Upload
others
View
0
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
Plany były dość ambitne. Dwa nie pierwszej już młodości blackbirdy, 3 osoby i objechanie Krymu
dookoła – czyli jakieś 3500km w 9 dni po pełnych wrażeń Ukraińskich drogach. Żeby było ciekawiej
jazda przez mało nam znaną Mołdawię.
Przygotowania – jak na nas zaczęły się dość wcześnie, bo jakieś 3 tygodnie przed wyjazdem. Zakupy –
namiot śpiwory, dmuchane materace, menażki, kuchenka turystyczna – jednym słowem kompletne
wyposażenie biwakowe. Tak dokładne przygotowania wynikają stąd, że robimy wyjazd
niskobudżetowy – z daleka omijając hotele, restauracje i cały ten szpan, jaki prezentowany jest
turystom przyjeżdżającym ze zorganizowanymi wycieczkami. Przygotowania motocykli zaczęły się
troszkę wcześniej. Szokrany XX dostał gmole produkcji formowego kolegi, z którymi można w razie
konieczności bez obaw o plastiki położyć maszynę na parkingu. Honda to Honda – jednak ponieważ
lata lecą nieubłaganie po raz pierwszy w trasę wziąłem jakąkolwiek zapasową część do motocykla –
oczywiście regulator napięcia. Cały motocykl udało się spakować pod siedzenie. Po chwili
zastanowienia tą przestrzeń można wykorzystać do upchnięcia fabrycznego zestawu narzędzi,
zestawu do kołkowania opon, regulatora napięcia, rolki taśmy izolacyjnej, blokady na tarczę
hamulcową i nawet starej podkoszulki pełniącej rolę szmatki.
Plan przewidywał start w piątek 26go kwietnia wieczorem po pracy i podciągnięcie za granicę. Nocleg
w okolicy Lwowa. Dzień następny miał się zakończyć przejechaniem Ukrainy od Lwowa do
Czerniowców i przejazd przez połowę Mołdawii. Nocleg gdzieś w okolicy Kiszyniowa.
26.04.2013. motocykle przygotowane, spakowane, ludzie przygotowani czekają na walizkach – no
dobra – kuferkach. Jak na szpilkach jakoś przesiedziałem te 8 godzin w robocie. W głowie rodzą się
dziwne myśli – czy świeży nabytek XX którym zrobiłem tylko 1500km nie okaże się jednak miną gdzieś
z dala od cywilizacji. No ale przecież przejrzałem go zimą dokładnie. Czy Szokrana da radę
motocyklowi 4 razy cięższemu od niej. No ale ma gmole nawet jak położy gdzieś maszynę- obejdzie
się bez strat. Zaraz po 15stej podczas kupowania pieczywa na kanapki dowiaduję się o kłopotach w
robocie bombardujących dzisiejsze plany wyjazdowe. Zaczyna się zły omen tej wyprawy. Szybka
narada i termin startu przesuwamy na poranne godziny dnia następnego.
27.04.2013. Śniadanko, sprawdzenie paszportów, chowanie kasy po różnych miejscach
motocyklowych ubrań, fotka liczników przy starcie i wreszcie jest – upragniony majowy weekend.
100 metrów od bramy przebiega nam przez drogę czarny kot sąsiadów. Zła karma ostrzegawczo grozi
palcem. Z racji opóźnienia wyjazdy postanawiamy nadrobić stracony czas i dolecieć dzisiaj do
Chocimia, do babci, u której nocowaliśmy rok temu. Przecież to tylko około 550km. Droga do granicy
upływa gładko, żar zaczyna lać się z nieba. Przyzwyczajamy się do prowadzenia przeładowanych
motocykli. Przejście graniczne w Korczowej wita nas kilkukilometrową kolejką ciężarówek. Jedziemy i
zastanawiamy się jak długa będzie kolejka dla osobówek. Ta ma długość około kilometra, udaje się ja
jednak ominąć bokiem, chodnikiem – w skrócie wszystkie chwyty dozwolone. Odprawiająca nas
polska celniczka wyjątkowo niemiła. Ukraińscy celnicy wręcz odwrotnie. Oczywiście trzeba było
zaprezentować tak lubiany i nich przelotowy wydech Szokrany już XX-a. W efekcie czego pogranicznik
wypuszczający z przejścia sam obsługuje się manetką gazu, co Szokranę pierwszy raz odwiedzającą
wschód wprawia w niemałe zdziwienie.
Za przejściem granicznym czujemy pod kołami ukraiński asfalt – droga bardzo dobra, przed nami
około 400km, więc czemu nie – głębiej odkręcam gaz. Normalną dla XX-a prędkością podróżną cieszę
się bardzo krótko – dosłownie kilka kilometrów. Nagle widzę przed sobą patrol nakazujący zjechana
pobocze. Pierwsza myśl – pierwsze kilometry i uszczuplą mi portfel. Milicjant w pierwszych słowach
mówi, że jechałem 140, nie ma jednak w rekach żadnego urządzenia służącego do pomiaru prędkości.
Na moje pytanie czy mogę zobaczyć odczyt z radaru DAI zaczyna coś kręcić mówiąc, ze ma automat w
radiowozie. Ciągnę linie obrony dalej i upieram się, żeby mi pokazał na jakiej podstawie twierdzi, że
jechałem akurat równiutkie przecież 140. Prowadzi mnie wiec do radiowozu i mówi, że ma
stacjonarne urządzenie w samochodzie. Zaglądam do środka – widzę tylko normalne radio. Milicjant
zaczyna zmieniać temat na rozmowę o motocyklach. Kiedy widzi Szokranę samą na motocyklu
oferuje się że chętnie pojedzie z nami – oczywiście jako Szokrany plecaczek. Atmosfera się rozluźnia.
Okazuje się że milicjanci czekają na mający jechać do Lwowa z Polski wyścig kolarski. Odjeżdżamy
dalej oszczędzając kilkaset hrywn.
Lwów mijamy obwodnicą – IGO 8 wgrany na smartfona spiętego z interkomem dobrze spełnia rolę
nawigacji. Kierujemy się na Tarnopol.
Choć zażegnywałem się po ostatnich przygodach, że Tarnopola nigdy więcej, niestety innej drogi nie
było. Skręcając na to niczym nie wyróżniające się miasto poza ogromną ilością patroli wygłodniałych
waluty gliniarzy okazuje się, że ostatnia zima odsunęła ukraińskie drogi w niepamięć. Tarnopol
okazuje się odciętym od świata dla właścicieli pojazdów przystosowanych do poruszania się po
asfalcie pojazdów. Najgorszy 40 kilometrowy docinek czegoś, czego drogą nazwać się nie da
pokonujemy bagatela 3 godziny. Prędkość 10 –20km/h cały czas pracujące wentylatory próbujące
wychłodzić silniki stworzone do motocykli a nie pojazdów poruszających się z prędkością ciągnika
rolniczego uprawiającego rolę. Zapytany o stan dalszej drogi w obranym przez nas kierunku
pracownik stacji benzynowej osłabia nas mówiąc, ze taka droga do Tarnopola i dalej. Załamani
wiadomością podjeżdżamy pod sklep, i robimy przerwę. Dziewczyny prostują się leżąc na asfalcie, Ja
poprawiam ułożenie linek gazu, bo Szokrana skarży się na nie do końca odbijającą jego manetkę.
Słońce tak nas nie oszczędza, że z miejsca wypijamy we troje dwa litry kwasu chlebowego. Jazda dalej
– wszyscy mamy świadomość że będzie duży problem z dojechaniem za jasna do Chocimia. Za
przeklętym Tarnopolem kolejne spotkanie z „uczciwą milicją”. Przejeżdżam pierwszy – gliniarz
zauważa polskie blachy. Szokrany już nie wypuścił. Nawracam wiec z dużym wkurwem i zaczynam go
opierdalać. Ten szuka dziury w całym, ze jedziemy bez świateł. Biorę go krzykiem, że dla czego nie
zatrzymał mnie tylko kobietę na motocyklu. Pokazujemy mu po drodze wszystkie samochody jadące
bez świateł – w końcu op ostrej pyskówce i pokazaniu mu radiowozu pomykającego bez świateł DAI
odpuszcza – odwraca się na pięcie i odchodzi ze słowami „auf wiedersehn”. Jedziemy dalej ciesząc
się, że z starciach z władzą mamy 2:0. Po ciemku jeździć po tych ich drogach z uwagi na stan
„nawierzchni” bym się nie odważył. Robimy jednak co możemy – ostatecznie zmrok wygrywa – łapie
nas jakieś 100 km od celu. Szukając miejsca pod namiot zjeżdżamy z głównej drogi i pierwszej wsi
pytamy pierwszego napotkanego człowieka, czy nie można by u niego na podwórku rozbić
obozowiska. I tak trafiamy do pijanego Wasyla. Chłop rady, że ma gości wpuszcza nas do drugiego
domu którym możemy mieszkać ile chcemy. Gości czym chata bogata czyli ciastkami, jabłkiem,
kilkoma gotowanymi jajkami i solą. Do picia przynosi wiadro studziennej wody. Mnie ostro namawia
na setkę samogonu. Jednak nie daję się namówić. Rozpakowujemy się, odpalamy kuchenkę
turystyczna i robimy sobie herbatę. Nasz gospodarz namolnie nam towarzyszy co jakiś czas
odwiedzając swój dom. Po powrocie dziwnie coraz bardziej bełkocze. Zagotowanej wody wystarcza
na nas troje, robimy więc trzy herbaty. Wasyl zaczyna dopominać się o herbatę również dla niego.
Atmosfera robi się gęstawa. Chcemy się go jak najszybciej w kulturalny sposób pozbyć. Nie mamy
ochoty go wysłuchiwać i obwąchiwać po 13 godzinach masakry na tych „drogach” Po kolejnej wizycie
w domu Wasyl zaczyna ledwie stojąc na nogach składać dziewczynom niemoralne propozycje. Miarka
się przebrała. Dostaje herbatę zalaną ciepła tylko – niegotowaną wodą i zostaje szybko wyproszony z
domu, bo my chcemy spać. Sprawdzamy tylko czy dom w którym nocujemy nie ma drugiego wejścia,
ja kładę się przy jedynym wejściu pilnując dziewczyn i zasypiamy.
28.04.2013
Budzimy się wcześnie – chcemy jak najszybciej jechać dalej mamy zaległości o nie jesteśmy pewni jak
zareaguje Wasyl na wczorajszą eksmisję. Nie pijemy porannej kawy, nie jemy śniadania – ubieramy
się, pakujemy i w drogę. Wasyl za gościnność dostał 100hr – uczciwą cenę. Jeszcze tylko pożegnalne
foto z trzeźwym jeszcze gospodarzem
i oby jak najdalej od niego. Ku przestrodze cykamy nazwę wioski, jaką lepiej omijać, jeśli nie szuka się
erotycznych przygód z nawalonym Wasylem.
Kilometry uciekają w tempie 60 – 90 na godzinę. Niestety na więcej nie pozwala stan nazwijmy to
nawierzchni. Przebijamy się przez Czerniowce. Niestety po tej zimie musze odwołać to co o nich
napisałem ostatnio. Czerniowce powinny nazywać się Jamowce albo Dziurodrogowce.
W Czerniowcach zaczynają pojawiać się drogowskazy na Kiszyniów – jedziemy zgodnie z nimi. Dzisiaj
zbieramy się w sobie i mamy zamiar przejechać całą Mołdawię, żeby nadrobić stracony czas. Wszyscy
jedziemy ciekawi Mołdawii, o której u nas w Polsce tak niewiele wiemy. Nie chcemy tam nocować, bo
pewnie niebezpiecznie. Planujemy przebić się powrotem na Ukrainę w okolicę Odessy, omijając
słynną Republikę Naddniestrzańską, ponieważ klimat wojskowej republiki nas nie kręci. Po drodze
krótka przerwa na poranną – no dobra przedpołudniową kawkę – jak nasza tradycja nakazuje przy
drodze, tym razem na ławeczce na pięknie obudowaną i zadbaną przydrożną studnią
W ruch idzie sowiecka turystyczna maszynka do gotowania i za kilka minut później szamiemy na
poczekaniu robione kanapeczki i popijamy gorącą kawkę.
Posileni pikujemy dalej w kierunku Mołdwawii – po drodze przecinamy miejscowość Mamałyga –
ładnie komponuje się nazwą z odwiedzoną rok temu Kołomyją.
Ukraińsko – Mołdawskie przejście graniczne – jest dużo mniejsze od tych do jakich przywykliśmy
przeprawiając się na wschód z Unii Europejskiej. Na dodatek nic na nim się nie dzieje. Wzbudzamy
niemałą sensację zajeżdżając na nie motocyklami. Obsługa przejścia skrzętnie kryje zainteresowanie.
Odprawa celna i obowiązkowe sczytywanie numerów z ram motocykli – nie z tabliczek – z ram. Na
moje zapytanie dla czego – usłyszałem rzeczową odpowiedź – bo tabliczkę możesz sobie przykleić
jaką chcesz.
Mołdawia wita nas obwieszczeniem, że od listopada 2012 roku każdy wjeżdżający na teren tego kraju
pojazd winien jest wykupić winietę. Pogranicznik wyjaśnia, że winieta nie dotyczy motocykli.
Motocykliści płacą tylko w pobliskim okienku opłatę ekologiczną – mniej więcej 4 Euro za dwa
motongi. Przy okazji w tym samym okienku robimy wymianę Euro na mołdawską walutę –
wymieniamy tyle co na paliwo – 50Eurasów. Mała sportowa kamera zamocowana na wsporniku
lusterka filmuje całe przeprawianie się przez przejście. Oglądając później filmik mamy niezły ubaw. W
chwili kiedy my znikamy w budynku z okienkiem – cała obsługa przejścia ma możliwość pownikania w
sprzęty bez trzymania fasonu przed obywatelami UE.
Przez pierwsze kilometry Mołdawii staramy się obejrzeć jak najwięcej – wyrobić sobie jakieś zdanie o
kraju, z którym jeszcze kilka tygodni temu nawet nie wiedziałem jaką ma walutę. Obserwacje – Szare
parterowe, betonowe domy przykryte szarą dachówką bądź eternitem nie nastrajają pozytywnie.
Niepewny tej obcej krainy pakując się w Polsce do stelaża pod boczny kufer mocuję świeżo
wyostrzony poniemiecki mauserowy bagnet – jakoś z nim czuję się bezpieczniej a i prawdopodobnie z
takim orężem w ręku miałbym +50 punktów do groźnego wyglądu. Bez kłopotów udaje mi się go
przemycić prawie na widoku przez dwa przejścia graniczne.
Wracajmy jednak do Mołdawii. Te szare domki kontrastują z piękną zieloną, pagórkowatą krainą z
niezliczoną ilością niedużych zbiorników wodnych prawdopodobnie magazynujących wodę do
nawadniania pięknych i zadbanych sadów i idealnych winnic. Tak wyobrażam sobie zieloną wyspę –
Irlandię. Jedyne co do Irlandii mi nie pasuje to stada krów, owiec i kóz pasących się na tej
niezmierzonej zieloności.
Uwagę przykuwają ogólnodostępne przydrożne studnie, bardzo paradnie obudowane, zadbane i
czyste. Każda ma sprawne wiadro i linkę – co nie uchowałoby się w naszym „cywilizowanym”
zachodzie. Tej poniżej akurat nie za bardzo wiedziałbym jak użyć.
Szokrana grzecznie jedzie za nami. Chłoniemy Mołdawię z każdym kilometrem. Drogi choć do ideału
jeszcze im brakuje dużo lepsze nić te ukraińskie bezdroża. Wreszcie można oderwać wzrok od
nawierzchni i podziwiać krajobrazy – wreszcie bez obaw o życie można spojrzeć w lusterko czy nadal
jedziemy na dwa motocykle.
Po pokonaniu około 100km Mołdawskich dróg na jednej ze wsi pojedyncze światło Szokrany XX-a
ginie mi w lusterku. Zjeżdżam na pobocze – czekając, bo nie mamy zwyczaju jechać w zwartym szyku,
z który podobno Mołdawska milicja sypie mandatami. Dłuższą chwilę nie widzę jednak XX-owej
latarni – nawracam więc zaniepokojony. Jakieś dwa km wcześniej uspokajam się chwilowo widząc
stojący na poboczu motocykl i całą i zdrową siedzącą na nim Szokrankę. Podjeżdżając bliżej
zauważam flaka w przednim kole. Jest niedzielne wczesne południe. Całe szczęście pod siedzeniem
mamy zestaw do kołkowania opon a raz w życiu widziałem jak to się robi
Mając świadomość, że czas nas nagli, jeżeli nie chcemy nocować na Mołdawii bez ociągania się
bierzemy się do roboty. Plan działania jest następujący – przetaczając motocykl po poboczu znaleźć
gwóźdź który śmiał przebić oponę, usunąć drania, otwór zakołkować oponkę napompować i czym
prędzej zbierać się dalej. Zanim zajęliśmy się szukaniem dziury zatrzymuje się samochód na
tamtejszych numerach – kierowca wyskakuje i pyta co się stało, czy może jakoś pomóc. My pewni
doskonałości naszego planu pięknie dziękujemy. Kierowca odjeżdża. Po wykonaniu pełnego obrotu
przednim kołem żadnego uszkodzenia nie stwierdzamy. Podchodzi mieszkaniec pobliskiego domu, i
razem z nim szukamy raz jeszcze – bezskutecznie. Razem z nim wdrażamy w życie skonstruowany na
poczekaniu plan „B”, czyli położenie motocykla na boku (ogmolowanego, jednak bez centralnej
podstawki, której bardzo nie chciało mi isę zakładać przed wyjazdem), zdjęcie przedniego koła,
poszukanie pompki i znalezienie awarii w misce z wodą, Plan zaczynamy realizować – miska z woda
przyniesiona, jednak koło się do niej nie mieści.
Modernizujemy więc plan „B” zamieniając miską z wodą na pompkę i słuch. Skoro powietrze z opony
zeszło w jednej chwili, powinniśmy bez problemów usłyszeć skąd ucieka. Gdyby okazało się, że nic nie
słychać mamy wodę i mydło w płynie. Pomocny tubylec, który pracowicie przydźwigał miskę
pełniutką wody teraz prowadzi mnie do swojego sąsiada, który podobno ma pompkę. Ponieważ
rozdzielamy się – najpierw ja opiszę co działo się u mnie, później Szokrana opisze co działo się w tym
samym czasie u dziewczyn.
Zachodzimy z tubylcem, kołem i zestawem do łatania dziur pod pachą na posesję właściciela pompki ,
na której miła starsza pani – jak się później okazuje żona mówi – tak jest pompka, ale mąż jak skończy
południową drzemkę to wtedy zobaczymy co da się zrobić. Siedzę więc w cieniu z tubylcem i dwoma
(nie mam pojęcia skąd wzięła się druga) starszymi paniami i rozmawiając z nimi o czymkolwiek w
jakikolwiek zrozumiały sposób czekam jak ciul aż starszy pan łaskawie się wyśpi. A czas leci. Po około
godzinie dotarło do mnie, że tutaj w tym kraju nikt się nie spieszy. Czas leci swoim tempem, ludzie nie
mają przy sobie komórek, zegarków. Istna sielanka – no dobra, ale my chcemy dzisiaj przejechać ten
kraj, mamy jakieś 400km przed sobą a tu utknęliśmy czekając aż – może i jedyny we wsi – właściciel
pompki łaskawie się wyśpi. Normalnie raj na ziemi. Nie wiem ile trwała ta drzemka, ale w końcu
otwarły się drzwi kuchni letniej zza których łaskawie wyłonił się rozespany starszy pan, który
najwyraźniej miał focha, że jakieś rozmowy zakłócają mu sen.
Wyłazi więc i poproszony o pompkę opryskliwie odpowiada, że nie pożyczy Bi jak jedną pożyczył to
mu odjechali razem z nią. Zgłosił na milicję ale milicja pompki nie znalazła. Wszyscy czworo
zaczęliśmy mu tłumaczyć że chodzi tylko o użycie pompki tutaj na jego podwórku, bo koło mamy ze
sobą. Po kolejnej dłuższej chwili i opowieści, że drugą pompkę jak pożyczył przypadkowemu kierowcy
to zabrał mu dokumenty na samochód a ten i tak z pompką odjechał, ale przyjechał za 3 dni łaskawie
użycza nam pompki tylko po to, żeby po dwóch jej naciśnięciach ukazała się nam szczelina w oponie
długości bagatela centymetra. W tej chwili oświeciło mnie, że prawdopodobnie ta opona zapragnęła
pozostać w Mołdawii, tylko dla czego razem z nami????. Desperacko próbuję kołować pęknięcie Po
wciśnięciu dwóch kołków nawet utrzymuje ciśnienie, ale bardzo nikłe. No to jesteśmy w czarnej d…
myślę sobie.
Oddaję pompkę właścicielowi i gadam z tubylcem – tłumaczy, że 8km wcześniej jest wulkanizacja. No
ale kto widział w cywilizowanej Europie czynną w niedzielę wulkanizację?. Wracam więc do
dziewczyn a tam okazuje się, że wcale nie są już same.
A co ciekawsze szamią jeszcze gorące domowe drożdżówki z serem – no to i ja nie wiedząc skąd się
wzięli i ci ludzie i drożdżówki wchłaniam jedną tłumacząc, że zabieram koło i jadę w poszukiwaniu
czynnej wulkanizacji. Szczęście, że jedziemy na dwa motocykle. Koło przypięte gumami do stelaża
pod kufer centralny, cała nasza wymiana euro na leje u mnie w kieszeni – no to jadę – pełen
niepokoju co w tym czasie stanie się z dziewczynami, zostawionymi samotnie w obcym i z pewnością
niebezpiecznym kraju tym bardziej wspominając Wasyla.
Niebawem okazuje się, że tubylec mówił prawdę i około 8 km wcześniej prawie na odludziu jest
CZYNNA W NIEDZIELĘ wulkanizacja połączona w małym warsztatem samochodowym i barem. Upał
straszny (kto by pomyślał, ze w tym czasie w PL około 20 stopni chłodniej) w „warsztacie” -
murowany kanał nakryty daszkiem, na którym stoi na oko 30sto letnia Łada, sądząc po stroju
mechanik za pomocą młotka regeneruje wał napędowy. Obok w wulkanizacji (barakowóz obok
którego wybetonowany kawałek zadaszonego placu pełni rolę stanowiska do wymiany kół) krząta się
sprawnie jegomość. Pytam pełen obaw czy ma czym zdjąć, skleić a potem założyć bezdętkową oponę.
Chyba wyszedłem na durnia, ponieważ zostało mi wytłumaczone, że oni nie kleją tylko naprawiają na
gorąco i mają cały potrzebny do operacji sprzęt. Oddaję więc koło w ręce gumolepa modląc się o to
aby był w stanie naprawić oponkę, bez której – i bez asistans na terenie Mołdawii – jesteśmy
udupieni. Jegomość bierze się do roboty a ja zaczynam opracowywać plan „C”, ponieważ na tak
uszkodzonej oponie nawet najlepiej naprawionej strach jechać. Zanim pracownik wulkanizacji zdjął
oponę i pokazał mi że jednak pękł w niej oplot (no cóż dziękujemy Ukraińskim „drogom” ) plan „C”
opracowany. W najgorszym przypadku nocujemy tam gdzie stoimy a następnego dnia z kołem jadę
do Kiszyniowa (jakby nie było przecież stolica) w poszukiwaniu jakiegokolwiek sklepu motocyklowego
mającego opony od ręki.
Opona ma pęknięty kord, upraszam wulkanizatora, żeby ją połatał – może o własnych siłach będzie
się na niej dało pojechać żółwim tempem do stolicy. Chłopak bierze się za robotę. Nie jestem dla
niego niestety priorytetem, co chwila przerywa robotę i wymienia koła w samochodach. Czas leci ja
czekam i obserwuję. Obok mechanik nadal tłucze młotkiem w wał napędowy Łady, ludzie w barze
siedzą ci sami – nic się nie dzieje a czas leci. Minęło bardzo dużo czasu – około 2 – 3 godzin. Za ten
czas przejeżdża tylko dwa motocykle – nie licząc młodego chłopaka, który Iżem przywiózł świeżo
zakupione (nadal jest niedziela) w sklepie krzyżaki do ładowskiego wału napędowego, które nadal ten
sam mechanik za pomocą tego samego młotka próbuje teraz zamontować do coraz bardziej
sklepanego wału. Istny raj na ziemi. Żeby nie okazać negatywnych emocji próbuję tej samej filozofii
niespieszenia się.
Teraz święty wulkanizator raczy gadać przez telefon, a do mnie podchodzi jakiś człowiek, który
wcześniej siedział w barze w towarzystwie kilku osób. Nareszcie coś się dzieje. Człowiek więc
podchodzi i pyta czy nie przewiózłbym motocyklem jego dziewczyny, ale tak z jadem. Hmmm
ponieważ widzę że moje koło już się składa, mam dobry humor i nie odmawiam. Przychodzi młoda
dziewczyna, tłumaczy się, ze nigdy na motocyklu nie jechała, ja sobie dopowiadam – czyli będzie to
pierwszy i ostatni raz. Wsiada, tłumaczę, żeby objęła mnie rękami ( mam nadzieję, że Renata tego nie
przeczyta a wszystkich czytających upraszam o dyskrecję), tłumaczę żeby splotła palce i bez kasków
wyjeżdżamy na średniej jakości drogę. Nie wiem co było głośniejsze – motocykl do odcięcia na
pierwszych trzech biegach czy pasażerka. Na kolejny bieg nie pozwolił stan nawierzchni. Nawracamy i
historia się powtarza. Na wulkanizację zajeżdżamy już spokojnym turystycznym tempem. Pasażerka
była w tak ciężkim szoku, że nie była w stanie sama zejść z motocykla, nie była w stanie z siebie nic
wydusić – teraz jestem pewien – więcej na motocykl nie wsiądzie. Odbieram podreperowane,
napompowane koło, które z racji uszkodzenia nie jest już okrągłe, za usługę płacę na nasze 15zł i jadę
pełen obaw o damską część wycieczki. Dojeżdżam szczęśliwie do miejsca, gdzie przy drodze leży na
boku bordowy blackbird a po drugiej stronie drogi - no właśnie - poznajecie tam w tle?
O tym co działo się w tym czasie u dziewczyn niech napiszą same.
Plan po drugiej stronie barykady plan jest taki ; zostajemy przy położonym w rowie XX’e i jak dwa
cerbery pilnujemy maneli. Nie zamierzamy się łatwo poddać , mamy gaz pieprzowy i bojowe
nastawienie. Siedząc na przydrożnej trawie bacznie obserwujemy Koziego widocznego po drugiej
stronie drogi za ogrodzeniem posesji. Czas oczekiwania umilamy sobie babską rozmową dodającą
otuchy w ciężkich chwilach. W pewnym momencie zauważamy, iż z pobliskiego domu zbliża się do
nas starsza kobieta z reklamówką w ręku. Jej wiek nas uspokaja – groźna raczej nie będzie.
Mieszkanka wsi obdarza nas życzliwym uśmiechem i podaje reklamówkę z ciepłymi drożdżówkami.
Przez głowę przebiega mi myśl – pewnie z arszenikiem – cwany plan – otrują nas i okradną a zwłoki
na części sprzedadzą albo zjedzą gdyż okolica mimo że bardzo zadbana na zamożną nie wygląda. Nie
zapominając jednak o kurtuazji przedstawiamy się. Kobieta to Maria , siada przy nas i zaczyna
rozmawiać. Stres szybko mija. Tłumaczy, że widziała jak balansowałam na drodze usiłując
wyhamować. Po pewnym czasie dołącza do nas starszy pan – jak się okazuje mąż Marii. Mimo, iż
starsi ludzie na groźnych nie wyglądają to jednak obie bacznie obserwujemy nasze toboły jak również
sprawdzamy czy Kozi daje oznaki życia. Maria w pewnym momencie tłumacząc iż w piecu ma kolejną
blachę z ciastem idzie sprawdzić czy wypiek jest już gotów. Po pewnym czasie wraca , przynosi
dodatkowe bułeczki, jabłka i świeże jajka . Nie wiem co powiedzieć , jak się odwdzięczyć – cóż mimo
iż tobołów mamy sporo to nie jesteśmy przygotowani na dawanie prezentów. Ostatecznie tłumacząc
że z serca ale chce jej coś dać – wyjmuję zbożowy baton z lidl’a. Maria uśmiecha się życzliwie i bierze
drobiazg. Po długim czasie wraca Kozi wraz z młodszym autochtonem – pomagierem - niestety z
niekorzystnymi dla nas wieściami. Zapada postanowienie – Kozi jedzie na wulkanizację , a my
zostajemy polansować się w przydrożnej trawie. Do Naszego towarzystwa dołącza tubylec , który tak
ochoczo pomagał w sprawdzaniu opony. Czekając na Koziego staramy się rozmawiać ale obie
myślimy jedynie o tym czy wszystko jest OK. – czy ta wulkanizacja to nie jakieś widmo lub dziupla
gdzie nam chłopa zamordują , poćwiartują , moto rozbiorą na części i sprzedadzą. Na szczęście nasi
towarzysze raczą nas ciekawą rozmową. Okazuje się że Maria jest 5-tą żoną starszego pana , który wg
swoich opowiadań wiódł bardzo ciekawe życie. Opowiadają nam o Mołdowie, wyjaśniają, iż płody
rolne sprzedaje się do Rosji, że sami mają kawałek ziemi , pięknego konia ( który pasie się koło nas ).
Podziwiamy z Renią spokój, od czasu do czasu ( proszę to traktować w kategorii rzadko – bardzo
rzadko ) po drodze przymyka jakieś auto. Dowiadujemy się że wkrótce będzie u nich wielkie ( i jak
zapomniane u nas ) święto a mowa tutaj o 9 maja, że przyjadą do nich dzieci w odwiedziny. Są też
ciekawi – pytają o nas , gdzie pracujemy ? Jak się żyje w Polsce? Ile u nas kosztuje benzyna? Mimo
tego iż spędzamy z nimi kilka godzin nie narzekają, są nadnaturalnie spokojni, wszystko przyjmują ze
stoicyzmem. Młodszy autochton ambitnie uderza do mnie w konkury. Czas oczekiwania dłuży się
coraz bardziej – zaczynamy się bać o Koziego. I w tym momencie na drodze zauważam dwa światła.
Gdyby to była Sahara pomyślałabym, że to fatamorgana ale do licha jestem w Mołdowie a tutaj takie
zjawisko nie występuje. Przed nami zatrzymują się DWA MOTO !! DWIE HONDY !! Panie i Panowie tj
czarny Fire blade i biały Black Bird !!! Szok sprawiam, że przez chwilę tracę zdolność mowy ( co nigdy
mi się nie zdarza ) , moje zaskoczenie jest idealnie proporcjonalnie do szoku mołdawskich bajkerów
gdy dowiadują się, że to co leży w rowie jest moje i to ja tym jadę. Jeden z bajkerów obejmuje mnie
jak szczęśliwy, że nic mi się nie stało ojciec, całuje mnie w głowę i patrząc w oczy szczerze mówi
ZUCH. I tak poznajemy Michała i jego kumpla oraz ich dwa dopieszczone , wyczyszczone, piękne
hondzialki. Po kilku minutach jeden z bajkerów wsiada na moto ( bez kasku ) i odjeżdża , wraca po
kilku minutach wręczając mnie i Renacie bo marsie i zimnej coli w puszcze ( kolejny szok ) . Pytają co
mogą dla nas zrobić - jak pomóc ?? Tłumaczymy, że boimy się o Koziego bo długo nie wraca –
chłopaki doskonale znają wskazaną nam wulkanizacje , dzwonią do gościa, który ma sprawdzić czy
nasz chłop tam jest, Po chwili wszystko wiadomo – Kozi jest jeszcze żywy ( dopiero potem gdy na
chłodno konfrontujemy nasze zeznania dochodzimy do wniosku że to właśnie telefon Michała
sprawił, iż gumolep zaintersował się nasza oponą ) . Chłopaki wykonują jeszcze kilka telefonów i tak w
coraz większym gronie rozmawiamy sobie. Wkrótce wraca Kozi, niestety opona nie jest zdatna do
zaplanowanego jeszcze w Polsce dysatnsu do pokonania - i znowu ten pech – ale jeszcze nie wiemy
jakiego farta mamy spotykając tych dwóch bajkerów ( którzy tak na marginesie przejeżdżali tędy tylko
dlatego, że niedzielna przejażdżka przerodziła się w ucieczkę przed stojącą na straży prędkości
policją).
Przyjeżdżam więc wreszcie na miejsce awarii z jako tako podłatanym i trzymającym powietrze kołem,
ze zdjęciem wizytówki człowieka z miasta oddalonego od nas o około 50km, który ma autoholowanie,
i jest aktywnym motocyklistą, u którego najprawdopodobniej będzie dało radę zakupić oponę. Ze
szczęścia, że wreszcie wydostaniemy się z miejsca, macham rękami z daleka. Przy drodze niedaleko
nadal leżącego na boku Szokrany XX-a stoją dwa inne motocykle.
Z daleka widać było, że dziewczynom o które się naprawdę martwiłem nic – jak na razie – złego się
nie stało. To był pierwszy pozytyw dnia dzisiejszego. Zajeżdżam, witam się z chłopakami oczywiście
pytaniem który lata na blackbirdzie. Atmosfera na miejscu taka fajna przyjacielska. Zdejmujemy koło
z mojego bagażnika i zaczynam wreszcie po tylu godzinach składać motocykl do kupy. Mam przy tym
mnóstwo pomocnych rąk.
Tłumaczę nowo poznanym towarzyszom naszej niedoli, że opona nadaje się do naprawy tylko
poprzez wyrzucenie. Skręcam przy tym już zaciski hamulcowe i cieszę się, że wreszcie czerwony
motocykl stanie na dwóch (z czego jedno lekko kulawe) kołach. W tym czasie podjeżdża jakiś
samochód i słyszę żywiołowe rozmowy po Polsku. Zatrzymali się „nasi” co skomentowałem drąc się
„Polska – białoczerwoni”. Polacy również oferują nam pomoc – czyżby zmiana klimatu??
Szokrany motocykl wreszcie dotyka kołami asfaltu. Próbuję się dodzwonić się na numer z fotki
wizytówki, jednak nie dało rady. No tak w telefonie mam ukraiński numer, prawdopodobnie bez
roamingu. W końcu chłopaki którzy dzielnie towarzyszyli piękniejszej części naszej niedoli
telefonicznie załatwiają oponę w mieście Białe które jest 50km przed nami. Właściciel opony ma
czekać na BMW F650 za godzinę pod białą tablicą z nazwą miejscowości. Ponieważ na przedniej
oponie z pryszczem planujemy jechać z zawrotną prędkością 50km/h czas nas nagli, zbieramy się
szybko, żegnamy się ze wszystkimi których spotkaliśmy wymieniamy się kontaktami i pędzimy ( po
tylu godzinach postoju w rowie każda prędkość jest pędzeniem) dalej przed siebie na spotkanie z
nową oponą.
Szokrana pomyka przed nami – na oponie daje radę utrzymać zawrotne 50km/h a Ja z Renatą
podziwiamy widoki.
Aż w końcu zauważamy zbliżające się miasto. Znowu po głowie kołaczą się myśli – czy umówiony
człowiek będzie na swoim miejscu – jeśli nie – jesteśmy praktycznie w punkcie wyjścia, jednak jako-
tako mobilni.
Chyba wszyscy poczuliśmy ulgę zauważając ciemne BMW pod nazwą miasta. Krótkie powitanie i
jesteśmy prowadzeni do bazy przez motocykl z dwoma pasażerami bez kasków.
Zostajemy wprowadzeni na podwórko na którym stoją inne motocykle. Na podwórku widać trzech
młodych chłopaków. Pokazują nam używaną przednią oponę której stan spokojnie pozwoli nam
objechać to co planujemy. Na zapytanie o cenę usłyszeliśmy 300 dolarów, co ścina nas z nóg, nie
dajemy jednak po sobie poznać – w końcu nie mamy innego wyjścia wiec godzimy się z uśmiechem.
Nie ociągając się znowu kładę Szokrany motocykl na boku (chwała gmolom) i biorę się za
zdejmowanie godzinę temu założonego koła. Chłopaki nie wychodzą z podziwu jak traktujemy
motocykle – jebut na bok i remont.
Jeden z chłopaków zabiera nasze koło i jedzie z nim do warsztatu. My w tym czasie zajmujemy
miejsce za świeżo nakrytym stołem i podczas rozmowy o wszystkim raczymy się pyszną, gorąca
domową uchą z dużej ryby zakupionej przez chłopaków od wędkarza. Chłopaki kiedy nie jezdżą
motocyklami razem gotują. Wyborną uchę gotowali w 10ciu. Obcy ludzie przygarnęli nas na
podwórko, częstują jedzeniem, chłodnym piciem, samo zawożą koło do naprawy i nawet proponują
prysznic po upalnym dniu. Rozmawiamy o wszystkim po rosyjsko – polsko – migowo. Grunt, że
rozumiemy się prawie całkowicie. Śmiejemy się, opowiadamy o co nas spotyka w drodze, czym
zajmujemy się w Polsce. Oni opowiadają swoje historie. Mołdawska atmosfera pełnej życzliwości
wciąga nas do tego stopnia, że zastanawiamy się czy warto jechać dalej w ta dziurawą Ukrainę.
Ubawiłem naszych gospodarzy pokazując im z jakim bagnetem do Mołdawii pełen obaw o
bezpieczeństwo przyjechałem. Pytamy, co w tym pięknym kraju życzliwych ludzi można zobaczyć,
jednak okazuje się, że nie ma tutaj czego zwiedzać ani oglądać. Okazuje się również, że Mołdawia w
porównaniu do Ukrainy ma całkiem sporo motocykli. W samym mieście w którym akurat jesteśmy
(wielkości polskiego powiatowego) bajerów jest około 30stu. W oddalonym o 50km Kiszyniowie
ponad tysiąc.
Czas mija, my nakarmieni i napojeni przez obcych ludzi, aż w końcu pojawia się chłopak z naszym
kołem obutym w zdatną do jazdy oponę. Bierzemy się zatem do roboty i za kilka minut Szokrany red-
bird stoi na swoich kołach gotowy do dalszej drogi. W tym czasie co chwilę podwórko odwiedza
kolejny okoliczny motocyklista, który pewnie dostał jakiś cynk, o niecodziennych gościach w
warsztacie.
Szokrana idzie płacić za oponę i widzi duże zdziwienie jednego z naszych gospodarzy na widok trzech
setek dolarów. Okazało się, że nie zrozumieliśmy się i cena opony była dziesięciokrotnie niższa.
Chłopaki nie chcieli żadnej zapłaty za przełożenie opony w warsztacie. Dostają więc na pamiątkę
bagnet, który teraz jesteśmy pewnie nie będzie nam potrzebny. Smarowanie łańcuchów, pożegnanie,
odmowa przyjęcia w prezencie mapy Krymu, wymiana kontaków, pamiątkowe zdjęcie i już w większej
grupie zostajemy wyprowadzenie z miasta. Oj nie chciało od tak miłych ludzi odjeżdżać.
Zostaliśmy wyprowadzeni z miasta, odprowadzeni nawet za miasto około 10km. Ostateczne
pożegnanie odbywa się na stacji benzynowej. Okazuje się przy tym że do Kiszyniowa mamy jeszcze
około 100 km.
Odjeżdżamy więc dalej próbując nadrobić stracony dzień. Droga świeżo po remoncie. Chcemy mimo
wszystko tego dnia – jeśli dalej nawierzchnia będzie tak wyborna nadrobić zaległości i przejechać
Mołdawię – kraj odnośnie którego tak strasznie się pomyliliśmy.
Jedziemy sobie spokojnie, bo jeszcze cała trójka nie ochłonęła po tak zaskakującym zbiegu wydarzeń,
ja dodatkowo nieufnie nastawiona do mojej nowej opony czuję, że moto prowadzi się nieco dziwnie.
Opona niestety jest zdecydowanie inna niż dotychczasowa, nie przeszkadza to jednak podziwiać
uroków okolicy, którą mijamy. Zaskakują nas naprawdę dobre drogi i długie odcinki nawierzchni w
remoncie – jak się później okazuje oboje z Kozim zauważamy tablice informacyjne „ rewitalizacja
…..w domyśle nawierzchni drogi „ a po obu stronach flaga UE i MŁD - hmm czyżby Unia remontowała
mołdawskie drogi??? – na to wygląda. My cieszymy się jednak, że w obliczu naszego pecha w dalszym
ciągu jesteśmy mobilni. Niestety po drodze zdajemy sobie sprawę, że zarówno dzisiejsze wydarzenia ,
upał, jak również zbliżająca się noc sugeruje poszukać miejsca pod namiot. Jedziemy spokojnie ,
wszystkie trzy główki bacznie rozglądają się za idealnym miejscem na wypoczynek. I w pewnym
momencie wszyscy widzimy to co dla nas jest mołdawskim rajem utraconym. Boskość tego miejsca
powala ( mimo koszmarnej drogi dojazdowej jesteśmy w stanie zrobić wszystko aby spędzić tam noc
). To jest Hilton na mołdawskiej wsi......
A co było robić, skąd mieliśmy wiedzieć, czy w tej części świata tak się za motocyklizm nie płaci, co
tłumaczyłoby nikłą ilość sprzętów. Ta opona to było nasze jechać labo nie jechać dalej.
Poniżej foto Hiltonu Mołdawskiej wsi
Przydatność zamontowanej klatki została sprawdzona jeszcze przed wyjazdem, stąd też mieliśmy
pewność, że takie elementy jak wydech - podczas nawet niekonetrolowanego położenia XX spokojnie
wytrzymają (jedynie lusterka bez uprzedniego złozenia były narażone na potencjalne uszkodzenia )
Oczywiście że będzie cd. ;
Entuzjastycznie zaczynamy rozpakowywanie z Renatą głównych bagaży …..ale chwila - a gdzie nasz
PECH ?? no właśnie , szczęśliwi z cudnej miejscówki zauważamy zbliżającego się do nas tubylca, który
wraz ze swoimi kamratami przyjechał furmanką. Człek sponiewierany jakimś domowym wyrobem –
zaczyna nam nachalnie tłumaczyć, iż to miejsce jest złe, zaraz nas okradną ( patrząc po wymownym
sposobie w jaki się na nas gapi jedynie kradzież byłaby wybawieniem ). Kozi stara się wytłumaczyć, że
damy sobie radę, ale tubylec zaczyna być coraz bardziej natarczywy…tłumaczy, że po drugiej stronie
jest jego hacjenda z pracownikami i ze tam właśnie mamy się rozbić. Rzekomo dzwoni do
pracowników, iż mają nas wpuścić na teren posesji – Kozi zauważa jednak, że rozmowa to blef bo do
połączenia nie dochodzi. Spoglądamy na siebie znacząco – bez słów bo, już wiemy co robić. Kozi
zagaduje tubylca dziękując za pomoc i nocleg a my z Renatą szybko pakujemy to, co jeszcze przed
chwilą zostało wypakowane. Umawiamy się, że podjedziemy pod gospodarstwo tubylca i
skorzystamy z jego zacnej oferty, oczywiście gdy docieramy do tej ruiny gdzie rzekomo ma być
bezpiecznie – spoglądamy po sobie i wykorzystujemy to do czego XX’y zostały stworzone. Cała trójka
jest zdenerwowana , a my z Renatą mocno wystraszone gdyż ów człek nie sprawiał wrażenia
chętnego do pomocy. Powoli zapada zmrok. Pomysł z przenocowaniem na posesji przy kościele to
kolejna lipa – gdyż kościół okazuje się ruiną w remoncie z ogrodzeniem zamkniętym na kilka kłódek.
Jedziemy przed siebie – jest noc, miejsca na nocleg brak , jesteśmy zmęczeni i mocno poirytowani –
zatrzymujemy się na stacji benzynowej w celu konsultacji. Dając upust frustracji zauważamy , iż za
budynkiem stacji jest fajna miejscówka na nasz namiot. Kozi idzie załatwić sprawę po męsku –
wkrótce wraca z jednym z pracowników , który na nocleg zezwolić nie chce – widząc jednak nasze
przerażone z Renatą twarze zmienia zdanie, prosi jednak abyśmy upolowali namiot tak by nie był
widoczny w kamerach , prosi też o spokój ( za swe dobre serce dostaje piwo – nie pierwsze wypite
tego wieczora) . Miejscówka okazuje się w miarę dobra, kilka metrów od namiotu stoi latarnia co
umożliwia łatwe rozbicie się , mamy też dwa tureckie, sprzątane, zamykane na drzwi szalety.
Profilaktycznie spinamy czym się da oba moto do siebie, włączamy też wszystkie zabrane alarmy.
Niestety po tym jak tubylec obalił nasz pogląd o spokojnej mołdawskiej wsi, postanawiamy czuwać –
tzn. Renata uzbrojona w gaz czuwa całą noc a my z Kozim śpimy aby zrewitalizować siły przed
jutrzejszym przejazdem przez Kiszyniów, który wg naszej mapy obwodnicy nie ma. I tak nastaje ranek,
już wiemy, że będzie to kolejny upalny dzień. Grunt jednak, że przetrwaliśmy. Nieświadomi tego czym
przywita nas stolica kraju pakujemy nasz dobytek.
Wyspani (no może poza czuwającą Renatą, która przynajmniej twierdziła, ze całą noc
czuwała) i spakowani żegnamy się z w sumie fajną miejscówką na nocleg.
Jedziemy i w końcu pojawia się wyczekiwany znak
Wjeżdżamy ufając nawigacji z oprogramowaniem IGO 8, które świetnie daje sobie radę na
Ukrainie. Na Mołdawii posiada jedynie główne drogi. Odnośnie samego Kiszyniowa – niby
stolica kraju, a uda się nam ją przejechać (bez obwodnicy) w 27 minut. Jednak Minut pełnych
wrażeń. Drogi szerokie, jednak nie maja wyznaczonych pasów ruchu. Oznakowanie kiepskie.
Próbujemy kierować się na Tiraspol, jednakże ciężko na m to wychodzi. Pomimo ogólnego
tłoki i nawału samochodów na drodze, bardzo dużo pozdrawiających nas kierowców.
Pozdrawiają jak kto umie – klaksonem, machaniem, różnymi gestami wyrażającymi wolność,
solidarność, kciukiem w górę, również słownie przez otwarte szyby samochodów stojących
obok nas na skrzyżowaniach. To właśnie dzięki nim i ich wskazówkom uda się nam dość
sprawnie przejechać zatłoczony Kiszyniów, który w przeciwieństwie do szarej i betonowej
Mołdawii bywa nawet kolorowy.
Jedziemy jeszcze jakiś czas kierując się na Tiraspol, później odbijamy w inną stronę. Tiraspol
jest stolicą samozwańczej autonomicznej republiki naddniestrzańskiej – państwa rządzonego
przez wojsko. Nawet na stronie ambasady polskiej w Mołdawii napisane jest, że ambasada nie
jest w stanie udzielić pomocy obywatelom RP przebywającym w tej republice. Nie za bardzo
kręci nas klimat uzbrojonych w kałasznikowy patroli nietrzeźwego wojska czepiających się o
byle co. Z resztą za wątpliwą przyjemność przejazdu przez to coś władze życzą sobie opłatę
w wysokości 50Euro od pojazdu. Obcokrajowcom bez meldowania się władzom wolno
przebywać w tym „raju” tylko dobę. Jeśli przebywalibyśmy tam dłużej, co z naszym pechem
było wielce prawdopodobne zostalibyśmy ukarani mandatem w wysokości bagatela
700dolarów od głowy. Raj prawda? Omijamy więc tamte strony bezpiecznym szerokim
łukiem, kierując się na południe w kierunku miejscowości o swojsko brzmiącej nazwie Stefan
Woda.
Za miejscowością Causeni rozpoczyna się najnudniejszy odcinek naszej drogi. Około 60 km
idealnie prostej i idealnie równej drogi przebiegającej przez kolejne wsie. Niestety w
Mołdawii w dzień powszedni podzidować się nie da, ponieważ milicji przy drogach jest tam
zatrważająca ilość. Praktycznie widząc samochód na poboczu drogi można mieć pewność, ze
jest to radiowóz. Milicja ta jednak jest na tyle wspaniałomyślna w po równaniu do ukraińskiej
DAI, że nie zatrzymuje bez powodu. Jadąc więc zgodnie z przepisami Renata śpi siedząc tuż
za mną a ja i Szokrana walczymy podczas jazdy ze snem. Całe szczęście kierując się w stronę
Ukrainy w końcu jesteśmy zmuszeni zjechać z tej drogi na normalną, Kretą, dziurawą
wioskową dróżkę, która aż dziwne, że prowadzić miała do przejścia granicznego. Po zjeździe
z tej nazwanej przez nas mołdawskiej ROUT 66 obowiązkowy odpoczynek, ponieważ słońce
tego dnia nas nie oszczędzało okrutnie.
Po niedługim odpoczynku jedziemy (wg Szokrany) w stronę przejścia granicznego z Ukrainą,
Jakoś nie za bardzo chce mi się wierzyć że droga takiej kategorii
Prowadzi nas do przejścia granicznego. Jednak za 4km ukazuje się nam samo przejście –
również jakieś takie hmmmm wioskowe.
Celnicy przyjaźni nam pozwalają skorzystać z cienia. Odprawa przebiega jakoś tak
nienaturalnie szybko i znów czujemy się jakoś tak bezpieczniej sadząc, że jesteśmy na
Ukrainie, na której działa nasze ubezpieczenie podróżne. Jedziemy wiec jedyną drogą jaka
widzimy w zasięgu wzroku a dookoła tylko mokradła, trzciny i woda. Po kilku kilometrach
lekkie zdziwienie – kolejne przejście graniczne. Uśmiechnięty celnik wita nas po Ukraińsku,
jednak niewiele z tego rozumiemy, wita więc nas po Rosyjsku i Angielsku. Na nasze
tłumaczenia, że jesteśmy Polakami i rozumiemy po Rosyjsku, tylko trzeba do nas mówić
powoli zostajemy ze szczerym uśmiechem przez niego przywitani słowami „Cześć Polska –
byłem Krakowie” Teraz stało się jasne, że te mokradła to pas graniczny.
Do Odessy zostaje nam około 40 km, które nawet sprawnie pokonujemy. W końcu z
kilkudniowym opóźnieniem docieramy na początek tego komunikacyjnego koszmaru. Czuję
radość, że pomimo przeciwności udało się zrealizować pierwszy zamierzony wcześniej cel
podróży.
_________________
NO RULES tak najkrócej można opisać przejazd przez Odesse w godzinach szczytu. Jak się później
okazało zasady są , co prawda odbiegają od naszych standardów ale przecież to wschód. Ojczyste
metropolie w godzinach szczytu toną w korkach czego dla odmiany w Odessie nie ma. A wszystko to
za sprawą elastycznego, inteligentnego podejścia do przepisów o ruchu drogowym. Na większości ulic
brakuje wyznaczonych pasów ruchu , stąd też ile pojazdów się zmieści tyle jedzie, dodatkowo w
zależności od kierunku komunikacyjnego szczytu , zmienia się ilość kierunków jazdy – tzn. jak się
wyjeżdża z miasta to ¾ drogi zajmuje kierunek wyjazd a resztę wjazd i odwrotnie rano. Zaskakującym
zjawiskiem są również piesi , którzy bez względu na szybkość i ilość poruszających się pojazdów
przechodzą przez drogę tam gdzie chcą. Przejścia dla pieszych to również duże wyzwanie , pasów
brak są jedynie kwadraciki bo bokach , mimo że pieszy ma zielone to przecież można wykorzystać
fakt, że nie zajmuje całej jezdni i sprytnie przemknąć koło niego. Typowym zachowaniem jest
trąbienie na tych którzy jednak stoją aby przepuścić ludzi. Wracając jednak do naszego przejazdu.
Jazda w szyku, w tamtejszych warunkach się nie sprawdza, jazda bez szyku również. Fakt, że moto nie
zajmuje tyle miejsca co samochód sprawia, iż każdy te kilka cm obok ciebie wykorzystuje na szybsze
dotarcie do celu. Ulice to mieszanka asfaltu, kostki brukowej , i oczywiście dziur których sposób
oznaczania jest niewątpliwe nietypowy
W sytuacji kiedy takiej dziury nie da się ominąć jadąc jezdnią, wszyscy jadą chodnikiem ( przecież
pieszy ma oczy – poradzi sobie ). Totalny chaos drogowy , wysoka temperatura , brak oznaczeń,
wariująca nawigacja , sprawia iż zatrzymujemy się na jakimś parkingu, z jedną myślą – trzeba to coś
jakoś przeczekać i znaleźć w jakiś sposób nocleg. Przypadkowo zatrzymany motocyklista o typowo
wschodnim imieniu Denis – kieruje nas do Domu Pawlowa – dokładnie tłumaczy jak dojechać – tylko
jak to zrobić skoro patrząc na ulicę widzimy horror. Nie poddajemy się - ostatecznie dojeżdżamy do
pięknie usytuowanego nad samym morzem hotelu.
Hotel był dla nas sporym zaskoczeniem , wejścia na jego teren przez 24h pilnował ochroniarz +
milicjant
Po całym obiekcie ciągle chodziła ochrona, dodatkowo do pilnowania samych motocykli przydzielony
był ochroniarz, którego zadaniem było patrzenie na zaparkowane sprzęty a maszyn było sporo gdyż w
hotelu rezydowała pokaźna grupa polskich motocyklistów. Dostaliśmy pokój z ciekawą aranżacją
Byliśmy pod pełnym wrażeniem architektów wnętrz pracujących w tym obiekcie. Każdy turysta może
tam znaleźć coś dla siebie.My znaleźliśmy to ;
Oprócz hotelu pełnego plastikowych krasnali , dinozaurów, psów, sowy balkonowej, sztucznej zieleni
, fontanny na ścianie, mogliśmy się nacieszyć spokojem i morzem
Po spacerze, patrząc na mapę naszej trasy, rozgoryczeni dochodzimy do wniosku, że plan podróży ze
względu na spore opóźnienie i prześladującego nas pecha trzeba zmienić. Z żalem rezygnujemy z
Krymu postanawiając zostać w Odessie dwa dni i wykorzystać je na zwiedzanie oraz wypoczynek.
Następnego dnia ze względu na wczorajszy koszmar komunikacyjny postanawiamy dostać się do
centrum miasta tramwajem. Rozkład jazdy jest dla nas zagadką,
podobnie jak możliwość kupienia biletów. Okazuje się, że bilety sprzedaje pani bileterka
bezpośrednio w tramwaju – za cenę 60 groszy od osoby docieramy na przystanek końcowy
Ustawiamy nawi i dalszą drogę pokonujemy na nogach, przyglądając się bacznie miastu. Podczas
spaceru do centrum rzucają się w oczy miejscowe skrajności , obok takich miejsc
mijamy również ;
Jest w tym wszystkim jakiś urok – urok wschodu.
Po około pół godzinnym spacerze docieramy do celu ;
Ponieważ cała trójka nad morzem bywa rzadko zatem spędzamy sporo czasu w porcie podziwiając
logistykę morską, o której wiemy tylko tyle, że istnieje
Całkiem przypadkiem wyjaśnia się zagadka pochodzenia bananów
Po niezwykle upalnym dniu Kozi postanawia zakosztować lokalnego specjału ( obie z Renatą
trzymamy kciuki aby pech nie przypomniał o sobie )
Wieczorem jeszcze raz korzystamy z uroków spaceru nad morzem aby następnego dnia opuścić
Odesse.
Z Odessy kierujemy się jeszcze w stronę Krymu – nawigacja ustawiona na Mikołajew. Stamtąd mamy
zamiar odbić na Pierwomajsk i pozwiedzać o ile będzie nam dane ją znaleźć bazę rakiet nuklearnych z
okresu zimnej wojny.
Droga dobra kilometry mijają.
Dojeżdżamy więc szybko do Mikołajewa gdzie robimy przerwę na kawkę w przydrożnym barze. Bar
czysty i całkiem przyjemny toaleta za barem to jego zupełne przeciwieństwo
Z Mikołajewa odwijamy w stronę Pierwomajska. Odkąd zmodyfikowaliśmy nasze ambitne plany
przestało się nam spieszyć. Niespiesznie wiec podziwiamy mijane bez pośpiechu widoki i pomniki
różnej maści
Po drodze widząc kram z wędzonymi i suszonymi rybami robimy postój, bo zawsze chciałem
spróbować tego typu wschodnich specjałów. Ryby porozwieszane przy drodze, to tylko wystawa.
Zostałem wprowadzony do pomieszczania, gdzie był towar na sprzedaż. Zakupiłem jedną wędzoną i
jedną suszoną rybkę i siadając pod sklepem próbujemy z Renatą wędzonej. Zjeść się dała, ale żeby się
tym najeść, trzeba mieć sporo nerwów.
Po wędzonej przyszła pora na suszoną – odciąłem jej łeb i okazało się, że jest kompletna z
wnętrznościami a suszone mięso ma dziwny czerwony kolor. O nie tego nikt z nas nie był w stanie
ruszyć. Mnie osobiście przeszła ochota na ryby…
Jedziemy więc dalej, zbliżamy się do Pierwomajska powoli rozglądając się za miejscem na nocleg
mijamy elektrownię atomową zaopatrującą 95% Ukrainy w energię elektryczna. Nie ma się czego bać
prawda?
Niebawem znajdujemy świetną przydrożną restaurację, w której za 40 zł najadamy się we troje do
syta a kilka km od niej piękne miejsce na nocleg nad rzeką wśród skałek
02.05.2013
Po pakowaniu się zajeżdżamy na śniadanko do restauracji w której jedliśmy wczoraj. Obsługa
przywitała nas szczerym uśmiechem i machaniem. Pyszne śniadanko w takich cenach, że nie warto
wyjmować turystycznej kuchenki i już z pełnymi brzuszkami zbliżamy się do Pierwomajska.
Zaczepiony pod sklepem człowiek bardzo dokładnie tłumaczy jak trafić do muzeum rakietowego i po
kilkunastu kilometrach w końcu jesteśmy pewni, że nie błądzimy
Dzięki uprzejmości strażnika parkujemy się na terenie bazy a nie na parkingu przed bramą., ten sam
człowiek patrzy na nas z dezaprobatą gdy skrupulatnie przypinamy wszystkie kaski do koła –
właściciele stojącego obok moto – porzucili wszystko bez dodatkowych zabezpieczeń , my jednak nie
zapominamy, że jesteśmy na okrutnym wschodzie.
Do zwiedzania tego miejsca podeszliśmy jak do namiastki militarnej potęgi byłego ZSRR, ostatecznie
poczuliśmy się jednak jak przeniesieni do komedii Ściśle tajne z 1984 roku. Po bazie oprowadzało nas
dwóch byłych jej pracowników , o ile pan pokazujący muzeum spełniał się w tej roli jak każdy inny
pracownik tego typu placówki to drugi, przedstawiający okazy samej bazy był niezwykle przejęty
swoją rolą (on w dalszym ciągu był tutaj na służbie). Czuło się, iż dla niego te czasy są w dalszym ciągu
żywe. Właściwe zwiedzanie rozpoczęto od poinformowania całej grupy iż są wśród niej Polacy – na co
zwiedzający zareagowali jak na rzadkiej maści eksponat w zoo. Pomyśleliśmy – łatwo nie będzie ,
przez wieloletnie antagonizmy prawdy o tym miejscu na pewno nie usłyszymy.
Sama baza wygląda jak nieco zaniedbany ogród ; tu wisienka, tam jabłonka parę mleczy a wśród nich
czołg , kilka głowic nuklearnych, wozy do przewozu rakiet. Ponieważ na militariach się nie znam
zatem jak większość zwiedzających podziwiałam jedynie gabaryty eksponatów. Kozi ze względu na
wrodzoną ciekawość sprawdzał wszystko na swój sposób.
Punktem kulminacyjnym wycieczki miało być zwiedzanie podziemnej części bazy. Po wejściu
napompowano nam świeżego powietrza i ruszyliśmy przed siebie ciasnym tunelem. Spacer był zaiste
zachwycający ; mnóstwo kabli, jakieś rury, zapach stęchlizny i kurz. Gdy jednak nasz przewodnik dla
odważnych zaproponował zjazd windą na poziom 7 szybu sterowniczego poczułam jakbym była na
tajnej misji i bez konsultacji z Kozichwostami zgłosiłam nas do zjazdu. Przed naszym odjazdem pan
surowo zabronił reszcie wycieczki naciskać jakiekolwiek przyciski – jakby od tego zależało nasze życie
( hmm a może zależało ?? )
Wejście do windy prezentowało się tak ;
Nigdy wcześniej nie korzystałam z tak ciasnej windy gdzie 4 osoby mieściły jedynie się dzięki sile woli.
Dopiero po zjeździe zrozumieliśmy prawdziwe warunki służących tam żołnierzy. Odpalający rakietę
od ilości uwalnianych gazów umierał na miejscu, na poligonie zdarzyło się również kilka wypadków –
podczas jednej z awarii zginęło jednocześnie 800 żołnierzy. Sterujący maszynami sami byli traktowani
jak maszyny. Również my z Renatą miałyśmy się okazję poczuć jak Ci którzy wykonywali rozkazy.
Posadzone na fotelach przed mnóstwem przeróżnych przycisków , na znak naszego przewodnika
nacisnęłyśmy jednocześnie dwa charakterystyczne czerwone guziki – w tym samym momencie
zaczęły wyć syreny a od szczęśliwego przewodnika zacierającego z radości ręce usłyszałyśmy – „ no to
wysadziliśmy Amerykę w powietrze „ Po takich wrażeniach będąc jeszcze na dole, bez słowa
zapłaciliśmy przewodnikowi za atrakcje.
Po wjeździe na górę pokonując we troje ( już bez przewodnika ) długi korytarz powróciliśmy na
powierzchnie
Na koniec używając naszych tajnych nick’ów dokonaliśmy wpisu do księgi gości
Ostatecznie mogliśmy obrać azymut na , DOM mając jednak spory zapas czasu postanowiliśmy jechać
powoli podziwiając widoki a przede wszystkim tolerując prozę ukraińskich dróg. Ostatecznie
zaparkowaliśmy gdzieś na jakiejś małej bardzo ubogiej wsi – mimo wielkiej obawy mieszkanek że
zostaną przez nas napadnięte dostaliśmy nieco wody i pozwolenie na rozbicie naszego domku.
Trudy jazdy wynagrodziły nam pyszne czekoladki zakupione przez Koziego .
Następnego dnia , posileni pozostałością cukierasów , po spakowaniu postanowiliśmy iż dzisiaj
będziemy nocowali u naszych znajomych a Stryju. Magistrala do Kijowa to droga o europejskiej
jakości jak również oznaczeniach stąd też skutecznie przyczyniła się do realizacji planu. Niestety pech
o nas nie zapomina – ze względu na ilość kilometrów zrobionych głównie po prawdziwych wertepach
uszkodzeniu ulega uchwyt od naszej kamerki , Kozichwosty zostają bez intercomu , mamy też
problem z nawi. Nie poddajemy się i mimo przeciwności losu informujemy naszych znajomych, że na
pewno do Stryja dojedziemy. Upał i koszmarne dziury ( wszak z magistrali musieliśmy zjechać
)powodują , iż oboje z Kozim zaczynamy się skarżyć na nasze obolałe kręgosłupy. Mimo iż jesteśmy
jakieś 15 km od celu mamy dość typowej ukraińskiej drogi – ratunkiem jest chwila wytchnienia na
XX’ach.
Do Stryja mimo fatalnego samopoczucia wjeżdżamy witani przez sporą grupę przesympatycznych
okolicznych biker’ów. Okazuje się, że nie chcieli uwierzyć iż kobieta jedzie na droździe, stąd
postanowili zobaczyć to na własne oczy. Przez miasto przejeżdżamy równie triumfalnie jak Juliusz
Cezar powracający po swych podbojach.
W mieszkaniu u Ireny u Walerego czekała na nas strawa jak i ( co najważniejsze ) dobrodziejstwa
łazienki z wygodami. Wieczorkiem robimy jeszcze krótką przejażdżkę po mieście aby po powrocie
zapaść w objęcia Morfeusza.
I tak nasza podróż dobiega końca – przyjaciele odprowadząją nas prawie do granicy. Po drobnych
zakupach jeszcze w UA, stawiamy się na granicy gdzie ukraińska celniczka nie dając wiary, iż jednym
kierowców XX jest kobieta robi nam awanturę dopominając się o kierowcę płci przeciwnej,
ostatecznie jednak udaje się nad dojechać do polskich przyjaźnie nastawionych celników. Czekając na
odprawie moje moto zaskarbia sobie względy, pewnego czarnego labradora , który jak się
dowiadujemy mimo że pełni służbę uwielbia również motocykle. Polska wita nas deszczem i chłodem.
Ubieramy na siebie ile się da ale zimno nie daje za wygraną. Ostatecznie w porze obiadowej
docieramy na Żupawę. Mimo niespodzianki pogodowej banany nie schodzą nam z twarzy, bo mimo
że już w kraju to jeszcze żyjemy wschodnią przygodą myśląc już o następnej wyprawie – tym razem
już na pewno na Krym ( omijając jednak z daleka tarnopolskie drogi )