czułe powonienie, lecz i delikatność niepozwalającą mu na znoszenie
obrzydliwych zapachów.
No proszę, a więc ja i Augustyn Schaeffer mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Kto by
pomyślał...
– Obejrzałem sobie jego gębę, znaczy Teobalda, nie Jego Ekscelencji, rzecz jasna, i
zobaczyłem, że górna szczęka podeszła mu ropą. Uch, mistrzu Madderdin, ciąłem, czyściłem,
rwałem, dużo by gadać. Wymęczyłem tego biedaka tak, że kilka razy mi mdlał na stole, pomimo
że chłop był z niego, nie powiem, silny.
– Sam pomagałem go trzymać – oficer znowu poparł lekarza.
– Do czego zmierza ta długa opowieść?
– Ano do tego, że u tamtego trupa – wskazał palcem znajdujący się kilkanaście kroków
od nas dół – nie ma dokładnie tych samych czterech zębów, które wyrwałem Teobaldowi. A
reszta? Reszta jak malowanie! Zdrowe i silne.
– Na gwoździe i ciernie!
– Ano na gwoździe i ciernie – zgodził się ze mną, najwyraźniej zadowolony, że udało mu
się mnie przekonać, a przynajmniej zaniepokoić. – W życiu o czymś takim nie słyszałem.
– Czy znacie warunki, w których ludzkie ciało w kilka dni mogłoby się tak rozłożyć, by
przypominać zwłoki leżące ponad dwa miesiące w ziemi? – spytałem po chwili zastanowienia.
– Nie ma takiej możliwości – odparł stanowczo. – Chyba że – uniósł palec – wdała się w
sprawę siła nieczysta, gdyż...
– Siły nieczyste pozostawcie mnie – przerwałem mu stanowczo. – I ograniczcie się, jeśli
łaska, do konsultacji medycznej, nie metafizycznej.
– No więc jeśli chodzi o medycynę – wzruszył ramionami i dodatkowo rozłożył dłonie –
to medycyna jest w tym wypadku bezradna i takiego fenomenu nie tłumaczy.
– Czyli to nie Krankl...
– Na pewno Krankl! Potwierdzę jego tożsamość pod każdą przysięgą.
Musiał być naprawdę bardzo pewny siebie, gdyż ludzie tak łatwo nie sprzeczają się z
inkwizytorami.
– W takim razie chcecie powiedzieć, że ten, z kim rozmawiałem kilka dni temu, to nie był
Krankl. W takim razie chcecie powiedzieć, że ten, który tu mieszkał, od ponad dwóch miesięcy
nie był Kranklem. Właśnie to chcecie powiedzieć?
– O, bardzo przepraszam, wybaczcie, mistrzu inkwizytorze, ale od wyciągania wniosków
i rozwiązywania zagadek jesteście wy – rzekł stanowczym tonem. – Ja wyraziłem jedynie opinię
medyczną i na tym koniec.
Westchnąłem. Podwójnie ciężko, gdyż lekarz niewątpliwie miał rację, a poza tym
podobał mi się coraz bardziej, ponieważ sprawiał wrażenie człowieka o niezależnych poglądach i
silnej konstrukcji. Ciekawa odmiana w naszym świecie, gdzie ogromna większość ludzi trzęsła
portkami, kiedy tylko usłyszała słowo „inkwizytor”.
– Dobrze, dobrze. Dziękuję wam serdecznie. Wasza pomoc była naprawdę nieoceniona.
Nie wiem, czy wziął moje słowa za dobrą monetę (chociaż mówiłem szczerze), ale
uśmiechnął się szeroko.
– Muszę wam jednak surowo przykazać – obniżyłem głos – byście nikomu, powtarzam:
nikomu nie zdradzili tego, co od was przed chwilą usłyszałem.
– Jak sobie życzycie.
– Pamiętajcie, doktorze, że Święte Officjum nie znosi ludzi, którzy opowiadają o
tajemnicach śledztw prowadzonych przez inkwizytorów. Rozumiecie mnie? Dobrze mnie
rozumiecie?
– Nie zamierzam nikomu opowiadać o tym zdarzeniu – odparł, spoglądając na mnie spod
zmarszczonych brwi. – Wręcz przeciwnie: życzyłbym sobie trzymać się jak najdalej od podobnie
diabelskich spraw jak ta.
– Bardzo słusznie. I niech tak zostanie. Jeszcze raz bardzo wam dziękuję za pomoc.
Skinął mi głową i odszedł w stronę pałacu. I zostałem sam z kłopotem. Można
powiedzieć: jak zwykle. Musiałem zastanowić się nad całym tym zdumiewającym wydarzeniem.
Po pierwsze: medyk nie miał żadnego powodu, by mnie zwodzić, wręcz przeciwnie: musiałby
być idiotą, by wyssać z palca tak dziwną historię i opowiedzieć ją inkwizytorowi. Zwłaszcza że
wszystko, co dotyczyło operacji, jak również wyglądu trupa, dałoby się bez trudu sprawdzić. Po
drugie: żywego i w pełni sił Krankla widziałem zarówno ja, jak i wszyscy w pałacu. Po trzecie:
nie było sposobu, by jednodniowe zwłoki rozłożyły się tak, by przypominać trupa znajdującego
się ponad miesiąc w grobie. Z tych trzech faktów wynikał jeden wniosek: przez ponad miesiąc
nie mieliśmy do czynienia ani z Kranklem, ani z opętanym Kranklem, ani z demonem wcielonym
w Krankla, lecz z kimś zupełnie innym. Z kimś, kto usunął z drogi sekretarza biskupa i sam
przybrał jego postać. Kto wie czy nie ze złośliwym i silnym demonem, umiejącym manipulować
ludzkimi umysłami, tak że ofiary wierzyły, iż mają przed sobą zwyczajnego człowieka. Bądź też
z demonem potrafiącym naprawdę formować swe ciało w dowolny sposób i przybierać jakie
tylko chciał kształty. Krótko mówiąc: było gorzej, niż myślałem. W dodatku ja sam wypuściłem
tego demona spod swej władzy. Hm, no może w tych słowach znalazła się pewna doza przesady,
gdyż trudno powiedzieć, by Krankl (ciężko mi było nawet w myślach nazywać go inaczej)
kiedykolwiek znajdował się pod moją kontrolą lub bym kiedykolwiek mógł go rzeczywiście
pokonać i aresztować. Ale jednak moim świętym obowiązkiem było wypuścić na tę istotę
potężnych myśliwych i liczną nagonkę. A ja tego nie uczyniłem... Dlaczego jednak ten demon
mnie nie zabił? Czyż nie uczono nas, że demony szczególnie silnie nienawidzą inkwizytorów i z
pokonania ich czynią sobie powód do chluby oraz chwały? Może nie zabił mnie, ponieważ wolał
zdeprawować moją duszę? Przeciągnąć mnie na swoją stronę, posługując się podstępem oraz
wykrętną mową, półprawdami zmieszanymi z prawdą oraz łgarstwami? Spowodować, by moja
nieśmiertelna dusza była na wieki potępiona? Hmmm, czyż mogłem stanowić aż tak cenny łup
dla podobnie potężnego demona? Czemu nie? Należałem wszak do tych inkwizytorów, których
bystrość sądów i umiejętność uczenia się szły w parze z wiarą gorącą niczym wulkaniczna lawa.
Potrafiłem sobie wyobrazić, iż sukcesem w postaci przeciągnięcia mnie na stronę piekła taki
demon mógłby się potem chwalić na diabelskiej agorze przed całym szatańskim areopagiem i
zebrać entuzjastyczny poklask współplemieńców oraz wybitnie awansować w piekielnej
hierarchii.
Ale mogłem jedynie snuć domysły i żywić podejrzenia. Nie wiedziałem niczego na
pewno i musiałem nawet dopuszczać wersję przedstawioną przez samego Krankla, a mówiącą, iż
był prawowiernym (rzekłby kto: ortodoksyjnym) inkwizytorem, ukaranym i ściganym za literalne
trzymanie się zasad przyświecających działaniu Świętego Officjum.
– No i tak sprawy wyglądają – dość żałosnym tonem przerwał moje rozmyślanie Peiper. –
Co ja mam z tym zrobić, mistrzu inkwizytorze? Z tym wszystkim? – Zatoczył łuk rękoma.
– Każcie godnie pochować ciało. Na cmentarzu, w poświęconej ziemi. Napiszcie na
płycie, że to nieznany wędrowiec. I tak jak doktor, posłuchajcie mojej rady: nie opowiadajcie
nikomu o tym, co widzieliście i słyszeliście. – Odwróciłem twarz w stronę Giuseppe Francisco. –
Ciebie to również dotyczy, chłopcze.
– Ja tam jestem głuchy jak głuszec, mistrzu inkwizytorze. I ślepy jak sowa w południe.
Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, a do powiedzenia mam tyle, co ryba pluskająca w wodzie.
Uśmiechnąłem się, słysząc jego słowa, zwłaszcza że były po mojej myśli.
– I niech tak zostanie – przykazałem.
***
Byłem zajęty od rana do nocy i dobrze byłoby powiedzieć, że „zajęty pasowaniem się z
siłą nieczystą”, lecz tak naprawdę musiałem kontrolować śledztwa, nadzorować postępowania,
pouczać podwładnych, wysłuchiwać skarg ze wszystkich stron, wypisywać raporty oraz
pilnować, pilnować, jeszcze raz pilnować, by ten garnek z wodą, pod którym rozpaliłem ogień,
ani nie wykipiał, ani nie ostygł. Krótko mówiąc, była to praca niewdzięczna i wyczerpująca, a
jedyne, z czego mogłem mieć satysfakcję, to fakt, iż wszystko toczyło się zgodnie z planem (a
przynajmniej w miarę zgodnie z planem). Jednak przyznam szczerze, iż nie tak wyobrażałem
sobie życie inkwizytora nadzorującego wielkie sprawy przeciw wierze. Przyznam, że dopiero
teraz zdałem sobie sprawę z tego, iż do tej pory, zajęty własnymi problemami, nie zwracałem
uwagi na to, jak pracuje Gregor. A przecież ponad rok dowodził nami w czasie szeroko
zakrojonego śledztwa. Zawsze był na posterunku, zawsze czuwał nad wszystkim i zawsze
wszystko wiedział. Teraz przypomniałem sobie również, jak dziwiłem się, widząc światło w jego
oknie i o północy, i czasem nawet nad ranem, i zastanawiałem się, co robi w samotności
(zwłaszcza że przykazywał, by mu nie przeszkadzać). Szczerze mówiąc, sądziłem, że zabawia się
lekturą, teraz zrozumiałem, iż najprawdopodobniej czytał raporty inkwizytorów oraz urzędników
i na ich podstawie sporządzał raporty własne. Oraz słał listy przeróżnym notablom i oficjelom, by
powiadomić ich o postępie prac. A także zapewne odpowiadał na skargi. Oczywiście, że nie
wszystkie, wtedy (wiedziałem to z własnego doświadczenia) nie miałby już czasu na nic innego.
Ale kiedy skargi przychodziły z wielkich domów arystokratycznych, z arcybiskupich kancelarii
lub nawet z cesarskiego albo papieskiego dworu, wtedy przecież nie wolno było takich pretensji
lekceważyć. Nie powiem, by fascynowała mnie przemiana w urzędnika, jakiej musiałem dokonać
dla dobra śledztwa, i przyznam również, że oferta z Hez-hezronu przekazana ustami Stockmeiera
zaczęła mi się jawić w nieco innym świetle niż na początku. A i wątpliwości, których cały
wachlarz rozpostarł przede mną Gregor Vogelbrandt, również na pewno przyczyniły się do
znaczącego spadku entuzjazmu, jaki czułem dla perspektywy awansu. Zacząłem się zastanawiać,
czy aby na pewno pragnę takiego wywyższenia i czy nie lepiej się sprawdzę w roli wytrawnego
szermierza, a nie w roli znużonego generała.
W każdym razie uznałem, że nadszedł najwyższy czas, bym znowu odwiedził klasztor,
nie tylko by pofolgować chuci na chętnym ciałku siostry Anny, lecz by załatwić również inną
sprawę, sprawę dużo istotniejszą niż puszczenie wodzy żądzy. Sprawę, nad którą sporo już
myślałem i dla której nie znalazłem jeszcze do końca satysfakcjonującego rozwiązania. Miałem
jednak nadzieję, że pobyt w klasztorze, nawet krótki, podsunie mi jakiś pomysł.
W siedzibie adelanek byłem niespodziewanym gościem, ale siostra Anna zaróżowiona,
uśmiechnięta i zadowolona z siebie powitała mnie z radością, która nawet jeśli nie była szczera,
to szczerość znakomicie udawała.
– Potłuściałaś. – Uszczypnąłem ją delikatnie w policzek.
Roześmiała się dźwięcznie.
– Cała kuchnia jest teraz na moje rozkazy, a zawsze miałam słabość do tłustych mięs i
słodyczy. – Pokręciła głową. – Muszę przestać sobie folgować i wprowadzić trochę – teatralnie
wzniosła oczy do nieba i złożyła dłonie na piersi – ascezy.
– Może spleśniały chleb i woda z kałuży? – zaproponowałem.
– O, to, to. – Stuknęła mnie paluszkiem w pierś. – Czemu tak długo was nie było? –
zapytała tym razem z kapryśną pretensją w głosie. – Sądziłam, że byliście zadowoleni z mojego
towarzystwa, a taka długa nieobecność – obróciła się do mnie bokiem i spochmurniała – uraziła
mnie i obraziła.
Położyłem dłoń na ramieniu dziewczyny i przyciągnąłem ją do siebie.
– Mam nadzieję, że dziś wieczorem i w nocy rozpędzę na cztery wiatry te urazy oraz
obrazy. – Nachyliłem się nad nią i poczułem świeży zapach skóry oraz włosów. – I udowodnię ci,
że przed przyjazdem powstrzymywała mnie tylko i wyłącznie inkwizytorska służba, a nie niechęć
do ciebie. A inkwizytorskiej służbie ustąpić musisz nawet ty, moja miła, mimo swej urody oraz
wdzięku.
Rozchmurzyła się i ścisnęła mi dłoń.
– No dobrze, dam wam szansę na odkupienie win – powiedziała łaskawie. – Ale zważcie,
że moja miłość do was zdołała już mocno ostygnąć. I będziecie musieli często i gęsto podrzucać
do pieca, by ją z powrotem rozpalić!
***
Leżeliśmy w skotłowanej pościeli. Siostra Anna drapnęła mnie paznokciami w pierś, aż
syknąłem, a potem poprawiła ugryzieniem w ramię.
– Jeszcze – mruknęła. – No! Jeszcze!
Pocałowałem ją prosto w usta i zaśmiałem się.
– Zmiłuj się, moja miła, daj mu odetchnąć. Ja jestem na twoje rozkazy, ale on nie
przyjmuje ich od nikogo, a sama przyznasz, że spracował się dzisiaj setnie. – Zerknąłem w stronę
zamkniętych okiennic, za którymi jaśniało już szarawe światło poranka.
– A jak go ładnie poproszę?– Wystudiowanym ruchem oblizała usta. Miała różowy,
zgrabny języczek.
– Poprosisz go ładnie za chwilę, najpierw chciałbym cię o coś zapytać.
– No proszę, proszę. – Podparła się na łokciu, a jej jędrne piersi zakołysały się wdzięcznie
przy tym ruchu. – Będziemy rozmawiać. Coś takiego! Co za, powiedziałabym, odmiana!
Siostra Anna była naprawdę zabawna i teraz tym bardziej żałowałem, że odwiedziłem ją
dopiero po tak długim czasie. No ale cóż: non nobis, Domine, non nobis...
– Z tego, co doniósł mi Hoffman, po przesłuchaniach uwięziono siostrę Augustynę w celi.
Żyje jeszcze, mam nadzieję?
– Kazaliście, żeby żyła, więc żyje. Wasz towarzysz ostrożnie ją przesłuchiwał, to nawet
nieźle się miewa. Kazałam ją dobrze karmić, bo wierzyłam, że zadecydujecie prędzej czy później
o jej losie.
– Co ty byś uczyniła?
Położyła się na plecach i założyła dłonie pod głowę.
– Za to dziecko rzucone świniom? Kazałabym, by odpłacono jej tym samym.
– Też o tym myślałem – mruknąłem.
– Ja nie jestem święta. Sami wiecie, że iskry bożej i powołania do zakonnych wyrzeczeń
to się u mnie nie uświadczy. – Roześmiała się. – Ale cieszyć się życiem i męskim towarzystwem
to jedna sprawa, a zabijać malutkie dzieci – spoważniała – to druga sprawa. Jeszcze udusić
noworodka, to zrozumiem, bo przecież sami wiecie, niejednej matce się takie rzeczy zdarzają,
czy to ze strachu, czy ze wstydu, czy z rozpaczy. – Zapatrzyła się w sufit i zastanawiałem się, czy
przypadkiem nie opowiada o własnych doświadczeniach. – Ale rzucić świniom? O nie, mistrzu
inkwizytorze. Jak można tyle mieć w sobie nawet nie braku miłosierdzia, a pogardy dla drugiego
bożego stworzenia?
Westchnęła głęboko, po czym szybko przetarła oczy wierzchem dłoni. I jakby tym
ruchem zmazała cały smutek, gdyż odwróciła do mnie znowu poweselałą twarz.
– Nie myślmy o tym. – Dłoń Anny zjechała na moje podbrzusze. – Oho, budzi się!
Zatrzymałem jej rękę.
– Jeszcze chwila, moja miła. Powiedz, co mam z nią zrobić, by Augustynie odpłacić
pięknym za nadobne? Jesteś mądrą kobietą, przyznam nawet: mądrzejszą, niż sądziłem. Co
doradzisz inkwizytorowi?
Moje pytanie najwyraźniej zdziwiło dziewczynę. Zastukała palcami w moją pierś.
– Oddajcie ją mnie – zdecydowała w końcu.
– Co takiego?
– Ano tak. Pozostawcie do mojej dyspozycji i jurysdykcji. W końcu ja tu jestem teraz –
pokazała w uśmiechu białe, równe zęby – przeoryszą. No, dokładniej mówiąc: prawie że
przeoryszą...
– Święte Officjum pomoże ci, by to „prawie że” zniknęło – obiecałem.
– Mam nadzieję. To co? Zostawicie ją mnie?
– W sumie dlaczego nie? Podpiszę jutro, znaczy... – westchnąłem, patrząc na okiennice –
dzisiaj, stosowne dokumenty.
– Nie ciekawi was, co z nią uczynię? – Wskoczyła na mnie i położyła się, opierając łokcie
na mojej piersi.
– Ciekawi – odparłem.
– Każę ją zamurować żywcem w piwnicy. Zawsze bałam się tam schodzić, a wiecie
dlaczego? Bo w naszych piwnicach jest mnóstwo szczurów. Niech sobie Augustyna żyje tam ze
szczurami i zobaczymy, ile minie czasu, zanim kto kogo zeżre.
Klepnąłem mniszkę w pośladki i roześmiałem się.
– Przedni pomysł – powiedziałem. – Lecz nie uwierzę, że to zemsta za dziecko, którego
nigdy nie widziałaś na oczy. Powiedz lepiej, jaką krzywdę wyrządziła ci ta Augustyna?
– Nieważne. – Skrzywiła się. – Zresztą żadna tajemnica. – Wzruszyła po chwili
ramionami, widząc, że nie spuszczam z niej wzroku. – Tu wszystkie mniszki o tym wiedzą, że
pomiatała mną jak najgorszą kuchtą. Żeby nie Konstancja i Matylda, które wiedziały, że goście
mnie lubią, toby mnie pewnie nawet zabiła. A ile się nasłuchałam od niej obelżywych słów,
przekleństw, to ja tylko wiem. I wiecie co, mistrzu inkwizytorze? – Spojrzała mi prosto w oczy. –
Tu nie chodzi o zemstę, ale o wiadomość. O przesłanie wiadomości. Wiecie, jakiejż to
wiadomości?
No i proszę, na co mi przyszło, że dziewuszka, którą traktowałem jak apetyczne mięsko,
miała ochotę przepytywać mnie na okoliczność biegłości rozumowania.
– Tak, moja miła, domyślam się – odparłem łagodnie. – To wiadomość dla innych
mniszek, jak kończą ludzie, którzy ci dopiekli.
Skinęła głową z poważną miną.
– Będę dobrą ksienią – powiedziała uroczyście i wiedziałem, że obiecuje to sobie samej,
nie mnie. – Nie taką wściekłą suką jak Matylda i Konstancja. Ale w kaszę nie dam sobie
dmuchać! Co to, to nie!
Pogłaskałem Annę po policzku, a jej twarz złagodniała pod dotykiem moich palców.
– Słowo „dmuchanie”, które wypowiedziałaś, nasunęło mi coś na myśl, lecz nie wiem,
czy mogę tę myśl wypowiedzieć, nie narażając się na twój gniew.
Parsknęła śmiechem.
– Narazicie się potężnie, jeśli nie powiecie – rzekła i usadowiła się na mnie wygodnie. –
No! – ponagliła. – Do dzieła!
Tym razem to
ja poprosiłem Stockmeiera o spotkanie i kiedy pojawiłem się w jego kwaterze, musiałem
przyznać, że przez ostatnie dni nabrała ona dodatkowej urody. W pokoju obok, zmienionym, jak
zauważyłem, w kąpielowy, dostrzegłem ogromną, zdobioną i rzeźbioną wannę srebrnego koloru.
Coś mi mówiło, że nie jest to jedynie posrebrzana miedź. Ile mogła kosztować wanna z litego
srebra? Cóż, nie musiałem sobie podobnym problemem zawracać głowy, gdyż i tak byłem
pewien, że taka suma znajduje się nie tylko poza moim zasięgiem, lecz również pojmowaniem.
– Świetnie, że cię widzę, Mordimerze! – Stockmeier rozpromienił się na mój widok. –
Powiedz, drogi przyjacielu, kiedy wybierasz się do Hezu? Pamiętaj, że jak tylko odbierzesz
nominację oraz listy wartościowe i pisma po...
– Nie wybieram się do Hezu, Erichu – nie zawahałem się mu przerwać.
Przez chwilę wyglądał, jakby nie rozumiał właściwego znaczenia tych słów.
– Ależ musisz – powiedział. – Przecież inaczej nie odbierzesz... – zatrzymał się w pół
zdania. – Ty nie chcesz tej nominacji – dokończył i prychnął jak koń. – Co za czasy, co za czasy!
– Powinienem dokończyć śledztwo – oznajmiłem rzeczowym tonem. – Poza tym zdałem
sobie sprawę z faktu, iż są bracia, którzy lepiej poradzą sobie z podobnym zadaniem. Uważam,
że powinienem się jeszcze wiele uczyć pod przewodnictwem starszych i bardziej
doświadczonych inkwizytorów, zanim sam zacznę dowodzić.
– Strach cię obleciał, co? – skwitował złośliwie mój wywód.
– Jeśli chcesz na to patrzeć w taki sposób, nie mogę ci tego zabronić. – Wzruszyłem
ramionami. – Aczkolwiek pozwolę sobie powiedzieć, że może lepiej wychodzi ci rachowanie
słupków arytmetycznych niż spoglądanie w głąb ludzkiej duszy.
– Chcesz mnie obrazić? – Z satysfakcją zauważyłem, że policzki Stockmeiera pokryły się
rumieńcem.
– Ja? Człowieka, który za pomocą pióra oraz inkaustu co dzień odważnie pasuje się z
demonami błędów matematycznych? Gdzieżbym śmiał! Toż twoje życie przypomina bieg po
ostrzu!
Na początku sądziłem, że wybuchnie gniewem, jednak on tylko się roześmiał, i to, jak mi
się wydawało, całkiem szczerze.
– Masz plugawy jęzor, Mordimerze, i radziłbym ci go codziennie trzeć ługiem i szczotką,
bo kiedyś sprowadzi na ciebie biedę.
– Zauważ, drogi Erichu, że zaledwie odpowiedziałem niegrzecznością na grubiaństwo –
odparłem łagodnie.
– Czy raczej grubiaństwem na niewinny żart – sprostował mnie.
– Umówmy się, że niegrzecznością na niegrzeczność, i będziemy kwita.
Po chwili zastanowienia skinął głową.
– Niech i tak będzie – rzekł. – A skoro nie jedziesz do Hezu i do Ostrawy, co w takim
razie zamierzasz?
– Poproszę o przysłanie mi pod komendę dodatkowych inkwizytorów, którzy na pewno
chętnie zdejmą z moich barków wiele obowiązków administracyjnej natury, sam natomiast
skupię się na poprowadzeniu...
– W Hezie nie brano pod uwagę twojej odmowy – przerwał mi bezceremonialnie. – I w
związku z powyższym do Luthoff skierowano innego inkwizytora. Na pocieszenie mogę ci tylko
powiedzieć, że to człowiek równie młody jak ty i równie gorącego serca.
– Ależ... – straciłem język w gębie. – Ależ...
– Nie ma o czym gadać. Decyzja została podjęta.
– To bezprawie – powiedziałem i byłem naprawdę wściekły. – Inkwizytora stojącego na
czele śledztwa wolno zdymisjonować jedynie wtedy, kiedy popełni rażące błędy w sztuce. A te
błędy musi stwierdzić komisja złożona przynajmniej z pięciu inkwizytorów o co najmniej
dziesięcioletnim stażu.
– Świetnie znasz prawo – pochwalił mnie ironicznym tonem. – Tylko że ciebie nikt nie
dymisjonował. Zostałeś awansowany, Mordimerze. Zamierzasz napisać może list do biskupiej
kancelarii, w którym wyłuszczysz, jak bardzo jesteś niezadowolony z awansu i jak wielką
zrobiono ci krzywdę, mianując jednym z najmłodszych przełożonych oddziałów w historii
Inkwizytorium?
– Nie – rzekłem przez zaciśnięte zęby. – Nie zamierzam się skarżyć. W takim razie wrócę
do Bielstadt i...
– Mordimerze, przecież zostałeś wykreślony z rejestru inkwizytorów w Bielstadt! Zresztą
jak wy wszyscy. Tam przyjeżdża nowy przełożony z wybranymi przez siebie ludźmi.
– Nie rozumiem. – Cofnąłem się o krok, a myśli w mojej głowie galopowały jak oszalałe.
– Co ja mam... Co ja mam w takim razie ze sobą zrobić?
Znowu prychnął, a zaraz potem wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Nie mam pojęcia. I tak już za wiele czasu poświęciłem na grzeczności, do których nie
byłem obowiązany. Zagmatwałeś prostą sytuację, Mordimerze, i ciężko mi teraz powiedzieć,
jakie kroki zostaną podjęte przez naszych przełożonych. Jedyne, co mogę ci poradzić, to: czekaj
na decyzję z Hez-hezronu. Kancelaria biskupa kiedyś zajmie się twoim problemem.
Słowo „kiedyś” nie brzmiało dobrze w tym kontekście. Bo co miałem począć do czasu,
jak „kiedyś” zamieni się w „teraz”? Gdzie miałem mieszkać i co miałem jeść? No i, rzecz jasna,
w jaki sposób miałem walczyć z armią diabła, będąc inkwizytorem bez przydziału, a co za tym
idzie – bez służbowych zleceń?
Stockmeier musiał zauważyć moją minę i kto wie, może zrobiło mu się żal waszego
uniżonego sługi, bowiem poklepał mnie po ramieniu końcówkami palców.
– Nie ty pierwszy znalazłeś się w podobnej sytuacji – stwierdził. – Mogę ci jedynie
poradzić, byś jechał czym prędzej do Hezu i popędził kancelarię w kwestii wydania decyzji w
twojej sprawie. Będziesz mógł mieszkać i jeść w siedzibie heskiego Inkwizytorium, ale żadnej
gotówki nie dostaniesz, chyba że ubłagasz chłopaków o drobne wsparcie...
Właśnie tak! To mi się marzyło. Przyjechać do Hezu nie jako opromieniony sławą
inkwizytor z prowincji, wschodząca gwiazda pierwszej wielkości i jasności, lecz w charakterze
żebraka dopraszającego się resztek z pańskiego stołu i niemającego najmniejszego pojęcia, co się
z nim wydarzy następnego dnia. Prędzej zdechnę, pomyślałem.
– Przemyślę twoją propozycję – rzekłem.
W tej chwili skłonny byłem stanąć przy murze i tłuc z całych sił moją głupią głową w
kamienie. Kłopoty, z jakich zrezygnowałem za namową Vogelbrandta, wydawały się niczym
wobec kłopotów, na jakie naraziła mnie odmowa awansu. Oczywiście nie mogłem w tym
momencie powiedzieć Stockmeierowi: „Nie bierz moich poprzednich słów pod uwagę! Jadę do
Ostrawy!”. Po pierwsze, nie zgodziłby się, po drugie, gdyby się nie zgodził, wtedy przeżyłbym
naprawdę wielkie upokorzenie. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę, gdyż pewna rzecz wymagała
wyjaśnienia.
– Powiedziałeś, powiedziałeś... że do Bielstadt przyjeżdża nowy przełożony oddziału. Co
w takim razie stanie się z Gregorem Vogelbrandtem? Co z Hoffmanem i Voerterem?
– Twoi koledzy zostaną przydzieleni nowemu inkwizytorowi, by wspomagać go
doświadczeniem nabranym w tej sprawie. Natomiast Gregor... – kąciki ust Stockmeiera uniosły
się minimalnie – otrzyma najprawdopodobniej propozycję objęcia oddziału w Ostrawie. I sądzę,
że nie będzie miał oporów przed przyjęciem tego zaszczytu.
Pociemniało mi w oczach.
– Jak to Gregor? Niby skąd...
– Ciekawe, prawda? – przerwał mi inkwizytor z Hezu. – Okazało się, że Vogelbrandt
wiedział lub przypuszczał, że twoja decyzja będzie odmowna, i zgłosił swój akces do objęcia
nowego stanowiska, w razie gdybyś ty się nie zdecydował. Wiem, że Gregor przedstawił również
zaświadczenia lekarskie dokumentujące, iż znajduje się w pełni sił umysłowych oraz fizycznych,
dokonał także aktu samokrytyki i skruchy za to, że początkowo nie poparł cię w sprawie
strasznego spisku, jaki odkryłeś. To spowodowało, że jego notowania znacznie poszły w górę w
heskiej kancelarii i przykazano mi zaproponować mu stanowisko, kiedy tylko ty odmówisz
przyjęcia podobnego zaszczytu, co właśnie się wydarzyło... – Stockmeier pokręcił głową. – Do
czegoż to dochodzi na świecie... – dodał z nietajonym, choć nie natrętnym obrzydzeniem w
głosie. Niewątpliwie jednak moja decyzja mocno go zniesmaczyła.
– Uprzejmie dziękuję za łaskawe objaśnienia, Erichu – zdołałem powiedzieć, choć
poruszanie ustami przyszło mi z pewnym trudem. – Mam nadzieję, że wszelkie sprawy dobrze
się tu ułożą.
– I tobie życzę pomyślności. – Uśmiechnął się do mnie. – Oraz – uniósł palec – szczęścia,
bo ono będzie ci naprawdę potrzebne.
– Tak. Oczywiście. Żegnaj, Erichu.
– Powinienem wrócić do Hezu za kilkanaście tygodni – jego głos zatrzymał mnie przy
otwartych drzwiach. – Jeśli będziesz tam jeszcze, nie wahaj się mnie poszukać. Opowiem ci, w
jaki sposób zakończyły się tutaj sprawy. Może też będę mógł jakoś ci pomóc. – Spojrzał
uważnie. – Bo wykonałeś naprawdę kawał dobrej roboty, inkwizytorze Madderdin. Gdyby
funkcjonariusz prowadzący sprawę dostawał procent od wartości skonfiskowanych dóbr, to ty,
twoje dzieci i prawnuki twoich prawnuków nie miałyby powodów kłopotać się o majątek.
– Pocieszające – mruknąłem i zamknąłem za sobą drzwi.
Powstrzymałem się od pustych gestów w rodzaju tłuczenia pięścią w ścianę, walenia
głową w mur lub głośnego przeklinania. Szedłem, jakby ktoś inny kierował moimi krokami.
Jakbym był marionetką z przyczepionymi do rąk i nóg sznurkami, którą steruje niezbyt zręczny
lalkarz. Oto się nazywa piękna katastrofa! I pomyśleć, że sprokurowałem ją sobie sam na swoje
własne życzenie.
Rozdział XV
Gość
Kazałem karczmarzowi, by przyniósł mi do pokoju
trzy flaszki wina, ponieważ solennie postanowiłem sobie i obiecałem, że upiję się niczym świnia,
a owe butelczyny miały być tegoż spijania się dobrym początkiem. Spić się chciałem nie tyle
nawet z żalu, ile z poczucia bezsilności oraz świadomości, iż przez dłuższy czas niewiele w
moim życiu będzie zależeć ode mnie samego, a jedynie od tego, jak wielcy gracze zechcą
przestawić pionek z plakietką „Mordimer Madderdin”. I nie mogłem mieć szczególnej nadziei, że
szybko przestawią go do pierwszego szeregu, tak bym stał się znowu hetmanem, czyli zajął
miejsce, jakie należało mi się z racji zasług oraz zdolności.
Kończyłem właśnie drugą butelkę, obserwując przez otwarte okno zachodzące słońce i
smętnie myśląc, jak celnie ten widok opadającego ku ziemi promiennego olbrzyma pasuje do
mojej dramatycznej sytuacji. I nagle poczułem się nieswojo. Tak jakby ktoś spoglądał na moje
plecy. Co było całkowicie niemożliwe, gdyż po pierwsze, zamknąłem drzwi na skobel, a po
drugie, chociaż słuchu nie mam tak wyczulonego jak węchu, to jednak niejeden świstak mógłby
mi pozazdrościć tego zmysłu. Gwałtownie odwróciłem się i zobaczyłem, że na krześle koło drzwi
siedzi wysoki mężczyzna o zmiętej twarzy i obwisłych wąsach. Na palcu miał herbowy sygnet, a
u pasa nosił szablę z wysadzaną zielonymi i czerwonymi kamieniami, zapewne wielce kosztowną
rękojeścią. Z pochwy za pasem wyrwałem sztylet (zapewniam was, mili moi, że dokonałem tego
ruchem szybszym niż trzepot skrzydeł ćmy) i zerwałem się z łóżka.
– Kim, u diabła, jesteś i jak tu wszedłeś?
Szlachcic siedział nieporuszony moim wybuchem i bynajmniej nie przestraszony
widokiem długiego na dłoń ostrza. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, że ten nóż był ostry
niczym najlepsza brzytwa i w plasterki kroił nawet zmrożone mięso. Kto wie, może się jeszcze
przekona o zaletach mego ostrza, pomyślałem.
– Jestem przyjacielem. – Uśmiechnął się szeroko, pokazując długie, żółte zęby. – A
przyjaciele nie potrzebują zaproszenia ani nie muszą kłopotać się stukaniem. I nie wita się ich na
głos, wzywając szatańskiego imienia – dodał z wyraźną przyganą. – Czyż nie mam racji?
Jak widać, ten człowiek nie miał na razie ochoty, by mnie zabić lub obrabować, więc nie
spuszczając z niego wzroku, usiadłem z powrotem na brzegu łóżka.
– Zwykle pamiętam moich przyjaciół. A was jakoś sobie nie przypominam...
– Przypomnę więc, że ostatnio dałem ci całą godzinę na przemyślenie zalet oraz wad
wypływających z naszej znajomości – odpowiedział. – Czy mogę poczęstować się winem?
Straciłem język w gębie. Chciałem coś odpowiedzieć, podsumować jakimś mądrym,
odważnie zuchwałym lub szyderczym zdaniem jego wypowiedź, ale w głowie miałem jedynie
całkowitą pustkę. Tymczasem mój gość przypatrywał mi się z życzliwą uwagą.
– Proszę was, częstujcie się – bąknąłem wreszcie, nadal nie mogąc zebrać myśli.
Szlachcic był na tyle grzeczny, iż zajął się napełnieniem sobie kubka winem. Potem
posmakował i zmrużył oczy.
– Pozbawione szlachetności, lecz nie całkiem wyzbyte z wdzięku – zawyrokował tonem
znawcy. – To wino jest jak młoda wiejska dzieweczka. Ucieka, kluczy i chowa się z radosnym
chichotem, by jednak po chwili zniknąć, nie zostawiając nic prócz zapachu kwiatów i... uwaga!
nadziei, że następne spotkanie będzie owocniejsze.
– Jesteście, jak słyszę, smakoszem – z trudem dokończyłem zdanie, tak miałem
wysuszone gardło. Odchrząknąłem i upiłem łyk. Może byłem tylko prostym chłopakiem z gminu,
ale smak tego trunku za nic w świecie nie kojarzył mi się z żadną dzieweczką. Wiejską, nieśmiałą
czy jakąkolwiek inną.
– Smakoszem? O nie. Jedynie człowiekiem lubiącym kosztować trunki oraz potrawy i
znajdującym upodobanie raczej do rozcierania wina po podniebieniu niż – zerknął na stół, na
którym stała opróżniona przeze mnie flasza – żłopiącym je bez umiarkowania. Pamiętam
bowiem, co w wyniku nadużywania trunków przydarzyło się nawet tak dostojnej osobie jak nasz
praojciec Noe.
– To prawda. Lecz czyż dostojny król Ankajos, choć był synem samego Posejdona, nie
zaznał jeszcze większego nieszczęścia, chociaż pucharu z winem nie zdołał nawet przechylić do
ust?
Mój gość zmarszczył brwi.
– A czyż Szatan nie zakopał pod pierwszym krzewem winorośli ścierw lwa, owcy i świni,
by spowodować, że człowiek pijący wino będzie od tego czasu dziki, głupi i skłonny tarzać się
błocie?
– Jednak Homer napisał, że wino rozwesela serce człowiecze...
– Pomyśl, Mordimerze, do jak wielu zbrodni doprowadziło pożądanie wina. Przecież
właśnie z powodu dorodnej winnicy grzeszna Jezabel namówiła króla Achaba, by zdradziecko
zamordował swego wasala i przyjaciela.
– Lecz z drugiej strony ileż radości dał ten trunek ludziom pogodnego usposobienia! Czyż
nie napisał Horacy: „Teraz wina opróżniajmy puchary, teraz tańcujmy swobodnie” i czyż nie
dodał zaraz potem: „Śmiertelnikowi wszystko winno być dostępne”?
– A czy opity winem lud Izraela nie hołdował złotemu cielcowi, zapominając o boskich
prawach i przysiędze wierności złożonej Jedynemu Panu? Zapominasz, że dopiero rzeź
wszystkich zdrajców odnowiła Przymierze? – Uniósł groźnie palec, a jego oczy się zwęziły.
– Byli głodni, nie pijani – powiedziałem. – I modliliby się nawet do twojego
wyciągniętego palca, gdyby tylko mogli się dzięki temu nażreć... A ja bynajmniej nie
nadużywam wina, lecz są takie chwile w życiu człowieka, kiedy na realność lepiej spuścić
zasłonę słodkiego oszołomienia i zapomnienia.
Mój gość nie rozpogodził się i nadal popatrywał na mnie surowo.
– Jak możesz w ten sposób postępować, Mordimerze? – rzekł z nieukrywaną naganą w
głosie. – Jesteś inkwizytorem, Sługą Bożym, mieczem w ręku Pana. Jak więc śmiesz odwoływać
się do obrzydliwych pogańskich wierzeń, do złośliwych demonów, które czczono jako bóstwa,
do pogańskich poetów, których strofy niewarte są nawet splunięcia dobrego chrześcijanina?
Na początku sądziłem, że zechce zganić mnie za nadmierne, jego zdaniem, korzystanie z
trunkowych uciech, a tu proszę bardzo, okazało się, że ma na myśli coś znacznie poważniejszego.
– To jedynie historia – powiedziałem łagodnie. – Martwa niczym ruiny Illium. Odebrałem
wykształcenie, które kazało mi zapoznać się z antycznymi autorami, takimi jak...
– Nie interesuje mnie twoje wykształcenie – przerwał mi bezceremonialnie. – Chociaż nie
namawiam cię bynajmniej, byś wyrzucił z głowy i pamięci wszystko czego cię nauczono. Ale
dobry chrześcijanin powinien odwoływać się do słów Pisma Świętego! Nie do pogańskich
opowieści, historyjek, bajań oraz legend! Nie do wydumanych teorii dyktowanych przez samego
diabła. A więc nie do tych wszystkich Arystotelesów i Platonów, nie do Homerów, Eurypidesów
czy Wergiliuszy...
Rozłożyłem pojednawczo dłonie. Poglądy prezentowane przez mego gościa nie były
niczym niezwykłym w naszym świecie. Wielu księży, biskupów oraz kardynałów, również
niektórzy inkwizytorzy węszyli zło we wszystkim, co pochodziło spoza chrześcijaństwa. Wielu
jednak widziało w pogańskich opowieściach jedynie niewinne bajania, a czytając Homera lub
Wergiliusza, zachwycało się nie zmaganiami antycznych bogów i bohaterów, lecz pięknem oraz
lekkością strof. Jedni biskupi mieli w swych zbiorach rzeźby przedstawiające greckich herosów i
bóstwa oraz malowidła obrazujące słynne sceny mitologiczne, inni biskupi na terenach od nich
zależnych kazali niszczyć podobne dzieła sztuki. Papieże czasami opowiadali się po tej, czasami
po tamtej stronie konfliktu, a najczęściej nie zabierali w ogóle głosu na powyższy temat,
pozwalając sprawom toczyć się bez ich udziału. W Inkwizytorium pojawiały się głosy, iż
kolekcjonowanie malowideł i rzeźb przedstawiających antyczne bóstwa jest niczym innym niż
złamaniem pierwszego przykazania, ale zbyt wiele zbyt poważanych i wpływowych person
posiadało podobne kolekcje, byśmy mieli zawracać sobie głowę tym, kto w jaki sposób ozdabia
salon.
– Zło jest niczym dym, Mordimerze – powiedział. – Czasem bucha wielką, gorącą
chmurą, by objąć i spopielić wszystko na swej drodze, czasem leniwą strużką sączy się przez
dziurkę od klucza. Każde na swój sposób jest straszliwe i każde na swój sposób niebezpieczne. I
z każdym trzeba walczyć. Walczyć dzielnie i bez wytchnienia, gdyż w innym wypadku strużka
płynąca z dziurki od klucza rychło wypełni komnaty twego serca oraz umysłu tak szczelnie, że
nie będziesz już widział nic poza dymem i nie będziesz już oddychał niczym innym niż zatrute
opary.
Z całą pewnością ten mężczyzna zgrabnie się wysławiał, lecz nie zamierzałem bawić się z
nim dłużej w dyskusje o zaletach i wadach trunków oraz o tym, czy należy odwoływać się do
pogańskiej kultury, czy też przyjąć, że wszystko, co wydarzyło się przed narodzinami Jezusa, nie
jest warte ani poznania, ani uwagi. Interesowały mnie dużo poważniejsze zagadnienia, a
mianowicie odpowiedzi na pytania, kim jest mój gość oraz w jakim celu pofatygował się, by
mnie odwiedzić.
– Bardzo pięknie. Lecz skończmy z tą słowną szermierką – rzekłem. – I powiedzcie teraz,
z łaski swojej, dlaczego mam zaufać, że jesteście tym, za kogo się podajecie i kogo wcześniej
widziałem w pałacu biskupa?
Uśmiechnął się dobrotliwie i choć, przysiągłbym! nie wykonał żadnego gestu ani nie
wypowiedział żadnego zaklęcia, nagle poczułem, że znowu znieruchomiałem niczym kamienna
rzeźba. Przyznam szczerze, że miałem już serdecznie dość podobnych wrażeń, zwłaszcza
postępującego za nimi uczucia przemożnej bezradności. Minęło kilka chwil i poczułem, że
kajdany uroku ustąpiły. Znowu mogłem poruszać się i mówić.
– Znalazłem trupa Krankla, którego wykopano w biskupim ogrodzie – oznajmiłem. –
Chcę wiedzieć, kim jesteście wy, którzy przybraliście postać tego człowieka? A poza tym
dlaczego zabiliście Krankla? Cóż takiego strasznego uczynił sekretarz biskupa poza tym, że
obdzielał swymi łaskami wszystkie dziewczęta i kobiety na prawo i lewo?
– Jakże łagodnie nazywasz grzeszne łajdaczenie się! – Znowu zmarszczył brwi.
– Łajdaczą się kobiety – mruknąłem. – Mężczyzna co najwyżej daje konieczny upust
zgromadzonej w nim chuci, by oczyścić w ten sposób z żądzy ciało oraz umysł. A wiedzcie, że to
wszystko ma na celu – uniosłem dłoń i zawiesiłem na chwilę głos – lepsze służenie sprawom
duchowym. Wyrzucenie nasienia jest podobne do wylania oliwy na wzburzone morskie fale, lecz
w tym wypadku mówimy o sztormie męskiej chuci, który należy zgasić fizycznym aktem, by
uspokoić umysł i spokojny już wykorzystać do zbożnych celów... Tak to właśnie, moim zdaniem,
wygląda.
Spojrzał na mnie i pokiwał poważnie głową, lecz z wyrazu jego twarzy poznawałem, że
raczej jest rozbawiony. Groźne V tworzone przez nastroszone brwi zniknęło z jego czoła.
– Czyli podsumowując: chędożysz dziwki, by być lepszym chrześcijaninem... Cóż,
zajmujące podejście. Skłamałbym, mówiąc, że mi nieznane, lecz zawsze uważałem je co
najmniej za kontrowersyjne. Jednak jeśli chodzi o twój przypadek – skrzywił usta – musisz
wiedzieć, że wiernym Sługom Bożym wybacza się więcej niż zwykłym ludziom, chociaż
również – znowu uniósł palec – więcej się od nich wymaga.
– Za pozwoleniem, lecz nie mówimy o mnie, a o sekretarzu biskupa. Swoim życiem i
swoim sumieniem zajmę się sam, jeśli pozwolicie. Wróćmy lepiej do moich pytań. Kim, na
gwoździe i ciernie, jesteście?!
– W tym wypadku nic się nie zmieniło od naszego ostatniego spotkania. Wtedy mówiłem
prawdę i teraz mówię prawdę: jestem inkwizytorem, jak i ty, Mordimerze. Nic tego nie zmieni.
Ani fakt, że jestem ścigany oraz poszukiwany, ani twoje powątpiewania. Nie jestem ani
demonem, ani czarnoksiężnikiem, choć przyznam, że nie są mi obce moce, którymi posługują się
oba te rodzaje wrogów wiary i wrogów rodzaju ludzkiego. Lecz znajomość nie oznacza
przynależności, czyż nie mam racji?
Prychnąłem, by wiedział, że powaga jego głosu i przekonujące spojrzenie nie są w stanie
mnie omotać.
– Czy cesarz jest szlachcicem? – zapytał, a ja zbity z tropu machinalnie przytaknąłem.
– Ale szlachcicem jest również obdartus zapijający smutki w pobliskiej karczmie –
kontynuował – któremu obojętne jest, z kim pije, choćby był to nawet miejski kat, aby tylko
sięgnął do sakiewki.
– Nie za bardzo...
– A więc są tacy szlachcice jak cesarz i tacy jak ten nieszczęsny pijaczyna. Jeśli więc nie
tylko dopuszczasz, ale i znasz z doświadczenia podobne różnice pomiędzy szlachcicami,
dlaczego nie chcesz uznać, że równie wielkie, może nawet większe różnice mogą dzielić
inkwizytorów?
– Bo te pierwsze widzę na każdym kroku...
– Więc zaprzeczasz moim słowom tylko dlatego, że sam nie dostrzegłeś niczego, co by je
potwierdzało. A przecież wierzysz, że istnieją Indie, Chiny czy Abisynia, chociaż nigdy w tych
krainach nie byłeś, prawda?
– Istnieje wiele świadectw na ich temat. Na potwierdzenie twoich słów mam natomiast
jedynie twoje świadectwo. To za mało.
– Chcesz się upewnić, że nie jestem demonem? Czarnoksiężnikiem? Chcesz poddać mnie
próbom? Testom? W Akademii Inkwizytorium nauczono cię przecież walczyć z demonami, a
przynajmniej rozpoznawać je i bronić się przed nimi. Znasz rytuały, na których skutki nie
pozostanie obojętny żaden demon, czyż nie? Proszę bardzo, wypróbuj wszystkiego, a ja
spokojnie poddam się twojej woli.
Jeżeli był demonem, musiał być bardzo pewny siebie albo też sądził, że przekona mnie
sam fakt, iż zezwala mi na przeprowadzenie podobnych prób. Oczywiście upewniłbym się, z kim
mam do czynienia, gdybym wyprawił się w mistyczną podróż do nie-świata, w którym umiałem
ujrzeć wiele rzeczy i wiele zjawisk w ich duchowej postaci. Tam, w tym przerażającym
uniwersum, położonym poza zdolnością postrzegania większości ludzi, mógłbym przekonać się,
kim naprawdę jest mój rozmówca. Lecz podróż do nie-świata wiązała się nie tylko z fizyczną
męką i zagrożeniem bolesną śmiercią, ale również z całkowitą fizyczną bezbronnością. Nie
mogłem sobie pozwolić na podobną lekkomyślność, by pozostawić pozbawione woli ciało na
łaskę i niełaskę siedzącej obok mnie istoty. Z drugiej strony do tej pory nie wykorzystała ona
przecież swej mocy, by w jakikolwiek sposób mi zaszkodzić. Jednak kto wie czy widząc mnie w
stanie transu umożliwiającego wędrówkę po nie-świecie, to coś nie zdecydowałoby się mnie
zaatakować. To coś... Właśnie. Nadal próbując odgadnąć, kim jest, byłem niczym dziecko we
mgle. Demonem? Czarnoksiężnikiem? A może naprawdę spaczonym inkwizytorem? W tej
chwili przyszło mi na myśl, po raz pierwszy w życiu! że cóż tak naprawdę mogłem wiedzieć o
instytucji, którą piętnaście wieków temu stworzył Marek Kwintyliusz na polecenie i z
błogosławieństwem samego Jezusa Chrystusa? Co mógł wiedzieć początkujący inkwizytor, jak
ja, o formacji, która trzęsła znanym nam światem i której wola była prawem (w ten sposób
przynajmniej sprawy miały się przez wiele wieków)? Czy nie byłem niczym mrówka
spoglądająca jedynie we własne mrowisko, a niepotrafiąca dostrzec, że dalej, tam gdzie nie sięga
jej wzrok, są zbudowane przez ludzi miasta oraz zamki? Co mrówka mogła wiedzieć o wartości
złota, tkaniu materiałów, rzeźbieniu drewna i kamienia? Co mrówka mogła wiedzieć o... Bogu?
Od nasady kręgosłupa aż do karku przebiegł mi lodowaty dreszcz. Zrobiło mi się słabo. Czy
naprawdę byłem tylko mrówką? Nędznym robakiem, który nie rozpoznałby wielkiej tajemnicy,
nawet gdyby się o nią potknął?
– I jak, Mordimerze? Wypróbujesz swe moce? – Szlachcic popatrywał na mnie trochę z
rozbawieniem, a trochę z zaciekawieniem.
Wytrącił mnie z zamyślenia.
– Nie – powiedziałem i sam usłyszałem zmęczenie we własnym głosie. – Bo wszystko
jedno, kim jesteście. Demonem, czarnoksiężnikiem czy odstępcą... Tak czy inaczej, jesteście
wrogiem wiary, a więc równocześnie i moim.
– Jakże łatwo przychodzi ci osądzanie innych – odparł. – Czyż takiej pochopności nie
uważamy za objaw strachu lub głupoty?
– Rozumiem, że zganilibyście mnie, gdybym patrząc na dół w ziemi, pochopnie osądził,
że mogę do niego wpaść, dając poznać w ten sposób, że jestem głupi oraz przestraszony?
Zaśmiał się, a jego długie, obwisłe wąsy zadrgały przy tym śmiechu niczym czułki
zaniepokojonego chrabąszcza.
– Jestem przyjacielem i sługą Świętego Officjum – rzekł uroczystym tonem, kiedy już się
wyśmiał i wyparskał. – A więc co za tym idzie, sługą wiary oraz sługą Boga. Oddałbym życie za
wiarę, Mordimerze. – Pochylił głowę, a w jego głosie usłyszałem smutną powagę. – I w pewien
sposób już je oddałem. Czyż odstępcy nie ścigają mnie jak wściekłego psa? – Westchnął.
Uniósł wzrok w stronę sufitu. Dalej mówił zapatrzony w ten sufit i jakby nie dostrzegając
nawet mojej obecności.
– Czyż nie oddałem władzy i mocy w imię najświętszych idei? Przecież mogłem
spokojnie żyć, wykonywać rozkazy, mieć wszystko, co tylko chcę, na wyciągnięcie ręki. Ja
jednak porzuciłem spokojną egzystencję, by sprzeciwić się złu. By zgnieść to zło, zanim zdąży
się rozrosnąć...
– To ma być wasz sposób na walkę ze złem? – zaśmiałem się drwiąco. – Zamordowanie
biskupa i dwóch zakonnic? A kogóż to, bądźmy szczerzy, obchodzi? Mało na świecie grasuje
zdegenerowanych biskupów i występnych mniszek?
– Mordimerze, jeżeli ma cię to przekonać, wytłumaczę, dlaczego tak, a nie inaczej
postąpiłem...
Objął kubek z winem obiema dłońmi i zapatrzył się w niego. Trwał tak dłuższą chwilę i
byłem pewien, że zbiera myśli.
– Kilkanaście lat temu w czasie pewnych nieszczęsnych wydarzeń, które miały miejsce w
Koblencji, zostałem niemal unicestwiony. Taaak, było już blisko, naprawdę blisko. –
Zobaczyłem, jak mruży oczy. – Moi właśni bracia obrócili oręż i siły przeciwko mnie – w jego
głosie zabrzmiało prawdziwe rozżalenie. – Nie zabili mnie, lecz niemal całkowicie pozbawili
pamięci, wyssali ze mnie wszystkie moce... Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, w jaki sposób
udało mi się uciec...
To było interesujące. Istota dysponująca tak nieprawdopodobnymi zdolnościami jak mój
gość przyznawała, iż została pokonana i nieomal zgładzona?
– Ocknąłem się zakopany w ziemi w lesie pod Koblencją. Byłem słaby niczym zwyczajny
człowiek. Kiedy doczłapałem do miasta, przekonałem się, że od mojej walki ze zdrajcami minęło
niemal czternaście lat. – Westchnął ponownie, tym razem jeszcze ciężej i jeszcze smutniej. –
Rzeczy, które się wydarzyły, naprawdę strasznych rzeczy, nie można już było cofnąć, a ja –
wzruszył ramionami – byłem bezradny...
– Nie lubię, kiedy ktoś bierze mnie za idiotę – przerwałem mu złym głosem.
Spojrzał na mnie i przez moment widziałem zdziwienie w jego oczach. Potem przetarł
powieki dłonią.
– Czternaście lat, prawda? O tym myślisz? Mnie również wydawałoby się to nie do
uwierzenia. – Skinął głową, jakby przyznając rację zarówno mnie, jak i moim wątpliwościom. –
A jednak właśnie tak się stało. Zamarłem niczym zatopiona w bursztynie mucha. Z tym że w
przeciwieństwie do muchy ja ożyłem po wyjściu z bursztynu. Teraz nie mam nawet jednej
dziesiątej dawnych sił i zdolności. Ale one wracają. – Uśmiechnął się. – Stopniowo, powolutku.
Jak gęsty, cieknący ze słoja miód.
Jeśli sądził, że mnie przekona, to grubo się mylił. Kto wie, może jednak sam wierzył w to,
co mówi? Może w szaleństwie, które nim rządziło, rzeczywiście wyobrażał sobie, iż przetrwał
czternaście lat zakopany pod ziemią? Może lata, miesiące, tygodnie i dni mieszały mu się w
głowie niczym kawałki rozkruszonej mozaiki? Jednak to, że był szalony, nie oznaczało, iż nie
mógł być użyteczny. Zarówno jako łup, który zaniósłbym do Świętego Officjum, jak i jako
nauczyciel. Pytanie tylko, czy zechciałby mnie czegokolwiek nauczyć. I czy przypadkiem nie
zapłaciłbym zbyt wysokiej ceny za podobną naukę.
– Nadal nie rozumiem, czemu zabiliście takich nic nieznaczących ludzi. Dlaczego nie... –
zaśmiałem się – cesarza?
– Cesarza? Taaak, to byłoby interesujące, na pewno interesujące, choć trudne,
niebezpieczne oraz bezcelowe. Jednak biskupa Schaeffera wybrałem nie tylko z powodu
popełnianych przez niego nieprawości, lecz również z przyczyn, których nie musisz, a nawet nie
powinieneś znać. – Spojrzał na mnie niemal przepraszającym wzrokiem. – Grunt, że zostałem
zmuszony, by pozostać w pałacu Augustyna przez jakiś czas, a żeby nie znużyć się
bezczynnością – uśmiechnął się szeroko – zacząłem rozglądać się wokół.
– No toście się narozglądali – skwitowałem jego słowa.
Jeżeli opowieść mojego gościa była prawdziwa (a taką hipotezę mogłem przecież
rozważyć), oznaczało to, że w pałacu biskupa na coś czekał lub czegoś szukał. Albo czekał na
kogoś lub szukał kogoś. Sojusznika? Wroga? Ofiary? A może tylko trwał, rzucany to w tę, to w
tamtą stronę falami szaleństwa? Przecież i to było możliwe. To, że jest ocalałym z pogromu
inkwizytorem, który samotnie walczy o idee Chrystusa, mogło być jedynie wytworem jego
imaginacji. A jutro sobie wyobrazi, że jest leśną nimfą, i zacznie śpiewać piosenki pastuszkom...
Kto wie, może nawet trafi na kretyna, który mu uwierzy?
– Na każdym poziomie życia trwa walka, Mordimerze. W tym również nasz nikczemny
ogrodnik miał rację. Ta walka toczy się zarówno pomiędzy najmniejszymi żywymi stworzeniami,
pomiędzy ludzkimi imperiami, jak i pomiędzy siłami, których pełnej mocy i pełnych możliwości
ludzie zwykle sobie nawet nie wyobrażają. Zwyczajny człowiek jest zaledwie jednym z
maleńkich kółeczek, na których toczy się gigantyczna platforma. Lecz jeśli zepsuciu ulegnie zbyt
wiele tych kółeczek, wtedy może upaść cała platforma.
– Ależ macie oryginalne przemyślenia – powiedziałem ironicznie. – To już ten ogrodnik
bardziej mnie zainteresował niż wy.
– Cieszę się, że dopisują ci humor oraz odwaga – odparł bez złości. – Utwierdza mnie to
w przekonaniu, iż dobrze zrobiłem, wybierając właśnie ciebie.
– Wybierając – powtórzyłem. – I cóż zamierzasz dalej zrobić z tym wyborem?
– Zamierzam zapytać cię, co pragniesz uczynić ze swoim życiem, mój chłopcze? Teraz,
kiedy straciłeś śledztwo, pracę oraz pozycję, którą udało ci się osiągnąć. Interesuje mnie, jakie
plany ma człowiek, który w jednej chwili stał się nikim...
– Na razie: upić się – odparłem bez urazy w głosie, choć pomimo że mam grubą skórę, to
tak ostre słowa jednak kłuły.
– A po otrzeźwieniu?
– Po otrzeźwieniu przyjdzie kac.
– A potem, zakładam, Hez-hezron i dobijanie się do drzwi biskupiej kancelarii, czyż nie?
– Zdumiewająco wiele wiecie i nie jestem pewien, czy mi się to podoba...
– Ale w zdumiewającym stopniu mogę ci pomóc, jeśli wyrazisz takie życzenie.
– Taaaak... – Obrzuciłem gościa taksującym spojrzeniem, tak by je dobrze zobaczył. –
Wy chcecie mi pomóc? Zbieg ścigany przez potężnych wrogów, który w panicznej trosce o
własną skórę musi przybierać coraz to inną postać, stosując jakieś diabelskie sztuczki. Nie ma co,
ładnie bym się urządził, korzystając z waszej pomocy. Lepiej pomóżcie sobie sami, a mną nie
zawracajcie sobie głowy.
– Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz – odparł, a ja podziwiałem cierpliwość, z
jaką znosił moją, nie da się ukryć, bezczelność. – No nic, mój chłopcze – dodał po chwili. – Jedź
do Hezu, rozejrzyj się tam. Kto wie, może i ja pojawię się niedługo w tym pięknym mieście i
będziemy mieli możliwość dłużej pogadać.
Wstał z krzesła.
– Dziękuję za wino, Mordimerze. To bardzo uprzejme z twojej strony, że zechciałeś
podzielić się swoimi zapasami z nieznajomym.
Nie odprowadzałem go do drzwi, a kiedy zamknął za sobą, usłyszałem, jak stare deski
podłogi skrzypią pod jego stopami. Spojrzałem na blat stołu i pomyślałem, że dzisiaj będę
potrzebował jednak dużo, dużo więcej niż ta resztka wina, która została w trzeciej butelce.
Westchnąłem ciężko, nie chciało mi się wstawać i wychodzić z pokoju, ale jeszcze bardziej nie
chciało mi się nawoływać karczmarza.
Przy drzwiach prowadzących do karczmy siedział Kuno i wystawiał do słońca
poznaczoną wągrami twarz. Łypnął w moją stronę, kiedy tylko zszedłem z ostatniego stopnia.
– W czym wam mogę usłużyć, mistrzu inkwizytorze?
Najemnik miał za zadanie nie dopuszczać do mnie nikogo, cały zajazd zresztą zająłem na
własne potrzeby, nie po to bynajmniej, iż potrzebowałem tak wiele miejsca, ale by ludzie
odwiedzający karczmę nie narzucali się z prośbami i błaganiami. Kuno miał być moim Atlasem
pilnującym ogrodu Hesperyd. Wyobraziłem sobie siebie samego jako soczyste jabłuszko i
pomimo podłego nastroju to porównanie mnie rozbawiło. Ha, dobrze mieć dowcip tak bystry, iż
potrafię nim zadowolić nawet tak wyrafinowanego człowieka jak ja sam...
– Ten szlachcic, który wyszedł niedawno. Dokąd poszedł?
Kuno otworzył szeroko oczy.
– Jaki szlachcic? Ani nikogo nie wpuściłem, ani nikt nie mógł wyjść, bo jak nie
wpuściłem, to przecież nikogo nie było.
– Przysnąłeś!
– A gdzież tam, za waszą łaską! Sami widzieliście, że ledwo krok postawiliście, a ja już
usłyszałem. Tyle lat na wojnie, to człowiek słuch wytresował jak psa. Żeby przeżyć, trzeba
było...
– Może i tak... – mruknąłem, gdyż podejrzewałem, że skoro mój gość poradził sobie z
bezszelestnym wejściem do mego pokoju, to tym łatwiej poradził sobie z żołnierską czujnością
Kuna.
Wyciągnąłem zza kontuaru pijanego w sztok karczmarza i przez chwilę tłukłem go
knykciami po głowie, by wyświadczyć mu łaskę otrzeźwienia. A kiedy już doszedł jako tako do
siebie, kazałem mu przygotować sutą kolację i sięgnąć do piwniczki po najlepsze wina. Z żalem
pomyślałem, że figlarna siostrzyczka Anna przebywa na tyle daleko, że nie chce mi się do niej
jechać, a znowu posyłanie po nią zabrałoby zbyt wiele czasu.
– I poślij chłopaka do najlepszego zamtuza w mieście – rozkazałem. – Ma mi
przyprowadzić dwie najładniejsze dziwki. Powiedz, że to na rachunek burmistrza.
– Tak jest, mistrzu inkwizytorze. Tak jest!
Ujrzałem błagalny wzrok Kuna, który wpatrywał się we mnie niczym szczeniaczek w
wypełniony mlekiem maminy sutek.
– Trzy dziwki – sprostowałem, a Kuno się rozpromienił.
Godzinę potem świat stał się nieco bardziej przyjaznym miejscem. I trwało to jakiś czas...
***
Oczywiście mogłem sobie darować wizytę u Gregora Yogelbrandta, lecz postanowiłem
do samego końca zachować się z godnością. Etykieta wymagała przecież, bym pożegnał swego
dawnego przełożonego, więc zdecydowałem, że odwiedzę go, nie bacząc na to, iż doprowadził
mnie do upokarzającej klęski. Patrząc na całą sprawę z pozbawionym emocji dystansem, można
jednak powiedzieć, że odpłacił mi pięknym za nadobne. I to odpłacił, niestety, z solidną
nawiązką. Jeśli należało wypić do końca z tego kielicha goryczy, to tak, byłem gotowy na
podobnie gorzkie doświadczenie. U miejscowego jubilera kupiłem niewielki złamany krzyż na
złotym łańcuszku, obsypany maleńkimi rubinami, niczym błyszczącymi kropelkami krwi.
Nawiasem mówiąc, otrzymałem go z ogromną zniżką, a i tak właściciel sklepu pragnął dać mi
klejnot za darmo i gorąco namawiał, bym raczył przyjąć ten, jak określił, „całkowicie
bezwartościowy przedmiot, niegodny wielkiego inkwizytora”. Rzeczywiście krzyżyk nie był
może szczególnie kosztowny, jeśli spojrzeć na wartość surowca, natomiast wykonano go z
kunsztem, precyzją oraz wyraźną maestrią zaznaczoną w każdym detalu. Pomyślałem, że będzie
on godnym prezentem na pożegnanie Gregora Vogelbrandta. A może w pewien symboliczny
sposób również na pożegnanie znaczącego etapu w moim życiu. Etapu, na którym wiele rzeczy
mogło mi się nie podobać i wiele pragnąłem zmienić, lecz przynajmniej cieszyłem się względną
pewnością jutra. Mówię względną, ponieważ każdy dobry chrześcijanin wie, że nie istnieje
pewność absolutna, gdyż wiedza o jutrzejszym dniu jest tylko i wyłącznie domeną naszego Pana.
Choćby jasnowidze, wróżbici, przepowiadacze przyszłości i insze stado szarlatanów chciało nam
wmawiać co innego.
Nie wiem, czy Gregor spodziewał się moich odwiedzin, lecz kiedy zobaczył mnie
stojącego w progu, nie dał poznać po sobie, iż ta niezapowiedziana wizyta zdziwiła go w
jakimkolwiek stopniu. Wręcz przeciwnie: uśmiechnął się z niewymuszoną serdecznością i
wyciągnął rękę w moją stronę.
– Witaj, Mordimerze, jakież wiatry przywiały cię do mnie? Ale wchodźże do środka,
siadaj. Może wina? A może coś przekąsisz?
Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję z czymś na kształt życzliwego rozbawienia.
Ciekawe, czego się po mnie spodziewał? Wyrzutów? Karczemnej awantury? Sprowokowania
bijatyki? Przygotowania chłodnej i wyrafinowanej zemsty? A może znał mnie na tyle, by
wiedzieć, iż przychodzę po prostu się pożegnać? Bo przecież Bogiem a prawdą wiele nauczyłem
się od Yogelbrandta i choć miałem okazję widzieć go w godnej pożałowania kondycji
psychicznej oraz fizycznej, to kiedyś był naprawdę inkwizytorem, z którego warto brać przykład.
Zresztą sądziłem, że tak właśnie znowu potoczą się sprawy, a Gregor na powrót stanie się ostrym
niczym brzytwa Mieczem Pańskim.
Usiadłem, jak prosił, i przyjąłem kielich z winem.
– Przyszedłem pożegnać się, Gregorze, i podziękować za wspólną pracę i wspólną walkę.
Życzę ci wszystkiego dobrego i gratuluję, choć przyznam, że pięknie mnie zwiodłeś. – Wbrew
intencjom usłyszałem we własnym głosie coś na kształt wyrzutu.
Vogelbrandt spojrzał na mnie i pokręcił wolno głową.
– Nie zwiodłem cię, Mordimerze. Wszystko, co ode mnie usłyszałeś, było świętą prawdą.
– Proszę, proszę, i mimo to przyjąłeś tak niewygodny awans...
Gregor usiadł naprzeciwko mnie. Zakołysał w dłoniach pustym kielichem.
– Dla ciebie i owszem: ten awans był niewygodny. Dla mnie wręcz przeciwnie.
Postanowiłem, że dzielnie przełknę zarówno dumę, jak i gorycz porażki.
– Wiem, że nie musisz tego robić, ale byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał mi
wytłumaczyć motywy, jakimi się kierowałeś – powiedziałem niemal pokornym tonem.
– Skoro tak grzecznie prosisz – zobaczyłem w jego oczach błysk rozbawienia – to czemu
nie? Przede wszystkim prowadziłem oddział Inkwizytorium przez osiem lat. Wiem, jak wybrać
ludzi i jak nimi kierować. Wiem również, jak zarządzać finansami i nie dać się oszukać, bo zanim
zostałem przełożonym w Bielstadt, miałem zaszczyt służyć jako skarbnik w oddziale w
Lugdunum. Ty, z tego, co wiem, najwyżej zarządzałeś własną kieską, a zważywszy, ile razy
prosiłeś mnie o wcześniejszą wypłatę poborów, to owe zarządzanie nie szło ci, jak sądzę,
najlepiej.
Skinąłem, gdyż była to, nie da się ukryć, szczera prawda. A doświadczenie lugduńskie
naprawdę mogło się Gregorowi przydać, gdyż był to wielki i zasłużony oddział Inkwizytorium.
– Ostrzegałeś mnie przed sąsiadami...
– Dla ciebie mogli być niewygodni, dla mnie będą przydatni. Z Johannesem Rauem
studiowałem na jednym roku w Akademii i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż połączyła
nas przyjaźń. Dietricha Klugego znam z dwóch wspólnie prowadzonych spraw, więc jedynie
Zygfryd Hirsch pozostaje dla mnie niewiadomą. Ale to ponoć rozsądny człowiek, a z tego, co
wiem, dzielimy wspólną pasję zbierania ołowianych figurek, więc na pewno jakoś się
dogadamy...
– Ołowianych figurek? Zbierasz ołowiane figurki, Gregorze? Jak dziecko?
– Obawiam się, że gdybyś podobnie zabawne spostrzeżenie rzucił w towarzystwie
Hirscha, mógłbyś mieć naprawdę uciążliwe sąsiedztwo.
Pokręciłem jedynie głową.
– A polski król? A śląscy książęta?
– To rzeczywiście wrzód na dupie – przyznał i zaraz się skrzywił, a ja zrozumiałem, iż
przypomniał sobie cierpienia, jakich jeszcze niedawno doświadczał. – Jednak wszystko można
obrócić na własną korzyść, jeśli tylko się potrafi.
– Czyli?
– Czyli górą będzie ten, kto porozumie się z polskimi panami. Kancelarie w Hezie i
Akwizgranie na pewno ucieszą się, że nowy przełożony nie śle im ciągłych skarg, monitów oraz
wniosków. A zaręczam ci, że przy odrobinie sprytu z Polakami można się dogadać. Co prawda
trzeba wykazać się nieco giętszym grzbietem niż zwykle, lecz summa summarum rzecz się
opłaca.
– Ja bym się nie dogadał, prawda? – nadałem zdaniu pytające brzmienie, jednak dla nas
obu było jasne, iż stwierdzam oczywistą oczywistość.
Vogelbrandt rozłożył ręce.
– Serdecznie by cię znienawidzili, zanim nauczyłbyś się z nimi postępować.
– Może i tak – odparłem. – Na dobrą sprawę niemal mnie przekonałeś, Gregorze, że twoja
intryga przyniosła korzyści zarówno mnie, jak i Świętemu Officjum. No bo że tobie, to
oczywiste...
– Ja zaledwie wziąłem na swe barki kolejny krzyż, o którym z pokorą myślę, że chociaż
może przygiąć mnie ku ziemi, to mnie nie złamie – powiedział uroczystym tonem.
– Non nobis, Domine, non nobis, sed tuo nomini da gloriam – skomentowałem jego
słowa, jednak bez cienia ironii w głosie, a wręcz przeciwnie: z kamiennie poważną twarzą.
– Właśnie tak, właśnie tak, Mordimerze. Muszę jednak przyznać, że Erich Stockmeier był
pod wielkim wrażeniem, iż znajdując się w tak żałosnej sytuacji, nie cofnąłeś swej pochopnej,
jego zdaniem, decyzji i nie przekonałeś się, iż wyjazd do Ostrawy jest dla ciebie najlepszym
rozwiązaniem. Wyobraź sobie, że o twoim postanowieniu zawiadomił mnie dopiero dzisiaj rano,
więc miałeś jeszcze sporo czasu, by dokonać zmian...
Wzdrygnąłem się. Czy Gregor mówił prawdę, czy chciał mnie tylko wypróbować lub
dodatkowo zranić?
– Decyzję podjąłem powodowany sercem i rozumem, w trosce o najlepiej pojęte dobro
Świętego Officjum – odparłem natychmiast i miałem nadzieję, iż Vogelbrandt nie dostrzegł
mojego poruszenia. – Nie zaistniały żadne powody, bym ją zmieniał. Mój prywatny los nie ma w
tym wypadku znaczenia...
– Tak jak i los każdego z nas – przyznał mi rację. – Zjesz ze mną śniadanie, Mordimerze?
– Nie, serdecznie ci dziękuję, lecz sądzę, że każdy z nas musi wrócić do własnych spraw.
Skoro obaj przygotowujemy się do wyjazdów – uśmiechnąłem się – racz tylko przyjąć ode mnie
ten drobiazg. – Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni na piersi i z wielką, choć ukrytą satysfakcją
dostrzegłem błysk niepokoju w oczach Vogelbrandta. Czegóż się spodziewał? Że dźgnę go
nożem? Że sypnę w oczy sherskenem i następnie bezbronnego niczym dziecko skopię na ziemi?
Ciekawe...
Podałem Vogelbrandtowi drewniane, wyściełane aksamitem puzderko, a on otworzył je i
dłuższą chwilę przyglądał się krzyżykowi.
– Praca z tobą wiele mnie nauczyła, Gregorze – rzekłem. – Będę szczęśliwy, jeśli
przyjmiesz ten klejnocik na znak, jak bardzo sobie cenię chwile, które miałem okazję spędzić pod
twoim dowództwem.
Ciekaw byłem, czy zdaje sobie sprawę z niejakiej dwuznaczności mojej wypowiedzi.
Pewnie sobie zdawał, ale tak czy inaczej, uśmiechnął się życzliwie. Wyjął naszyjnik z
pudełeczka i zawiesił sobie na szyi. Złoty krzyż zalśnił pięknie na tle czarnego niczym smoła
kaftana.
– Będę go nosił, Mordimerze – rzekł poważnie. – I nie domyślasz się nawet, ile
przyjemności sprawiła mi twoja wizyta.
Wyciągnął rękę, tym razem na pożegnanie, a ja ją uścisnąłem. Gregor znowu miał twardy,
męski chwyt. Odezwał się, kiedy byłem przy drzwiach:
– Oczywiście wiesz, że zbieram inkwizytorów do służby w nowym oddziale, prawda?
Odwróciłem się, nie zdejmując dłoni z klamki.
– Tak, rzecz jasna.
– Wyznam ci, że heska kancelaria potężnie mnie zaskoczyła, gdyż w Ostrawie będzie nas
aż ośmiu, a i apanaże... całkiem, całkiem. No tak, ale ja nie o tym... – Uśmiechnął się krzywo. –
Nie poprosisz mnie o funkcję?
Ty, inkwizytor bez przydziału i z nieszczególnymi widokami na przyszłość?
– Proponujesz mi stanowisko swego zastępcy, Gregorze? – zapytałem spokojnie.
Przyglądał mi się ze zmrużonymi oczami i zastanawiając się, stuknął kilka razy kciukiem
o kciuk.
– Nie – odparł. – Mogę cię zabrać jako szeregowego funkcjonariusza.
– Zatem, jeśli pozwolisz, poczekam na bardziej interesującą propozycję – powiedziałem.
– Niemniej jestem szczerze wdzięczny, że rozważałeś moją kandydaturę.
Uśmiechnął się, tym razem pobłażliwie.
– Dziwny z ciebie człowiek – rzekł. – Ale cóż, twoja sprawa. Stockmeier poradził ci, byś
jechał do Hezu, prawda?
Skinąłem głową.
– To nie najgorszy pomysł. Może okazać się owocny, lecz równie dobrze może okazać się
bezwartościowy oraz upokarzający. Znasz kogoś w Hezie?
Rozłożyłem ręce.
– Nie miałem zaszczytu.
Częściowo minąłem się z prawdą, gdyż poznałem przecież inkwizytorów Maksymiliana
Tofflera oraz Wilhelma Salza. Ale pierwszy jedynie podawał się za funkcjonariusza heskiego
oddziału, natomiast drugi serdecznie mnie nie znosił i widząc w biedzie, zapewne jedynie by się
ucieszył.
– Pozwól powiedzieć sobie, bez urazy, że twoja głupota wydaje mi się przerażająca –
stwierdził Gregor. – Wybierasz się do legowiska bestii bez zwiadu, bez broni i bez przewodnika.
Omal mi ciebie żal...
– Bóg mnie
poprowadzi – odparłem lekko.
– Kto wie, kto wie, podobno nasz Pan lubi czasem wspomóc beztroskich idiotów –
nieoczekiwanie zgodził się ze mną. – Nie chciałbym jednak, byś sądził, iż złośliwie i mszcząc się
za twoją bezczelność, zostawiam cię w biedzie oraz poniżeniu. Tak jak mówiłem poprzednio,
uważam, że miałeś rację, odsuwając mnie od śledztwa i prowadząc je po swojemu. Oczywiście
byłeś wobec mnie arogancki, złośliwy i bezczelny, to wszystko prawda, lecz jednocześnie
przysłużyłeś się naszej wspólnej sprawie w stopniu, który udaje się niewielu inkwizytorom. W
związku z tym przekażę ci pismo polecające do inkwizytora Teofila Dopplera.
– Mam nadzieję, że w liście nie będzie napisane „zabij posłańca”?
Roześmiał się.
– Proszę bardzo, jak czasem przydaje się klasyczne wykształcenie... Ale nie, w liście nie
będzie napisane „zabij posłańca”. Doppler pośredniczy w rozwiązywaniu pewnego rodzaju
delikatnych spraw, w które Inkwizytorium nie zamierza angażować się bezpośrednio. Czasami
bogaci mieszczanie, duchowni czy feudałowie mają kłopoty, z którymi nie potrafią radzić sobie
sami. Doppler kieruje do nich inkwizytorów będących w danej chwili bez przydziału.
– Brzmi... interesująco.
– Podobno można nieźle zarobić. – Gregor wzruszył ramionami.
– Mam nadzieję, że ten Doppler nie znajduje zleceń stojących w sprzeczności z naszym
powołaniem – rzekłem. – Nie jestem płatnym zabójcą.
– Sam osądzisz, sam wybierzesz – Vogelbrandt uchylił się od odpowiedzi. – Pamiętaj
jednak, że Doppler o każdej zleconej misji melduje w kancelarii biskupa. Jeśli źle wybierzesz,
może się okazać, że na prawdziwy przydział będziesz czekał całymi latami. Albo nawet
zostaniesz poproszony o odejście z Inkwizytorium.
To wyjaśnienie mnie zdumiało. Vogelbrandt nie musiał przecież aż tak dokładnie
tłumaczyć mi wszystkich niuansów pracy dla Dopplera.
– Dziękuję, Gregorze – rzekłem z prawdziwą wdzięcznością. – Nie spodziewałem się, że
mi pomożesz.
– Lubię takich ambitnych sukinsynów jak ty – wyjaśnił szczerze. – Pozbawionych
skrupułów, a jednocześnie przepełnionych poczuciem misji. Kiedyś też taki byłem... –
Uśmiechnął się do własnych myśli. – W każdym razie praktykowanie w Hezie nauczy cię
niezbędnej pokory, a jeśli uda ci się wysunąć kiedyś głowę z tej kloaki, będzie to znaczyć, że coś
jesteś wart. Zobaczymy... Na pewno nie chcesz jechać do Ostrawy?
Pokręciłem tylko głową, a on w odpowiedzi rozłożył ręce teatralnie bezradnym gestem.
Muszę przyznać, że kiedy opuściłem jego kwaterę, byłem zadowolony zarówno z siebie, jak i z
podjętych decyzji. Gregor Vogelbrandt wygrał ze mną, to prawda. Ale nie zastosował żadnych
metod, których ja sam nie użyłbym, chcąc kogoś zwieść. Poza tym... czy naprawdę mnie zwiódł?
Może to ja zwiodłem samego siebie? Może nie byłem gotowy na przyjęcie tak wielkiej
odpowiedzialności, gdyż nie miałem zaufania do własnych sił? Przecież gdybym był pewien
siebie, nie zawahałbym się nawet przez moment przed stworzeniem nowego oddziału
Inkwizytorium!
A w ten sposób podobny zaszczyt przypadł Gregorowi. Swoją drogą, kto wie czy takie
rozwiązanie nie będzie lepsze z punktu widzenia Świętego Officjum? Yogelbrandt naprawdę był
obyty, doświadczony i ustosunkowany, a po udanej operacji najprawdopodobniej wrócił mu
dawny zapał i jego serce zapłonęło dawnym ogniem. Cóż, strzeżcie się, Ostrawianie...
Rozdział XVI
Hez-hezron
Uwielbiam zapach płonących czarownic o poranku
– powiedział mistrz Teofil Doppler wpatrzony w kobietę otoczoną językami płomieni.
Przeszedłem nad jego słowami bez komentarza, gdyż doświadczyłem przyjemniejszych
doznań węchowych niż odór skwierczącego w ogniu ludzkiego mięsa, wypalanego tłuszczu i
kopcących się włosów. Rozumiałem jednak, że Dopplerowi nie chodziło zapewne o fizyczny
smród, lecz o satysfakcję z dobrze wykonanej roboty, którejż to satysfakcji końcowym
elementem był widok płonącej wiedźmy. Ta, której kaźń mieliśmy okazję obserwować, dokonała
przed egzekucją pokornego wyznania win oraz modliła się żarliwie o to, by najsroższy Bóg
zmiłował się nad jej grzeszną duszą. W nagrodę, co miała wcześniej obiecane, kat, zanim
podpalił bierwiona, uderzył ją polanem w skroń i jak sądziliśmy, pozbawił natychmiast życia.
Dlatego też kiedy płomienie doszły do włosów i sukni czarownicy, nie wiła się ona w męce, lecz
tkwiła przy słupie z opuszczoną głową, pozwalając bez najmniejszego ruchu, by otoczył ją wir
płomieni. Zgromadzonej wokół stosu gawiedzi nie podobał się taki sposób zakończenia
widowiska, a tu i tam rozległy się przekleństwa oraz gwizdy. Cóż, przyzwyczailiśmy się, że plebs
najbardziej lubił jak najdłużej trwające egzekucje, połączone dodatkowo z jak najboleśniejszym
cierpieniem skazanego. Dlatego też przy karze spalenia na stosie największą popularnością wśród
ludu cieszył się taki sposób jej wykonywania, w którym ofiarę przywiązywano do słupa na
dziesięciostopowym łańcuchu i pozwalano swobodnie biegać wśród płonących polan. Zręczna i
silna ofiara potrafiła tak uciekać nawet przez kilka godzin, jeśli tylko kat nie przesadził z ilością
podłożonego na raz drewna. Widzom dostarczało to długiej oraz satysfakcjonującej rozrywki,
lecz my inkwizytorzy nie przepadaliśmy za podobnym rozwiązaniem. A to z tego powodu, iż
tradycja wymagała, byśmy uczestniczyli w kaźni od jej początku do szczęsnego końca. A
wyobraźcie sobie, mili moi, że Mordimer Madderdin, wasz uniżony i pokorny sługa, miał w
życiu lepsze rzeczy do roboty niż obserwowanie płonących ciał.
Zauważyłem, że Doppler przeniósł wzrok w stronę wschodzącego słońca, które
posmarowało chmury krwawą łuną niemal nad samym stosem, potem dopiero spojrzał na mnie.
– Kim jesteś, inkwizytorze? – zapytał, przypatrując mi się bez mrugnięcia, bez
zainteresowania i bez sympatii. – Nie przypominam sobie, bym widział cię kiedykolwiek
wcześniej.
– Nazywam się Mordimer Madderdin, Teofilu – odparłem. – I pozwól, że zamiast mnie
lepiej wszystko wyjaśni list od mistrza Gregora Vogelbrandta, pod którego zwierzchnictwem
miałem zaszczyt służyć.
Wyciągnąłem zapieczętowaną kopertę w stronę Dopplera, lecz ten nie przyjął jej, nawet
nie spojrzał w jej stronę.
– Zwyczaj mówienia sobie po imieniu przez inkwizytorów, którzy nie mieli wcześniej
okazji spotkać się ani poznajomić, zawsze uważałem za niefortunny, jeśli nawet nie wysoce
niestosowny. Dlatego byłbym wdzięczny, gdybyście zechcieli zwracać się do mnie „mistrzu
Doppler” – rzekł i przez cały czas tej przemowy jego powieki nawet nie drgnęły.
– Oczywiście. Jak sobie życzycie, mistrzu Doppler – odparłem gładko, ponieważ od tego
człowieka zależała moja przyszłość i jeśli zechciał, mogłem nazywać go nawet cesarzem mórz
południowych.
Teraz dopiero opuścił wzrok i wziął pismo z moich palców. Dłoń miał obleczoną w
czarną aksamitną rękawiczkę, a na środkowym palcu prawej nosił ogromny złoty sygnet.
– Stawcie się w mojej kancelarii, mistrzu Madderdin, za, powiedzmy... tydzień. – Po raz
pierwszy jego powieki drgnęły. – Zobaczę, co będę mógł dla was zrobić.
Starałem się nie okazać rozczarowania. Podróż do Hez-hezronu pochłonęła znaczną część
moich skromnych oszczędności i miałem nadzieję, iż jak najszybciej zyskam możliwość
zarobienia paru groszy. Na szczęście mogłem zatrzymać się w siedzibie heskiego oddziału
Świętego Officjum i przynajmniej w ten sposób zapewnić sobie dach nad głową oraz
wyżywienie. No ale z łaski braci inkwizytorów nie wypadało korzystać zbyt długo.
– Pokornie dziękuję, mistrzu Doppler – rzekłem.
Zagmerał przy pasie, po czym wyciągnął na dłoni dwa złote dukaty.
– Przyjmijcie to w charakterze zaliczki, mistrzu Madderdin, bo rozumiem, że w tym liście
Yogelbrandt nakłania mnie, bym dał wam jakąś robotę, czyż nie?
– Nie czytałem pisma, lecz z rozmowy z Gregorem mogę wnioskować, że taka właśnie
jest treść.
Oczywiście nie sięgnąłem w stronę monet, ani nawet nie zatrzymałem na nich spojrzenia.
Spoglądałem prosto w twarz Dopplera.
– A więc za tydzień. – Doppler uśmiechnął się samymi kącikami ust i zaczerpnął głęboko
powietrza w płuca. – To już nie to – powiedział z niejakim żalem w głosie. – Najpiękniejszy
zapach jest dwie, trzy minuty po tym, jak zaczynają płonąć...
Włożył z powrotem monety do sakiewki, gestem tak naturalnym, jakby w ogóle nie
wiedział, w jakim celu je wyciągnął. Ruszył w stronę ulicy, a tłum na jego drodze rozstępował się
niczym fale Morza Czerwonego przed Mojżeszem.
***
Kancelaria Teofila Dopplera mieściła się na parterze okazałej kamienicy i zajmowała trzy
obszerne pomieszczenia położone w amfiladzie. W ostatnim z nich przyjmował interesantów sam
inkwizytor. Kiedy wszedłem,
Doppler siedział przy biurku, którego blat lśnił tak mocno, iż byłem pewien, że Teofil
może podziwiać w nim niczym w lustrze swoje długie baki i zadbaną, przyciętą w równy
prostokąt brodę.
– Czym mogę wam służyć, inkwizytorze? – Spojrzał na mnie znad biurka, a w jego
pustym, obojętnym wzroku nie wyczytałem, by mnie rozpoznawał.
– Nazywam się Mordimer Madderdin i pozwoliłem sobie przekazać wam w zeszłym
tygodniu, mistrzu Doppler, listy od Gregora Vogelbrandta.
– Taaak. – Oszczędnym ruchem wskazał mi krzesło.
Otworzył szufladę i przez chwilę w niej grzebał, aż wreszcie wyjął dokumenty, które mu
dałem w czasie egzekucji. Zauważyłem, że nadal są zapieczętowane. Doppler nie stropił się
bynajmniej tym, iż musiał widzieć, że dostrzegłem pieczęcie, a tym samym zrozumiałem, iż
całkowicie zlekceważył naszą poprzednią rozmowę. Chociaż „całkowicie” może nie było dobrym
słowem? Kto wie czy nie powinienem być mu wdzięczny, iż po prostu nie wyrzucił pisma do
śmieci.
– Dajcie mi chwilę, mistrzu Madderdin – przykazał i rozerwał pieczęcie.
List składał się z jednej karty papieru, ale Doppler najwyraźniej nie spieszył się z jej
odczytaniem. Wodził wzrokiem tak, jakby miał kłopoty z czytaniem albo jakby chciał
kilkakrotnie przebiec wzrokiem każde zdanie. Ja w każdym razie czekałem cierpliwie i znowu
zauważyłem, że inkwizytor nie mruga. Czy jego oczy nigdy nie łzawiły?
– Mistrz Vogelbrandt pisze, że odmówiliście stanowiska dowódcy oddziału w Ostrawie.
Czemuż to, jeśli wolno wiedzieć, zrezygnowaliście z podobnie zaszczytnego awansu?
– Nie znam się na administrowaniu oraz na prowadzeniu dyplomatycznych gier –
odparłem. – A z tego, co wiem, i to, i to jest w Ostrawie niezbędne.
– Stchórzyliście, więc i nie podjęliście wyzwania... – skomentował bez emocji w głosie.
– Błędy, które bym popełnił, nie obciążałaby jedynie mojego sumienia, lecz mogłyby
zagrozić opinii Inkwizytorium – odparłem równie obojętnym tonem.
– Hmmm, uważaliście się więc za kogoś na tyle ważnego, by wasze postępowanie mogło
wpływać na opinie o tak wielkiej instytucji jak Święte Officjum. Ciekawe...
– Odkąd jestem w Hez-hezronie, sześć razy próbowano mnie okraść. Złodzieje
niewątpliwie są nieznaczącym elementem wielkiego miasta, co jednak nie przeszkodziło mi
powziąć opinii, iż jest to miasto, w którym roi się od szubrawców i w którym porządek publiczny
pozostawia wiele do życzenia.
Podniósł na mnie oczy.
– Po tygodniu zaledwie formułujecie tak śmiałe i tak daleko idące wnioski – rzekł. – Jest
więc tak, jak przeczuwałem: grzeszycie pychą.
– Nie pychą, lecz rzeczowym, pozbawionym uprzedzeń podejściem do faktów –
odparłem.
– No dobrze. Nieważne. Nie po to prosiliście o spotkanie ze mną, by spierać się o
znaczenie słów. Powiedzcie: czego chcecie?
– Gregor mówił, iż...
– Gregor, Gregor – przerwał mi zniecierpliwionym tonem. – Co mnie obchodzi jakiś
inkwizytor z miasta, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem? Szczerze mówiąc, nawet nie
pamiętam tego twojego Gregora. Czego ty chcesz, Mordimerze? – mocno zaakcentował słowo
„ty”.
– Chcę otrzymać przydział...
– To nie zależy ode mnie.
–...a w czasie, kiedy będę na tenże przydział czekał, nie zamierzam obarczać Świętego
Officjum kosztami utrzymywania mnie. Liczę więc na pracę zgodną z moimi kwalifikacjami oraz
pozycją. Vogelbrandt twierdził, że ty, Teofilu – teraz ja mocno zaakcentowałem słowo „ty” –
jesteś w stanie taką pracę mi zapewnić.
– Biorę pięćdziesiąt procent wartości zlecenia – rzekł. – I to nie podlega targom oraz
dyskusjom.
– Zawsze lepiej zarobić pięćdziesiąt procent od dziesięciu dukatów niż zero procent od
tysiąca. Zgadzam się.
– Od ciebie wezmę sześćdziesiąt, ponieważ nie podobają mi się banały, którymi mnie
raczysz, oraz ponieważ zwracasz się do mnie w taki sposób, w jaki grzecznie upraszałem, byś się
nie zwracał.
– Oczywiście, mistrzu Doppler – gładko przełknąłem zniewagę. – Będę miał to na
uwadze.
Przyglądał mi się długo i uważnie, jakby zastanawiał się, jak bardzo może mi zaufać w tej
niezwykle poważnej kwestii.
– Dobrze – oznajmił. – W takim razie będę miał dla ciebie zadanie. Łatwe. Na próbę. By
przekonać się, czy fakt, że do tej pory służyłeś zaledwie na jednej lub drugiej głuchej prowincji,
wynikał z nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, czy też z faktu, że jesteś nieudacznikiem oraz
ignorantem.
Słuchałem Dopplera bez drgnienia powiek. Nie takich rzeczy wysłuchiwałem od mistrza
Knottego, który ładne kilka lat wcześniej współdecydował o tym, że stałem się pełnoprawnym
inkwizytorem. Oczywiście nieuprzejmości z ust nieznanego mi człowieka nie były niczym
przyjemnym, lecz nie zamierzałem spierać się o słowa. To nie kamienie, nie zabiją mnie. A, daj
Boże, nadejdzie czas, kiedy odpłacę pięknym za nadobne. Uśmiechnąłem się życzliwie.
– Postaram się spełnić oczekiwania zleceniodawcy, mistrzu Doppler.
Rozdział XVII
Propozycja
W jak zadziwiający sposób snują się ludzkie losy i
jak krótka droga dzieli chwile pełne triumfu i chwały od momentu żałosnego upadku. Oto jeszcze
do niedawna byłem człowiekiem, przed którym drżeli biskupi, księża, członkowie szlacheckich
rodzin oraz najznamienitsi mieszczanie. A teraz siedziałem w karczmie, gdzie nie tylko nikt mnie
nie rozpoznawał, lecz nikt na mnie nie zważał i nikt mnie nie potrzebował. Oto jeszcze niedawno
szerzyłem chwałę Bożą, a każde słowo spijano z moich ust, teraz nawet pies z kulawą nogą nie
był ciekaw, co mam do powiedzenia. Oczywiście wasz uniżony sługa nie żałował tego
wszystkiego ze względu na próżność charakteru lub grzeszną chęć przykuwania ludzkiej uwagi
za wszelką cenę. Ubolewałem, iż musiałem opuścić Luthoff, ponieważ wiedziałem, że zostało
tam wiele do zrobienia, i bałem się, że mój następca może nie mieć tej bezinteresownej
żarliwości, jaka zawsze rozpalała moje serce. A poza tym trzeba szczerze przyznać, iż w Luthoff
wreszcie poczułem, że wzięcie na barki wielkiej odpowiedzialności i zarządzanie szeroko
zakrojonym śledztwem jest właśnie tym, w czym spełniam się bez reszty. Co prawda
konieczność dopełniania obowiązków administracyjnych wydawała mi się nużąca i mało
potrzebna, lecz wiedziałem, że mógłbym przecież znaleźć kogoś, kto zamiast mnie tworzyłby
dokumenty i sporządzał pisma, pozostawiając mi uczestniczenie w bezkompromisowej walce z
wrogiem. Teraz, jak się wydaje, miałem długo poczekać, zanim nadarzy się okazja ponownego
wypróbowania moich talentów. Żywiłem jedynie szczerą nadzieję, iż Bóg najlepiej wie, jaką
drogą powinienem podążać, i jeśli rzucił mnie do Hez-hezronu, w niezbyt czułe objęcia mistrza
Dopplera, to w tym celu, bym nauczył się czegoś nowego i bym stał się jeszcze bardziej
użytecznym narzędziem w Jego rękach, niż byłem do tej pory.
Na razie siedziałem w karczmie przy kubku cienkiego, kwaśnego wina, z którego to
kubka mało nawet piłem, a głównie w zamyśleniu obracałem go w dłoniach (trwało to na tyle
długo, iż zdążyłem sobie zasłużyć na niechętne spojrzenie oberżysty). Nagle ktoś wcisnął się
pomiędzy ławę a stół naprzeciwko mnie. Był to barczysty, jasnowłosy chłopak o niebieskich
oczach i barach niczym Goliat. Uśmiechnął się szczerym uśmiechem, pokazując całą galerię
szerokich, śnieżnobiałych zębów. Ot, wiejski parobczak, którego przygruchała sobie jakaś bogata
mieszczka i teraz dobrze go karmi.
– Nie macie nic naprzeciw, że się do was przysiadam, panie? – zagadnął z gwarowym
zaśpiewem.
– Karczma jest dla wszystkich – odparłem obojętnie i odwróciłem wzrok, by nie
sprowokować chłopaka do dalszej konwersacji, gdyż nie miałem ochoty na rozmowy z
nieznajomymi.
Ten zaś przechylił kubek, zasiorbał, zamlaskał i przełknął trunek. Skrzywił się.
– Kwaskowe niczym zrzędząca starucha, której przekleństwa długo jeszcze zostają w
pamięci.
Poderwałem głowę i spojrzałem na niego uważnie. Uśmiechał się szeroko i beztrosko
niczym wiejski przygłup.
– Jak przebiegła rozmowa u mistrza Dopplera? – spytał. – Dostaliście pracę?
– Własnym oczom nie wierzę... – mruknąłem.
– Ja też, kiedy tylko spojrzę w lustro – przyznał mi rację. – Aż strach...
– Nie oglądały się za wami mieszczki, kiedy spacerowaliście po ulicy?
– I kilku starszych, dam głowę, bogatych mężczyzn – odparł, po czym uśmiech spełzł mu
z twarzy. – Szkoda cię na służbę u Dopplera – rzekł, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna
dezaprobata. – Czeka cię kierat coraz podlejszych zadań, Mordimerze. Nurkowanie w
gnojówce...
– Służę jedynie Bogu i jak widać, służba ta może przybrać wiele obliczy.
Skrzywił się, co nadało rumianej twarzy komiczny wygląd wielkiego urażonego dziecka.
– Nie będziesz niczym więcej niż najemnikiem możnych, gdyż o wyborze oferty przez
Teofila Dopplera decydują jedynie pieniądze, jakie bogacze są w stanie zaoferować za usługi
inkwizytorów. Nie po to szkolono twoje ciało i umysł, nie po to nadano ci giętkość i ostrość
hiszpańskiego miecza, byś teraz miał służyć jako tępy młot. – Zawiesił na mnie surowe
spojrzenie. – Praca inkwizytora, Mordimerze, jest jak precyzyjna jubilerska robota, tyle że my na
delikatny łańcuszek wiary nizamy nie drogocenne kamienie, lecz ludzkie dusze.
– Wszystko to bardzo pięknie, jednak z czegoś trzeba żyć – odparłem. – A jak zapewne
wiecie, to nie ja zrezygnowałem ze służenia Świętemu Officjum, lecz Święte Officjum okazało
się nie potrzebować dłużej moich usług. Co więc według was miałem zrobić?
Rozłożył dłonie.
– Ciężko powiedzieć.
– Bardzo pomocne stwierdzenie. Sądzicie, że należało przyjąć propozycję z Ostrawy?
Zastanawiał się przez chwilę intensywnie i aż potarł palcami wygolony podbródek.
– Vogelbrandt miał rację, mówiąc, że zniszczono by cię tam. Z mojego doświadczenia
wiem, iż inkwizytorzy, którzy zawiedli na stanowisku przełożonych oddziałów, nie mieli potem
szans na zrobienie kariery. Kończyli gdzieś na prowincji jako szeregowi funkcjonariusze lub w
najlepszym przypadku zastępcy oddziałów, skarbnicy czy administratorzy, jeśli, rzecz jasna,
mieli głowę do rachunków. Sądzę więc, że zrobiłeś bardzo dobrze, zwłaszcza w kontekście tego,
co ja pragnę ci zaproponować – bardzo mocno podkreślił słowo „ja”.
– Proszę, proszę, więc to niespodziewane spotkanie jedynie dla mnie było takie
niespodziewane...
– Można tak powiedzieć.
– Jak wam się udało odnaleźć mnie w Hezie? Nawet w Inkwizytorium nie wiedzą, gdzie
się zatrzymałem, a zresztą tutaj, do tej oberży, zawędrowałem przypadkiem... Kazaliście mnie
śledzić?
– Mordimerze, ty przecież wiesz, jak można wytropić ludzi oraz przedmioty, prawda?
Sądzisz, że jako jedyny dysponujesz podobną zdolnością?
Drgnąłem. Krankl (nazywałem go tak z przyzwyczajenia, choć w oczywisty sposób nie
był Kranklem, a teraz nawet nie miał z nim niczego wspólnego) mówił oczywiście o nad wyraz
niebezpiecznych podróżach do nie-świata, dzięki którym rzeczywiście potrafiłem postrzegać
sprawy, rzeczy i ludzi niezauważalne dla zwykłego śmiertelnika. Niestety, nie-świat był
uniwersum zamieszkanym przez istoty, których sam widok budził niewysłowioną grozę, a poza
tym wędrówki po nim wiązały się z tak przejmującym bólem, że samo jego wspomnienie budziło
dreszcz grozy. Nie tylko nie pragnąłem tego bólu przeżywać kolejny raz, lecz nie chciałem nawet
myśleć o tym, iż mógłbym go doświadczyć. Tylko raz zdarzyło mi się podróżować po
nie-świecie bez związanego z tym cierpienia oraz strachu, lecz była to sytuacja wyjątkowa i do
tej pory nie wiedziałem, co sądzić o kobiecie, którą wówczas śledziłem, a która okazała się
demonem. Nawiasem mówiąc, dość przyjaznym, zważywszy na fakt, że nie urwała mi głowy, a
jedynie zażądała (może nawet lepiej powiedzieć: poprosiła) pewnej nieskomplikowanej
przysługi, w dodatku nie-sprzecznej z zasadami wiary dobrego chrześcijanina.
– Wiem, że nie jestem jedynym, który potrafi odbywać te podróże, ale aż dziwi mnie, że
zechcieliście zadać sobie tyle trudu.
– Trudu? – Złożył mięsiste, grube wargi w coś na kształt uśmiechu. – To żaden trud,
Mordimerze.
Wnioski płynące z jego słów pojawiły się w mej głowie dopiero po chwili. Nachyliłem się
nad stołem.
– Chcecie powiedzieć, że umiecie...
– To, co dziecko nazywa nadmiernym ciężarem, dorosły mężczyzna unosi jedną ręką –
przerwał mi. – Nie wszystko jest dla wszystkich takie samo. Masz wrodzoną, naturalną zdolność,
lecz nie wyszkolono jej w odpowiedni sposób. Dlatego cierpisz.
Przyglądałem mu się, nie ma co ukrywać, zdumiony i zaskoczony, niepewny zresztą, czy
człowiek ten mówi prawdę, czy też zwodzi mnie z sobie jedynie znanego powodu.
– Moi nauczyciele w Akademii...
– Twoi nauczyciele w Akademii otrzymali zakaz ułatwiania ci tych podróży, chociaż
jednocześnie polecono im przeszkolić cię tak, byś nie wchodził do nie-świata w niekontrolowany
sposób. Nie widziano jednak powodów, by nauczyć cię swobodnego poruszania się, lecz wręcz
przeciwnie: podobną zdolność uznano za zagrożenie.
– Skąd możecie o tym wszystkim wiedzieć? Dlaczego moi nauczyciele mieliby działać na
moją szkodę? Dlaczego w...
– Mordimerze – spojrzał mi prosto w oczy – wcale nie twierdzę, że działali na twoją
szkodę. Ja tylko mówię, iż dokonali za ciebie wyboru, natomiast nie jestem pewien, czy
alternatywa tegoż wyboru byłaby lepsza, czy gorsza.
– Nie rozumiem. To wielka szansa... Przecież...
– Nie rozumiesz i na tym poprzestańmy – przerwał mi zdecydowanie. – Zrozumiesz
wszystko, jeśli przystaniesz na moją propozycję.
Cóż, pomyślałem, że niezależnie od tego, jaka będzie ta propozycja i czy ją przyjmę, czy
nie, to nie tyle „zrozumiem wszystko”, ile będę miał okazję poznać wersję, którą zechce mi
zaprezentować. Można powiedzieć: dobre i to.
– Zamieniam się w słuch.
– Chcę, byś mi towarzyszył w podróży, którą właśnie zacząłem, a której celem jest
Bizancjum. Mam pewne ważne sprawy do załatwienia, mam też powody sądzić, że właśnie tam
wreszcie będę bezpieczny. A przynajmniej mniej zagrożony niż gdzie indziej. W zamian za
towarzystwo zaoferuję ci naukę. Naukę rzeczy, których twoi mistrzowie z Akademii nie tylko nie
potrafiliby nauczyć, ale o których ledwie mgliście podejrzewają, że w ogóle istnieją... Co ty na
to?
– Miałbym przestać być inkwizytorem – rzekłem po chwili.
– Inkwizytorem jest się w sercu, nie w heskich dokumentach. Będziesz zawsze
inkwizytorem, póki twoje serce zachowa czystość diamentu i żar wulkanicznej lawy.
Może i miał do pewnego stopnia rację, lecz przecież zostałbym pozbawiony wszystkiego,
czym do tej pory żyłem. Nie byłbym już funkcjonariuszem Świętego Officjum, lecz
samozwańcem, a pewnie również szybko zostałbym banitą.
– Czego możecie mnie nauczyć? Jak zabijać ludzi z pogwałceniem prawa?
– Och, akurat na tym już świetnie się znasz, mój chłopcze. – Wykrzywił usta. – Nauczę
cię tego, co sam umiem. Choćby czegoś, co już przecież znasz...
Zauważyłem, że wykonał nieznaczny gest palcami prawej dłoni, po czym w tej samej
chwili znieruchomiałem. Czułem jedynie nieprzyjemne mrowienie w palcach, łokciach, stopach i
kolanach, lecz nie byłem w stanie drgnąć. Mój towarzysz przyglądał mi się przez chwilę z
uśmieszkiem, potem wolnym ruchem sięgnął po kubek i przechylił do ust. Pił, nie spuszczając ze
mnie kpiącego spojrzenia. Kiedy odstawiał naczynie, jakiś człowiek podszedł do naszego stołu.
– Posłuchaj no, chłopaku, czy twój towarzysz aby nie jest chory? Jakoś dziwnie wygląda.
Jestem medykiem, więc...
– Przyszedłeś oddać mi pieniądze, Ludwiku? – Krankl odwrócił się w stronę przybysza.
– Pieniądze? Jakie znowu... – W twarzy lekarza coś drgnęło, a potem jego źrenice
zmętniały. – Ach, oczywiście, wybaczcie, nie poznałem was. Proszę, trzymajcie, to wszystko, co
mam – przemówił monotonnym głosem, po czym wyciągnął z zanadrza kieskę i położył ją na
stole. – Jeśli chcecie, pójdę do domu i przyniosę więcej, bo...
– Wystarczy. – Krankl spokojnie włożył sakiewkę do kieszeni. – Zostaw nas teraz
samych, Ludwiku.
– Oczywiście. Bardzo wam dziękuję. Bardzo. – Medyk ukłonił się i odszedł.
– Łatwy sposób zarobkowania, prawda?
Nagle poczułem, że znowu mogę się ruszać. Przełknąłem nerwowo ślinę i schowałem
dłonie pod blat stołu, gdyż miałem wrażenie, że drżą mi palce, a nie chciałem, by Krankl to
widział.
– To tylko kuglarskie sztuczki – dopowiedział lekceważąco. – Prawdziwa wiedza,
wiedza, którą mogę ci przekazać, jest przy tym, co pokazałem przed chwilą, niczym Alpy przy
dolinie Padu. Ale sądziłem, że podobne widowisko przekona cię, iż mam coś cennego do
zaoferowania. Coś, co pomoże ci w zbożnym i świętym dziele walki z Szatanem.
Kuglarska czy nie kuglarska, sztuczka robiła wrażenie. Zwłaszcza iż mój rozmówca
raczył unieruchomić mnie po raz kolejny. Kto wie jednak, czy bardziej nie spodobał mi się
sposób, w jaki potraktował medyka. Nie wiem, czy dopiero w tym momencie naprawdę nie
uwierzyłem, iż właśnie Krankl jest odpowiedzialny za zamordowanie biskupa oraz zakonnic.
Potrafił narzucić swą wolę innemu człowiekowi nie tylko błyskawicznie, lecz w dodatku bez
wyraźnego wysiłku. Czy rzeczywiście mógłbym nauczyć się podobnej umiejętności? Ale czy
wiedziałbym tak do końca, od kogo się uczę i w jakim celu zostałem poddany tak specyficznej
edukacji? Czy nie okazałoby się, że za ciekawość oraz pragnienie władzy zapłaciłbym zbyt
wysoką cenę?
– Może właśnie wy jesteście sługą diabła i siła, którą dysponujecie, jest diabelską
emanacją? A może jesteście demonem lub opętanym przez demona?
– Ciągle to samo – mruknął znudzonym tonem. – Niepotwierdzone zarzuty,
nieuzasadnione oskarżenia, niegrzeczne insynuacje. Powiedz, z jakiego powodu chciałbym karać
grzeszników, będąc diabelskim pomiotem? – zapytał protekcjonalnie.
– Motywy postępowania demonów zazwyczaj wymykają się ludzkim osądom – odparłem.
– Nie wiem, czemu chcecie mnie skaptować, ale nie mam wątpliwości, iż wasze nauki mogłyby
mi wyjść bokiem.
– Może tak, może nie. Nie przekonasz się, póki nie spróbujesz.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Rozejdziemy się i każdy z nas pójdzie swoją drogą. Jeśli masz odrobinę oleju w głowie,
nie zdradzisz nikomu, że mnie spotkałeś, a ja ze swej strony nie będę cię nękał dalszymi
propozycjami.
Cóż, muszę przyznać, że brzmiało to nieźle. Przynajmniej nie groził, że albo będę mu
towarzyszył, albo mnie zabije. Oczywiście mógł mnie zamordować tak czy inaczej i nie
sądziłem, by sprawiło mu to jakikolwiek kłopot. Miałem również wrażenie, że wyrzuty sumienia
nieszczególnie by go gryzły z tego powodu.
– Zastanów się spokojnie, Mordimerze, co mógłbyś osiągnąć, poznając sztukę
zarezerwowaną jedynie dla najznamienitszych i najbieglejszych członków Wewnętrznego Kręgu
Inkwizytorium. Dokonaj rachunku strat i zysków, potem daj mi odpowiedź. Będę czekał na
ciebie jutro w południe w zajeździe „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”. To zaraz za wschodnimi
rogatkami miasta. Jeśli przyjdziesz, pojedziemy razem do Bizancjum, jeśli nie przyjdziesz,
pojadę tam sam, a ty... – uśmiechnął się dziwnie melancholijnym uśmiechem – do końca życia
będziesz się zastanawiał, co straciłeś i co cię ominęło.
– Wydaje mi się, że to uczciwa propozycja – powiedziałem.
– Przez całe moje życie, Mordimerze, szukałem właściwej drogi. Nim na nią trafiłem,
robiłem straszne rzeczy. – Opuścił głowę i z tego, co widziałem, naprawdę był zasmucony. –
Stałem po stronie zła, sprzymierzyłem się z diabłem, walczyłem w najbardziej niegodziwy
sposób. Torturowałem i zabijałem jedynie dla przyjemności, dla zabawy przyglądania się
ludzkiemu cierpieniu. – Wyraźnie się wzdrygnął. – Oczywiście, że inni byli gorsi ode mnie albo
przynajmniej nie lepsi. Choćby Narses...
– Narses? – Imię brzmiało jak perskie, więc zainteresowałem się, kim jest człowiek, o
którym mowa.
Moje pytanie wyrwało Krankla z zamyślenia. Najwidoczniej przeniósł się w myślach do
przeszłości, a ja sprowadziłem go z powrotem.
– Narses, ach tak, Narses. – Skinął wolno. – Potężny, biegły w mrocznej sztuce, jak
niewielu przed nim i niewielu po nim. Z wielu powodów sprzeciwiałem się temu, by mu
zawierzono. – Wydawało mi się, że nie mówi już do mnie, lecz do samego siebie. Wreszcie
zamilkł na chwilę i znowu pogrążył się w myślach. Kiedy uniósł głowę, miał jednak w oczach
coś na kształt błysku rozbawienia. – Kiedy odzyska swą moc, kiedy zrozumie, kim jest, wtedy
świat zatrzęsie się w posadach – dodał.
Zabawne, lecz mój towarzysz mówił o groźnym Narsesie nie tylko bez strachu, lecz
nawet z jakimś rodzajem fascynacji oraz życzliwego zaciekawienia.
– Nie jest waszym przyjacielem, prawda?
Roześmiał się szczerym tubalnym śmiechem wiejskiego przygłupa.
– Mógłby nim być, gdyby tylko zechciał – odpowiedział wreszcie. – Ale ku mojemu
żalowi nie chce i nic nie wskazuje na to, by sprawy miały ulec zmianie.
– Mówicie, że służyliście Szatanowi. Cóż więc spowodowało odmianę? – spytałem po
dłuższej chwili. – Oczywiście, jeśli w waszym przypadku można mówić o odmianie, zważywszy,
co czynicie...
Prychnął.
– Gdybyś poznał mnie takiego, jakim byłem niegdyś, wiedziałbyś, że i owszem: można
mówić o odmianie. A kiedy nastąpiła? Wtedy kiedy pozwolono mi napić się z kielicha jedynej
prawdy. Rozdarto mnie niczym ilustrację w księdze, lecz potem sklejono tak zręcznie i tak
pieczołowicie, iż w niczym nie przypominała dawnego obrazu, a stała się nowym dziełem sztuki.
Święte Officjum zmieniło moje życie, mój umysł, moje serce...
Nagle zobaczyłem, że ma tak natchniony wyraz twarzy, iż jego oblicze nie przypominało
już oblicza głupkowatego osiłka, lecz twarz pasterza, któremu właśnie objawiła się Matka Boska.
Cóż, ten człowiek albo święcie wierzył w to, co mówi, albo genialnie umiał tę wiarę udawać.
– Szczodrobliwie chcecie odpłacić Inkwizytorium za doznane dobrodziejstwa – nie
mogłem powstrzymać się od złośliwości, ale miała ona swój cel: sądziłem, że im bardziej Krankl
będzie się ze mną spierał i usiłował mnie przekonać, tym bardziej rozwiąże mu się język.
– Mówiłem ci już, że inkwizytorzy odeszli od dawnej wiary, a Święte Officjum
zrezygnowało z nauk, które mnie samemu wpajało – odparł ostrym tonem.
– Wy tak twierdzicie. – Wzruszyłem ramionami. – Co mogło się zmienić przez
kilkanaście ostatnich lat? Jakaż to niby wielka rewolucja nastąpiła w pojmowaniu obowiązków
przez Inkwizytorium?
– Kilkanaście – powtórzył za mną z dziwną zadumą w głosie, po czym westchnął. –
Taaak, prawda, cóż mogło się zmienić przez kilkanaście lat?
– Więc?
– Zastanawiałeś się kiedyś, z jakich powodów inkwizytorzy, którzy są przecież solą tej
ziemi, podlegają przekupnym, głupim i rozpustnym papieżom czy biskupom Hez-hezronu?
Dlaczego my, my, których sam Jezus stworzył na swój obraz i podobieństwo, lepiąc nas rękoma
swego najznamienitszego i najwierniejszego sługi Marka Kwintyliusza, dlaczego my musimy
liczyć się z papieżami, kardynałami i biskupami? – Przyglądał mi się uważnie.
– Gdyż oni są spadkobiercami Apostołów... – zauważyłem.
Machnął tylko dłonią.
– Jacy tam z nich spadkobiercy... A jeśli nawet, to do czego upoważnia bycie
spadkobiercą niepiśmiennego rybaka lub marnego poborcy podatków? Chrystus sam by się
pozbył tych szumowin zaraz po zakończeniu wojny. – Westchnął. – Ale nie zdążył...
– Proszę, proszę, ciekawe, skąd możecie wiedzieć, co uczyniłby Chrystus? – zapytałem
pogardliwym tonem.
Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
– Czytałem „Kroniki Jezusa”, chłopcze. Dzieło, w którym nasz Pan opisuje każdy dzień
od czasów Ukrzyżowania oraz Zstąpienia.
Tym razem ja się roześmiałem.
– Mało podobnych apokryfów czy falsyfikatów krąży wśród ludu? Kroniki, pamiętniki,
wspomnienia i inne szachrajstwa. Ba, kiedyś czytałem nawet „Tajną historię cesarza
Tyberiusza”. O tym, jak przyjął chrześcijaństwo i by odpokutować dawne winy, został kapłanem
Chrystusa w pewnej galijskiej wsi – prychnąłem. – Kto by wierzył w podobne brednie?
Mój towarzysz pokiwał spokojnie głową.
– Ogromna liczba falsyfikatów nie świadczy, że nie istnieje gdzieś oryginał – rzekł – a
jedynie o tym, jak bardzo ludzie chcą wierzyć, że nasz Pan pozostawił własnoręcznie spisany
dokument.
Miał rację. Ludzie nie mogli uwierzyć, że Jezus nie zostawił żadnego jasnego przesłania,
ba, powiedzmy więcej: żadnych rozkazów czy przedstawień przyszłości. Żadnego testamentu.
Pewnego dnia bez słowa opuścił swych wiernych i władzę objęli Apostołowie. Z wielu powodów
był to smutny czas, a imperium, którego zręby stworzył nasz Pan, runęło w popiół i pył. I nikt
nigdy nie scalił go z powrotem. Zanim w świecie objęło prymat nasze błogosławione Cesarstwo,
wiele przetoczyło się przez Europę wojen, wiele krwi wsiąkło w pola nie tylko Italii, Galii i
Germanii, ale również Hiszpanii, Grecji oraz Azji. Chrześcijanie mordowali chrześcijan,
chrześcijanie mordowali pogan, poganie mordowali chrześcijan. Powstawały i upadały całe
państwa, plemiona i narody zdobywały niezmierzoną, wydawałoby się, potęgę, by ledwie w
kilkadziesiąt lat później zniknąć bez śladu, nie zostawiając potomnym nawet pamięci o własnym
języku. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli kogoś, kto mógłby nam przewodzić.
Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli Jezusa Chrystusa... Właśnie dlatego ludzie
pragnęli wierzyć, że Pan zostawił spisany własną dłonią dokument, pragnęli wierzyć, że napisał,
dlaczego odszedł i, co ważniejsze! kiedy znowu się pojawi. Może Jezus postawił wiernym
chrześcijanom warunki, po których wypełnieniu zgodzi się wrócić? A my nie mogliśmy ich
spełnić, gdyż po prostu nie wiedzieliśmy, że istnieją?
– Chciałbyś, żeby taka księga naprawdę istniała, czyż nie? – Mój rozmówca wpatrywał
się we mnie z uwagą.
– Któż by nie chciał...
Znowu się roześmiał, chyba jeszcze głośniej niż wcześniej. Zauważyłem, że dwóch
siedzących obok mieszczan obrzuciło nas niechętnym wzrokiem, a karczmarz spiorunował nas
spojrzeniem. No cóż, siedzieliśmy przy dwóch kubkach wina i nie widział, byśmy palili się do
zamawiania następnych. Nic więc dziwnego, że nie był zachwycony.
– Bardzo wielu by nie chciało, mój naiwny, prostoduszny Mordimerze. Bardzo, bardzo
wielu.
– Jeżeli są prawdziwe... te Kroniki, o których mówiliście, dlaczego do tej pory ich nie
ujawniono? Kto zdecydował, by trzymać je w ukryciu?
– Ci, którzy uważają, że prawda przyniesie więcej szkody niż pożytku – odparł, patrząc
mi prosto w oczy.
– A przyniosłaby? – spytałem szybko.
– Prawda to prawda, mój chłopcze, choć niektórzy pragnęliby ją traktować na
podobieństwo trędowatej kurwy roznoszącej wokół zarazę. – Podparł się na łokciach i zapatrzył
w ścianę za moimi plecami. – Niektórzy sądzą, że ludzie nie zasłużyli na prawdę, że nie dorośli
do niej, że nie będą potrafili sobie z nią poradzić. – Obrócił spojrzenie na mnie i dalej mówił już
z wyraźnym naciskiem. – Uważają, że powinni chronić innych przed prawdą albo przynajmniej
cedzić ją, filtrować, dozować. A dozowana prawda, w dodatku jeszcze opatrzona komentarzem,
opinią, tłumaczeniem lub interpretacją, ma niezwykłą wręcz tendencję, by zamieniać się w
przeciwieństwo siebie samej.
– A przyniosłaby? – powtórzyłem.
– Szkoda i pożytek to pojęcia nieostre i być może nawet każdy z nas w tej chwili rozumie
pod nimi coś zupełnie innego. Użyj lepiej pojęcia: zmiana. I wtedy ci odpowiem: ujawnienie
Kronik przyniesie zmiany, wielkie zmiany. Tak wielkie, że nawet ich admiratorzy tacy jak ja nie
przymierzając mogą nie dostrzegać wszystkich dalekosiężnych konsekwencji.
– Brzmi... groźnie – rzekłem po chwili.
– Cóż, niektórzy chcą spokoju, Mordimerze. Mówią: pokój, pokój, pokój. Tymczasem
najwspanialszy i najdoskonalszy pokój panuje na cmentarzu. Tam znajdziesz ciszę, jednakie
poglądy oraz brak konfliktów. Chciałbyś żyć na cmentarzu, chłopcze?
– Jestem mistrzem Inkwizytorium – powiedziałem ostro, gdyż jego protekcjonalny ton
mnie zdenerwował. – Wysilcie, wreszcie choć na tyle uprzejmości, by nie nazywać mnie
ustawicznie chłopcem.
– Oczywiście, Mordimerze. Na to, że będę mówił: Mordimerze, już pozwolisz, czy
wolisz: mistrzu Madderdin?
– Niech będzie: Mordimerze – burknąłem. – Swoją drogą, ciekawe, jak ja mam was
nazywać, co?
– Nosiłem zbyt wiele imion, by zawracać sobie nimi głowę i sądzić, że cokolwiek
znaczą...
– A jak nazywają was ci ludzie, którzy idą waszym tropem?
– Nie mam pojęcia.
– Jak mówią do was przyjaciele?
– Nie mam przyjaciół. – Rozłożył dłonie.
– Jak miałbym się do was zwracać, gdybym zdecydował się towarzyszyć wam w podróży
do Bizancjum?
– Wybierz sobie imię, które lubisz.
– A gdybym chciał na was donieść? Jak mam was nazwać inkwizytorom?
– Wystarczy, że powiesz, co potrafię. Domyślą się, z kim mają do czynienia.
– No dobrze, jak sobie chcecie... – zrezygnowałem z dopytywania się, widząc, że nie
wydobędę od niego, jak się nazywa. Zresztą, jeśli rzeczywiście służył w Wewnętrznym Kręgu, to
czy nie miał innego imienia za każdym razem, w zależności od misji, z którą go wysyłano?
– Wyjawcie mi jednak, z łaski swojej – kontynuowałem – co takiego znajduje się w
księdze, którą jakoby przeczytaliście i którą jakoby napisał Chrystus? Jakież to odkryliście w niej
straszliwe a objawione prawdy mogące zmienić nasz świat?
– Jeden egzemplarz Kronik znajduje się w klasztorze Amszilas pod opieką Wewnętrznego
Kręgu Inkwizytorium. I właśnie tam miałem zaszczyt się z nim zapoznać. To prosta, jasna księga
napisana przejrzystą, wykwintną greką. Nawet nie sądziłem, że nasz Pan tak wyśmienicie władał
językiem słonecznej Hellady.
– Powiedzieliście: jeden egzemplarz. Są inne? Tłumaczenia? Może wypisy lub skróty?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Słyszałem, że gdzieś można znaleźć jeszcze dwie kopie.
Ale w czyim są posiadaniu, tego nie wiem. Może zaginęły, może zostały zniszczone, może
papież trzyma je w watykańskim skarbcu. Chociaż nie... – Zastanowił się. – Papież nie
odważyłby się ich przechowywać.
– Czemu? Co waszym zdaniem zrobiłby papież?
– Sądzę, że zniszczyłby je, Mordimerze. – Niebieskie oczy pociemniały z gniewu. –
Zniszczyłby każde słowo Chrystusa. Każdą stronę zapisaną Jego dłonią.
– Dlaczego?!
– Gdyż papieże uważają się za spadkobierców Piotra Apostoła – odpowiedział. – A Jezus
w swoich Kronikach wyraźnie pisze, co myśli zarówno o Piotrze, jak i reszcie tej hołoty, którą
przez pewien czas musiał tolerować. Ba, formułuje wyraźne oskarżenie mówiące o tym, że Piotr
stoi na czele spisku przeciwko Niemu. Pisze: „Będą starali się mnie zniszczyć. Mnie, moją
ukochaną i dziecko, które wyjdzie z jej łona”. Przyznasz, że jeśli uwierzyć, iż Kroniki Jezusa nie
są apokryfem ani falsyfikatem, a ja w to wierzę, to oznacza, że Kościół katolicki i Chrystus są
śmiertelnymi wrogami. I dodaj jeszcze jedno pytanie: czy Jezus zniknął z własnego wyboru? A
jeśli to Piotr i reszta tej wściekłej zgrai pokonała naszego Pana?
– Pokonała Boga?! – parsknąłem. – W dodatku kiedy wiedział, że powinien się ich
strzec? Jak mogliby zabić kogoś tak potężnego?
– Nie mówiłem wcale, że Go zabili – zaprotestował.
– Kim była kobieta Jezusa? Co się z nią stało? Z jej dzieckiem?
– Tego nie wiem. Może ją zamordowali, może ocalała...
Gdyby Krankl był szarlatanem, łatwo wymyśliłby jakąś bzdurną historyjkę opowiadającą,
jak to ukochana naszego Pana znalazła cudowne ocalenie w Galii lub Brytanii i urodziła dziecko,
które zapoczątkowało królewską dynastię. A potem poznałby mnie z ostatnim potomkiem Jezusa
lub sam przedstawił się jako praprawnuk Chrystusa. Tymczasem jego ostrożność budziła
zaufanie. Nie oznaczało to oczywiście, że uwierzyłem w tę opowieść. Ale za to byłem niemal
pewien, że on sam w nią wierzy...
Obróciłem po raz kolejny w palcach pusty kubek, po czym odstawiłem go i znowu
wziąłem do ręki. Starałem się zyskać czas, by przemyśleć słowa, które właśnie usłyszałem.
– Wszystko zasadza się na prawdziwości tych, jak je nazywacie, Kronik Jezusa –
rzekłem. – Jeżeli naprawdę istnieją, jeżeli nie są tylko wymysłem waszej fantazji, może
stworzono je, by skłócić dobrych chrześcijan? By pchnąć nas do bratobójczej wojny... Nikt nigdy
nie udowodni, że są prawdziwe. Nikt nie ośmieli się powiedzieć z całą pewnością: tak, oto dzieło
spisane dłonią Jezusa Chrystusa.
– Owszem, ja ośmielam się tak mówić.
– No tak. Tylko kimże wy jesteście? Zaledwie szaleńcem mordującym ludzi przy użyciu
czarnoksięskich sztuczek. Kto was wysłucha? Kto wam uwierzy?
– Mnie samemu? Pewnie nikt. – Wzruszył ramionami i najwyraźniej znowu moja
złośliwość nie wywarła na nim żadnego wrażenia. – Ale gdyby po stronie prawdy zechciało
stanąć Święte Officjum... Nie wyobrażasz sobie nawet, jak potężni jesteśmy, Mordimerze. Nie
wyobrażasz sobie nawet, jak wiele od nas zależy.
Na podstawie moich doświadczeń nie do końca zgadzałem się z opinią, którą wygłosił.
Owszem, Inkwizytorium dysponowało sporym zakresem władzy, tysiącami funkcjonariuszy oraz
współpracowników, wielkim majątkiem, lecz jednocześnie na czele Officjum stał jednak biskup,
a papieskie wyroki były dla inkwizytorów wiążące. Poza tym byliśmy omotani siecią niejasnych
przepisów, nieostrych nakazów i zakazów, mętnych wytycznych czy ogólnikowych wykładni.
Wszystko to powodowało niezliczone konflikty prawne w sposób wręcz skandaliczny
utrudniające naszą pracę. Inna rzecz, że jeśli mój rozmówca naprawdę należał do elitarnego
Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, to mógł wiedzieć o wiele więcej ode mnie o rzeczywistym
zakresie władzy Officjum.
– W jaki sposób są... – urwałem, szukając odpowiedniego słowa.
– W jaki sposób rekrutowani są inkwizytorzy Wewnętrznego Kręgu, chciałeś spytać? –
Czyżbym dostrzegł delikatny uśmiech, który wygiął mu same kąciki ust? – Przykro mi,
Mordimerze, ale ode mnie się tego nie dowiesz. Poza tym, czego pewnie sam się domyślasz, że
niektórzy z nich są wybierani spośród najbardziej oddanych sprawie i najbardziej lojalnych
inkwizytorów.
Ta odpowiedź dała mi więcej, niż przypuszczał. Bo oto, zamierzając tylko spytać, jakie
kryteria musi spełnić inkwizytor taki jak ja, by dostać zaproszenie do Wewnętrznego Kręgu,
dowiedziałem się, że istnieje inny, tajemniczy sposób rekrutacji nowych kandydatów. Jeżeli więc
rekrutowano funkcjonariuszy Wewnętrznego Kręgu skądinąd, nie tylko z szeregów zwyczajnych
inkwizytorów, to skąd ich brano, na gniew Pana?!
– Dlaczego pozostajecie tak bardzo lojalni w stosunku do tych, którzy was ścigają i
pragną waszej śmierci? – zapytałem, nawet nie kryjąc szyderstwa. – Dlaczego nie zależy wam,
by ich skompromitować, a przynajmniej ujawnić ich tajemnice? Co was powstrzymuje, by
opowiedzieć mi o wszystkich sekretach Wewnętrznego Kręgu?
Roześmiał się i wydawało mi się, że jest to szczery śmiech.
– Po pierwsze, nie mamy tyle czasu, a po drugie, z pewnych powodów uważam, że lepiej,
byś przeżył...
Podziękowałem mu skinieniem głowy.
–...a obawiam się, że nadmierna wiedza nie pomogłaby ci w tym. Poza tym, drogi
Mordimerze, ja nigdy nie byłem nielojalny wobec naszej świętej instytucji. Jedynie walczę z
tymi, którzy nią kierują i którzy, śmiem mniemać, kierują nią źle. Lecz nie przeciwko
Inkwizytorium, a w rozpaczliwej próbie jego obrony.
No tak, to było nawet rozsądne z jego szalonego punktu widzenia. Trzeba przyznać, że
ten człowiek mógł przynajmniej budzić sympatię prawowiernego inkwizytora, gdyż chociaż
błądził, to czynił tak pchany do błędów świętym zapałem. A więc grzeszył jedynie gorliwością i
nieposłuszeństwem. Cóż, „jedynie” to może za mało powiedziane, jak na jego winy, ale co
zrobić, skoro zamiast surowej chęci pokarania winowajcy odczuwałem jedynie coś na kształt...
hmmm, czyżby to było uczucie zazdrości? Zazdrości, że mój rozmówca okazał się tak silny,
wykazał się niezłomnością przekonań i umiał zrezygnować ze spokojnej egzystencji w imię
wyznawanych ideałów. A poza tym moce, którymi dysponował... Mój Boże, ileż dobrego
mógłby dzięki poznaniu ich uczynić wasz uniżony sługa...
– Pojedź ze mną, a stopniowo dowiesz się wszystkiego – rzekł, wstając z ławy. –
Pamiętaj: będę jutro w południe „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”.
Uniosłem swój kubek w ironicznym toaście.
– Za to, byście nie czekali zbyt długo.
– Któż wie co stanie się jutro – westchnął. – Do widzenia, Mordimerze, bo niezależnie od
tego, jakiego dokonasz wyboru, z całą pewnością jeszcze się spotkamy.
Nie powiem, by te słowa mnie ucieszyły.
– To ostrzeżenie? Groźba?
– Nic takiego, mój drogi. Jedynie nieśmiała nadzieja, że obaj pożyjemy na tyle długo, by
doprowadzić do końca nasze sprawy.
Oczywiście nie zdążyłem dopytać, jakie sprawy ma na myśli, gdyż ledwo skończył
zdanie, a już obrócił się niczym kurek na pełnym wietrze i przepychał wśród stołów oraz ław w
stronę wyjścia. Zresztą podejrzewałem, że i tak nie raczyłby mi odpowiedzieć, ponieważ
widziałem, że jest to człowiek, który woli tajemnicze niedomówienia zamiast jasnego wykładania
spraw. Nie da się ukryć, że była to cecha charakteryzująca zwykle wszelkiej maści szarlatanów.
Czy w takim razie Krankl był szarlatanem? Z całą pewnością dysponował ogromnymi mocami,
ale czy naprawdę pełnił niegdyś lub niedawno chwalebną funkcję inkwizytora, czy też pragnął
mnie zwieść co do swej przeszłości oraz, przede wszystkim, co do swych intencji?
***
W Hezie nie miałem na razie co robić, więc spacerowałem po ulicach miasta, oglądałem
pałace, kościoły oraz ogromne kamienice i starałem się nie zgubić w labiryncie uliczek.
Przesiadywałem bez szczególnego celu po karczmach, zajazdach i oberżach, zwykle milczący i
przy kubku wina, nie zadawałem się ani z miejscowymi inkwizytorami, ani z żadnymi
nieznajomymi, odrzucałem awanse nagabujących mnie ladacznic. I tak właśnie minęło kilka dni,
w czasie których czekałem na ostateczną decyzję mistrza Dopplera. Rozmowa z Kranklem
niczego nie zmieniła. Następnego dnia wstałem, jak zwykle, dość wcześnie rano i po zjedzeniu
śniadania postanowiłem wybrać się na przechadzkę w stronę wschodnich rogatek. Pomyślałem,
że przy okazji nie zawadzi sprawdzić, czy dziwny inkwizytor nie inkwizytor naprawdę pojawi się
w gospodzie „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”. Oczywiście nie zamierzałem nigdzie się z nim
wybierać, sądziłem jednak, że uda mi się jeszcze wyciągnąć go na zwierzenia.
Gospoda, z tego, co się dowiedziałem, leżała tuż obok drogi, w dolince pomiędzy dwoma
łagodnymi wzgórzami. Jechałem spokojnie na grzbiecie pożyczonego w zajeździe wierzchowca
(z uwagi na ospałość charakteru i niechęć do przebierania nogami nazywanie go rumakiem, a
nawet koniem, byłoby mocno przesadzone), kiedy najpierw minęło mnie pędem kilku
inkwizytorów w czarnych, rozwianych na wietrze płaszczach (oni dosiadali prawdziwych koni), a
potem obok mnie przegalopowało kilkunastu zbrojnych, usiłujących bez powodzenia nadążyć za
inkwizytorami. Wszyscy obsypali mnie chmurą pyłu, kurzu oraz piachu. Ciekawe, pomyślałem, i
niewiele się zastanawiając, zjechałem z gościńca. Postanowiłem wspiąć się na szczyt wzgórza i
stamtąd ze znakomitej perspektywy obejrzeć sobie, cóż takiego się wydarzyło, co wymagało
interwencji otoczonych zbrojną strażą inkwizytorów. Mojego wierzchowca zostawiłem w
połowie drogi (jego niechęć do wchodzenia pod górę była jeszcze większa niż niechęć do
kłusowania), a sam wspiąłem się na szczyt i zerknąłem w stronę zajazdu. To, co ujrzałem,
bynajmniej mnie nie zdziwiło. Karczma „Pod Tłuczkiem i Moździerzem” była otoczona
zbrojnymi, wśród których widziałem kilkunastu inkwizytorów w czarnych płaszczach z
wyhaftowanymi połamanymi srebrnymi krzyżami. Ha, kilkunastu, nie kilku! Czyli ci, którzy
minęli mnie na drodze, musieli podążać śladem współtowarzyszy. Mówiąc językiem naszych
wrogów i stosując ich złośliwości, można by powiedzieć, że rzadko się zdarza, by podobna liczba
kruków żerowała w jednym miejscu.
– Co tu robisz? Kim jesteś? – ostry głos dobiegł zza moich pleców.
Błyskawicznie się odwróciłem, ale powstrzymałem dłoń zmierzającą ku zawieszonemu u
pasa sztyletowi, kiedy zobaczyłem, że przede mną stoi inkwizytor. Miał pobrużdżoną
zmarszczkami twarz i siwe włosy, wyglądał jednak na krzepkiego chłopa. Przy pasie nosił długi
miecz, pod płaszczem natomiast dostrzegłem ogniwa kolczugi. Ho, ho, ten mężczyzna wyglądał,
jakby szykował się na wojnę, więc całe szczęście, że nie zamierzałem się z nim bić. Zdziwiło
mnie tylko, iż zdołał zakraść się do mnie od tyłu tak cicho, iż nie usłyszałem go z co najmniej
kilku kroków. Co prawda słuchu nie mam tak wyćwiczonego jak węchu, lecz mimo to niewiele
zajęcy mogłoby się pochwalić, iż odetchnęło tak, bym ich nie usłyszał.
– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem.
Jego czujny, srogi wzrok nie złagodniał nawet na moment.
– Co tu robisz, inkwizytorze?
– Zwiedzam Hez, gdyż jestem w tym mieście pierwszy raz. Nie mam wiele więcej do
roboty, ponieważ czekam na przydział z kancelarii Jego Ekscelencji.
– Masz jakieś dokumenty?
– Rzecz jasna.
Kiedy sięgałem do wewnętrznej kieszeni po dokumenty, widziałem, że inkwizytor
przygląda mi się bacznie. Gdy wyjąłem papiery, przyjął je lewą ręką, najwyraźniej po to, by
prawą mieć cały czas wolną i móc nią chwycić za miecz. Zręcznie rozłożył dokument i przebiegł
po nim wzrokiem.
– Wydaje się, że rzeczywiście jesteś inkwizytorem – rzekł, a ton jego głosu nie ocieplił
się nawet odrobinę. – Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Zmykaj stąd, Mordimerze Madderdin,
czy jak cię tam zwą, i zajmij się lepiej wyproszeniem przydziału, a nie szwendaj się bez celu i
powodu po mieście. Zrozumiałeś?
Ten inkwizytor mógł uważać się za Bóg wie kogo lub nawet być sobie Bóg wie kim, lecz
nie miałem zamiaru pozwolić, by odzywał się do mnie podobnie aroganckim tonem. Kto mnie
będzie szanował, jeśli nie uszanuję sam siebie? Kto się o mnie upomni, jeśli nie znajdę odwagi
lub sił, by upomnieć się sam o siebie?
– Hamuj swój jęzor, człowieku, bo ci go utnę! – warknąłem wściekle. – Będę robił, co
będę chciał, i nie potrzebuję pozwolenia byle durnia, który czuje się ważny tylko dlatego, że
założył czarny płaszcz, i który nie jest nawet na tyle uprzejmy, by podać swe nazwisko
towarzyszowi służącemu tej samej sprawie.
Siwy inkwizytor wysłuchał spokojnie, co miałem do powiedzenia, nie sprawiał jednak
wrażenia, że moje ostre słowa w ogóle go obeszły.
– Dobrze, dobrze – burknął. – Mamy tu ważne zadanie, inkwizytorze Madderdin, i nie
mam czasu ani ochoty silić się na grzeczności. Idź swoją drogą, a jeśli chciałbyś się komuś
poskarżyć na nieuprzejmość towarzysza wspólnej sprawy – trzy ostatnie słowa wypowiedział z
niezamaskowaną ironią – to wiedz, że nazywam się Leopold Kalzmann i mam zaszczyt być
inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hezhezronu.
Wypowiedziawszy te słowa, mężczyzna skinął mi głową i szybkim krokiem zszedł
zboczem wzgórza w stronę oberży. Ktoś do niego zamachał, ktoś inny o coś zapytał, a Kalzmann
wskazał w moim kierunku i się roześmiał. Nie słyszałem słów i nie słyszałem tego śmiechu, lecz
po wyrazie twarzy zarówno Kalzmanna, jak i jego towarzysza miałem wrażenie, iż nie
potraktowali mojej obecności ani poważnie, ani z szacunkiem. Zresztą może to i lepiej,
zważywszy na fakt, iż obecność całego stada inkwizytorów otoczonych zbrojną strażą mogła
świadczyć tylko o jednym: Święte Officjum wpadło na trop Krankla i zacisnęło wokół niego
pętlę. Jednak, jak mogłem wywnioskować po nerwowej bieganinie oraz przeszukiwaniu
budynków i okolicy, wpadnięcie na trop nie oznaczało jeszcze schwytania. Poza tym ciekaw
byłem, w jaki sposób zamierzają pochwycić człowieka dysponującego tak niezwykłymi
zdolnościami. Może o nich nie wiedzieli? A może mieli wśród siebie takich ludzi, których
wyszkolono w odpieraniu podobnych ataków? Zresztą może moc Krankla przydawała się, kiedy
trzeba było się zmierzyć z jednym, dwoma przeciwnikami, a nie stanąć przeciwko całej
gromadzie. W końcu, jak powiadano: Nec Hercules... czy raczej lepiej, mówiąc słowami Pisma:
Przyjdą dni, gdy twoi nieprzyjaciele obiegną cię i ścisną zewsząd, co oznacza, że każdego, nawet
największego mocarza, może spotkać zagłada, jeśli zbyt wielu wrogów stanie na jego drodze.
Szkoda, pomyślałem, że nic nie wyjdzie z ostatniej rozmowy z tym ciekawym i dziwnym
człowiekiem. Wolnym krokiem skierowałem się w stronę, gdzie zostawiłem wierzchowca. Kiedy
przechodziłem przez niewielką, rozsłonecznioną polankę otoczoną młodymi brzozami, nagle
zobaczyłem, że ktoś wychodzi mi z naprzeciwka.
Był to znowu ten napuszony i arogancki Leopold Kalzmann. Tym razem prowadził za
uzdę ogromnego czarnego rumaka o błyszczącej sierści, rozdętych chrapach i dzikich oczach.
Ogier wyglądał tak, jakby zamierzał za chwilę komuś odgryźć głowę. Nie zamierzałem schodzić
z drogi Kalzmannowi, choć myśl, że pewnie będę musiał odpowiadać na pytania tego człowieka,
wydała mi się więcej niż nieprzyjemna.
– Hej, hej, Mordimerze! – zawołał, kiedy był już kilka kroków przede mną. – A jednak
przyszedłeś na spotkanie, mój chłopcze, o, przepraszam, inkwizytorze Madderdin. – Uśmiechnął
się szeroko.
– Nie do wiary... – Aż zatrzymałem się w pół kroku i westchnąłem.
– Pożyczyłem sobie konia Kalzmanna. – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie. – Pewnie
się zdziwi, biedak...
– Przyznam, że nie brakuje wam poczucia humoru i wydajecie się dziwnie beztroscy, jak
na to, że poszukuje was tylu ludzi... – Nagle zdrętwiałem, gdyż uzmysłowiłem sobie, że może
właśnie mnie podejrzewać o wydanie go i ujawnienie Świętemu Officjum miejsca naszego
spotkania. – Nie doniosłem na was – powiedziałem. – Możecie wierzyć lub nie, lecz nie zrobiłem
tego.
– Och, wierzę – zgodził się beztrosko. – Znaleźli mnie w inny sposób. Mają tam dwóch
inkwizytorów, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Oni mnie odszukali.
– Kalzmann?
– Och nie! – Roześmiał się. – Ci, o których myślę, wolą zazwyczaj nie zakładać czarnych
płaszczy z krzyżami. Czyż świat nie lepiej obserwować z cienia?
– Znałem człowieka, który mówił tak samo. Nazywał się Arnold Lowefell. –
Wypowiadając te słowa, z wdzięcznością przypomniałem sobie człowieka, który nie tylko
uratował mi życie, ale również ofiarował całkiem nowe.
– Tak, tak, Arnold Lowefell – pokiwał głową mój rozmówca. – Znam go dobrze. Poza
innymi zdolnościami umiał tresować choroby niczym dzikie zwierzęta.
– Uratował mi życie – wyjaśniłem. – A ja uratowałem życie jemu. To dobry człowiek,
tyle że szczerze mówiąc, wydawał mi się nazbyt delikatny i łagodny, jak na inkwizytora...
Krankl wpatrzył się we mnie takim wzrokiem, że aż zamilkłem. Potem wybuchnął
gromkim śmiechem.
– Arnold Lowefell wydał ci się delikatny?! – Otarł załzawione oczy skrajem rękawa. –
Arnold Lowefell wydał ci się łagodny?! Mój chłopcze, muszę powiedzieć, że czeka cię jeszcze
moc nauki na temat tajników ludzkiej natury.
Przyznam, że poczułem się urażony.
– Może mówimy o innym Lowefellu – powiedziałem. – Zresztą kogo to obchodzi?
– O, na pewno – zgodził się ze mną rozbawiony. – Arnold Lowefell delikatny i łagodny –
powtórzył jeszcze raz. – I popatrz, na co ci przyszło...
– Co takiego?
– nie zrozumiałem.
– Nieważne, Mordimerze, nieważne. Kiedyś może pojmiesz trochę więcej niż dzisiaj.
Jeśli dożyjesz, rzecz jasna, do chwili, gdy wszystko zostanie wyjaśnione, a na to akurat nie
postawiłbym nawet groszaka.
– Bogu dziękować, nie wy o tym zdecydujecie – odparłem.
– Pewnie nie ja – zgodził się znowu. – Choć niewykluczone, a nawet rzekłbym: niemal
pewne, że o twoim życiu lub śmierci zadecydują moi dawni towarzysze.
Z tym poglądem nie zamierzałem dyskutować. Życie każdego inkwizytora, czy to
młodego, czy starego, czy powszechnie znanego, czy anonimowego, spoczywało w rękach
inkwizytorów należących do Wewnętrznego Kręgu. To oni zostali stworzeni między innymi po
to, by nas wszystkich rozliczać z grzechów i by wyznaczać za te grzechy stosowną karę.
– Przykro mi, Mordimerze – rzekł. – Ale w tej chwili muszę zatroszczyć się o własną
skórę i nie mogę brać na siebie twojego losu, tym samym muszę cofnąć moją propozycję
wspólnej podróży.
– Nie szkodzi – odparłem. – I tak nie miałem zamiaru z niej skorzystać.
– Cóż... – Wzruszył ramionami. – Rozumiem w takim razie, że przyszedłeś na umówione
miejsce tylko po to, by mi grzecznie odmówić. To więcej niż uprzejme z twojej strony.
– Po prostu jestem uprzejmym człowiekiem i znam się na wymogach grzeczności –
odparłem z całkowitą powagą. – Chociaż nie ukrywam, że chciałbym, abyście odpowiedzieli na
kilka moich pytań, gdyż...
– Nie mam ani czasu, ani ochoty odpowiadać na twoje pytania, Mordimerze – przerwał
mi bez wahania. – Gdybyś został ze mną, wyjaśnilibyśmy sobie wszystko prędzej lub później,
jednak w obecnej sytuacji jest to niemożliwe.
Poczułem się rozczarowany jego nieuprzejmością.
– W takim razie powodzenia, inkwizytorze, jak was tam zwą, a sądząc po tym, co się
dzieje, szczęście wam się przyda.
Odwróciłem się na pięcie i zamierzałem odejść, kiedy powstrzymał mnie jego głos:
– Twoja przyszłość również nie maluje się w kolorowych barwach...
Obejrzałem się przez ramię.
– A cóż wy możecie wiedzieć o mojej przyszłości? – spytałem, nie ukrywając ironii.
Przyznam, że również w tym celu, by go sprowokować.
– Nic – odparł z szerokim uśmiechem, który wydał mi się w kontekście tej odpowiedzi
niepokojący. – I to mnie właśnie zastanawia.
Postąpiłem krok w jego stronę.
– Bylibyście łaskawi wytłumaczyć swoje słowa?
– Czemu nie, Mordimerze, czemu nie? Poświęcę ci jeszcze chwilę, tyle chyba... – uniósł
głowę, jakby był posokowcem węszącym w powietrzu zapachu zwierzyny – mogę dla ciebie
uczynić.
Spojrzał na mnie z powagą we wzroku.
– Porzućmy wzajemne złośliwości, Mordimerze, i wysłuchaj mnie uważnie. Nie wiem,
czy to, co powiem, kiedykolwiek okaże się przydatne, lecz może lepiej, byś wiedział...
– Wiedział o czym? – zagadnąłem, kiedy cisza, jak na mój gust, zbytnio się przedłużała.
– Od lat młodzieńczych zostałem pobłogosławiony przez Pana darem spoglądania na
ludzi w ich przyszłości – rzekł poważnie. – A jak zdołałem się przekonać, chodzi mniej więcej o
piętnaście lat. Czasem, kiedy przejeżdżałem przez miasta, nie widziałem na ulicach ani jednego
żywego człowieka, a jedynie szkielety, gnijące zwłoki oraz przypominające ludzki kształt tumany
popiołu. – Zapatrzył się gdzieś nad moją głowę. – Zaręczam ci, że nie był to miły widok. Całe
lata później dowiadywałem się, że te właśnie miasta zostały spustoszone przez wojnę,
wytrzebione przez zarazę lub mieszkańcy zostali spaleni jako heretycy.
Milczałem, czekając, co powie dalej.
– Od kilku miesięcy wszędzie widzę same trupy. – Obrócił na mnie smutne spojrzenie. –
Rozpadające się, gnijące, z twarzami ściągniętymi w bolesnej konwulsji. Wszędzie trupy i
trupy... Nigdy nie było ich tak wiele...
Mówił tak sugestywnym głosem, że przeszedł mnie mimowolny dreszcz.
–...wnioskuję z tych wizji, że za piętnaście lat spotka nas zagłada, Mordimerze. Klęska,
której wynikiem będzie śmierć setek tysięcy ludzi. Może nawet milionów? Może zginiemy
wszyscy? Może rodzaj ludzki wyginie, zostanie raz na zawsze wymazany z powierzchni naszego
świata? Kto wie...
Wzdrygnąłem się. I tym razem również nie mogłem tego odruchu powstrzymać.
– Co widzicie, kiedy patrzycie na mnie?
Nie powinienem pytać, bo przecież nie powinienem wierzyć w brednie, które wygadywał,
i poddawać się obłędowi, który rozsiewał. Ale nie mogłem się powstrzymać. To było silniejsze
ode mnie. Niczym uporczywe drapanie użądlenia, choć wiadomo, że wynikiem tego drapania
będzie nie ulga, lecz rozognienie skóry.
– Nic.
– Jak to nic? Znaczy umrę, tak?
– Nie, Mordimerze. Ciebie po prostu nie ma. Za piętnaście lat nie istniejesz. Nie jesteś ani
żywy, ani martwy. Kiedy spoglądam w twoją przyszłość, gdyż nie wspomniałem o tym, ale Bogu
dziękować, mogę decydować, na kogo i kiedy patrzeć w ten szczególny sposób, widzę jedynie
pustą przestrzeń. Nigdy nie spotkałem się z podobnym zjawiskiem i szczerze powiem, że nie
wiem, co mam o nim sądzić.
Zaśmiałem się i sam we własnym śmiechu wyczułem podenerwowanie.
– Jesteście szaleni nawet w swoim szaleństwie – rzekłem.
Ku mojemu zdziwieniu odpowiedział mi śmiechem i zaklaskał, zupełnie jakby był
widzem obserwującym wielce zabawną sztukę teatralną, w czasie trwania której aktor popisał się
szczególnie celną kwestią.
– Dobrze powiedziane – rzekł – chociaż nieprawdziwe. Od czasu, kiedy spojrzałem w ten
sposób na ciebie po raz pierwszy, zastanawiam się, co może oznaczać twoja nieobecność. Być
może zostaniesz całkowicie unicestwiony w sposób nieznany sztuce zabijania żadnej cywilizacji.
– Potarł brodę i widziałem, że naprawdę jest skonsternowany. – Nie pozostanie z ciebie nawet
pył, nawet ślad w powietrzu... Nic...
– Niezwykle zajmująca perspektywa.
– Ale być może się mylę. – Uniósł palec. – Świat nie jest pełen tajemnic, Mordimerze.
Świat jest nimi otoczony, świat się w nich nurza, świat nie może się z nich wydostać i nigdy się z
nich nie wydobędzie. Kiedy znajdujemy odpowiedź na jedno pytanie, zaraz potem pojawia się
dziesięć następnych. Dlatego też nie mogę nawet zdecydować, czy fakt, że nie pojawiasz się w
moich wizjach przyszłości, oznacza dla ciebie coś złego, czy przeciwnie: coś dobrego. –
Westchnął ciężko. – Jeśli w ogóle można stosować w tym wypadku znane nam sposoby
wartościowania.
Zapatrzył się w sine niebo, a ja machinalnie powiodłem wzrokiem w ślad za tym
spojrzeniem. Nad nami zbierały się ciężkie, burzowe chmury o nabrzmiałych czernią
brzuszyskach.
– Kto wie czy nie nadchodzą czasy, kiedy najszczęśliwsi będą ci, którzy po prostu umrą.
Ostatnie słowa wypowiedział tak posępnym tonem, że po raz kolejny aż przeszedł mnie
niechciany dreszcz biegnący od nasady kręgosłupa po kark. Na twarzy poczułem pierwsze krople
deszczu. Odwróciłem się, by spojrzeć w stronę mojego towarzysza i spytać, co ma na myśli,
kiedy ku memu zdumieniu zobaczyłem, że obok nie ma nikogo. Rozejrzałem się gwałtownie na
wszystkie strony. Krankl zniknął tak niespodziewanie, jakby zapadł się pod ziemię. Nie mógł
odbiec, gdyż przez ten krótki moment nie zdołałby sięgnąć ściany drzew ani gęstych krzaków.
Na polanie nie było żadnego miejsca, w którym mógłby się ukryć. Co więc się stało, na
mocarnego Boga?! Czy ten człowiek miał skrzydła, które rozwinął, korzystając z mojej nieuwagi,
i na których odleciał niczym Ikar? Lub lepiej powiedzieć: czyż wzniósł się pod niebo niczym
prorok Eliasz? Zły sam na siebie i własną głupotę, spojrzałem w górę, lecz oczywiście nie
dostrzegłem żadnej skrzydlatej postaci, a tylko coraz więcej coraz gęstszych chmur, które
popychał po niebie silny wiatr.
Koniec
Recommended