34

Ucieczka z mroku - kronikisaltamontes.pl · jeszcze małym chłopcem, a co wspominam każdego dnia do dziś. Było to wtedy, gdy z moim najlepszym przyjacielem Aleksem oraz ukochanym

Embed Size (px)

Citation preview

Szczecin 2013

U c i e c z k a z m r o k u

Mon i k a M a r i n

KRONIKISALTAMONTES

Moim dzieciom oraz wszystkim, którzy podążają

za swymi marzeniami...

Rozdział 1 Ucieczka z mroku

T o, o czym chcę wam dzisiaj opowiedzieć, wydarzyło się bardzo dawno temu, chociaż równie dobrze mogłoby się wydarzyć dzisiaj.

Na początku jednak zdradzę wam, co usły-szałem od pewnego starego rybaka, gdy byłem

jeszcze małym chłopcem, a co wspominam każdego dnia do dziś. Było to wtedy, gdy z moim najlepszym przyjacielem Aleksem oraz ukochanym psem Kotletem staliśmy wczesnym świtem na jego rybackiej łodzi i obserwowaliśmy, jak ratuje z sieci zaplątanego delfina. Człowiek ten miał wtedy prawie siedemdziesiąt lat. Zapy-tacie pewnie, jak ktoś taki może zaimponować małemu chłopcu. A może ktoś tak wiekowy przywołuje wam na myśl zgorzkniałego starucha o słabej pamięci, każącego sobie donosić termos z her-batą i zmuszającego do wysłuchiwania po raz setny tej samej opowieści? To prawda, że takich też w swoim życiu spotykałem. Ale nie w tym wypadku. Tamten rybak nazywał się Emmanuel Sol i w wieku prawie siedemdziesięciu lat nie dość, że uratował wodnego ssaka, to na dodatek się zakochał. I to on mi powiedział, że w życiu najważniejsze są dwie rzeczy: pasja i miłość. Mówił też, że życie jest krótkie i największą sztuką jest zmieścić w nim, wręcz upchać, i jedno, i drugie. A ponieważ zajmował się swoją pasją przez całe dorosłe życie, a zakochał się dopiero w okolicy

4

Kroniki Saltamontes

siedemdziesiątki, zakomunikował całemu światu, że będzie żyć wiecznie… Nie wierzycie? Wcale się wam nie dziwię. Ja też w to nie uwierzyłem. Kiedy więc się okazało, że życie wieczne nie jest możliwe, postanowił przynajmniej dobić do setki. I jak zapowie-dział, tak zrobił. Emmanuel Sol żył sto dwa lata i udowodnił mi i mojemu przyjacielowi Aleksandrowi, że też tak możemy, jeśli się uprzemy i będziemy żyli zgodnie z kilkoma prostymi zasadami.

Mam na imię Adam. Historia, którą wam dziś opowiem, wy-darzyła się na przełomie tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego i czterdziestego szóstego roku. Miałem wtedy około ośmiu lat, a mój przyjaciel Aleksander dużo więcej, choć wszyscy próbowa-li mi wmówić, że ma raptem dziesięć. Na oko jednak wyglądał przynajmniej na dwanaście. Dzisiaj ja mam mniej więcej tyle lat co Emmanuel Sol, gdy go poznałem, a dzięki temu, że podzielił się wtedy ze mną swoją mądrością, która okazała się receptą na szczęście i długowieczność, nigdy się nie bałem upływającego czasu. I jeszcze jedno: mam nadzieję, że tak jak on będę żył sto dwa lata. A jak się uprę, to i więcej.

Zanim jednak poznałem Emmanuela, oraz kilku innych waż-nych i niezwykłych ludzi, wraz z Aleksandrem, którego nazywałem Aleks lub Alek, żyłem w bardzo mrocznej scenerii, co jednak nie przeszkadzało nam marzyć o dalekich podróżach i niezwykłych przygodach.

Zapomnieć o wszelkich smutkach pomagała nam niezwykła pasja. Uwielbialiśmy grzebać w śmieciach – och, ile tam można było znaleźć ciekawych rzeczy – i wyciągać z nich kawałki desek, gwoździ, sznurków, kartonu i drutu, aby z tego budować pojazdy naszych marzeń lub urządzenia służące do „nie-wiadomo-czego”. Gdy wgłębialiśmy się w nasz konstruktorski świat, zaplątani w swo-ją wyobraźnię, nie słyszeliśmy hałasów za oknem ani nie widzie-liśmy strachu w oczach innych dzieci. A gdy na zewnątrz szalała wojna, my niczym wytrawni aktorzy odgrywaliśmy role zwycięzców, szalonych konstruktorów dziwacznych samochodów, podróżników bez granic oraz uszczęśliwiaczy świata.

Krótko mówiąc, naszym domem był sierociniec i aby nie zwa-riować, uciekaliśmy do świata marzeń.

5

Ucieczka z mroku

Pewnego dnia wojna się skończyła. Opiekunki z sierocińca rzu-cały się sobie na szyję, skakały z radości i płakały, a dzieciaki posta-nowiły, że skoro nadszedł pokój, to przestają się bawić w żołnierzy. I wtedy Aleks powiedział uroczystym tonem:

– Skoro przyszedł czas na zmiany, najlepiej, aby były to zmia-ny pozytywne. Czas więc, abyśmy skonstruowali maszynę, która przyniesie nam szczęście.

– A o jakiej maszynie konkretnie myślisz? – zapytałem.Aleks zaczął się zastanawiać. Podrapał się po głowie, a zawsze

tak robił, gdy nad czymś główkował, po czym wyjrzał przez małe piwniczne okienko, za którym świat nie był już taki kolorowy. Tym bardziej że obok stał właśnie ten śmietnik, w którym z takim za-angażowaniem często grzebaliśmy, pozostawiając po sobie okropny bałagan.

– Musimy skonstruować maszynę, która spełni nasze marzenia –odpowiedział.

– Ooo taaak! To jest fantastyczny pomysł! Maszynę, dzięki któ-rej będziemy mogli podróżować… – nie omieszkałem dodać.

– I dzięki której przeżyjemy fantastyczne przygody – dorzuciłAleks.

– I kiedy się zgubimy, to się zawsze odnajdziemy – wtrąciłemnatychmiast.

– I dzięki której poznamy ludzi, którzy nas kochają… – powie-dzieliśmy jednocześnie.

I wtedy nastąpiła cisza. Patrzyliśmy sobie w oczy jak dwa zbite szczeniaki. Nie mieć rodziny, a bardzo jej pragnąć, to jak w okolicy serca nosić wielki kamień, który blokuje oddychanie, mówienie i życie.

– Wiesz co, Aleks? Ja to chciałbym jeszcze pojechać gdzieś bar-dzo daleko i w trakcie tej podróży poznać jakąś tajemnicę. I żeby ta tajemnica była tak tajemnicza, tak niesamowicie tajemniczo tajemnicza jak na przykład piramidy… Albo ciemna strona księ-życa…

– No pewnie, to by było fascynujące… – odparł Aleks.– A ty? O czym marzysz? Do czego byłaby ci potrzebna maszyna

szczęścia? – zapytałem po chwili.

6

Kroniki Saltamontes

– Ja? No wiesz… Chciałbym tego samego co ty… A może jesz-cze… hmmm, chciałbym się przelecieć jakimś fantastycznym sa-molotem, najlepiej jednym z tych, które latały nad naszymi głowa-mi, gdy była wojna. I chciałbym patrzeć na wszystko z góry, żeby zobaczyć, jak to jest, gdy ludzie wyglądają jak mrówki.

– Suuuper… – westchnąłem. – To może zabierzemy się do pracyi skonstruujemy maszynę, która przyniesie nam szczęście?

Aleks pokiwał tylko głową i wypowiedział głośne „tak”.I podczas gdy my spędzaliśmy dni, wymyślając supermaszynę,

świat rządził się swoimi prawami, które niezależnie od nas i bez naszej świadomości układały nasz los. Wtedy najważniejsze jednak było, że spędzaliśmy czas ze sobą i pracowaliśmy w pocie czoła nad cudownym projektem. Maszyna do Produkowania Szczęścia, bo tak ją nazwaliśmy, była złożona z kawałków kartonu i kanali-zacyjnych rur.

A kiedy skończyliśmy ją budować, postanowiliśmy powrzucać do niej nasze życzenia. Na zmiętych kartkach wyrwanych ze starej gazety zaczęliśmy pisać „zadania”.

Na jednej z nich było napisane: „Maszyna zabierze nas w da-lekie kraje”. A potem kolejno: „Maszyna będzie chronić swoich konstruktorów przed złoczyńcami”, „Maszyna spełni marzenia ludzi, którzy znajdą się w jej okolicy, ale tylko tych o dobrym sercu”.

Rozpierała nas duma, gdy nasze dzieło było gotowe. I nie zwra-caliśmy uwagi na inne dzieci, które czasem naśmiewały się z na-szego wynalazku. Tak, jak mówiłem, żyliśmy w swoim świecie, nie przejmując się opiniami innych.

A teraz słowo o jednej z naszych opiekunek o imieniu Barbara. Była kobietą średniego wzrostu i marnej urody, ubierała się w ob-cisły fartuch koloru brązowego. Wyglądała jak owinięta sznurka-mi kiełbaska. Ale to nie było ważne, ponieważ miała złote serce. Jak żadna inna opiekunka wkładała dużo miłości i zaangażowania w opiekę nad dziećmi, zapominając przy tym zupełnie o swoim wyglądzie. Barbarę lubiliśmy najbardziej ze wszystkich nauczy-cielek i bardzo było nam jej żal, gdy odkryliśmy, że wieczorami czyta przedwojenne romanse i płacze, wycierając łzy w ten sam,

7

Ucieczka z mroku

nigdy nieprany obcisły fartuch. Wtedy obmyśliłem plan, że kiedyś znajdziemy naszej opiekunce męża, dla którego nie będą miały znaczenia jej włosy jak u stracha na wróble i który pod jej grubą warstwą tłuszczu dostrzeże dobre serce, i za to będzie ją nosił na rękach do końca życia.

Następnego dnia po skończeniu Maszyny do Produkowania Szczęścia męczyliśmy Barbarę, aby zdobyła dla nas atlas świata. Był nam potrzebny do realizacji następnego punktu naszego planu: postanowiliśmy znaleźć miejsce na dom, w którym zamieszkamy i do którego dostaniemy się właśnie dzięki Maszynie Szczęścia. Barbara miała do nas mnóstwo cierpliwości, czasem jednak, jak każdemu, puszczały jej nerwy.

– Chłopaki, wy mnie do grobu wpędzicie! Skąd ja wam terazatlas wytrzasnę…

– To chociaż globus, jakąś mapę… – nie dawaliśmy za wygraną.– Ale po co wam?!– No, przede wszystkim po to, aby znaleźć miejsce na dom –

powiedziałem.– Ach, chłopcy… – westchnęła Barbara. Chciała nas pogłaskać

po głowach, lecz cofnęła rękę.Kiedyś podsłuchaliśmy rozmowę, którą inna z opiekunek pro-

wadziła z Barbarą. Tłumaczyła jej, że nie można okazywać czuło-ści dzieciom, bo nie wyrosną z nich „silne jednostki”. Dokładnie to zapamiętałem: „silne jednostki”. Barbara jednak była innego zdania i wieczorami przychodziła do sali, w której spaliśmy i każde z nas całowała w czoło lub głaskała. Robiła to jednak wtedy, gdy nikt z personelu tego nie widział. Po latach powiedziała mi, że od zawsze uważała, iż jest zupełnie odwrotnie: silne jednostki wyra-stają z dzieci głaskanych na dobranoc.

– Zdaje mi się, że coś podobnego do atlasu widziałam w se-kretariacie. Chociaż… cóż nam teraz po mapach, skoro państwa i tak wyglądają inaczej, granice poprzestawiane, cały świat do góry nogami stoi…

Podrapała się po głowie i wyszła zająć się swoimi obowiązkami. A ja wtedy dopiero zauważyłem, że gest drapania się po głowie podczas intensywnego myślenia o czymś Aleks odgapił właśnie od

8

Kroniki Saltamontes

Barbary. Nic dziwnego, bo była dla niego (i dla mnie) jak matka, z której się bierze przykład.

Gdy zniknęła za rogiem, bez słowa ruszyliśmy biegiem w kie-runku sekretariatu. Przed samymi drzwiami spojrzeliśmy w pra-wo, potem w lewo, a następnie bezszelestnie wślizgnęliśmy się do środka.

– Barbara nas zabije, jak nas tu znajdzie… – wyszeptałem.– Już tysiąc razy mogłaby nas zabić i nie zrobiła tego, więc i te-

raz nie zrobi – odpowiedział Aleks i dodał: – Ty popatrz na półki po prawej, a ja na te po lewej, dobra?

Przytaknąłem.Zaczęliśmy zawzięcie grzebać pomiędzy regałami.– Widzę tylko masę zeszytów, jakichś teczek, żadnych map…

– powiedziałem.– U mnie też nie ma… Tylko mnóstwo dokumentów – odparł

mój przyjaciel.Upłynęło kilkanaście minut, zanim się poddaliśmy i usiedliśmy

zmęczeni na podłodze.– Czy jesteś pewien, że szukaliśmy wszędzie? – zapytał Aleks.– Nie wiem… – odpowiedziałem. – A gdzie jeszcze moglibyśmy

szukać?Mój przyjaciel znowu podrapał się po głowie. Wiedziałem, że

właśnie intensywnie myśli.– A bo ja wiem? Półki obejrzeliśmy, do skrzyni po prawej zaglą-

daliśmy… Może jest jeszcze jakieś inne miejsce, w którym znaj-dziemy mapę? Jak bez niej będziemy wiedzieli, dokąd zmierzać i gdzie znajdziemy ten swój dom? – pytał bezradnie Aleks.

– Aaaa, poczekaj! – krzyknąłem. – Za zasłonami! Tam jeszczecoś jest!

Zerwaliśmy się na równe nogi i odsunęliśmy ciężko zwisające kawałki materiału.

– Kolejne półki… – westchnąłem.– Dokumenty upychają, gdzie tylko mogą… Ciekawe, po co

komu taka ilość papierów – powiedział Aleks.Przez kilka sekund staliśmy w milczeniu, wpatrując się w zna-

lezisko.

9

Ucieczka z mroku

– Aleks, widzisz to, co ja? – zapytałem.– Widzę…Naszym oczom ukazały się teczki z dokumentami. Każda mia-

ła tytuł, który był jednocześnie imieniem i nazwiskiem jednego z podopiecznych sierocińca.

– Widzisz gdzieś siebie, Alek? Albo mnie? – zapytałem.– Poczekaj. Jeśli kierować się porządkiem alfabetycznym, to

moja powinna być gdzieś… – Przejechał palcem po kilku okład-kach. – Tutaj!

Szybkim ruchem dłoni wyjął tę, na której widniało jego imię. Znów usiadł na podłodze, a potem zamilkł.

– Aleks, wszystko w porządku?Przez chwilę nic nie odpowiadał, po czym wydusił:– Nie jestem pewien…Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale usłyszałem głośne kroki.

Ktoś zmierzał w kierunku gabinetu, w którym myszkowaliśmy. Aleks zamknął teczkę, błyskawicznym ruchem odłożył ją na miejsce i zaciągnął zasłony. Złapał mnie za rękę i niczym bezwładną lalkę postawił na środku pomieszczenia. Sam stanął obok mnie. I wtedy do pokoju weszła Barbara.

– A co wy tu, na miłość boską, robicie?! – wrzasnęła.– Właściwie to jeszcze nic… – skłamałem, a Aleks dodał:– Dopiero weszliśmy. Chcieliśmy zapytać o atlas…Barbara wytarła ręce w fartuch i głośno cmoknęła.– Wy normalnie człowiekowi żyć nie dacie…Podeszła do jednej z półek i wyjęła potężny segregator. Położyła

go na stole i zaczęła przeglądać, śliniąc uprzednio palce. – Jeśli jakakolwiek mapa miałaby się ostać w tym budynku, to

jedynie tutaj – rzekła.Zbliżyliśmy się do Barbary i w skupieniu obserwowaliśmy, jak

przewraca kartki.– Zaraz, zaraz, chłopcy, wydaje mi się… – zawiesiła głos – że

tutaj powinno coś być… Wytężyliśmy wzrok. Pomiędzy kartkami z zapiskami o niewiadomym i prawdopodobnie niewielkim zna-czeniu leżała bardzo dobrze zachowana, choć stara, mapa Europy i świata.

10

Kroniki Saltamontes

– Możemy ją wziąć!? Możemy!? Możemy!?Przebieraliśmy nogami, niemal podskakując z podniecenia,

wciąż jednak patrząc opiekunce w oczy.Barbara westchnęła.– A bierzcie sobie. Na co mi to…– A co? Nie chciałaby pani podróżować? – zapytał Aleks.Nauczycielka zamyśliła się, po czym pogłaskała go czule po

głowie, nie zważając, że ktoś mógłby to zobaczyć, i westchnęła ponownie.

– Ach, chłopcy… Zawsze marzyłam o podróżach. I aby w czasiejednej z nich poznać mężczyznę, który mówiłby do mnie po fran-cusku i z którym pojechałabym do jakiegoś pięknego kraju bez deszczu, mgły i wojny… Tylko kto by mnie chciał… Nie jestem już młoda… Ach – potarła jedno oko – po co ja wam takie rzeczy opowiadam?

Mój przyjaciel zwinął mapę w rulon i złapał mnie za rękę.– To my już pójdziemy – powiedział zdecydowanym głosem.

A męża to pani kiedyś też znajdziemy!– Tak, tak… – Barbara wzruszyła ramionami i westchnęła. –

Dla siebie dom, a dla mnie męża… Jak dobrze, że macie marzenia, chłopcy…

Uśmiechnęła się kącikami ust.Zbiegliśmy do piwnicy i rozłożyliśmy płachtę na stole. Mapa

wielkości dużego obrusa była pożółkła i miała postrzępione końce, ale i tak wyglądała wyśmienicie. Przez kilka sekund wpatrywaliśmy się w nią w milczeniu, nie wiedząc, jak z niej korzystać.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytałem.– Trochę… Niewiele… Kiedyś jeden żołnierz mi wytłumaczył –

Aleks zaczął rysować palcem niewidzialne ruchy – że to tak, jakbyś patrzył na ziemię z góry. Tutaj są rzeki, te zaznaczone na niebiesko. One wpadają do morza podobno… A tutaj są drogi. A te czarne punkciki to miasta. Tyle wiem…

– Punkciki są też mniejsze i większe – odparłem.– Bo to chyba mniejsze i większe miasta.– A my gdzie jesteśmy? – zapytałem.

11

Ucieczka z mroku

Aleks mocno wytężył wzrok, po czym wziął do ręki leżący obok malutki kamień, służący nam kiedyś do budowania jakiegoś wy-nalazku, i położył go mniej więcej na środku.

– Tutaj jesteśmy. To jest Stettin – powiedział dumnie.

W tamtym czasie byliśmy niepewni i zagubieni. Na okres wojny przypadło prawie całe nasze życie. Mieszkaliśmy na przedmieściach miasta. Opiekunki z ośrodka robiły wszystko, abyśmy jak najmniej wiedzieli o świecie zewnętrznym, co im się nawet udawało. My jednak gdzieś w głębi serca i tak czuliśmy, że nasze życie nie jest normalne.

– Ciekawe, jak się tu znaleźliśmy. Ciekawe, czy tutaj się uro-dziliśmy. Czy jesteśmy Niemcami?… – zapytałem.

Pamiętam, że Aleks się zamyślił, ale nic nie powiedział. Zdawało się, jakby postanowił więcej o tym nie rozmawiać.

– Nieważne, jak się tu znaleźliśmy, tylko gdzie się znajdziemyw przyszłości. Teraz możemy wymyślić, gdzie pojedziemy – odpo-wiedział Aleks.

– Palcem po mapie… – odparłem.– Palcem po mapie to na razie. A potem zrobimy to naprawdę!

– odrzekł uradowany.A ja uwierzyłem mu z całego serca.Po chwili znowu wpatrywaliśmy się w mapę jak sroka w kość. Na

pierwszy rzut oka była dla nas niczym niezrozumiały labirynt cza-rownika. Ale w miarę upływu czasu, gdy siedzieliśmy nad nią i pa-trzyliśmy na nią z góry, niczym piloci obserwujący ziemię z nieba, zauważyłem prawidłowość układających się kształtów oraz piękno i harmonię krajobrazu.

– Ja myślę, że moglibyśmy objechać całą ziemię dookoła – po-wiedziałem, marząc na jawie.

– I ja tak myślę, Adam. Ale zanim zaczniemy się włóczyć,znajdźmy miejsce na dom. Zobacz – kontynuował Aleks – tu jest Morze Śródziemne. Dookoła musi być zawsze ładna pogoda.

– Skąd wiesz? – zapytałem.– To chyba logiczne. Im bliżej równika, tym cieplej. Barbara

tak mówiła…

12

Kroniki Saltamontes

– A tu, za górami?… – wskazałem palcem na duży napis „Pi-reneje”. – Może tutaj moglibyśmy pojechać?

– Wszędzie ładnie… – odpowiedział Aleks.– To pojedźmy wszędzie! – krzyknąłem radośnie. – A jak już

zwiedzimy wszystko, to pojedźmy do domu, w którym całą piwnicę zagospodarujemy na warsztat do produkcji Maszyn Szczęścia, które sprzedamy dobrym ludziom i staniemy się bogaci!

– No właśnie… To gdzie w końcu będzie ten nasz dom?I z tym mieliśmy największy kłopot. Lecz wtedy wpadła mi do

głowy myśl, która zdawała się rozwiązywać problem.– Mam pomysł – zacząłem – zamknijmy oczy i pokażmy na

mapie po omacku jakiś punkt. Miasto najbliżej tego punktu będzie naszym domem!

– A jak wskażemy inne miejsca? Przecież to najbardziej praw-dopodobne!

– To potem zrobimy losowanie – odparłem. – Co ty na to?Aleks uśmiechnął się delikatnie.– To uczciwe rozwiązanie. W takim razie do roboty.Pierwszy zamknął oczy mój przyjaciel. Pojeździł palcem po

mapie, najpierw do góry, potem na dół, w prawo i w lewo. Kil-kakrotnie cmoknął, a drugą ręką znowu zaczął się drapać po głowie. Na chwilę otworzył oczy i popatrzył w sufit, z którego zwisało kilka ciężkich od kurzu pajęczyn, po czym zakreślił kilka kółek.

– Tutaj – powiedział dumnie.– Co to jest? – zapytałem.– A bo ja wiem… Co tu jest napisane?– Italia – przeczytałem duży napis, który pierwszy rzucił mi się

w oczy – czyli Włochy, jeśli wierzyć Barbarze w to, co nam opo-wiadała o świecie. Ale Włochy są przecież duże! Gdzie konkretnie zawędrowałeś? Do jakiego miasta? – zapytałem.

– Miasto to nie jest… Tylko mała kropka… Co to jest… Iano?– To pewnie jakaś wieś – skwitowałem. – Malutka, bez znaczenia.Aleks się zasmucił. Miał nadzieję na wylosowanie czegoś bar-

dziej spektakularnego. Najlepiej jakiejś grubej kropki z napisem „Paris”, „London” albo „Roma”.

13

Ucieczka z mroku

– No to jak jesteś taki mądry, to zobaczymy, co tobie wyjdzie –powiedział, po czym złapał mnie za palec i przyłożył go do mapy, jakby trzymał w ręku ołówek. – Usadowiłem cię na środku, zoba-czymy, gdzie zawędrujesz – oświadczył i zabrał swoją rękę.

Gmerałem po mapie tam i z powrotem, jakbym przeczuwał, że od wyboru tego miejsca będzie wiele zależało. Mijały sekundy, potem minuty, aż Aleks zaczął tracić cierpliwość.

– Decyduj się wreszcie! – wykrzyknął.I wtedy nagle poczułem ciepło i spokój. Miałem zamknięte oczy,

a w wyobraźni zobaczyłem niewysokie wzgórza, wschód słońca i pola porośnięte zbożem.

– Tutaj – powiedziałem. – Będziemy mieszkać tutaj!Otworzyłem oczy i najpierw zobaczyłem minę przyjaciela. Stał

jak słup soli – nieruchomo i z otwartą buzią.– Co się dzieje? Co cię tak zamurowało? – zapytałem.– To zobacz, gdzie masz palec.Spojrzałem na mapę i nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Moja dłoń zawędrowała niemalże w to samo miejsce co dłoń Aleksa.– Italia…– Dziwne to. Nie mogłeś wybrać czegoś innego? – zapytał mój

przyjaciel.– Przecież nie mogłem. To był przypadek… – odpowiedziałem.Barbara mówiła nam kiedyś, że przypadków nie ma. Że wszyst-

kie rzeczy dzieją się po coś. Nie rozumieliśmy wówczas dokładnie jej słów, ale za jakiś czas mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.

Wtedy nadeszła ta noc. Noc jakich mało, noc, od której boli serce i drżą ręce. W ciszy dużego pokoju, w którym po obu stro-nach ścian stały rzędy metalowych łóżek, usłyszałem płacz Aleksa. Wstałem najciszej, jak umiałem, i zbliżyłem się do niego.

– Co jest, Alek?… – zapytałem szeptem, aby nikogo nie obudzić.On obrócił się w moją stronę, tuląc się jednocześnie w szary koc.– Nie wiesz?– Nie wiem… O co chodzi? – zapytałem.– Podobno twoja rodzina chce cię zabrać – odpowiedział.

14

Kroniki Saltamontes

– Co ty za bzdury opowiadasz! Ja nie mam żadnej rodziny! –odpowiedziałem natychmiast.

– A jednak… Słyszałem rozmowę między Barbarą a jakąś ko-bietą. Podobno to ciotka. Wie, że tu jesteś, i przyjdzie po ciebie…

– Eee tam… To nie o mnie chodziło pewnie.Podrapałem się po głowie, małpując ten gest od Aleksa i Barbary.– O ciebie, o ciebie… A co? Jest tu jeszcze jakiś Adam?Pomyślałem chwilę. Rzeczywiście. Chłopców o imieniu Adam

było w ośrodku… Hmm… Jeden… JA.– No i masz babo placek! Mówiłem, że o ciebie chodzi…Usiadłem na brzegu łóżka i popatrzyłem na świat za oknem.

Wiał silny wiatr, a kołyszące się złowieszczo drzewa raz po raz uderzały o szybę naszego pokoju. Szlochanie Aleksa wprawiało w wibracje moje serce i czułem, że jak zaraz nie przestanie, to ja też się rozpłaczę nie na żarty. Nie chcąc martwić przyjaciela, zsunąłem się z łóżka i położyłem na małym dywaniku na pod-łodze. Nie otwierałem oczu, gdyż drzewa rzucały do wnętrza ciemnoszare cienie, których bałem się od lat. Nie chciałem jednak zostawiać Aleksa samego, więc postanowiłem, że mimo strachu zostanę na dywanie do rana.

Przyjaciel odnalazł mnie wczesnym świtem. Wciąż leżałem sku-lony na podłodze i dygotałem z zimna. Na mój widok jego wielkie czarne oczy przykryły się delikatną wilgotną mgiełką.

– Jak cię zabiorą z ośrodka, zostanę tutaj sam… – powiedziałcicho.

Chciałem go pocieszyć, ale chyba byłem zbyt mały, aby do-kładnie wyrazić słowami to, co wtedy myślałem i czułem. Ale muszę przyznać, że czasem czułem się jak kamerton. Jak CO się czułem, zapytacie? W takim razie wytłumaczę: kamerton to takie urządzenie, które potrafi samo wprawić się w wibracje, gdy znajdzie się w pobliżu innego drżącego przedmiotu. Nie wiem, skąd nabyłem tę zdolność, ale potrafiłem odczuwać wi-bracje emocji osób, w których towarzystwie się znajdowałem. Do tego przez lata pobytu w ośrodku nauczyłem się odgadywania nastrojów ludzi, od których zależał mój spokój, bezpieczeństwo i talerz z jedzeniem.

15

Ucieczka z mroku

– Nie pozwolimy, aby nas rozdzielili – powiedziałem, bezsku-tecznie siląc się na uśmiech. Byłem kiepskim udawaczem.

– Guzik prawda! Jak zabierze cię ta rodzina, to nie ze mną…Rozumiesz? Ty będziesz miał dom, a ja zostanę tutaj, bo nikt nie weźmie takiego dużego chłopaka jak ja… Nikt się nie będzie nas pytał, czy chcemy być razem, czy nie… Może już nigdy się nie spotkamy…

Głos zastygł mi w gardle. Nie potrafiłem nic na to odpowie-dzieć. W oddali słychać było głosy bawiących się dzieci oraz krzyki opiekunek próbujących rozdzielić jakichś chłopców, któ-rzy wdali się w bójkę. Usłyszałem strzały, ale już się ich nie bałem tak jak kiedyś. Oficjalnie ogłoszono koniec wojny, sam widziałem, jak ludzie z radości rzucali się sobie w ramiona. Trzymałem Aleksa za rękę, a ten, wyższy ode mnie o pół głowy, patrzył z ukosa, bym przypadkiem nie zauważył, że płacze. Też słyszałem, że raz na jakiś czas dzieci są przydzielane różnym rodzinom do adopcji, ale nie przypuszczałem, że to mógłbym być ja! Byłem po trosze beztroski i buńczuczny, a po trosze zagubiony, ale przede wszystkim wrażliwy, bo łzy bliskiej mi osoby nie pozostawiały mnie obojętnym. Przełknąłem ślinę i wydusiłem cicho:

– Ale my jesteśmy braćmi. I zawsze tak pozostanie… – Pochwili ściszyłem nieco głos i dodałem: – Nikt i nic nie zdoła nas rozdzielić…

A potem przez dwa dni nie poruszałem już tematu, który po-chłaniał każdą sekundę mojego życia od momentu, kiedy się o nim dowiedziałem. Gdyby trwało to jeszcze dłużej, wybuchłbym jak bomba. I wtedy nadeszła ta chwila. Bawiliśmy się akurat w berka, gdy zawołała mnie Barbara. Machnęła grubą dłonią, krzyknąwszy głośno moje imię, i kołysząc biodrami, skierowała się z powrotem w stronę budynku. Czułem, że coś się święci.

– Posiedzisz teraz w poczekalni, aż cię zawołam. Tylko nie ha-łasuj, bo maluchy śpią – powiedziała tonem przywódcy, a ja nie śmiałem nawet jej odpowiadać, bo stać mnie było jedynie na ski-nięcie głową.

16

Kroniki Saltamontes

Weszła do pokoju gościnnego. Zza drzwi usłyszałem rozmowę, której nigdy nie zapomnę.

– To ile chłopak ma lat? – zabrzmiał surowy damski głos. Nierozpoznałem go.

– Skończył osiem. Według tego, co pani opowiada, tylko onpasuje. Nawet podobnego tu nie mieliśmy. Jednak stuprocentowej pewności nie mam…

– Tak, to musi być on. Mam tutaj papiery, też wskazują na tegochłopca. Może pani je przejrzy?

Nagle usłyszałem szelest i westchnienia Barbary, a potem cichy, zrezygnowany głos, który nie pasował do jej charyzmy.

– Tak, to by pasowało… Nie ma tylko najważniejszego: metrykiurodzenia. Rozumie pani, że muszę być ostrożna… – powiedziała Barbara. – Nie możemy tak beztrosko rozdawać dzieci.

– Moim zdaniem powinniście się cieszyć – odpowiedziała ko-bieta srogo – że ktoś chce was wspomóc.

– Może i tak, ale gdybym wiedziała na pewno, że to ten Adam…A pewności nie mam. Proszę jeszcze przemyśleć sprawę tej adopcji – poprosiła Barbara, siląc się na uprzejmość.

– Naradzę się z mężem. Ale jeśli nasze zdanie się nie zmieni,to przyjedziemy po niego w przyszłym tygodniu. Mogę go teraz zobaczyć?

Poczułem, że robię się ciężki i że pod wpływem tego ciężaru nie ruszę już nigdy żadną kończyną, nie wspominając o ustach. Gdy kobiety otworzyły drzwi, aby wyjść na korytarz, zrobiło się jeszcze gorzej. Miałem wrażenie, że zapadam się pod ławkę, a potem pod ziemię.

Spuściłem ze strachu wzrok, a gdy go podniosłem, zobaczyłem zasępioną Barbarę, a obok niej kobietę w średnim wieku, niewiel-kiego wzrostu, o szarych włosach i smutnych oczach, które wyra-żały dezaprobatę do całego świata, pretensje i biedę. Czułem się sparaliżowany. Barbara to zauważyła, więc zaczęła mówić pierwsza.

– To jest pani Elżbieta, która najprawdopodobniej jest twoją cio-cią. Wstań i się przywitaj – powiedziała moja ulubiona opiekunka.

Domniemana ciotka wyciągnęła rękę w moim kierunku, lecz ja, przygnieciony ciężarem sytuacji, nie byłem w stanie ruszyć na-

17

Ucieczka z mroku

wet palcem. Patrzyłem na nią tępym wzrokiem i myślałem tylko o tym, jak powiedzieć stojącym naprzeciwko mnie kobietom, żemam brata, którego nie mogę zostawić w ośrodku.

– Proszę pani… – wydusiłem w końcu.– Tak, chłopcze – odpowiedziała natychmiast Barbara.– To znaczy, że ja… że ja… będę mieszkał u tej pani? – spojrza-

łem na Elżbietę. – U tej pani ciotki? Ale ja pani przecież nie znam! Resztką sił wstałem z ławki, odwróciłem się i z duszą na ra-

mieniu skierowałem się w stronę podwórka. Zostawienie Aleksa równało się dla mnie zdradzeniu jedynej osoby, która zobowiązała się zostać moją rodziną i to bez względu na brak rzeczywistych więzów krwi. Już wtedy wiedziałem, że wszystkie bogactwa świata razem wzięte nie są tyle warte co jeden prawdziwy przyjaciel.

I ani ciotka, ani nikt na świecie, obwieszczający wszem i wo-bec, że wszystko to robią dla mojego dobra, nie byli w stanie tego zmienić.

Gdy podszedłem do Aleksa z nowiną, ten siedział skulony na trawie obok murku zarośniętego mchem i dłubał kijem w ziemi.

– To jakaś tam ciotka… W dodatku nie wiadomo, czy moja, bojej nie znam… – zakomunikowałem.

– Skąd to wiesz? Może byłeś tak mały, kiedy ją ostatnio widzia-łeś, że jej po prostu nie pamiętasz… – oświadczył Aleks.

– Barbara zabrała mnie do pokoju gościnnego i przedstawiłatej pani. Pamiętam czy nie, nie znam jej. A poza tym mają się namyślić, więc jeszcze nic nie wiadomo…

– To znaczy, że nie wiadomo, czy cię zabiorą?– Nie wiadomo… – powtórzyłem, lecz Aleks mi nie uwierzył.

Spojrzał na mnie smutno, po czym powrócił do mieszania kijem.Tego dnia nie rozmawialiśmy już ze sobą.

Tydzień później, bardzo wczesnym rankiem, szedłem już u boku ciotki i jej męża w kierunku ich domu. Ciągnąłem za sobą tobołek z ubraniem na zmianę, który przygotowała mi Barbara. Płakało niebo, bo wtedy spadł pierwszy ciepły, wiosenny deszcz, oraz moje serce, bo czułem, że oczami płakać nie mogę. Wciąż nie wierzyłem, że ktoś tak oziębły i bez wyobraźni może być moją rodziną. Dosze-

18

Kroniki Saltamontes

dłem do wniosku, że najwyraźniej ludzie ci nie mieli do czynienia z dziećmi, ponieważ traktowali mnie jak powietrze, rozmawiając przy mnie na temat mojej osoby w sposób bezosobowy.

– Ciekawe, czy GO czegoś nauczyli w tym ośrodku – powie-działa ciotka.

– A czego ty się spodziewasz? – odpowiedział wuj, łypiąc na mniekątem oka i nerwowo podnosząc brew. – Oni tylko dzieciakom jeść dają i czekają, aż któreś padnie jak mucha, bo przynajmniej zgraja do wyżywienia się zmniejszy. Dzieciaki w ośrodkach nie mają czasu na naukę! – dodał triumfalnie, jakby wygłaszał ważne przemówienie, po czym naciągnął na swój wystający brzuch zbyt luźne spodnie.

Chciałem wtedy wtrącić, że się myli, że Barbara uczyła nas czytać, pisać i liczyć oraz opowiadała o dalekich krajach, ale po raz kolejny głos utknął mi w gardle.

– Ale nie po to go biorę, aby jak darmozjad siedział! Musi sięnauczyć drewno rąbać, w piecu palić. Mnie już zdrowie nie pozwa-la… Poza tym musi zasłużyć na chleb!

Szedłem obok nich i czułem, że torba z ubraniem robi się co-raz cięższa, na podobieństwo mojego ciała, które nie pozwoliło mi wyciągnąć ręki do ciotki na korytarzu, gdy wyszła się przywitać. Szedłem jak skazaniec na ścięcie i wciąż myślałem o Aleksie oraz o tym, że tak jak całym sercem marzyłem o posiadaniu domu, takrównież z całego serca bardziej pragnąłem z dwojga złego pozostać w ośrodku, niż trafić pod dach jakiejś ciotki, która tak naprawdę nie wiadomo, czy rzeczywiście nią była. Szliśmy wzdłuż wąskiej uliczki, aż dotarliśmy do starego cmentarza. Ciotka szarpnęła mnie za rękaw i pokazała głową, gdzie powinienem iść. Wuj spojrzał na nią, nerwowo gładząc się po kilku włosach, które wystawały mu z łysiny, niczym samotne drzewa na wielkiej polanie.

– Tak bez problemu ci go dali? – zapytał znowu, gdy wchodzi-liśmy w gęste krzaki.

Jego wąsy, do tej pory sterczące triumfalnie, opadły przytłoczone wielkimi kroplami deszczu. Ścieżka cmentarna ubrana w wąskie schodki zaczęła schodzić w kierunku małego strumienia i niewiel-kiego kościoła.

19

23

Ucieczka z mroku

20

Kroniki Saltamontes

– Nie bez problemu – odpowiedziała ciotka. – Trzeba było po-kazać te wszystkie papierzyska… Ale wiesz… wojna była, kto by tam wnikał w szczegóły – uśmiechnęła się szyderczo.

Ze zniecierpliwieniem czekałem na dalszą część rozmowy, a deszcz zacinał coraz bardziej. Minęliśmy kościół i znowu za-częliśmy iść pod górę, aż ukazał się nam dom z szarą elewacją i niewielkim ogrodzeniem. Gdyby nie gęste zarośla, z jego okien można by było dostrzec nagrobki.

– Ale może to i dobry pomysł z tym dzieciakiem… Posłużyu nas trochę, ulży ci…

– Cicho! – ciotka się zreflektowała, że się zagalopowali. – ONsłucha.

Wielkim srebrnym kluczem wuj otworzył skrzypiące drzwi i ka-zał mi wejść do środka. Gdy znalazłem się w długim korytarzu, dłonią wskazał łazienkę.

– Ale w wannie się kąpać nie będziesz, tylko w misce – burknął,zakręcając swego czarnego wąsa.

Ze strachu kiwnąłem potakująco głową i wbiłem wzrok w wy-pastowaną podłogę, w której odbijałem się jak w lustrze.

– I na razie będziesz spał w pokoju naprzeciwko – dodała ciotka.Wyjęła z kieszeni zgniecionego papierosa, którego przez chwilę

obracała między palcami. A potem z drugiej kieszeni wyjęła pu-dełko zapałek i go zapaliła.

– Tym… z widokiem na cmentarz? – wydusiłem cichutko.– A co ci ten widok przeszkadza? – zapytał wuj, a ubrana w kłęby

dymu ciotka wtrąciła:– Proszę, proszę! Już się dąchy zaczynają… U nas marudzenia

nie będzie! Zapamiętaj to sobie! Dyscyplina i porządek przede wszystkim, rozumiemy się?

Znowu pokiwałem głową, nie podnosząc wzroku.– A ty to mówić umiesz? – zaciekawiła się ciotka.Przytaknąłem.– To powiedz coś jeszcze! – zażądała wojskowym tonem.Mnie jednak w gardle utknął gruby kamień, który całkowicie

sparaliżował narząd mowy. Zatęskniłem za Barbarą, jej przybru-dzonym fartuchem i sterczącymi włosami, za Aleksem i jego ma-

21

Ucieczka z mroku

szyną do uszczęśliwiania świata, za spotkaniami w piwnicy i zapa-chem przypalonej kapusty roznoszącym się po całym ośrodku dla sierot. W głowie szybko zacząłem przewijać sobie film od końca do początku, czyli przypominać drogę, którą tamtego dnia przebyłem, a co za tym idzie, trasę od domu ciotki do sierocińca. Pomyślałem, że jeśli przeszliśmy w jedną stronę pieszo, to uda mi się też w dru-gą. Niech się tylko nadarzy taka okazja.

I tak mijał mi dzień po dniu, a każdy z nich wyglądał tak samo: ciotka z wujem wstawali zawsze o szóstej trzydzieści i z ponurymi minami zasiadali do śniadania. Nie odzywali się do siebie albo wy-lewali na siebie wiadra pretensji, plując jednocześnie przeżuwanym jedzeniem na wszystkie strony. W ciągu dnia moim zadaniem było przynosić drewno, wynosić śmieci, wieszać pranie i grzecznie się uśmiechać do znajomych, którzy niekiedy odwiedzali dom. Wie-czorem zasypiałem, płacząc, a rano budziłem się, też płacząc. Aż nadszedł dzień krytyczny. Któregoś razu ciotkę zaczepiła sąsiadka mieszkająca po drugiej stronie ulicy i zapytała, czy ze mną jest wszystko w porządku.

– Pewnie że w porządku, a co ma być? – odpowiedziała naprędceciotka, szarpiąc mnie za rękę i czym prędzej ciągnąc do domu. Gdy zatrzasnęła za sobą drzwi, ściągnęła wiszący na wieszaku gruby skórzany pasek wuja i zaczęła wrzeszczeć, machając mi nim przed nosem.

– Posłuchaj, co ci teraz powiem! Albo skończysz te cyrki z ry-czeniem w nocy, albo wprowadzę dyscyplinę, co ci te wszystkie rozpacze z głowy wybije, rozumiemy się?

I wtedy zamachała pasem, abym dokładnie wiedział, co ma na myśli. Jej twarz wykrzywiała się coraz bardziej, tworząc zmarszczki, jakich wcześniej nie widziałem. Głos stał się mocny i surowy, by za chwilę zamienić się w wycie maltretowanego kota.

– Nie wzięłam cię dla przyjemności! Co ty myślisz, że tak łatwow tych czasach kolejną gębę wykarmić? Twoje uczucia? Ha ha! Koń by się uśmiał! Myślisz, że będę cię teraz żałować?

Ciotka ponownie zamachała mi paskiem przed nosem, a ja skuliłem się w sobie.

22

Kroniki Saltamontes

– Chyba zacznę żałować, że nie wzięłam innego bękarta – rze-kła, obróciła się na pięcie i wyszła, mocno tupiąc nogami i trza-skając drzwiami.

To popołudnie spędziłem na cmentarzu. Wiedziałem, że w tym miejscu nic mi nie grozi. Ludzie rzadko tam przychodzili. Czuli strach przed zdemolowanymi grobami, ponieważ w okolicy krążyły legendy o wystających z liści trupich czaszkach. Ale Barbara zawsze nam powtarzała, że nie należy się bać umarłych, tylko żywych, oraz że dzieci mają tak czyste serca, że złe duchy im nic nie zrobią, na-tomiast dobre staną w ich obronie. Usiadłem więc na niewielkiej ławeczce, którą prawdopodobnie ktoś kiedyś postawił przy grobie bliskiej osoby. Zacząłem analizować słowa Barbary, która mówiła o przesuwaniu granic, przymusowych przeprowadzkach i zmianieporządku świata. Pomyślałem wtedy, jak cudownie byłoby, gdybym mógł się tak po prostu wyprowadzić. Ale byłem dzieckiem i naj-większą bolączkę stanowił fakt, że nie mogłem jeszcze o sobie decydować… Na cmentarzu wiał delikatny wiatr, a przez korony drzew niemrawo prześwitywało słońce. Położyłem się na ławce, kuląc nogi i naciągając na kolana dziurawy sweter. Sam nie wiem, kiedy zamknąłem oczy.

A potem je otworzyłem, a przynajmniej tak mi się zdawało. Przede mną stał starszy elegancki pan, który zwrócił się do mnie tymi słowami:

– Nie poddawaj się, Adamie. Przez całe twoje życie będę cięprowadził i chronił, więc się nie poddawaj.

– Kim jesteś? – zapytałem we śnie.– Kimś bardzo bliskim. Nim się obejrzysz, a poznasz mnie bar-

dzo dobrze. – Starszy pan podszedł i pogłaskał mnie po głowie. – A teraz uwierz mi: przed tobą bardzo długa podróż przez życie.A życie to zmiany. Gdy nie ma zmian, nie ma życia. Życie jest jak rzeka. Nie możesz zatrzymać jej biegu, bo wtedy z rzeki zrobi się staw, w którym nie ma już krystalicznej wody, a brudna, ciężka ciecz. Musisz być dzielny i nie zgadzać się na los, jaki cię teraz spotyka.

– Nienawidzę ciotki… – powiedziałem szczerze.– Więc będziesz wiedział, co zrobić…

23

Ucieczka z mroku

– To znaczy, że mogę od niej uciec? – zapytałem głośno i jużnaprawdę otworzyłem oczy.

Przede mną nie było nikogo ani niczego, oprócz zdemolowanego grobu przykrytego stertą zgniłych liści. Wstałem z ławki i spojrza-łem przed siebie w kierunku kształtu, jaki sobie tylko wyobraziłem, a potem zajrzałem do ogromnej dziury, w której kiedyś najpraw-dopodobniej leżała trumna. Wbrew temu, co mówili ludzie, nie znalazłem tam ludzkich kości. Podniosłem więc głowę w stronę nieba i wyszeptałem:

– Dziękuję, proszę pana. Już wiem, co mam robić. Rzeka, a niestaw…

Uśmiechnąłem się sam do siebie.Noc była czarna jak aksamit. Na zewnątrz nie było widać żywe-

go ducha, nie świeciła się też żadna latarnia. Gdy ciotka z wujem udali się do swych łóżek, delikatnie wysunąłem głowę spod kołdry, aby się upewnić, czy śpią. Sięgnąłem po złożone wieczorem ubra-nie. Bezszelestnie zdjąłem zbyt wielką piżamę, którą dostałem od domniemanej rodziny, i niedbale rzuciłem ją na podłogę. Ubra-łem się cichutko w swoje stare spodnie i koszulkę, założyłem buty, sweter oraz kurtkę i podszedłem do drzwi. Były zamknięte. „Ale gdzie są klucze?” – pomyślałem. Z moich wcześniejszych obserwacji wynikało, że klucze zazwyczaj wisiały bezładnie po wewnętrznej stronie dziurki. Noc nie ułatwiała mi zadania. Spojrzałem w stro-nę okna. To mogło być wyjście. Delikatnie przekręciłem klamkę i otworzyłem je na oścież. Nie miałem problemu z wyskoczeniem przez nie. Parter był wprawdzie wysoki, ale byłem nauczony skakać przez wysokie płoty, bowiem często to robiliśmy z Aleksem.

Wszystko wykonałem bezszelestnie, nie budząc nikogo. Gdy znalazłem się na zewnątrz, co sił w nogach pognałem w kierunku cmentarza, pamiętając, że właśnie tamtędy szedłem niczym skaza-niec prowadzony przez ciotkę i wuja do ich domu. Zziajany dobie-głem do pierwszych starych drzew, potem ścieżką w dół w kierunku kościoła i strumienia. Kompletna ciemność mnie przerażała, ale wiedziałem, że muszę pokonać strach i po omacku znaleźć ścieżkę z wąskimi schodkami prowadzącymi do drugiego wyjścia. Problem w tym, że nic nie widziałem. Paraliżowały mnie całkowita ciem-

24

Kroniki Saltamontes

ność i świadomość, że właśnie znalazłem się wśród grobów, których zawartość mogła leżeć u moich stóp. Ukucnąłem i wyciągnąłem ręce w dół. Miałem nadzieję poczuć kamień, z którego zbudowano schody, lecz poczułem tylko grząską ziemię i lepkie błoto. Im dalej szedłem, tym bardziej się zanurzałem, aż zdałem sobie sprawę, że jestem w fatalnej sytuacji. Serce biło mi jak młot, lecz wciąż się nie poddawałem i szukałem czegoś, czego mógłbym się złapać i co pomogłoby mi się wydostać z grząskiej mazi. I wtedy usłyszałem znajomy głos, podobny do tego, który opowiadał mi o rzece i stawie.

– Wyciągnij rękę w prawo. Tam znajdziesz kładkę – powiedziałciepłym i opiekuńczym tonem.

Posłusznie wykonałem polecenie i natychmiast poczułem coś twardego, co rzeczywiście mogłoby być kładką. Złapałem się jej i pomagając sobie silnymi szarpnięciami, powoli wyciągałem ciało z błota.

– Teraz trzymając się drewnianego mostku, zaprzyj się lewąnogą o kamień. Jest zanurzony w błocie zaraz obok ciebie.

Tak też było. Kamień znalazłem bez trudu. Po kilku minutach mocowania udało mi się w końcu wygramolić z lepkiej mazi. Drża-łem z zimna, ale byłem szczęśliwy. Wtedy znowu uzmysłowiłem sobie istnienie głosu i rozejrzałem się dookoła. Lecz ciemność była nadal tak przeraźliwa, że nie widziałem nawet czubka swojego nosa.

– Teraz wstań i powoli idź przed siebie – ponownie powiedziałgłos.

Tak uczyniłem. Po kilkunastu sekundach dotarłem do kamien-nych schodków prowadzących na górę. Gdy podniosłem głowę, zobaczyłem delikatny punkcik, który oświetlał wyjście z cmentarza, a który okazał się ledwo dyszącą uliczną latarnią. Odetchnąłem z ulgą. Już chciałem zacząć biec co sił, lecz zaraz się potknąłem, najprawdopodobniej o płytę nagrobkową. W ułamku sekundy upa-dłem na coś, co przypominało ludzkie ciało! Leżałem na KIMŚ! Zamarłem w bezruchu. Nie pamiętam, kiedy zacząłem wrzeszczeć:

– Ratuuuunkuuuu!!!! Trup! Trup! Ratunkuuuu!Ciało leżące pode mną zaczęło się szamotać i wyrywać.– Zamknij się! – krzyknął mi wprost do ucha trup.Stanąłem na równe nogi, a trup złapał mnie za rękę.

25

Ucieczka z mroku

– Aaaaaa!!! – krzyknąłem jeszcze głośniej.– Aaaaaa!!! – powtórzył trup.Nagle umilkłem. Ten głos mi kogoś przypominał… Potarłem

oczy. Ledwo dysząca latarnia zakreślała kontury postaci.– Aleks? – zapytałem.– Adam? – odpowiedział trup.– Taaak!!! To ja, na miłość boską, zlituj się! – wrzasnąłem, nie

mogąc uspokoić walącego jak kościelny dzwon serca. – Ale co ty tutaj robisz?! – zapytałem, dygocąc z zimna.

– Przyszedłem po ciebie. Za kilka godzin ewakuują ośrodek. Jużpakują ciężarówki. Przenoszą nas do Niemiec…

– A to my nie jesteśmy w Niemczech? – zapytałem zdziwiony.– Już nie. Barbara mówiła, że jacyś grubi faceci z cygarami

w dłoniach zadecydowali, że granica polsko-niemiecka będzie przebiegała inaczej. Teraz w Szczecinie będzie Polska. To znaczy Szczecin w Polsce, przepraszam… – wydukał Aleks.

– No co ty gadasz? – nie dowierzałem.– No tak! Naprawdę! Wolałem pójść po ciebie, zanim nas wy-

wiozą w zupełnie inne miejsca i, nie daj Boże, już się nigdy nie zobaczymy.

Pomyślałem chwilkę, po czym zapytałem:– Ale skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?– Nie wiesz, że jak do czegoś dążę, to nie odpuszczam? Wystar-

czyło, że Barbara poszła na spacer z dzieciakami, i od razu rzuciłem się na dokumenty w jej gabinecie. Tam był zapisany adres twojej ciotki. Wieczorem wymknąłem się przez naszą dziurę w płocie i teraz jestem tu! Ale najgorszy ten cmentarz… Jak się stąd w ogóle wydostać? Wiesz? – zapytał Aleks.

– Nic się nie martw! – odpowiedziałem uradowany. – Ja cięwyprowadzę. Powiedz mi tylko, proszę…

– Co mam ci powiedzieć?– Czy to ty mówiłeś na cmentarzu, jak mam się wygramolić

z błota i wdrapać na kładkę?– Żartujesz chyba… Przecież tam było ciemno jak w kotle ze

smołą!– W takim razie czyj to był głos? – zapytałem ponownie.

26

Kroniki Saltamontes

– Adam… A tobie to się coś nie wyobrażało przypadkiem?Westchnąłem.– Pewnie to moja wyobraźnia… – odparłem.Złapałem Aleksa za rękę i spojrzałem w kierunku ledwo świe-

cącej latarni.– Chodź za mną – powiedziałem – wyprowadzę nas z tego po-

nurego miejsca. Przeprawa przez cmentarz i dotarcie do ośrodka zajęły nam

godzinę, a może i dłużej.Raz po raz mijały nas samochody patrolujące miasto, a my

przedzieraliśmy się najpierw przez dżunglę zdemolowanych gro-bów, a potem dżunglę żywych żołnierzy, którzy raz po raz zerkali na nas jak na coś podejrzanego. Dwóch chłopców szwendających się samotnie późnym wieczorem w czasach, gdy gdzieniegdzie jeszcze słychać było strzały, nie wyglądało naturalnie. Chłopcy powinni siedzieć w domu i trzymać się spódnicy mamy – oczywiście pod warunkiem, że ma się mamę – a nie włóczyć po nocy w poszukiwa-niu przygód. Razem z Aleksem osiągnęliśmy jednak mistrzostwo w czmychaniu w krzaki.

W pewnym momencie usłyszałem za sobą warkot silnika i gruby męski głos. Myślałem, że moje serce znowu zatrzyma się ze strachu i przerażenia.

– Ej, ty. Co tam robisz w taką noc?!Zamarłem i rozejrzałem się dookoła. Wtedy Aleks złapał mnie

za rękę i silnym ruchem pociągnął w kierunku pobliskiego murka.– Spadamy stąd! – krzyknął i zanim się obejrzałem, wylądowa-

liśmy w dołku pełnym liści. Przyjaciel zakomenderował: – Zakopuj się…

Posłusznie nakryłem się liśćmi jak miękką kołdrą. Było to nawet dość przyjemne, bo okazało się, że nagle zrobiło mi się cieplej. Siedzieliśmy dobrą chwilę, dysząc głośno, gdy odważyłem się odezwać.

– W takim tempie dojdziemy do ośrodka za dwa dni. Masz jakiśplan? – zapytałem.

– Musimy poczekać, aż żołnierze pójdą spać. Wtedy pobiegnie-my co sił – powiedział Aleks.

27

Ucieczka z mroku

– Ale w nocy też jeżdżą i patrolują. Ciotka tak mówiła… – od-parłem.

– Ale nie tylu. W końcu każdy się kiedyś musi zmęczyć, co nie?– Niestety tak… – odpowiedziałem, po czym ziewnąłem, wyda-

jąc z siebie głośne „aaaa”.– Cicho, Adam, bo nas usłyszą – syknął Aleks.– Chce mi się spać, co mam zrobić? Może prześpimy się w tym

dole i ruszymy rano? – zapytałem z nadzieją.– Niemożliwe. Samochody do Niemiec wyjeżdżają o świcie.

Prawdopodobnie już wszystko spakowane. Nikt na nas nie będzie czekać…

– A gdzie wyjeżdżamy? – zapytałem.– Do jakiegoś Heidelbergu. Podobno z drugiej strony Niemiec.

Barbara mówiła, że miasto nie zostało zniszczone przez naloty i tam właśnie się osiedlimy.

– A to daleko?– Chyba bardzo daleko. Piechotą to pewnie i miesiąc byś szedł

– odparł Aleks. – Wczoraj patrzyłem na tę naszą mapę. Kawałdrogi…

– Dalej niż do Iano? – zapytałem.Mój przyjaciel się uśmiechnął.– Nie… Bliżej. Ale po drodze. Prawie… – odpowiedział.– To dobrze – stwierdziłem i jeszcze raz ziewnąłem.– Nie wiem dokładnie, ale to chyba ze dwa dni drogi samocho-

dem. Barbara mówiła, że tam załatwiła nam jeden dom na sieroci-niec. Że będzie nareszcie normalnie, że będziemy mogli swobodnie chodzić po ulicach i nie będziemy słyszeli wybuchów bomb. Powie-działa jeszcze, że dostaniemy o wiele więcej jedzenia, że będziemy mogli też częściej się kąpać… Że w mieście, do którego jedziemy, jest dużo dobrych ludzi, którzy będą pomagać dzieciom.

– Ja tylko mam nadzieję, że mnie już żadna ciotka nie weźmie.Wolę zostać z tobą i Barbarą – powiedziałem i nagle poczułem, jak liście zaczęły mnie uwierać, a pod ubranie wszedł mi jakiś robak. Skoczyłem na równe nogi.

– Idziemy teraz! Nie będziemy dłużej siedzieć w tym podłymdole – krzyknąłem.

28

Kroniki Saltamontes

– Dobra! – odpowiedział Aleks. – Ruszajmy!Patrol odjechał, a my przemykaliśmy między starymi drzewami,

niemrawo świecącymi latarniami i stosami gruzów. Szliśmy szyb-ko, po chwili biegliśmy, potem znowu zwalnialiśmy, aby rozkładać siły. Minęliśmy duży budynek. Najprawdopodobniej kiedyś była tu szkoła, ale teraz służył nam za punkt orientacyjny, upewniający nas, że nie zabłądziliśmy. I ja, i Aleks zapamiętaliśmy dokładnie to miejsce, gdy szliśmy w odwrotną stronę. Dodatkowo niedaleko świeciła kolejna latarnia, co wprowadziło element ciepła do suro-wego i mrocznego ulicznego nastroju.

Byliśmy już całkiem blisko ośrodka, gdy nagle poczułem, jak duża dłoń łapie mnie za kołnierz. Odwróciłem głowę w stronę Aleksa i uświadomiłem sobie, że on również znalazł się w uścisku wielkiej łapy. Usłyszeliśmy szorstki i złowieszczy głos.

– A co wy tu robicie o tej porze? Grzeczne dzieciaki powinnyjuż chyba spać, co nie?

– Puszczaj! – wrzasnąłem.Aleks zaczął się szamotać, co trochę zdezorientowało napast-

nika.– Macie coś wartościowego? Zaraz mi tu dawać! – krzyknął

jeszcze głośniej rosły mężczyzna, wciąż nie wypuszczając nas ze swoich łap.

– Niczego nie mamy! Puszczaj nas, draniu! – tym razem wrza-snął Aleks, a ja zrobiłem lekki obrót i mocno kopnąłem napastnika między nogi. Natychmiast nas wypuścił, łapiąc się z bólu za kro-cze, a my zaczęliśmy uciekać. Zdyszani zatrzymaliśmy się dopiero przy płocie ośrodka. Przeczołgaliśmy się przez naszą dziurę i zna-leźliśmy się obok budynku, w którym spędziliśmy kawał naszego dzieciństwa. Aleks usiadł na trawie, a ja obok niego. Nie mogliśmy złapać tchu.

– Już po wszystkim… jesteśmy na miejscu. Ale się cieszę… –powiedziałem, sapiąc głośno, po czym dodałem, nie kryjąc wzru-szenia: – Dziękuję, że po mnie poszedłeś…

– Nie ma sprawy. W końcu jesteśmy braćmi, no nie? – odpowie-dział mój kompan i klepnął mnie po przyjacielsku w plecy.

O Autorce

Monika Marin – pisarka, ob-serwatorka  świata  z pozycji widza  i głównego  bohatera. Jej hobby to pisanie książek, analiza  zachowań  między-ludzkich (przede wszystkim 

tych, które dotyczą porozumienia pomiędzy dzieckiem a dorosłym) oraz… motoryzacja. Z wykształcenia jest pedagogiem, jednak po kilku latach pracy z dziećmi – zbuntowana na system szkolnictwa, w swych fundamentach ten sam od XIX wieku – zmieniła całko-wicie profesję i zaczęła pracować jako niezależna dziennikarka. Skupiała się przede wszystkim na podróżach. Jej artykuły i felie-tony dotyczyły jeszcze jednej pasji: motoryzacji. Na motocyklu zwiedziła kilka razy Europę, Afrykę Północną oraz Amerykę. Jest zwolenniczką udanego dialogu międzyludzkiego i międzykulturo-wego, poszanowania godności dzieci, których głosu jakże często dorośli nie biorą pod uwagę, traktując dziecko jako „niekomplet-nego dorosłego”. Ma dwoje dzieci – Adama i Helenę – wciąż jeździ na motocyklu 

oraz…sadzi kwiaty w ogrodzie. Jej książki pokochały już tysiące dzieci i… ich rodzice. Napisane są współczesnym językiem, a opisa-ne w nich losy ludzi zaplątane są w losy świata. Pokazują, że nasze własne myśli i nawyki są często narzucone przez innych i jakże ważna jest umiejętność zajrzenia w swoje własne serce. Wartka akcja nie pozwoli odłożyć trylogii na półkę bez przeczytania jej do końca i zadania sobie kilku ważnych pytań. „Kroniki Saltamontes” zaczęła pisać dla swojego syna, a osta-

tecznie książka jest czytana przez tysiące dzieci w Polsce i w pol-skich szkołach na całym świecie. Trylogia ma tysiąc dwieście jeden 

30

stron, które przypominają czytelnikowi o wartościach często zapo-minanych lub nawet wyśmiewanych w dzisiejszym świecie: przy-jaźni, miłości, szacunku do drugiego człowieka oraz o tym, że sam rozwój technologii bez rozwoju emocjonalnego i braku umiejętno-ści dyskusji z drugim człowiekiem nie poprawi świata.Trylogia spodoba się miłośnikom przygód i magii. A czytelnik, 

który będzie czytał ją nieco wolniej, odnajdzie świat, który istnieje obok nas i czeka na odkrycie, do którego jako ludzkość w głębi serc dążymy od tysięcy lat, choć często z marnym skutkiem: świat bez wojny, świat dialogu i otwartego umysłu. Taki, jakiego pragną nasze dzieci. Odnajdziesz go w trylogii „Kroniki Saltamontes”.

Spis treści

Rozdział 1 Ucieczka z mroku ................................................................ 7

Rozdział 2 Droga w nieznane ............................................................ 33

Rozdział 3 Paryż i miliony stworzeń ............................................. 41

Rozdział 4 Tymczasem u Aleksa… ................................................. 65

Rozdział 5 Nowe przygody Adama .............................................. 107

Rozdział 6 Aleks i pociąg na południe ...................................... 163

Rozdział 7 Katarzyna i zaczarowana muzyka ...................... 187

Rozdział 8 Adam i podziemne miasto ...................................... 193

Rozdział 9 Aleks i Macchi MC.205 ............................................. 215

Rozdział 10 Kosmiczna burza ........................................................... 243

Rozdział 11 Antykwariusz z Tuluzy ............................................... 249

Rozdział 12 Motocyklem przez Pireneje .................................... 259

Rozdział 13 Spotkanie ............................................................................ 267

Rozdział 14 Ponownie razem ............................................................. 275

Rozdział 15 Lazurowe Wybrzeże ..................................................... 295

Rozdział 16 Dziś ......................................................................................... 321

POZNAJ WSZYSTKIE LOSY BOHATERÓW

Kroniki Saltamontes – cz. 2: Tajemnicze Bractwo

Kroniki Saltamontes – cz. 3:

Nowe życie www.kronikisaltamontes.pl

W drugiej części cyklu o przygodach Adama i Aleksa przewija się motyw drogi, miłości, magii i wielkiej tajem-nicy. Na czytelnika czeka ekscytujący i pełen niespodzianek świat nastolat-ków, w którym ciekawość przypo-mina bezkresny ocean, wiara prze-nosi góry, a buntownicza miłość nie zna barier. Książka napisana lekkim językiem celuje w nastoletniego od-biorcę, nie zanudza opisami, a prze-mycone gdzieniegdzie złote myśli za-trzymają na chwilę czytelnika w każ-dym wieku. Młodzież znajdzie w po-wieści odbicie swoich problemów, a dorosły niejednokrotnie otrze łzę wzruszenia, śledząc los bohaterów i wracając w myślach do swych mło-dzieńczych lat.

Podczas wakacji w Toskanii Leonard poznaje Chiarę. Między nastolatkami zawiązuje się przyjaźń. Szybko okazuje się, że podobnie patrzą na świat i prze-żywają takie same niezwykłe uczucia oraz sny. To jeszcze bardziej zbliża ich do siebie. Zaczynają zauważać, że to, co ich spotyka, układa się w jedną hi-storię, która prowadzi ich do Drzwi Przyszłości. Jednak aby przejść na drugą stronę i zobaczyć, co się za nimi znajduje, należy najpierw znaleźć do nich klucz. A potem… w ciągu godziny zdecydować, czy warto wrócić z po-wrotem. A jeśli tak, to w jakim celu? I jaka jest w tym wszystkim rola Adama i Aleksa, teraz już dziadków? Oraz czy Bractwo Saltamontes przetrwało do naszych czasów?

Obok tych książek nie da się przejść obojętnie. Przywracają wiarę w

trochę zakurzone w dzisiejszym świecie wartości: prawdziwą przyjaźń, bezinteresowność i tolerancję.

Szczegółowo zapoznasz się z trylogią na stronie:

www.kronikisaltamontes.pl