26

Upalne lato Kaliny

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Jakim człowiekiem może stać się kobieta, silnie poturbowana przez wojnę, która wyrzekła się wszystkiego dla miłości? Kalina prawie nie zna własnej matki - Marianna nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek, włącznie z córką, poznał jej przeszłość i zrozumiał życiowe motywacje. Dlatego Kalina, choć jest już dorosłą kobietą, nadal w głębi serca pozostaje małym, skrzywdzonym dzieckiem. Zagubionym, samotnym i niepewnym swojego miejsca w świecie. Autor: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Liczba stron: 288 Wydawca: Wydawnictwo MG ISSN: 978-83-7779-141-7

Citation preview

Page 1: Upalne lato Kaliny
Page 2: Upalne lato Kaliny

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Page 3: Upalne lato Kaliny
Page 4: Upalne lato Kaliny
Page 5: Upalne lato Kaliny

Spis treści

Motto

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Epilog

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 6: Upalne lato Kaliny

Co pyright © 2013, Katarzyna Zyskowska-Ignaciak

Wszelkie prawa zastrze żo neRe pro duko wanie, ko pio wanie w urządze niach prze twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie orazwyko rzystywanie w wystąpie niach publicznych – również czę ścio we – tylko za wyłącznym ze zwo le niem właścicie la praw.

ISBN: 978-83-7779-141-7

Pro jekt okładki: Elżbie ta Chojna

Zdję cie autorki: Bartło miej Ignaciak

Opraco wanie re dak cyjne: MG, Do ro ta Ring

Skład i łamanie: Jacek Anto niuk

Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.

Page 7: Upalne lato Kaliny

(…)Były dni – roz palone szczę ściem nie zmie rzonym,

były dni – zachlapane błotem lilie białe,były dni – jak perłami usiane korony,

były dni ciche, smut ne, nijakie, nie śmiałe.Ty zawsze je steś we mnie, trwasz we mnie krwiopłynem

(…)Do Mat ki

Krzysz tof Kamil Baczyński

Page 8: Upalne lato Kaliny

Rozdział IMa rian na

Czas zdaje się trwać w miejscu, niewzruszenie, zawieszony w duchocie wypełniającej pokóji tylko serce starego zegara wiszącego na ścianie wciąż powolnie wybija sekundy i senniepłynące minuty. Ciche tykanie daje świadectwo przejścia ich ulotnego istnienia z „teraz” do„kiedyś”. Tik-tak, tik-tak… Mechanizm zamknięty w mahoniowej skrzynce wprawia wahadłow jednostajny ruch – jakby w oczekiwaniu na wybicie kolejnej, upragnionej godziny, by raz nazawsze zakończyć życie tej obecnej, nudnej, monotonnej i nieciekawej. Byle tylko przetrwaćtę chwilę – do czasu, gdy słońce całkowicie schowa swoją rozpaloną twarz za pokruszonymidachówkami zniszczonych przez wojnę kamienic po drugiej stronie ulicy. Tylko w tym świetle –ciepłym, niemal pomarańczowym – ich smutne, poranione fasady wydają się piękne. Doskonałew swojej mrocznej niedoskonałości. Dostojne, choć nadal w dużej części nieodremontowane.Odarte z dawnego przepychu przez odłamki z moździerzy, które z wibrującym, złowrogimświstem piętnaście lat temu wymalowały na nich trwałe blizny – odzierając nie tylko z tynków,ale i ze złudzeń. Teraz w poświacie kończącego się dnia, w owej grze półcieni wojenne szramyblakną, a budynki znowu, przez krótką chwilę zdają się wyglądać jak dawniej – zanimwszyst ko się skończyło.

Niemniej, tak naprawdę dopiero wraz z nadejściem wieczoru, kiedy mrok i szpetota na nowoogarną Warszawę, wydarzy się to, na co zdaje się czekać każda cząstka starego mieszkania.I zegar, i okrągły stół, stojący w centralnym punkcie pokoju. Wytarty perski dywanprzykrywający zniszczoną mozaikę parkietu, którą przed laty misternie ułożono w finezyjnykształt rozety z różnych gatunków drewna – o której istnieniu dzisiaj już nikt nie pamięta.I rzeźbiona komoda z lekko nadpalonym rogiem jednej z szuflad. Nieduże, idealnie zasłanełóżko stojące w najciemniejszym kącie. I zielony, kaflowy piec z żeliwnymi drzwiczkami.A nawet wypłowiałe tapety w drobny kwiatowy wzór, brzydko odstające przy wysokosklepionym suficie – zwieńczonym, niczym ramą, nadkruszoną gipsową sztukaterią – naktórym w paru miej scach łusz czy się przybrudzona farba…

Każdy element tej małej przestrzeni wydaje się zawieszony w niemym oczekiwaniu –podobnie jak teatralna scena przed rozpoczęciem pierwszego aktu przedstawienia. Każdacząstka tego pokoju czeka. Czeka… Ale przede wszystkim czeka ona, główna aktorka,nie odzowny ele ment tej sce nografii – kobie ta stojąca nie ruchomo przy oknie.

Chociaż jest zniecierpliwiona, może trochę rozdrażniona, gdy przenosi spojrzenie z gryświateł za oknem w głąb pomieszczenia, stara się zachować obojętny wyraz twarzy. W końcujest przyzwyczajona do tego stanu. Do tego bezustannego zawieszenia, do wstrzymywaniaodde chu. Do cze kania… Zanim nadej dzie wie czór. Zanim przyj dzie noc. Zanim przyj dzie on…

Tymczasem jej wzrok pada na jasną głowę młodego chłopaka, który w skupieniu notuje cośw szarym brulionie, siedząc przy stole przykrytym szydełkową serwetą. Marianna lekko sięuśmiecha, obserwując jego skupienie. Dyskretnie wodzi wzrokiem po szczupłych, opalonych

Page 9: Upalne lato Kaliny

przedramionach, wyglądających spod podwiniętych rękawów nienagannie wyprasowanejkoszuli. Choć pod gładką skórą zaczynają się rysować mięśnie, chłopiec nadal wydaje sięniewinny, niedojrzały. Chłopiec, bo jeszcze nie mężczyzna – dopiero w przyszłym roku zdamaturę. Tak mało ma w głowie, gdy tymczasem jego ciało oferuje już tak wiele. Wciąż nie jestdorosły, chociaż przestał już być dzieckiem… O tylu sprawach dopiero się dowie. Tylu smakówżycia jeszcze zakosztuje. A może już zakosztował? – zastanawia się Marianna. Co jawie działam o świe cie w jego wie ku?

– François, czy już? – pyta po francusku.– Je n’ai pas… encore fini, Madame1 – duka chłopak, unosząc głowę znad zadanego

ćwicze nia, nie znacz nie się przy tym czerwie niąc.Jest zakłopotany swoją opieszałością, niedostateczną znajomością języka, akcentem? Czy

może jej spoj rze niem? Spe szony wyrazem oczu nauczycielki?Marie ma trzydzieści osiem lat, ale nadal jest niezwykle atrakcyjna, choć może nieco zbyt

szczupła, nazbyt wiotka, eteryczna, jakby miała się rozpaść przy mocniejszym uścisku,rozsypać pod dotknięciem dłoni. Podobna do jesiennej róży, której płatki powoli zaczynająwiędnąć, choć z drugiej strony właśnie te raz pachnie naj intensywniej. Wręcz odurzająco.

Złote włosy do ramion zazwyczaj upina z tyłu głowy – wśród jasnych fal nie srebrzy się anijeden siwy włos, ale czoło przecina kilka pojedynczych zmarszczek. Podobne, niezbytgłębokie, ciągną się od ust w kierunku brody, nadając twarzy ostry wyraz. Marie, mimo że takdojrzale piękna, przez te bruzdy sprawia wrażenie nieco przedwcześnie postarzałej. A może tonie czas, a po prostu grymas niezadowolenia albo zawodu, który zbyt często gościł na jejpełnych ustach, wyżłobił niczym piętno te mimiczne znaki? Zmarszczki uśmiechu powstałe odsmut ku…

Podobne wrażenie – choć w jakiś sposób nieostre, niejednoznaczne – wywiera wielu ludzi jejpokolenia. Oni wszyscy za szybko musieli dojrzeć, za dużo widzieli, za mocno czuli. Więc możedlatego teraz sznurują wargi w milczeniu? By nie mówić, nie opowiadać o tym, co przeszli, nierozdrapywać słowami dawnych ran, nie nazywać przeszłości po imieniu. Zamykają ją w ciszyniewykrzyczanego cierpienia – niedopowiedzenie boli mniej niż słowa. Obrazy wracajądopiero, gdy wyrzuci się je w przestrzeń, wyartykułuje na głos. Dlatego Marie i jej rówieśnicytak nie wie le mówią. Tylko moc no zaciskają usta.

Pod dużymi, jasnopiwnymi oczami lektorki nieznacznie rysują się ciemniejsze, ledwiedostrzegalne kręgi. Może to przez rzęsy? – zastanawia się chłopak. Zawsze są tak dokładniewytuszowane – długie i gęste, rzucają cień na policzki. Bądź przez przyciężkie, odrobinęopuchnięte powieki, które nadają spojrzeniu Marianny leniwy, koci charakter. A może towynik niewyspania albo Madame zbyt często płacze, bo ma jakieś problemy? Któżw dzisiejszych czasach ich nie ma? Albo jest samotna – nie nosi obrączki i chyba nie ma żadnejrodziny – lub nieszczęśliwie zakochana? Jednak tego uczeń może się tylko domyślać, bow rzeczywistości niewiele wie o swojej nauczycielce i jej życiu. O smutkach, pragnieniachi tę sknotach tej kobie ty.

Spotykają się zawsze w czwartki i piątki, co dwa tygodnie, nawet podczas wakacji,i spędzają w tym niewielkim pomieszczeniu godzinę wypełnioną konwersacją i pisaniemwypracowań. Francuski… Po co mu ten cały francuski? Teraz trzeba znać rosyjski,ewentualnie niemiecki. Ale francuski? Franek nie widzi w tym sensu – z wyjątkiem takiego, że

Page 10: Upalne lato Kaliny

może zaimponować dziewczynom. Nie wiedzieć czemu, one uważają język Voltaire’a zawyjątkowo romantyczny. No i rodzice uparli się na te lekcje. Ojciec się uparł. Podobnowszyscy koledzy z prezydium posyłają dzieci na lekcje języków „zgniłego Zachodu”. Włoski,angielski, francuski – obowiązkowy wachlarz umiejętności przedwojennych elit. Ich znajomośćdo niczego się teraz nie przyda, jednak nadal nobilituje. Dlatego należy znaleźć lektora.I znajduje się Marianna. Jakiś znajomy znajomego ją polecił, więc chłopak od dwóch latuczęszcza na prywatne zajęcia. Z trudem brnie poprzez meandry gramatyki – która sprawiamu trudności – przez gąszcz słówek, odpowiedniego stawiania akcentów. Niemniej to wszystkoniezmiernie go nuży… Nauka go nie interesuje, za to lubi obserwować swoją tajemnicząnauczycielkę.

Mimo że dużo od niego starsza – chyba w podobnym wieku jak jego matka – wydaje mu sięszalenie atrakcyjna. A najbardziej pociągająca w chwilach zadumy, gdy sądzi, że chłopakodrabia zadaną pracę. Wówczas emocje biorą górę nad wystudiowanym uśmiechem, a Mariewydaje się bardziej prawdziwa. Chociaż równocześnie w przedziwny sposób nieoczywista –niby współczesna, a jednak jakby wyjęta z innej epoki, z innego świata, do którego już nikt niezna drogi.

Franciszek kończy wypracowanie, a tymczasem Marianna opiera się o wyszczerbionyparapet, zapala papierosa, powoli się zaciąga i znowu zatapia spojrzenie w widoku za oknem.Zaraz skończy lekcję – to już ostatnia dzisiejszego dnia – zamknie drzwi za uczniem,a potem…

Do środka wpada kolejna fala gorącego powietrza wraz z dźwiękami ulicy. Z dołu dochodząodgłosy rozmów przechodniów, czyjś urywany, irytująco wysoki śmiech, stukot obcasów –które jakaś dziewczyna włożyła w ten piątkowy, letni wieczór, spiesząc się na spotkaniez mężczyzną – a także dudnienie silników nielicznych samochodów i odległy, metaliczny pogłostramwajów docie rający tu aż z Marszałkowskiej.

Gdzieś tam, pośród ulic skąpanych w ciepłym świetle, zapewne kluczy on – myśląc o tym,Marianna poprawia odruchowo apaszkę na szyi. Może kupuje kwiaty lub jej ulubionegorieslinga na wieczór, może z niecierpliwością zerka na zegarek, marząc, by wybiła właściwagodzina? Przecież jego życie – podobnie jak Marianny – jest nieustannym oczekiwaniem. Na tewieczory, na spotkania. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w zaciszu mieszkania przezchwilę mogą nale żeć tylko do sie bie.

Jednak ten stan zawieszenia już wkrótce się skończy. Wszystko się zmieni. Marianna toczuje. Wie, że jest już bardzo blisko upragnionego momentu, gdy będą mogli być razem.Naprawdę razem…

– Et voilà, Madame! – z roz myślań wyrywa ją głos Franka.– Bien.2Marie gasi papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na parapecie i podchodzi do

ucznia. Przystaje tuż za jego plecami i nachyla się nad otwartym zeszytem. Chłopak czuje naplecach ciepło bijące od jej ciała, wdycha ciężki zapach piżmowych perfum mieszający sięz wonią tytoniowego dymu. Przymyka powieki. Bezwiednie zaciska spocone dłonie. Udaje, żecze ka na jej werdykt, choć oce na wypracowania zupełnie go nie obchodzi.

Tymczasem kobieta zdaje się nie dostrzegać reakcji ucznia. Jej oczy szybko biegną potekście. Czyta zamyślona, po czym bez słowa, delikatnym, niemal zmysłowym gestem wyjmuje

Page 11: Upalne lato Kaliny

z jego dłoni pióro, a następnie zamaszyście zaznacza błędy. Skoncentrowana lekko przygryzawargi, na jej czole rysuje się pionowa zmarszcz ka.

Po chwili wyraz skupienia znika, bruzda się wygładza. Marie cierpliwie wymienia kolejnepotknię cia chłopaka – bez cie nia wyrzutu, jakby i jej nie zale żało na postę pach ucznia.

– Tu i tu. Widzisz? Źle odmieniłeś. Ale reszta… irréproachable3. Robisz coraz mniejbłę dów. – De likat nie dotyka jego ramie nia. – Na dziś to już wszyst ko.

Prostuje się. Odkłada pióro obok zeszytu i odsuwa się od krzesła, pozwalając chłopcu wstać.Franciszek nieporadnie, w milczeniu, zbiera przybory do pisania, słownik w wytartychokładkach, fiszki z notatkami. Gdy się prostuje, jest wyższy od Marianny o głowę, ma szerszeramiona, bez trudu mógłby ją podnieść, a mimo tego pod jasnoorzechowym spojrzeniemkobie ty wydaje się mniej szy, jakby skulony, stłamszony swoim zaże nowaniem.

Marie widzi wyraz jego oczu i stara się pokrzepiająco uśmiechnąć. Udaje, że nie dostrzegazmieszanej miny chłopaka, nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób jej bliskość działa na młodąwyobraźnię. Sztubacka adoracja Franka nawet nieco ją rozczula, ale teraz chciałaby, żeby tendzieciak sobie poszedł, żeby nie patrzył w taki sposób, bo przecież myśli Marianny krążą jużtylko wokół męż czyzny, który wkrót ce się tu zjawi.

Odprowadza ucznia do przedpokoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy należałobyzamienić z nim kilka bardziej osobistych zdań. Czas na kurtuazyjne pytania. Ot, choćby o to,jak Franek spędza wakacje albo czy podczas upałów chadza z kolegami na plażę nad Wisłą.Jednak Marie o nic nie zapyta, bo nie chce rozsunąć zasłony anonimowości, jaką celowoodgradza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wiedzą o niej, tym lepiej. Dlategote raz, w ciemnym, wąskim korytarzyku rzuca krót ko na poże gnanie:

– Do zobacze nia za dwa tygodnie.I zamyka za nim drzwi.Zegar w pokoju wybija ósmą, a wraz z ostatnim uderzeniem mieszkanie znowu wypełnia

cisza.Marianna przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze, po czym rozwiązuje jedwabną

apaszkę pod szyją, zdejmuje buty na niewysokim obcasie i zrzuca sukienkę – nieświeżą pocałym dniu noszenia. W samej bieliźnie, na bosaka przechodzi do kuchni, gdzie w kącie, zazasłonką powie szoną na sznurze znaj duje się zaimprowizowana łazienka.

Już dawno przywykła do panujących tutaj spartańskich warunków. Do ciasnoty mieszkania,do zniszczonych mebli i odrapanych ścian – które jakimś cudem ocalały z powstania. Dokuchni, w której brakuje wielu sprzętów, do ciągłych problemów z dostawami bieżącej wodyi prądu – jest przygotowana na podobne niewygody. Dba, by w wiadrze przy drzwiach zawszeznajdowała się świeża woda, a w kuchennej szafce zapas świec. Zresztą wszystko, co jąotacza – wszechobec na byle jakość tego miej sca – wydaje się tak mało istot ne…

Przecież czekałaby na niego nawet, gdyby musiała spać na podłodze i żyć bez jakichkolwiekwygód. I nie oddałaby żadnego dnia spędzonego w mieszkanku przy Kredytowej za tamte –pozornie bardziej dostatnie – które upływają jej w Kamieńczyku. Ponieważ dopiero tu,w małej służbówce wydzielonej z ogromnego, przedwojennego mieszkania ciotki Weroniki,Marianna czuje się spełniona. Tak szczę śliwa, jak była w swoim życiu zale dwie kilka razy.

W tym jedynym miejscu na ziemi żyje naprawdę i może być sobą. A jeszcze teraz, kiedyodszedł ojciec, gdy nareszcie może przestać udawać kogoś, kim nie jest… Teraz wreszcie

Page 12: Upalne lato Kaliny

zaczną we dwoje nowe życie. Marie już podjęła decyzję, a i on wkrótce ją podejmie.Zrozumie, że tego, co ich połączyło, nie da się powstrzymać. Że dla miłości należy wszystkopoświę cić. I że on dla Marianny musi poświęć swój spokój – tak jak ona uczyniła to dla nie go.

Tyle że wszyscy mężczyźni, których zna – łącznie z tym, którego kocha – wbrew pozornejsile zdają się być bardziej delikatni, zachowawczy. Nie lubią się mierzyć z trudnymi decyzjami.Dojrzewają do nich dłużej niż kobiety i być może bardziej obawiają się zburzyć raz ustalonyporządek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie straciła nadziei. Tylko musi być cierpliwa.Cze kała tak długo, że może pocze kać jesz cze kilka dni, tygodni, mie się cy.

A je śli lat?Ile ich upłynęło od dnia, w którym znowu się spotkali? Pięć czy może sześć? Sześć

cudownych lat, od kiedy Marianna podzieliła swoje życie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzielanialekcji francuskiego, sześć lat kłamstw i niedomówień. Gorących nocy i zimnych poranków.A mimo wszyst ko nie zmie niłaby nicze go.

Tak doskonale pamięta tamten moment, tę chwilę, gdy po wielu latach rozłąki ponownie sięspotkali. W czasie, kiedy już prawie udało jej się zapomnieć o przeszłości, gdy niemal zdołaławymazać dawne uczucie z serca, uwie rzyć, że tamte go człowie ka już nie ma wśród żywych.

Owego dnia dostrzegła go w tłumie, w świeżo odbudowanym kościele Świętego Krzyża –w chłodnym wnę trzu nadal pachniało zaprawą murarską i świe żą farbą.

Siedziała w jednej z ostatnich ławek, wpatrując się w figurkę przyjaciółki, całej w bieli,klęczącej przed ołtarzem. Krystyna wyglądała niczym anioł, w aureoli jasnych włosów. Obokoblubieniec – spełnienie jej marzeń – który pod nienagannym zachowaniem skrupulatnieukrywa brudne myśli. Ale Krystyna nigdy nie poznała ciemnej strony Zenona. Choć może jużsię jej domyśla? Ale teraz, gdy ksiądz wiąże ich dłonie stułą, na pewno ma nadzieję, żeprzysięga przed obliczem Najwyższego spłynie na wybranka niczym leczniczy balsam.Zasklepi dziury w niedostatkach charakteru i mimo wszystko stworzą dobre i zgodnemałżeństwo.

Marianna również pragnie szczęścia dla dawnej przyjaciółki – mimo że los Krystyny już odwielu lat przestał się splatać z jej własnym. Bliskość przez lata się wypaliła, ale nadal pozostałsentyment i ta niewielka, a tak przyjemna garść wspólnych wspomnień. Więc niech życie Krysipotoczy się lepiej niż jej własne… Niech u boku męża chyli głowę przed światem, który Marietak trudno zaakceptować.

Ciepły sopran wibruje ponad głowami zebranych słodkim Ave Maria i wznosi się kuwysokiemu sklepieniu świątyni. I wtedy Marianna czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Czujei nawet przez ułamek sekundy nie ma wątpliwości, kto na nią patrzy. A przecież nie dała sobieprawa, by wierzyć, że on także przeżył. Nie chciała już szukać ze strachu, że mogłaby gonigdy nie odnaleźć. Ale on tu jest!

Powoli odwraca głowę w tamtym kierunku – wysoki mężczyzna w szarym garniturze stoiw prze ciwle głym rzę dzie ławek, a jego postać odcina się od półmroku wnę trza kościoła.

Jasne źrenice wbijają się intensywnie w twarz Marie i jest w nich wszystko, co chciałabyujrzeć po tych wszystkich latach – czułość, radość z niezwykłego spotkania, pragnienie,tę sknota… Miłość?

Oczy twoje mnie całują. Oczy twoje mnie miłują…Jakby od tamtego sierpniowego dnia, gdy żegnali się w zasypanej gruzami piwnicy –

Page 13: Upalne lato Kaliny

w krwawiącej Warszawie, przy akompaniamencie wybuchów – nie minęło dziewięć długich lat,a jedynie krótka, nic nieznacząca godzina. Patrzą na siebie i nagle przestaje ich dzielić czas.Nie widzą już tłumu zebranych w kościele gości, przestają słyszeć słowa pieśni dochodzącejz chóru, nie czują dusznego zapachu świec i kwiatów. W jednej chwili wymazują lata rozłąki,a ich serca znowu zaczynają wybijać wspólny rytm. Rozmawiają bez słów. Zapadają sięw sobie, a świat wokół przestaje istnieć. Stają się jedną tęsknotą i jednym pragnieniem – terazjuż nic nie bę dzie tak jak wcze śniej, już nic ich nie zdoła roz dzie lić…

Nikt mi cie bie nie odbie rze.I w tym właśnie momencie zgrabna brunetka stojąca tuż przy mężczyźnie, na którą Marie

nie zwracała dotąd uwagi, wkłada poufałym gestem dłoń pod jego ramię. A on, niczym budzącsię z letargu, odrywa wzrok – teraz jakby zawstydzony – od Marianny. Chwila intymnościrozpada się jak domek z kart, za sprawą uśmiechu tej trzeciej, która wpatrując się w paręnowożeńców sunących powoli w kierunku wyjścia, odruchowo głaszcze dłoń partnera. Każdyruch palców kobiety przesuwających się po skórze jego ręki Marianna odczuwa jak mocny cios,a rozgoryczenie centymetr po centymetrze wypełnia jej ciało. Naiwna, głupia Marianno, czegosię spodzie wałaś…?

Przecież wiedziała o „tamtej”. Przecież już raz musiała ustąpić jej pola, oddać wszystko, conależało wyłącznie do Marie. Obecność tej kobiety tutaj, u boku męża, nie powinna jej dziwić.I nie dziwi, a jednak nadspodziewanie boli. Z całej siły próbuje skupić się tylko na tym, co przedchwilą dostrzegła w spojrzeniu stalowych oczu, na tym, co wyczytała z ukochanej twarzy. Czykobieta przy jego boku może zatrzeć to wrażenie? Czy znowu wyrwie go ze spragnionych rąkMarianny?

Msza dobiega końca. Ludzie wylewają się na zewnątrz, tłoczą wokół młodej pary,przeciskają pod drewnianymi rusztowaniami, które otaczają rekonstruowaną właśnie fasadękościoła. Mariannę uderza w policzki rozgrzane powietrze wiszące między kamienicamiKrakowskiego Przedmieścia. Przepełnia odgłos bijących ponad głową częstochowskichdzwonów – jakimś cudem ocalałych w powstańczej zawierusze. Świat zdaje się wibrować odtego dźwięku i ona także w środku drży. Jak w transie podąża wzrokiem za człowiekiemw szarym garniturze idącym pod ramię z kobietą w chabrowej sukience, aż w końcu traci ichz oczu, gdy wtapiają się w resztę tłumu. Białe kropelki ryżu wzlatują do góry, po czymupadają bezdźwięcznie na stopnie schodów, na głowy zebranych, na zmęczone ciało Chrystusauginającego się pod ciężarem krzyża. Ktoś wiwatuje, ktoś inny się śmieje. Weselnicycierpliwie czekają na swoją kolej, by złożyć życzenia Krystynie i Zenonowi. I Mariannarównież chce im powiedzieć coś wyjątkowego, w głowie układa życzenia – chociaż jąmałżeństwo roz czarowało, to może przynajmniej tej dwój ce się uda.

W końcu dociera do nowożeńców. Nachyla się do policzka przyjaciółki, całuje i szepczewprost do jej ucha słowa nadziei – zaklina rzeczywistość, mówiąc o świetlanej przyszłości,o zdrowych dzieciach. Ściska rękę Zenona, zerkając przelotnie w jego zielone oczy – tylko onewyglądają jak przed laty, podczas gdy reszta ciała poddała się upływowi czasu i wydaje sięMariannie zupełnie obca.

Zenek już nie jest tamtym szczupłym chłopcem, który zapamiętale całował ją pewnejsierpniowej nocy. Jego twarz jest pełniejsza, a ruchy ospałe – przywodzą na myśl niecorubasznego satyra, który w swoim nazbyt wygodnym i dostatnim życiu zapomniał

Page 14: Upalne lato Kaliny

o umiarkowaniu.Teraz, tak jak przez wszystkie minione lata, ani jednym gestem nie zdradzają przed

światem, że kiedyś, na krótką chwilę coś ich połączyło. Ubierają słowa w grzecznościowąformę, a twarze w maski serdecznej obojętności. Dziś i tak już nikogo nie interesują dawnehistorie. Nikogo. Nawet ich samych. A może tamtego lata nic szczególnego nie zaszło? Nie byłonieba usianego gwiazdami nad altaną, ukrytych pragnień i ostatecznie… rozczarowań.Marianna sama już nie wie, co jest prawdą, a co tylko wytworem młodzieńczej wyobraźni, boprzez długi czas starała się wymazać tamto wspomnienie z pamięci. Zresztą jej późniejszeżycie obfitowało w tyle różnych zdarzeń, że upalne wakacje sprzed kilkunastu lat wydają sięteraz niemal nierealne. Nieostre i wyblakłe, jak stare fotografie. I pewnie Zenek widzi topodobnie, bo wymieniając grzeczności z Marie, stojąc tuż obok świeżo poślubionej żony,proponuje:

– A może jednak zechce pani do nas dołączyć przy obiedzie? Nie widzieliśmy się taki szmatczasu. Krysia na pewno chciałaby z panią w spokoju porozmawiać. Byłoby nam bardzo miło,gdyby…

Marianna nieruchomieje. Gdy Krystyna zapraszała ją na swój ślub kilka tygodni wcześniej,Marie grzecznie odmówiła uczestnictwa w weselnym spotkaniu. Już swoją obecność w kościeleuważała za nieco krępującą – w końcu od lat nie utrzymywały ze sobą kontaktu. No i Zenon…Ale teraz, po tym niespodziewanym spotkaniu w kościele wszystko nabrało nowego wymiaru.Gdzieś w tłumie kłębiącym się za jej plecami stoi mężczyzna w gołębim garniturze. A jeśli ontakże został zaproszony? Je że li też tam bę dzie…?

Krystyna patrzy na przyjaciółkę swoimi błę kit nymi oczami.– Serdecz nie cię zapraszamy. – Uśmie cha się zachę cająco. – Marie, nie daj się prosić.Drżące z emocji dłonie Marianna zaciska na malutkiej beżowej kopertówce. A może ta

propozycja to zwykła kurtuazja ze strony młodej pary? Albo co gorsza – wyraz dziwniepojętej litości wobec osoby, która tak bardzo nie współgra z ich obecnym towarzystwem, z ichświatem?

– Ale tak w ostatniej chwili…? – mówi stłumionym głosem. – Narobiłabym wam tylkoproble mów z miej scami przy stole.

– Co ty opowiadasz? Jakich problemów? – Krysia obejmuje ją po przyjacielsku. – Jesteś jakczłonek rodziny. Nie przyj mę twojej odmowy. Więc zgoda?

Marie czuje dotyk dłoni kobiety, z którą ponad dekadę temu żyła jak z siostrą i mawrażenie, że wraz z tym gestem spływa na nią niezwykłe ciepło. Choć przecież wszystko sięzmieniło – one się zmieniły – Krystyna wciąż zdaje się być tą dobrą, serdeczną dziewczynąsprzed lat.

– Dzię kuję i… z przyjemnością wypiję za wasze zdrowie.Pół godziny później siedzi przy długim stole – a przed nią roztaczają swe wdzięki nóżki

w galarecie, pieczony schab, tatar i przepiórcze jajka ubrane w połyskujące ziarenka kawioru.A wszystko to w oparach luksusu dostępnego wyłącznie w „sklepach za żółtymi firankami”4.Wśród ludzi, których zupełnie nie zna. Udając, że słucha rozmów, które nic ją nie obchodzą.Wie, że gdzieś, w drugim końcu sali siedzi tamten mężczyzna, jednak stara się nie odwracaćgłowy w jego stronę. Teraz, gdy ma go na wyciągnięcie ręki, kiedy znowu znaleźli się takblisko siebie, nagle ogarnia ją strach. Tak wiele ma mu do powiedzenia, ale nie wie, jak to

Page 15: Upalne lato Kaliny

wyrazić po tylu latach. Czy w obecności jego żony w ogóle zdoła coś powiedzieć? Czy maprawo wykonać jakikolwiek gest? A może to on musi to uczynić?

Nie, Marianna nie powinna była przyjmować zaproszenia na ten obiad. Nie powinna była tuprzychodzić. Choć tyle razy wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby on przeżył i gdyby znowusię spotkali. Teraz nie potrafi się zmierzyć z tym, co znowu poczuła, nie potrafi zapanować naddrżeniem rąk i nieznośnym, zbyt szybko bijącym sercem. Więc może należałoby czym prędzejstąd wyjść? Po prostu usprawiedliwić się czymkolwiek przed Krystyną, ładnie podziękować zazaproszenie i dotrzeć na dworzec. Uciec z powrotem do świata, który – choć tak bardzo gonienawidzi – nie kryje w sobie żadnej niewiadomej. Tak. Marianna bez zwłoki opuści tomiej sce. Wróci do domu, do ojca… Do męża. Do dziec ka.

Jednak coś ją trzyma przy stole. Ciało nie słucha głosu rozsądku. Wszyscy podnoszą sięz krze seł do toastu. Wstaje i ona. Wraz z innymi, nie mal bez wiednie unosi kie liszek.

Zdrowie młodej pary!Zdrowie pani doktor!Zdrowie pana doktora!Za Krysię!Za Zenka!Gorz ko!Toastom i śmiechom nie ma końca, aż wreszcie wszyscy znowu siadają – sala wypełnia się

odgłosem szurających po podłodze krzeseł. Marianna musi teraz odnaleźć siłę, by przerwać tęmękę. Nie może wrócić na miejsce. Powinna podejść do młodej pary. Pożegnać się,podzię kować, wyjść. I o wszyst kim zapomnieć. Powinna…

Mężczyzna zajmujący przy stole miejsce tuż obok, widząc, że sąsiadka nadal stoi,uprzejmie podsuwa jej krzesło, zachęca, by usiadła. A ona… przez chwilę patrzy na niego zeskonsternowanym uśmiechem… I siada. Znowu znajduje się w punkcie wyjścia, w otoczeniunóżek i kawioru, francuskich win i polskiej wódki. I rozmów, w których uczestniczy tylkociałem.

Przytulna sala w niewielkiej restauracji, której progi na co dzień mogą przekroczyć tylkonieliczni wybrańcy, znowu wypełnia się wesołymi głosami, pobrzękiwaniem szkła i sztućców.Jest duszno i Mariannie nieprzyjemnie kręci się w głowie. Ale stara się zachować wyraztwarzy pasujący do radosnej atmosfery panującej wokół. Nie potrafiła stąd uciec, nie potrafiłasię oprzeć pokusie, i teraz nie pozostaje jej nic innego, jak udawać, że świetnie się bawi.Dlatego uśmiecha się przez stół do Krysi – policzki przyjaciółki pod wpływem emocji, a możewypitej wódki, są mocno zaróżowione. A później Marianna przenosi wzrok na owdowiałegodoktora Wieruszewskiego, który przez ostatnie lata wyjątkowo się postarzał, zgorzkniał.Wygląda, jakby przy weselnym stole córki rozmyślał nie o tej radosnej chwili, a o zmarłymprzed laty synu. Jakby do dziś ubolewał nad dawną stratą, której nie powetuje mu nigdyKrystyna – bez względu na to, jak wysoką pozycję w przyszłości osiągnie jako lekarz i jakieszczyty zdobędzie. To nadal tylko kobieta i nikt już nie przekaże jego nazwiska następnympokole niom…

Tuż obok teścia siedzi Zenon, który mówi zbyt głośno, zbyt intensywnie gestykuluje i nazbytmocno – ostentacyjnym gestem – obejmuje żonę… Mariannę irytuje wyraz samozadowoleniarysujący się na jego twarzy – a może po prostu fakt, że Zenek wydaje się tak doskonale

Page 16: Upalne lato Kaliny

wpasowywać w otoczenie i czas, w którym przyszło im żyć. Pan doktor bez problemu odnalazłsię w powojennych realiach, bez uszczerbku przetrwał zawirowania historii i szybkozaakceptował nowy ustrój i władzę. Kto wie, może na dnie jakiejś szuflady lekarskiego biurkajuż od dawna, wstydliwie schowana, spoczywa mała, czerwona książecz ka5?

Z rozmowy z Krysią Marianna wie, że swego czasu pod skalpel Zenona trafiła pewnaprominentna osoba, a to młodemu lekarzowi otworzyło furtkę do szybkiego awansu w szpitalu,w którym pracuje. Zaledwie trzydziestokilkuletni objął stanowisko ordynatora na oddzialeortopedii. Więc czy miałby powody do narzekania? Zaprzedanie się aparatowi władzy niewydaje się wygórowaną ceną, bo przecież dzięki temu zawodowo uzyskał wszystko, o czymmarzył. Żyje we względnym dobrobycie, zdobył uznanie jako lekarz, a gdy postanowił sięwreszcie ustatkować, w zasięgu ręki znalazła się kobieta, która całe życie czekała na jegomiłość. Wierna, zaślepiona, bezkrytyczna, która na pewno zaakceptuje jego kawalerskienawyki, przyzwyczajenia, niezbyt higieniczny tryb życia czy niejednoznaczne moralniewybory. A w przyszłości może nawet kochanki…? Więc czemu Zenek nie miałby być z siebiezadowolony?

Marie dyskretnie zerka na jego radosną, nalaną twarz i gorzko się uśmiecha. Czy Krystynarównież dostrzega, jak bardzo jej ukochany się zmienił, czy miłość zaślepiła ją na tyle, żewciąż widzi w owym ordynarnym mężczyźnie tamtego wiotkiego, wesołego chłopca? A możeuczucia zawsze odbierają możliwość ujrzenia prawdy? Może przez pryzmat miłości, którąobdarzamy drugiego człowieka, widzimy go wyłącznie takim, jakim chcemy go zobaczyć?Zniekształcamy wizerunek zgodnie z własnym wyobrażeniem? Z własnymi pragnieniami?Formuje my rze czywistość, by pasowała do wyide alizowane go obrazu, jaki rzeź bi serce.

Marie rozmyśla nad życiem przyjaciółki – a może nad własnym losem? – aż końcu zbiera sięna odwagę i spogląda na parę sie dzącą w odle głej czę ści stołu.

Brunetka w chabrowej sukience zaangażowana w rozmowę z sąsiadem odruchowo, w dwóchpalcach obraca nóżkę kieliszka. Jej mąż, choć wpatrzony w osobę siedzącą naprzeciwko –która zapamiętale o czymś peroruje – zdaje się być nieobecny. Jakby myślami był gdzieindziej. Z kimś innym.

Kąciki ust Marianny bez wiednie się unoszą.Je steś te raz przy mnie, prawda?Choć tym razem ich wzrok się nie spotyka, to Marie już wie, że nie tylko ona bije się dziś

z myślami. Tyle wspomnień… Tyle wspólnych doznań dzieli z tym człowiekiem. Łączy ich takwiele spędzonych razem nocy – najcudowniejszych nocy. I przecież wszystko mogło potoczyćsię inaczej, gdyby nie… Mogli te lata przeżyć razem. Szczęśliwie. Czy jest już za późno, byznowu o siebie zawalczyć? Czy teraz, gdy los powtórnie skrzyżował ich ścieżki, mogąbez karnie zignorować ten znak? Czy kolej ny raz sprze nie wie rzą się prze znacze niu…?

Z każdą minutą atmosfera wokół staje się coraz bardziej luźna, a w butelkach ubywa wódki.Weselnicy rozmawiają ze sobą coraz głośniej i ciężko pozostać im na miejscach. Chociaż obiadmiał być zasiadany, to pod wpływem atmosfery jeden z gości proponuje, by włączyć muzykę.W końcu cóż to za we se le bez muzyki, bez tańca?

Panna młoda przez chwilę kręci nosem, ale Zenon – już na lekkim rauszu – wyraźnie niepodziela jej obiekcji, więc Krystyna ulega prośbom. Do sali zostaje wniesiony adapter, obsługarestauracji przynosi winylowe płyty. Przywołany przez pana młodego kelner dyskretnie

Page 17: Upalne lato Kaliny

szepcze z nim o czymś na ucho i chwilę później światła przygasają, a przestrzeń wypełniajądźwięki nastrojowego tanga. Zenon wyciąga dłoń do żony. Idą razem wzdłuż stołówi zatrzymują się na końcu sali, w jedynym wolnym miejscu, które od biedy może służyć zaparkiet. Przez chwilę patrzą na siebie, po czym ruszają do tańca. Głęboki barytonnostalgicz nie wyśpie wuje miłosne wyznanie:

Jest jedna je dyna,Którą kocham naj wię cej,Dla niej wszyst ko poświę cę,Wszyst kie noce i dni.O całym świe cie zapominam,Gdy na mnie spoj rzy ta dziewczynaTa moja jedna i je dyna.A tą je dyną je steś Ty.6 Marianna przygląda się świeżo upieczonym małżonkom wirującym w nastrojowym blasku

lamp. Krysia w ślicznej, bardzo modnej, rozkloszowanej sukience za kolano wygląda niemal jaknastolatka, a w przytłumionym świetle Zenek trochę bardziej podobny jest do dawnego siebie.Wszystko, nawet ciepły głos Fogga przypomina Mariannie uroczy, ciepły dzień sprzed laty,kie dy przyjaciółka tańczyła z Ze nonem po raz pierwszy.

Krystyna, Ze non.Marianna i… odurzający zapach sierpniowej nocy, zapach niespełnionych pragnień. Czy

dzisiaj nie jest prawie jak wtedy? Prawie… Teraz serca Marie nie przepełnia już wizjawspaniałej przyszłości. Ideały dawno straciły na sile, rozmyte przez codzienność tak różną odtej, którą sobie wymarzyła. I chyba nic już nie zostało z tamtych młodzieńczych mrzonek.Nic…?

Po pierwszym utworze parkiet zapełnia się kolejnymi parami. Na sali zapanowujerozgardiasz. Jedni palą, inni piją, jeszcze inni rozchodzą się po kątach, by porozmawiać toz tym, to z owym. Jakiś podpity jegomość z zabawną galanterią prosi Marie do tańca, jednakona odmawia. Zaczyna się następna piosenka i do tańczących dołącza kolejna dwójka –brunetka z mężem. Tańczą sztywno, nie patrząc na siebie, ale ich bliskość jest dla Marianny niedo zniesienia. Potrzeba jej powietrza. A może nikotyna ukoi nerwy, ostudzi emocje? Omijawięc tańczących, zostawia za sobą hałas, muzykę, śmie chy i wychodzi z sali.

Sierpniowe słońce powoli chyli się ku zachodowi i tylko nieliczni przechodnie spacerują ulicą.Wśród kamienic szczęśliwie nienaruszonych przez bombardowania nadal tkwią te, które niemiały podobnego szczęścia. Niektóre budynki wciąż nie mają dachów, inne zieją pustymioczodołami wybitych okien. Pokornie czekają na swoją kolejkę, aż warszawiacy odbudująkamień po kamie niu całe miasto i także im podarują kolej ne życie.

Marianna opiera się o ścianę bramy, w której głębi skrywa się restauracja – od murówstudni otaczającej podwórko odbijają się teraz dźwięki Piosenki o Sekwanie7. Se kwana,Paryż… Uśmiecha się drwiąco, patrząc na odartą z dawnej świetności ulicę. Choć towarzyszStalin od niemal pół roku śpi w objęciach nocy czarnej niczym piekielne smoły, podróż doParyża moż na odbyć, wyłącz nie wodząc palcem po mapie. A tutaj… Paryż Północy…

Page 18: Upalne lato Kaliny

Przed jej oczami stają jeszcze żywe obrazy z owego lata, gdy jako łączniczka przekradałasię pomiędzy stosami gruzu, barykadami usypanymi z nadpalonych cegieł, zbudowanymiz mebli wyrzuconych z mieszkań, z potłuczonej kuchennej zastawy oraz porzuconychdziecięcych zabawek. Całe ulice tonęły w podobnych zasiekach – zbudowanych z artefaktówdawnego życia warszawiaków. Tonęły w morzu powstańczych trupów i usypanych naprędcebezimiennych mogiłach. Dostojny i uroczy Paryż Północy stał w ogniu. Wokoło rozpaczodbie rała ludziom nadzie ję, wszechobec na śmierć – zmysły.

A jednak, paradoksalnie, w tym bezkresie okrucieństwa, wśród tylu tragedii ona sama czułasię szczęśliwa, bo w końcu, po raz pierwszy mogli być razem. I tylko dla siebie. Śmierć niewydawała się Mariannie rzeczą straszną, jeśli miałaby zginąć u jego boku. Przy nimi w pewnym sensie – dla niego. Przecież tylko dla niego została w Warszawie i postanowiłaprzyłączyć się do walczących. Tamtego lata nie trzymała się – jak niektórzy – kurczowo życia.Tamtego lata osiągnęła wszystko, czego pragnęła. Dla Marianny świat mógł się skończyć jużwtedy – zresztą… może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby kula, która raniła ją w szyję,przeszła centymetr dalej? To, co wydarzyło się później, zdawało się Marie nieprzerwanympasmem bólu. Dla niej życie bez nie go nie miało sensu.

A teraz, po latach, znowu stoi na jednej z tych ulic, które były świadkiem rozkwitu ichmiłości. Domy, ulice, pomniki nie przetrwały powstania, tymczasem oni nadal żyją i znowu sątak blisko, na wyciągnięcie ręki – Marie wdycha rześkie, wieczorne powietrze, po czymwyj muje z torebki papie rosa. Przypala go. Przymyka oczy.

Je śli te raz do mnie wyj dziesz, je śli się odważysz, wszyst ko dla cie bie porzucę.Mocno zaciska powieki, niczym dziecko zaklinające rzeczywistość w pełnym demonów,

ciemnym pokoju. I czeka. Z otaczających ją odgłosów wieczornego miasta próbuje wyłuskaćten je den upragniony dźwięk – otwie rających się drzwi re stauracji w głę bi podwórza.

Nasłuchuje… Jej serce zwalnia rytm. Czas zwalnia swój bieg. Papieros zaczyna parzyćpalce…

– Witaj, Marianno.Otula ją głę boki, znajomy głos. Otwie ra oczy. Nie dopałek wypada z ręki.– Wie działam, że przyj dziesz, wie działam… – mówi cicho.Patrzą na siebie. Wąska przestrzeń bramy odcina ich od reszty świata. Oboje wiedzą, że

ostatnie dziewięć lat ich życia właśnie odeszło w niebyt. Nigdy się nie rozstali. I na zawsze będąrazem. Taki to już los ich bę dzie…

W dużej miednicy stojącej na stojaku za parawanem połyskuje tafla czystej wody, którą

Marianna wlała tu jeszcze przed przyjściem pierwszego ucznia. Teraz jest ona przyjemniechłodna i kobie ta z uczuciem roz koszy obmywa ciało.

Choć twarz Marie zdradza przeróżne niepokoje, lęki i frustracje – ma na niej wypisanykażdy rok życia – ciało wciąż pozostało sprężyste, kształtne, niemal młodzieńcze. Delikatna,jasna skóra wydaje się nieskazitelna, jak u nastolatki. I tylko jeden niewielki defekt zakłócaidealny obraz – brzydka, gruba blizna ciągnąca się w poprzek szyi. Pamiątka z powstania.Stygmat dnia, o którym chciałaby zapomnieć…

Marie czuje jej nierówności pod palcami – ale wie, że kiedy rozpuści włosy, nic nie będziewidać. Z satysfakcją dotyka niewielkich nagich piersi – on także wkrótce ich dotknie. Weźmie

Page 19: Upalne lato Kaliny

w swoje silne dłonie, a później przygarnie Mariannę do siebie. I już nie wypuści z ramion, przezdługie godziny.

Na jej usta wypływa rozmarzony uśmiech. Kończy się wycierać, przechodzi do jedynegow tym mieszkaniu pokoju i powoli się ubiera. Wkłada nową letnią sukienkę, którą kupiła zapieniądze z udzielanych lekcji francuskiego. Na stopy wsuwa najlepsze buty. Wyjmuje szpilki,które dotąd przytrzymywały jej fryzurę, i dokładnie szczotkuje włosy do momentu, ażzaczynają układać się w aksamitne fale. Na koniec przed lustrem maluje usta, które po tymzabie gu wydają się jesz cze pełniej sze, bardziej zmysłowe.

Te raz jest już gotowa na jego przyj ście. Jest gotowa na przyj ście Zygmunta.

Page 20: Upalne lato Kaliny

Rozdział IIKa lina

Niepokojąco chłodny wiatr wygina gałęzie rachitycznych drzew porastających brzegitorowiska, a wypełniona wodą ścieżka biegnąca wzdłuż nasypu przypomina rwący strumień. Anijeden promień słońca nie przebija przez ciężkie chmury wiszące na niebie i tylko intensywnamłoda zieleń łąk, przesuwających się za mokrą od deszczu szybą pociągu, przypomina, żenatura znajduje się w pełni swojego rozkwitu. Kłosy dojrzewających zbóż porastających polapo horyzont pęcznieją od wilgoci i zmęczone deszczem chylą głowy ku ziemi. Choć do jesienijesz cze tak dale ko…

Przez uchylone okno na zatłoczony korytarz wagonu drugiej klasy wpada dudniący łoskotkół. Wprawia ciało stojącej w korytarzu kobiety w jednostajne kołysanie. Pojedyncze kropledeszczu roszą jej twarz, ale ona nie zwraca na to uwagi. Mechanicznie zaciąga się dymemi zerka na umykający przed oczami krajobraz.

Co chwila bezwiednie przytula się do ściany, ustępując miejsca przeciskającym siępasażerom. Podróżni, próbując zabić nudę, spacerują bez celu to w jedną, to w drugą stronę.Na ich poszarzałych twarzach rysuje się wyraz zniecierpliwienia – byle prędzej rozpocząćurlop od codzienności. Aby wysoko, wśród gór, ponad szarzyzną i powtarzalnością zwykłych dnimóc zapomnieć o pozostawionych w domach problemach. U celu ich podróży dużo bliżej jest dolata i tak łatwo dotknąć chmur…

Kalina beznamiętnie pali papierosa. Panujący w pociągu radosny nastrój, pęczniejący odwakacyjnych oczekiwań, na razie jej się nie udziela. A wręcz irytuje. Nie można przecieżtęsknić za obrazami znanymi tylko z widokówek. Za wiatrem, którego nigdy nie czuło się natwarzy, za granitowym chłodem nieprzemierzonych dotąd ścieżek czy nieodkrytymmajestatem poszarpanych kresek grani. I za uczuciem wolności. Wolności, o której słyszało siętylko z cudzych ust.

Kalina nigdy jeszcze nie była w Tatrach, to pierwsza w jej życiu tak daleka podróż. Jej światzamyka się w sztywnych ramach – pomiędzy monotonią warszawskich ulic i melancholiąmazowieckiej wsi. Żyje jak w bańce, której granice wytycza małe mieszkanie na Kredytoweji smut ny, drewniany dom gdzieś przy zakurzonej drodze.

Może dlatego nie lubi lata? W jej wspomnieniach nie ma ani tego wiatru, ani związanegoz wakacjami poczucia swobody, o której wszyscy tyle opowiadają. Dla niej to po prostu czaswszechogarniającej nudy i zniechęcenia. Okres, gdy dokuczliwy upał z rzadka przerywakrótka, intensywna burza albo obfity lipcowy deszcz. Jest zbyt parno lub zbyt mokro. Zbytsłonecznie albo zanadto pochmurno. Zbyt skrajnie, zbyt intensywnie… Przecież latem należyżyć intensywniej – jakby wyłącznie wtedy istnienie nabierało dodatkowego sensu. Jakby nadźwięk słów: byle do lata, latem, w lecie, o lecie… ludzie budzili się z letargu, w jakim trwająprzez resz tę roku.

Kalina nie rozumie tego oczekiwania, tych zachwytów. Dla niej to po prostu czas lepkiej od

Page 21: Upalne lato Kaliny

potu skóry, nagich ramion, splątanych włosów i piegów… Odkrytych butów na obcasach. I tychwszystkich zbyt kobiecych, wydekoltowanych sukienek z taniego kretonu, w których kiedyśgustowała matka… Kalina nigdy nie nosi sukienek. Ani zbyt wyzywających, ani żadnychinnych. Zazwyczaj chodzi w spodniach. Wąskich, sięgających przed kostkę, w których, jaksądzi, nie ściąga męskich spojrzeń. Taki strój wydaje się jej bezpieczny i zachowawczy.Aczkolwiek nadal uważany jest za kobiecą ekstrawagancję, fanaberię i nowomodny wymysł.Kobie ta w spodniach…?

Do tego Kalina wkłada buty na płaskiej podeszwie – najchętniej te niedrogie, białe, z płótna,w które wciera pastę z pokruszonej kredy. I nigdy nie chodzi na obcasach. Uważa, że jest zawysoka, zbyt chuda – strzelista – a przez to zanadto widoczna. Dostrzegalna. Łatwiejsza dowyłuskania z tłumu. Tymczasem wolałaby nie rzucać się w oczy, bezpiecznie zginąć w szarejmasie, wejść w symbiozę z nijakim otocze niem.

I tylko te okropne włosy… Złotomiedziane, niesforne, mocno falujące. Trudno je ujarzmić,więc od wielu lat ścina je na krótko. Kalina nie znosi też ich koloru – gdy była mała, dzieci zewsi wołały za nią: ruda, a wtedy dziewczynka wypłakiwała się w rąbek czarnej, znoszonejspódnicy swojej opiekunki. Teraz, gdy jest już dorosła, diabelska barwa loków wyraźniezłagodniała. Z wiekiem wyblakła i nabrała szlachetności. Jednak fryzura nadal pozostałakrót ka.

W ogóle Kalina nie bardzo lubi sie bie. Tak samo jak tych całych wakacji…Chyba nie tylko z powodu ogólnego nakazu bycia latem trochę bardziej niż zazwyczaj

szczęśliwym, ale przede wszystkim dlatego, że ten czas kojarzy jej się z domem.I z powrotami na wieś – od czasu gdy wyjechała z Kamieńczyka, wracała tam wyłączniepodczas świąt i dwumiesięcznej przerwy w szkolnych zajęciach. Tak się działo w okresie jejnauki w liceum, gdy przebywała u sióstr i później, w trakcie studiów – choć wówczasprzyjeżdżała już do domu coraz rzadziej, sporadycznie i na krótko, wymawiając się różnymiobowiązkami. I tylko ubiegłego lata było inaczej, choć wtedy czuła się tam tylko gościem,z rozmysłem pielęgnując w sobie owo specyficzne uczucie wakacyjnej tymczasowości… Domw Kamieńczyku prze stał być jej „domem”. A czy w Warszawie jest już u sie bie…?

Kalina się zamyśla, a jej jasne oczy koncentrują się na dłoni trzymającej niedopałek. A możena obcym przedmiocie połyskującym na serdecznym palcu? Nadal się do niego nieprzyzwyczaiła…

Bez emocji przygląda się cieniutkiej obrączce i nie widzi w niej magicznego symbolu.Metafory miłości, wierności, oddania. Do śmierci…? Przecież to tylko kawałek metaluprzetopionego ze starej, carskiej pięciorublówki. Kalinie przypomina się czas, gdy byładzieckiem i mieszkała jeszcze w rodzinnym domu. Uwielbiała wtedy oglądać ów ślicznypieniążek. Brała go w ręce i wyobrażała sobie, co mogłaby za niego kupić. A późniejprzymykała powieki i obracając go w palcach, gładziła opuszkami powierzchnię, próbującodgadnąć, którą stronę złotej tarczy ma przed sobą…

To była dawna rosyjska moneta – z widniejącym na awersie profilem cara Mikołaja IIi dwugłowym, drapieżnym orłem z tyłu – o szlachetnej, słomkowej barwie. Stonowaneji chłodnej. Niepodobnej do tych radzieckich – znamiennie czerwonych, zbyt miedzianych.Tamten zapomniany pieniądz opiekunka Kaliny, Gabrysia, dostała wiele lat temu od rodzicówi był on ostatnią pamiątką, jaka jej po nich została. Przetrwał czas dostatku i tamten

Page 22: Upalne lato Kaliny

późniejszy – okupacji. Nawet w chwilach palącej potrzeby Gabriela nie spieniężyła złota, niezamieniła na jedzenie, ubrania… I dopiero teraz, w „wolnej” Polsce, wartościowe kruszywoprze topiono na obrącz ki. Na towar de ficytowy, a tak nagle potrzebny…

Kalina dotyka kciukiem połyskującego, trochę za luźnego pierścionka. Jej myśli krążąwokół kolistego kształtu i ulatują ponad mokrym torowiskiem w stronę otwartej przestrzeni,poza tłoczących się wokół ludzi. Poza zapach ich potu, kwaśny odór podkładów kolejowychi brudu wagonu drugiej klasy. Biegną ponad polami, nitkami rzek, ponad zakurzoną drogąwyłożoną kocimi łbami – Kalina zna jej każdą nierówność, każdy wyślizgany kamień, bo towłaśnie tą drogą zawsze wraca. Do Gabrysi. Do domu. Do wspomnień… Przed oczami staje jejefe me rycz ny obraz słonecz ne go dnia sprzed zale dwie tygodnia…

Gabrie la…Jest duszno i gorąco, a powietrze przepełnia mdławy zapach mydlin, w których uprano

schnące na sznurach pranie. I woń starego drewna, z jakiego wybudowano dom przy wiejskiejdrodze. Stoi on samotnie, na skraju sporej miejscowości, która kiedyś, przed wojną,pretendowała do miana miasteczka, tętniła życiem. A teraz wydaje się tylko sennym odbiciemdawnych, lepszych czasów.

Ten dom jest niepodobny do pozostałych przy ulicy. Mimo braku oznak szczególnegobogactwa aspiruje do względnego dobrobytu. Wstydliwie, a może z wyższością, odsuwa się odsąsiednich chałup. Odgrodzony od nich – niczym tarczą – szmaragdem zadbanego ogrodu,próbuje udowodnić przypadkowym przechodniom i swoim mieszkańcom, że jest czymś więcejniż zwykłym wiejskim domem. W końcu brak tu stodoły, chlewu czy obory. A takżeporzuconych rolniczych maszyn i szwendających się po podwórku kur – dzięki czemu trawniknie przypomina kle piska, tylko emanuje zdrową zie le nią. Wiej ski dom bez wiej skiej duszy…

W pańskim stylu.Do prostej bryły, jakby na siłę, doczepiono swego czasu oszkloną, ładną werandę. Szybki

okolone delikatnym ażurem rzeźbień jeszcze nie zmatowiały, a dębowe deski konstrukcji wciążjaśnieją na tle dużo starszej reszty budynku. Pod oknami w dużych marmurowych donicach,które zupełnie nie pasują do tego miejsca – zdają się zanadto wyszukane – zasadzonokolorowe kwiaty. Zgodnie ze zwyczajami panującymi w innym domostwie, które już od dawnanie ist nie je, a z które go owe kamienne starocie pochodzą.

Ukwiecony budyneczek, z pretensjami do bycia czymś lepszym, niż jest w istocie, należy doludzi, którzy – być może – znaleźli się tu przypadkiem i nie umieli lub nie chcieli wtopić sięw rolniczy, przaśny i dosyć ubogi pej zaż.

Pomiędzy czerwienią pelargonii i zazdrosną żółcią nasturcji, na żeliwnej ławce – podobniejak donice niewpisującej się w tutejszy entourage – siedzi stara kobieta. Mimo upału ubranajest w równie czarną, jak niemodną sukienkę, spod której wstydliwie wystają czubki bardzoznoszonych butów. Ich brązowa, spękana skóra opina opuchnięte stopy, wyglądając, jakbyzaraz miała się roz paść na kawałecz ki.

Kalina przygląda się posiwiałej głowie kobiety i dawno nieodczuwany smutek chwyta ją zagardło. Zawsze, gdy wraca do domu, ogarnia ją przygnębienie. Rozczarowanie? Czujewewnętrzny sprzeciw wobec ciszy, która tu panuje. W rodzinnym domu wszystko bowiemwydaje się deprymująco niezmienne, martwe, zawieszone w oczekiwaniu. Na powrót czegoś…Tylko czego? Życia? Czasów, które przecież już nie wrócą? Starego ładu, którego ona,

Page 23: Upalne lato Kaliny

Kalina, nawet nie pamięta? Więc cóż może ją obchodzić? Ci, którzy najbardziej za nimtęsknili, dawno już odeszli. Odeszli, a mimo tego w domu nic nie uległo zmianie. I to Kalinęniezmienne złości. Nawet kolory kwiatów sadzonych przed domem od zawsze są te same.Wszystko wydaje się pozostawać takie samo. Smutne… Ojciec – obecny w swojejintrowertycznej nieobecności, zagubiony gdzieś między końcem wojny a odejściem matki –i Gabrie la.

Chociaż nie. Gabriela chyba wcale nie jest smutna. Ona jest pogodzona. Ze sobą i zeświatem – z przeznaczeniem. Nie żyje przeszłością, bo należy do tej niezwykłej grupy ludzi,którzy są w stanie zaadaptować się do każdych warunków, do każdej zmiany. Gabrysia jestpragmatyczna, zasadnicza i jakoś niewspółmiernie do otoczenia… współczesna. Bierze z życiatylko to, co zsyła los. Pokornie przyjmuje jego ciężar – bez względu na ustrój, stan posiadaniai stan dachu nad głową. Żyje codziennością. Teraźniejszością. Skupia się na bliskich i nie maambicji, by naprawiać świat poza granicami własnego domu. Wychowuje kolejne pokoleniadzieci, zajmuje się domem, żegna tych, których kochała. Od zawsze ma tak wieleobowiązków… Niemal sama staje się obowiązkiem. Pracującym, kochającym, oddychającymi nieskarżącym na nic. Nigdy. Nie ma pretensji do świata. Nie żywi sentymentów. I chyba już nanic nie liczy. Tylko Gabrysine włosy stają się coraz bielsze, plecy coraz mocniej przygarbione,a jej pełna dotąd figura mizernie je z każ dym rokiem…

Gabriela nie widzi wyrazu twarzy młodej kobiety stojącej przed ławką. Jest skupiona nadziecku, które trzyma w ramionach. Dziecku Kaliny. Jej córeczce. Mała ma już prawie rok.Gaworzy po swojemu i uśmiecha się wciąż bezzębnym uśmiechem do sędziwej opiekunki.Drobne rączki bawią się szydełkowym, białym kołnierzykiem przy pomarszczonej szyi kobiety.Kalina stoi obok i obserwuje tę sce nę bez słowa.

Wie, że wypadałoby, aby coś poczuła do tego miniaturowego człowieka – swojego dziecka.Krew z krwi… Podobno zaraz po porodzie matka zaczyna kochać noworodka tak, jakby nigdynie było innej miłości. Jakby w sercu każdej kobiety istniała wielka, pusta dziura, którawypełnia się zachłannym uczuciem natychmiast po przecięciu pępowiny. Dlatego Kalina teżchyba powinna zaznać, jeśli nie tego mitycznego oddania, to choćby jakiejś fizjologicznejwięzi ze swoją córeczką? A tymczasem ona owego biologicznego daru nadal nie posiadła. Niepotrafi zbudować poczucia bliskości. Nauczyć się miłości.

Gabriela odpowiada coś niemowlęciu, głaszcze rączki pozostające w ciągłym ruchu. Czułymge stem zasłania dłonią twarz dziewczynki przed słońcem.

– Zobacz, Kalinko, jaka ona się robi podobna do ciebie. Na początku to była skóra ściągniętaz pana Je rze go, a te raz…

– Bę dzie ruda – rzuca krót ko Kalina.Gabrie la nie odrywa wzroku od małej.– Przecież ty wcale nie jesteś ruda – zaprzecza cierpliwym tonem, którym powtarzała to

zdanie przez ostat nie dwadzie ścia parę lat.– Te raz rze czywiście już nie, ale…– A tam, gadanie. Nigdy nie byłaś ruda i malutka też nie jest. Wiem, co mówię. – Odruchowo

gładzi delikatny meszek na kształtnej główce. – Marianna również, jako dziecko, miałaciemniejsze włosy, bardziej miedziane. Dopiero później, gdy zaczęła dojrzewać, zjaśniały. Taksamo jak tobie… – Zamyśla się na wspomnienie matki Kaliny. – Śliczna z niej była dziewczyna,

Page 24: Upalne lato Kaliny

a ty je steś taka do niej podobna.Niestety – myśli młoda kobieta, chociaż się nie odzywa, by nie urazić opiekunki. Wie, że

Gabriela po matczynemu kochała Mariannę i że była to miłość równie głęboka, jak ślepa.Gabrysia zawsze starała się tłumaczyć małej Kalince postę powanie mat ki, bo uważała, że to niewrodzone złe cechy charakteru tak destrukcyjnie wpłynęły na jej podopieczną, lecz wojna.Zetknięcie z demonami trawiącymi ludzką duszę nie może nie zostawić w człowieku piętna.I Marie też się przed tym nie ustrze gła…

Przez chwilę milczą zamyślone nad tą krótką wzmianką o matce… Od tylu lat już nieobecnaw ich życiu, nadal zdaje się trwać w tym domu i w jakiś niepojęty sposób zatruwać jegotkankę. Zakłócać spokój nie potrzebnym wspomnie niem.

Upał staje się coraz dotkliwszy. Powietrze gęstnieje. Ptaki milkną, ukryte wśród cienistychgałę zi i nawet mała Gabi wygląda na zmę czoną dzisiej szą spie kotą.

Gospodyni wyrywa się z odrętwienia. Zerka na młodą kobietę stojącą przy ławce i uśmiechasię zapraszająco.

– No chodź. Nie przyglądaj się tak, tylko usiądź obok mnie. Weź ją trochę na ręce.Kalina nie chęt nie przysiada obok opie kunki i nie poradnie sadza sobie dziec ko na kolanach.– Nie umiem jej nawet porządnie trzymać – usprawie dliwia swoje nie zgrabne ruchy.– Do tego nie trzeba twoich fakultetów – uspokaja stara kobieta. – Nie masz wprawy.

Przecież dziecko to nie radziecki sojuz, nie trzeba do jego obsługi nie wiadomo jakichumie jęt ności. Wystarczy je kochać…

„Wystarczy je kochać…” – jak echo przebiega przez jej głowę, gdy niepewnie zerka nacórkę.

Jak mam się nauczyć cię kochać? Czy ja w ogóle potrafię kochać?– …a z całą resztą to zobaczysz, że dasz radę. Kiedy zabierzecie z panem Jerzym malutką

do Warszawy, wszyst kie go szybko się nauczysz.Kalina wbija wzrok w pyzate, dobrze odkarmione dziecko. Zadbane. Rumiane – widocznie

wiejskie powietrze mu służy. Dziewczynce chyba nie bardzo się podoba, że matka wzięła ją naręce, bo w nie mym sprze ciwie wyciąga malut kie dłonie w kie runku Gabrie li.

Kalina tak bardzo boi się tego momentu, gdy będzie musiała zostać sama z tą obcą, dziwnąistotą. Ale teraz już nie ma wymówki, nie ma odwrotu. Studia się skończyły. Jeszcze tylko teostatnie wakacje – jeśli Gabrysia się zgodzi. Ostatnia chwila wolności, a później czeka ją jużtylko kie rat rodzicielskich obowiąz ków. Stanie się pełnoetatową mat ką i żoną.

– Będziesz na pewno wspaniałą matką i żoną – mówi Gabriela, jakby czytając w myślachdziewczyny.

Przez resztę życia, z każdym kolejnym dniem, coraz mocniej będę nienawidzić tę rolę. Takjak kie dyś moja własna mat ka.

Dziewczynka w jej ramionach w końcu rezygnuje z próby powrotu w Gabrysine objęcia.Przygląda się Kalinie ogromnymi, niemal przezroczystymi oczami. Kobieta wie, że tak małedziecko niczego jeszcze nie pojmuje, ale w bladoniebieskim spojrzeniu dostrzega odbiciewłasnych lę ków.

A może jednak córka ją rozumie? Może wie, że mama wcale na nią nie czekała? Że jestjedynie wypadkową niefortunnego splotu zdarzeń – dnia zbyt płodnego i zbyt nieroztropnejnamięt ności. Że jest owocem obojęt ności mat ki i zbyt śle pej miłości ojca…

Page 25: Upalne lato Kaliny

Jerzy. Kalina odruchowo zaczyna kołysać córkę w ramionach – podobnie jak robi to z niąsamą mąż w chwilach, gdy noc wydaje się zbyt ciemna, a życie bardziej niż zazwyczaj nie dozniesienia. Jerzy… On ją kocha. Choć Kalina tak bardzo na to nie zasługuje. Jest takaniedoskonała, ale Jurek wydaje się tego nie dostrzegać. Akceptuje w niej wszystkieskrajności, lęki i dziwactwa. Kocha jej młode ciało. Na które, jak uważa w głębi duszy, niezasługuje. Przecież Kalina mogłaby mieć każdego mężczyznę. Każdego młodszego… Choćżona ukrywa się pod męskimi ubraniami, choć ostentacyjnie unika wszystkich atrybutówkobie cości – i nosi te swoje króciut kie włosy – w jego oczach wydaje się doskonała…

– A na kie dy planuje cie powrót z tego Zakopane go? – Głos Gabrie li sprowadza ją na zie mię.– Sądzę, że wrócimy w ostat nim tygodniu sierpnia.– To ponad mie siąc.Czy tylko jej się wydawało, czy w słowach opiekunki wyczuła pewien chłód?

Roz czarowanie? A może le ciwa kobie ta jest już po prostu zmę czona?– Jurek chce ostatecznie zamknąć po wakacjach habilitację. Wiesz, że przez wydarzenia

tamtego roku na uczelni zapanował chaos. Wszystko się przeciągnęło w czasie… A terazsytuacja już się uspokoiła i powinien czym prędzej dokończyć pisanie ostatniej publikacji. –Zamyśla się na moment, poprawia wiercące się na kolanach dziecko. – Na pewno wrócimy przedpoczątkiem września, bo Jerzy musi być z powrotem na uniwersytecie przed rozpoczęciemegzaminów poprawkowych. No i trzeba się rozejrzeć za większym mieszkaniem. Z Gabibędzie nam za ciasno w tym jednym pokoiku. – Kalina próbuje uśmiechnąć się do dziecka, alejej usta wykrzywia tylko jakiś dziwny grymas. – Zobaczysz, Gabrysiu, to szybko zleci.Naj póź niej w połowie wrze śnia postaram się zabrać małą do Warszawy. Na stałe.

Page 26: Upalne lato Kaliny

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.