32

Mordy znaki czasu

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Mordy znaki czasu
Page 2: Mordy znaki czasu

Page 3: Mordy znaki czasu

Grupa młodzieży „Poszukiwacze okruchów przeszłości” z Mordów, w ramach programu „Make a Con-

nection – Przyłącz się!” Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży, realizowała projekt „Znaki czasu”, którego celem

było pokazanie młodym ludziom jak ważne jest utożsamianie się ze swoimi korzeniami. Projekt przybliżył

historię i tradycję regionu. Współpracując, młodzi ze starszymi, nawiązali dialog międzypokoleniowy,

zintegrowali się i zaktywizowali. „Znaki czasu” udowodniły, że historia to nie tylko suche daty i fakty, ale

także wspomnienia ludzi. Zwykły człowiek też tworzy historię.

W ramach projektu „Znaki czasu” spisywaliśmy wspomnienia dotyczące przeszłości naszego miasta,

zbieraliśmy stare przedmioty i zdjęcia, zorganizowaliśmy warsztaty kulinarne podczas których dzieci

uczyły się od pań z Koła Gospodyń Wiejskich przyrządzać tradycyjne, regionalne potrawy. Poza tym spo-

tykaliśmy się z ciekawymi osobami, zorganizowaliśmy wystawę starych zdjęć Mordów i opublikowaliśmy

je wraz ze wspomnieniami w albumie, który trzymają Państwo w rękach. Szczególnie dziękujemy rodzinie

hrabiów Przewłockich, dziedziców majątku w Mordach, za życzliwą współpracę nad odkrywaniem historii

z okruchów wspomnień i fotografii. Dzięki życzliwości hrabiego Karola Przewłockiego oraz Jego Rodzeństwa

możemy zaprezentować Państwu bogatą kolekcję zdjęć z okresu świetności pałacu w Mordach.

W tym miejscu chcielibyśmy serdecznie podziękować Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży za dofinan-

sowanie naszych działań. Gorące podziękowania kierujemy do pracowników Miejsko-Gminnego Ośrodka

Kultury w Mordach za wsparcie merytoryczne w podejmowanych przez nas działaniach oraz do pani

Justyny Kopeć-Stępnik, dyrektora M-GOK, za pomoc przy składzie publikacji. Dziękujemy również naszym

babciom i dziadkom oraz naszym rodzicom – bez nich nasze działania skazane byłyby na porażkę, a dzięki

ich akceptacji i zachęcie dialog międzypokoleniowy stał się przyjemnością i twórczą nauką.

Page 4: Mordy znaki czasu

� �

Page 5: Mordy znaki czasu

� �

Maleńka ta moja mieścina i niezbyt bogata, ale jakże droga sercu mojemu. Często wspominam dawne czasy, kiedy byłam jeszcze w wiosennym okresie mojego życia.

Najbardziej zapamiętałam okres od roku 1928, kiedy poszłam do szkoły. Ten okres międzywojenny był to czas mojej nauki, mojej młodości, może niezbyt bogatej dla mnie, ale chyba najmilszy, najweselszy w życiu, i myślę, że ten okres młodzieńczy chyba każdy wspomina najbardziej miło.

W owym czasie w naszym miasteczku żyło około 3500 ludności. Co do dokładnej liczby mogę się nieco mylić. W tym byli Polacy i Żydzi. Myślę, że Polaków było ok. 60 %, a Żydów około 40%. Czy jednak tak było dokładnie, trudno mi potwierdzić. Zatem miasteczko zaludnione było bogato, ale życie w nim na ogół było skromne. Nie było w Mordach żadnego przemysłu, żadnej fabryki, czy jakiegoś większego handlu. Polacy prowadzili przeważnie gospodarstwa rolne. Byli to ludzie tutejsi od pokoleń. Mieli oni gospodarstwa niezbyt duże - większość z nich to kilka morg. Kilku gospodarzy było trochę bogatszych, lecz tych można by wyliczyć na palcach. Żaden z nich nie zatrudniał jednak na stałe robotnika. Rolnicy w Mordach, jak znałam ich wszystkich, pracowali wyłącznie w swoich gospodarstwach, sami i ich rodziny. Wyjątek kiedy przy nasilaniu większych prac podczas żniw, czy wykopów przynajęli kogoś do pracy. Część Polaków zajmowała się rzemio-słem. Byli to krawcy, krawcowe, szewcy, kowale, bednarze, kołodzieje, szklarze, zegarmistrzowie i murarze. Kilkunastu było pracowników państwowych, około dziesięciu nauczycieli, około pięciu policjantów i około pięciu urzędników pracowało w urzędzie miasta (magistracie). Była także poczta, gdzie również pracowały trzy osoby. Tym wszystkim zatrudnionym na państwowych posadach żyło się lepiej niż wyżej wymienionym chłopom i rzemieślnikom.

Pamiętam, że w domach była duża oszczędność. Nawet tam, gdzie nie brakło chleba, rozrzutności nie było. Czasy były bardzo ciężkie, przychody znikome, więc każdy grosz był oszczędzany. Złotówka miała wielką wartość. Za złotówkę można było kupić jeden metr materiału pościelowego, czy koru, cajku na męskie spodnie, czy siedem kilogramów chleba, czy pięć litrów mleka pełnego, czy pół kilograma kiełbasy.

MOJE WSPOMNIENIA SPRZED LATIrena Ostaszyk

Page 6: Mordy znaki czasu

� �

Robotnica w pracy polowej zarabiała 1 zł i 50 gr dziennie, a czasami tylko jeden złoty na dzień. Co jeszcze pamiętam? Była duża apteka pana Jabłońskiego, były dwie panie akuszerki - Dębska i Makowska, jeden felczer pan Czarnocki. Po śmierci zastąpił go pan Makowski.

Pamiętam księży w naszym kościele: ks. Wojno, po nim nastał ks. Augustynowicz, który uczył nas religii w szkole. Ksiądz był ten bardzo długo u nas, przetrwał okupację i zmarł już w Polsce Ludowej. Żył pośród nas i naród żydowski. Żydów było wówczas około tysiąc pięćset, dokładnej liczby nie znam, ale coś koło tego. Żydzi zajmowali się przeważnie handlem i rzemiosłem. Rolnictwem się nie zajmowali. Nie mieli ziemi. Na niewielkich placykach przy rynku budowali oni swoje mieszkania. Nieraz malutkie domki o małych po-mieszczeniach były bardzo stłoczone na placykach. Kilku zamożniejszych Żydów miało większe, murowane kamieniczki, które już za mojej pamięci zamieniły się w ruinę, nie mówiąc już o drewnianych domkach, które rozsypały się dawno temu.

Społeczność żydowska również dzieliła się na grupy: kupców zamożniejszych, którzy handlowali zbo-żem, bydłem, lnem i drobiem, sklepikarzy i handlarzy koszyczkowych, którzy chodzili po wsiach z drobny-mi artykułami. Część Żydów wykonywała usługi rzemieślnicze tak samo jak Polacy. Byli kowale, krawcy i krawcowe, szewcy, stolarze, kamaszniki, zegarmistrze, fryzjerzy. Byli też pomiędzy nimi zwykli robotnicy i biedacy, którzy żyli z dnia na dzień w nędzy i niedostatku. Czasy były ciężkie dla wszystkich. Jak już wspo-mniałam miasteczko było małe, żadnego przemysłu ani wielkich targów w nim nie było. Jedynie w czwartki przyjeżdżało trochę ludzi ze wsi i przywozili swoje produkty do sprzedania. I co im było trzeba zakupowali w miasteczku. Największy targ, czyli jarmark był jeden na rok. Był to wiosenny jarmark na Kazimierza. Odbywał się według kalendarza w dniu 4 marca. Był, kiedy ja pamiętam, w czasie międzywojennym ogromny jarmark. Za czasów okupacji hitlerowskiej zmalał mocno, gdyż młodzi ludzie bali się łapanki i wywozu do Niemiec. Za Polski Ludowej nie było czym handlować, cały handel był uspołeczniony. I tak powoli jarmark na Kazimierza malał i w dalszym ciągu maleje.

Są jeszcze w Mordach, w naszej parafii, dwa duże odpusty i jeden mniejszy. 6 sierpnia jest bardzo uroczysty odpust poświęcony błogosławieństwu dzieciom. To odpust Pańskiego Przemienienia. Drugi taki odpust jest 16 sierpnia - to na św. Rocha. Jest to odpust ogromny i tradycyjnie gościnny.

Page 7: Mordy znaki czasu

� �

Po nabożeństwie parafianie rozjeżdżają się i zabierają swoich krewnych czy przyjaciół do swoich domów na tradycyjne pierogi. Dlaczego mówimy, ze idziemy na pierogi? Dlatego, że dawniej na Podlasiu modne były gościny pierogowe. Nawet na ucztach weselnych najważniejszą potrawą gościnną były pierogi. Gospodynie, które były proszone do krewnych, czy sąsiadów na uczty weselne, niosły wypiekane przez siebie pełne rze-szota wspaniałych pierogów z soczewicą, soją, grzybkami lub serem, gdyż dawniej nie było tyle mięsa, co dzisiaj. Teraz już panie mogą sobie pozwolić na te pierożki z mięsem. Odpust św. Rocha to nie tylko odpust pierogowy, ale i odpust zapoznawczy.

A co jest dzisiaj? Dzisiaj wszystko zmalało do minimum i choć tradycje odpustowe i jarmarczne pozostały, to jednak jest to może jedna setna tego, co było w czasach mojej młodości.

Wojna 1939 roku i pięcioletnia okupacja pogrzebała radość ludzi, nawet naszego ubogiego miasteczka. Zginął zupełnie naród żydowski, zginęła nasza wesoła młodzież wywieziona na przymusowe roboty. Masa ludzi zginęła w obozach, więzieniach, na zsyłkach. Wielu wyjechało na tereny zachodnie. Dorastająca mło-dzież w poszukiwaniu pracy i szkoły opuściła miasteczko. Starsi odchodzą do wieczności. Nowego narybku nie bardzo widać. I chociaż obecnie domów w Mordach jest sporo, to jednak ludzi wciąż jest mało i coraz mniej. Miejmy jednak nadzieję, że może i kiedyś w nasze okienko słonko jasno zaświeci.

Page 8: Mordy znaki czasu

� �

Page 9: Mordy znaki czasu

� �

Młodzież wychodziła do pałacu o świcie, a przychodziła o zmierzchu. Latem się jeszcze w stawie przy parku wykąpało. Wtedy nie był zarośnięty, ryby były. Przewłoccy krzyczeli, nie dawali się kąpać, ale my byli sprytniejsi. Państwo mieli w pałacu wodę, łazienki i elektryczność. Nigdzie więcej nie było elektryczności. W niedzielę to szło się do kościoła. A po kościele my się zbierali pod zegarem. Były ławki tam. Jeden na or-gance grał, a reszta tańcowała. Dziewczyny też. W czworakach koło zegara to my się schodzili najczęściej. Grał jeden na organce, że Przewłockie na balkon powychodzili i słuchali. A te dziewczyny tańczą z tymi chłopakami boso.

W Mordach to było dużo sklepów. Cały ten rynek to były sklepy. Prawie wszystko to Żydy. Na Kokosia- kach to była rzeźnia. To była magistracka rzeźnia. Byli tam rzeźnicy i każdy kto chciał, Żydy też, to mógł zabić za opłatą świniaka, czy inne zwierzę. Był też doktor, co mięso badał, pieczątkę przykładał, że mięso zdatne.

W czwartki były duże targi. Najechało się różnych cały rynek i handlowali. Cały rynek był furmanek na żelaznych kołach. I w pałacu mieli na żelaznych. Tylko jedna bryczka była na gumowych, to nią dziedzic do Siedlec jeździł. A droga to była przez błoto i straszne doły. Bruku nie było. Jakieś jechał to aż brzuch bolał, takie doły. Bruku nie było ani na rynku, ani na ulicach. Albo piach, albo błoto i kałuże. Było w Mordach dużo Żydów, ale Żyd to był Żyd. Jak pana nie wykorzystał, to nie chciał z panem gadać. Jak tylko widział, że ty masz głowy trochę to „o, ty za mądry jesteś” mówili i nie chcieli z nim gadać. Zawsze szukali głupszego, by go wykorzystać. W piątek wieczorem to już pan u Żyda nic nie kupił. „U nas święto” - mówili. „Ja nie mogę, ja już zamykam”. I nie sprzedał. W szabas nic nie robili. Mieli takie kobiety, co przychodziły i im świeczki w szabas zapalały.

WSPOMNIENIE Z MŁODOŚCIStanisław Komaradzki

Page 10: Mordy znaki czasu

10 11

Page 11: Mordy znaki czasu

10 11

Nie sposób byłoby nie wspomnieć o nieco bolesnych sprawach naszego miasteczka. Chodzi mi o pałac i park w Mordach. Ten niegdyś piękny zabytkowy pałac i park przez całe wieki służył za mieszkanie i repre-zentację kolejnym właścicielom. Piękny pałac z dużym dziedzińcem, na który otwierała wejście zabytkowa brama zegarowa. Od strony wschodniej otaczał pałac olbrzymi, piękny, wiekowy park, a od strony południowej rozłożony olbrzymim prostokątem staw, który nosi nazwę „Staw zegarowy”. Przez ostatnie dziesiątki lat do chwili obecnej całe to piękno stało się ogromną ruiną. Tu jednak nie niszczy go przyroda, ale zaniedbanie ludzkie. Oziębli ludzie, którzy dla kultury narodowej chyba nie mają serca. Park pałacowy zmieniony został w pustynię. Najpiękniejsze okazy starodrzewu wymaszerowały z parku wraz z korzeniami w niewiadome strony. Może one dzisiaj zdobią nędzne klity dorobkiewiczów, którzy dla własnego dobra niszczyliby nawet najpiękniejsze świątynie, byle nie swoje. Nieszczęśliwy pałac poszedł w remont i od tej chwili co roku, miast być piękniejszym, staje się coraz większą ruiną. Wydzierane są z niego wnętrzności. Obdzierany z zewnątrz niczym serce konającej matki, która za chwilę, tak czy inaczej skonać musi.

Widziałam w innych dzielnicach naszej Ojczyzny nawet drobniejsze pałacyki i może w mniej atrakcyjnych miejscach niż ten w Mordach, które w należytym stanie i zadbaniu służą naszej narodowej kulturze. Może będą służyły na przyszłe wieki dla naszych pokoleń. Tylko nasz nieszczęśliwy pałac w Mordach poszedł w ru-inę wraz z jego bogatą historyczną zawartością. Kogo mamy przeklinać za ten haniebny czyn? Czy ostatnich właścicieli, których ojciec zesłany na katorgi zginął za niepopełnione winy w dalekich tajgach syberyjskich, a dzieci z chorą matką wypędzone z własnego domu, głodne i ubogie, rozsypane po całym świecie niczym nieporadne pisklęta szukające cudzych łask i możliwości nędznego przetrwania? Czy mamy przeklinać samych siebie za naszą bezradność i niemożliwość udzielenia pomocy i opieki temu zabytkowi? A może to ta nazwa „Mordy” jest taka pechowa i ciągle prześladuje to nasze miasteczko? Nieraz sobie myślę, że tak trudno jest żyć w Mordach, ale nie raz jeszcze trudniej stąd odchodzić.

pałac i park w MordachIrena Ostaszyk

Page 12: Mordy znaki czasu

12 1�

Kończąc ten krótki, może nieco smutny opis naszego miasteczka, pragnę, jako tutejsza rodaczka od po-koleń, podziękować wszystkim tym przybyszom, którzy nie wywodzą się z Mordów, a jednak tu zamieszkali na stałe i tutaj założyli swoje rodziny, że oni pokochali nas i nasze miasteczko. Wielka im chwała za ich dobre serce i poświęcenie dla naszej wspólnej sprawy.

Page 13: Mordy znaki czasu

12 1�

Moi rodzice byli ziemianami. Pamiętam nieźle okres przedwojenny (urodziłem się w 1927 r.) Szczególnie dom: wszędzie właziłem, fotografowałem. Gdy niedawno ktoś poprosił o pomoc w odtworzeniu starego układu domu, udało mi się dokładnie rozrysować pokoje. A było pomieszczeń ponad czterdzieści. Albo park, gdzie rosły jakie drzewa: „biała” lipa, której liście na niepogodę odwracały się spodem do góry, czy świerk, na który właziłem. To wyraźne żywe obrazy. Ale raczej miejsca niż wydarzenia.

Byłem strasznym rozrabiaką. Gdy już nie mogli ze mną wytrzymać, przywiązywali mnie pod okiem opiekunki za nogę do stołu, żebym się nie zdołał wyrwać. Wykradałem jedzenie, wchodziłem, gdzie było zakazane, psułem sprzęty, wyskakiwałem przez okna, spadałem z drzewa. Dostawałem lanie. Nawet kowal gonił mnie kiedyś z pasem; służba miała prawo mnie przeganiać, gdy zbroiłem.

Ale też nieustannie służyłem do mszy. U nas w domu była kaplica, ustanowiona dzięki wysokiemu poparciu biskupów Łozińskiego i Przeździeckiego, i mego wuja - arcybiskupa Roppa. Było tu wszystko, co w każdym kościele: ornaty, kielichy, a przede wszystkim Przenajświętszy Sakrament. W kaplicy zbieraliśmy się codziennie, wszyscy mieszkańcy domu, a raz na tydzień proboszcz odprawiał mszę świętą. Zresztą różni księża u nas pomieszkiwali, często wuj arcybiskup Ropp.

Obyczaj ziemiański to też szczególny rodzaj rodzinności. Dzisiaj już nie ma na jej pielęgnowanie warunków, chociaż w naszej dużej rodzinie przetrwała, utrzymujemy kontakty, pamiętamy o sobie. Ci, „przedwojenni”, bo moje dzieci często w ogóle nie wiedzą o całych odgałęzieniach rodziny.

Ta ilość ówczesnych rezydentów! Rzesza kuzynów cioteczno-ciotecznych. Znaliśmy się wszyscy. To było całkiem naturalne, że duża rodzina zjeżdża do wielkiego domu. Wystarczył byle powód, każde polowanie (na zające, lisy, kuropatwy, kaczki) ściągało bliższych i dalszych wujów i kuzynów. Domownicy na co dzień zajęci swoimi pracami, wuj Józef Czapski maluje, ciocia Marynia pisze, na gong wszyscy schodzą na obiad.

ZIEMIAŃSTWOJanusz Przewłocki

Page 14: Mordy znaki czasu

1� 1�

Finansowe problemy były zawsze. Samo utrzymanie domu i licznych koni, które były miłością mojego ojca, stanowiło potężne obciążenie. Browar nie przeżył, z gorzelnią było lepiej, dzięki niej ojciec podczas wojny wyszedł z długów. Ale jedzenia zawsze było dość, choć podczas wojny nieraz bardzo skromne, ale starczało i dla gości… Mówiło się: „Laski, piaski i karaski ma szlachcic podlaski”.

Mój ojciec był łagodny wobec ludzi: kradli tam u nas na potęgę. Kiedyś na uwagę mojego starszego brata, że trzeba za to karać, ojciec z przekonaniem tłumaczył, że „oni od wieków tak żyją, chodzą do lasów po drzewo, grzyby, chrust to ich prawo”. Gdy dzieci chłopskie przechodziły przez zabezpieczony rozbitym szkłem mur okalający park, ojciec bronił ich przed karą. I nigdy nie pozwalał całować się w rękę, choć tak działo się jeszcze w wielu dworach. Ludzie biedni przychodzili po prośbie i rzucali się do „rączek”, ojciec opędzał się. Pamiętam te sceny przed domem.

Tatul był dla mnie autorytetem oczywistym. Jak powiedział, tak miało być i było. Między nim i dziećmi był dziś trudno wyobrażalny dystans. Rzadko jadał posiłki z rodziną, tylko z gośćmi lub w święta. Był chory. Zazwyczaj jadał sam, a my siadaliśmy wspólnie przy wielkim stole, zwykle około dwudziestu osób i mama. Choć w pałacu i z wieloma końmi dorastałem w świadomości, tak nas wychowano, że ludzie są równi wobec siebie, a majątek nie wywyższa. Dom opuściłem mając siedemnaście lat.

Page 15: Mordy znaki czasu

1� 1�

Page 16: Mordy znaki czasu

1� 1�

Najstarsze „Kazimierze” jakie pamiętam, to te z drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Atmosferę jarmarku wyczuwało się na wiele dni wcześniej. Ludzie coraz częściej rozmawiali o zbliżającym się Kazimierzu. Sklepy, głównie „geesowskie”, bo innych, z wyjątkiem sklepu Tarasiuków, wówczas nie było, uzupełniały zapasy. Gospoda - zapas wódki: tej, jaką najstarsi pamiętają pod nazwą „Z czerwoną kartką”. Gospoda mieściła się wówczas na górze i dole budynku przy Placu Zwycięstwa, gdzie obecnie znajduje się sklep papierniczy. Jedni gromadzili pieniądze na zakupy, inni szykowali towary na sprzedaż. Czym handlowano? Wszystkim. Lecz przede wszystkim zwierzętami hodowlanymi (końmi, krowami, owcami, świniami, drobiem), zbożem, uprzężą, wozami konnymi, beczkami, dzieżami, stolnicami, rolniczymi narzędziami ręcznymi, koszyka-mi, grabiami, kosami, widłami, siekierami, młotkami, piłami i wieloma innymi. Nie zabrakło zabawek drewnianych dla dzieci z kręcącymi się krakowiakami lub konikami na dwukółkach, taczkami do piasku, motylami drewnianymi i pierzastymi kogucikami, o których śpiewa Laskowski. Były drewniane składane krzesełka dla dzieci, stołeczki, wyplatane z wikliny foteliki i koszyki do święcenia jajek na Wielkanoc. I wiele, wiele innych przedmiotów codziennego użytku, wyrabianych przez okolicznych mistrzów w prymitywnych warunkach i prymitywnymi narzędziami.

W pamięci utkwił mi jeden z takich jarmarków. Pogoda była słoneczna, a zalegający jeszcze grubą warstwą śnieg, topił się, tworząc kałuże. Woda

spływała rynsztokami, zmuszając ludzi do skakania po suchych miejscach. Sanie i wozy konne ciągnęły do Mordów jeszcze przed świtem. Bardzo szybko zapełniał się nimi cały rynek (skweru nie było, tylko częściowo wybudowany plac) i pobliskie uliczki. Przy niektórych szły pouczepiane na postronkach konie, krowy, cielęta i źrebaki. Na wozach owce, prosiaki, drób. Rozstawiali się rymarze, stolarze, bednarze, cieśle, kowale, szewcy, stelmachowie, a nawet Cyganie z patelniami i pobielanymi kotłami, chociaż Cyganie to głównie handlarze końmi. Oni mieli do sprzedania najlepsze konie i najlepsze kupowali. „Ale się Kałusiaków najechało, będzie dobry handel” - słyszało się głosy. Kałusiakami nazywano handlarzy z Kałuszyna. Przyjeżdżali wozami

JARMARKJanusz Przewłocki

Page 17: Mordy znaki czasu

1� 1�

konnymi ponad 50 km, aby kupować konie, słomę, siano, zboże, wożąc i sprzedając je w okolicach pod-warszawskich. Zakup konia to cała ceremonia. Nie wiem czemu, ale centrum handlu końmi znajdowało się przy ulicy Glinianej, od strony Żwirki i Wigury. Tam odbywały się wstępne prezentacje koni. Biegano z nimi w tę i z powrotem, trzymając za uzdę. A tłum kupców, faktorów i gapiów obserwował i komentował: czy spokojny, czy narowisty, czy kopie, czy gryzie? Zaglądano im w zęby oceniając wiek, potem odbywały się próby. Zaprzęgano konia do wozu, koła blokowano drągami lub łańcuchami. Na wóz wsiadało tylu ludzi, ilu się zmieści, a konia lało batem i oceniało jak ciągnie. Starym szkapom wlewano do pyska wódkę, aby zachowywały się jak źrebaki. Po tym wszystkim właściciel konia i potencjalny nabywca stawali naprzeciw siebie i odbywała się scena przybicia. Nabywca chwytał prawą rękę sprzedawcy i walił swoją prawą z za-machem od ucha w jego dłoń i wymieniał wyższą. Gdy dochodziło do uzgodnienia, wówczas odbijał swoją ręką w rękę nabywcy. Wtedy „dobijano” targu. Pozostało jeszcze dorzucić parę złotych za postronek lub lejc, opuścić na szczęście, aby się dobrze chował, przeliczyć pieniądze i wypić litkup, na który załapywała się większa lub mniejsza liczba faktorów. Podobnie, chociaż z mniejszą zapalczywością, handlowano innymi towarami. Nie obywało się też bez sprzeczek, kłótni, a nawet bijatyk. Było na co popatrzeć! Gospoda pękała w szwach, a harmider tam panujący rozlegał się daleko. Gorzałkę pijano też na wozach i w domach, naj-częściej pod solonego śledzia z beczki. W południe powoli przybysze rozjeżdżali się do domów. Pozostawali najwytrwalsi i żądni innych wrażeń. Niejednego pijanego w sztok wrzucano na wóz, a koń sam odwoził ich do domu. Zdarzenia z jarmarku komentowano i wspominano jeszcze przez wiele dni.

Page 18: Mordy znaki czasu

1� 1�

Page 19: Mordy znaki czasu

1� 1�

Już od rana tego dnia słońce wzeszło jakieś wesołe i świąteczne. Dzień zapowiadał się ciepły i pogod-ny. Trzeci Maja był podwójnym świętem. Kościół obchodził dzień Maryi, a państwo - dzień uchwalenia Konstytucji 3-go Maja. Już od rana w całym miasteczku powiewały polskie narodowe biało-czerwone flagi. Pod szkołą zebrały się wszystkie dzieci. Organizacje szkolne zbierały się w swoich grupkach. A było ich aż trzy. Najwięcej młodzieży należało do harcerstwa, druga duża grupa to Czerwony Krzyż, a trzecia LOP (Liga Ochrony Przyrody). Każda z tych organizacji odznaczała się innymi mundurkami: harcerki na szaro, harcerze na zielono, Czerwony Krzyż na granatowo z opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu, a LOP w mundurkach szkolnych. Tak zgrupowana młodzież ustawiała się parami i na czele ze swoimi przełożo-nymi szła na mszę. Do kościoła przyszła również straż i Koło Młodzieży Katolickiej (młodzież pozaszkol-na). Przyszli również strzelcy, wśród których byli młodzi mężczyźni w wieku przedpoborowym. Młodzieży niezorganizowanej: szkolnej, jak i pozaszkolnej, w Mordach prawie nie było. Organizacje szkolne prowa-dzone były przez nauczycieli. Harcerstwo prowadził kierownik szkoły i jego żona, państwo Pasternakowie. Czerwony Krzyż pani Majowa, LOP - pan Mieżwa. Nabożeństwo za ojczyznę odprawiał ksiądz proboszcz Augustynowicz.

Po uroczystym nabożeństwie młodzież szkolna powróciła do szkoły, gdzie na placu czekały dworskie furmanki wyścielone sianem. Te powozy dał dzieciom pan Przewłocki, by mogły pojechać do Igań, gdzie tego dnia był zlot harcerzy całego powiatu siedleckiego. Harcerstwo z Mordów brało udział w tym zlocie. Pod pomnikiem w lesie igańskim zazieleniło się jeszcze bardziej od mundurków harcerskich, a krasne krajkowe krawaty zdobiły mundurki szare i zielone. Ileż radości było wówczas. A ileż śpiewu i różnych po-kazów sportowych, biegów, wspinaczek na drzewa i wiele innych, które już dzisiaj trudno mi wyliczyć. Nad wszystkim dominował nieustający śpiew, który towarzyszył nam przez całą podróż i prawie przez cały czas zlotu. Przed wieczorem na obrzeżach lasu zapłonęło ogromne ognisko, a drużyny obsiadły wkoło. Wesołe iskry wraz z zapachem pieczonej kiełbaski unosiły się ponad ogniskiem.

DZIEŃ 3 MAJA 1934 - ROK ZE WSPOMNIEŃIrena Ostaszyk

Page 20: Mordy znaki czasu

20 21

Każdy trzymał w ręku kijek z kiełbaską. Ponad wszystkimi górowała wspólna piosenka:Oj kucharka to ma modęoj to ma modę }bisże przypali zawsze wodęoj zawsze wodę }bisale nam to wszystko w puchniech żyje harcerski ródniechaj żyje niechaj żyjeharcerski ród... itd.

A druga:Idzie Jasio borem, lasemPrzyśpiewując sobie czasem:Turara turara ra ra itd.

Dzisiaj trudno mi je sobie przypomnieć. Minęło już tyle lat, ale tych lat nie zapomni się do końca życia - one były najszczęśliwsze.

Było późno w nocy, kiedy odjeżdżaliśmy do Mordów. W drodze napotkała nas tęga burza i ogromny deszcz. Nasi opiekunowie bardzo martwili się o nas. Nikt nie był przyszykowany do takiej pogody. Nie mieliśmy żadnych okryć cieplejszych, wszyscy w mundurkach. Na szczęście, kiedy wyjechaliśmy za Siedlce w stronę Mordów, naprzeciw nas nadjechała furmanka od strony Mordów, a w niej Pani Marczukowa z pełnym wozem ciepłych koców, plandek i innych okryć. Przywiozła też kilka dużych parasoli i uratowała trzy pełne wozy wylęknionych, nieco pokropionych deszczem dzieci. Pani Marczukowa wraz z mężem i swoją mamą prowadzili duży sklep rzeźniczy, jak też i duży warsztat przerobów mięsnych. Dobrzy to byli ludzie - zamożni, ale poczciwi i uczynni. Pani Marczukowa miała w szkole trzy swoje córki - harcerki, które były na tymże zlocie. Zadbała ona o swoje dzieci, jak też o nas wszystkich. Przyjechała ze swoim czeladnikiem i przywiozła nam okrycia. Otuleni przed deszczem, spokojnie wracaliśmy z tej pięknej 3-Majowej wycieczki. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam te piękne chwile, jakże szczęśliwe i beztroskie.

Page 21: Mordy znaki czasu

20 21

Wojna od wiosny wisiała nad Polską, czuć ją było w powietrzu, słychać w rozmowach. Ale my, młodzi, nie baliśmy się jej. Wyglądaliśmy zmian, które zawsze każda wojna przynosiła. Poza tym Polską rządzili wojskowi, którzy zapewniali, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi. A każdy z dorosłych pamiętał, jak 21 lat temu nasi ojcowie i starsi bracia w 1918 roku rozbrajali niemieckich okupantów.

Mobilizację powszechną ogłoszono 30 sierpnia 1939 roku i rezerwiści według swych kart mobilizacyj-nych odjechali do swych jednostek. Pojechał też mój brat, a ja, po podoficerskiej szkole minerskiej, miałem stawić w RKU 6-go dnia po ogłoszeniu mobilizacji. Powszechną mobilizację koni i zaprzęgów dla wojska nakazano dla naszej wsi, Łepki Stare i dla całej gminy Świniarów, na piątek 1-go września o świcie w lesie za wsią Zakrze pod Artychem. Las sosnowy, rzadki, bez podszycia, w którym zgromadzone z całej gminy furmanki wyglądały jak wielkie targowisko. W cieniu drzew przy wybranej polanie ustawiono kilka stołów, przy nich lekarz weterynarii i urzędnicy, z sekretarzem gminy J. Karczmarczykiem na czele, czekali.

Wiadomo już było o wybuchu wojny i wszyscy byli podnieceni. W lesie szumiało jak w ulu. Z ust do ust przekazywano sobie wymyślone gdzieś wiadomości jako pewne i sprawdzone. Sołtysi w asyście policji ustawiali swoje wsie w szeregi i sprawdzali obecność, składali meldunki sekretarzowi gminy, który od kilku godzin niecierpliwie oczekiwał na przyjazd wojskowej komisji goszczącej w pobliskim dworze u pani Kopcio- wej w Patkowie-Prusach. Słońce przez zamglone chmurki toczyło się powoli ku górze, dzień zapowiadał się upalny. Sekretarz nerwowo, już po raz któryś, sprawdzał przybyłych i naraz oczy jego zatrzymały się na spasionych koniach Jana Demianiuka z Łepek Nowych, zwanego Kielasem, na których lśniącej sierści rażąco odbijała się stara, postrzępiona uprząż. Sekretarz przypominał sobie, że stary Kielas tuż przed żniwami wykupił nową uprząż, zamówioną u najlepszego rymarza w Łosicach, o czym było tam głośno. Był to jeden z zasobniejszych gospodarzy i we wsi miał szacunek, ale bał się władzy. Wszelkie obowiązki zawsze spłacał w terminie i unikał urzędu jak ognia. Kaczmarczyk nie lubił takich odludków, z których nie miał korzyści, a tu oto nadarzyła się okazja. „Cóż to za rupiecie masz na koniach? Ty chamie jeden, to taką

WYBUCH WOJNYStanisław Jaszczuk

Page 22: Mordy znaki czasu

22 2�

uprząż przywiozłeś Ojczyźnie? Nasze wojska walczą już na Prusach Wschodnich, bronią i twojego łba, a ty tak spełniasz swój obowiązek wobec Państwa?”.

Obok sekretarza stało już dwóch policjantów, jakby czekających na rozkazy. Kielas stał przy koniach, stary, postrzępiony jak jego uprząż, bezgłośnie poruszał wargami, a sekretarz grzmiał dalej: „Pod Sąd Wojenny pójdziesz. To jest sabotaż i zdrada Ojczyzny! Skończyły się tu dla was cywilne prawa!” - tu powiódł wzrokiem po nas gapiących się wokoło „Dziś jest wojna, rozkaz to rzecz święta. Za pół godziny zameldujesz się tu z nowymi chomątami, wykonać!”.

Kilka minut po tym stary człowiek wyprzągł z wozu swoje konie i na oklep, bez czapki, popędził na przełaj kurczowo przylepiony do spoconych końskich karków. Przez powyższe wydarzenia wsie Łepki Nowe i Stare zostały cofnięte na koniec przeglądu, a sołtys z Łepek Nowych publicznie otrzymał naganę. Wreszcie zaszu-miało i ukazał się centralny punkt tej mobilizacji. Pani Kopciowa, osobiście dworską bryczką, przywiozła w eleganckim mundurku prawdziwego przedwojennego majora WP. Ten odebrał raport od plutonowego, który z kilkoma żołnierzami przyjechał wcześniej i przywitał się z sekretarzem. Wójt się nie liczył, pilnował swoich kobył i wodził wzrokiem za sekretarzem, pewny że jego zaprzęg wróci do domu. Major zamienił kilka słów z komendantem policji z Łosic i powiódł wzrokiem wokoło. Cisza, oczy nas wszystkich wpatrzone w majora. Wreszcie przemówił: „Konie będą przyjmowane bez wozów i uprzęży”. Żołnierze poinformowali gospodarzy jak mają podprowadzać przed komisje konie, pilnowali porządku i rozpoczęli przegląd. Najpierw lekarz weterynarii podawał wiek, stan uzębienia i ewentualne wady, a major z pręcikiem w ręku oglądał cechy konia. Wokoło słychać było jego dźwięczne słowa dla zapisujących: „wałach albo klacz, kasztanowa, lat, gwiazdka, kropka tylna, prawa przednia, nakrapiana, kategoria A, itd.”. Żołnierz zabierał konia z rąk gospodarza i w grzywę i ogon wplatał kolorowe paski, i odprowadzał dalej w las do przygotowanych rżędzi koniowiązów. Zapatrzyłem swoją źrebną klacz i gapiłem się na komisję z bliska. „Ile mamy koni?” - major rzucił pytanie do zapisujących. „Dziewięćdziesiąt dwa” leciała służbowa odpowiedź. Wałęsając się, słyszało się głosy znanych POW-ców. W cieniu nad butelką żubrówki rozprawiali w pokoju coraz głośniej: „Berlin na razie zostawili w spokoju, szli na Prusy Wschodnie, widzieli się w Królewcu, my im pokażemy” - głosił J. Łukasik z Zakrza, wtórował mu W. Danielak z Łepek Starych.

Page 23: Mordy znaki czasu

22 2�

„My w dziewiętnastym chodzili na Kijów, a teraz młodzi niech pokażą, co potrafią”. Od wozu do wozu podawano wiadomości: „Nasza kawaleria na Prusach zaszła Niemcom tyły”. Młodzi spierali się, czy jed-nostki działały chwalebnie. Zapał ogarniał wszystkich. Nie żałowano już zbieranych koni, są pokwitowania, a M.S.W. ojsk zapłaci. Aby odetchnąć spokojem, wyszedłem na brzeg lasu. Gdzieś od południowego wscho-du słychać było dalekie grzmoty, choć niebo było jasne, a chmurki jak dym błądziły pod słońcem. To na ich tle, słysząc groźne pomruki, zobaczyłem jasne sylwetki samolotów. Leciały bardzo wysoko w kierunku północno-zachodnim. Naliczyłem cztery grupy po trzy samoloty. Jak się później dowiedziałem, wracały z bombardowania fabryki samolotów w Białej Podlaskiej. Zbierając informacje od kolegi z Zakrza, gdzie było aktywne Koło Młodzieży Wiejskiej, dowiedziałem się, że na stacji w Niemojkach nie było pociągu do odebrania zmobilizowanych koni. Mówili, że konie do wieczora stały w ich lesie, a w nocy gdzieś je od-prowadzono. Wiem, że odebrane przez Komisję Mobilizacyjną konie dla wojska z naszej wsi Łepki Stare, w nocy wróciły do swych gospodarzy tak, jak prawdopodobnie i inne w innych wsiach. Za ile? Tego nigdy się nie dowiedziałem. Wiem, że sekretarz gminy, Ireneusz Kaczmarek, znał wszystkich w gminie i wiedział kto, ile może dać, a miał zaufanych sołtysów. Wracając przed wieczorem tego dnia do domu przez Łosice, przeczytałem na niewielkich rozlepionych plakatach Odezwy do Narodu. Na jednym przeczytałem: „W dniu dzisiejszym wróg napadł na Ziemię Naszą, co stwierdzam wobec Boga i Historii. Prezydent Polski Ignacy Mościcki.” Na drugim plakacie przeczytałem: „Śmiertelny wróg napadł na Wolną i Niepodległą Ojczyznę Naszą!! Polska Partia Socjalistyczna wzywa wszystkich Polaków do broni!!!”

Page 24: Mordy znaki czasu

2� 2�

Page 25: Mordy znaki czasu

2� 2�

Cały wrzesień z zachodu i z powrotem, wędrowały tysiące uciekających ludzi. Zmęczonych, chorych, ograbionych, a przede wszystkim - przerażonych i okaleczonych świadomością, że po 20 latach niepodle-głego bytu, znowu w ogniu i wojnie tracimy naszą ojczyznę. Około 20-go (nie jestem pewna tej daty) ojciec kazał zamknąć bramę wjazdową. Wkrótce usłyszeliśmy chrzęst, tupot i krzyki. To w tumanach kurzu szło sowieckie wojsko na Warszawę. Byli może tydzień na naszym terenie. Potem w wyniku umowy z Nie mcami, wycofali się za Bug. Niewielu chyba zobaczyło wtedy to, co ja widziałam. Stałam przed domem, kiedy usłyszałam wołanie mojego brata Janusza. Stał nad stawem, skąd z dość bliska widać było most na szosie, którą szły wojska. Stanęliśmy zafascynowani tym, co zobaczyliśmy. W tumanach kurzu, przy akompaniamencie turkotu kół, szło wojsko z karabinami na sznurkach. Jakieś kuchnie, taczanki, wozy, a wśród tego azjatyckiego dobra, ukazały się naszym oczom piękne, majestatyczne, jednogarbne wielbłądy - juczne wielbłądy obwieszone szarymi worami i pękatymi bagażami. Mogliśmy podejść bliżej mostu, ale staliśmy jak wryci w ziemię strachem i ciekawością. Po chwili Dzidzio (bo tak go nazywaliśmy) szepnął mi: „A może teraz będą szły słonie?”. Wydawało mu się, że to tak jak na kartach dziecinnych książek.Jakiś sztab sowiecki stanął o 7 km od Mordów we wsi Przesmyki. Stamtąd robili wypady i kradli co się dało. Któregoś dnia zabrali z podwórza wszystkie krowy i cały dobytek. Poszły więc żony fornali, które miały dzieci i Żydzi z miasteczka, i wszystkie krowy przygnali z powrotem. Widać to wojsko nie czuło się jeszcze u siebie. Ojca naszego nie wzywali, ani chyba nikogo wtedy nie zabrali. Po tygodniu wycofali się. Wśród kobiet, które poszły po krowy, była Stefka Komaradzka, żona Staśka, naszego przyjaciela od dzieciństwa. Był chłopcem stajennym, a ona służącą we dworze. Rodzice moi wesele im wyprawili, bo Stasiek był sierotą. Po śmierci jego matki, dziadkowie moi wzięli go do domu. Moje rodzeństwo uważało go za swego bliskiego przyjaciela. Po ślubie był fornalem i dostał mieszkanie w sześcioraku. Potem do 1945 roku jako borowy z całą rodziną mieszkał w małym domku obok leśniczówki. Wspaniała para bardzo uczciwych ludzi, z którymi i ich dziećmi do dziś mamy bliski kontakt. Dalsze nasze życie połączyło nas jeszcze bardziej.

WOJNAElżbieta Cielecka z domu Przewłocka

Page 26: Mordy znaki czasu

2� 2�

- Necha, chodź ze mną do sklepu do Jankiela Bera - powiedziałam do koleżanki, Żydóweczki, która chodziła ze mną do szkoły i mieszkała po sąsiedzku.

- A po co idziesz do Bera? - zapytała. - Idę po świece na grób mojego taty i dziadka. - Ty nie masz taty? - zapytała zdziwiona Necha.- Nie mam. Mój tata zmarł, jak byłam bardzo malutka.- A ten tata co jest z wami?- Ten tata, to mój drugi tata - odpowiedziałam nieco smutna.Po chwili niosłam już duże opakowanie grubych woskowych świec. Nazajutrz wstałam rano i szykowa-

łam się z babcią do kościoła. Mama nie mogła iść do kościoła, ponieważ w domu były malutkie dzieci i nie miała ich z kim zostawić. Niebawem weszła babcia i zapytała, czy Irenka może z nią iść do kościoła. „Tak, niech idzie” - odpowiedziała mama. Zaraz też ubrała mnie w ciepłe paltko, czapkę i rzekła: „Tylko bądź grzeczna i pilnuj się babci”. Po chwili szłyśmy obydwie z babcią. Bardzo ucieszona, podskakiwałam z nogi na nogę. Mijałyśmy ulicę, zbliżałyśmy się do kościoła. Na dzwonnicy rozdzwoniły się dzwony, oznajmiając wiernym rychłe nabożeństwo. Teraz babcia wzięła mnie za rączkę i weszłyśmy do kościoła. Usadziła mnie w ławce, usiadła obok, a przy ścianie postawiła kosz z marchwiakami, które wczoraj piekła, a dziś rozda ubogim na cmentarzu. Każdego roku na dzień zaduszny tak jest w zwyczaju, że gospodynie obdarowują żebraków plackiem pszennym, pysznymi marchwiakami, chlebem, czy też spyrkami gotowanego mięsiwa. Niektórzy dają jakieś drobne pieniążki. Te święta Wszystkich Świętych i dzień zaduszny są świętami zmarłych i ubogich, którzy modlą się za dusze zmarłych. W kościele siedziałam cichutko obok babuni, a wkoło mnie słyszałam tylko słowa: „Zdrowaś Maryjo…” i „Wieczny Odpoczynek…”. Po chwili wyszedł ksiądz do ołtarza w czarnej ornacie i w gronie ministrantów w bieli. Po żałobnej mszy jeszcze modlił się za dusze zmarłych z całej parafii, a lud za nim powtarzał: „Święta Maryjo” i „Wieczny Odpoczynek”.

ZADUSZKIIrena Ostaszyk

Page 27: Mordy znaki czasu

2� 2�

Już było około południa, kiedy lud wraz z duchowieństwem szykował się do żałobnej procesji na cmen-tarz grzebalny. Po chwili ruszył ogromny tłum ludzi. Na kościelnej dzwonnicy dzwony żałośnie uderzyły, odprowadzając wiernych smutnym dźwiękiem. Ja mocno trzymałam się za rękę babuni, która w drugiej ręce niosła duży kosz wypełniony po brzegi pachnącymi bułeczkami dla ubogich żebraków. Na cmentarz grzebalny szliśmy spory kawał drogi, około kilometra. Pochód był tak długi, że trudno było zobaczyć początek i koniec. Chyba w tym dniu cała parafia wyszła na ten święty smutny obrzęd, któremu towarzyszyły smętne śpiewy. Na cmentarzu roztworzyły się główne bramy, za którymi przed kapliczką św. Rocha siedziało dużo żebraków z torbami, modlących się i proszących przybyłych o jałmużnę. Teraz babcia puściła moją rękę i kazała mi mocno trzymać się babcinej spódnicy, sama zaś podawała kolejno wszystkim ubogim zapaszyste, smaczne bułeczki z marchewką, wymawiając przy tym dusze: Józefa, Franciszka, Marianny, itd. Nie pamiętam już ile babcia wypowiadała tych imion. Kiedy już obdzieliła wszystkich ubogich, na dnie koszyczka pozostało dwie, czy trzy bułeczki. Babcia znowu podała mi rękę i rzekła: „Irenko te pozostałe bułeczki będą dla ciebie, pewno jesteś głodna”. Obok nas wiele już było pań z pustymi koszami. Niektórzy obdarowywali ubogich, polecając im modlitwę za duszę swoich najbliższych zmarłych. Wśród tej ciżby i gwaru ponad wszystko słychać było głośno powtarzane przez ubogich słowa: „Za duszę Katarzyny, za duszę Jana, Zdrowaś Maryja”. Kto wie, czy choć jedna modlitwa była przez ubogich wypowiedziana, gdyż oni nie mieli na to czasu. Zwijali się tak, aby nie minął ich ani jeden ofiarodawca. Szybko więc wkładali dary do torby, wyciągając rękę po następne datki, a przy tym powtarzając już kolejne imiona. Po chwili obok ubogich stały torby wypełnione darowiznami. I tylko słychać było: „Co łaska, co łaska za dusze zmarłych”.

Teraz babcia wzięła mnie za rękę i poszliśmy na groby taty i dziadka. Nasz grób rodzinny, porośnięty murawą, niski jak wszystkie inne groby. U jego wezgłowia stał duży dębowy krzyż. Takie były wszystkie mogiły na cmentarzu, na niektórych rosły jakieś drobne kwiatki. Na wszystkich mogiłach płonęły świece - symbole jasności, prowadzące dusze zmarłych przez ciemności czyśćcowe do nieba. Babcia wetknęła w mogiłę kilka świec w kształcie krzyża i uklękła, modląc się. Mnie też kazała modlić się do Bozi za duszę taty. Kiedy babcia powstała już z kolan, zapytałam ją: „Babuniu dlaczego mój tata tu leży i nie jest razem z nami? Kiedy on przyjdzie do mnie?”. - „Takie są wyroki Boskie, moja ty sierotko. Twój tata dzisiaj jest

Page 28: Mordy znaki czasu

2� 2�

między nami. Za chwilę, jak ludzie pójdą do domów, wszystkie dusze znowu pójdą do nieba, by cieszyć się życiem wiecznym i chwalić Boga w niebie”.

Po tych słowach wyjęła chusteczkę, otarła łzy z oczu, które toczyły się po jej starczej pomarszczonej twarzy. „Tak, tak Irenko. Takie są wyroki Boże”.

W drodze powrotnej opowiadała mi babunia jak to w dzień zaduszny Pan Bóg pozwala wszystkim duszom schodzić na ziemię do swoich mogił, by móc zobaczyć swoich bliskich i krewnych. Opowiadała mi również, że za zmarłych trzeba się modlić, a nie wolno po nich płakać, bo oni tam męczą się i dźwigają nasze łzy. A kto jest bardzo pobożny i nie bojący się, to w dzień zaduszny może zobaczyć czasem duszę swoich zmarłych. Ale babcia nikogo nigdy po śmierci nie widziała. Ludzie mówią różnie, ale jak jest naprawdę, to wie tylko sam Bóg. Teraz babcia zamyśliła się i nic więcej mi nie mówiła. Na mogiłach dopalały się już świece, pozostawiając po sobie niekształtne plamy wosku. Ponad głowami płaczących wierzb sunęły wolno ołowiane ciężkie chmury, które za chwilę rozpłaczą się, by dopełnić tej smutnej uroczystości smutnych świąt zadusznych modłów.

Page 29: Mordy znaki czasu

2� 2�

Czasów od 1939 do 1945 roku, ktokolwiek je przeżył i był ich świadkiem, nigdy ich nie zapomni. Zapisały się one nie tylko w historii świata, ale i w sercach ludzkich krwawym piórem. Testament spisany nieszczę-ściem Narodów niczym się nie da wymazać.

Pamiętnego 1939 roku lato było piękne, pogodne i bardzo ciepłe. Przyszedł wreszcie tragiczny, krwawy wrzesień, który zapoczątkował nieszczęście. To on roztworzył wrota drugiej wojny światowej. Tak strasznej i tak haniebnej, jakiej historia nie widziała. Chcę powiedzieć o tym, że pomimo tych klęsk, które trapiły nasz kraj, nasz Naród i nasze rodziny, to jednak każdy dzień stawiał swoje codzienne obowiązki, które każda rodzina w miarę swoich możliwości wypełniać musiała. Przychodziło to ludziom z wielkim trudem i mo-zołem, ale gdyby nie ten wysiłek, nie przeżylibyśmy tej strasznej pięcioletniej okupacji.

Pierwsze święta Bożonarodzeniowe podczas okupacji

Jeszcze nie przebrzmiały smutne chwile minionych dni września, a już powoli schodziła piękna, pogodna i ciepła jesień. Przeszedł powoli październik, nastąpił listopad deszczowy, ciemny. Długie ciemne noce prze-ciągały się w nieskończoność. Od połowy listopada zaczęły się przymrozki i coraz więcej zaczął popadywać śnieg. Ludzie posprzątali z pól ostatnie rośliny, pograbili w lasach kolki i liście na okrycie kopców i chałup. Starsi przepowiadali ciężką, długą zimę. Grudzień coraz więcej zasypywał śniegiem, padał często i obficie. Częste opady i zamiecie zasypywały drogi, gruba warstwa śniegu pokrywała ludzkie zagrody, pola, lasy. Od połowy grudnia opady były tak obfite, że do przejść ludzie przekopywali ścieżki, chałupy do połowy prawie zasypane były śniegiem. Ludzie chodzili przekopanymi dróżkami jak tunelami. Na polach śniegu było po pas. Polna i leśna zwierzyna tonęła w śniegu i ginęła z głodu. Powoli zbliżały się święta Bożego Narodzenia…

Niezapomniana Wigilia 1939 rokuIrena Ostaszyk

Page 30: Mordy znaki czasu

�0

Były to święta smutne, głodne i ciemne. W chwili wybuchu wojny brak było ludziom wszystkich artykułów. Rozbity bombami kraj: pożogi i ognie zniszczyły wsie, w których na co dzień była żywność i miasta, które zaopatrywały ludność w inne artykuły koniecznej potrzeby, jak sól, naftę, mydło, cukier, zapałki itp. Powoli zaczęła się wymiana towarowa. Ludność wiejska nosiła do miasta żywność, a w zamian za nią otrzymywała nieco soli, nafty, zapałek i innych artykułów. Nie wszyscy jednak mieli możność takowej wymiany. Toteż więcej ludzi na wsi siedziało wieczorami po ciemku i jadło bez soli. Także nie wszyscy w miastach mieli towar na wymianę za żywność. I tak święta Bożego Narodzenia w pierwszym roku pod okupacją były bar-dzo smutne, głodne i ciemne. W niejednym domu wigilia i całe święta były opłakane - wielu synów, ojców, braci nie powróciło z wojny do swych rodzin. Wielu oddało życie za wolność ojczyzny, wielu dostało się do niewoli. A nawet i tam, gdzie nikogo nie brakło z rodziny, tam też każdy odczuwał grozę okupacji i lęk przed wrogiem, i ból nad utraconą Ojczyzną.

Wróg nakazał godzinę policyjną. W nocy nie można było chodzić od godz. 8-mej, wieczorem do godz. 5-tej rano. Także i pasterki nie wolno było nocą w kościele odprawiać. Słowem absolutna cisza i posłuszeństwo okupantowi. Wróg był silny i na każdym kroku respektował swoje prawa. Niebawem poczęły się wywózki naszej ukochanej młodzieży do Prus na przymusowe roboty, aresztowania ludzi nauki. Powstały obozy pracy, w których ludzie ginęli z głodu i wycieńczenia.

Trudno w tych kilkunastu zdaniach wymienić wszystkie kaźnie naszego uciśnionego Narodu i naszej niewinnej przelanej krwi. Myślę, że historia świata zapisała dokładnie te czasy drugiej woj-ny światowej i te masowe wyniszczenia całych narodów i krzywd ludzkości.

Page 31: Mordy znaki czasu

�0

Page 32: Mordy znaki czasu

Publikacja została sfinansowana ze środków budżetowych Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży w ramach programu Make a Connection

ISBN 978-83-61690-08-5

Zdjęcia: archiwum M-GOK Mordy, www.album.mordy.pl, Rodzina Przewłockich, Muzeum Regionalne w Siedlcach

Skład: Justyna Anna Kopeć-Stępnik

Wydawca: Towarzystwo Przyjaciół Mordów, Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury w Mordach

08-140 Mordy, ul. Parkowa 2, tel. 025 641 54 42

© Copyright by M-GOK Mordy 2009 All rights reserved

W W W. MOR Dy. Pl

Dru

k: N

OW

ATO

R Si

edlc

e, w

ww

.now

ator

.com