Download pdf - PDF styczeń 2009

Transcript
Page 1: PDF styczeń 2009

styc

zeń

nr 1

(14)

/200

9 • I

SSN

189

8-34

80 •

egze

mpl

arz

bezp

łatn

y

pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego

www.red

akcja2

4.pl w środku

kalendarz uniwersytecki

2009

dwa oblicza

mediówdwa oblicza

mediów

Page 2: PDF styczeń 2009

| 02 |

Naczelna strona

| 03 |

dziennikarstwo | Dziennikarz roku 2008

REDAKCJA

redaktor naczelny:Paweł H. Olek

redaktorzy:Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska

zespół redakcyjny:Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Iwona Pawlak, Joanna Maria Sawicka, Elżbieta Stryjek, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka

współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Jelski, Maria I. Szulc, Bartosz Zaborowski

stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz

projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected]

korekta: Joanna Maria Sawicka

WYDAWCA:Instytut DziennikarstwaUniwersytetu Warszawskiegokoordynator wydawcy: Grażyna Oblasdruk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 7 tys. egz.

adres redakcji:PDF pismo warsztatoweInstytutu Dziennikarstwa UWul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00-046 Warszawa, tel. 022 5520293,e-mail: [email protected]

Kolegia: każda środa godz. 19:00 sala 27

Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcja24.pl

Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR?

Szukamy współpracowników.Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 19:00Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27

| Anita Krajewska

Miłość ta sama jak za dawnych lat

| Mateusz Wiśniewski

Krótka radośćBogdana Rymanowskiego

Krótka była radość Bogdana Ry-manowskiego. Z prestiżowego

tytułu Dziennikarza Roku cieszył się raptem kilka godzin. Później nastąpił atak. Przewidując reakcję środowiska, swój komentarz do te-gorocznego plebiscytu na Dzienni-karza Roku popełnił Piotr Pacewicz, wicenaczelny Gazety Wyborczej. – A niech tam. Narażę się na zarzut, że przemawia przeze mnie zawiść mediów drukowanych wobec elek-tronicznych. Niech mnie oskarżą o zwykłą zazdrość czy o starczy konserwatyzm, niech mi zarzucą złe wychowanie, że krytykuję Sza-nownego Laureata, którym wszyscy się nasładzają, że błyskotliwy, że pracowity, że kulturalny, że świetny, że to i że tamto – napisał Pacewicz, nie zostawiając w dalszych akapi-tach suchej nitki na Rymanowskim, zwanym przez siebie „Niedzienni-karzem Roku”. Zdaniem redaktora Gazety Rymanowski nie ma niczego do przekazania Polakom, a karierę robi na wzajemnym napuszczaniu na siebie polityków, którzy chętnie w tę konwencję wchodzą, choć-by podczas Magazynu 24 godziny w TVN 24. Co innego media dru-

kowane, którym – według Pacewi-cza – wciąż o coś chodzi. Wszystkie nagrody za konkretne osiągnięcia zgarnęli jak co roku dziennikarze prasowi z kilku tytułów. To oni, to my potrafimy odsłonić opinii pu-blicznej to, co przed nią skrywane, np. przypadek molestowania sek-sualnego przez księdza. To my do-starczamy bulwersującego newsa, opisując piekło domów starców. To my przykuwamy czytelnika do lek-tury reportażu o losie sportsmenek w NRD, dajemy do myślenia wywia-dem z Jürgenem Habermasem. To my wytykamy Polakom, że współ-tworzą segregację w szkołach.Takiej dyskusji o kondycji środowi-ska dziennikarskiego, jak właśnie po komentarzu Pacewicza, w pol-skich mediach nie było już dawno. Najpierw w obronie Rymanowskie-go głos zabrali poprzedni laureaci Plebiscytu miesięcznika Press. Sło-wa redaktora Wyborczej uznali za brak szacunku na nagrodzonego i samej nagrody. Jednocześnie przy-znali jednak, że dyskusja o kondycji mediów jest niezbędna. Wewnętrz-ne podziały i upolitycznienie to dwa największe grzechy mediów – uzna-ły tuzy dziennikarstwa. Podziały? Jak najbardziej – z taką tezą włączył

List Otwarty Laureatów Tytułu Dziennikarz Roku

Organizowany przez miesięcznik Press ogólnopolski, międzyredak-cyjny plebiscyt na Dziennikarza Roku ma dwanaście lat. Jego wyni-ki nieraz były przez część naszego środowiska krytykowane, kontesto-wane, a nawet kwestionowane. Każdy z nas – w poprzednich latach wybranych na Dziennika-rza Roku – zdaje sobie sprawę, że zaszczytne zdobycie największej liczby głosów biorących udział redakcji nie oznacza ani uznania całego środowiska, ani patentu na profesjonalną doskonałość. Nigdy dotąd nie doszło jednak do tak otwartych, emocjonalnych, publicz-nych kontrowersji. Zdajemy sobie sprawę, że tem-peratura tegorocznych dyskusji związana jest z narastającym jakościowym kryzysem polskich mediów, z emocjami politycznymi ostatnich lat i z głębokimi podzia-łami w naszym środowisku. Nie przymykamy oczu na te problemy. Widzimy potrzebę dyskusji i szuka-nia środków zaradczych. Zgadzamy się z niektórymi krytycz-nymi uwagami Piotra Pacewicza pod adresem polskiego dzienni-karstwa. Tym bardziej jednak nie akceptujemy arbitralnego tonu, stylu i języka jego komentarza do tegorocznego werdyktu środowiska. Komentarza, który uderzając nie tylko w tegorocznego laureata, ale także we wszystkich, którzy swój głos oddali na Bogdana Ryma-nowskiego, spowodował szkodliwe reakcje. Apelujemy o szacunek dla werdyktu środowiska, nawet jeżeli nie wszyscy się z nim identyfikuje-my, i o poważną rozmowę na temat naszej pracy. Należymy do różnych szkół dzien-nikarstwa i nurtów warsztatowych. Mamy sobie samym i naszym kolegom wiele do zarzucenia. Ale nagroda Grand Press ma dla naszego podzielonego środowiska szczególne znaczenie. Jest warto-ścią, której nie powinniśmy utracić. Bo poza nią nie mamy wielu wspól-nych, łączących nas instytucji, na których moglibyśmy coś lepszego budować. Zamiast kwestionować nawzajem swoje kompetencje, zastanówmy się, co wspólnie możemy zrobić, żeby nasza praca mogła lepiej słu-żyć odbiorcom. Bo w ostatecznym rachunku to oni płacą cenę za nasze słabości. Podpisali: Jacek Żakowski, Dziennikarz Roku 1997 Monika Olejnik, Dziennikarz Roku 1998 Kamil Durczok, Dziennikarz Roku 2000 Janina Paradowska, Dziennikarz Roku 2002 Anna Marszałek, Dziennikarz Roku 2003 Justyna Pochanke, Dziennikarz Roku 2005 Andrzej Morozowski, Dziennikarz Roku 2006 Tomasz Sekielski, Dziennikarz Roku 2006

się do dyskusji jeszcze jeden autor GW, Adam Wajrak. – A co mnie łączy z „dziennikarzem”, którego jedyna umiejętność polega na pod-tykaniu pod nos mikrofonu? Czy ja chcę mieć coś wspólnego z pracow-nikami gazety, która opisuje, jak wieloryb wpłynął Wisłą do War-szawy, pokonując wcześniej zaporę we Włocławku? W życiu. W nosie mam taką jedność – napisał. Za to w obronie Rymanowskiego, czy ra-czej przeciw Gazecie Wyborczej, wy-stąpił Paweł Siennicki z dziennika Polska, który tekst Pacewicza uznał za odwet na TVN za film Trzech kumpli, czyli historię zatrudnionego przez lata w GW Lesława Maleszki. W dziennikarskim tyglu gotowało się tak ponad tydzień, smaczku do-dawał fakt, że od razu po publikacji Pacewicza TVN 24 na jeden dzień przestała pokazywać na antenie dziennikarzy z Agory. Kiedy emocje opadły, publicyści z GW znów mogli wchodzić do studia TVN-u.Czy dziennikarze wyciągnęli jaką-kolwiek lekcję z całego zamieszania wokół Rymanowskiego? Najbliżej był chyba Jacek Żakowski, który na łamach Polityki pochylił się nad argumentami wszystkich dysku-tantów i stworzył listę głównych

grzechów polskich dziennikarzy. Grzech pierwszy: media tabloidy-zują się i schlebiają najpowszech-niejszym gustom. Grzech drugi: redakcyjnymi wyborami rządzą słupki oglądalności, czytelnictwa i udziału w rynku reklamy. Grzech trzeci: środowisko jest bierne, roz-bite i zazdrosne o sukcesy kolegów po fachu. Grzech czwarty: dzienni-karze odrzucili kodeks etyczny, któ-rego miejsce zajęło dbanie o własną karierę i sukces redakcji. Grzech piąty i zarazem największy: nikt nie zrobił nic, by temu zapobiec. Rachunek sumienia dokonany przez Dziennikarza Roku 1997 mógłby przyczynić się do uzdrowie-nia atmosfery w medialnym świat-ku. Jednak po tym tekście wszystko jakoś dziwnie ucichło, nikt już oli-wy do grandpressowego ognia nie dolewa. Czyżby dziennikarzom nie spodobały się wypomniane przez publicystę Polityki grzechy i udają, że tematu nie ma? Może. Jest jed-nak jeszcze jeden trop – Jacek Ża-kowski pod swoim tekstem podał adres skrzynki mailowej dla osób, które chcą wziąć udział w dyskusji o kondycji polskiego dziennikarstwa. Może po prostu debata przeniosła się na maile?

Z tegorocznej nagrody Grand Press dla mediów pożytek mógłby być znacznie większy niż w latach ubiegłych, bo tym razem dziennikarze na własne życzenie zafundowali swojemu środowisku rachunek sumienia. Mógłby, gdyby szedł w parze z żalem za grzechy. Na razie jednak chętnych do posypania głowy popiołem nie widać.

| Anita Krajewska

fot.

Kar

ol P

iech

ocki

/Pre

ss

Jakiś czas przed tym, jak powstała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, jeden z jej założycieli, prof. Bogdan Maruszewski, szef kliniki kardiochirurgii w Centrum Zdrowia Dziecka, dostał w Wielkiej Bry-tanii radę, jak zabrać się za zbieranie pie-niędzy na leczenie dzieci. – Trzeba zdobyć media i zaangażować je po stronie lekarzy i pacjentów – usłyszał w Londynie polski kardiochirurg.I rzeczywiście, WOŚP współpracę z mediami wypracowała do perfekcji. Finały są pokazywane już dwóch sta-cjach – TVP i TVN. Każdym posunię-ciem fundacji interesuje się prasa, a jeżeli Owsiak organizuje konferencję prasową, to zawsze jest cytowany w mediach wszel-kiej maści. Jaka inna fundacja mogłaby li-czyć na to, że pierwsze strony gazet zajmie sprawa jej trudności ze zdobyciem pozwo-lenia od MSWiA na zbiórkę i wszystkie ty-tuły będą cisnąć na resort, żeby przyspie-szył sprawę? Kto inny może powiedzieć na antenie w prime timie o kimkolwiek, że jest ch…? Owsiak może i nie ma z tego powodu wcale afery. A przecież nietrudno

wyobrazić sobie tę samą sytuację, tylko już z udziałem Rady Etyki Mediów i wszelkich obrońców moralności, którzy w obronie czystości słowa całym sercem we wszyst-kich kanałach telewizyjnych wypowiada-liby się na ten temat. Ci, którzy kibicują Orkiestrze (i nie mam tu na myśli dziennikarzy) bali się, że me-dia przed XVII finałem zbyt dużo miejsca poświęciły spekulacjom, jaki wpływ na

zbiórkę będzie miał kryzys gospodar-czy. Przyznam, że sama niepokoiłam się, że teksty o kryzysie staną się sa-mospełniającą przepowiednią. Ode-

tchnęłam w dniu Finału, gdy zobaczyłam, z jakim zaangażowaniem media obsługują tę zbiórkę. Znów było wyjątkowo, wzru-szająco i spontanicznie. Redakcje na ostat-niej prostej opamiętały się i zamiast wma-wiać fundacji kryzys, zrobiły wszystko, by po raz kolejny padł rekord. I znów będzie tak, że dzięki WOŚP kolejna dziedzina medycyny (tym razem onkolo-gia dziecięca) osiągnie najwyższe światowe standardy, jak miało to miejsce z kardio-chirurgią.

Publiczna kompromitacjaNawet gdyby zabrakło tych 38 minut, i tak na pewno by się udało. Pewnie udałoby się nawet i wtedy, gdyby TVP chciała uciąć Orkiestrze jeszcze więcej czasu anteno-wego z transmisji XVII Finału. Tylko po co ta cała awantura, po co główny orga-nizator całej akcji na tydzień przed finałem ma marnować czas na jałowe dyskusje z zarządem TVP, zamiast zająć się samą zbiórką? Po co publicz-na wymiana zdań pomiędzy Owsiakiem a dyrektorem TVP2, w której ze strony tego drugiego padają słowa typu „Jestem zażenowany poziomem tej dyskusji”? Chyba tylko po to, żeby telewizja publicz-na straciła wiele z i tak już nadwątlonego zaufania widzów i musiała z podkulonym ogonem z całego pomysłu się wycofywać,

zwracając nawet z nawiązką (bo 40 min.) czas zabrany Orkiestrze.Podczas konferencji podsumowującej XVII Finał Jurek Owsiak powiedział, że zależy mu na tym, żeby w przyszłym roku do finału włączyła się też telewizja Polsat.

– W studiu na Woronicza jest głośno i zabawowo, pozostałe stacje stwarza-łyby możliwość szerszego przedstawie-nia celu Finału – tłumaczył Owsiak.

Jestem pewna, że i to uda się Orkiestrze zrealizować, by nie musiała się po raz ko-lejny ciągać z telewizją publiczną – o zgro-zo – utrzymywaną z naszych pieniędzy. Z tą samą telewizją, której byli i obecni szefowie prawie zapomnieli o finale, tak pochłonięci walką o stołki dla siebie i par-tyjnych kolegów.

Grupa Eurozet skapitulowała zlikwidowała niektóre sieci

radia Planeta FM, pojawiając się z nowym, miejmy nadzieję trafio-nym, formatem – Chillizet. Eurozet po raz kolejny nie zdołał zadowolić swoich słuchaczy z powodu chro-nicznego problemu z utrzymaniem obecnych odbiorców, nie mówiąc już o próbie zainteresowania i przycią-gnięcia do siebie nowych. Początko-wo Rozgłośnia Harcerska, następnie Radiostacja i w końcu Planeta FM i zgodnie z powyższą hierarchią – klapa. Po czym na chwilę pod kie-rownictwem Pawła Sity i Grzegorza Hoffmanna nastąpiły dobre czasy, by po pozbyciu się sporej części pracow-ników popaść w marazm za sprawą Piotra Metza. Postępująca komer-

cjalizacja nie pomogła w zwiększaniu słuchal-ności. Oto powstała Planeta FM, czyli ta sama załoga, ta sama zawartość i inna nazwa stacji. Miszmasz wszystkich gatunków, najczęściej tych dolnolotnych, pozwolił wielu specjalistom pokazać swoim uczniom idealny przykład na to, jak radia nie należy robić. Przypadkowość wszystkiego w tej firmie pozwoliła się cieszyć stacjom RMF Maxxx i Esce, zagarniającym słuchaczy Planety FM. Nie próbowano nawet ratować się re-klamą, oddano słuchaczy na tacy, ku uciesze kon k u renc j i . Tak można ze-psuć radio, pa-trzcie, a może lepiej słuchajcie i uczcie się.

Kolejna klapa

Nadzieja w narodzieJest potrzeba złapania złodzieja? „Złapano” – informuje tabloid czytelnika w porannym kursie autobusu linii 145 na warszaw-ski Żerań. „Płacimy urzędasom pensje z naszych podatków, a oni załatwiają prywatę” – każdy się oburzy w tak słusznej sprawie. Fakt i Super Express budzą emocje, na jakie czeka społeczeństwo. Liczyliśmy jednak, że jak inne zjawiska medialne będą ewolu-ować, może nawet naród zmęczy się emocjami na nieustannym, wysokim „C”. Adrenalina opadnie, sensację przeżuje, i zapragnie spokoju. Tymczasem tabloid zdobył czytelników i wyznaczył – o zgrozo - standardy dyskursu publicznego. Ale naród stworzył zjawisko rów-noległe do tabloidów - specjaliza-cja tematyczna mediów. Powstają kanały czy czasopisma (niestety rzadziej stacje radiowe, choćby w internecie) na konkretny temat. Specjaliści rynku reklamowego oddali nawet ubiegły rok tele-wizyjnym kanałom tematycz-nym - TVN 24, Comedy Central, Discovery Channel. Choć reklama omija specja-listyczne pisma, to Krytyka Polityczna przymierza się do przekształcenia w miesięcz-nik. Reaktywowana Respublica Nowa jako samodzielny byt (po zamknięciu tytułu przez Spół-dzielnię Polityka) wydała właśnie trzeci numer. Byłe środowisko Frondy wzmacnia prawy filar czasopism ideowych i wyda-ło 300-stronicowy pierwszy numer Czterdzieści i cztery. Pismo apokaliptyczne. Nauki społeczne niezmiennie popularne. Do filozo-ficznego kwartalnika Kronos do-łączył Mêleé. Antropolodzy stwo-rzyli konkurencję dla Op:cit. Gdy ten kwartalnik wydał 50. numer, krakowskie środowisko wznowiło po kilku latach Barbarzyńcę. Utrzymują się z dotacji Minister-stwa Kultury, instytucji lokalnych lub środków prywatnych. Wszyst-kie jednak nie są jednorazowymi przedsięwzięciami i znajdują odbiorców dla swoich kilkuty-sięcznych sztuk nakładu. Rok temu gruchnęła informacja – tabloidy się kończą. Społeczeń-stwo zachodnioeuropejskie rze-komo zmęczyło się nimi. Raczej to plotka (ten format istnieje jed-nak od 100 lat), ale może naród polski – patrząc na uginające się półki Empiku - będzie oczekiwał więcej niż informacji o złodzieju czy urzędniku wynagradzanym „z naszych podatków”?

Paweł H. Olekredaktor naczelny

Okiem studenta

Zamiast wstępniaka

Page 3: PDF styczeń 2009

| 04 |

Przyszłość mediów | dziennikarstwo

| 05 |

dziennikarstwo | Przyszłość mediów

„Oglądalności nie nabija się sądami mądry-mi i wyważonymi, tylko podgrzewaniem emocji. Jeśli trzeba co drugi dzień ogłaszać koniec świata, to trzeba” – myśl Rafała Ziem-kiewicza dość dobrze ilustruje sytuację na polskim rynku medialnym. Artur Boruc z kuflem piwa zawsze będzie dla tabloidu te-matem na okładkę i nikogo to specjalnie nie dziwi. Tym bardziej, że poważne dzienniki przez cały tydzień zastanawiają się na pierw-szych stronach, którym samolotem prezy-dent Kaczyński poleci do Brukseli. O decy-zjach unijnego szczytu czytelnik dowiaduje się dopiero z dalszych stron gazet.Są jednak odbiorcy, dla których podnieb-na podróż głowy państwa nie jest najcie-kawszym tematem, a oglądanie premiera w objęciach Dody najlepszą formą rozrywki. Tacy czytelnicy również nie powinni mieć problemów ze znalezieniem dla siebie odpo-wiedniego tytułu, a bogata oferta prasy spo-łeczno-kulturalnej jest dowodem na to, że ta-bloidyzacja mediów dokonuje się równolegle ze zjawiskiem zupełnie odwrotnym. Z czego wynika ten paradoks?

Kołakowski to nie showmanPopularność tabloidów nie jest wyłącznie polską specyfiką. Niemiecki Bild osiąga blisko czteromilionową sprzedaż, a brytyj-ski The Sun regularnie przekracza granicę trzech i pół miliona egzemplarzy. Rozryw-kowe programy telewizyjne biją rekordy popularności nie tylko w naszym kraju, ale również w państwach, których systemy medialne są określane jako wzorcowe. Skąd bierze się taka popularność form tabloido-wych?– Tabloid jest przedsięwzięciem rynkowym. To forma narracji, która ma dostarczyć sil-nych emocji i podać bardzo uproszczony obraz świata – wyjaśnia medioznawca Ma-ciej Mrozowski. – Tabloid odwołuje się do odwiecznych stereotypów – walki dobra ze złem, walki bogatych z biednymi i do innych spiskowych teorii dziejów. Takie tematy sprzedają się dobrze, zatem tabloid sprzyja rywalizacji rynkowej – dodaje. Zdaniem redaktora naczelnego Super Expres-su, Sławomira Jastrzębowskiego, prasa sen-sacyjna wychodzi także naprzeciw oczeki-

| Tomasz Betka, współpraca Elżbieta Stryjek

Dwa oblicza mediów

Tabloidyzacja wyznacza reguły gry na medialnym boisku. Nowym zasadom podporządkowały się nawet media z wyższej ligi. Czy zacieranie się granicy między rzeczywistością a telenowelą może doprowadzić do medialnej schizofrenii?

waniom czytelnika. – Tabloidy dają szybkie informacje i emocje, których ludzie potrze-bują. Emocje różnego rodzaju – od miłości i odrazy po te lifestylowe i pudelkowe – uważa Jastrzębowski. Zwraca jednak uwagę na jesz-cze jeden aspekt. – Czytelnik tabloidu sięga po gazetę, aby otrzymać informację w atrak-cyjnym opakowaniu, z dobrymi zdjęciami i tytułami, które biorą czyjąś stronę i nie są do końca obiektywne. Ale nie są obiektywne w przekonaniu, że dana informacja powin-na być właśnie tak pokazana. Aby poseł czy minister zrozumiał swój błąd i nie pojechał więcej służbowym samochodem na prywat-ne spotkanie – podkreśla redaktor. W jakim celu sięga zatem po swój tytuł czy-telnik gazety poważnej? Permanentny spa-dek sprzedaży prasy drukowanej, zwłaszcza tej opiniotwórczej, powoduje przenikanie wzorców tabloidowych do gazet, które ta-bloidowe nie są. Roznegliżowana kanclerz Merkel na okładce tygodnika Wprost czy opisanie historii zgwałconej czternastolat-ki przez Gazetę Wyborczą wzbudziły wąt-pliwości środowisk eksperckich i dzienni-karskich. – Prasa opinii zwróciła uwagę na sukces tabloidów i podjęła nieudolną próbę walki o czytelnika za pomocą cudzych me-tod – przekonuje Marek Kolewski, sekretarz redakcji Faktu. – Przede wszystkim jest to nieuczciwe wobec czytelnika, który sięga po określony tytuł, a otrzymuje zupełnie coś innego – zaznacza Kolewski. Sławomir Ja-strzębowski widzi problem inaczej. – Trud-no powiedzieć, co jest dzisiaj tabloidowe. Gazeta Wyborcza pozostaje gazetą poważną, redagowaną w świetny sposób – twierdzi. – Ale jest też tabloidowa w takim sensie, że pokazuje pewien sposób widzenia świata, chce, aby czytelnik zobaczył, jak redakcja oceniła pewną sytuację. Przekazuje odbiorcy swoje spojrzenie na rzeczywistość – dodaje. Obecność form tabloidowych w mediach po-ważnych krytycznie ocenia również profesor i medioznawca Tadeusz Kowalski. – Uwa-żam, że każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej. Gwiazdy tańczące na lodzie mogą nie razić w telewizji komercyjnej, ale źle wyglądają w telewizji publicznej – twierdzi profesor. – Naukowiec występujący w pry-mitywnym show wygląda równie źle, jak

uczestnik takiego show wykładają-cy na uczelni. Profesor Kołakowski może wygłosić fantastyczny wykład i ciekawie opowiedzieć o filozofii, ale nie nadaje się showmana i całe szczęście, że nigdy nie próbuje nim być – dodaje medioznawca.

Pseudofakty bez znaczeniaSensacyjność i pogoń za newsem pociąga za sobą nadużycia w sztuce dziennikarskiej i naruszanie pry-watności. Sławomir Jastrzębowski twierdzi, że dobry news i dobre zdjęcie na pierwszej stronie mogą podnieść jednorazowy nakład pi-sma nawet o kilkadziesiąt procent. Stawka jest więc wysoka. Nie ozna-cza to jednak, że przestało istnieć medialne tabu. – Nie chcemy epa-tować krwią i śmiercią. Granica etyki zawodowej jest przekraczana, gdy autor nie liczy się z konsekwen-cjami, jakie może ponieść bohater jego tekstu – podkreśla Marek Ko-lewski. A Sławomir Jastrzębowski

dodaje: – Mam informację o zna-nych ludziach, którzy są nosicielami HIV-a, ale dopóki oni nie będą chcieli o tym rozmawiać, Super Express nie będzie o tym pisać. Natomiast uważa, że zdjęcie nagiej Steczkowskiej na plaży można opu-blikować, ponieważ nie była na za-mkniętej plaży i każdy mógł ją zo-baczyć. – Gdyby leżała przed swoim domem, to zdjęcie by się nie ukazało – zwraca uwagę Jastrzębowski.

Elementy sensacyjne pojawiły się również w telewizyjnych programach publicystycz-nych. Szeroką dyskusję wywołał jeden z ostat-nich odcinków Teraz my. Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski pokazali w nim do-kumenty, z których wynikało, że minister Drzewiecki trafił kiedyś do amerykańskiego aresztu za rzekome pobicie żony. Drzewieccy zgodnie określili incydent jako nieporozumie-nie, a w sylwestrową noc sprzeczali się jedynie o to, kto pierwszy zadzwoni do dzieci z życze-niami. Autorzy Teraz my tłumaczyli, że ich celem nie było robienie sensacji z prywatnych spraw ministra, ale to, że zeznał pod przysię-gą, że nigdy nie był zatrzymany przez policję. Nie przekonało to jednak wszystkich telewi-dzów i ekspertów, a dziennikarzom zarzucano sprowadzenie swojego programu do poziomu brukowca. Problem został również zauważo-ny przez Radę Etyki Mediów. – Wierzę, że au-torzy chcieli pokazać, że minister Drzewiecki publicznie mówił nieprawdę. Rada zakłada dobre intencje. Program został jednak zdo-minowany przez prywatny incydent bez więk-szego znaczenia. Warsztatowo nie wyglądało to dobrze – przyznaje Magdalena Bajer, prze-wodnicząca Rady Etyki Mediów.Należy jednak zwrócić uwagę, że program Sekielskiego i Morozowskiego wywołał nie tylko falę krytyki, ale przyciągnął przed telewizory rekordową liczbę widzów. Wi-dać zatem wyraźnie, że odbiorcy oglądają najchętniej to, co sami krytykują. Politycy obrażają się na dziennikarzy za pokazywa-nie sensacji, ale przecież sami te sensacje tworzą i wykorzystują. W takim razie, kto naprawdę odpowiada za tabloidyzację pu-blicystyki telewizyjnej?– Wszyscy – przekonuje profesor Mrozow-ski. – Tabloidyzacja jest częścią szerszego zjawiska społecznego, polegającego na kon-sumpcyjnym stylu życia. Czasem atmos-fera wokół programu jest ważniejsza od jego zawartości. Przeważają pseudofakty bez żadnego znaczenia z punktu widzenia problemów społecznych. Politycy ciągle się kłócą, bo media to pokazują, a ludziom się to podoba. Gdyby politycy nic na tym nie zyskiwali, to przestaliby na siebie krzyczeć – uważa profesor.

Błędne kołoSilna konkurencja, a także zwykła ekonomia zmusiły prasę poważną do podjęcia działań mających na celu unowocześnienie gazet. Z rynku zniknęły ostatnie tytuły o dużym formacie. Rzeczpospolita i Tygodnik Po-wszechny zdecydowały się na zmianę swoje-go wyglądu. – Tygodnik zmienił format na mniejszy – z czym nosił się przynajmniej od kilku lat – bo taka była konieczność, również ekonomiczna i promocyjna. Nie zmieniliśmy jednak wymagań wobec treści pisma – muszą być one na bardzo wysokim poziomie. Unowocześnienie formy tylko nam w tym pomogło – wyjaśnia Dariusz Jaworski, zastępca redaktora naczelnego Tygodnika Powszechnego. Jaworski podkre-śla także efekty przeprowadzonych zmian. – W ciągu roku zwiększyliśmy sprzedaż o około 11 proc. Warto to podkreślić, bo przecież na rynku prasy są bardzo duże spadki sprzedaży. Powtarzam jednak: Tygo-dnik jest kupowany ze względu na jego treść, a nowocześniejsza forma ma tylko pomóc w przyjemniejszym jej przyswojeniu – tłu-maczy Jaworski. Innym sposobem na zwiększenie nakładu pisma stał się gadżet. W ciągu ostatnich lat do prasy dołączano już prawie wszyst-ko. – Tabloidyzacja to proces dotyczący zawartości gazet w ich części dziennikar-sko-redakcyjnej. Natomiast gadżet dotyczy marketingu określonego produktu. Stwarza on sytuację, w której medium staje się torbą na zakupy czy też opakowaniem, do którego

wrzuca się dodatkowe przedmioty – uważa profesor Kowalski. Powstaje jednak pytanie, czy poważna prasa powinna proponować odbiorcy niepoważne dodatki. – Wyborczej nie wypada dodawać noży kuchennych. Oferowała ona jednak także dobre książki, filmy, unikalne seriale. Natomiast zupełnie skandaliczne jest to, co zrobił niemiecki Focus. Magazyn zaoferował czytelnikom za-bawkę w postaci Chrystusa, którego można było przypiąć do lodówki i ubierać w różne stroje – w strój hawajski czy w bikini. To przykład wyjątkowej wulgarności i prostac-twa – ocenia profesor. Jego zdaniem polity-ka gadżetowa doprowadziła do powstania błędnego koła, w którym tytuł bez dodatku był postrzegany gorzej.

Młodzi gniewniCzy w epoce pogoni za informacją, epoce kampanii reklamowych liczonych w milio-nach, jest miejsce dla prasy społeczno-kultu-ralnej i literackiej? Grzegorz Górny, redaktor naczelny Frondy, odpowiada na to pytanie twierdząco. – Nie musimy reagować na ta-bloidyzację, bo walczymy w innej lidze. Za-biegamy o kilkanaście, a nie o kilkaset tysię-

Średnia sprzedaż wybranych dzienników

Fakt – 477 624

Gazeta Wyborcza – 421 867

Super Express – 197 590

Dziennik – 157 507

Rzeczpospolita – 155 855

Przegląd Sportowy – 60 325

Źródło: ZKDP – rozpowszechnianie płatne razem w październiku 2008.

Nakład wybranych czasopism społeczno-kulturalnych

Tygodnik Powszechny – 42 800

Zeszyty Literackie - 7 000

Krytyka Polityczna – 6 500

Fronda – 5 000

Res Publica – 2 800

Lampa - 2 500

Kronos – 1 500

Przegląd Polityczny – 1 500

Źródło: Opracowanie własne na podstawie danych redakcyjnych; nakład Tygodnika Powszechnego na podstawie danych ZKDP – średni nakład we wrześniu 2008.

Złodziej lepszy niż dziennikarzMaciej Rybiński, felietonista i komentator polityczny, postrzega tabloidyzację mediów przez pryzmat tabloidyzacji całego życia publicznego. Zdaniem Rybińskiego postawa mediów jest skutkiem tego, co dzieje się wokół nich, a głównym problemem pozostaje zbyt bliska symbioza dziennikarzy i polityków. – W TVN 24 politycy godzinami recenzują sami siebie. To tak, jakby reżyser recenzował własną sztukę teatralną. Tabloidyzują się politycy, a nie media – przekonuje Rybiński. Publicysta zwraca też uwagę na bezpodstawną krytykę dziennikarzy i oskarżenia wysuwane pod ich adresem. – Ostatnio powiedziałem znajomemu, że chyba muszę napisać w swoim felietonie, że nie życzę sobie, aby tytułowano mnie redaktorem. Wolę już, aby nazywano mnie dziwką i złodziejem, bo dzisiaj są to określenie mniej obraźliwe – podsumowuje.

Niemiecki Bild osiąga czteromilionową sprzedaż, a brytyjski The Sun trzy i pół miliona egzemplarzy. Paryska Kultura miała bardzo niewielki nakład. W tym samym czasie Trybuna Ludu przekraczała milion egzemplarzy. Kto dziś o niej pamięta?

cy czytelników. Pisma społeczno-kulturalne z zasady przeznaczone są dla elit intelektual-nych – uważa Górny. Z takim nastawieniem grupa młodych ludzi stworzyła w 1994 roku kwartalnik Fronda. – W połowie lat 90. nie było na rynku pisma, z którym moglibyśmy się identyfikować. W większości gazet zupeł-nie pomijano wymiar duchowy człowieka. Natomiast pisma, które podejmowały ten temat, robiły to w sposób mało atrakcyjny, a często wręcz nudny. Dlatego stworzyliśmy tytuł dla ludzi o wrażliwości metafizycz-nej, zajmujący się problemami duchowości, ale za pomocą nowoczesnych i ciekawych dla czytelnika form – wspomina naczelny Fron-dy. Pierwszy numer gazety dziennikarze wy-dali własnymi środkami. Dzisiaj kwartalnik wydawany jest w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy, a czytelnictwo utrzymuje się na stałym poziomie. Fronda koncentruje się na związkach kultury i religii oraz podej-muje próbę wykreowania mody na konser-watyzm. Nie unika kontrowersji i wywołuje skrajne oceny różnych środowisk. Abp Józef Życiński uznał teksty „młodych gniewnych” z Frondy za jedno z najważniejszych polskich dzieł po 1989 roku.

Niepokojące tendencje w polskiej prasie zauważają też dziennika-rze czasopism literackich. Marek Zagańczyk, zastępca redaktora naczelnego Zeszytów Literackich, zwraca jednak uwagę, że zmiany w mniejszym stopniu dotykają kwartalników i miesięczników. – Pewne działania są oczywiście nie-zbędne, ale trzeba je przeprowadzać rozsądnie – jak zrobiły to choćby Więź czy Znak. Nie można zapomi-nać, że pisma o tematyce literackiej i kulturalnej przede wszystkim się czyta, a nie ogląda – zaznacza Za-gańczyk. Jego zdaniem istotną rolę w propagowaniu wartościowych publikacji powinny odgrywać nowe technologie. – Część naszych czytel-ników mieszka poza dużymi miasta-mi. Internet może im opowiedzieć, co ciekawego dzieje się w Zeszytach. Często piszemy w Internecie o wy-darzeniach i książkach, które nie mają nic wspólnego z naszym wy-dawnictwem, ale wydają się intere-sujące. Zależy nam, aby ciągnąć In-ternet w górę, a nie być przez niego ściąganym w dół – wyjaśnia redak-tor. Zagańczyk podkreśla, że praca redakcji Zeszytów nie kończy się w momencie wydania pisma. Sprze-daż kilku tysięcy egzemplarzy tytułu o takim charakterze wymaga du-żego wysiłku. Zdarza się jednak, że trzeba dodrukowywać kolejne egzemplarze. Tak dużym zaintere-sowaniem cieszył się na przykład numer poświęcony Zbigniewowi Herbertowi.O tym, że na polskim rynku jest miejsce na ambitną prasę, przekonu-je także Tomasz Stawiszyński, dzien-nikarz działu Społeczeństwo i media w Newsweeku. – Sukces wielu pism na wysokim poziomie pokazuje, że ten segment mediów znajduje swo-ich odbiorców. Sam uczestniczyłem w powstawaniu Kronosa, a powodze-nie tej inicjatywy świadczy o tym, że ludzie czekali na takie pismo.

Zbawczy kryzys?Trudno dzisiaj rozstrzygnąć, jak głębokie będą zmiany zachodzące w mediach. Nikt nie przewiduje raczej zupełnego odwrotu od tendencji tabloidowej. – Nie istnieje koniecz-ność, aby wszyscy nagle zaczęli myśleć poważnie o rzeczywistości. Filozofów i światłych obywateli potrzebujemy piętnaście czy dwa-dzieścia procent – uważa profesor Mrozowski. – Niech Plotki i Pudelki zostaną na swoim miejscu, ale musi istnieć obszar rzeczywistości, który będzie podlegał poważnej rozmo-wie – przekonuje profesor. Kataklizmu w segmencie prasy spo-łeczno-kulturalnej nie obawiają się z kolei przedstawiciele pism sensa-cyjnych. Sławomir Jastrzębowski podkreśla, że w Polsce jest jeszcze wiele osób, które można zachęcić do sięgnięcia po gazetę, a czytelnictwo ciągle nie jest do końca wykorzysta-ne. Marek Kolewski dodaje, że poja-wienie się form sensacyjnych w me-diach opinii w żadnym wypadku nie oznacza większej brutalizacji tablo-idów. – Fakt idzie w zupełnie innym kierunku. Stworzyliśmy na przykład dział Opinie, którego wcześniej w gazecie nie było. Podejmujemy różne tematy – na łamach Faktu pojawiają się przecież politycy świa-

towego formatu, a gazeta ma trafiać w różne gusta – wyjaśnia Kolewski.Dariusz Jaworski z Tygodnika Powszechnego także przekonuje, że tabloidyzacja wcale nie musi przybierać na sile. – Zmieniają się me-dia, ale i kryteria oceny. Spójrzmy chociażby na modę: kiedyś naszych przodków szokowa-ły odkryte plecy, dzisiaj coraz mniej lub nawet wcale nie dziwią stringi. Ale czy to oznacza, że za kilka lat będziemy chodzić na golasa? – zastanawia się Jaworski.Grzegorz Górny uważa, że zawsze znajdą się osoby, dla których ważny będzie Dante czy Szekspir, a nie tylko Madonna czy Britney Spears. Liczba takich czytelników nie prze-kroczy pewnego poziomu, ale ich wpływ na społeczeństwo będzie większy niż wpływ kilku milionów ludzi czytających tabloidy. – Kręgi opiniotwórcze starają się narzucić swój sposób myślenia. Paryska Kultura miała bardzo niewielki nakład. W tym samym cza-sie Trybuna Ludu przekraczała milion egzem-plarzy. Kto dziś o niej pamięta? – wyjaśnia na-czelny Frondy. – Dla wielu osób literatura nie jest tylko dodatkiem, ale też elementem życia, który ma na nas jakiś wpływ i odciska swoje piętno – dodaje Marek Zagańczyk. Istotą przyszłości jest jej niepewność. Jeżeli jednak spojrzymy w przeszłość, powinniśmy zauważyć pewną prawidłowość – niewiele trendów i tendencji miało stały charakter, a kolejne epoki były często przeciwieństwem poprzednich. Przez ostatnie lata media na-siąknęły krwią i sensacją w stopniu wcześniej niespotykanym. Powinniśmy zatem oczeki-wać przynajmniej wyhamowania tej tenden-cji. Dariusz Jaworski przypomina, że ludzie szukali głębszych wartości wówczas, gdy na świecie działo się coś złego. Podczas średnio-wiecznych epidemii kościoły były wypełnione bardziej niż w okresie prosperity. Być może kryzys finansowy sprawi, że znajdziemy cie-kawsze tematy niż ślub Katarzyny Cichopek? Rzeczpospolita nie zacznie się nagle sprzeda-wać lepiej od Faktu, ale może przynajmniej formy tabloidowe będą się rzadziej pojawiać w prasie uchodzącej za poważną. Tylko wów-czas czytelnicy łatwiej zauważą granicę mię-dzy bajką a rzeczywistością.

fot.

tvn

24

.pl

W styczniu zadebiutowało “Czterdzieści i cztery. Pismo apokaliptyczne”, będące ideową konkurencją dla kwartalnika “Fronda”. W ubiegłym roku młody zespół redakcyjny reaktywował “Respublica nowa”. Miesięcznik “Znak” w lipcu 2008

przeszedł wizualną transformację. Choć wszystkie pisma skierowane są do wymagającego czytelnika, preferującego tekst, nie zaniedbują strony graficznej.

Page 4: PDF styczeń 2009

| 06 |

dobra strona Faktu | dziennikarstwo

| 07 |

dziennikarstwo | Puls redakcji

fot.

Bar

tosz

Zab

orow

ski

fot.

Bar

tosz

Zab

orow

ski

| Marcin Kasprzak, Julian Tomala

Szkolenie: Warszaty fotoreportażu – II etap, wiosna 2009

www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl

reklama

Fakt dwukrotnie w swojej pięciolet-niej karierze został wyróżniony ty-tułem Hieny roku, przyznawanym przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Pierwszy raz za „brak sza-cunku dla ludzkiej tragedii”, kiedy dziennik opublikował zdjęcie roze-branych do naga zwłok zamordo-wanego człowieka, drugi za oskar-żenie o przestępstwo niewinnego człowieka. 17 października 2005 roku gazeta, pisząc o aferze pedofil-skiej, w którą miał być zamieszany ówczesny wydawca Przeglądu Ko-nińskiego, przez pomyłkę zamiast jego fotografii zamieściła zdjęcie pana Stanisława Piguły, redaktora naczelnego pisma. Artykuł zatytu-łowano: Skandal – ten zboczeniec jest wolny. Redaktor procesował się z Faktem prawie półtora roku. Spra-wa zakończyła się zasądzeniem 100 tysięcy złotych odszkodowania na jego korzyść. W świetle takich działań redakcji materiały promocyjne wydaw-nictwa Axel Springer czyta się jak opowieść z gatunku science fiction. Misją Faktu jest występowanie w obronie najsłabszych. Stąd na ła-mach gazety obecność dziennikar-stwa interwencyjnego, promowanie akcji społecznych i edukacyjnych, przeprowadzanych wspólnie z taki-mi instytucjami, jak Ministerstwo Zdrowia, Ministerstwo Finansów, czy też Ministerstwo Pracy i Poli-tyki Społecznej. Komentarz Bożeny Diaby, dyrektor biura prasowego Ministerstwa Pracy, skłania jed-nak do refleksji, że nie taki diabeł straszny jak go malują. – Decydując się współpracę z Faktem, kierowali-

Hiena o gołębim sercu

O tym, że Fakt prowokuje i przekracza

granice rzetelności dziennikarskiej,

wiemy wszyscy. Ale mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że są

osoby, którym tabloid poukładał życie.

śmy się przede wszystkim dużą po-czytnością tej gazety. Za jej pomocą można wystosować prosty przekaz do jak największej ilości odbiorców. Nie mówmy tutaj o naszej bezpo-średniej współpracy, bo bywają pewne problemy, ale o skuteczno-ści – mówi Diaby. Okazuje się, że przykłady pozytywnej działalności Faktu nie są odosobnione.

Fakt odmienił moje życieWydanie Faktu z 15 października 2008 roku. Na zdjęciu widać uśmiech-niętą polską rodzinę – dwójkę mło-dych chłopców, kobietę i mężczyznę trzymającego dziecko. Mężczyzna to Grzegorz Klonk, bohater jednego z reportaży. Napisał do Faktu po tym, jak stracił pracę, zostawiła go żona, jego ojciec poważnie zachoro-wał i na dodatek spłonął mu dom. Dramatyczny apel pana Grzegorza opublikowany został dwudzieste-go ósmego lipca. Do takiego kroku skłoniła go groźba odebrania dzieci przez opiekę społeczną. Po opisaniu tragedii rodziny Klonków życie męż-czyzny nagle się odmieniło. W prze-ciągu paru tygodni znalazł nową pracę, zgłosiła się do niego dwójka pracowników MOPS-u, którzy po-mogli w opiece nad ojcem, admini-strator budynku zdecydował się na remont. W sierpniu jego partnerka urodziła syna Oliwiera. – To był cu-downy dzień. Tym bardziej, że mały miał już gotową całą wyprawkę. Dostaliśmy ją od jednego z czytel-ników Faktu. Ludzie przysyłali nam żywność, pieniądze, ubrania, a także dziesiątki listów ze słowami wsparcia – opowiada Grzegorz Klonk. Czyżby cuda się zdarzały?

Potwierdzić to może Monika Czaja, która wraz z trójką malutkich dzie-ci uciekła od męża alkoholika. Jej historia pojawiła się na łamach Fak-tu 20 listopada 2008 roku. Sytuacja materialna kobiety była dramatycz-na, nie stać jej było na utrzymanie i wykarmienie małych dzieci. Pod artykułem umieszczono numer konta, na który czytelnicy mo-gli wpłacać pieniądze. Ewa Biała, szefowa działu kontaktu z czytel-nikiem, wspomina, że do redakcji dzwoniło wielu starszych ludzi. Byli w stanie oddać część swojej skromnej emerytury, by tylko w jakimś, chociaż małym stopniu pomóc. Raz nawet zadzwonił star-szy pan ze skargą, że urzędniczki na poczcie nie pozwoliły wpłacić mu 50 złotych, ponieważ nie znał nazwy banku (ten zaszyfrowany jest w numerze konta). – Redak-cyjny telefon rozdzwania się od razu po opublikowaniu tego typu historii, jednak nieraz bywa tak, że ludzie dzwonią z ofertą pomocy po tygodniu, a nawet po miesiącu – mówi Ewa Biała. Jak skończyła się historia pani Moniki Czai? Według doniesień z 6 grudnia 2008 roku na jej koncie pojawiło się 11 tysięcy złotych. Cy-tując mikołajkowe wydanie: Ludzie przesyłali także paczki z ubranka-mi, zabawki, słodycze, żywność.

Historia życia potworaFakt nie boi się trudnych tematów. Skrupulatnie piętnuje pedofilię i dewiacje seksualne. Od 9 do 11 listopada ubiegłego roku głównym tematem numeru była historia Ali-cji B., przez sześć lat wykorzystywa-nej seksualnie przez własnego ojca.

Dziewczyna dwukrotnie zaszła z nim w ciążę. Kiedy on na kilka dni wyjechał, zdecydowała się wraz z matką pójść na policję. Historia polskiego Fritzla szybko dotarła do mediów (w tym Faktu). Krzykliwe nagłówki brzmiały: Prawdziwa hi-storia ohydnego zboczeńca, Żałuję, że go nie powstrzymałam, Mogą wydostać się z piekła. I tak napraw-dę, od tych głośnych i niezwykle dramatycznych reportaży zaczęła się w Polsce dyskusja na ten temat. – To bardzo dobrze, że Fakt takimi historiami się zajmuje. Tego typu zachowania należy niewątpliwie w każdy możliwy sposób piętnować – przyznaje Marzena Korzeniowska (łódzka dziennikarka, socjolog i za-łożycielka Stowarzyszenia Media-torów Pactus) mimo niezbyt przy-chylnej opinii o tej gazecie.Fakt pomógł także w ujęciu poszu-kiwanego pedofila, Stanisława S. Niedługo po jego ucieczce z zakładu psychiatrycznego gazeta umieściła na swoich łamach jego 30-centy-metrowy portret. To zdjęcie odna-lazła Elżbieta Żyrek spod Żywca, u której mężczyzna zatrudnił się jako ogrodnik. Zaalarmowała po-licję, która schwytała przestępcę i umieściła w zakładzie dla psychicz-nie chorych. Rozpętała się prawdzi-wa burza odnośnie publikowania portretów pedofilów w mediach, a sam minister Ćwiąkalski pochwa-lił gazetę za tę publikację.

Chuck FAKTNa plus można także zaliczyć tablo-idowi teksty, którymi rozlicza poli-tyków z ich grzeszków. Co prawda gazeta najczęściej na polskiej sce-nie politycznej poszukuje skandali

i skandalików, ale czasem wyciąga na światło dzienne także mniej lub bardziej wstydliwe sekrety wła-dzy, których unikają inne gazety. Przykład? Kwestia kolacji ministra Sikorskiego. W połowie paździer-nika pojawiły się nagłówki Darmo-zjad odda kasę, Minister milioner ucztuje. Sikorski, zaprosiwszy swo-ich znajomych na kolację, zapłacił za nią z rządowej kiesy (rachunek wyniósł prawie 600 zł). Po opubli-kowaniu i nagłośnieniu tej historii minister zdecydował się pokryć ra-chunek z własnej kieszeni. Często poruszany jest też temat parkowa-nia przez H. Gronkiewicz-Waltz. W dzienniku publikowane są ama-torskie zdjęcia samochodu pre-zydent Warszawy, zostawionego w niedozwolonych miejscach. Fakt w ciągu pięciu lat swojej dzia-łalności nie tylko szkodził, ale i zdziałał coś dobrego. Oczywiście nie należy zapominać o tym, że tabloid urósł na takich historiach. Bywa jak hiena i to wiecznie nie-nasycona, bo żeby mieć większy nakład, trzeba być bardziej sensa-cyjnym, krwawym i bezczelnym niż konkurencja. Warto podsumować to zdaniem, jakie umieścił na swo-im blogu medioznawca Zbigniew Bajka: Mam prośbę do prezesa Floriana Felsa, jak też do znanego mi Honorowego Prezesa Wiesła-wa Podkańskiego: Panowie – nim w efekcie publikacji tej gazety stanie się coś naprawdę złego – zróbcie coś z obecnym kierownictwem Faktu, bo to, co oni wyczyniają, przekracza już wszelkie granice.

| Iwona Pawlak

Krytyka Polityczna nie jest ani tygodnikiem, ani nawet miesięcz-nikiem – trzeba czekać nieraz i pół roku na następny numer. Nie ma reklam, kosztuje 19,90 złotych i ukazuje się w niewielkim nakła-dzie (6,5 tys. egzemplarzy). Być może właśnie te czynniki decydują o specyfice i ekskluzywności Kry-tyki Politycznej – periodyku będą-cego amboną dla zaangażowanej inteligencji.REDakcja (jak nazywają swo-je miejsce pracy jej założyciele) z założenia jest otwarta. Jest nie tylko redakcją, ale także miej-scem spotkań i wymiany myśli. Wystarczy jeden telefon i spo-tkanie umówione. Potem trzeba przedrzeć się przez remontowaną klatkę schodową kamienicy przy ul. Chmielnej 26 i dojść do loka-lu 19. Naprzeciwko wejścia nie ma żadnego sekretariatu, tylko pusty korytarz. Dopiero po jego przej-ściu widać sterty książek, plaka-tów, kilka biurek z komputerami, pełne popielniczki i wielki stół, przy którym odbywają się spotka-nia z czytelnikami i wielogodzin-ne debaty polityczne. Atmosfera niczym w świetlicy.

Nudni, europejscy socjaldemokraciPierwszy numer KP, który ukazał się w maju 2002 roku, pozbawio-ny był praktycznie zdjęć. Format książkowy, sześć zdjęć na cały nu-mer (240 stron). Wydaje się, że tak wydane pismo nie mogło zachęcić wielu czytelników. Okazało się jednak, że trzeba było zrobić do-druk. – Krytyka nigdy nie będzie tabloidem – mówi Michał Sutow-ski, sekretarz redakcji. – Wypeł-niamy szeroką niszę na rynku. W historii po 1989 roku było tylko jedno podobne pismo: Res Publica Nowa – dodaje.Krytyka Polityczna jest lewico-wa. Swoich korzeni szuka jednak nie w PRL, ale w lewicy początku XX wieku i dwudziestolecia mię-dzywojennego. Nazwa pisma na-wiązuje do młodopolskiej Krytyki Wilhelma Feldmana z przełomu wieków. Czasopismo inspiruje się bardziej Ireną Krzywicką, Ta-deuszem Boyem-Żeleńskim czy Stanisławem Brzozowskim niż Jerzym Urbanem i Trybuną Ludu. – Obecna tak zwana lewica – SLD i SDPL – nie myśli tak, jak na lewie przystało, to Leszek Miller chciał wprowadzić podatek liniowy – mówi Przemysław Wiśniewski, założyciel klubów terenowych KP, i dodaje, że pomysł akurat takie-go, a nie innego poziomu podatku liniowego jest wzięty z niczego. Dla kogo zatem jest Krytyka? Sie-rakowski pisał w swoim programie (KP nr 1): Ci, którzy nie zniechęci-li się jeszcze do polityki albo leżą

Krytyka walcząca

Niszowa, offowa i elitarna. Jej redaktor naczelny uchodzi za nadzieję polskiej lewicy. Na konkurs na najlepszy tekst inspirowany lekturą Płomieni – powieści z 1908 roku – nadchodzi kilkadziesiąt prac. Skąd się bierze fenomen Krytyki Politycznej?

ciężko na ziemi, nie umiejąc się od niej oderwać, albo dawno siedzą już na księżycu filozoficznych spo-rów o to, co podzieliło uczniów He-gla. Krytyka Polityczna miała być więc łącznikiem między niebem a ziemią, złotym środkiem.Lewica jako siła polityczna w Pol-sce przeżywa kryzys. Z badań Ada-ma Ostrowskiego wynikło jednak, że 80 proc. ludzi widzi sprawy po lewicowemu. Darmowa opieka zdrowotna, szkolnictwo, etc. Po-tencjał lewicowy więc w polskim społeczeństwie istnieje. Obecnie ludzie nie widzą alternatywy dla takiej lewicy, jaką reprezentują SLD i SDPL. - To, że jej nie widzą, nie znaczy, że jej nie ma. Trze-ba tylko poszukać, a się znajdzie – mówi Wiśniewski, a Sławomir Sierakowski tak puentuje program KP: Jesteśmy nudnymi europej-skimi socjaldemokratami.

Kazia robi sosyPrzemysław Wiśniewski, któ-ry odpowiada za kluby KP m.in. w Gdańsku, Krakowie czy Pozna-niu wcześniej pracował w telewizji biznesowej i pisał, jak mówi, efe-meryczne teksty. Wychwala uroki redakcyjnego życia. – Jesteśmy jak rodzina. Robimy wspólne obiady, Kazia Szczuka robiła kiedyś indyj-skie sosy. Nikt sobie w twarz nie pluje, że musi siedzieć 14 godzin. Nikt tu nie robi jednej rzeczy. Ja zajmuję się koordynacją klubów KP, ale i aktualizacją strony inter-netowej – mówi. W REDakcji pracuje niewiele osób, do niedawna etat miały dwie, teraz już sześć. Wielu próbuje rozpo-cząć z Krytyką współpracę, prze-syłając swoje prace. – Nazywamy ich „eseistami”, gdyż nie tylko są to teksty mało merytoryczne, lecz także grafomańskie. Staram się ich nawet nie czytać. Czytelnicy KP to bardzo mądrzy ludzie, któ-rzy mają konkretne wymagania wobec naszego periodyku. Nie możemy pozwolić na to, żeby obok wybitnych profesorów i najlep-szych doktorantów w Polsce, swoje teksty zamieszczali przypadkowi ludzi – tłumaczy Sławomir Siera-kowski. – Jeśli ktoś jest wybitny to wcześniej czy później napisze do KP – pointuje. Miejsce, w którym mieści się re-dakcja, jest zdecydowanie za małe do szerszych inicjatyw. Jest ich jednak coraz mniej, bo jak twier-dzi naczelny: – Ludzie przycho-dzą, snują się po naszej siedzibie i tak naprawdę przeszkadzają nam w codziennych obowiązkach.

Z offu do mainstreamuMało kto nie kojarzy dziś tytu-łu Krytyka Polityczna. – To naj-bardziej poczytny kwartalnik w Polsce i Europie Środkowej.

Inne tego typu czasopisma uka-zują się w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy – mówi Wiśniewski. Członkowie redakcji wypowiadają się na łamach innych czasopism, a Sławomir Sierakowski jest nie-mal stałym komentatorem wyda-rzeń politycznych w kraju. Redakcja nie stroni także od opusz-czania swego lokum na Chmiel-nej. Kiedy w czerwcu 2007 roku pod siedzibą premiera powstało Białe Miasteczko, KP wydawała dla pielęgniarek Białego Kuriera. – Populistyczne nagłówki, wywiady z gwiazdami – wylicza Wiśniewski. – Ukazało się wtedy około dziesię-ciu numerów w nakładzie dwóch ty-sięcy egzemplarzy – dodaje. Człon-kowie redakcji uczestniczą także w różnych marszach i manifestacjach. – Bierzemy udział w marszach, ale media pokazują to po swojemu. Gdy bronimy racje alterglobalistów i de-klarujemy, że wiece będą spokojne, media pokazują zaraz zdjęcia z Ros-tocku. – skarży się Wiśniewski.Krytyka Polityczna to nie tylko pismo, ale także wydawnictwo, które publikuje 30 książek rocz-nie. Żuławski. Przewodnik KP

– hit wakacji – miał dodruk trzech tysięcy egzemplarzy. Na rynek właśnie wchodzi przewodnik KP o Paktofonice. Jednym ze źródeł utrzymania pisma, wydawanego przez Stowarzyszenie im. Stani-sława Brzozowskiego, są także granty przyznawane przez funda-cje, samorządy czy ministerstwa. Czy to coraz lepiej prosperujące pismo nie mogłoby zatem ukazy-

wać się regularnie? Wszyscy re-daktorzy zgodnie mówią, że mają takie plany. Na pewno jednak nie planują na razie czynnego zajęcia się polityką. – Chyba, że będzie to skuteczny instrument do wprowa-dzania zmian. – mówi Sierakow-ski, po czym dodaję – prowadzenie KP jest ciekawsze niż bycie jednym z 460 posłów w sejmie.

Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny

zespół Krytyki Politycznej

Najnowsze publikacje Krytyki Politycznej: ostatni numer pisma i przewodnika KP.

Page 5: PDF styczeń 2009

| 08 |

Zapisz to, Kisch! - Angelika Kuźniak | dziennikarstwo

| 09 |

dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! - Angelika Kuźniak

Traktatprzy obieraniu ziemniaków

Uważa, że nawet gdy rozmowa dotyczy spraw

ostatecznych, nie ma znaczenia wiek reportera,

tylko jego wrażliwość, umiejętność słuchania i to,

ile potrafi dać z siebie – Angelika Kuźniak opowiada

o tym, jak pisała reportaż o ubraniach na śmierć.

Ubrania śmiertelne – strasznie ponury temat jak na tak młodą osobę, jak ty. Skąd taki pomysł?

Porozmawiaj ze mną o śmierci – usłyszałam któregoś dnia od mo-jej koleżanki. Ma 34 lata, tak jak ja. Opowiedziała mi o zwyczaju przygotowywania ubrań na śmierć w swojej rodzinie. Przypomniałam sobie, że i w mojej rodzinie taki zwyczaj istnieje. Jedną z bohaterek reportażu jest moja ciotka Hele-na. Ryszard Kapuściński mówił, że trzeba przeczytać sto stron na jedną napisaną. Zatem najpierw czyta-łam. Jest sporo książek, które o tym traktują. Zaczęłam sobie przypo-minać ceremonie, w których sama uczestniczyłam. Kiedy zmarł mój dziadek okazało się, że ubranie miał już dawno przygotowane. Trumna z jego ciałem leżała przez trzy dni w pokoju. Pamiętam zasłonięte lu-stra, zatrzymywanie wskazówek zegara, gałązki jedlni jako znak, że ktoś umarł w tym domu. Nie wolno było zamiatać, bo można wymieść kogoś żywego. A jak wynosili trum-nę zastukali nią trzykrotnie o próg domu. Gospodarz żegnał się z do-mem. Oswajanie śmierci kulturowo ma długą historię.

Co chciałaś przekazać czytelnikom tym tekstem?

To nie jest historia o ubraniach, ale o człowieku po prostu. Następuję mcdonaldyzacja śmierci. W Niem-czech organizowane są wycieczki do krematoriów w Czechach, gdzie przy kawie i ciastku ludzie zwiedzają miejsce swojego ewentualnego spa-lenia. Przy tym przygotowywanie

na śmierć, kontynuowanie pewnego arche-typu, znanego od wieków jest świadectwem, jak piękne można to odchodzenie oswoić. Oczywiście obyczaje dotyczące obrządków pogrzebowych się zmieniają. Ale archetyp istnieje. Na początku miałam pomysł na wielką etnograficzną rozprawę, ale kiedy za-częłam sobie układać plan tekstu dotarło do mnie, że muszę pozwolić mówić bohaterom, by każdy mógł dodać coś od siebie do tego ar-chetypu. Poczułam, że mnie powinno być jak najmniej w tej historii, bo śmierć jest czymś bardzo intymnym.

Zaczęłaś od ciotki. Nie miała oporów, żeby ci pokazać te ubrania?

Żadnych. Przyszłyśmy do niej razem z Anią Bedyńską, fotoreporterką, z którą pracowa-łam nad tym materiałem. Ania wpadła na ge-nialny pomysł, żeby sfotografować rozłożone ubrania na białym prześcieradle. Pierwszy raz zrobiła to u mojej ciotki. To było tak moc-ne w zderzeniu z jej opowieścią, że czułam się, jakbym uczestniczyła w jakimś misterium. A ciotka spokojnie szukała obrazka swojej patronki, świętej Heleny. Potem zaprowadzi-ła nas do sąsiadki, pani Anastazji.

Anastazja chciała z wami rozmawiać?Kiedy weszłyśmy, pani Anastazja obierała ziemniaki. Zakasałam rękawy. Bo często wła-śnie od takiego obierania ziemniaków zaczyna się moje bycie z drugim człowiekiem, którego historię chcę opisać. Obierałyśmy i rozmawia-łyśmy: o jej ucieczce zza Buga, o samotności, o kościele, o śmierci. Bo jednak w kulturze lu-dowej ona jest wszechobecna. Mówi się o niej, modli się o nią, czeka na nią.

Jednym słowem taki traktat przy obieraniu ziemniaków.

W reportażu urzeka mnie jego „niepośpiesz-ność”. Czas, który mogę i chcę poświęcić na wysłuchanie czyjejś historii. Bohater nie

może mieć poczucia, że mi się śpieszy. Dosko-nale wyczuwa, kiedy to obieranie ziemniaków tak naprawdę mnie nie interesuje. Ludzie chcą rozmawiać. Jeśli umiemy słuchać, nie powinno być problemu. Często pozwalam bohaterowi opowiedzieć najpierw jego wersję historii. Dzięki temu czuje się bezpiecznie, bo wyrzucił z siebie to, na czym mu zależa-ło. To nie znaczy, że siedzę w milczeniu, ale trudniejsze pytania zostawiam na później. Dla reportażu ważne jest wszystko. Szczegół buduje obraz. Reporter powinien być przede wszystkim człowiekiem, który spotyka się z drugim człowiekiem. Skoro zabierasz ko-muś czas, to musisz mieć świadomość, że po-winnaś go także ludziom poświęcić.

I Anastazja pokazała wam w końcu ubrania?

Tak. Choć na początku nie chciała. Nie są go-towe, to wcale nie są ubrania na śmierć – tłu-maczyła. W takiej sytuacji trzeba zadać sobie pytanie – wyjść czy próbować. Ja zazwyczaj próbuję. Zdążyłyśmy już nawet wyjść z jej domu, ale wróciłam. Długo rozmawiałam z nią o tym, jakie to ważne. I w końcu powie-działa: No dobrze, to ja już to pani pokażę. Za-częła rozkładać ubrania, opowiadać, że mate-riał powinien być rozciągliwy, zastanawiać się czy niebieska chustka będzie pasować.

Brzmi tak prosto, ale jak rozmawiać o śmierci? To temat, który wydaje się całkowicie objęty tabu.

Bez strachu. Uważam, że o tym trzeba mó-wić, żeby pokazać, jak można pięknie, spo-kojnie odchodzić. Bardzo zależało mi, by czytelnicy nie śmiali się z tego, że ktoś ma przygotowane takie ubrania, nie traktowali jako czegoś dziwnego. Pamiętam moment, jak jedna z bohaterek, pani Irena, zaczęła wyciągać przy nas przygotowaną bieliznę – pończochy, majtki, halkę. To była taka in-tymność, bardzo silne emocje, które musia-łam w sobie wyciszyć. Wtedy zrozumiałam, że to ja mam problem z tym tematem, a nie moi rozmówcy.

Dla mnie niesamowite było, że twoi bohaterowie mówią o śmierci z taką łatwością. Jak myślisz z czego to wynika? Myślę, że to również dla nich próba oswojenia, uczynienia bezpiecz-nym tego, co przerażające, tajem-nicze, właściwie zupełnie nieznane. Wśród moich bohaterów były oso-by pochodzące ze wsi, była młoda dziewczyna, Ewelina z Warszawy, i mieszkańcy domu opieki społecznej w Gorzowie Wielkopolskim. W domu opieki społecznej spotyka-łyśmy się z zupełnie obcymi ludźmi, w miejscu, które było końcem ich drogi. Założyłyśmy z Anią, że bę-dzie trudniej niż na wsi, gdzie była ciotka, wszyscy mnie znali. Pierw-sze spotkanie na korytarzu wyglą-dało jak scena z filmu. Żałowały-śmy z Anią, że nie mamy kamery. Na kanapie siedziało pięć osób i rozmawiało o modzie w ubraniach śmiertelnych, żartując, a nierzadko się kłócąc. Już pierwotnie oswajanie lęku odbywało się poprzez przeży-wanie czegoś we wspólnocie. Niepo-trzebnie robimy z tego temat tabu. Myślę, że ci ludzie tak właśnie do tego podchodzili. Człowiek rodzi się na śmierć i umiera na życie, taka prawda – jak mówi pani Anastazja.

Ile czasu spędziłyście w tym domu opieki?

Niedużo, zaledwie jeden dzień. Ale musiałyśmy pamiętać o tym, że nasi rozmówcy mają swój rytm, którego nie wolno nam burzyć, bo to my wchodzimy w ich życie. Dostosowa-łyśmy się. Gdy jedna pani chciała zdążyć na Modę na sukces, nie mo-głyśmy jej powiedzieć, że najwyżej nie obejrzy tego odcinka.Z każdym rozmawialiśmy w jego pokoju, choć rozmowy w korytarzu słuchałyśmy z dużą uważnością.

Nagrywałaś te rozmowy?Nie. Nagrywanie nie sprzyja kon-centracji, a na tym bardzo mi zale-żało. Chciałam oddać w słowach ich indywidualność. Parę lat temu, gdy zaczynałam pisać, byłam przekona-na, że muszę nagrywać, bo nie wol-no mi niczego zmieniać, powinnam pisać słowo w słowo to, co mówią bohaterowie. Bożena Dutka, wów-czas redaktorka w Dużym Formacie, uświadomiła mi, że mogę ingerować w język bohatera, szlifować go, jeśli nie gubię jego indywidualności. To było dla mnie oświecenie.

Myślisz, że to, że jesteście z Anią młode sprawiło, że waszym rozmówcom łatwiej było mówić o śmierci czy wręcz przeciwnie?

To chyba nie miało żadnego zna-czenia. Myślę, że w pracy nad re-portażem nie liczy się wiek reporte-

ra, tylko wrażliwość, umiejętność słuchania i to, ile potrafisz dać z siebie. Bohater musi czuć się bezpiecznie w rozmowie z tobą. My-ślę, że to jest niema umowa między bohate-rem i reporterem. Myślę, że liczą się z tym, że wyjadę i nie będę do nich pisać.

Nie masz problemu z tym, że ich zostawiasz?

Mam. Wielu z nich to ważne osoby w moim życiu. Czasem wracam do bohaterów, pi-szę listy, dzwonię, ale nie codziennie. Nie sposób utrzymać tak intensywny kontakt z każdym bohaterem. Myślę, że to jest taka niema umowa między bohaterem i reporte-rem. Bohater ma zresztą często bardzo silną potrzebę opowiedzenia o sobie. Nierzadko właśnie dlatego staje się bohaterem.

Przy Ubraniach śmiertelnych współpracowałaś z Anną Bedyńską. Wcześniej byłaś współautorką książki Włodzimierza Nowaka Obwód głowy, a wspólnie z Magdaleną Skawińską zrobiłaś radiową wersję swojego reportażu o miłości Polaka i Niemki. Lubisz działać w duecie?

Od każdej z tych osób wiele się nauczyłam. Przy Włodku Nowaku poznawałam repor-taż prasowy, dzięki Magdzie Skawińskiej, świetnej reporterce radiowej, uczyłam się, jak być uważną na dźwięk. Już wiem, jak inny jest to rodzaj skupienia. W historii o ubraniach śmiertelnych tekst nie istnieje bez zdjęć i na odwrót. A Ania Bedyńska? Wrażliwa, uważna. Pracowałam z nią przy większości moich tekstów. To ona często zadaje jedno z najważniejszych dla tekstu pytań. Ja z tego bezczelnie korzystam, rze-mieślniczo układając słowa. To szczególna współpraca oparta na przyjaźni i zaufaniu. Na przykład pan Franciszek, jeden z boha-terów tekstu Ja tam ze śmiercią oswojona zapytany o ubrania na śmierć powiedział, że ma pełno garniturów w szafie, ale nic nie będzie pokazywał. Opowiadał o książeczce do nabożeństwa i różańcu. Nagle spojrza-łyśmy na siebie z Anią i wiedziałyśmy, że do zdjęcia na prześcieradle znajdą się wła-śnie te dwa przedmioty. To jest właśnie ta relacja, niedotykalna. To jest też podsumo-wanie tego tekstu. Jedziesz oglądać i foto-grafować ubrania, a wracasz z książeczką i różańcem.

Czyli nie można się z góry na nic nastawiać?

Oczywiście, że nie. Jadę nie „na materiał”, ale na spotkanie z człowiekiem. Nie jadę z tezą, którą próbuję udowodnić, bo to jak do tej pory się nie sprawdziło. Pisałam kie-dyś o żydowskim tancerzu flamenco Syl-winie Rubinsteinie (przyp. red.: Wszystko o mojej siostrze, DF nr 19/06). Pierwszą infor-mację, jaką o nim miałam był fakt, że przed wojną tańczył z siostrą w warszawskiej Adrii jako Imperio i Dolores, potem siostra zginę-ła, a on był agentem mordującym Niemców. Pomyślałam sobie: super – agent i z takim nastawieniem jechałam na spotkanie z nim. Zaczęłam z nim rozmawiać i otworzył się zupełnie inny świat. W pewnym momencie wyciągnął taką skrzyneczkę, zdjął z góry złotą szmatkę i pokazał martwą, pokry-tą pleśnią jaskółkę, którą, jak powiedział, bardzo kochał. Opowiadał o siostrze. Cho-dziłam z nim po mieszkaniu. Potykał się co chwila o suknie, które sam szyje i krzyczał: „pierdolę te szmaty”. Potem podnosił je i z czułością całował. Kiedy w telewizji po-kazywali film o Holokauście podbiegał do ekranu i szukał z lupą twarzy siostry. Zro-zumiałam, że to opowieść o braku, a nie o agencie. Czasem nasze wstępne założenie jest zupełnie błędne. Dlatego trzeba mieć cały czas otwarty umysł.

To się przydaje chyba też przy szukaniu pomysłów na tematy? Skąd ty je bierzesz?

Z rozmów z ludźmi. Z ciekawości. Czasem przychodzą same. Nieproszone wcale. Kończę właśnie książkę reportażową o Marlenie Die-trich. Znalazł się w niej bardzo rozbudowany wątek Polski. Wszystko zaczęło się od notesu, który przeglądałam w berlińskim archiwum, gdzie znajduje się 25 ton rzeczy, które były kiedyś jej własnością. Notes jest czerwony, niewielki. Okładka w niektórych miejscach porysowana, nadarta, pożółkłe kartki. Litery rozmazane od ślinionego palca. Na ostatniej stronie pod napisem Poland Pologne było kilka polskich nazwisk. Zaczęłam szukać. I tak reportaż rozrósł się do formatu książki, która ukaże się w wydawnictwie Czarne. Kie-dy trafię na dobry temat, całą sobą czuję, że to jest to. Czasem, choć nie umiem tego wy-tłumaczyć, bardzo chcę o czymś napisać. Na-wet jeśli ma to trafić do szuflady. Wierzę, że każdy ma historię do opowiedzenia. Ale nie każdą umiem czy też chcę opisać. Reportaż jest czymś bardzo subiektywnym.

A jak piszesz?Gdy piszę, muszę widzieć obrazy. Jak widzę ob-raz, to wiem, że jest dobrze. Tak było w reporta-żu o Rubinsteinie. Zastanawiałam się, jak wpro-wadzić czytelnika do jego mieszkania. Owszem napisałam, że do drzwi trzeba stukać w specy-ficzny sposób. Ale to Lidka Ostałowska z Duże-go Formatu poradziła, żeby dopisać: stuk- stuk stuk- stuk, stuk. Takie proste, a sprawiło, że już byłam w domu Rubinsteina, widziałam poko-je w amfiladzie, czułam zapach stęchlizny. Nie piszę ciągiem. W komputerze mam pootwiera-ne ileś plików z różnymi fragmentami, takimi klockami, które na końcu układam. Bardzo czę-sto do nich zaglądam, czytam, oswajam tekst w sobie. Potem następuje moment, kiedy siadam i zapisuję. Piszę ręcznie, ołówkiem. Jak skończę, czytam tekst na głos, żeby słyszeć, jak brzmią zdania. Dopiero potem przepisuję na kompute-rze. Piszę bardzo powoli, w swoim rytmie.

Angelika Kuźniak (ur. 1974), z wykształcenia kulturoznawca. Od 2000 roku współpracuje z Gazetą Wyborczą (Duży Format). Jej reportaże ukazywały się w Niemczech i Rumunii. Tegoroczna laureatka Grand Press za reportaż prasowy (Zabijali we mnie Heidi). W 2004 roku otrzymała Grand Press za Mój warszawski szał (współautor Włodzimierz Nowak). Na postawie reportaży Zabijali we mnie Heidi, Wszystko o mojej siostrze oraz tekstu Renaty Radłowskiej Marcin Liber zrealizował przedstawienie ID, którego warszawska premiera odbędzie się 22 stycznia 2009 roku. W 2009 roku w wydawnictwie Czarne ukaże się jej reportażowa opowieść o Marlenie Dietrich. Obecnie pracuje nad książką o cygańskiej poetce Bronisławie Wajs-Papuszy.

Co czyta Angelika Kuźniak?Antoni Czechow – zawsze Podobnie Małgorzata Szejnert (Śród żywych duchów, Czarny ogród i Sławai infamia) Często wracam do literatury faktu: Ryszarda Kapuścińskiego, Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana, Hanny Krall i Wojciecha Jagielskiego. Poezja: najczęściej Julia Hartwig, Wisława Szymborska, Czesław Miłosz. Do tego Par Lagerkvist, Wiesław Myśliwski, Heinrich Boell. Nałogowo niemieckie wydanie Lettre Internationale

Gdy piszę muszę widzieć obrazy. W komputerze mam pootwierane ileś plików z różnymi fragmentami, takimi klockami, które na końcu układam. Bardzo często do nich zaglądam, czytam, oswajam tekst w sobie. Czytam tekst na głos, żeby słyszeć, jak brzmią zdania.

| Z Angeliką Kuźniak rozmawia Agnieszka Wójcińska| fotografia: Jan Brykczyński

Page 6: PDF styczeń 2009

| 10 |

Perły z lamusa – Diane Arbus | fotografia

| 11 |

fotografia | Perły z lamusa – Diane Arbus

| Agnieszka Juskowiak

Nie jesteśmy doskonali– Fotografowanie jest jak zakradanie się nocą na palcach do kuchni po ciasteczka – mawia-ła Diane Arbus. Sama najchętniej wykradała się z domu, by w tłumie nowojorczyków wy-patrzeć i uwiecznić na kliszy tych, które wiel-kie miasto odrzuciło.Ojciec Diane, David Nemerov, pochodził z biednej rodziny żydowskich emigrantów, przybyłych do Stanów Zjednoczonych z Ki-jowa. W 1919 roku ożenił się z Gertrude Rus-sek – córką Franka Russeka i Rose Anholt – nowojorskich potentatów w handlu futrami, u których pracował. Sugerowano, że przema-wiała przez niego szczera miłość, bynajmniej nie do Gertrude, a do pieniędzy rodziny Rus-seków. Pikanterii dodawał fakt, że już trzy miesiące po ślubie (luty 1920 roku) Gertrude Russek-Nemerov urodziła dziecko – Howar-da, jednego z najsłynniejszych amerykań-skich poetów. David Nemerov miał smykałkę do handlu – już w 1923 roku otworzył sklep przy Piątej Alei w Nowym Jorku.

Siódme nieboFirma się rozwijała, popyt rósł. Niedługo po pierwszych sukcesach, w marcu 1923 roku na świat przyszła pierwsza córka Davida i Ger-trude – Diane. Mimo że na co dzień dwójką dzieci zajmowały się nianie – Niemka Helvis i Francuzka, na którą Diane wołała Mamsel-le, to według Gertrude z córkę łączyła ją silna więź emocjonalna. Sama Diane nieco ina-czej wspomina swoje dzieciństwo. W szkol-nym eseju przyzna: Byłam marudna, wiecz-nie płakałam, wrzeszczałam, krzyczałam. [...] Czułam się zmęczona, nie chciałam się budzić. Matka z reguły w ogóle nie zajmo-wała się dziećmi. Poranki spędzała w łóżku, paliła papierosy, piła kawę i wydawała dyspo-zycje kucharce, a następnie około 12 jechała do firmy. Mała Diane i Howard pod czujnym okiem niań chadzali na spacery. Gdy w Cen-tral Parku bawili się w piaskownicy, nie mo-gli zdejmować białych rękawiczek. Ojciec, publicznie uwielbiający pokazywać przy-wiązanie do dzieci, w domu nie okazywał im najmniejszego zainteresowania. Howard później wyzna: W naszym domu wszystko opierało się na aprobacie, a nie na miłości... Nigdy nie widzieliśmy, czy ojciec zaaprobu-je to, cośmy robili. Aż do wyjazdu Howarda w 1926 r. do Franklin School rodzeństwo było niemal nierozłączne. Także w dorosłym życiu poświęcali sobie wiele uwagi: Howard

Wyimek„Chcę utrwalać znaczące rytuały teraźniejszości, ponieważ, żyjąc tu i teraz, mamy skłonność dostrzegać tylko to, co jest w nich przypadkowe, puste i bezkształtne. Żałujemy, że teraźniejszość nie jest taka, jak przeszłość, i tracimy nadzieję, że stanie się kiedykolwiek przyszłością, gdy tymczasem jej niezliczone zagadkowe ceremonie czekają, by zyskać swój sens. (...) Chcę tylko je ocalić, ponieważ to, co odświętne, dziwaczne i pospolite, stanie się legendarne”.

aż do śmierci nosił w portfelu zdjęcie siostry, która imię zawdzięczała bohaterce filmu Siódme niebo (jego adaptację teatralną Ger-trude obejrzała na Broadwayu).

Panna zmrokW 1928 r. urodziła się im siostra – Renee, która niemal tuż po narodzinach została oddana na wychowywanie kolejnej niani. Dwa lata póź-niej Diane poszła do Ethnical Culture School, gdzie szybko zauważono, że jest nazbyt błysko-tliwa jak na swój młody wiek. Diane była nie-zwykle nieśmiała, żyła w ciągłej niepewności, uwielbiała przesiadywać po ciemku w pokoju i czekać na wyimaginowane potwory. W czasach Wielkiego Kryzysu rodzina prze-prowadziła się do apartamentowca San Remo przy Central Park 146. Sklep zaczął przynosić straty, Gertrude musiała sprzedać część swoich diamentów. Jednak mimo tego Diane nadal uczyła się gry na fortepianie, języków, dobrych manier i historii sztuki, nie zdając sobie spra-wy z tego, co się dzieje dookoła. Sama później przyzna: Żyłam w nierealnym świecie, byłam w nim utwierdzana i czułam jego nierealność.

Ojciec pracował po 14 godzin dziennie, co z czasem przyniosło efekt – filie sklepów w Chicago i na Brooklynie. Diane rozpoczęła naukę w Fieldston School – należącej, podob-nie jak szkoła podstawowa, do Ethnical Cul-ture. Wykonała pierwsze fotografie, z których jednak nie była zadowolona: Świat jest gdzieś poza mną. Uczyłam się różnych rzeczy, ale ich nie przeżywałam. To wtedy razem ze swoją koleżanką Phyllis całymi dniami przemie-rzała ulice Nowego Jorku, Brooklyn i metro w poszukiwaniu „dziwnych ludzi”: bezdom-nych czy kalek, by wieczorem powrócić do lukrowego świata rodzinnego domu. Na lek-cjach sztuki ujawnił się jej talent do rysunku – szczególnie szkiców. Także ojciec, niespełnio-ny malarz, był pod wrażeniem jej twórczości. A nauczyciel Diane – Victor D’Amico – zachę-cał ją do zdawania na studia malarskie.

Szczenięca miłość czy happy end?Kiedy Diane i Allan Arbus spotkali się po raz pierwszy (dziewczyna miała zaledwie 14 lat), zakochali się w sobie po uszy. Allan pracował

w dziale reklamy Russeks Furs. Rodzice byli przerażeni sympatią córki. Próbowali ją zain-teresować innym mężczyzną. Postanowili za wszelką cenę rozłączyć parę i w lipcu 1938 roku wysłali ją do Cummington School of Arts, w stanie Massachusetts, w nadziei, że prze-lotne zauroczenie przejdzie z końcem lata. Mimo że Diane łączyła z kolegą ze szko-ły, Aleksem, silna przyjaźń, nadal trwała w przekonaniu, że jej jedynym marzeniem jest wyjść za mąż za Allana. Po powrocie ze szkoły romans Diane i Allana wybuchł ze zdwojoną siłą. Diane miała wtedy 15 lat. Zbliżał się koniec szkoły. David Nemerov wciąż liczył, że jego młoda córka pójdzie na studia malarskie i skończy romans z Alla-nem Arbusem. Jednak zamiast studiów Diane uparcie proponowała małżeństwo.3 marca 1941 roku w New York Timesie opu-blikowano informację o zaręczynach Diane i Allana. Skromny ślub, na którym była tylko najbliższa rodzina, odbył się 10 kwietnia 1941 roku. Diane w prezencie dostała konto w Rus-seks, otwarte na pięć lat, oraz roczne utrzyma-nie pokojówki. Noc poślubną para spędziła w mieszkaniu przyjaciół przy Pickney Street.Niemal sielankowe życie przerwała wojna, na którą w 1942 wyruszył Allan. We wrześniu wstąpił do Signal Corps, dwa lata później wy-słano go do Birmy z grupą fotografów. Diane dowiedziała się w tym czasie, że spodziewa się dziecka. Wtedy właśnie wykonała cykl nagich autoportretów, które wysłała mężowi. Doon, córka Allana i Diane, urodziła się 3 kwietnia 1945 r. Renee, siostra Diane, wspominała: Diane była wspaniałą matką. Czuła, łagod-na, kochająca – absolutnie uwielbiała Doon, łączyła ją z córeczką magiczna więź.

Fashion showPo wojnie Diane i Allan zajęli się fotogra-fią mody. Początkowo fotografowali jedynie w studiu. Później zaczęli wychodzić w plener. Diane poza fotografowaniem (połowę sesji wy-konywał Allan, połowę Diane) zajmowała się również charakteryzacją modelek, makijażem i wywoływaniem zdjęć. Ich pierwszą sesją była Długa historia nowych swetrów, wykonana w 1947 roku dla Glamour, później przyszły ko-lejne w: Seventeen i Vogue. Para wydawała się nierozłączna w życiu zawodowym i prywatnym. Mimo tego do początku lat 50. Diane utrzymy-wała romans ze szkolnym kolegą, Aleksem.14 kwietnia 1954 r. urodziła się kolejna cór-ka Arbusów – Amy. Rodzina przeprowadziła się do większego mieszkania na East Stre-et. Wkrótce zajęli się fotografią reklamową Greyhound Bus Company czy Maxwell Ho-use Coffee w Life. Już wówczas wielu twier-dziło, że Diane fotografuje lepiej od męża. Nawet jej portrety przypadkowo napotka-nych na ulicy osób były lepsze od wystudio-wanych fotografii modelek.Diane zaczęła chorować: miewała ciągną-ce się depresje. Nagle wybuchała płaczem, przez wiele tygodni w ogóle nie zajmowała się pracą. Przy kolejnym nawrocie choroby dopiero za namową przyjaciółki, Jane, wy-szła z domu, by wykonać kilka fotografii. Tak zaczęła robić zdjęcia obcym ludziom na uli-cach Nowego Jorku.

Guru od fotografiiZapisała się na warsztaty Alexeya Brodovit-cha, dyrektora artystycznego Harper’s Ba-zaar, który swoim studentom radził: Postaw sobie problem, nie pstrykaj na chybił trafił. Jednak wykładowca nie przypadł jej do gustu i Diane postanowiła samodzielnie studiować historię fotografii. Poznawała twórczość Julii Cameron, Paula Stranda czy Lisette Model, na której zajęcia w 1958 roku zaczęła uczęsz-czać. Pierwszym zadaniem, jakie miała pod-jąć, było sfotografowanie czegoś, czego nigdy nie fotografowała. Innym razem miała wy-konać fotografię twarzy tak, żeby przypomi-nała obraz Picassa.

Diane zaczęła fotografować to, co szpetne i odrzucone przez społeczeństwo. Powróciła do wędrówek z dzieciństwa i zwróciła się ku kalekom, hermafrodytom, ludziom zdefor-mowanym. Początkowo fotografowała apara-tem małoobrazkowym, przy dużym ziarnie.

Połykacze ognia i karłyW 1958 r. Arbusowie przenieśli się do no-wego mieszkania przy East 68th Street, następnie na Greenwich Village. Wspól-na praca trwała jeszcze kilka lat, w końcu Diane razem z córkami przeprowadziły się do Charles Street. Fotografka starała się sprzedać swoje prace w magazynie Life. Na próżno. Dopiero Frank Zachary z Holiday zlecił jej fotografowanie Leonarda Lyonsa, redaktora, podczas wędrówki po nocnych magazynach.Jednak to inny rodzaj fotografii – nieko-mercyjny – zaczął coraz mocniej wkraczać

w jej życie. Potrafiła godzinami wałęsać się po ulicach Nowego Jorku w poszukiwaniu dziwacznych ludzi, odbiegających od „nor-malności”. Latem 1959 roku, kiedy Amy wyjechała na obóz letni, a Doon do Howar-da na wakacje, Diane poświęciła się foto-grafowaniu mud-shows – cyrków objaz-dowych. Robiła zdjęcia kobiecie z brodą, połykaczom ognia, karłom. Rok później, codziennie przez kilka tygodni towarzy-szyła bezdomnemu marynarzowi w jego „dniu pracy” – obserwowała, jak zbiera bu-telki, pojemniki i puszki, które następnie oddawał do skupu.W tamtym czasie używała leiki, którą w 1962 r. zamieniła na rolleif leksa. Pierw-szym cyklem, wykonanym tym aparatem, który postanowiła wywołać, był sesja dzieci udających dorosłych w konkursie tańca – mali Fredowie Asterowie czy Gin-gerowie Rogersi.

Groteska czy doskonałość?W 1967 r. w galerii MoMA otwarto wystawę jej fotografii. Na wernisażu byli m.in.: guru Diane – Lisette Model, Richard Avedon, Mar- vin Israel czy Walker Evans. Krytyk Peter Bunnell pisał o jej zdjęciach: Dezorientowały i niepokoiły poprzez swoją siłę dominowania nad widzem. John Szarkowski komentował: Zdjęcia Diane przypominają nam, że nie jesteśmy doskonali. Ale Chauncey Howell z Women’s Wear napisał, że jej zdjęcia są gro-teskowe, a New York Times, że są dziwaczne.Rok później, skutkiem zmieszania tabletek antydepresyjnych i antykoncepcyjnych, za-chorowała poważnie na wątrobę – na dwa tygodnie trafiła do szpitala. Czuła się bardzo słabo, ale powróciła do domu. Po krótkim czasie zaczęła znowu fotografować, choć na-wroty choroby bardzo często zmuszały ją do pozostania w domu. Stała się coraz bardziej samotna – córki rzadziej bywały w domu.

Głód fotografiiMarzyła o pentaxie. Niestety, nie miała 1000 dolarów, żeby móc go kupić, więc zorganizo-wała kurs fotograficzny w Westbeth. Stała się niekwestionowaną legendą wśród młodych fotografów. Susan Brockman przyznała: Była postacią niemal literacką, klasyczną, rzecz niezwykła w tamtych czasach. W czasie jedne-go ze swoich późniejszych wykładów na Inter-national Center of Photography powiedziała, że fotografowanie jest jak zakradanie się nocą na palcach do kuchni po ciasteczka.

28 lipca 1971 r. Marvin Israel przyjechał do mieszkania Diane, bo poprzedniego dnia nie odbierała telefonu. Znalazł Diane nieżywą – leżała w wannie z przeciętymi nadgarst-kami. Krążyły pogłoski o ostatnim zdjęciu Diane – siebie, nieżywej. Ale nikt nie wi-dział filmu ani aparatu, którym miało zostać wykonane.

publ

ikac

ja z

djęć

ma

char

akte

r ed

ukac

yjny

Bez tytułu, 1970-71

Page 7: PDF styczeń 2009

STycZEńpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 45 6 7 8 9 10 11

12 13 14 15 16 17 1819 20 21 22 23 24 2526 27 28 29 30 31

luTypon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

12 3 4 5 6 7 89 10 11 12 13 14 15

16 17 18 19 20 21 2223 24 25 26 27 28

MArZEcpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

12 3 4 5 6 7 89 10 11 12 13 14 15

16 17 18 19 20 21 2223 24 25 26 27 28 2930 31

KWIEcIEńpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 4 56 7 8 9 10 11 12

13 14 15 16 17 18 1920 21 22 23 24 25 2627 28 29 30

MAJpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 34 5 6 7 8 9 10

11 12 13 14 15 16 1718 19 20 21 22 23 2425 26 27 28 29 30 31

cZErWIEcpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 4 5 6 78 9 10 11 12 13 14

15 16 17 18 19 20 2122 23 24 25 26 27 2829 30

lIPIEcpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 4 56 7 8 9 10 11 12

13 14 15 16 17 18 1920 21 22 23 24 25 2627 28 29 30 31

SIErPIEńpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 23 4 5 6 7 8 9

10 11 12 13 14 15 1617 18 19 20 21 22 2324 25 26 27 28 29 3031

WrZESIEńpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 4 5 67 8 9 10 11 12 13

14 15 16 17 18 19 2021 22 23 24 25 26 2728 29 30

PAźDZIErNIKpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 45 6 7 8 9 10 11

12 13 14 15 16 17 1819 20 21 22 23 24 2526 27 28 29 30 31

lISTOPADpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

12 3 4 5 6 7 89 10 11 12 13 14 15

16 17 18 19 20 21 2223 24 25 26 27 28 2930

gruDZIEńpon. wt. śr. czw. pt. sob. niedz.

1 2 3 4 5 67 8 9 10 11 12 13

14 15 16 17 18 19 2021 22 23 24 25 26 2728 29 30 31Kalendarz uniwersytecki 2009

Page 8: PDF styczeń 2009

| 14 |

Kolumna Zygmunta | fotografia

| 15 |

fotografia | galeria

| Andrzej Zygmuntowicz

Obrazy nieznanego

Przy okazji minionych świąt w wielu domach szykowano tradycyjne dania postne na wigilię oraz wykwintne zupy,

pieczone mięsiwa i drób, smakowite ciasta na familijny świąteczny obiad. Dla wielu młodych rodzin przygotowanie

bożonarodzeniowego jadła to spore wyzwanie. Jakie dania wybrać, z czego i jak je zrobić, jak je przystroić i podać.

Teoretycznie można spytać przedstawicieli poprzednich pokoleń, ale przyznanie się do niewiedzy dziś wśród młodych nie uchodzi,

a czasem zwyczajnie nie ma u kogo zasięgnąć informacji.

W rozwiązaniu problemów ze świą-tecznym jadłem, jak i wielu innych kłopotów i dylematów, pomocne okazują się najrozmaitsze tytuły prasowe o charakterze poradniko-wym. Tu można znaleźć wszystko: od sposobów wiązania krawa-ta, przez dobór mebli do nowego mieszkania, wskazanie właściwego aparatu nazębnego i samochodu rodzinnego, po znacznie bardziej wyrafinowaną wiedzę o wyraź-nie sprecyzowanym charakterze, przeznaczoną dla wymagających

odbiorców ze świata nauki, kul-tury i wąsko wyspecjalizowanych zawodów. W dzisiejszym, nasyco-nym obrazami świecie owe pisma muszą być solidnie nafaszerowane fotografiami i innymi ilustracja-mi, ułatwiającymi zrozumienie opisywanych zagadnień, a także zwyczajnie umilającymi kontakt ze specjalistyczną, dość sucho prezen-towaną wiedzą.

Czy koń zawisa w powietrzu?O tym, ile trzeba wiedzieć o materii fotografii i fotografowanym tema-

cie mówi praca z samego początku fotografii, wykonana w 1878 roku przez Eadwearda Muybridgea na zamówienie gubernatora Kalifor-nii, Lelanda Stanforda. Stanford założył się, że koń w czasie biegu ma taki moment, że zawisa w po-wietrzu, nie dotykając ziemi żadną z nóg. Gołym okiem trudno to zo-baczyć, najął więc bardzo dobrego, sprawnego, zawziętego fotografa i dał mu nieograniczone środki, by zdjęciami udowodnił postawioną przez siebie tezę. Muybridge, aby wywiązać się z zadania, musiał zbudować specjalny tor, po którym biegł koń, wyzwalając migawki kolejnych aparatów przez zrywa-nie linek przecinających tor i po-łączonych ze spustami migawek w aparatach. Ówczesne materiały fotograficzne nie przypominały dzisiejszych filmów, nie mówiąc o matrycach cyfrowych. Fotograf sam wylewał emulsję tuż przed wyzwoleniem migawki, ponieważ w czasie fotografowania musiała być jeszcze wilgotna – inaczej za-raz po wyschnięciu straciłaby swą światłoczułość. Na trasie biegu konia było ustawionych w równych odstępach kilkanaście aparatów, a tuż za nimi ciemnie fotograficzne służące do wylewania emulsji tuż przed zrobieniem zdjęcia i wywoła-nia negatywu zaraz po jego naświe-tleniu. W ciepłe dni zwykle było dużo słońca, co pomagało robić zdjęcia na emulsjach o zdecydowa-nie niskiej czułości. Jednak w cieple emulsja znacznie szybciej wysycha-ła i obrazu mogło w ogóle nie być.

– Na początku było bardzo trudno, Polakom ciężko było wyobrazić sobie kupno foto-grafii. Raz nawet, jak podałam jakiemuś panu cenę, to popu-kał się w głowę i powiedział, że sam może sobie taką zrobić – mówi Katarzyna Żebrowska, właścicielka galerii. – Zresztą na początku my też w ogóle nie byłyśmy na to przygotowane – dodaje. Historia Galerii Luks-fera zaczyna się pięć lat temu, dwudziestego drugiego stycz-nia. Tego dnia Magdalena Prze-ździak i Katarzyna Żebrowska powiesiły na ścianach swojej ga-lerii pierwsze fotografie. Było to miesiąc przed otwarciem galerii Guzowatego, na wiele miesięcy przed innymi tego typu miejsca-mi. Ale jako pionierki nie miały łatwego życia. Goście, którzy chcieli zobaczyć ekspozycje, mu-sieli wpisywać się na specjalną listę u strażników. Nieraz same właścicielki schodziły po swoich klientów do bramy, bo stróże nie chcieli wpuścić ich dalej. Poza tym atmosfera gorzelni nie-specjalnie sprzyjała rozwojowi kultury. Nie warto nawet wspo-minać o ponurej reputacji, jaką jeszcze kilka lat temu cieszyła się warszawska Praga. Dlaczego

Wyższa sztuka w byłej gorzelni

Kiedy otwierały swoją galerię

fotograficzną, po sąsiedzku,

na halach „Konesera” wciąż

produkowano wódkę. Był rok 2004 i pierwsza

prywatna galeria w Warszawie.

Galeria Luksfera.

więc zdecydowały się na otworzenie galerii fotografii właśnie tam? Na to pytanie pani Katarzyna odpowia-da z uśmiechem: okazja. – Muszę przyznać, że był to zupełnie wariacki pomysł. Ale sama fotografia od za-wsze była naszą pasją. Zresztą gene-za tego przedsięwzięcia to rok 1997 i założona na polonistyce UW Grupa Fotografów „Poniekąd”. Ta z czasem przekształciła się w stowarzyszenie. Otworzenie galerii było więc natu-ralną konsekwencją naszej pracy – tłumaczy właścicielka.

W wersji de luks?Galeria składa się z dwóch części. Pierwsza jest typową powierzchnią wystawienniczą. Trzy dość prze-stronne sale, podłoga w szaro-czer-woną szachownicę i czerwona sofa. W drugiej natomiast znajduje się wypełnione zdjęciami małe biuro. Luksfera prezentuje, promuje i sprzedaje ambitną polską sztukę. Na ścianach galerii można więc zna-leźć prace znanych fotografów, m.in. Pawła Żaka, Tomasza Sikory, Basi Sokołowskiej i Dominika Janiszew-skiego. Ten ostatni, zapytany, czemu zdecydował się wystawić swoje prace właśnie tam, odpowiada: – Moim zdaniem jest to najlepsza galeria w Warszawie. Od samego początku Luksfera zajmowała się fotografią kolekcjonerską – każde ze zdjęć ma limitowaną liczbę odbitek. Wśród

nich jest głównie fotografia klasycz-na. Zdecydowana większość kolekcji to fotografia analogowa, co niewąt-pliwie w dobie cyfrówek jest fenome-nem. Każde ze zdjęć oprawione jest w szkło i dość grubą ramę. Fotogra-fia czarnobiała przeważa nad kolo-rową, artystyczna nad reportażową. Sporo jest także fotograficznych eksperymentów z ciemni i to wła-śnie te zdjęcia, jako jedyne w swoim rodzaju, uzyskują najwyższą cenę. Na większości z wystawionych zdjęć, widnieje mała, żółta karteczka z na-pisem rezerwacja.

Jeśli nie zdjęcie, to plakat– Galeria to nie szybko zwracające się przedsiębiorstwo. Prowadze-nie jej wymaga dużo samozaparcia i determinacji – mówi Katarzyna Żebrowska. Jednak trzyosobowy ze-spół (dwie właścicielki i jeden pra-cownik) jak na razie świetnie dają sobie radę. Przyznają, że z pieniędz-mi bywa krucho, mimo to Luksfera angażuje się w różnego rodzaju im-prezy charytatywne.Ambitna fotografia to nie jedyny obiekt zainteresowania właścicielek galerii. Luksfera zajmuje się także działalnością PR-owską. W ofercie ma doradztwo z zakresu kreowania wizerunku, monitoring mediów i aranżowanie wywiadów praso-wych. Zajmuje się także projekto-waniem i drukowaniem materia-łów reklamowych. A jeśli kogoś nie stać na zakup unikalnej fotografii, może kupić artystyczny plakat. Ga-leria proponuje kolekcję plakatów artystycznych znanych polskich fotografów, m.in. Anity Andrze-jewskiej, Jacka Poręby czy Tomasza Żaka. Taki plakat kosztuje 50 zł.

ABC jak być artystąLuksfera nie zamyka swoich podwoi dla młodych artystów. Każdy, kto przyniesie swoje prace do galerii, może mieć pewność, że zostaną one dokładnie obejrzane. Ważne jest to, żeby materiał tworzył swojego rodzaju całość. Czasami projekt psu-

galeria luksfera, Warszawska Wytwórnia Wódek „Koneser”, ul. Ząbkowska 27/30Galeria otwarta jest od poniedziałku do piątku w godzinach 14-19, w soboty i niedziele od 11 do 17. W lutym można będzie zobaczyć prace Barbary Sokołowskiej, w kwietniu zdjęcia Izy Jaroszewskiej i Radosława Wojnara, natomiast w maju Katarzyny Sagatowskiej. Luksfera organizuje także warsztaty fotograficzne. Najbliższe (Fotografia modyfikowana i portret – prowadzi Maciej Stępiński) odbędą się już 19 i 20 stycznia, oraz 2 lutego. Koszt takich zajęć to 450 złotych.

| Iwona Pawlak ją jedna albo dwie fotografie. Wtedy niezbędne są drobne cięcia kosme-tyczne. Istotny jest także opis wy-stawy. Twórca powinien mieć myśl przewodnią. I oczywiście prace te powinny być naprawdę dobre. Jed-nak gra jest warta świeczki, bo jeżeli surowe oko właścicielek zaaprobuje zdjęcia, to pomogą one w szukaniu sponsorów, którzy sfinansują druk i oprawienie fotografii. A jeżeli zdjęcia zostaną sprzedane, to bę-dzie można liczyć na całkiem niezły zarobek.

Przyszłość bez zmianOtoczenie Luksfery zmienia się nie-przerwanie od kilku lat. Stara fabry-ka przekształca się powoli w centrum mieszkalno(lofty)-kulturalne (już teraz znajduje się tutaj między inny-mi sklep designerski Magazyn Praga i galeria Klimy Bocheńskiej) Ale wła-ścicielki obiecują, że bez względu na zmiany w „Koneserze” sama galeria się nie zmieni i będzie funkcjonowa-ła tak, jak do tej pory. – Mówiąc o tej galerii, należy zaakcentować przede wszystkim jej prestiż i pozycję. Dla-tego kiedy dostałem propozycję wystawienia tam swoich prac, po prostu nie mogłem odmówić – mówi fotograf i zdobywca prestiżowych nagród, Jan Babel.

Cały sztab musiał działać bardzo sprawnie, by wszystkie aparaty wy-konały zdjęcia i nie zabrakło żadnej klatki. Koń solidnie się nabiegał, a asystenci napocili, wymieniając ko-lejne szklane klisze pokryte mokrą emulsją. Muybridge dochodził do metody wykonania serii zdjęć wiele miesięcy, jednak opłaciło się. Stan-ford wygrał zakład, konie zaczęły biegać na obrazach mistrzów zgod-nie z rzeczywistością, a sam Muy-bridge otrzymał własną pracownię na Wydziale Weterynarii Uniwer-sytetu Pensylwania i tam zreali-zował dzieło swego życia - Animal locomotion. Jego zdjęcia biegnące-go konia po nalepieniu na okrągłą obrotową tarczę jedno po drugim, oglądane przez okienko wielkości jednego zdjęcia zamieniły się w ob-raz filmowy, gdy tylko tarcza zaczę-ła się kręcić. Prosty z pozoru zakład zamożnych Amerykanów o to, jak porusza się koń, spowodował roz-wój fotografii naukowej i powstanie filmu, zaś jedna z sekwencji z cyklu Animal locomotion zainspirował Marcela Duchampa do namalowa-nia słynnego obrazu Akt schodzący po schodach.

Naukowcy też znają się na fotografiiWielu fotografów poszło drogą wska-zaną przez Muy-bridgea, opanowu-jąc nie tylko samą fotografię ale też dyscyplinę wiedzy, którą mają ilustro-wać. Naukowcy nie rzadko opano-wują biegle sztukę fotografii, by ich odkrycia zostały właściwie zilu-strowane i szerzej rozpropagowane. A jeśli nie dają so-bie rady z fotogra-fią (w dawniejszych czasach było to dość częste, a i dziś też się zdarza), to niemal prowadzą fotografa za rękę, by zdjęcia były takie, jak trzeba. Tak wielokrotnie było i jest przy fo-tografiach wyko-

nywanych na potrzeby medycyny. Francuski specjalista od elektrow-strząsów, Guillaume Duchenne De Boulogne, korzystał z pomocy Adriena Tournachona, a wybitny specjalista od chorób skórnych, Alfred Hardy, najął A. de Montme-ja. Obaj pracowali w tym samym okresie co Muybridge i stosowali tę samą trudną technikę mokrego kolodionu. Bez fachowego wspar-cia ich ciekawe badania nie miały-by szans na szersze oddziaływanie. Gdy zaczęto stosować wygodniej-sze technologie, więcej lekarzy sta-nęło za aparatami, czasem z tra-gicznym skutkiem. Kiedy na sam koniec XIX wieku wprowadzono nową metodę badania promienia-mi X, wymyśloną przez Wilhelma Roentgena, wielu lekarzy zaczęło samodzielnie wykonywać zdjęcia. Promieniowanie rentgenowskie okazało się niestety bardzo niebez-pieczne. Jedną z pierwszych ofiar była amerykańska specjalistka od zdjęć rentgenowskich, Elizabeth Fleischmann. Entuzjastka nowej metody z pasją wykonywała liczne badania, narażając się na skutki uboczne. Rak pochłonął ją w ciągu

ledwie kilku lat od rozpoczę-cia pracy z aparatem rentge-nowskim. Szczegółowa wiedza o dyscyplinie, dla której ma się realizować zdjęcia, jest jak wi-dać koniecznością.

Pierogi z kasztanamiSzczęśliwie współczesne prace fotograficzne sporadycznie sta-nowią zagrożenie dla zdrowia autora zdjęć. Choć pracując, w z pozoru niewinnej dziedzinie fotografii, jaką jest bez wątpie-nia fotografia kulinarna, też można nadziać się na niezłą minę. Wiadomo, że danie na zdjęciu ma wyglądać, a foto-grafia prowokować patrzącego do szybkiego sięgnięcia po po-kazane jadło. Ale to, co dobrze wygląda, rzadko kiedy nadaje się do zjedzenia. Ma mieć kolor, kusić kształtami składników i dekoracją. Nic nie jest do koń-ca ugotowane, drobiu nie nale-ży kroić, bo spod pięknie przy-pieczonej skórki może trysnąć krew, ryba niemal zawsze jest

surowa w środku, w pierogach z mięsem można znaleźć kasz-tany, na których ładnie układa się ciasto, a barszcz wigilijny to barwnik rozpuszczony w wodzie. Takich zabiegów jest znacznie więcej i stosowane są we wszystkich rodzajach foto-grafii, która ma nas do czegoś przekonać lub tylko pokazać coś w ciekawy sposób. Nawet wspominane zdjęcia medycz-ne ukazują też te „najsmako-witsze” przypadki. Oglądajmy fotografie ze spokojem i nie dziwmy się, że ta nasza robota - w kuchni, ogródku, mieszka-niu czy nawet ta zawodowa - nie wygląda tak, jak na zdjęciach w poradnikach czy innych ty-tułach prasowych. Lepiej, by kurczak był upieczony, roślina prawdziwa, a skóra nieplasti-kowa jak u wszystkich postaci w czasopismach. Te zdjęcia są tylko cieszącą oczy podpowie-dzią, co i jak można zrobić, ale bliżej im do świata mitów i ba-śni niż namacalnej, nieco chro-powatej i nieprzewidywalnej rzeczywistości.

publ

ikac

ja z

djęć

ma

char

akte

r ed

ukac

yjny

Lieg

e, B

elg

ia 1

98

9 /

fot:

Mar

ian

Sch

mid

t

fot.

Mar

ian

Sch

mid

t

Eadweard Muybridge - The horse in motion, 10 VIII 1878 r.

Lennart Nilson - How life beginsGuillaume Duchenne De Boulogne

- Faradisation du muscle frontal, 1862 r.

Dave McCarthy & Annie Cavanagh A clump of breast cancer cells

Wilhelm Konrad Roentgen

The First X-ray, 1896

Page 9: PDF styczeń 2009

| 16 |

W praktyce | PR

| 17 |

PR | W praktyce

Czynne cały tydzień! [email protected], tel. 022 635 91 74 Stare Miasto, ul. Freta 17 (róg Świętojerskiej)

Prace magisterskie za 8 zł!Licencjackie i dyplomowe również.Oprawy sztywne z napisem (do 300 kartek 80 gr).

Tani druk cyfrowy - kolor 1 zł!

www.verso.pl

reklama

Jestem pogromczynią mężczyzn. Jestem kotką. Jestem Włoszką Tak Carla Bruni określiła siebie w wywiadzie dla dziennika Le Figaro. 40-letnia piosenkarka i była model-ka mogłaby się tak przedstawiać do końca życia, gdyby nie fakt, że poślu-biła prezydenta Nicolasa Sarkozy’e-go i została pierwszą damą Francji. Życie uczuciowe prezydenta budzi wśród Francuzów mieszane emocje. W sondażu ośrodka OpinionWay, przeprowadzonym po ślubie pary, okazało się, że tylko 35 proc. Fran-cuzów pochwala jego zachowanie w sferze prywatnej. Później było już jednak lepiej. – Carla Bruni poka-zała światu, że prezydent ma takie same problemy jak większość lu-dzi: rozwodzi się, zakochuje i żeni ponownie. Kobiety takie jak Carla pojawiały się w świecie wielkiej po-lityki już wcześniej, np. Jackie Ken-nedy, i pomagały swoim mężom w ocieplaniu wizerunku – tłumaczy Joanna Delbar, prezes agencji pu-blic relations Telma Communi-cations Group. Notowania żony Sarkozy’ego stale rosły i w sierpnio-wym sondażu dla Le Journal du Di-manche prawie 70 proc. Francuzów przyznało, że jest zadowolonych, że Carla Bruni jest ich pierwszą damą, a ponad połowa była zdania, że jej obecna funkcja da się pogodzić z karierą piosenkarki. Bruni jest szczególnie chwalona za to, jak re-prezentuje Francję poza granicami (aż 64 proc. ankietowanych uznało, że robi to dobrze). Podobne przeko-nanie mają Brytyjczycy. Co czwarty

Małżeństwo prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego z Carlą Bruni przypieczętowało coraz mocniejszy związek wielkiej

polityki z showbiznesem. Piękna Carla udowodniła, że skandale, romanse i rozbierane sesje nie zamykają drzwi do Pałacu

Elizejskiego. A może wręcz je otwierają?

mieszkaniec Wysp wskazał na Carlę Bruni w rankingu na najciekawszą osobowość (coolest person) 2008 roku. Piotr Płocharski, prezes agen-cji Lighthouse Consultants, uważa, że wizerunek Bruni to połączenie narcyzmu z nutą skandalizmu. – Ona jest przykładem na to, jak za-cierają się granice między światem polityki i mediów, tworząc jeden wielki show biznes. W dziewiętna-stym wieku żon polityków właści-wie nie było, w dwudziestym wieku zachowanie pierwszych dam było ściśle wtłoczone w określone ramy. A teraz Bruni jest wzorem całkowi-tej kreacji, łączy wszystko, co było do tej pory – komentuje Płocharski. – Doradziłbym jej jedynie, by nie starała się kreować w mediach na osobę ważniejszą niż jej mąż. Niech będzie sobą i nie próbuje przekro-czyć pewnej granicy – dodaje Adam Łaszyn, prezes agencji Alert Media Communication.

Czterdzieści lat, trzydziestu kochankówJest spadkobierczynią fortuny prze-mysłowca, a jednocześnie kompozy-tora, Alberta Bruniego Tedeschiego, który choć był jej ojczymem, to wy-chowywał Carlę jak córkę. Ojcem Bruni jest Mauriz Remmert, dzisiaj bogaty biznesmenem z Sao Paulo, wcześniej skrzypek, z którym star-sza od niego o 13 lat matka Carli, pianistka Marysa Borini, miała romans. Po ślubie córki z prezyden-tem Remmert potwierdził związek i ojcostwo, dodając, że jest „w do-skonałych stosunkach” z córką.Rodzina przeniosła się do Francji w latach 70., uciekając przed falą porwań bogaczy we Włoszech

przez Czerwone Brygady. W wie-ku 19 lat Carla zdecydowała się na karierę fotomodelki, porzucając Wydział Architektury na Sorbo-nie. W ciągu 12 lat aż 17 razy poja-wiła się na okładkach prestiżowych magazynów mody. Była twarzą Chanel, Diora i Versace. Pracowała też dla Valentino, Paco Rabanne-’a, Givenchy, Yves Saint Laurenta, Johna Galliano. – Czułam się uza-leżniona od sławy i zachwytu, jaki wzbudzałam. Ale w tej branży ko-bieta koło trzydziestki traktowana jest jak starsza pani – tłumaczy w jednym z wywiadów. W 2003 kolejną pasją pierwszej damy stała się muzyka. Do tej pory wydała trzy albumy. Ostatni – Com-me si de rien n’était (Jak gdyby nic się nie stało), spowodował mały skan-dal międzynarodowy. Fragment piosenki: Jesteś moim narkotykiem, bardziej zabójczym niż heroina z Afganistanu, groźniejszym niż ko-lumbijska kokaina skomentowane zostały przez szefa kolumbijskiej dyplomacji. – Ponieważ słowa te

padły z ust małżonki prezydenta, uważamy je za bardzo raniące dla naszego kraju – powiedział kolum-bijski minister spraw zagranicznych Fernando Araujo. – Bruni powinna zawiesić działalność muzyczną ze względu na prezydenta, ponieważ zawsze będzie podejrzenie o wy-korzystywanie funkcji, jaką w tej chwili pełni. Na świecie nie ma żon polityków, które zajmują się w takim stopniu showbusinessem – twierdzi Michał Domański, redaktor naczel-ny miesięcznika All Inclusive. Bruni znana jest z tego, że w swoich utwo-rach porusza tematy z życia prywat-nego, dotyczące erotyki i narkoty-ków. Na ostatniej płycie delikatnie, lekko chropawym i niskim głosem nuci: Pozostałam dzieckiem mimo czterdziestu lat i trzydziestu kochan-ków. Jednak zdaniem ekspertów od wizerunku skandalizowanie jej nie zaszkodzi. – Ludzie są już przyzwy-czajeni do skandali – uważa Seba-stian Hejnowski, dyrektor zarzą-dzający z agencji Ciszewski Public Relations.

Terminator o zabójczym spojrzeniu Carla Bruni jest znana przede wszystkim jako ta, która rozko-chiwała sławy. Na liście jej zdoby-czy znaleźli się m.in. muzycy Mick Jagger i Eric Clapton. – Mężczyź-ni są moimi muzami, inspirują mnie do twórczej pracy, do pisania i komponowania – tłumaczyła w jednym z wywiadów eksmodel-ka. Takie uzasadnienie nie prze-mówiło do Justine Levy, córki słynnego francuskiego intelektu-alisty, Bernarda Henri Levy, gdy Carla odbijała jej męża, Raphaela Enthovena. Romans został opisany w bestsellerowej powieści Rien de grave, a pikanterii dodawał mu fakt, że Bruni była wcześniej związana z ojcem Raphaela, Jean-Paulem Enthovenem. Carla została nazwa-na w książce pięknym i bionicznym Terminatorem... o zabójczym spoj-rzeniu. Jednak, kiedy urodziła Ra-phaelowi syna, zdawało się, że nad-szedł okres stabilizacji w jej życiu. Aż spotkała prezydenta Francji.

Poznali się na przyjęciu. Podobno liberalna eksmodelka długo waha-ła się, czy przyjąć zaproszenie pre-zydenta, ponieważ uważała go za prawicowego sztywniaka.

Być jak Jackie Kennedy– Wolałabym oczywiście być bar-dziej jak Jackie Kennedy niż np. pani de Gaulle, która była klasycz-ną francuską kobietą trwającą przy boku męża – mówiła Bruni. – Jest takie zdjęcie pani de Gaulle, któ-ra podaje zupę swojemu mężowi. Mnie także zdarza się to robić, jednak wolałabym nie być fotogra-fowana w takich okolicznościach. – Nie sądzę, aby miała aspiracje być Jackie Kennedy, ale na pewno ma na to zadatki: piękna, inteligentna artystka, pierwsza dama, która ma coś do powiedzenia, i która chce być indywidualnością – uważa Magdalena Drabek, specjalista ds. PR w Oriflame Poland. I rzeczywiście, sławy francuskiej pierwszej damie przysporzyły nie zdjęcia przy garnkach, ale foto-grafie z rozbieranej sesji. Jedno z nich zostało sprzedane tuż przed wizytą pary prezydenckiej w Wiel-kiej Brytanii za niebotyczną sumę 45 tys. funtów. Ale i z tej opresji Bruni wyszła bez szwanku. W wy-wiadzie dla Vanity Fair mówiła: – Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, ile zrobiłam nagich zdjęć. Wzięłam Nicolasa i powiedziałam: muszę Ci to pokazać – pozowałam nago. Mu-sisz wiedzieć, że to wypłynie. Na co prezydent powiedział: uwielbiam to zdjęcie! Czy mogę dostać odbitkę?

Za granicą Carla zachwycaZarówno w Londynie, gdzie była z oficjalną wizytą u królowej bry-tyjskiej, jak i w Waszyngtonie, wywołała zachwyt. Spotkanie twojej żony było prawdziwą przy-jemnością – powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych do Sar-kozy’ego. W lutym towarzyszy-ła mężowi w podróży do Afryki, gdzie spotkała się z przedstawicie-lami organizacji pozarządowych w RPA. – Sarkozy jako mąż Carli, a jednocześnie prezydent Francji, powinien kierować zaangażowanie Carli w stronę działalności cha-rytatywnej, np. pomocy biednym dzieciom w Afryce, gdzie Francja nie jest zbytnio lubiana z racji ko-lonizacji francuskiej, a Bruni jako Włoszka na pewno nie będzie na „dzień dobry” źle przyjmowana przez Algierczyków czy Marokań-czyków. Z pewnością dobroczynna postawa mogłaby jej przysporzyć popularności – sugeruje Michał Domański. Wybór Carli był jed-nak inny – w grudniu Carla oficjal-nie ogłosiła, że poświęci się walce z AIDS. Pierwsza dama Francji sama zgłosiła swoją kandydaturę.

Sercem socjalistkaNowa prezydentowa nie chce być tylko maskotką u boku męża. Ma swoje socjalistyczne poglądy i ich nie ukrywa. Przed poznaniem Sar-kozy’ego ostro krytykowała jego politykę i centroprawicową par-tię, której przewodniczył do czasu objęcia urzędu prezydenta. Carla wspomina: Moi rodzice byli w szo-ku, gdy dowiedzieli się, kto jest wy-

| Agnieszka Żądło

brankiem ich córki. Nie mogli uwierzyć, że wyszłam za mąż za konserwatystę. Otwarcie przyznaje, że w ostatnich wy-borach głosowała na rywalkę Nikolasa, Segelene Royal. Już podczas prezydentury Sarko-zy’ego Carla podpisywała pety-cje i uczestniczyła w koncercie przeciwko kontrowersyjnej ustawie, umożliwiającej bada-nie DNA imigrantów chcących wjechać do Francji w ramach łączenia rodzin. Gdyby ta usta-wa istniała 30 lat wcześniej, Carla nie zostałaby wpuszczo-na do kraju. – Żona prezydenta jakiegokolwiek kraju ma prawo do wyrażania swoich poglądów i opinii. Jednakże mieszanie się w politykę i wchodzenie w kompetencje męża mogą tylko nadszarpnąć wizerunek pary prezydenckiej – przyznaje Magdalena Drabek. Może dlatego po ślubie Car-la przyjęła nieco lżejszy ton: - Już nie mogę sobie pozwolić na impulsywne wypowiedzi. Nawet, jeśli się nie zgadzam z przekonaniami Nicolasa, mu-szę zachować powściągliwość. Kocham go i nie chcę w żaden sposób mu zaszkodzić – po-wiedziała w jednym z włoskich magazynów.Również jako artystka postano-wiła odstawić na bok szokujące metody autopromocji, np. pro-pozycję umieszczenia na okład-ce płyty napisu: Możecie kochać Carlę Bruni, lecz niekoniecz-nie prezydenta Sarkozy’ego. Uznała to za niestosowne, po-dobnie jak organizację trasy koncertowej promującej naj-nowszy album. Jak zareagowałaby polska opi-nia, gdyby nagle prezydent Lech Kaczyński postanowił rozstać się ze swoją żoną, a po trzech miesiącach ogłosił, że wychodzi za mąż za Katarzy-nę Figurę albo Justynę Stecz-kowską? – Polska jest krajem tradycyjnym, więc w naszym społeczeństwie na pewno by się to nie przyjęło – komentuje dr Włodzimierz Głodowski z Instytutu Dziennikarstwa UW. – Od żony prezydenta oczekuje się dyskrecji, taktu, skromności, wspierania męża, godnego reprezentowania pań-stwa, prezentowania akcep-towalnych zachowań i zasad moralnych. Nie jest łatwy do zaakceptowania model żony prezydenta, która była model-ką, ma za sobą wiele związków i bogate życie erotyczne – do-daje. – W Polsce z pewnością kolejne rozwody i nagie zdjęcia odbierane byłyby jako obraza katolickiej części społeczeń-stwa. Polacy nie są obyczajowo przyzwyczajeni do takich za-chowań – nie ma wątpliwości Joanna Delbar, prezes Telma Communication Group.

Ach, ta Carla

Dziękujemy Piotrowi ufnalowi z Agencji France Press za udostępnienie zdjęć.

fot.

Pio

tr U

fnal

/ A

genc

ja F

ranc

e P

ress

Page 10: PDF styczeń 2009

| 18 |

To Proste / Pr na świecie | PR

| 19 |

Wejście marki telefonów komórkowych PLAY (spółka P4) na polski rynek zostanie z pewno-ścią na długo zapamiętane. Firma od począt-ku postawiła na rozgłos. W pierwszych mie-siącach 2007 roku w całej Polsce pojawiły się szokujące reklamy: na billboardach obok haseł reklamowych widać było odcięte palce, a w te-lewizji emitowane były spoty z pieskiem wpa-dającym do zupy. Kampania operatora stała się jedną z najbardziej oprotestowanych w historii polskiej reklamy. Szokowała, ale jednocześnie prowokowała do dyskusji nad jej granicami. Efekt? W niecały rok od debiutu firma po-chwaliła się zdobyciem milionowego klienta, jest obecna w 500 salonach i 80 tys. punktów sprzedaży detalicznej. Firma przekonywała do nowej marki nie tylko potencjalnych klientów, ale także własnych pracowników. Od czerwca 2007 roku do września 2008 agencja public relations Walk & Talk prowadziła w P4 kam-panię komunikacji wewnętrznej.

Oswoić z markąCelem kampanii była budowa wizerunku marki PLAY wśród pracowników P4. – Była to nowa, nieznana marka, z którą trudno było się identyfikować. Dlatego zdecydo-waliśmy się na równie odważne działania, jakie prezentowała strategia komunikacji zewnętrznej. Staraliśmy się zachować jak najwięcej z konwencji, jaką prezentowała reklama – mówi Przemysław Staniszewski, prezes agencji public relations Walk & Talk.

| Magdalena grzymkowska

Lord Vader będzie po 13.00Jeszcze do września tego roku żaden z pracowników PLAY-a nie mógł być pewien tego, co go spotka. Firmę odwiedzali żołnierze Lorda Vadera, Batman, czarodzieje i cyganki. A wszystko po to, by zbudować identyfikację pracowników z marką PLAY.

Dodaje, że nowy operator był kojarzony głównie z szokującą i kontrowersyjną rekla-mą oraz atrakcyjną ofertą. Dlatego agencja zdecydowała, że kampania PR będzie równie nietypowa i oparta głównie na elemencie za-skoczenia.

Słoń ze śmigłemKampania miała poprawić zarówno iden-tyfikację pracowników z marką, jak i at-mosferę w pracy. – Każde ważne wydarze-nie w firmie powinno mieć swój wydźwięk w komunikacji wewnętrznej – tłumaczy Sta-niszewski. Tak było na przykład przy okazji przeniesienia w czerwcu ubiegłego roku sie-dziby firmy z ul. Pilickiego do biura przy ul. Taśmowej w Warszawie. – Taka zmiana jest w pewnym sensie kryzysem w firmie, dlatego należało w jakiś sposób umilić pracownikom ten trudny czas. Chcieliśmy przedstawić ko-nieczne zmiany w firmie jako element jej roz-woju – komentuje szef agencji Walk & Talk. To zadanie powierzono sympatycznemu,

rysunkowemu słoniowi ze śmigiełkiem, który poprzez mailing dodawał otuchy i poprawiał humor zestresowanym pracow-nikom. Aby mogli aktywnie uczestniczyć w przeprowadzce, zorganizowano konkurs na nazwy sal konferencyjnych w nowym budynku. Miały nimi być ulubione zespoły pracowników. W ten sposób powstały sale imienia Modern Talking czy The Rolling Stones. – Dzięki temu łatwiej było się pra-cownikom odnaleźć w nowym otoczeniu – tłumaczy Staniszewski.

Lord Vader w firmieNiektóre działania związane były z komu-nikacją produktową. Ich celem było przeko-nanie pracowników do promowanych przez firmę produktów. Tak było np. przy okazji wprowadzenia na rynek oferty bezprzewo-dowego Internetu Play Online. Został wów-czas ogłoszony konkurs dla pracowników, w którym mieli przekonać jak największą liczbę swoich znajomych do korzystania z tej

usługi. Do wygrania były atrakcyjne nagro-dy – m.in. bilety na koncerty, bony zakupowe, romantyczne kolacje oraz nagroda główna – wycieczka dla dwojga. Zostały przygotowa-ne informacyjne plakaty – fotomontaże z wy-korzystaniem twarzy Chrisa Bannistera oraz Jacka Henslera (dyrektora marketingu PLAY) z zabawnymi podpisami. Plakaty były rozwie-szane przez osoby przebrane za Lorda Vadera z Gwiezdnych Wojen oraz Batmana. – Miało to nawiązywać do treści plakatów, na których pojawiały się różne postacie z popularnych filmów, a ponadto zwracało uwagę pracowni-ków i stanowiło ciekawe urozmaicenie dla ich pracy – tłumaczy Staniszewski. Dodatkowo wysyłano maile przypominające o konkursie i nagrodach. Aby wzmocnić przekaz, w czasie trwania akcji osoby w abstrakcyjnych kostiu-mach chodziły po biurze i informowały pra-cowników, że konkurs cały czas trwa.

Zdjęcie ze śnieżynkąInnym typem organizowanych kampanii były akcje charytatywne, czyli np. zbiórka pieniędzy dla chorych dzieci. Gdy z krytyką opinii publicznej spotkała się reklama, w któ-rej zostaje ugotowany pies, zorganizowano zbiórkę na schroniska dla zwierząt. Zwołano także konferencję prasową z udziałem rzeko-mo ugotowanego pieska Pazia, podczas któ-rej zapewniono, że nic mu nie jest. – Chcieli-śmy przez to pokazać, że PLAY nie jest firmą, która propaguje znęcanie się nad zwierzęta-mi – mówi Przemysław Staniszewski. Nie zabrakło także kampanii okazjonalnych, m.in. na mikołajki lub andrzejki. Wtedy pra-cownicy PLAY mogli usiąść na kolanach św. Mikołaja i zrobić zdjęcie przy choince ze Śnie-żynką oraz reniferem – na miejscu był foto-graf, który miał możliwość drukowania i każ-dy pracownik po chwili otrzymywał zdjęcie. Na tę okazję została przygotowana specjalna scenografia. Z okazji andrzejek pracowni-cy mogli zapytać o swoją przyszłość wróżkę i znaleźć wróżbę w chińskim ciasteczku. Do-datkowo w każdej kuchni zostały umieszczo-ne plakaty z informacją o tym, jak można po-wróżyć sobie z fusów. Obie akcje poprzedzone były informującym mailingiem.

83 proc. „za”Skuteczność działań sprawdzono, przeprowa-dzając ankietę wśród pracowników. Wypełni-ło je 223 pracowników z 800 zatrudnionych. Na ich podstawie stwierdzono, że większość pracowników (52 proc.) jest wystarczająco poinformowana o istotnych wydarzeniach z życia firmy. Forma prowadzonych akcji we-wnętrznych podobała się 82 proc. ankieto-wanych. 83 proc. pracowników stwierdziło, że mają one pozytywny wpływ na atmosferę pracy. Kampania została doceniona nagro-dą branży public relations – „Złotym Spina-czem”, w kategorii komunikacji wewnętrznej. - Jestem bardzo zadowolony z realizacji pro-jektu. Satysfakcjonujące są zwłaszcza wyniki przeprowadzonego badania. Najważniejsze dla mnie jest to, że udało nam się pokazać, że komunikacja wewnętrzna nie musi być nudna. A wręcz przeciwnie: im bardziej nie-standardowa, im bardziej dowcipna i różno-rodna, tym skuteczniejsza – komentuje Prze-mysław Staniszewski.

PR | case-study

Czy Obama zmieni wizerunek USA?– Ostatnie osiem lat było dla Stanów Zjednoczonych kom-pletną wizerunkową kata-strofą – powiedział w portalu Talk Radio News Service prof. Anthony Clark Arend z Go-vernment and Foreign Service Uniwersytetu Georgetown. Jak twierdzi naukowiec, w ostatnich latach Ameryka przestała być postrzegana jako państwo szanujące mię-dzynarodowe prawo. Straciła również pozycję lidera na arenie międzynarodowej. Dlatego, argumentuje Arend, teraz przed Barackiem Oba-mą stoi poważne wyzwanie – ma zmienić postrzeganie USA. Według niego powinien przede wszystkim zamknąć więzienie Guantanamo na Kubie i uporać się z proble-mem torturowania przetrzy-mywanych tam więźniów. źródło: proto.pl

Milion funtów na PRWydatki miast w Wielkiej Brytanii na działania pu-blic relations na przełomie 2007/2008 roku wzrosły o ponad 400 proc. w porów-naniu z rokiem 1997 – wyni-ka z badania przeprowadzo-nego przez organizację Ta-xPayer’s Alliance. Przeciętne brytyjskie miasto wydało w tym roku około milion funtów na działania pro-mocyjne, a całkowita kwota przeznaczana na działania PR wynosi łącznie pół miliar-da funtów.

PR na świecieWięcej na CSRChociaż wiele firm zdecydowało się na obcięcie budżetów marke-tingowych, część jest wciąż zain-teresowana działaniami Społecz-nej Odpowiedzialności Biznesu – informuje PR Week. Od dwu-dziestego czwartego listopada do drugiego stycznia Subaru w Sta-nach Zjednoczonych prowadziła kampanię Podziel się miłością. Każdy, kto kupił w tym czasie nowy samochód, mógł wskazać organizację charytatywną, której firma przekazywała 250 dolarów. Dzięki tej akcji organizacje po-zarządowe otrzymają 5 milionów dolarów. Na kontynuowanie działalności charytatywnej zde-cydowała się również amerykań-ska sieć kawiarni Starbucks.

Wywiady za opłatąKluby włoskiej ligi piłkarskiej chcą, by w umowach o sprzedaży praw do transmisji telewizyjnych z ligowych spotkań znalazł się zapis o opłatach za wywiady z zawodni-kami i trenerami – poinformował dziennik La Repubblica. Jak do-nosi gazeta, nowa regulacja obo-wiązywałaby od 2010 roku. Kluby same ustalałyby wysokość opłat za rozmowy dziennikarzy ze swoimi piłkarzami. Są również przeciw-nicy tego pomysłu. Takiemu roz-wiązaniu sprzeciwia się szef ligi, Antonio Matarrese, który obawia się, że dodatkowe koszty mogą się stać przyczyną protestów mediów, a to one, poprzez opłaty związane z nabyciem praw do transmisji, współfinansują włoski futbol.

Opóźniane przetargi PR-owskie Problemy budżetowe zmuszają firmy do przyhamowania po-dejmowania lub zawieszania decyzji dotyczących ogłaszania przetargu na działania PR – in-formuje PR Week. – Widzimy, że przeglądy ofert agencji PR są przekładane lub odwoływane. Decyzje nie są podejmowane tak szybko, jak były dotychczas. Jed-nak nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, żeby firma już po ogło-szeniu przetargu zrezygnowała z niego – powiedział tygodnikowi PR Week prezes średniej agencji technologicznej.Dan Orsborn, senior partner and PR practice leader z Select Resources International, doda-je: – Słyszałem od wielu agencji, że przetargi zostały przełożone, oraz że rozpoczęto nowe biznesy, które musiały zostać wstrzyma-ne i odłożone na inny termin.

Klienci jego firmy nie mieli pro-blemów z płaceniem za wykona-ne usługi.

CSR się opłacaTrzy czwarte przedsiębiorstw, które zainwestowało w działania społecznej odpowiedzialności biznesu, zauważa zwrot wyda-nych na te cele kosztów. Badanie przeprowadzone przez organi-zację Economist Intelligence Unit objęło 566 dyrektorów wy-konawczych, z których 74 proc. przyznało, że programy CSR zwiększają dochody ich firm.

Magellan rozstrzygnięty, Polacy z siedmioma nagrodamiSiedem projektów z Polski zo-stało nagrodzonych w między-narodowym konkursie public relations Magellan Awards 2008. Cztery nagrody zdobyła agencja Partner of Promotion. W katego-rii Product / Service Communi-cations agencja otrzymała Pla-tynowego Magellana za projekt dla Electronic Arts Wirtualny futbol w świetle stadionowych reflektorów. W tej samej kategorii jury przyznało agencji srebrną nagrodę za kampanię Warto kupować w Agito, realizowaną dla Agito.pl. Partner of Promo-tion dostała także dwie srebrne statuetki w kategorii Corporate / Organizational Communica-tions za projekty realizowane dla CTL Logistics (Najbardziej dochodowa kolej na świecie) oraz Polbanku EFG (Grecki fenomen w Polsce). Dwie nagrody zdobyła agencja On Board. Brązowego Magellana w kategorii Com-munity Relations za kampanię Partnerska rodzina dla Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Białym-stoku oraz honorową statuetkę w kategorii Organizational Communication za kampanię na rzecz wzrostu płac pracowni-ków ochrony, zrealizowaną dla NSZZ „Solidarność”. Alert Me-dia zdobył brązową statuetką w kategorii Community Relations za projekt Mediastarter dla firmy Canal Plus Cyfrowy. Organizatorem konkursu jest LACP – League of American Communications Professionals – organizacja skupiająca specjali-stów z public relations.

fot.

ww

w.s

enat

e.go

v

Czy współpraca media rela-tions z tabloidami odbiega od współpracy z pozostałymi mediami?Tabloidy to medium, które działa według podobnych zasad jak każ-de inne. Różnica polega na tym, że informacja podana w mediach opi-niotwórczych jest w jakiś sposób weryfikowalna, a wiarygodność źródeł informacji w tabloidach jest, delikatnie mówiąc, trudna do okre-ślenia. Stąd można się spodziewać, że w tabloidzie o naszej marce poja-wi się negatywny komunikat opar-ty jedynie na plotkach, pogłoskach i przez jego ogromny zasięg może negatywnie wpłynąć na wizerunek firmy czy produktu, tak jak to się dzieje w przypadku celebrities. Firmy, dla których tabloidy są waż-ne z punktu widzenia dotarcia do grupy docelowej, aby skutecznie wykorzystywać ten kanał, muszą także dostosowywać swoją komu-nikację do specyfiki tych mediów. Często współpraca z tabloidami to bardziej współpraca z fotoreporte-rami niż dziennikarzami.

Czy tabloidy są medium szczególnie pożądanym przy realizacji jakiś konkretnych projektów?Wybór medium, niezależnie od tego, czy mówimy o reklamie czy PR, jest zawsze uwarunkowany grupą docelową, do której chce dotrzeć dana marka. Są firmy, dla których tabloidy będą ważniejszym środkiem przekazu niż dzienniki ogólnopolskie czy telewizja. Po-siadają wysokie nakłady i dużą sprzedaż, a dla pewnej grupy czy-telników są bardzo wiarygodnym źródłem informacji. Ze względu na swój zasięg i sposób przekazywa-nia informacji są to media istotne zwłaszcza przy różnego rodzaju kampaniach edukacyjnych. Czę-sto z tych mediów korzystają firmy z sektora finansowego, które kieru-ją swoją ofertę do mniej zamożnych i świadomych Polaków. Znajdzie-my tam także więcej informacji ge-nerowanych przez działy PR firm farmaceutycznych.

Firmy angażują do działań komunikacyjnych tzw. amba-sadorów marki. Często są to ludzie znani. Interesuje się nimi prasa, także tytuły plot-karskie. Czy firmy nie widzą zagrożenia dla swoich działań w ewentualnych – negatyw-nych – publikacjach w tego typu prasie?Rzeczywiście, tabloidy to także ważne media dla firm czy marek wykorzystujących zaangażowanie ambasadorów w komunikacji mar-ketingowej. Jeśli dany tabloid napi-sze negatywny artykuł o celebrity, z którym współpracuje nasza mar-ka, przekłada się to wprost na jej wizerunek. W przypadku podjęcia współpracy z danym celebrity należy brać to pod uwagę. Przede wszystkim jednak należy dołożyć wszelkich sta-rań, by wizerunek zaangażowanego przez nas ambasadora wpisywał się w charakter marki. Postrzegany będzie, pamiętajmy, nie tylko przez pryzmat dokonań zawodowych, ale także życia prywatnego.

Jeśli chcecie zadać pytanie PR-owcom z agencji Euro RSCG

Sensors, piszcie na adres: [email protected]. Jeśli macie

pytania do autorki odpowiedzi, piszcie:

[email protected].

Współpraca media relations prowadzona przez agencje PR obejmuje także działania komunikacyjne z tabloidami. Przy jakich projektach ma ona największe znaczenie? Czy relacje z tego typu prasą rządzą się innymi prawami niż z pozostałymi tytułami? Na pytania te odpowiada Magdalena Majek, dyrektor działu komunikacji korporacyjnej w Euro RSCG Sensors.

Patronat merytoryczny:

Tabloid to medium jak inne

Tworzymy portal o dziennikarstwie, PR, fotografii. Szukamy współpracowników.Zgłoszenia: [email protected]

opracował Paweł Łysakiewicz

Page 11: PDF styczeń 2009

| 20 | | 21 |

PR | Pr a tabloidy

Sukces zapewnia człowiekW publikowanych co miesiąc wy-nikach czytelnictwa dzienników tabloidy rządzą niemal niepodziel-nie. Po wydawany od pięciu lat Fakt sięga 16 proc. czytelników (wię-cej, ale zaledwie o pół proc. miała w grudniu 2008 r. tylko Gazeta Wyborcza), zaś obecny na rynku od 1991 r. Super Express ma ponad 7 proc. czytelników, co daje mu trzecie miejsce w rankingu popu-larności dzienników. Medioznaw-cy nie mają wątpliwości, że prasa brukowa sukces zawdzięcza nasta-wieniu na ludzkie historie podbi-te sensacją. – Głównym tematem brukowców są ludzie. Zarówno ci znani, jak i zwykli obywatele. Pre-zentowanie niepowodzeń gwiazd albo przyłapywanie ich przy wy-konywaniu codziennych czynności służyć ma obnażeniu, ale i pokaza-niu ich ludzkiej twarzy – wyjaśnia prof. Maciej Mrozowski, medio-znawca z Uniwersytetu Warszaw-skiego. W przeszłości tabloidy miały wąski krąg czytelników. Wzrost konkurencji na rynku wy-dawniczym wymusił dostosowanie się do szerszej grupy odbiorców. Zaczęto poszerzać poruszaną te-matykę. Do newsów opisujących lokalne sprawy dodano politykę, życie osób publicznych oraz sport. Uatrakcyjniono również wygląd gazet. Więcej kolorowych fotogra-fii, podręczny format i szata gra-ficzna spowodowały, że powiększył się krąg odbiorców. – Dzisiejszym adresatem tabloidów jest każda grupa społeczna. Jednak więk-szość czytelników to wciąż słabo wykształceni ludzie – dodaje prof. Mrozowski. Profil czytelnika odzwierciedla za-wartość tematyczna. Informacje po pierwsze muszą być bliskie odbior-cy, po drugie dotyczyć najpopular-niejszych spraw, takich, jak sport, show biznes, polityka i sprawy spo-łeczne. Tzw. „human stories” zde-cydowanie dominują w tekstach. Bohaterem gazety może zostać każdy. Pod jednym warunkiem – musi go spotkać coś niezwykłego. Obcięta ręka czy poparzenie całego ciała gwarantują zainteresowanie czytelników. Wszystko, co wstrzą-śnie odbiorcą, ma szansę, aby stać się tematem numer jeden. Im bar-dziej nieprawdopodobna historia, tym lepiej.

Wieczna gehenna bohatera tabloidu

W jednych wzbudzają obrzydzenie, dla innych są jedynym źródłem informacji. Pisma brukowe są wszechobecne. Na pasku tabloidów chadzają politycy, gwiazdy show biznesu

i PR-owcy. Dlaczego? Bo w tym starciu wygrywa ten, który ma mniej skrupułów.

PR-owcy oswajają taboidyCelebryci, przedstawiciele biznesu i politycy nauczeni doświadczeniem wiedzą, że z ta-bloidami lepiej współpracować niż walczyć. Jeżeli nie bezpośrednio, to przez specjali-stów od wizerunku, którzy powinni dotrzeć do gazety z informacją o kliencie albo wręcz przeciwnie – zrobić wszystko, by dziennikarz pisania danego tekstu zaniechał. Najczęściej stosowanym przez PR-owców instrumentem są notatki prasowe o wyda-rzeniu, którym agencja chce zainteresować tabloid. Informacje muszą być oczywiście odpowiednio dostosowane do profilu gazety, dlatego unika się w nich zawiłych sformuło-wań. Dominuje język prosty, łatwy w odbio-rze. Sprawdzoną metodą jest też zapraszanie dziennikarzy tabloidów na różnego rodzaju gale czy konferencje prasowe. Jeżeli agen-cja chce wyciągnąć dziennikarza tabloidu z redakcji, powinna pamiętać, by event swoją obecnością uświetniły gwiazdy z pierwszych stron gazet i serwisów plotkarskich. Co praw-da promocja produktu schodzi wtedy często na drugi plan, rosną jednak szanse, że jakikol-wiek materiał o wydarzeniu w ogóle się ukaże. W kontaktach z brukowcami wciąż dużą rolę odgrywają agenci prasowi gwiazd kultury czy sportu, za pośrednictwem których dziennika-rze mogą się z celebrytami kontaktować. Agen-ci nie pozostają w tych relacjach bierni – starają się dostarczać do prasy pozytywne wiadomości o kliencie. Informacja musi być przede wszyst-kim ciekawa i zainteresować odbiorcę.

Tabloid dźwignią handluNa stronach Faktu czy Super Expressu próżno szukać tekstów specjalistycznych, np. wzmia-nek o innowacyjnych rozwiązaniach IT lub nowych metodach zarządzania. Mimo tego producenci próbują przebić się z informacją o swoich produktach do czytelników tablo-idu. Zadanie trudne, ale wykonalne. Wszyst-ko zależy od sformułowania przekazu dla potencjalnych klientów. Jak zawsze istotne są uczucia i emocje oraz znaczenie promowane-go produktu dla życia przeciętnego obywate-la. Przekonali się o tym przedstawiciele linii lotniczych Direct Fly, którym udało się zain-teresować swoją ofertą najpierw redakcje, a potem czytelników brukowców. Przewoźnik rozpoczął swoją działalność w Polsce w 2006 roku Rynek przelotów we-wnątrz kraju był absolutnie zmonopolizowa-ny przez narodowe linie. Nowy gracz dawał nadzieję na zmianę układu sił i zwiększenie konkurencji. – Firma zaoferowała niższe ceny biletów i krótszy czas przelotu. Widocz-ne było ogólne dobro społeczne i praktyczne korzyści dla obywateli. Tabloidy chętnie in-teresowały się nowymi liniami. Ukazało się wiele publikacji na ich temat – twierdzi były rzecznik prasowy linii, Sebastian Stępniak.Niektóre produkty są z reguły uprzywile-jowane. – Są to artykuły szybkozbywalne i spożywcze, czyli takie, które najbardziej

interesują czytelników – tłumaczy Bartosz Skwiercz z firmy Mmd Corporate, Public Affairs & Public Relations Consultants Polska. Duże szanse na wypromowanie nowej marki oraz jej utrzymanie stwarza inna gałąź public relations – sponsoring. Np. sponsor drużyny sportowej ma duże szan-se zyskać w tabloidzie wizerunek „opiekuna” i odpowiedzialnego, zaangażowanego uczest-nika życia społecznego. To wartość dodana do podstawowych korzyści wynikających z pojawiania się na łamach brukowców, ta-kich, jak promocja logo i nazwy firmy wśród milionów odbiorców.

Agencje PR dla promocji produktu chęt-nie wykorzystują też wizerunek celebrytów. Zabiegi, takie, jak podsunięcie zdjęcia, na którym znany aktor zostaje „przypadkiem” przyłapany na używaniu kosmetyków mar-ki X, czy gwiazda, która spożywa czekoladę firmy Y, to tylko nieliczne przykłady. Gwiaz-dy promują produkty na wiele sposobów, a czytelnikom to się podoba. Ania Dąbrow-ska odebrała pierwszy w życiu samochód! – czytamy tytuł w tabloidzie. Kilka akapi-tów dalej czytelnik dowiaduje się o najważ-niejszym – jest to nowy Nissan Micra, a pani Ania zostaje twarzą marki. Współpraca firm z tabloidami nie opiera się jednak na działa-niu długofalowym. Ogranicza się ją do jed-norazowych wzmianek o produkcie. – Styl życia celebrytów jest stylem preferowanym i pożądanym społecznie. Ludzie chcą być po-dobni do gwiazd showbiznesu, a tym samym utożsamiają się z produktami, które reklamu-ją – tłumaczy dr Wojciech Jabłoński, medio-znawca z Uniwersytetu Warszawskiego. – Od-biorcy tabloidów niekoniecznie muszą rozu-mieć misję firmy, która funkcjonuje na rynku. Dlatego współpraca sponsoringu z tabloidami będzie się stale rozwijać – dodaje.

Firma dołuje, tabloid zyskujeTabloidy, o których uwagę za-biegają producenci, równie sku-tecznie jak pomóc w promocji, potrafią danej firmie zaszkodzić. – Pisma tabloidowe mogą stanowić poważne zagrożenie dla firm. Wy-nika to z ich specyfiki – podążania za sensacją, szukania kryzysów i dużego zasięgu – mówi Bartosz Skwiercz. Szczególnie w sytuacjach kryzysowych, np. strajku pracow-ników firmy (niedawna sprawa Tesco), wypuszczenia na rynek wadliwego produktu albo utraty wiarygodności. – Etyka dzienni-karska wymaga, aby dziennikarz weryfikował doniesienia. W sytu-acji kryzysowej powinien skontak-tować się z firmą, której dotyczy problem, i przedstawić jej opinię. Praktyka okazuje się bardzo róż-na. Dobrym rozwiązaniem może być wysłanie do dziennikarza lub redakcji oficjalnego stanowiska firmy w danej sprawie. Jest to je-den ze sposobów na zmniejszenie zagrożenia związanego z opubli-kowaniem sensacyjnego materia-łu. Ale nie jest to regułą – dodaje. I jeszcze jedno – nawet, jeżeli gazeta podaje fałszywe informacje, przed-stawiciele biznesu nauczyli się, że z tabloidami nie należy walczyć

o prawdę za wszelką cenę. – Obowią-zujące prawo prasowe jest niedosto-sowane do rzeczywistości. Nikomu nie polecam wszczynania wojny z tabloidami. Lepsze od sądowych pozwów jest umiejętne porozumie-nia się z gazetą i próba wyciszenia kryzysowej sytuacji. Sprostowania nie są w interesie ani dziennika-rza, ani firmy – zazwyczaj są małe i nikt nie pamięta, do czego się odnoszą. Pozwanie gazety do sądu może być odebrane jako próba za-machu na wolność słowa. Istnieje duże niebezpieczeństwo, że ukażą się artykuły, które przedstawią nas w złym świetle – tłumaczy Bartosz Skwiercz.

Tabloid lepszy niż kiełbasa wyborczaTabloid czasami chcą jednak być po-dobne do dzienników opiniotwór-czych. Mają aspiracje do pisania o polityce, choć robią to w zupełnie innej konwencji. Najczęściej mamy więc do czynienia z umieszczaniem

tzw. „soft newsa” – informacji lek-kiej, ciekawej, ale jakoś z polityką powiązaną. Główne tematy soft do-tyczące polityków to ich rodzina, sposób spędzania wolnego czasu i zwierzęta domowe. Polityk, o któ-rym pisze się pozytywnie, dużo zy-skuje – medioznawcy zgodni są bo-wiem co do tego, że odbiorcy Faktu i Super Expressu bardzo identyfiku-ją się ze swoją gazetą, która pozosta-je dla nich często jedynym źródłem informacji. Świetnie zdaje sobie z tego sprawę i skutecznie wykorzy-stuje to premier Donald Tusk, któ-ry tabloidy nie tylko przeciągnął na swoją stronę, ale też zyskał ich sym-patię i cieszy się niesłabnącym po-parciem wyborców. Nic za darmo. Premier zgodził się kierować przez jeden dzień wydaniem urodzino-wego numeru Faktu, dzięki czemu zagwarantował sobie przychylność w innych tekstach, opisujących jego działalność polityczną i życie pry-watne. W zamian za to cała Polska mogła zobaczyć zdjęcia, na których widać, jakie stroje kąpielowe na wakacje wybierają jego żona i cór-ka, oraz w jakiej sukni na ślubnym kobiercu stanęła jego synowa. Gorzej wychodzą ci politycy, któ-rzy brukowce starają się ignoro-wać. Takich jest jednak niewielu – nawet prezydent, jego żona i matka udzielają wywiadów tabloidom. Ci, których brukowce nie lubią, koń-czą marnie. Jak podejrzewany o korupcję były wiceminister zdro-wia Krzysztof Grzegorek, śpiący po imprezie na podłodze w korytarzu poselskiego hotelu, którego pijac-

| Łukasz Krzemiński

ką drzemkę następnego dnia oglądali na pierwszej stronie czytelnicy Faktu i szeroko komentowały inne media. – Nieważne, co o mnie mówią, ważne, żeby poprawnie pisali nazwisko – mawiał mistrz manipulacji Phineas Barnum. Choć może akurat poseł Grzegorek pewnie tej myśli nie podziela, to jednak rosnąca liczba czytelni-ków i idące za tym udziały w rynku rekla-mowym udowadniają, że – stosując podział ks. Józefa Tischnera – półprawda i gówno prawda wciąż trzymają się mocno.

Pr a tabloidy | PR

reklama

Nissan Micra to pierwszy samochód w życiu Ani Dąbrowskiej - poinformował tabloid, dzięki zabiegom agencji PR.

Donald Tusk redagował tabloid przez jeden dzień, odpowiadał

na listy czytelników, pozwalał się fotografować jako zwykły obywatel.

Dzięki temu “Fakt” nie napisze złego słowa o Premierze.

Page 12: PDF styczeń 2009

| 22 | | 23 |

kultura | AfiszEvent / Zdrowym być | PR

Zanim jednak doszło do finału, przez prawie dwa miesiące w ośmiu miastach Polski: Czeladzi, Pozna-niu, Gdańsku, Białymstoku, Łodzi, Szczecinie, Krakowie oraz Warsza-wie rozgrywano turnieje grupowe. Zwycięzcy z poszczególnych miast (34 osoby) spotkali się na ogólno-polskim finale w Warszawie. Cały turniej przyciągnął ponad dwa ty-siące graczy. Skąd taki pomysł na

| Paweł Łysakiewicz

Wirtualny turniej

Dwustu pięćdziesięciu miłośników piłki nożnej spotkało się 30 listopada

2008 roku na lodowisku w centrum handlowo-rozrywkowym Promenada, by

uczestniczyć w finałach Mistrzostw Polski w grze komputerowej FIFA09. Imprezę

organizowała agencja public relations Partnters of Promotion dla producenta

gry firmy Electronic Arts Polska.

wypromowanie FIFA09? – Pozwo-liło to na dotarcie do tysięcy gra-czy nawet w niedużych miastach. A w dodatku przez cały turniej przewinęło się 150 tys. obserwa-torów – chwali się Lidia Zalewska z Electronic Arts Polska. Zwycięzcą turnieju został Michał Błachuta, który wcześniej wygrał eliminacje w Szczecinie. W na-grodę otrzymał czterdziestoca-lowy telewizor LCD oraz konsolę Playstation 3. Drugie miejsce zajął

finalista poznańskich rozgrywek, Sebastian Kośnicki, którego na-grodzono Playstation 3. Na trze-cim miejscu podium stanął repre-zentant Warszawy, Marcin Raptis, który również otrzymał konsolę.Rozgrywkom na wirtualnym bo-isku przyglądali się piłkarze Legii Warszawa – Sebastian Szałachow-ski, Inaki Astiz, Bartłomiej Grze-lak oraz Roger Guerreiro, który wygrał 1:0 mecz rozegrany z dzien-nikarzem Maciejem Dowborem.

Dzień później w specjalnie przygo-towanej strefie VIP zasiedli najbar-dziej znani polscy komentatorzy sportowi – Dariusz Szpakowski i Włodzimierz Szaranowicz – któ-rzy chętnie odpowiadali na pytania fanów piłki.Każdy gość galerii Promenada mógł wziąć udział w konkursach, w których do wygrania były zesta-wy sportowe, sponsorowane przez firmę Adidas. Po meczach na scenie pojawił się Jacek Gmoch, były tre-

ner reprezentacji Polski, i przedsta-wił nowy produkt Electronic Arts, FIFA Manager 2009.

Partnerami akcji były firmy Sony Computer Entertainment Polska Sp. z o.o. oraz Adidas. Projekt zo-stał nominowany do nagrody „Zło-tego Spinacza” 2008 w kategorii Event, przyznawanej przez Zwią-zek Firm Public Relations.

Na początek prysznicDla minimalistów wystarczy kilka minut pod prysznicem. O poranku najlepszy jest pobu-dzający krótki chłodny tusz z udziałem olej-ków o energetyzujących zapachach, np. man-darynka lub grapefruit. Dodaje o wiele więcej energii niż filiżanka kawy. Wieczorem wybie-ramy spokojne nuty zapachowe, np. lawenda, wanilia, cynamon czy róża. Zwykły strumień wody przyniesie odprężenie, ulży zmęczonym mięśniom i polepszy krążenie w miejscach za-atakowanych przez cellulitis. Należy nastawić strumień wody na maksymalny i wymasować się kolistymi ruchami z dołu do góry, w kie-runku serca. Szczególnie istotna jest ta ko-lejność w przypadku zimnego tuszu. Inaczej może dojść do szoku termicznego i omdlenia. Pamiętajmy, że zimna woda powinna być uży-wana naprzemiennie z ciepłą. Z tym, że za-wsze kończymy zimnym strumieniem.

Dla leniuchówZimowe wieczory idealnie nadają się na leniu-chowanie w wannie. Wystarczy wypełnić ją w ¾ ciepłą woda (ok. 34oC) i wrzucić kąpielo-wą tabletkę, która, rozpuszczając się, sprawia, że woda musuje, delikatnie łaskocząc i pobu-dzając całe ciało. Pieniące się płyny do ką-pieli zmiękczają wodę i nadają skórze piękny zapach. Należy wlewać je pod strumień wody z kranu, a na całą wannę wystarczy wtedy zawartość jednej nakrętki. Dodatki kąpielo-we zawierają w sobie minerały odżywiające i zmiękczające skórę, a przy okazji roztaczają przyjemny zapach. Taki seans w wannie powi-nien trwać ok. 15 minut. Jeśli chcemy zostać dłużej, należy uprzednio dolać olejek zapo-biegający przesuszaniu skóry, np. z geranium i zieloną herbatą. Woda, nawet gdy służy do leniuchowania, po-maga naszemu kręgosłupowi i mięśniom. Są one łagodnie, lecz efektywnie masowane i od-ciążane. Nasze babcie miały swoje sposoby na wykorzystanie wanny. Lały krochmal, kiedy chciały ulżyć suchej skórze, mleko, by ją nawil-żyć, a kleik z siemienia lnianego na ukojenie podrażnień. Metody tanie i wciąż aktualne.

| Elżbieta StryjekZwykła wanna do niezwykłych zadań

Najłatwiej zapominamy o najprostszych sposobach dbania o ciało. Zamiast wyjazdów do drogich ośrodków

wystarczy domowa wanna. Do tego trochę dobrych chęci, fantazji i niewielkich wydatków. A efekty tak samo zadowalające. SPA (sanus per aquam

czyli zdrowie przez wodę), to luksus, który można wprowadzić w każdej wannie.

Klasyczne domowe SPANa godzinę przed zabiegiem wyłączamy te-lefon komórkowy, zjadamy lekki posiłek, przebieramy się w szlafrok i zaczynamy przy-gotowania do kąpieli. Zanim wskoczymy do pachnącej wanny, trzeba wyszorować ciało przy użyciu specjalnej szorstkiej rękawicy, np. sizalowej. Woda musi mieć odpowiednią temperaturę w zależności od tego, jaki efekt ma przynieść. Do kąpieli sypiemy sól, wlewa-my płyn lub olejek eteryczny. Zamiast lampy sufitowej zapalamy aromatyczną świecę albo podgrzewacz w kominku aromaterapeutycz-nym. Kąpiel to świetna okazja, by na twarz nałożyć maseczkę z błota termalnego lub morskich alg. W wannie najpierw szczotką szorujemy dłonie. Następnie masujemy ręce po stronie wewnętrznej i zewnętrznej. Pod wodą masujemy stopy i wewnętrzną stronę łydek i ud. Następnie strona zewnętrzna, od bioder do kostek. Klatkę piersiową i brzuch masuje się, zawsze delikatnie, w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Jeśli chcemy wykonać ćwiczenia w wodzie, najlepiej zaopatrzyć się w antypoślizgową matę do wanny. Główną zasadą jest spokojne rozciąganie kolejnych partii mięśni. Po kąpieli osuszamy ciało, zmywamy ma-seczkę tonikiem i wklepujemy w twarz krem z algami, morskimi minerałami lub wodą termalną. Duże powierzchnie skóry koniecz-nie natłuszczamy i nawilżamy oliwką lub balsamem. W przeciwnym razie skóra będzie wiotka i szorstka. Wymasowane i pachnące ciało najlepiej otu-lić miękkim szlafrokiem. Potem wypić fili-żankę aromatycznej herbaty i dalej relakso-wać się według własnych upodobań.

Werter w Nowym Jorku, wg dramatu Tima Staffela

reżyseria:Bartłomiej Potoczny

scenografia:Anna Maria Karczmarska

muzyka:Igor Nikiforow

video:Joanna Stacewicz

Występują: Lotta - Anna Kłos-KleszczewskaZoe - Karolina Dafne PocariWerter - Adam SzczyszczajAlbert - Mariusz Zaniewski

Jakub WieczorekPicard - Lesław Żurek

Premiera: 24 STYCZNIA 2009 godz. 20.00Sztuka niemieckiego dramaturga Tima Staffela, przedstawiciela nurtu postdram-atycznego, odchodzi od klasycznego dramatu J.W.Goethego. Pojawiają się nowe postaci, znane publiczności wy-chowanej na kinie z gatunku S-F: Picard (ze Star Treka), Albert i Zoe (z filmu „Na-pad” prod.Q.Taratino). Bartłomiej Potoczny, absolwent Śląskiej Filmówki, związany artystycznie z wrocławskim teat-ralnym offem podjął się wyreżyserowania dramatu. Jak twierdzi, stara się wyjść poza ramy teatru jako środka wyrazu, łączyć przestrzenie filmowe i teatralne, używając tych dwóch narzędzi równoprawnie. Jego Piccard jest reprezen-tantem świata doczesnego, demiurgiem, który wymyśla i stwarza Wertera. Fascynuje się nim jak płodem własnej wyobraźni. Świat przedstawiony ma tutaj przerysowaną, komiksową formę. Postaci grają ze sobą rolami, sama gra staje się również przedmiotem sztuki. Inspiracje reżyserskie oscylują wokół kodów kultury masowej. Narzucają się skojarzenia z Boshem, Lynchem, Cronenbergiem, de Palma, Tarantino i Sergio Leone. Spektakl emocjami próbuje opowiadać o emocjach. Współczesny Werter nie zgadza się na otaczający go świat, nie liczy się dla niego żaden cel, lecz sam proces dochodzenia, życie tu i teraz, odczuwanie. Jego romantyczna miłość do Lotty, podobnie jak kiedyś także i teraz skazana jest na zagładę. Pozostali bohaterowie są jedynie zabawkami w rękach Picarda. Nie wiemy, co w tym świecie jest fikcją a co prawdą. Czy nasz świat jest kreacją wymyśloną przez nas samych, aby ukryć resztki swojego człowieczeństwa - uczuć i emocji, które w nas pozostały, czy raczej to utracone człowieczeństwo jest przyczyną tego obłąkanego świata układów, biznesów, pozorów i konwenansów. Uciekamy przed sobą, a gdy nam się to udaje zastanawiamy się, gdzie podziały się prawdziwe uczucia. Czy pozostał nam tylko seks, narkotyki i pieniądze? Wreszcie – czy posiadamy zdolność do komunikacji, rozumienia i empatii, czy już tylko wypowiadamy słowa, aby czynić cokolwiek.

Najbliższe spektakle: 24.01 godz.20.00 PREMIERA!!!; 25.01 godz.19.00rezerwacje: [email protected] 022 741 23 05

PAJĘCZA SIEĆAgatha Christie

reżyseria: Wojciech Malajkatscenografia: Allan Starski

Klarysa, żona Henry’ego Browna, urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pewnego wieczoru odkrywa w swoim salonie zwłoki.

Postanawia ukryć zbrodnię z pomocą trojga przyjaciół. Sprawa wychodzi jednak na jaw i rozpoczyna się polowanie na mordercę...

Odkrywanie misternie uknutych intryg rzuca podejrzenia na wszystkich bohaterów. Jeśli dodamy do tego handel narkotykami

i kilkadziesiąt tysięcy funtów to otrzymujemy doskonały kryminał, z dużą dozą czarnego humoru.

Wystepują: Magdalena Wójcik / Marta Nieradkiewicz, Piotr Szwedes,

Piotr Polk, Włodzimierz Press, Tadeusz Borowski, Tadeusz Pluciński, Rafał Cieszyński, Magdalena

Turczeniewicz, Hanna Orsztynowicz, Wojciech Billip / Przemysław Glapiński, Marcin Piętowski

Spektakle: 11 i 12 stycznia, godz. 19.00 oraz 4, 9, 12, 13 lutego, godz. 19.00Kasa biletowa: pn – pt 10 – 18, sb-nd 12 – 18;

tel. 022 628 50 93 • 022 696 84 61 Dział rezerwacji: pn – pt 9 – 16;

tel. 022 628 06 74 • 022 696 17 53 • 022 626 16 03oraz [email protected]

Sprzedaż w Internecie: www.ticketonline.pl • www.ebilet.pl • www.eventim.pl Informacje o teatrze: www.teatrsyrena.pl • www.zoltytelefon.pl

Patronat merytoryczny:

Page 13: PDF styczeń 2009

Szkolenia medialne dla dziennikarzy i Pr-owcóworganizowane przez Fundację na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego

działającą przy Instytucie Dziennikarstwa UW

Patronat branżowy:Patronat medialny:

redakcja tekstów prasowych i naukowych NlP (moduł I i II)

Kurs prawa prasowego Zarządzanie sytuacjami kryzysowymi

Warsztaty fotoreportażu

Organizujemy również szkolenia zamknięte, gdzie program dostosowany jest do potrzeb i oczekiwań indywidualnych klientów.

Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e-mail: [email protected]ółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl