104

Smoczy Teatr

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Były stworzeniami pierwotnego zła. Ich jedyne przeznaczenie stanowiła posługa nienawiści i szerzenie chaosu. Miały być zapowiedzią Apokalipsy... Ktoś jednak śmiał uwłaczać ich dumie, a był nim sam Szatan! Zapragnęły zemsty. Zniewolone nic nie mogły zrobić, dlatego wciągnęły w swe machinacje kilka nieznanych sobie istot, które nieświadomie zaczęły odgrywać swoją wielką rolę w Smoczym Teatrze. Poświęcenie, intrygi, kłamstwa, przygoda i miłość. Dobro i zło to zbyt ciasne ramy, aby umieścić w nich tę historię. Zasiądź wygodnie na widowni i sam obejrzyj spektakl wystawiany przez skrzydlate bestie - smoki. Tylko raz będzie ci to dane...

Citation preview

Page 1: Smoczy Teatr
Page 2: Smoczy Teatr

Ciemne, burzowe chmury zbierały się z wolna na niebie. Wirowały w swym mrożącym krew w żyłach tańcu, grzmiąc gniewnie... złowieszczo. Słońce przygasło, jakby z obawy przed na-rastającą w powietrzu furią. Zawiał nagły wiatr, pragnący dać upust swemu gniewowi. Przeradzał się jednak w coraz to większą wichurę, zatracając się sam w sobie.

Potężna błyskawica uderzyła gniewnie, przecinając na wskroś ziemię i niebo. Jej nieziemski ryk zagłuszył wszystko inne. Nikt nie mógł dosłyszeć jęku żalu i niesprawiedliwości, zranionegow podbrzusze smoka. Zsunął się bezwładnie ze szponów swego pobratymca. Zaczął opadać bezsil-nie, mogąc jedynie przyglądać się zbliżającej zagładzie. Widział jeszcze tysiące skrzydlatych ga-dów, walczących ze sobą w beznadziejnej bitwie. W czyim to imieniu... – przemknęła myśl w jego gasnącym umyśle.

A one wszystkie walczyły. Walczyły z dziką furią, godną ich instynktowi. Nikt już nie pa-miętał o co, nikt nie pamiętał dlaczego. Panowała jedynie żądza krwi. Śnieżna równina powoli przebarwiała się szkarłatem, ścieląc puchowy wierzch smoczym trupem.

Przez pole bitwy mknęła jasna iskra. To złotołuski przywódca, Zabivzzlg. Jego oczy przy-słonił szał bitewny, poczucie beznadziei, bezsilna wściekłość. Nie wiedział co chce osiągnąć, po prostu leciał, bił w powietrze, uciekał! Krew pulsowała jak szalona, tętniła w rytm uderzeń skrzy-dłami. Wiedział, że go goniły, ścigały wrogie skrzydlate bestie.

Ryk walczących smoków zagłuszał wszelki dźwięk. Coś przemknęło przed nim, para sple-ciona w morderczym uścisku. Jucha trysnęła w powietrzu. Nie wiedział czyja. Zabivzzlg wpadł między hordę mordujących się smoków, chciał zgubić pościg. Dobiegł go wściekły ryk. Kolejny wróg, atakuje znienacka. Machnął potężnie skrzydłami wybił się ku górze, uniknął śmiertelnego ciosu szponami. Miał dosyć! Nienawiść przepełniła jego serce!

Niczym strzała wznosił się ku górze, bił wściekle skrzydłami. Machał bez ustanku, ignoru-jąc protest jego ciała, zacisnął kły. Nagle przewrócił się na grzbiet, złożył skrzydła. Zapikował, pro-sto na zaskoczony pościg. Wiatr świszczał w uszach, pęd trząsł nim cały. Wrogowie już czekali, byli pewni swego. Nagle zajaśniały szpony w blasku kolejnej błyskawicy, cień przemknął pomiędzy ścigającymi. Za nim pomknęła mgiełka krwi, dwa smoki bezwładnie zaczęły spadać.

Złotołuski rozłożył gwałtownie skrzydła, z wysiłkiem wytracił pęd. Obrócił się. W samą porę by ujrzeć szarżującego smoka. Odbił w bok. Nie zdążył! Szok, zamroczyło go. Ale walczył! Kłapnął szczękami tuż przy krtani wroga, ten jeździł pazurami po jego łuskach. Zabivzzlg trzasnął go skrzydłami. Odepchnął nogami czarnołuskiego wroga. Machnął skrzydłem, obrócił się. Jego ogon zdzielił przeciwnika po skrzydle. Kościste palce strzeliły paskudnie. Czarnołuski jęknąłz bólu, stracił równowagę, począł spadać.

Próbował się ratować, machał desperacko zdrowym skrzydłem, wił się w powietrzu. Miał szansę! Złotołuski ryknął wściekle. Nie miał zamiaru odpuścić! Machnął skrzydłami. Złożył je, spa-dając prosto na rannego. Leciał jak kamień, żeby nagle uderzyć potężnie w grzbiet nieprzyjaciela. Czarnołuski ryknął w agonalnym proteście.

Spadali razem, ku pewnej śmierci pokonanego. Spojrzał na złotołuskiego błagalnym wzro-kiem. Nie chciał umierać! Serce Zabivzzlg drgnęło...

Wsunął się pod przeciwnika, rozłożył gwałtownie skrzydła. Ziemia zbliżała się w zastrasza-jącym tempie. Nie zdąży.

Niczym pocisk wbili się w śnieg, wzbili w powietrze tumany puchu. Wszelkie dźwięki jak-by ucichły, stłumione tajemniczą energią. Śnieg powoli opadał, odsłaniając ciała dwóch smoków. Nie poruszały się... Z burzowych chmur zaczął prószyć gęsty śnieg...

Pod Smoczym Diamentem prezentuje:

~2~

Page 3: Smoczy Teatr

Nagle złotołuski uchylił powieki. Zakaszlał, kiedy śnieg wpadł mu do gardła. Obolały się podniósł, składając skrzydła. Obok leżał czarnołuski. Oddychał. Zabivzzlg przyglądał mu sięz szeroko otwartymi oczami. Jego szparkowate źrenice drgały lekko z nagromadzonych emocji. Podniósł wzrok. Smoki jeden za drugim odpadały z walczącej chmary, spadając bezsilnie ku ziemi. Każde uderzenie wywoływało eksplozję śniegu, niektórym towarzyszył ryk bólu, śmierci...

Jego zła natura wygrała z sumieniem. Pierwotny zew zła, wlany do jego duszy przez samego Szatana. Jak mógł tak dać sobą zawładnąć? – myślał przerażony. Dyszał ciężko. Niedowierzająco oglądał rzeź ogarniętych furią walki pobratymców. Wzbił się z trudem w powietrze. Musiał to za-trzymać!

Smoczy Teatr”„

~3~

Page 4: Smoczy Teatr
Page 5: Smoczy Teatr

Specjalne podziękowania dla: Anki i Kaśki Wodzisz za wspaniałe rysunki

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Autor zastrzega sobie wszelkie prawa autorskie.

~5~

Page 6: Smoczy Teatr

„Przyjdzie czas, kiedy Chaos zapragnie tronu wszechświata i stworzy swego wojownika aby zniszczył wszystko co żywe.

Przyjdzie czas kiedy Równowaga przyjmie wyzwanie Chaosu i spłodzi swojego wojownika aby zatrzymać apokalipsę.

Przyjdzie czas, kiedy Dobro stanie się Złem, a Zło stanie się Dobrem. Życiodajna Woda będzie zabijać a śmiercionośny Ogień dawać życie. Chaos stanie się Równowagą a Równowaga Chaosem.

Wtedy nadejdzie Koniec wszystkiego.

Ogień i Woda zniszczą wszelkie życie. Jednak dopóki pozostaną w całości, wszystko co żywe, bezpieczne jest.”

~Bogohrongt, Smocza Wieża

~6~

Page 7: Smoczy Teatr

Akt I

„Dobrowolna marionetka”

Dzień był upalny. Zbyt upalny – pomyślał kupiec. Do Taunolen zostało jeszcze około pół dnia drogi – kontynuował wewnętrzny monolog – ale nie ma co męczyć koni... Tak. Poczekamy aż zajdzie słońce i wyruszymy nocą.

Mężczyzna przemyślał jeszcze raz swoją decyzję. Kiwnął głową z zadowoleniem i wydał kilka rozkazów. Jadący konwój, składający się z trzech wozów, zatrzymała się na skraju gościńca pod cieniem starych drzew. Kupiec splunął równo pomiędzy dwoma końmi i czekając na raport, otrzepał z kurzu swoje skórzane spodnie oraz kamizelkę – nie było to tanie odzienie. Rozkoszując się cieniem, zaczął wsłuchiwać się w gwar towarzyszący przygotowaniom do przerwy w drodze.W końcu jednak postanowił sam ruszyć na oględziny, kiedy nagle przybiegł do niego pachołek:

– Panie Kadlep! Wszystko jest gotowe, konie rozkulbaczone, posiłek przygotowywany – wy-liczał na palcach – towary sprawdzone i przeliczone, łowca ruszył na polowanie... I chyba tyle. Kupiec skinął tylko głową. Pachołek skłonił się z szacunkiem i odszedł pośpiesznie. Kadle-

powi znów zaschło w gardle. Sięgnął więc po bukłak wina i upił parę łyków.Tak naprawdę, dotarcie do Taunolen wcale nie było priorytetowym celem Kadlepa. Krążyły

plotki, że gdzieś w tej okolicy mieszkać może potężny czarodziej, który za spore sumy pieniężne podejmie się każdego zlecenia. Kupiec miał nie lada orzech do zgryzienia i potrzebował właśnie kogoś takiego, jednak spotkać maga udało się nielicznym. Lecz Kadlep uchodził za istotę roztropnąi przezorną. Starannie przygotował się do tej podróży. Dowiedział się z pewnych źródeł, że dziwny osobnik pojawia się czasami w tej okolicy, gdzie zatrzymał się konwój. Rzekomo ma na imię Det-kel.

Nagle na tyłach obozu wybuchło jakieś zamieszanie. Kupiec szybko ruszył w stronę kręgu ludzi i przepchnął się przez gapiów. Krew mu zawrzała w żyłach, kiedy zobaczył co się stało. Dwóch pachołków walczyło ze sobą zawzięcie na pięści, wyzywając się przy tym tak, że nie można było słowa rozróżnić. Już miał iść i ich rozdzielić, lecz ktoś go ubiegł – mężczyzna, którego nigdy nie widział. Bez specjalnego wysiłku chwycił on jednego walczącego za fraki i spytał jak gdyby ni-gdy nic:

– Gdzie twój pan?Pachołek zamierzał się do stosownej odpowiedzi, ale dwie rękojeści mieczy, wyrastające

zza pleców mężczyzny, skutecznie przywróciły mu pokorę. Tylko wskazał ręką na pierwszy wóz karawany, nie próbując się nawet wyzwolić. Przypadkiem było, iż tam akurat stał Kadlep. Niezna-jomy puścił pachołka i stanowczym krokiem ruszył na spotkanie chuderlawego mężczyzny. Nie przejmując się dziesiątkami zaciekawionych wzroków, wyciągnął ze swojej sakwy dziwnie poskrę-cany róg i zapytał krótko, wskazując na trzymany przedmiot:

– Ile?Kupiec nie wiedział co ma powiedzieć. Zaskoczyła go nieco ta sytuacja. Zmierzył nieznajo-

mego wzrokiem. Był to wysoki mężczyzna, na oko trzydziestolatek, dość dobrze umięśniony, o jasnej karna-

cji. Miał krótkie, brązowe włosy i niewielki zarost. Jego ubiór stanowił gęsto nabijany ćwiekami,

~7~

Page 8: Smoczy Teatr

skórzany kaftan oraz z tego samego materiału spodnie i ciężkie, wysokie buty. Na klatce piersiowej krzyżowały mu się dwa pasy, będące częścią pochw, zawieszonych na plecach. Z obu stron głowy mężczyzny wystawały rękojeści mieczy. Co najmniej długie – ocenił Kadlep.

– No więc? Ile za ten róg? – niecierpliwił się nieznajomy.Kupiec wierzył w przeznaczenie. Spojrzał tylko jeszcze na przedmiot, który mu oferowano.

Od razu rozpoznał róg ferytera – ekstremalnie niebezpiecznego potwora. Fakt, że znajduje się onw posiadaniu nieznajomego, utwierdził Kadlepa w jego teorii.

– Czterdzieści sztuk złota. Jesteś Detkel, nieprawdaż? Miałeś być czarodziejem – rzekł nie od-rywając wzroku od twarzy mężczyzny.

– Pięćdziesiąt i jest twoje. A nie wyglądam na czarodzieja? – odrzekł wzruszając ramionami.

– Nie... Nie wyglądasz – oznajmił krytycznie. – Przynieś mi migiem pięćdziesiąt sztuk złota – polecił pierwszej lepszej osobie stojącej obok. Znów zwrócił się do Kadlepa:

– Nie ważne czym się parasz. Ważne, że jesteś skuteczny. Zapewne domyślasz się, iż mam dla ciebie zlecenie.

– Domyślam się – odrzekł obojętnym głosem.

– Dobrze. Kamień Dusz. Odnajdź dla mnie przedmiot zwany Kamieniem Dusz. Detkel milczał chwilę, jakby czekał na więcej detali odnośnie zadania. Mijały sekundy pełne

ciszy. W końcu zapytał krótko:

– Szczegóły?

– Nie ma szczegółów. Dlatego chcę ciebie do tego zadania. Wiem tylko jak nazywa się arte-fakt – odpowiedział kupiec.

– Świetnie – prychnął Detkel z ironicznym rozbawieniem. – To będzie drogie. Tysiąc sztuk złota.Kadlep nie dał po sobie poznać, kiedy brzuch omal nie przewrócił mu się na druga stronę.

Za tysiąc sztuk złota można było kupić małą twierdzę... z pobliską wsią. Ale tylko nieznajomy był w stanie znaleźć to, co Kadlep chciał dostać. Wszyscy inni zawiedli.

– Zgoda – rzekł jakby pozbycie się takiej sumy wcale nie było dla niego problemem.

– Zgadzasz się? – nie dowierzał Detkel. – Zgodziłbym się za pięćset sztuk. To gdzie mam cię szukać po wykonaniu zadania? Nie ukrywał satysfakcji.

Detkel mieszkał nieopodal miejsca, gdzie zatrzymał się konwój. Nie minęło pół godziny, kiedy ujrzał swój własnoręcznie wybudowany dom, majaczący pomiędzy drzewami. Była to prosta, dwupokojowa konstrukcja, położona w środku dziczy. Mężczyzna nie bez powodu wybrał takie miejsce. Jego pragnieniem było życie w samotności, niczym pustelnik. Detkel nie był w stanie znieść innych ludzi, ich zasad, ich obojętności... ich nieludzkości.

Chwilę później łowca dotarł do celu. Już sięgał ręką, żeby uchylić drzwi, kiedy niespodzie-wanie usłyszał za sobą ciche rżenie. Radość momentalnie ogarnęła jego serce. Odwrócił się już wiedząc, co zastanie. Ujrzał swego jedynego i najlepszego przyjaciela.

~8~

Page 9: Smoczy Teatr

– Witaj Koniku – rzekł łagodnie, kładąc swoją dłoń na nosie przyjaciela.To był pegaz. Piękny koń białej maści z parą opierzonych skrzydeł. Detkel mówił na niego

po prostu Pegaz lub Konik. Nie widział sensu wymyślania mistycznych nazw, skoro dla tego stwo-rzenia i tak to było bez różnicy.

Pegaz był istotą o niezwykle wyrazistym charakterze. Choć ogólnie miał złośliwy styl bycia, w stosunku do Detkela był przyjacielski. Nieraz mu pomagał w najróżniejszych sytuacjach, po-cząwszy od konserwacji jego chaty, kończąc na walce z nieprzyjaciółmi. Zwierze stanowiło świet-nego kompana, Detkel uwielbiał rozmawiać z Pegazem. Nawet jeśli skrzydlaty koń nie potrafił od-powiedzieć, to mężczyzna był przekonany, że Konik go rozumiał.

I tym razem Detkel nie poskąpił opowieści o wydarzeniach z dzisiejszego dnia:

– ... jak co dzień ruszyłem na polowanie. Już miałem na oku przepiękną sarnę, kiedy nagle uj-rzałem ferytera. Nie chciałem wchodzić mu w paradę, ale niestety... Wiatr nagle zmienił kie-runek i feryter wyczuł moją woń. Zaatakował – po tym słowie Pegaz cicho zarżał – więc musiałem się bronić. Nie powiem, było ciężko – skomentował bez ekscytacji – ale jakoś da-łem radę. Ale dzień się przecież dopiero zaczynał! Ruszyłem dalej, szukać jakiejś zwierzy-ny. Przechodziłem całkiem blisko szlaku handlowego, prowadzącego do Taunolen, kiedy usłyszałem jakiś raban. Zastałem konwój kupiecki w trakcie postoju. Pomyślałem więc, że wykorzystam okazję i sprzedam róg, który odebrałem wcześniej feryterowi. – Pokazał Koni-kowi mieszek pełen złota, robiąc krótką pauzę, żeby ten mógł obwąchał sakiewkę. – Koniec końców dostałem nowe zadanie i jestem ciągle głodny.Pegaz jakby zmartwił się niedosytem Detkela. Schylił głowę, wyrwał zębami kępkę trawy

i pokiwał szybko łbem. Mężczyzna z rozbawieniem wyciągnął rękę przed siebie. Konik wysypał mu trawę na dłoń.

– Dziękuję ci przyjacielu, ale ja nie jadam trawy – człowiek skomentował z uśmiechem. – Jakbym był mądrzejszy, to kupiłbym mięso od kupców. Ehh... Ale możesz pomóc mi ina-czej. Muszę dostać się do Taunolen, żeby dowiedzieć się paru rzeczy na temat tego zadania. Przeniesiesz mnie na twych skrzydłach?Konik energicznie pokiwał głową i kopnął ziemię przednią nogą z entuzjazmem.

– Świetnie. Tylko się przygotuję. Przy dobrych wiatrach zjem kolację w mieście.Po tych słowach ruszył do swojej chaty. Tam wyciągnął jeszcze drugie pięćdziesiąt sztuk

złota ze swojej skrzyni i dosypał do już posiadanych pieniędzy. Następnie ściągnął z półki olejek wyciskany z rzadkiej rośliny, a z szafy wyciągnął szmatę. Położył oba przedmioty na solidnym sto-le i odpiął klamry trzymające pochwy mieczy na jego plecach. Wysunął miecz trzymany zwyklew prawej ręce. Nalał trochę olejku na szmatę i zaczął polerować oręż oraz czyścić go z resztek za-schniętej krwi.

Broń, którą dopieszczał mężczyzna była długim na ponad metr mieczem. Rękojeść oręża wyróżniała się jedynie bogato zdobionym, złotym jelcem, jednak cała niezwykłość miecza tkwiław głowni. Lekko ząbkowata na brzegach klinga połyskiwała słabym, zielonym światłem, gdyż na-sączona została magią. Pomagała ona w koncentracji podczas walki i polepszała refleks.

Kiedy Detkel, po kilkunastu minutach, skończył czyścić pierwszy miecz, wziął się za drugi. Oręż był nieco krótszy i węższy od poprzednika, jednak kosztem znacznie mniejszej wagi. Ręko-jeść może i wyglądała na normalną, jednak była niezwykle przyjemna dla dłoni, a klinga przestawa-ła lśnić od słońca jedynie w cieniu lub w nocy. Miecz był niezwykle ostry na czubku i z łatwością potrafił przebić każdą kolczugę.

Minął jakiś czas, kiedy mężczyzna stwierdził, iż jest gotów. Martwiło go nieco, że za kilka godzin zapadnie zmrok. Rozważał czy nie wyruszyć następnego dnia, jednak po krótkim zastano-wieniu postanowił zaryzykować.

~9~

Page 10: Smoczy Teatr

– Tak więc jak przyjacielu! Gotów do drogi? – zapytał Konika, który spokojnie stał obok cha-ty.Koń zarżał głośno i entuzjastycznie. Detkel sprawdził jeszcze oba miecze oraz sakwy i za-

komunikował:

– Więc lećmy.Podszedł do Konika i z wprawą woltyżera wsiadł na pegaza. Z racji skrzydeł, Detkel musiał

usiąść trochę bardziej z przodu, niemalże na kłębie. Oczywistym jest fakt, iż Pegaz nie mógł mieć siodła. Inna sprawa tyczyła się ogłowia, lecz Detkel i tego nie zakładał. Jeżeli jest coś, czego ten koń nienawidzi, to właśnie uprząż. Być może wędzidło za bardzo ogranicza jego wolność...

Tak więc wojownik, trzymając się jedynie grzywy, czekał na pierwsze kroki konia. Pegaz najpierw się rozpędził, a kiedy wbiegł pełnym galopem na pobliską polankę, wybił się w powietrze niczym do skoku.

Lecz już nie wylądował. Teraz zamiast nóg konia, pracowały skrzydła pegaza.

Im się robiło ciemniej, tym Detkel odczuwał większy chłód. Zimny wiatr owiewał jego cia-ło, przypominając w jak niesamowitej sytuacji się znalazł. Lot był wręcz nierzeczywisty, sprawiał, że mężczyzna zapominał o wszelkich troskach i wprowadzał go w niezwykły stan spokoju. Nieste-ty, czas zleciał szybko i już po dwóch godzinach lotu, Konik i mężczyzna zauważyli duży obiekt na horyzoncie. Detkel od razu rozpoznał Taunolen – miasto założone przez elfy, lecz dziś zamieszkane głównie przez ludzi. Jeżeli gdzieś miał się dowiedzieć jakichś informacji na temat „Kamienia Dusz”, to właśnie tam.

Po dziesięciu minutach musieli lądować. Mężczyzna obawiał się, że ktoś przypadkowy wy-patrzy ich z dołu, a chciał koniecznie być niezauważonym. Martwił się o swego przyjaciela. Pegaz to rzadkie stworzenie. Każdy kawałek jego ciała miał jakieś zastosowanie... Od piór po mięso.

Lecąc jak najniżej i szeroko omijając wszelkie zabudowania, w końcu wylądowali, za wyso-kim wzniesieniem, całkiem blisko miasta. Detkel zsiadł z Konika.

– Dasz sobie radę, prawda?Pegaz zarżał cicho, kiwając szybko głową.

– Dobrze. Spotkamy się tu jutro, kiedy słońce będzie górowało na niebie – rzekł tak, żeby zwierzę mogło zrozumieć.Koń parsknął cicho w odpowiedzi i zawrócił w miejscu. Prawie bez rozpędu pegaz wzbił się

w powietrze. Mężczyzna patrzył chwilę za nim, a kiedy przyjaciel zniknął mu z oczu, ruszyłw swoją stronę.

Był późny wieczór. Pochodnie na ulicach już od dobrej chwili oświetlały miasto. Podróżnik dobrze wiedział, że dzisiaj nie załatwi swoich spraw, więc skierował się w miejsce, gdzie każdy chodzi o takiej porze. Po krótkiej chwili Detkel stanął przed drzwiami do karczmy „Nad Czarnym Stawem”.

Rzekomo niegdyś, przed wielu laty, pewnego elfa niezmiernie irytował fakt, iż wszystkie karczmy zaczynają się w nazwie od „pod”, więc założył własną, z odmienną nazwą. Spotkało się toz brakiem akceptacji. Okazało się jednak, iż nazwa była bardziej trafna, niż można było się spodzie-wać. Kilka lat po założeniu karczmy odkryto, że całe miasto zbudowane zostało nad ogromnym,

~10~

Page 11: Smoczy Teatr

podziemnym jeziorem. Wieści o tym rozniosły się w mgnieniu oka. Zaczęto uważać, iż założyciel dobrze wiedział o ów tajemnicy. Stary elf nigdy nie skomentował tej sprawy.

Dziś karczma jest popularna na całe Kalmateem i to głównie dzięki swojej nazwie oraz jesz-cze dziwniejszej historii.

Mężczyzna otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz budynek stanowił przykład ideal-nej definicji karczmy: kilkanaście okrągłych stołów postawionych bez żadnego schematu, ciężkie, drewniane krzesła stojące tuż przy nich, duży kominek z wiecznie palącym się ogniem z prawej strony, lada na całą długość tylnej ściany, pomieszczenie gospodarcze za nią i schody prowadzące na piętro po lewej. Na ścianach wisiały ozdoby takie jak tarcze, halabardy, miecze i inny złom, któ-rego i tak nikt nigdy nie ogląda. Wszystko to było oświetlone przez cztery ogromne żyrandolez kilkudziesięcioma świecami na każdym oraz pochodniami przybitymi do ściany co dwa metry. Ale głównym elementem, dzięki któremu można było powiedzieć „tak, to jest karczma”, stanowili ludzie, którzy wypełniali całą wolną przestrzeń. Każdy stolik był zajęty, kelnerki nie nadążały z ob-sługiwaniem klientów, a karczmarz bez przerwy gdzieś biegał, spalając przy tym tłuszczyk nagro-madzony przez lata. Przepchanie się do lady było niczym, w porównaniu z próbą zwrócenia na sie-bie uwagi szynkarza.

Lecz w końcu Detkel usłyszał standardowe pytanie:

– Co podać?

– Grzańca, chleb. I pokój. Nie musi być tani ale z oknem na wschód – odrzekł do karczmarza.

– Mamy tylko dwa wolne pokoje i żaden nie jest z oknem na wschód – odburknął i zawołał grubym głosem w stronę zaplecza. – Dawać mi tu zaraz grzańca i bochen chleba!

– Ehh... To niech będzie byle który – zgodził się z rezygnacją. Detkel tak bardzo chciał pokój z oknem na wschód, gdyż gorące, poranne słońce stanowiło

jego naturalny budzik. Bez tego potrafił spać nawet do południa, jak nie dłużej. Po krótkiej chwili pojawił się przed nim kufel pełen grzanego, spienionego piwa, pieczywo

oraz klucz. W tym samym momencie usłyszał głos karczmarza:

– Czterdzieści srebrn... Zamknij się pchlarzu i czekaj na swoją kolej! – wydarł się na jakiegoś żebraka próbującego już składać zamówienie. – Czterdzieści srebrniaków.

– Drogo tu macie – skomentował Detkel w tej samej chwili kładąc przed karczmarzem jedną sztukę złota. – Reszty nie trzeba. Wziął wszystko i skierował się na schody prowadzące do pokoi. Nie były one daleko, więc

po krótkiej przepychance, już wychodził po stopniach, upijając naprawdę dobre piwo. Ta karczma jednak nie zasłużyła sobie na tą popularność tylko nazwą – pomyślał.

Następnego ranka Detkel obudził się, tak jak się spodziewał, późno. Słońce świeciło już wy-soko na niebie. Zaspany zszedł na dół i zamówił śniadanie, czyli nieśmiertelną jajecznicę na boczku oraz wino. Zjadł szybko i już po dwudziestu minutach od momentu otworzenia oczu, zamknął za sobą drzwi do karczmy. Teraz nie pozostało mu nic innego jak iść do tutejszego kapłana. Powinien on udzielić Detkelowi przynajmniej podstawowych informacji na temat Kamienia Dusz. Kiedy teo-retycznie dotarł na miejsce, zaczął się zastanawiać czy dobrze trafił. Przypadkowy przechodzień po-twierdził jednak, że zwykła wiejska chata przed którą stał Detkel, rzeczywiście jest świątynią. Męż-czyzna wszedł więc bez wahania. Z zewnątrz ten budynek może i wyglądał na zwykłe domostwo, lecz w środku rzeczywiście był świątynią.

~11~

Page 12: Smoczy Teatr

Przede wszystkim wnętrze stanowił jedno, duże pomieszczenie, wyłożone marmurem. Na środku znajdywał się ołtarz, a na ścianie, naprzeciwko wejścia, wisiał duży i niezwykły obraz.

Przedstawiał on elfkę odzianą w złocistą, skórzaną zbroję oraz powiewającą niebieską pele-ryną. W prawej ręce dzierżyła łuk, zagięty na kształt półksiężyca, a w lewej misternie zdobiony miecz jednoręczny. Nagle, kątem oka, ujrzał elfa ubranego w białą szatę. Kapłan już zmierzałw stronę Detkela, wyciągając przed siebie rękę.

– Witaj nieznajomy w świątyni Corellon Larethian. Jestem Fatros, skromny kapłan naszej bo-gini.

– Detkel. – Również wyciągnął swoją rękę i uścisnął dłoń kapłana. – Ten obraz to wizerunek Larethian, nieprawdaż?

– O tak. Legenda głosi, że kiedyś wybuchła wielka wojna pomiędzy elfami i półelfami.W ostatecznym starciu, które groziło zagładą obu stron, objawiła się Corellon Larethian, po-wstrzymując wrogów przed wzajemną rzezią. Od tamtej pory ludzie lasu żyją razemw zgodzie i harmonii. Na cześć tamtego wydarzenia obie strony złączyli siły, aby razem na-malować najwspanialszy obraz, przedstawiający bohaterkę. To na co patrzymy to oczywi-ście kopia działa sztuki. – Nagle kapłan sprawił wrażenie jakby złapał się na błędziei dodał szybko. – Ale ja cię tu zanudzam, a pewnie nie przyszedłeś słuchać legend. W czym mogę pomóc?

– Nie zanudzasz mnie. Lubię się dowiedzieć czegoś nowego. Ale masz rację. Przyszedłem tu w innym celu. Co możesz mi powiedzieć o Kamieniu Dusz.Kapłan zamyślił się na chwilę.

– Ponoć to potężny artefakt – rzekł w końcu. – Jak sama nazwa wskazuje, jest on w jakiś stop-niu związany z duszami. Nie wiadomo jakie ma moce, właściwości... Jednak każdy, kto para się magią i stanie obok tego przedmiotu, wyczuje potężną magiczną energię bijącą od arte-faktu. To tylko plotki. Ja nie jestem w stanie ci pomóc... – stwierdził smętnie, lecz nagle ożywił się znacząco. – Ale w Eradox jest największy księgozbiór jaki posiada jakakolwiek rasa. Powinieneś poszukać w zapiskach osób znacznie mądrzejszych ode mnie.

– To mi jak na razie wystarcza. Proszę weź to. – Wyciągnął z sakiewki złotą monetę. – To na cele świątynne. Dziękuję za pomoc. Bywaj.Zaskoczony kapłan przełożył monetę do drugiej ręki i uścisnęli sobie dłonie. Po tym Detkel

wyszedł ze świątyni. Zatem do Eradox – pomyślał entuzjastycznie.

Detkel wrócił na miejsce, w którym rozdzielił się z Konikiem. Jego przyjaciel już na niego czekał, zajadając się soczystą trawą. Nagle Konik podniósł głowę, badając bystrym wzrokiem przy-bysza. Wrócił do skubania trawy.

– Też się cieszę, że cię widzę – skomentował Detkel z uśmiechem. – Będziemy musieli lecieć do Eradox. Zgodzisz się na to?Konik, jak to miał w zwyczaju kiedy się zgadzał, kopnął parę razy przednią nogą ziemię

i pokiwał szybko głową. Detkela cieszyła taka aprobata.

– Jesteś gotowy?Konik ustawił się do niego bokiem. Mężczyzna nie miał problemu z domyśleniem się, co

ten czyn oznaczał. Po chwili znów cieszył się powiewem wiatru we włosach.

~12~

Page 13: Smoczy Teatr

Lecieli dobre kilka godzin. Mężczyzna oceniał, że przebyli już co najmniej połowę drogi. Zastanawiał się, czy Konik ma jakikolwiek limit energii. Machał on bez ustanku swymi skrzydłami,a mimo to zdawał się w ogóle nie odczuwać zmęczenia.

Przelatywali akurat nad gościńcem, kiedy nagle pegaz zarżał krótko. Zwolnił lot, obserwu-jąc coś na dole. Zaciekawiony Detkel powędrował za wzrokiem towarzysza.

Ujrzał nieprzyjemny widok. Grupka kilku mężczyzn otaczała jedną osobę, chyba kobietę.W dłoniach mężczyzn połyskiwała broń.

– Bandyci w biały dzień? Ląduj.Konikowi nie trzeba był dwa razy powtarzać. Już po minucie Detkel mógł poczuć twardy

grunt pod stopami. Jego lądowanie nie pozostało niezauważone.

– Jakiś problem, panowie?

– Jeżeli koboldy są problemem, to tak – odezwał się najgrubszy z nich. – Małe gnojki zaata-kowały tą samotnie podróżującą kobietę. Na szczęście, nasza drużyna była w pobliżu i prze-pędziliśmy tę zarazę. Detkel szybko przeanalizował wyjaśnienie mężczyzny, który właśnie schował broń. Za nim

cała reszta zrobiła to samo. Kobieta wyglądała na naprawdę przerażoną... I było coś w niej dziwnego... Nie. To w tym

spotkaniu było coś dziwnego. Detkel miał wrażenie, że właśnie stało się coś ważnego... Ale nie było teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Rozejrzał po okolicy. Nagle skojarzył, że nigdzie nie ma nawet kropli krwi, a co dopiero ciał koboldów. Mógłby zwrócić uwagę na ten fakt, ale znał odpo-wiedź grubasa. Dla pewności spojrzał na ślady pozostawione na ziemi gościńca. To nie były odciski uciekających w popłochu małych stópek. Miał pewność. Czas zacząć przedstawienie – pomyślał.

Przede wszystkim musiał jakoś odciągnąć wszystkich bandytów od kobiety. Popatrzył się bardzo poważnie w oczy pegaza, dając mu tym samym znak, że coś się będzie działo.

– Właśnie, panowie! Wspominałeś, że jesteście awanturnikami! Nie chcecie się pozbyć nieco grosza? Mam zamiar sprzedać tego oto pięknego pegaza. Czasy stały się niebezpiecznie,a dzisiaj już nie wystarcza nosić na plecach kawałek żelaza. – Wskazał kciukiem na rękojeść prawego miecza. – Kiedyś to odstraszało zwykłych bandytów, ale nie dziś – pokiwał z rezy-gnacją głową. – Obawiam się, że stracę tego pięknego konia, więc wolę stracić go z zy-skiem. Herszt bandytów, wyczuwając łatwy i drogocenny łup, ruchem ręki wskazał, aby jego banda

poszła za nim, zostawiając tym samym kobietę bez straży. Idioci – pomyślał z zadowoleniem Det-kel. Poczekał aż herszt do niego podejdzie. Wyciągnął rękę, niby na przywitanie i skłamał:

– Jestem Terrek.Herszt również podał swoją rękę i chciał coś powiedzieć, lecz jak tylko ich dłonie złączyły

się w uścisku, Detkel wykręcił rękę grubasa, ustawiając go do siebie plecami. Momentalnie przy gardle wroga pojawiło się ostrze miecza.

– Drgnijcie a wypruje mu flaki! – warknął agresywnie. – Rzucie broń na jedno miejsce metr od nas! Potem przejdziecie na waszą lewą stronę i staniecie na skraju drogi w równym sze-regu. Ręce cały czas mają być w górze! JUŻ!

– Róbcie to co mówi – wyjąkał żałośnie herszt.

~13~

Page 14: Smoczy Teatr

Bandyci zgodnie, choć niechętnie rzucili broń. Z uniesionymi rękami ustawili się tam, gdzie kazał im Detkel. Wojownik w tym czasie wyciągnął miecz z pochwy herszta i rzucił niedbale za sie-bie. Ruchem głowy wskazał pegazowi kobietę. Konik zarżał cicho i kłusem podbiegł do kobiety, która była teraz bardziej zdezorientowana, niż przestraszona. Chwilę się patrzyła na pegaza i dopie-ro po kilku sekundach pojęła, że ma na niego wsiąść. Po tym Pegaz, również kłusem, wrócił do Detkela.

– Idź za mną, pegazie – powiedział posiadacz dwóch mieczy i ruszył bokiem na drugi kraniec drogi, ciągle trzymając broń pod gardłem herszta.

– Zapłacisz... za to! – wyjąkał przywódca.

– Zamknij się... – syknął Detkel, zwracając minimalną uwagę na słowa herszta.Pegaz posłusznie szedł za nim. Kiedy po krótkiej chwili dotarli na upatrzone miejsce, Męż-

czyzna odepchnął banitę nogą i sam wskoczył na Pegaza. Koń zarżał, przebiegł kilka kroków w ga-lopie i wybił się w niebo. Machnął raz skrzydłami, lecz opadł na dół. Serce podskoczyło mężczyź-nie do gardła. Za drugim machnięciem udało się pegazowi wzbić w niebo. Świst z lewej, drugiz prawej. Dwa bełty poszybowały w niebo. Więcej już nie wystrzelono...

Minęło kilka chwil, zanim serce mu nieco zwolniło tempa. Przyjrzał się kobiecie. Co praw-da widział jedynie jej plecy i brązowe, długie włosy, jednak był wstanie ocenić ją na jakieś dwa-dzieścia, dwadzieścia pięć lat. Mimo że ubrana była w męski, zakurzony strój podróżniczy, nie była w stanie ukryć swojej zgrabnej, może nieco drobnej figury.

Detkel siedział z tyłu, tuż przy stawach skrzydeł Konika, chcąc jak najbardziej oddalić się od kobiety, jak najmniej jej dotykać, jednak pegaz to nie kareta. Mężczyzna czuł się niezwykle onieśmielony... Jednak było coś w tym dziwnego, ale jednocześnie pozytywnego. Nagle kobieta od-wróciła się do niego, pokazując swą twarz. Jaka ona piękna – pomyślał mimowolnie Detkel. Teraz nie była już przerażona. Była uśmiechnięta. Nastała długa cisza, w której oboje patrzyli na siebie. Konik spojrzał na to i zarżał z zażenowaniem. Dziewczyna otrząsnęła się, jakby wybudzona z jakie-goś stanu. Zaczęła nieco nieśmiało:

– Dziękuję ci nieznajomy za uratowanie... Jestem Kira.

– To był mój obowiązek. Jak bym tego nie zrobił, Konik nie dawałby mi spokoju przez na-stępny miesiąc – zaśmiał się, nieco sztywno, i dodał, kiedy Pegaz próbował podbić go za-dem. – Jestem Detkel. Gdzie podróżujesz?

– Do Eradox. W trakcie napadli mnie ci bandyci. Mój koń się spłoszył i uciekł... To twój pe-gaz?

– Nie – odpowiedział stanowczo. – Jesteśmy przyjaciółmi.Na potwierdzenie słów mężczyzny, Konik zarżał wesoło.

– Rozumiem. Jest piękny – odpowiedziała. – Jak się poznaliście?I tak na rozmowie minęła im cała droga. Dziwili się niezwykle, że duże miasto o nazwie

Eradox, wyłoniło się znad horyzontu tak szybko. Jak to było w przypadku Taunolen, Konik wylądo-wał w ukryciu, choć jak najbliżej miasta. Dalszą drogę para przeszła na własnych nogach. W mil -czeniu Detkel i Kira doszli po niedługim czasie do bramy miastowej. Mężczyzna zastanawiał się, jak pożegnać się z kobietą, a właściwie jak ją zostawić przy sobie. Kiedy jednak nic nie mógł z sie-bie wykrzesać, ze zrezygnowaniem chciał rzec proste „żegnaj”, Ale to Kira pierwsza zabrała głos!

– Gdzie teraz się udasz?

– Zmierzam do biblioteki – odpowiedział, zadowolony z tych kilku sekund, które mu zostały dane.

~14~

Page 15: Smoczy Teatr

– Naprawdę? – odpowiedziała zaskoczona kobieta. – Ja też tam idę!Uczucie zaskoczenia momentalnie zastąpiła radość.

– No to chodźmy – zakomunikował z entuzjazmem.I razem udali się w stronę dużego budynku. Mimo, że już się powoli ściemniało, biblioteka

stała nadal otworem. Kira weszła pierwsza, a Detkel za nią. W środku, obiekt wydawała się być znacznie większy, niż na zewnątrz. Podłoga została wyłożona czerwonym dywanem, a na nim stały równo ułożone regały, uginające się od ksiąg. Z sufitu zwisały duże lampy naftowe, którew tamtej chwili oświetlały wnętrze. I ta cisza... w środku nie było żywej duszy...

Nagle Kira powiedziała do niego:

– To ja idę załatwić własną sprawę.I odeszła. Detkel również ruszył w swoją stronę. Zaczął się rozglądać po bibliotece. Niespo-

dziewanie między dwoma regałami zobaczył na drabinie staruszka, układającego książki.

– Przepraszam – zawołał Detkel aby przykuć jego uwagę.

– A witaj dziecko! W czym mogę ci dopomóc? Miał dobrotliwy głos, a z oczu mu dobrze patrzyło. Jego skóra przypominała stary, pomarsz-

czony pergamin. Na nosie leżały mu okulary o małych szkłach, których srebrna oprawa błyszczaław świetle lamp. Mężczyzna był stary, to było wiadome, jednak jak na swój wiek, dość zwinnie zszedł z drabiny. Albo raczej zeskoczył.

– Gdzie znajdę księgę z magicznymi artefaktami? – strzelił bez namysłu Detkel.Momentalnie zorientował się o bezsensowności swojego pytania. Rodzajów artefaktów mo-

gło być co najmniej setka lub i tysiące. Z pewnością było wiele tomów przeznaczonych na ten te-mat. Spodziewając się kpiny ze strony starca, ten, ku zdziwieniu mężczyzny, odpowiedział:

– Chodź za mną. Pokażę ci. Zaskoczony wojownik podążył za starcem. Wyszli z alejki i przeszli obok paru regałów.

W końcu wkroczyli w korytarz książek, które jak zauważył Detkel po nazwach, traktowały głównieo sprawach kapłańskich. Starzec pogrzebał chwile w rękopisach i wyciągnął stary tom, który poda-rował Detkelowi.

– Tu powinno być to, co poszukujesz.Mężczyzna, którego wyraz twarzy przypominał raczej barana niż człowieka, przyjął księgę

i od razu zaczął delikatnie przerzucać jej pożółkłe stronice. Po pewnym czasie nieświadomie oparł się o regał z książkami. Nagle znalazł wzmiankę o „Kamieniu Dusz”, przy okazji tematu o alterna-tywnych sposobach opętania. Przeczytał tam, iż przedmiot ten jest w stanie przechować dusze wszelkich istot. Przebywanie w pobliżu tej rzeczy ma rzekomo wypaczać duszę, co jest gorsze od najstraszniejszej śmierci. Sam kamień jest ukryty w miejscu, które nikt nie zna. Detkel oderwał wzrok od tekstu, bowiem spostrzegł na marginesie jakieś dopiski. Brzmiały one następująco: „Mapa istnieje, głupcy! W trzech częściach. Uczą tego na pierwszym roku nauk!” Zaciekawił się tą infor-macją. Przewertował resztę stronic, lecz nic już nie znalazł na temat. Zamknął książkę i odkrył, że stał w alejce książek sam. Odłożył księgę na swoje miejsce i wyszedł spomiędzy regałów. Przy wyj-ściu zobaczył czekającą już Kirę.

– Widziałaś gdzieś tego bibliotekarza? – zapytał się Detkel patrząc na kobietę.

– Jakiego bibliotekarza? – odrzekła nieco zaskoczona. – Przecież ta biblioteka nie ma bibliote-karza.

– Nie? Nie ważne...

~15~

Page 16: Smoczy Teatr

Kira położyła rękę na jego ramieniu, patrząc mu się w oczy. Był to bardzo łagodny wzrok, pełen dziwnego blasku.

– Powiedz mi co cię trapi – poprosiła nagle Kira, widząc minę Detkela.Nawet jeśli mężczyzna chciałby się oprzeć tej prośbie, to i tak nie dałby rady.

– Najpierw stąd wyjdźmy – zaproponował. – Nie lubię myśleć na stojąc. Muszę się ruszać – dodał z uśmiechem.CO? – zapytał siebie w duszy. Zażenowało go jego ostatnie stwierdzenie, nie mające w so-

bie nawet ziarna prawdy.Ale Kira przystała na propozycję z entuzjazmem i oboje wyszli z biblioteki. Słońce już daw-

no zaszło i ziemię ogarnął mrok. Mimo chłodu noc była bardzo przyjemna. Na ulicach paliły się po-chodnie i lampy naftowe, które rozświetlały mrok Eradox. Ludzi jednak było niewielu, głównie po-dróżnicy i kupcy, którzy mogą sobie pozwolić na krótki lub dłuższy spacer wieczorem. Albo byli na tyle odważni...

Kiedy Detkel i Kira wyszli spacerowym krokiem na główną ulicę Eradox, mężczyzna po-dzielił się swoim problemem z nową towarzyszką.

– Mam znaleźć artefakt zwany Kamieniem Dusz. Wiem już co to jest, ale nie bardzo wiem gdzie mógłbym tego szukać. Podobno istnieje jakaś mapa prowadząca do Kamienia, lecz prościej już będzie znaleźć sam artefakt, niż szukać trzech innych rzeczy.

– Ja mam drugą część mapy – zauważyła obojętnie Kira.Słowa kobiety uderzyły go niczym pięść, okuta w stal. To nie mógł być przypadek! Ktoś się

nim bawi. Dopiero teraz zauważył, że jak głupiec wyjawia Kirze wszystkie swoje sekrety i plany!

– Kto cię wysłał? – zapytał, stając nagle.Jego ręka była w każdej chwili gotowa, by sięgnąć po oręż.

– Hmm? Nikt mnie nie wysłał – odpowiedziała zaskoczona, również przystając. – Medalion odziedziczyłam po matce. Po jakimś czasie odkryłam, że z tyłu wygrawerowana była jakaś mapa. Lata mi zajęło zanim dowiedziałam się czego to tyczy.Mówiła płynnie i spokojnie, jakby w ogóle nie zauważyła oskarżycielskiego tonu Detkela.

Ściągnęła nawet medalion z szyi i podarowała go mężczyźnie. Był to płaski kawałek złota, subtelnie zdobiony i wypolerowany dokładnie na krańcach.

Z tyłu faktycznie widniały jakieś linie przypominające kształtem mapę. Wojownik przyglądał się rysunkowi z uwagą. Nie wierzył w taki zbieg okoliczności, ale coś podpowiadało mu, że tak wła-śnie miało być. Oddał medalion Kirze i rzekł już normalnym tonem, aczkolwiek nieco podejrzli-wym:

– I mam wierzyć, że to wszystko to przypadek?

– To, że posiadam mapę, którą poszukujesz? W nic nie musisz wierzyć – odpowiedziała wy-mownie, wzruszając ramionami. – Ja tylko oferuję ci pomoc. Ale może teraz udamy się do jakiejś gospody? – ziewnęła. – Ten dzień pełen był wrażeń, które znużyły mnie okrutnie.

– No dobrze – zgodził się w końcu. W rzeczywistości pomysł ten niezwykle przypadł mu do gustu. Jego podejrzenia momental-

nie wyparowały. Ale kobieta jakby usłyszała te myśli i dodała szybko:

– Najmujemy osobne pokoje!Pół godziny później Detkel leżał już w łóżku, czekając na sen. Dopiero wtedy zdał sobie

sprawę, jak bardzo był zmęczony. Szybko opadł w przyjemną ciemność, gdzie władze sprawowała podświadomość...

~16~

Page 17: Smoczy Teatr

Leciał na pegazie rozkoszując się zimnym wiatrem. Pogoda była przepiękna. Słońce świeci-ło, a chmury nie zakłócały jego ciepłych promieni. Nagle Konik odwrócił do niego głowę i rzekł:

– Zobacz. Przelatujemy nad twoim starym domem. Detkel wychylił się, żeby spojrzeć na teren pod nimi. Faktycznie. Mógł nawet zobaczyć

swoją chatkę, przez liście drzew.

– Szkoda, że nie wiesz gdzie pasuje drugi kawałek mapy – stwierdził smutno Pegaz, skupiając wzrok gdzieś w przestworzach.Z kieszeni wciągnął medalion Kiry i popatrzył się na tylną ścianę.

– Genialne! – krzyknął Detkel budząc się.Już wiedział gdzie znajduje się Kamień Dusz. Artefakt miał praktycznie pół życia pod no-

sem i nawet o tym nie wiedział!Był już późny ranek. Mężczyzna ubrał się szybko, sprawdził pobieżnie cały swój sprzęt

i wybiegł z pokoju. Zbiegł na dół i już miał kierować się do drzwi kiedy usłyszał pytanie:

– Gdzie tak biegniesz? Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył siedzącą przy jednym ze stolików Kirę, jedzącą śniada-

nie.

– Po ciebie – odpowiedział podekscytowany. – Do diabła z poszukiwaniem części map. Już wiem gdzie jest Kamień. Jak chcesz to możesz lecieć ze mną – zaproponował.

– Mhm – przytaknęła jak gdyby nigdy nic. Odłożyła widelec, którym jadła jajecznicę i wstała od stołu, zostawiając parę srebrników. Przez ekscytację Detkela, opuścili miasto szybkim marszem i dotarli do miejsca, gdzie ukry-

wał się Konik. Chwilę potem byli już w powietrzu. Tym razem to Detkel siedział z przodu a Kira za nim. Lecz kobieta, w przeciwieństwie do wojownika, nie miała oporów przed nadmiernym doty-kiem w trakcie lotu.

Detkel spojrzał na wygrawerowaną mapę, a potem porównał ją z terenem pod nimi. Następ-nie podał medalion Kirze.

– Spójrz na dół i na mapę.

– Skąd wiedziałeś, że to tu? – zapytała się po chwili kobieta, zauważając pewne podobień-stwa.

– Ponieważ ja tu mieszkam – odpowiedział wzruszając ramionami.

– No dobrze. Ale potrzeba ci jeszcze trzeciej części mapy.

~17~

Page 18: Smoczy Teatr

– Ja tu mieszkam – powtórzył.Całkiem niedaleko od jego chaty znajdowała się skalna ściana, na której widniały wyryte na-

pisy, w nieznanym mu języku. Detkel domyślał się, że jest to przejście, ale nie wiedział jak je otwo-rzyć, choć nieraz próbował. Zdawał sobie sprawę, że to też nie mógł być zbieg okoliczności. Ka-mień Dusz musiał być właśnie tam.

I nagle odkrył, że znalezienie artefaktu przestało być po prostu zleceniem. Czuł, że miało to znacznie większe znaczenie...

Wkrótce wylądowali na doskonale znanej mu polanie. Jak tylko zsunęli się grzbiet Konika, Detkel, głaszcząc go po nosie, rzekł czule:

– Dzięki Koniku. Odpocznij sobie. Wieczorem znów się zobaczymy.Po tych słowach Detkel przywołał szybko w pamięci drogę prowadzącą do dziwnej skały.

Nie było to trudne. Już po chwili on i Kira ruszyli ścieżką, prowadzącą wgłąb lasu. Po dziesięciu minutach minęli charakterystyczny strumyk, za którym rosły gęste chaszcze. Mężczyzna odgarnął je, odsłaniając kawałek skalnej ściany. Widniały na nim wyryte dziwne runy, pochodzącez pewnością z innego, nieznanego języka. Nagle Kira podeszła do przejścia, dotknęła wyżłobieńi przeczytała, z trudem, na głos słowa:

– Amzil ozvaxzztwa edzzerkzs... To smocza mowa.Zdanie to wydawało się Detkelowi dziwnie znajome. Wbijały się w głąb jego umysłu, wy-

wołując nieznośne uczucie. Krążyły bez końca, potęgując nieprzyjemne odczucie. Zaczęły sprawiać ból... Detkel złapał się za głowę.

– Już czas...! – jęknął nieświadomie.Dziwne uczucie zniknęło, jego umysł odzyskał spokój. Niespodziewanie ziemia zatrzęsła

się, wyprowadzając obojga z równowagi. Skała rozstąpiła się przed nimi, ujawniając schody prowa-dzące w dół.

– Na bogów! – zawołał Detkel. – W co ja się dałem wciągnąć! Czuje się, jakbym był jakąś marionetką. Skąd wiedziałaś, że to smocza mowa? – zapytał Kiry, odwracając głowę w jej stronę. Jej mina wyrażała mieszaninę zachwytu z zaskoczeniem. Ale to było dziwny wyraz twarzy,

zastygły... wręcz przerażający. Niespodziewanie kobieta osunęła się w jego ramiona. Z jej pleców sterczał zakrwawiony

bełt.

– Ale...? – nie mógł zrozumieć. Jego serce wypełniała zgroza... Docierało do niego, że ktoś ją właśnie zamordował.

– Nie! – krzyknął. Nie chciał uwierzyć...W przypływie nagłego impulsu wypuścił ciało, Rzucił się w bok. Świst! Kilka pocisków mi-

gnęło tuż obok. Zgroza szybko przemieniła się we wściekłość. Podniósł się chwiejnie, dobywającz furią broni. Krzyknął przed siebie zrozpaczony:

– Wyłaź tchórzu! Pokaż się!Detkel usłyszał szelest. Z pobliskich krzaków wyłonił się chuderlawy mężczyzna trzymają-

cy kuszę w ręce. Wojownika ogarnął szok. Kilka metrów dalej stał Kadlep, jego zleceniodawca. Zrozpaczony mężczyzna ruszył w stronę zdrajcy, chcąc gołymi rękami wyrwać mu serce! Wtedy to z chaszczy wyłoniło się kolejnych dziesięciu chłopów, również z kuszami. Detkel zatrzymał się, ki-piał ze złości. Ale panował nad sobą.

Kupiec pierwszy zabrał głos:

~18~

Page 19: Smoczy Teatr

– Wykonałeś dla mnie zlecenie. Odnalazłeś Kamień. Dziękuję. Ale nie może być świadków. Przykro mi.Kadlep wymierzył kuszę w Detkela.

– Niech cię szlag! – warknął jeszcze osaczony. Zanurkował w otwarte przejście. Za jego plecami świsnęły bełty.Uderzył o stopnie. Ból przeszył ciało. Ale zacisnął zęby i ruszył dalej spiralnymi schodami

w dół, niemal sprintem. Wściekłość nie ustawała. Chciał zatopić swój miecz w ciele kupca, ale wie-dział że nie da rady jedenastce przeciwników. Wbiegł do długiego korytarza, oświetlonego magicz-nym światłem. Nie zatrzymywał się. Słyszał za sobą szczęk mechanizmów uruchamianych pułapek. Żadna go nie dosięgła.

Nagle zobaczył go. Lśniący czerwoną poświatą kamień wielkości ludzkiej pięści, o kolorze tym samym, co bijący od niego blask. Znajdował się on w owalnej komnacie. Dwoma krokami Det-kel dobiegł do cokołu i wypuszczając z dłoni jeden miecz, chwycił artefakt. W tej samej sekundzie, niczym zimna morska fala, jego umysł uderzyły wspomnienia, których nie pamiętał. Wspomnienia których nie mógł pamiętać... aż do teraz.

Był w górach, a dokładniej w jaskini. Stał kilka metrów od wyjścia patrząc na... złotołuskie-go smoka! Sam też miał cztery nogi, ogon, skrzydła, duży tułów, zielone łuski. Detkel również był smokiem... Ale nie miał na imię Detkel. Zwał się Wzedxqsxdz.

Gad na którego patrzył przemówił:

– Musisz schować część kluczu, w świecie gdzie znajdują się pozostałe części. Diabelskie nie mogą go znaleźć! Wiesz prawdę, że jeśli szatan zdobędzie cały Kamień Dusz, otworzy się przejście do samej Bramy. Nie możemy sprawić, żeby to się stało. – Podszedł do Wze-dxqsxdza i położył przed nim trzymany wcześniej ogonem mały, czerwony kamień. Konty-nuował swą przemowę, lecz znacznie ciszej – Diabelskie już nam nie pomogą... Straciły własną wolę. I ty wiesz co trzeba zrobić.

– Mam się stać człowiekiem? – zapytał z niedowierzaniem. – Mam aż tak poświęcić siebie sa-mego? Pozwólmy, żeby zwyciężyła któraś z sił. Wtedy to wszystko powinno się skończyć. Bóg czy szatan... Co za wybór, jeżeli wszędzie się zabijają nawzajem.

– Jeżeli wygra szatan, stracimy równie, że jak Diabelskie naszą wolę. Będziemy musieli robić każdy jego rozkaz. Pragniesz coś takiego? – odrzekł złotołuski, przewiercając swojego roz-mówcę wzrokiem.

– Dobrze – zgodził się Wzedxqsxdz. – Dokonam tego. Z niechęcią... Ale zrobię, bo który inny smok miałby to zrobić.

– Naprawdę musimy robić tak straszne środki? – usłyszał głos smoczycy, dochodzący z tyłu jaskini. – Nie chcę być sama. Nie chcę znów cię stracić. Tym razem na zawsze...W tym momencie uświadomił sobie, jak on kocha tą smoczycę, która stoi za nim. Odwrócił

głowę i jak zwykle uśmiechnął się w duszy na jej widok. Nie chciał robić jej zawodu, ale musiał. Tylko on był już kiedyś człowiekiem. Tylko on mógł chronić część Klucza w świecie ludzi.

– Muszę. Wiesz że muszę, Sachxighere – rzekł do niej czule. – Ja też chce cię nie opuszczać. Ale tym razem wrócę pewnie. To już nie kara.Nastała cisza. Ona wcale nie była przekonana.

~19~

Page 20: Smoczy Teatr

– Lecę z tobą – zakomunikowała nagle.Obydwa smoki się zgodziły. Teraz głos przejął ten co stał u wyjścia z jaskini.

– Nie będziecie nic pamiętać. Nie będziecie wiedzieć kim jesteście naprawdę. Nie będziecie nawet razem. Ale jedno jest pewne. Wasza miłość znów was złączy. Nawet w tym strasz-nym, ludzkim świecie. Kiedy oboje zobaczycie się, znaczyć to będzie, że znaleźliśmy spo-sób, aby uwolnić Diabelskie. Waszą gwiazdą powrotu do naszego świata, będzie wasza wła-sna śmierć.

Otrząsnął się z wspomnień. Był trochę zdezorientowany, kiedy przypomniał sobie to wszyst-ko. Kira nie zginęła, tylko powróciła do swo... mojego świata – pomyślał. Nagle usłyszał tupot bu-tów i głosy, dochodzące z korytarza. Pościg już go dopadł.

– Za późno – rzekł na głos, zanim jeszcze ktokolwiek wszedł do owalnej komnaty.Sekundę później do sali wparowało jedenastu chłopa. Serce mu zabiło. Wiedział co musi

zrobić. Śmierć jest drogą...

– Zapomnijcie o Kamieniu! – warknął Detkel.Rzucił się na wrogów...Jedenaście bełtów przeszyło go równocześnie. Zwolnił kroku, upadł na kolana. Nie czuł

bólu. Tylko śmierć. Zebrał w sobie resztki sił, zdołał jeszcze wyszeptać słabo:

– Uwolnimy was.Nagle kamień, który trzymał w ręce, zajaśniał czerwienią, wchłonął się w ciało. Detkel bez-

silnie uderzył w ziemię. Jego wzrok się zeszklił. Wyzionął ducha.

~20~

Page 21: Smoczy Teatr

Akt II

„Operacja Zemsta”

Tom po raz ostatni spojrzał na bezchmurne niebo, rozkoszując się gorącym wietrzykiem na twarzy. Westchnął, wracając do rzeczywistości. Zerknął na towarzyszy, którzy z kamiennymi twa-rzami sprawdzali swój sprzęt. Dociągali więzy sznurówek wysokiego obuwia wojskowego, popra-wiali nogawki grubych, ale przewiewnych spodni, dopinali dziesiątki kieszeni kamizelki kuloodpor-nej, dociągali paski hełmów.

Gwar Bagdadu niósł się w powietrzu...Amerykański żołnierz wziął ostatni głęboki wdech i zdecydowanym ruchem uzbroił swój

karabin. Na ten czyn jego niewielki oddział zrobił to samo. Nadszedł czas rozpoczęcia misji. Ich ce-lem był duży budynek, niegdyś służący za szkołę. Mieli odbić dwóch zakładników, wyeliminować terrorystów oraz rozbroić bombę, stanowiącą zabezpieczenie w razie niewpłynięcia okupu na czas. Akcja miała zostać przeprowadzona cicho i sprawnie, a porażka nie wchodziła w grę.

Nagle Tom usłyszał głos w swoim hełmie:

– Możecie ruszać.

– Przyjąłem – odpowiedział cicho i rzekł już trochę głośniej do swojej drużyny. – Pamiętacie plan. Felins – tu zwrócił się do snajpera. – Ty kryjesz główne wejście. My – spojrzał na na pozostałych dwóch przyjaciół – wkraczam na teren wroga. Góra nie raczyła się pofatygo-wać, żeby sprawdzić ile będzie tam tango, dlatego wszystko ma być robione cicho. Nie żału-jemy endoskopów. Resztę pamiętacie. Idziemy!Snajper i szturmowcy rozdzielili się. Kiedy Felins doszedł do wyznaczonego mu wcześniej

miejsca na wysokim budynku, uzbrojeni po zęby szturmowcy wyszli z ukrycia i bez problemów do-tarli do byłej szkoły. Zgodnie z planem, znaleźli wcześniej wypatrzone piwniczne okienko. Tom od-kręcił prymitywne zawiasy i już po chwili cała trójka znalazła się w ciemnej sali.

Wszyscy włączyli swoje noktowizory. Tom podszedł do drzwi i po wyjęciu z kieszeni czar-nego kabelka, wsunął endoskop przez dziurkę od klucza. Za drzwiami znajdował się ciemny kory-tarz. Nikogo nie było. Krótkim ruchem ręki nakazał gotowość. Zacisnął warki... pchnął drzwi nie-znacznie.

Zawiasy zajęczały paskudnie. Tom znieruchomiał. Z zaciśniętymi zębami nasłuchiwał naj-mniejszego szmeru... Mijały sekundy. Pot wystąpił na czoło. Zacisnął mocniej dłonie na karabinie.

Nic się nie wydarzyło. Wyciągnął z kieszeni puszkę z olejkiem silikonowym. Popryskał na zawiasy i ponowił próbę otwarcia drzwi. Nie zaskrzypiały. Odetchnął. Uchylił je do połowy. Druży-na wkroczyła na korytarz. Teraz musieli dostać się do schodów. Ruszyli przez korytarz. Żaden dźwięk nie zostawał wzbudzony. Kroczyli niczym koty. Dotarli...

Tom, jako pierwszy zaczął wychodzić po schodach. Zatrzymał się na półpiętrze. Czekał na potencjalnego napastnika. Cisza...

Za nim ruszył drugi komandos. Minął go. Jego oczy intensywnie wypatrywały wroga. Nie-pewnie wyszedł na piętro. Omiótł karabinem obszar. Tom wstrzymał powietrze. Gorąc doskwierał mu niemiłosiernie.

Na dole ciągle czatował trzeci żołnierz. Oddychał szybko. Nagle usłyszał syknięcie. Bez za-stanowienia ruszył schodami. Szybko dotarł na górę. Wtedy Tom sam opuścił swą pozycję. Nie spuszczał dołu z muszki.

Komandosi pokonali schody. Ruszyli powoli w stronę pokoju nauczycielskiego. Tam mogli

~21~

Page 22: Smoczy Teatr

być trzymani zakładnicy. Wszystko szło świetnie.Nagle usłyszał szmer. Serce zabiło mu mocniej, oczy się rozszerzyły. Ruchem ręki rozkazał

oddziałowi się zatrzymać. Stanęli. Ding! Dźwięk rozpoznali natychmiast... Granat! Rzucili się biegiem w przeciwną stronę.

Adrenalina uderzyła! Trwoga wypełniła serce. Zdołali przebiec tylko kilka metrów. Wybuch, wstrząs! Zwaliło go z nóg.Nie wiedział co się dzieje. Wszystko było rozmazane. W uszach mu piszczało. Nagle usły-

szał stłumiony dźwięk wystrzału...

Tom zerwał się nagle. Głowa pulsowała mu niemiłosiernie. Jęknął, próbując wyostrzyć wzrok. Zmysł orientacji nie chciał współpracować, otumaniony mózg pracować...

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na gołej ziemi, pośrodku gęstego lasu. Otacza-jący go mrok i koncert wielu stworzeń sugerował pory nocne. Sytuacja w której się znalazł kom-pletnie nie zgadzała się z jego ostatnimi wspomnieniami. Potrząsnął głową. Nie mógł pozbyć się wrażenie, że coś się nie zgadza.

Rozejrzał się, lecz nocna toń nie pozwalała mu rozpoznać szczegółów. Włączył więc nokto-wizor.

W pierwszej chwili, małe, jaszczurowato-humanoidalne kreatury o pyskach psów, które ze-wsząd go otaczały, zignorował, traktując je jako mało istotny element scenerii...

Krzyknął z obrzydzenia nagle i uderzając jednego kolbą w głowę, uciekł z kręgu. Mam broń! – pomyślał, dopiero odkrywając ten fakt. Odwrócił się do potworów przodem. Te już stały zbite w zwarty odział. Z przodu cztery monstra trzymające... dzidy, a z tyłu w gotowości czekali miecznicy z tarczami.

– Co do licha? – zapytał cicho.Potworki wydały dziwny, przeciągły dźwięk i razem ruszyły na Toma. Adrenalina od razu

mu skoczyła, oddech przyspieszył, serce wypełniło przerażenie.

– Nie zbliżajcie się! – krzyknął, cofając się z trwogą. Monstra jednak nie reagowały, dalej zwartym krokiem maszerowały naprzód.

– Ostrzegam! – wrzasnął rozpaczliwie, grożąc karabinem.Napastnicy nawet nie zwolnili. To było za dużo.

– Sukinsyny, żryjcie ołów!Pociągnął za spust. Rozległ się huk. Pociski zaczęły wylatywać z lufy jeden za drugim. Seria

karabinowa masakrowała ciała kreatur. Niektóre zdążyły szczeknąć z przerażenia. Tarcze poszływ drzazgi, zbroje w strzępy...

Po kilku sekundach wszystko ucichło. Tom dyszał ciężko, zastanawiając się, co się przed chwilą stało. Odruchowo wyciągnął pusty magazynek i po schowaniu go w kieszeni, wsadził nowy. Dopiero wtedy uświadomił sobie co zrobił. Podbiegł do najbliższego ciała. Ostrożnie dźgnął go lufą. Nie ruszało się. Przyklęknął. W zielonym świetle noktowizora przyglądnął się ofierze. Nie miał pojęcia co o tym myśleć. Wiedział tylko, że potrzebuje planu. Przede wszystkim muszę odna-leźć moich towarzyszy, wydostać się z tego lasu i przetrwać do rana. Broń. Jakie ja mam wyposaże-nie? – Szybko sprawdził swój ekwipunek. Był on dokładnie w takim stanie, jak przed misją. Miał też radio.

– Overlord, tu Tom White z Dragonfly 5-1. Czy mnie słyszycie, over? Nic mu nie odpowiedziało.

~22~

Page 23: Smoczy Teatr

– Overlord! Tu Dragonfly 5-1! – krzyczał, robiąc pauzy.To samo. Ogarnęły go mroczne wizje... Otrząsnął się. Nie mógł zostać w tym miejscu.Rzucił jeszcze wzrokiem na zmasakrowane ciała. Sumienie go dręczyło... Ruszył drogą

w przeciwna stronę. Dopiero po dziesięciu minutach marszu ochłonął. Spojrzał na elektroniczny ze-garek. Według niego była czternasta po południu. Słodko... – pomyślał.

Nie tracąc czujności, szedł przez noc.

Niebo dalej było czarne niczym węgiel. Od co najmniej czterech godzin Tom nawet nie przystanął na odpoczynek. W końcu jednak poczuł znużenie. Włączył swój noktowizor, aby znaleźć jakieś dogodnie miejsce na odpoczynek. Niemal od razu w oczy rzuciła mu się duża skała, leżąca na skraju gościńca. Przysiadł przy niej i z kieszeni wyciągnął baton. Odpakował folię, przyglądając się zawartości. Z zażenowaniem stwierdził, że jego kolacja jest niezbyt obfita.

Nagle, po trzech minutach usłyszał szmer. Od razu chwycił za broń, z niecierpliwością cze-kając na dalsze wydarzenia. Po kilku nieznośnych sekundach, z krzaków wyskoczył mały zając, którego Tom omal nie zestrzelił. Zaśmiał się w duchu.

Niespodziewanie przycelował w krzaki, uśmiech zszedł z jego twarzy. O nie. Nie dam się nabrać. Zaraz wyskoczy coś gorszego! – pomyślał, przypominając sobie podobne sytuację z róż-nych książek i filmów. Odczekał chwilę, ograniczając nawet oddychanie. Uśmiechnął się na myślo swoim przewrażliwieniu i w końcu spuścił karabin.

W tym momencie, z chaszczy wyleciał na niego monstrualny potwór, rycząc przeraźliwie. Zanim Tom wystrzelił serię pocisków, zdążył tylko zauważyć, że to coś przypominało przerośnięte-go człowieka. Potwór po kilku strzałach zaczął zasłaniać głowę rękami i cofać się w las. Tom prze-rwał ogień, dysząc ciężko. Nagle zauważył, że zza innego drzewa wybiegło kolejne, niemalże iden-tyczne monstrum. Serce zabiło szybciej. Skierował lufę na nowego wroga, przełączając równocze-śnie tryb broni na „pojedynczy strzał”. Musiał oszczędzać naboje. Nacisnął kilka razy spust, posyła-jąc w potwora śmiercionośne pociski. Ten jednak nawet nie zwolnił, szarżował dalej wściekle na Toma. Żołnierz posłał we wroga jeszcze kilka kul, z czego parę chybiło. Monstrum go dopadło. Za-machnęło się wielgachną łapą. Mężczyzna cudem się schylił. Odskoczył do tyłu. Kontem oka za-uważył kolejne dwa potwory. Za dużo! Strzelił w najbliższego kilka kul na odlew i rzucił się do ucieczki. Biegł jak szalony. Strzelił na ślepo za siebie. Usłyszał tylko kliknięcie. Szlag! – Zarzucił broń na plecy i wyciągnął pistolet z kabury. Odwrócił głowę i z przerażenia jękną, kiedy zobaczył, że pogoń jest tuż za nim. Wystawił pistolet do tyłu i strzelił kilka razy prosto w głowę monstra. Ten zaryczał, złapał się za twarz i zwolnił bieg... Ale biegł dalej! Dopadło go przerażenie. Pomyślałz trwogą, że nie da rady.!

Nagle sobie coś przypomniał. Przecież miał granaty! Odpiął jeden pocisk odłamkowy typu M67 i nie zastanawiając się zbytni, rzucił go metr przed sobą. Śmiercionośna kula potoczyła się moment równolegle z Tomem, a po kolejnych dwóch sekundach eksplodowała za plecami potwo-rów. Komandosem zachwiało. Ciała napastników osłoniły żołnierza przed siłą uderzenia i odłamka-mi. Nie zwalniając kroku, spojrzał za siebie. Co najmniej dwa potwory nie żyły, a reszta leżała na ziemi, próbując powoli wstać. Nie miał siły już biec. Uklęknął na kolano przodem do napastników, desperacko próbując łapać każdy łyk powietrza. Ściągnął karabin z pleców i szybko go przełado-wał, wsadzając już ostatni magazynek. Jego M4 było teraz jakby cięższe. Szybki oddech, uniemoż-liwiało dobre wycelowanie w głowy potworów. Nagle jeden z nich, niezwykle szybko wstał i zaczął szarżować na Toma, lekko kulejąc. Żołnierz przełączył broń na „auto” i nacisnął na spust. Zacisnął zęby. Pociski wylatywały z lufy jeden za drugim, tylko po to żeby zatrzymać się w ciele humano-ida. Odgłosy wystrzałów zagłuszały wszelkie inne głosy. Karabinowe naboje rozszarpywały ciało

~23~

Page 24: Smoczy Teatr

monstra, ale ten z rykiem biegł dalej! Dotarł do Toma! Zdążył tylko wstać. Włochata pięść strzeliła go w twarz...

Tom otworzył oczy... To był błąd. Dopadł go straszliwy ból głowy. Miał wrażenie, że ktoś wysadził dynamit w jego czaszce. Jęknął. Na szczęście ból powoli ustępował. Przez kilka minut sta-rał się nie myśleć, w obawie przed następnym atakiem. Z trwogą znów otworzył oczy. Głowa lekko pulsowała, ale to już nie ten sam ból. Spróbował przywrócić pamięć z ostatnich chwil. Te dziwne potwory, ten desperacki bieg... To nie był sen. Zbyt często tracił przytomność, żeby nie móc odróż-nić jawy od snu. Jego obawy potwierdziły się, gdy spostrzegł, że leży na miękkim łóżku, przykryty kocem. Nie znał tego pomieszczenia.

Promienie słoneczne wlewały się do izby przez otwarte okna bez szyb. Ściany pokoju,w którym znajdował się Tom, zbudowane zostały z drewnianych kłód. Poza łóżkiem, w pomiesz-czeniu znajdował się mały stół z dwoma krzesłami o proporcjonalnych rozmiarach. W rogu izby stała niewielka szafa, z kilkoma szufladami. Podłoga pozbawiona była wszelkich dywanów i ozdób. Ot, zwykłe deski.

Żołnierz spróbował wstać, pociemniało mu w oczach. Dotknął dłonią głowy. Wtedy zorien-tował się, że założono my opatrunek. Spróbował ponownie usiąść na łóżku, tym razem z lepszym skutkiem. Kolejne odkrycie go zaskoczyło. Był nagi. Ale ten problem rozwiązywało leżące w no-gach, elegancko złożone ubranie.

Tom spojrzał na tą chłopską, lnianą odzież, coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością, zagłębiając się we własny umysł... Nagle setki myśli zaczęły wrzeszczeć, domagając się uwagi...

Dwa razy powinien już zginąć. Raz przez terrorystów, raz przez tego dziwnego stwora.A mimo to Tom wydawał się być całkiem żywy. Miał wrażenie, że Bóg się nim bawi. A może on zginął? Może właśnie tak jest po śmierci. Kolejne życie, kontynuacja życia. Miał nadzieję, że zaraz dowie się co nieco. Najbardziej go przerażał w tym wszystkim fakt, że nie jest nawet zdziwiony swoją sytuacją. Czuł się tak, jakby zaakceptował te wydarzenia, zanim zaczęły się dziać. Zastana-wiał się, czy to wszystko wokół naprawdę się dzieje... Zaraz się wszystkiego dowiem – myślał z otu-chą i nadzieją.

Wstał powoli, biorąc do reki ubranie. Zaczął się ubierać.

Gomnik wsadził ponownie magazynek do dziwnej, metalowej i zabójczej broni.

– Odsunąć się! – zawołał głośno i nacisnął lekko spust.Broń wystrzeliła, niemal przewracając gnoma do tyłu, równocześnie niszcząc drewnianą tar-

czę ćwiczebną.

– Tfu! – zawołał, kiedy doszedł już do siebie. – Mniej prochu!Po tych słowach odłożył „nowoczesną kusze” i usiadł nieopodal na krześle pod daszkiem.

Szacował, że minie chwila, zanim przyniosą mu nowy pocisk. Mógł się więc oddać pustej kontem-placji. Popatrzył na otaczające go domy, na zajęte swoją pracą gnomy. Jego wzrok padł na dach domu, w którym leżał dziwny nieznajomy. Gomnik zaczął sobie przypominać całą sytuacje związa-ną z przybyszem od początku.

Tego ranka do małej wioski gnomów zawitali kolejni poszukiwacze przygód. Nieśli oni na noszach nieprzytomnego, dziwnie ubranego mężczyznę. Poszukiwacze zostawili człowieka w osa-dzie, a sami wyruszyli w drogę. Gnomie kobiety zajęły się zdrowiem i ubiorem człowieka, a męż-

~24~

Page 25: Smoczy Teatr

czyźni badaniem jego sprzętu. Mniej więcej rozpracowali już działanie dziwnej, czarnej broni. Pró-bowali teraz zrobić odpowiednie pociski do nowoczesnej kuszy. Nie licząc tego, nieznajomy posia-dał mnóstwo innego sprzętu, który gnomy nie potrafiły zrozumieć... Jeszcze.

Gomnik dopiero teraz zaczął się zastanawiać, czy nieznajomy będzie się złościć za to, że gnomy pozwoliły sobie na grzebanie w jego ekwipunku, ale pokusa zbadania nowej technologii była zbyt duża, żeby ją odeprzeć.

Po kilku minutach gnom zauważył poruszenie blisko domu, w którym przebywał ranny. Do-myślał się, że człowiek się obudził. Z niechęcią wstał z krzesełka i ruszył w tamtą stronę.

Tom otworzył frontowe drzwi. Mimo że w chacie było jasno, ostre słońce zmusiło mężczy-znę do osłonięcia ręką swoich oczu. Po kilku sekundach, kiedy wzrok mu w pełni powrócił, roz-glądnął się wokół.

Stał na skraju małej uliczki, która wyłożona została płaskimi kamieniami. Przy dróżce znaj-dywało się wiele drewnianych, prostokątnych chat, o spadzistych, słomianych dachach. W powie-trzu unosił się zapach pieczonego, aromatycznego mięsa , w tle rozbrzmiewały rytmiczne uderzenia metalu o metal...

Oraz wystrzał? Tak! To na pewno był wystrzał z broni palnej. Jego broni palnej! Ale jakbyo subtelnie zmienionym tonie. Już miał zamiar zbadać sprawę, kiedy niespodziewanie zauważył karłowatą kobietę, stojącą obok. Mówiła do niego niezrozumiałe słowa.

– Przepraszam, nic nie rozumiem – odpowiedział pomagając sobie gestami.Kobieta potrząsnęła tylko bezsilnie rękami i nagle gdzieś pobiegła.W tym samym czasie, dookoła człowieka zaczął tworzyć się krąg gapiów. Toma zdziwiło, że

każdy z nich miał tylko nieco ponad metr wzrostu. Wszyscy szeptali coś do siebie. Speszony czło-wiek, stał na środku ulicy, nie bardzo wiedząc co robić. Czuł się dziwnie, będąc najwyższym spo-śród wszystkich tam obecnych. Już miał się pytać, czy ktokolwiek rozumie co on mówi, kiedy nagle twarze gapiów skierowały się w inną stronę. Tom podążył za wzrokiem karłów i zobaczył przepięk-ną kobietę.

Miała zielone, odbijające blask słońca, jedwabiste włosy, opadające swobodnie na ramiona. Jej oczy niemalże jaśniały fioletową barwą. Małe usta, wygięte w subtelny uśmiech, sprawiły, że Tomowi zaczęło szybciej bić serce. Posturę miała drobną, choć wzrostem stanowczo odpowiadała ludzkim standardom. Jej skóra kolorem przypominała śnieżnobiały, świeży śnieg. Wiatr powiewał jej czerwoną, długą szatą, szarpiąc również delikatnie głębokim dekoltem, odkrywając nieco krą-głych, proporcjonalnych piersi.

Tom przełknął głośno ślinę. Nigdy nie był dobry w ukrywaniu emocji, a niezwykła kobieta... stanowczo zrobiła na nim wrażenie.

Nagle przedstawicielka płci pięknej zaczęła szeptać jakieś słowa, wykonując subtelne gesty rękami. Po krótkiej chwili przeszedł go dreszcz.

– Rozumiesz co mówię? – zapytała go nagle, swoim czystym, miłym dla ucha głosem.

– T... tak – odpowiedział, jąkając się lekko. Co się ze mną dzieje? – zapytał zażenowany. W wojsku nie uczyli go jak radzić sobie z taki-

mi sytuacjami.

– Nie obawiaj się – rzekła przyjaźnie, widząc minę Toma. – Dopóki nie zrobisz nic głupiego, jesteś wśród przyjaciół. Wskazała ręką na drzwi.

~25~

Page 26: Smoczy Teatr

– Proszę, wejdź z powrotem do chaty. Musimy porozmawiać. Tom kiwnął nieśmiało głową. O dziwo, kiedy przestał czuć na sobie wzrok licznych gapiów,

poczuł się nieco lepiej.Kobieta weszła za nim, zamykając za sobą drzwi. Tom rozglądnął się szybko i usiadł na

krześle przy stole. Nieznajoma zajęła miejsce naprzeciw niego. Mijała długa chwila ciszy, w której to towarzyszka przyglądała mu się uważnie. Tom poczuł, że mu gorąco. Nie mogąc znieść już tego wzroku, pierwszy zabrał głos.

– Co to za miejsce?Kobieta zastanowiła się chwilę i odpowiedziała, myślami będąc gdzieś daleko.

– Znajdujesz się na granicy Cesarstwa Miecza i Ostrza. Wczesnym rankiem, do wioski gno-mów zawitała drużyna poszukiwaczy przygód, która znalazła cię wśród zmasakrowanych ciał trolli. Byłeś ciągle nieprzytomny i lekko ranny, więc zostawili cię tutaj. Ale zapewne nie oto ci chodzi? – zauważyła już obecnym głosem. – Sądząc po twoim starym ubiorze i ekwi-punku... Nie jesteś stąd. Opowiedz mi o tym.Tom tylko czekał na tę prośbę. Zaczął mówić o misji, którą wykonywał w Iraku, ze szczegó-

łami opowiedział jak jego drużyna wpadła w pułapkę, dokładnie opisał całą drogę przez las, łączniez potworami które go atakowały, aż w końcu skończył na utracie przytomności.

Kobieta niewiele rozumiała z pierwszej części opowieści, jednak jej profesja wymagała spo-rej inteligencji. Miała kilka teorii na temat dziwnego przybysza. Zamyśliła się, lecz posiliła sięo wyjaśnienia, znanym już Tomowi, nieobecnym głosem.

– Ciekawe... Pozwól, że zacznę od rzeczy, których ja jestem pewna. W tym momencie kobieta powróciła myślami.

– Na początku spotkałeś koboldy. Nie są zbyt groźne w pojedynkę, lecz w grupie potrafią przeprowadzać imponujące zasadzki. Ich szamani dysponują potężną magią, ale nie wie-dzieć czemu, nigdy jej nie używają w pełni...

– Zaraz, zaraz, zaraz... – przerwał jej mężczyzna. – Powiedziałaś „magii”?

– Owszem. Co w tym dziwnego? – i dodała, jakby nagle ją olśniło. – W twoim świecie nie ma magii?

– Moim świecie? – zapytał znowu, czując się coraz bardziej zagubionym.

– Czyli nie ma... Ciekawe... – stwierdziła szeptem do siebie, a po kilku sekundach ciszy rze-kła, już głośno. – Zaraz do tego dojdziemy. Tak więc po koboldach spotkałeś trolle leśne. To są już niebezpieczni przeciwnicy. Właściwe dziwi mnie fakt, że było ich tak dużo w jednej grupie. Niewiele istot jest w stanie przeżyć takie spotkanie. Ale widziałam twoją broń...

– Moją broń?! – krzyknął niemal szaleńczo.

– Spokojnie. Do tego też dojdziemy. Ci mali ludzie to gnomy. To one zaopiekowały się tobą... i pragnę zauważyć, że już prawdopodobnie zbadały i zaadaptowały twoją technologię – do-dała z uśmiechem. – Kontynuując... Pewnie jesteś ciekawy, skąd „tu” się wziąłeś. Podejrze-wam, że przeniosło cię do innego, równoległego świata.

– Przeniosło?! Równoległy świat?!Ta czara już się przelała. Nic nie rozumiał. Spodziewał się znacznie prostszego wyjaśnienia.

Zerwał się z krzesła.

– Co to jakieś japońskie show?!

~26~

Page 27: Smoczy Teatr

– Uspokój się, proszę... Poczekaj.Kobieta wyszeptała parę słów, wyciągając z sakiewki dziwny, mały przedmiot. Nagle na

Toma, nie wiadomo skąd, posypały się białe iskry. W jednej sekundzie uspokoił się całkowicie i za-czął trzeźwo myśleć.

– To... To jest ta magia? Jesteś czarodziejką?Nagle w jej dłoni buchnął mały ognik, który zaczął krążyć wokół jej palców.

– Zaklinaczką. To prawie to samo. Różnica polega na tym, że czarodzieje muszą się uczyć magii, a ja nią po prostu władam – rzekła, obserwując swój twór.Dalej znów mówiła nieobecnym tonem.

– Dla mnie magia jest przyjaciółką, z którą bez przerwy się bawię.

– Właśnie! – przypomniał sobie. – Mój zespół. Trafił tu ktoś jeszcze z mojej drużyny?!

– Nie. Nic nie wiem o ludziach podobnych do ciebie. Tom zmartwił się. Nagle kobieta zawołała.

– Teraz skup się! Ognik wyparował, jej wzrok nabrał barwy i ostrości. Żołnierz niemalże stanął na baczność.

Spojrzała prosto w jego oczy.

– Jaka jest szansa, że przed tym skokiem między światami... Ty zginąłeś?To pytanie go przygniotło. Momentalnie poczuł się jakby jeszcze raz próbował odbić za-

kładników. Zasadzka, błysk granatu, strzał z broni... Nie mógł uwierzyć, ale logika podpowiadała co innego.

– Duże... – odpowiedział lekko zduszonym głosem.

– Co oni tam tyle robią?! – niecierpliwił się Gomnik.Gnom, tak jak wiele innych gnomów, stał przed chatą, gdzie w środku rozmawiała miejsco-

wa czarodziejka z dziwny nieznajomy. Siedzieli już w środku ponad pół godziny, a nie on jeden był ciekawy historii mężczyzny. Nagle drzwi od obleganej izby otwarły się. Pierwsza wyszła czaro-dziejka, a za nią mężczyzna. Gomnik przekrzyczał ogólny gwar:

– Możemy mu ufać, czarodziejko?Kobieta wstrzymała go gestem. Uniosła obie ręce do góry. Momentalnie tłum małych ludzi

ucichł.

– Nieznajomy jest godny zaufania. Osąd padł...

Tom wysunął nieznacznie prawą nogę do przodu, przyłożył kolbę do ramienia, dokładnie wymierzył w cel. Wziął głęboki oddech i zaczął powoli wypuszczać powietrze. Nacisnął lekko na spust. Karabin wystrzelił, niszcząc kolejną tarczę strzelniczą. Jego M4 ciągle miało trochę zbyt duży rozrzut i niezwykle się dymiło z lufy. Ale lepszego efektu nie osiągną. Winiła amunicja, nie

~27~

Page 28: Smoczy Teatr

broń. Przyczyną tak słabej jakości pocisków było zastosowanie czarnego prochu, zamiast standar-

dowo szarego, niepoznanego jeszcze przez gnomy. Czarny proch, w stosunku do szarego, spalał się zbyt szybko, tworzył trzy razy mniejsze ciśnienie, był głośny i bardzo się dymił, tworząc osad, na-rażający broń na uszkodzenia. Ale lepszej proporcji nie dało się już osiągnąć. Na dodatek był pro-blem ze spłonką, jednak pomysłowe gnomy i na to znalazły sposób. Trzeciego dnia pracy i testów, pocisk, który nie uszkodziłyby broni po kilku wystrzałach, został stworzony.

Człowiek opuścił karabin i uśmiechnął się. Pokiwał głową na znak, że jest dobrze, pokazu-jąc kciuk do góry. Gnomy zdawały się rozumieć ten gest, a przynajmniej ten jeden, którego imię brzmiało Gomnik. Gnom uśmiechnął się szeroko i powiedział kilka niezrozumiałych zdań w stronę grupy innych małych ludzi.

Tom dogadał się z Gnomami. W zamian za zrobienie amunicji do jego broni, on miał poka-zać swoją technologię. Ograniczało się to jedynie do rozrysowania działanie jego broni palnej. Gno-my błyskawicznie podłapały pomysł i już pracowały nad swoim prototypem karabinu. W zamian, Tom dostał skórzany woreczek ręcznie robionych naboi, których starczyłoby co najmniej na osiem magazynków.

Mali ludzie wydawali się być szczęśliwi, że mogą badać całkiem nieznane im rzeczy. Jemu nastrój również się udzielił. Podobała mu się mentalność gospodarzy. Czas tutaj płynął spokojniei powoli. Wszyscy byli uśmiechnięci i radośni. Tom zawsze myślał, że jego żywiołem są ekstremal-ne sytuacje, ciągłe życie w ruchu i akcji. Nigdy nie przypuszczał, że tak bardzo potrzebuje spokoju.

Postanowiono, że zostanie w domu, w którym go kurowano. Pani Midka, gospodyni, nie-zwykle ucieszyła się na tą wiadomość. Była to miła i uprzejma kobieta. Codziennie robiła mu obfite posiłki, zmieniała pościel i przygotowywała nowe ubranie. Żołnierz nigdy nie był lepiej traktowa-ny.

Stwierdził, że wioska przypominała nieco Hobbiton z Władcy Pierścieni, autorstwa Tolkie-na, z tą różnicą, że gnomy nie parały się jedynie rolą, ale i również drobnymi pracami rzemieślni-czymi oraz polowaniem. Szczególnie uwielbiały majsterkować. Przybysz nieraz widział przedziwne konstrukcje, mające na celu ułatwić życie twórcy. Wieczorami lubiły organizować na skraju wioski wielkie ognisko i bawić się przy nim w najlepsze, jedząc i pijąc przy tym do rozpuku. Śpiewali, tań-czyli, śmiali się. Zawsze byli pogodni. Raz widział, jak pewnemu gnomowi nie wychodziło jakieś urządzenie. W pewnym momencie wszystko się rozsypało, a twórca uśmiechnął się jedynie, po-sprzątał ze stołu i zajął się czymś innym.

Mijał dzień za dniem, a on powoli zapominał o swym prawdziwym pochodzeniu, o towarzy-szach i wszystkim co związane z jego światem.

Nastał kolejny przepiękny poranek. Tom siedział na kamiennym stopniu obok Saithis, opie-rając się o ścianę drewnianego domu zaklinaczki. Tom lubił ją odwiedzać. Mógł z nią swobodnie rozmawiać, nie czując skrępowania. Można było powiedzieć, że ona jedyna rozumiała zagubienie mężczyzny w tym dziwnym świecie, nawet jeśli tego nie mówiła na głos. Jemu to wystarczało. Właściwie można było powiedzieć, że to ogólnie jedyna osoba, która go rozumiała...

W tej chwili oboje milczeli, rozkoszując się ciszą, towarzyszącą każdemu porankowi.W głowie Toma zaczęły krążyć niepożądanie myśli, przypominające o wydarzeniach z przeszłości. Dręczyło go sumienie, że nawet nie kiwnął palcem, aby sprawdzić czy jego towarzyszy spotkał po-dobny los. Spojrzał na zaklinaczkę, myśląc jak sformułować pytanie. Ona spoglądała uważniew dal, będąc czymś wyraźnie zainteresowana.

– Szlag... Skup się, Tom! – krzyknęła zafrasowana.

~28~

Page 29: Smoczy Teatr

Podnosiła się szybko ze stopnia. Mężczyzna przyglądał się Saithis niepewnie.

– Pobiegniesz do swojego chaty i weźmiesz broń. Atakują nas!Tom próbował zrozumieć jej słowa.

– Kto?

– Już! – Wrzasnęła zaklinaczka, znikając w swoim domu.Nagle zobaczył w oddali jakieś postacie, wybiegające spomiędzy drzew. Zmrużył oczy.

W ręce któregoś błysnął obnażony oręż.

– Kurwa!Serce mu przyspieszyło. Żołnierski instynkt wziął górę. Rzucił się biegiem. Przebiegł kilka-

dziesiąt metrów przez wieś, ignorując zaskoczone zerknięcia gnomów. Dopadł drzwi swojej chaty, praktycznie wywalając je z zawiasów. Skrzydło trzasnęło o ścianę. Na ten dźwięk z kuchni wyszła zaskoczona pani Midka. Tom wpadł do swojego pokoju.

Dyszał ciężko. Otworzył szafę i wyciągnął poskładane, wojskowe ubranie. W drzwi zapuka-ła gospodyni. Mówiła coś, ale Tom ją ignorował. Zarzucił na siebie kamizelkę kuloodporną. Chwy-cił leżący na łóżku karabin. Pani Midka rozszerzyła oczy. Zaczęła rozumieć, że dzieje się coś złego. Z zewnątrz dobiegły ich przerażone krzyki. Gospodyni szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.

– Nie! – wrzasnął Tom i skoczył, chcąc pochwycić gnoma.Nie zdążył. Przez otwarte wejście wpadł wielki humanoid, z rykiem wbijając ogromny topór

w małego gnoma. Ostrze praktycznie przepołowiło nieszczęsną istotę na pół. Krew rozbryznęła się po całym korytarzu. Potwór zamachnął się za siebie, wyrzucając ciało kilka metrów za progiem domu. Krwawa mgiełka podążyła śladem ciała. Żołnierz przyglądał się masakrze zszokowany. Dwumetrowy humanoid o szarej skórze i świńskim ryju uśmiechnął się makabrycznie, odsłaniając żółte kły. Nagle świadomość rzeczywistości powróciła w pełnej sile. Krew zawrzała mu okrutnie.

– Ty skurwysynie! – wrzasnął, podnosząc karabin.Wpakował w humanoida kilkanaście naboi, masakrując jego ciało. Dym wypełnił całe po-

mieszczenie. Tom wybiegł szybko na zewnątrz, krztusząc się. Szczypało go w oczy. Upadł na kola-na przy pani Midce.

– Medyk! – krzyknął.Nagle zorientował się, że przecież jest jedynym żołnierzem. A ona zginęła na miejscu.Wrzask z lewej. W mgnieniu oka obrócił się. Już mierzył w głowę wroga ścigającego innego

gnoma. Strzelił.I nie trafił! Napastnik w tym momencie wbił ciężką siekierę w głowę cywila, rozłupując ją

na pół.

– SZLAG BY TE NABOJE! – wrzasnął wściekły, strzelając serią. Trzy pociski poszybowały bezsensownie w różne strony. Potwór obrócił się w jego stronę.

Czwarty trafił dokładnie między oczy. Mózg i krew szarego humanoida rozbryznęły się na okolicz-nych ścianach i ziemi. Tom myślał, że go zaraz szlag trafi.

Nagle zobaczył, że napastników jest znacznie więcej. Osada nie miała murów, najeźdźcy po prostu wpadali w dzikiej szarży do wioski, masakrując uciekające z przerażeniem gnomy. Tom ru-szył biegiem. Gdzieś z boku zauważył Saithis, rzucającą w niezwykłym tempie zaklęcia, obok nie-go przebiegł niewielki oddział miejskiej milicji. Wrzaski, krzyki.

Zauważył większą grupę wrogów. Dopadła go straszna myśl, że gnomy zostaną po prostu zmasakrowane. Uklęknął na jedno kolano, przykładając kolbę broni do ramienia. Zaczął strzelać. Wybierał cele najbardziej odsłonięte i najbliższe. Przed oczami ciągle miał bestialskie morderstwo jego gospodyni.

~29~

Page 30: Smoczy Teatr

Wystrzał!

– Giń... ! – syknął, kiedy padł jakiś wróg z dziurą w brzuchu.Wystrzał!

– Ty... ! – Kolejny zginął, tuż przed zabiciem gnomaWystrzał!

– Kurewskie... ! – Wróg odleciał do tył, już nieżywy.Wystrzał!

– Nasienie... ! – wrzasnął. Następny padł nieżywy. Dostrzegł go któryś z wrogów. Wielgachny humanoid zaszarżował wściekle.

– No chodź! – warknął Tom, patrząc przez celownik jak napastnik się zbliża.Klik!

– O szlag...Przeciwnik z pianą na ustach zaatakował. Tom chciał odskoczyć. Nie zdążył! Świat zawirował. Rzuciło go na ziemię, zabrakło mu w powietrza. Topór trafił go w żebra.

Złapał się ręką za zranione miejsce.Przysłonił go cień. Ostrze ruszyło, Tom zasłonił się karabinem. Siła uderzenia złamała opór

jego rąk. Własna broń przygniótł mu mostek, ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od szyi. Za-bójca ponowił atak. Żołnierz przewrócił się na bok! Topór wbił się w ziemię. Tom wykorzystał mo-ment, podniósł się. Wróg wyrwał broń. Zaryczał dziko, zamachnął się na marnego człowieczka! Ostrze świsnęło. Tom uchylił się, równocześnie dobywając noża taktycznego. Nietrafiony cios wy-trącił napastnika z równowagi. Żołnierz nie czekał. Doskoczył do niego i wbił kilkakrotnie ostrzew podbrzusze, wkładając w to całą furię. Krew trysnęła. Ostatni cios zadał w krtań.

Przeciwnik padł na ziemię, łapiąc się za szyję. Szybko znieruchomiał.Dyszał. Dotknął miejsca zranienia. Kamizelka zatrzymała cios... Usłyszał dzikie ryki. Momentalnie podniósł wzrok. Biegło na niego kilkunastu szarych hu-

manoidów. Odruchowo sięgnął do paska po granat.. Cały sprzęt leżał w chacie. Przeklął po raz ko-lejny i rzucił się biegiem w boczną uliczkę, przeładowując broń. Żebra kuły go niemiłosiernie. Chy-ba miał je połamane. Nagle zorientował się, że nie słyszał charakterystycznego syczenia magii za-klinaczki.

Biegnąc między domami, próbował zgubić goniących go napastników. Nagle usłyszałw głowie głos, który automatycznie dopasował do Saithis:

– Uciekaj stąd. Mają trolle. Nawet ty, dzierżąc swoją broń, nie masz z nimi wszystkimi szans. Są za silni. Sprowadź pomoc z m...

– Saithis? Saithis?! Kurwa! Co jeszcze!? – warknął do siebie. Jak nazłość, wyleciał na niego zza rogu kolejny napastnik. Tom pociągnął za spust. Nie

szczędził naboi. Wróg uderzył o ścianę domu i osuną się nieżywy. Rozejrzał się. Chciał zostaći walczyć. Ale wiedział, że nie ma szans...

Puścił się kulawym biegiem w stronę lasu. Zacisnął zęby, żeby przezwyciężyć ból. Bez-piecznie poczuł się dopiero daleko za linią drzew. Nikt go nie ścigał...

Słońce już dawno zaszło. Tom siedział przy ognisku, opierając się o skałę. Intensywnie my-ślał nad wydarzeniami z ostatnich chwil. Czuł potrzebę powrotu do wioski i działania, jakiejś dy-wersji... Czegokolwiek! Spojrzał jednak z powątpiewaniem na swój karabin. Do tej pory był to jego

~30~

Page 31: Smoczy Teatr

najbardziej zaufany przyjaciel. Nigdy nie zawodził i nie raz ratował z opresji. A w wiosce? W klu-czowym momencie po prostu go zdradził... Wiedział, że to kwestia naboi, nie samej broni. Ale i tak czuł się mocno zawiedziony...

Beznamiętnie ugryzł kawałek mięsa który trzymał w ręce. Nie miał apetytu, ale wiedział, że musi jeść, bo jutro nie będzie mieć takiego szczęścia jak dziś. Jeleń, którego Tom właśnie konsumo-wał, praktycznie sam wpadł na niego. Ale pokarm nie był tym, czego potrzebował jego umysł. Chciał działać!

Wstał, zaczął krążyć w kółko. Postanowił, że następnego dnia spróbuje obejść wioskę szero-kim łukiem, trzymając się linii drzew i odnajdzie trakt, którym podróżował przed przybyciem do gnomów.

Takie zapewnienie mu nie wystarczało... Ręce go świerzbiły, musiał coś robić!Postanowił jeszcze raz sprawdzić swój ekwipunek. Miał przy sobie karabin, woreczek pełen

naboi, scyzoryk i jakimś cudem zapalniczkę. Nie było to wiele, ale cieszył się, że ma cokolwiek. Dołożył drewna do ognia i ułożył się do snu. Chciał jak najszybciej zasnąć, żeby jak naj-

szybciej wstać następnego ranka.Ale sen nie przyszedł szybko. Dopiero po godzinie osunął się w objęcia Morfeusza.

Szedł już dobre kilka godzin przez las. Zazwyczaj ufał swojej orientacji w terenie, lecz na jego oko, okrążenie wioski powinno zająć nie więcej jak godzinę. Z każdym krokiem tracił pew-ność siebie. W końcu postanowił wyjść na skraj polany, żeby upewnić się swego kierunku.

Nie znalazł takowej... Dookoła był jedynie gęsty las. W pierwszej chwili ogarnęło go przera-żenie. Poczuł się przytłoczony przez wszechobecne liście drzew, zagubiony, pozbawiony szans na przeżycie. Szybko się opanował. Był żołnierzem! Nie takie rzeczy przechodził.

Spojrzał na słońce. Od tamtego momentu, postanowił iść na wschód.Ale jego wymuszony spokój nie trwał długo. Już po kilku godzinach marszu znów zaczęły

targać nim wątpliwości. W każdej chwili miał nadzieję, że zobaczy pomiędzy drzewami jakieś mia-sto, osadę... Cokolwiek! Nic takiego się jednak nie działo.

Czasami coś mignęło pomiędzy drzewami, albo wydawać by się mogło, że kształt budynku widnieje w oddali... Zawsze okazywało się to zwykłą rzeką, albo jakimś głazem. Wkrótce zaczęło się ściemniać. Jego kondycja psychiczna nie była w najlepszym stanie...

Minęły już dwa dni, odkąd wioska została zaatakowana. Tom zastanawiał się, czy przyjdzie mu zginąć w tej dziczy. Co prawda nie miał problemów z pożywieniem. W kniei aż roiło się od róż-nej zwierzyny łownej, więc jeżeli tylko jego karabin miał kaprys, to z rzadka trafiał w cel, zanim ten odbiegnie w popłochu. Woda też nie była tu czymś niespotykanym. Mężczyzna bardziej martwił się o swój stan psychiczny. Kiedy szkolili go na żołnierza, nikt mu nie wspomniał, że porzucony na pastwę losu będzie musiał mierzyć z samotnością. A przecież minęło DOPIERO dwa dni... Albo AŻ dwa dni... błąkania się po lasach.

Tom kończył jeść śniadanie, składające się z uzbieranych malin. Przynajmniej wyglądały jak maliny, więc miał nadzieję, że nie są trujące. Znalazł też chwilowe rozwiązanie na swój problem

~31~

Page 32: Smoczy Teatr

z samotnością. Zaczął mówić sam do siebie. Po zjedzeniu śniadania, ruszył dalej przed siebie. Roz-począł się dzień trzeci...

Droga nie miała końca. Zdawało mu się, że im dalej szedł, tym drzewa bardziej pochylają się nad nim, obserwują go. One się zbliżały, zacieśniały krąg... Mógł przysiąc, że widział ich upior-ne uśmiechy, wyryte w korze... Robiło się mroczno, strasznie... Słyszał szepty, przy każdym powie-wie wiatru. W środku lasu wiatr! Nie rozumiał słów, było ich tysiące...

Kończył się dzień czwarty tułaczki po lesie... Zbliżał się zmierzch, ale bał się rozłożyć obóz, zatrzymać się na zasłużony odpoczynek. Dlatego szedł, jeszcze długo po tym, jak zrobiło się cał-kiem ciemno. Słyszał straszne dźwięki, rozlegające się zewsząd... Słyszał trzaski, jakby drzewa po-dążały za nim...

Ale w końcu jego zmęczenie przezwyciężyło zbyt bujną wyobraźnię. Usiadł pod jednymz upiornych drzew i po prostu zasnął...

Następnego ranka z niechęcią otworzył oczy. Bał się tego co może zastać, bał się tego co go czeka. Mówi się, że czasami lepiej nie wstawać z łóżka. Jaką miał ochotę, żeby się zastosować do tej rady...

Poderwał się w końcu. Jego kości strzeliły nieprzyjemnym trzaskiem, kiedy rozciągnął się z ziewnięciem. Ptaszki zaćwierkały, listki zaszumiały. To był naprawdę przyjemny poranek! Nie mógł uwierzyć, że poprzedniego dnia popadał w obłęd z przerażenia. Jak te spokojne drzewa mogły zła-mać zawodowego żołnierza? – pytał się w myślach. Z entuzjazmem ruszył w dalszą bezcelową dro-gę, ignorując radosne poburkiwanie jego pustego brzucha.

W południe trafił na jaskinię, ukrytą na zboczu niewielkiego wąwozu. Ani trochę się nie za-stanawiał, lecz od razu ruszył na infiltrację obiektu. Miał szczerą nadzieję odkryć tam legowisko ja-kiegoś zwierza, gdyż nie dane mu było posilić się solidnym śniadaniem. Z najwyższą ostrożnością wkroczył do ciemnej groty, trzymając mocno swój zdradziecki karabin w gotowości. Tom w dal-szym ciągu był obrażony na swą broń, ale cóż zrobić, gdy możliwości obrony było tak mało.

Po krótkiej wędrówce ogarnęło go zdziwienie. Nie zastał żadnego rezydenta pieczary, czy nawet ślepej uliczki. Ujrzał słabe światło, gdzieś niezbyt daleko w mroku. Ciekawość kazała mu iść sprawdzić dziwne zjawisko. Ale już po kilku krokach zrozumiał o co chodzi. Jaskinia okazała się być tunelem, wychodzącym gdzieś po drugiej stronie wzgórza.

Rozczarował się okrutnie. Miał zamiar opuścić tamto miejsce, kiedy nagle skojarzył, że sły-szy szum wody po drugiej stronie. Znowuż jego ciekawość została pobudzona. W końcu uznał, że zawsze przecież może się wrócić. Już po niedługiej drodze dotarł do drugiego wyjścia. I wtedy uj-rzał najpiękniejszy widok w swoim życiu...

Odkrył nieduże, ukryte jezioro będące, zewsząd otoczone wysokimi, skalnymi ścianami, zu-pełnie jakby wżarło się ono w litą skałę, niczym stężony kwas. Dookoła spływały kaskady wody, nie imające się jedynie otworu tunelu. Tom wytężył wzrok. Dojrzał bowiem coś niesamowitego na środku, co wykraczało po za jego zdolności pojmowania. Spod tafli jeziora wyłaniała się mała wy-sepka, porośnięta intensywnie zieloną trawą i polnymi kwiatami. Nad nią lewitowała zawieszonaw powietrzu duża, jakby szklana kula, wypełniona czymś od środka. Żołnierz dopiero wtedy ujrzał, że tuż przy powierzchni wody ukryty był wąski most, ułożony z kamieni.

Chwycił za karabin i niepewnie postawił nogę na kamiennej płycie. Wydawała się być solid-na. Ruszył więc powoli wzdłuż ścieżki.

~32~

Page 33: Smoczy Teatr

Z każdym krokiem, zdrowy rozsądek kazał mu zawracać, jednak ciekawość była silniejsza. Co to jest ta kula? – zadawał sobie pytanie. W końcu zszedł z kamienia i poczuł pod stopami mięk-ką ziemię. Jego umysł doznał szoku. Z centrum jeziora, kaskady wyglądały wspaniale, przepięknie! Zdawały się wręcz iskrzyć, nie mówiąc już o wszechobecnych tęczach. To miejsce było niesamowi-te!

Kula znowuż przyciągnęła uwagę człowieka. Zrobił kilka kroków i stanął przed dziwnym obiektem. Zdawało mu się, że dostrzega coś wewnątrz. Tom wytężył wzrok... i nagle rozpoznał stworzenie, leżące zwinięte w kłębek w środku kuli. Cofnął się o krok.

Potwór miał ciało pokryte czarnymi, lśniącymi łuskami. Na całej długości grzbietu wyrasta-ły mu śnieżno białe, lekko zakrzywione kolce. Przy jego bokach leżały złożone, matowoczarne skrzydła.

Nie potrzebował więcej szczegółów, żeby określić mityczne, w jego świecie, stworzenie. Przed nim, w środku kuli, spał smok!

Mężczyzna okrążył smoka. Chciał odnaleźć głowę. Oczy smoka faktycznie pozostawały za-mknięte. Lufą karabinu, ostrożnie dotknął tafli szkła. Rozległ się czysty dźwięk.

Każda komórka jego ciała kazała mu uciekać. Nie mógł. Nie chciał. Z jednej strony instynkt kazał uciekać, ratować życie. Ale z drugiej, jakaś niewyjaśniona siła wzmagała jego ciekawość z se-kundy na sekundę. Miał wrażenie, że jeżeli teraz odejdzie, straci wielką szansę...

Pozwolił, żeby karabin zawisł swobodnie na pasku. Przełknął głośno ślinę i myśląc – będę tego żałować! – powoli zaczął podnosić rękę. No czole wystąpił mu pot. Przestał nawet słyszeć ryk wodospadów. Serce biło jak szalone. Jego dłoń z każdą sekundą zbliżała się do powierzchni. Jesz-cze centymetr. Co robisz, zostaw to! – wrzeszczał rozsądek. Walczył sam ze sobą. Milimetr i... – NIE! – wrzasnął umysł w akcie rozpaczy.

Zrobił to! Poczuł niezwykłe zimno na palcach. Nagle mistyczny stwór otworzył oczy, pa-trząc się wprost na Toma, swymi szparkowatymi źrenicami.

– Oj... – jęknął mężczyzna przerażonym głosem.Kula rozbiła się na tysiące kawałeczków, Tom odskoczył do tyłu. Zanim okruchy dotknęły

ziemi, wyparowały tajemniczo, odsłaniając bestię w całej swej okazałości. Miała około trzy metry wysokości i pięć długości bez ogona, który mierzył kolejne pięć. Bestia rozłożyła potężne, dwa razy większe od niej samej skrzydła i zamachnęła nimi, równocześnie odginając głowę do tyłu.

Żołnierz chwycił za karabin, lecz ręce mu się trzęsły potwornie. Cofał się do tyłu, wytrzesz-czając oczy. Nie wiedział co robić! Wpadł w paraliżującą panikę! Nagle poczuł wodę w butach. Za-trzymał się. Dyszał szybko.

Potwór badał Toma niezwykle bystrym wzrokiem. Nagle przekrzywił lekko głowę i zapytał donośnym, nieco chrapliwym głosem:

– Ty mnie otwarłeś?Zaskoczyły go słowa smoka. A właściwie nie wypowiedź, lecz fakt, że bestia jeszcze go nie

pożarła. Wymamrotał coś niezrozumiale:

– Masz m... mnie zamiar zjeść?Smok znów przekrzywił głowę, jakby rozbawiony sytuacją.

– Jestem głodny, ale nie musisz aż siebie mnie dawać. Przecież mogę polecieć i złapać jedze-nie. Chociaż spałem tu chyba pół mojego życia... Przykro. Tyle zniknionego czasu – dodał smutniejąc naglę.

– Ale ty się mnie boisz? – zapytał nagle stwór i dodał, widząc oczywistą odpowiedź. – Nie wiem, czemu? Ty mnie otwarłeś? Hmm... nie widzę tu niczego innego – stwierdził rozgląda-jąc się na boki – więc to ty. Jak udało ci się mnie odkryć?Tom patrzył się na smoka jak wryty. Bestia wyraźnie nie okazywała wrogich zamiarów wo-

~33~

Page 34: Smoczy Teatr

bec niego. W głosie smoka było nawet coś, co uspokajało mężczyznę, a jej oczy budziły zaufanie. Zrobił krok do przodu, jednak karabinu nie puszczał.

– Trafiłem tu przez przypadek – odpowiedział w końcu, nie bez wysiłku.Czarnołuski podszedł do jeziora i wsadziwszy cały pysk do wody, zaczął łapczywie pić. Mi-

nęła długa chwila, zanim z powrotem zwrócił swój łeb ku Tomowi.

– Masz wiedzę, że otwierając mnie, przyległeś się do mnie? – zapytał dość obojętnie.

– Co?! Ale jak?! Dlaczego?! – zawołał zaskoczony człowiek. Miał wrażenie, że grunt znowu wymyka mu się spod nóg. Serce znów zabiło energiczniej.

– Ta magiczna kula, która mnie nie otwierała, była z malutkiej cząstki mnie, mojej duszy. Do-tknąłeś jej moc, więc teraz cząstka mnie jest w tobie.

– Ale ja nie chciałem... ! – krzyknął Tom, zanim zdążył ugryźć się w język.

– To leć sobie gdzie chcesz głupi człowieczku! – warknął smok, będąc wyraźnie urażonym. – Cokolwiek zrobisz, my i tak się w końcu ujrzymy, bo nasze nici przeznaczenia są teraz ra-zem. Chyba wolałbym już siedzieć dalej dużo czasu w tej kuli, niż mieć kogoś takiego jak ty!

– Przepraszam! Nie miałem zamiaru cię obrazić! – próbował ratować się Tom. – Chodziło mi raczej o to... że nie chciałbym się z kimkolwiek wiązać... w jakikolwiek sposób... bo wtedy jestem odpowiedzialny za tego kogoś... A ja nie wiem czy jestem gotowy na takie poświęce-nie i odpowiedzialność.Smok przeszył go na wylot wzrokiem.

– Zobaczymy – stwierdził, dalej nieco posępnie, choć chyba dał się udobruchać.Po tych słowach gad rozglądnął się. Patrzył chwilę na kaskady wody i tęcze.

– Ładnie tu, ale jestem głodny. Muszę sobie coś znaleźć... Umiałbyś się trzymać na mnie?

– Proszę?! – zapytał Tom, nie do końca dopuszczając znaczenie pytania do świadomości. Smok zastanowił się krótką chwilę.

– No na mnie. Trzymałbyś się na mnie?

– Nie – odparł Tom, dalej nie rozumiejąc.Smok syknął.

– To źle. Patrz na mnie, a ja wrócę za niedużo czasu.Smok od razu wzbił się w powietrze. Podmuch spowodowany skrzydłami gada, niemal strą-

cił Toma z nóg. Kiedy wielki jaszczur zniknął z jego pola widzenia, mężczyzna wbił wzrok w zie-mie i zaczął rozmyślać nad tym, co się przed chwilą wydarzyło. Podsumował krótko:

– Mam smoka?

Jaszczur powrócił szybko, bo po niecałych piętnastu minutach. Czarnołuski z gracją i do-kładnością wylądował na środku małej wyspy, znów wywołując silny podmuch powietrze. Kiedy bestia zwinęła swe majestatyczne skrzydła, rzekł do Toma nieco rozmarzonym głosem:

– Ależ tu jest dobrze! – zawołał, kłapiąc szczękami. – Już mam wiedzę, czemu w tym miejscu

~34~

Page 35: Smoczy Teatr

siebie nie otwierałem. Ale co dalej? Masz jakąś myśl na przyszłość?

– Właściwie tak... – odrzekł podchodząc do smoka.Przez te piętnaście minut, Tom miał czas żeby dokładnie przemyśleć parę rzeczy.

– Posłuchaj mnie uważnie – zaczął mówić, patrząc się w oczy smoka, które ku jego zdziwie-niu, wcale go nie przerażały.

– Zawsze jestem uważny... W końcu jestem smokiem. Na przykład musisz mieć wiedzę, że nie ufam ci jeszcze zbyt bardzo. Nie znam cię – zauważył, nachylając głowę ku twarzy czło-wieka.To nie było oskarżenie, ani groźba. Ot, stwierdzenie faktu. Tom nie wiedział, jak zareago-

wać na te słowa. Wziął więc tylko głęboki wdech i zaczął mówić:

– Kilka dni temu uciekłem z pewnej wioski... ludzkiej osady... prawie – zamotał się. – Nie ważne. Napadły ją... potwory. Na moich oczach mordowali po skurwysyńsku mieszkańców, niewinne istoty...Westchnął, opanował narastający gniew.

– Udało mi się zbiec, chociaż chciałem zostać i walczyć. Teraz szukam pomocy. Sam nie zdo-łam pokonać wrogów. Smok spojrzał prosto w oczy człowieka. Poczuł dreszcze na plecach. W końcu odrzekł, od-

suwając głowę. Spojrzał w niebo.

– Pomogę ci. W końcu teraz razem. Wejdź się na mnie – zasugerował, z powrotem kierując swój wzrok ku mężczyźnie.Tomowi nie podobała się ta myśl. Nie był przeszkolony w lataniu na smoku. Ale czuł też

ekscytację. Przecież to było to co lubił. Adrenalina! Lot na taki stworzenie na pewno musiał być emocjonujący!

Posłusznie zrobił to co mu rozkazał smok. Jego wysportowane ciało szybko poradziło sobie z tym wyzwaniem. Starał się jednak delikatnie obchodzić z gadem. Smok wspomniał, że mu nie ufa. Tom jemu też nie do końca.

Nagle zrodził się nowy problem. Nie bardzo wiedział gdzie może usiąść. W końcu jednak wybrał miejsce trochę za barkami, gdzie kolce grzbietowe, były najbardziej od siebie oddalone.

I nagle uświadomił sobie co się dzieje. Siedział na smoku, a na pewno nie śnił. Cała ta sytu-acja była taka nienaturalna. Ze zdziwieniem spostrzegł, że się bał. Bał się przebudzenia. Bał się, że to wszystko zniknie i obudzi się w swojej ciasnej kwaterze w Iraku...

Niespodziewanie, Toma z jego rozmyśleń wyrwał gwałtowny wstrząs. To smok właśnie wy-bił się w powietrze, wznosząc się impulsywnie do góry przy każdym machnięciu skrzydeł. Niech mnie diabli, jeżeli to jest sen! – pomyślał, radując się startem smoka każdą cząstką swego ciała.Z fascynacją przyglądał się jak ziemia maleje, słuchał szumu skrzydeł. Już po chwili, jego twarz owiewał zimny wiatr, kiedy to czarnołuski jaszczur zaczął łagodnie szybować.

Smok wyrwał Toma z zafascynowania.

– Gdzie lecieć? Tom spojrzał najpierw na łeb zwierzęcia, a następnie na słońce, aby określić kierunek.

– Zakładając, że szedłem cały czas w linii prostej, to tam – wskazał palcem na zachód.Smok zakręcił ostro w wskazanym przez człowieka kierunku. Tom musiał się złapać wysta-

jącego przed nim kolca, żeby nie spaść. Zaśmiał się nagle radośnie.

– Czemu się tak cieszysz? – zapytał czarnołuski, odwracając do niego łeb

– Nie miałem jeszcze okazji latać na smoku. To nie to samo co helikoptery...

~35~

Page 36: Smoczy Teatr

Nagle zorientował się, że nie zna imienia nowego towarzysza.

– A tak właściwie... To jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał trochę nieśmiało.

– Me imię brzmi Kezder. Twe?Szarpnęło nimi, kiedy gad zmienił prąd powietrza.

– Tom White. Mów mi po prostu Tom. A więc Kezder... Dlaczego siedziałeś w tej kuli przez, jak sam powiedziałeś, pół życia.

– Może nie pół życia... Ale to dużo czasu zabierająca historia – rzekł wyraźnie smutniejąc.

– Maszerowałem pięć dni. Mamy dużo czasu – nalegał dalej.Parsknął.

– Przy twoim chodzeniu, to lecimy tam za kilka godzin – odpowiedział wojowniczo.

– Jeżeli od razu znajdziemy wioskę. To i tak dużo czasu.

– Miej wiedzę! – warknął. – Nie pragnę o tym mówić. Zamknąłem się w tej kuli, bo tak miało być. Miałem nadzieję, że kto inny mnie otworzy... Ale to już nie ważne...Tom nie skomentował, szanując decyzję smoka. Lecieli jednak bardzo krótko w ciszy. Oka-

zało się, że oboje mają dużo wspólnych tematów. Po godzinie rozmowy, Tom wyjawił smokowi, że prawdopodobnie został przeniesiony tu z innego, równoległego świata. Smok szczerze się zaintere-sował tą informacją. Już po chwili oboje, na przemian, opowiadali sobie o swoich uniwersach.

Nagle przerwali. Oboje ujrzeli na horyzoncie słup czarnego dymu.

– To o tym mi myślałeś? – zapytał smok poważnie.

– Nie wiem... Czarnołuski zniżył lot, szybując kilka metrów nad drzewami. Chcieli być niewidoczni jak

najdłużej. Tom wykorzystał pozostały czas, na uzupełnienie amunicji. Wsadził magazynek do bronii zdecydowanie uzbroił broń. Czuł ten sam stres jak przed każdą akcją. Smok również leciał jakby sztywniej.

Jakąś chwilę później las się skończył. Tom ujrzał swoją wioskę, niemalże doszczętnie znisz-czoną przez napastników, orków. Niektóre domy paliły się jeszcze intensywnie. Nie dostrzegał mieszkańców.

Gad wystrzelił naglę w górę i po kilku sekundach zaczął swobodnie opadać, wprost na grupę wrogów. Orkowie zauważyli niebezpieczeństwo. Za późno. Ryk smoka i karabinu zlały się w jedno. Pierwsi dwaj padli od kul, pozostałe zostały żywcem zmiażdżone. Nagle z uliczek napłynęli nowi orkowie. Zobaczyły smoka. Broń wypadła im z ręki. Z wrzaskiem przerażenia rzuciły się do uciecz-ki. Bestia ruszyła się za nimi. Tom przeładował karabin. Nie szczędził naboi! Najeźdźcy mogli sami doświadczyć terror, który urządzili! Znaleźli się za wioską. Smok runął na dwóch najbliższych wro-gów. Chwycił jednego w szczęki i podrzucił, niczym szmacianą lalką. Człowiek zastrzelił drugiego.

Reszta zdołała się wymknąć. Zniknęli pomiędzy drzewami wielkiego lasu.

~36~

Page 37: Smoczy Teatr

Akt III

„Bard”

Daleko na wschód od Eradox, stolicy kraju Kalmateem, znajdowało się nietypowe pasmo górskie. Jego łańcuch potężnych, nieprzebytych szczytów, zamykał się w okręgu, dookoła rozległej płaszczyzny – Deponder. Przez góry nie dało się przejść, ani przelecieć, a jedyna droga do wnętrza pierścienia prowadziła starymi tunelami, wykopanymi i zarządzanymi przez krasnoludy. Dlatego na Deponder egzystował całkiem inny świat. W (przyzwoitej) zgodzie żyły ze sobą elfy, krasnoludy, ludzie, orkowie, koboldy, niziołki i wiele innych ras, które na zewnątrz dawno uważane zostały za wymarłe bądź niebezpieczne.

Ale to nie był jedyny fakt o Deponder, godny uwagi. Na samym środku równiny, wprostz dużego jeziora nazywanego Ognistą Wodą, wynurzał się monumentalny, aktywny wulkan, dooko-ła którego dzielni farmerzy plewili swe pola uprawne, wykorzystując niezwykle żyzny grunt. Na zachód od jeziora rósł duży, mroczny las, gęstniejący wraz z zagłębianiem się ku środkowi kniei.W pewnym momencie, potencjalny podróżnik musiałby zaprzestać próby zbadania centrum boru, gdyż zmienia się on w nieprzebytą puszczę. Krążyło wiele legend na temat tego co znajdywało się w nieodkrytych i odkrytych partiach lasu. Tak dużo, że drzewostan zaczęto w końcu nazywać knieją Bajarza. Na Deponder leżało też kilka miast. Największym z nich stanowiło Dolset, miasto tak zróżnicowane rasowo, jak morska fauna.

Mógłbym jeszcze wymieniać wiele godzin, ale właśnie znaleźliśmy się w pobliżu kolejnego ciekawego... zjawiska. Zwał się Bard...

Legenda głosiła, że ta część lasu Bajarza, odwiedzana bywała przez duchy. Rzekomo, sto lat temu, popełniono tam okropną zbrodnię. Tak straszliwą i przerażającą, że nikt nie był w stanie opo-wiedzieć na głos cóż to za okropny czyn. Lecz dziwnym zbiegiem okoliczności, nawet zapiski auto-ra legendy również o tym nie wspominały. Ale duchy być musiały. Uschnięte drzewa, dziwne dźwięki dochodzące zewsząd i wiecznie panujący półmrok same się nie robią.

Bard doskonale znał tę opowieść, ale kompletnie nie przejmował się ewentualnymi skutka-mi zignorowania ostrzeżeń legendy. Nieustraszenie maszerował ścieżką, grając jakąś wesołą melo-dyjkę na lutni.

Noc była bezchmurna, a księżyc w pełni, oświetlał gościniec niewiele gorzej, niż słońcew dzień. Co chwile gdzieś w oddali zawył jakiś wilk, co chwilę gdzieś zaszeleściły liście. Lecz Bard zdawał się nawet nie słyszeć tych złowieszczych dźwięków. Jego dwuręczny topór bojowy przyjemnie ciążył mu na plecach, przypominając ciągle o swojej chęci do pomocy w walce. Jeżeli jednak ewentualnego napastnika nie odstraszyła broń barda, to na pewno przeraziłaby go sama po-stura podróżnika.

Wędrowiec miał dwa metry wzrostu, a jego mięśnie kulturysty, ujawniały się nawet pod gru-bą, skórzaną zbroją. Czterdziestodwuletni podróżnik głowę miał zarośniętą w sposób niezwykle chaotyczny, równie intensywnie co rudą brodę, lecz bujna fryzura nie imała się piwnych oczu wę-drowca, beznamiętnie spoglądającego w księżyc.

Lecz tak naprawdę, to nie jego wygląd był ciekawy, a pochodzenie. Bard wywodził sięz barbarzyńskich szczepów południowych stepów Deponder. Był pierwszym z jego ludu, który za-

~37~

Page 38: Smoczy Teatr

interesował się profesją barda... Co nie znaczyło, że nasz podróżnik nie lubił, częstych w tych okoli-cach, rozrób w karczmach lub innych okazji pozbawienia kogoś przytomności.

Bard po raz kolejny usłyszał szelest liści, całkiem blisko niego. Nie zwrócił na to uwagi. Niespodziewanie, z pobliskich krzaków wyskoczyła ciemna sylwetka człowieka. Światło księżyca wyraźnie odbijało się od jego krótkiego miecza. W tej samej chwili dookoła Barda, pojawiły się inne cienie.

– Forsa albo życie, gościu – zachrypiała złowieszczo męskim głosem sylwetka, stojąca przed barbarzyńcą.

– Panowie raczą poczekać sekundkę? – odrzekł Bard swoim grubym głosem, jakby nigdy nic, poprawiając chwyt na lutni.Kiedy olbrzym zaczął brzęczeć niemiłosiernie na swym instrumencie, bandyci oszołomieni

beztroską osaczonego mężczyzny przez, moment nie wiedzieli cóż czynić. Po chwili jednak Bard pozwolił swej lutni swobodnie zawisnąć na pasku. Kiwnął z akceptacją głową, jakby jego melodia osiągnęła wyznaczone przez siebie standardy jakościowe.

Niespodziewanie barbarzyńca podniósł wzrok, dobywając broni i wrzeszcząc równocześnie:

– A TERAZ WYPRUJĘ CI FLAKI!I jak powiedział tak zrobił. Jedno cięcie ciężkim toporem wystarczyło, aby wyeliminować

oszołomionego herszta. Od razu zamachnął się za plecami, zmiatając trzech innych bandytów. Za-wirował i silnym uderzeniem zmasakrował czaszkę czwartego.

Pozostała dwójka uciekła z wrzaskiem. Po walce trwającej zaledwie kilka sekund, Bard założył z powrotem na plecy swoją broń

i kiwnął z przekonaniem głową.

– Tak. W tym lesie straszy. Nie patrząc nawet na zwłoki, wędrowiec ruszył w dalszą drogę.

Był już późny poranek, kiedy podróżnik dotarł do Dolset. Mimo, iż niezbyt wysokie mury miasta zbudowane zostały z kamienia, to wewnątrz, główny materiał budulcowy stanowiło drzewo. Każdy, nawet największy budynek burmistrza, zbudowany były z drewnianych bali, a dachy pokry-te zostały strzechą.

Wielu twierdziło, iż to cud, że nigdy w tym największym ze wszystkich miast nie wybuchł pożar, szczególnie, że jedyne źródło światła stanowiły tam lampy olejowe. Ale zasługą tego był deszczowy klimat. Równina Deponder nigdy nie gościła suszy, a tydzień bez deszczu, były raczej czymś dziwnym. Tak więc nie przykryte niczym ulice Dolset, były zawsze równie błotniste co go-ściniec, którym podążał Bard, a wilgotne drewno nigdy nie wysychało.

Olbrzym stanął przed drzwiami do centrum kultury Dolset, karczmy „Pod Spalonym Ko-tem”. Otwarł je bezceremonialnie na oścież i obrzucił wnętrze przenikliwym spojrzeniem.

Podłoga była brudna, a na ścianach nie wisiały żadne ozdoby. Wiele stołów i krzeseł nosiło ślady naprawy, co świadczyło o częstych bójkach. Główna sala zajmowała sporą powierzchnię, ale to i tak było za mało, żeby pomieścić przynajmniej pół populacji Dolset, która zapijała się akuratw momencie przybycia Barda. Mimo tak dużej liczby obecnych, kompletnie nikt nie zainteresował się przybyszem, więc ten jednym ruchem zamknął drzwi za sobą i ruszył pewnym krokiem w stronę szynkarza, bezceremonialnie odsuwając swoim ciałem każdego, kto stawał mu na drodze.

– Krasnoludzkiego Thefinga, karczmarzu – rzekł Bard do mężczyzny w średnim wieku.Karczmarz spojrzał na Barda, unosząc lekko brwi. Nie co dzień ktoś zamawiał ten, najmoc-

~38~

Page 39: Smoczy Teatr

niejszy całym w Deponder, alkohol. Wyciągnął zakurzoną butelkę spod lady oraz mały kieliszek. Już chciał nalewać do niego napój, kiedy nagle Bard zatrzymał go gestem, mówiąc:

– Nie. W kuflu. Karczmarz jeszcze raz podniósł brwi i rzekł trochę za grubym głosem, jak na swoją posturę:

– Mam nadzieję, że stać szanownego przybysza na to?Bard dobrze znał stawki i wyciągnął wcześniej przygotowane trzy sztuki złota, które położył

na ladzie. Szynkarz, po tym akcie, bezdyskusyjnie sięgnął po kufel i wypełnił go po brzegi czarnym płynem.

– Powodzenia – rzekł przysuwając kufel do Barda i zbierając równocześnie złoto.Bard wziął kufel i usiadł przy jedynym wolnym stoliku, niedaleko lady. Następnie, nareszcie

upił „kilka” upragnionych łyków trunku, opróżniając połowę kufla. Piekło jak cholera, ale napój przedni. Kiedy odstawił kufel, zauważył dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku obok, patrzących się na niego z szeroko otwartymi oczami. Nic dziwnego, że nie dowierzali własnemu wzrokowi. Normalnego śmiertelnika, taka ilość wypitego na raz Thefinga zabiłaby na miejscu, a następnie drę-czyła duszę nieszczęśnika przez sto najbliższych lat. Bard jednak nie należał do byle chłystków, którzy padają po wypiciu stuprocentowego alkoholu.

Nagle na drugim końcu karczmy wybuchło jakieś zamieszanie. Olbrzym wstał, jak i paru in-nych gości, chcąc zobaczyć co się stało. Trzech rosłych orków otaczało jednego, chudego człowie-ka. Jeden z goblinoidów rozbił o stół trzymaną w ręce butelkę i zaczął powoli zbliżać się do męż-czyzny. Człowiek próbował się tłumaczyć, cofając się z wolna, jednak przerwał, kiedy poczuł ple-cami twardą ścianę.

W Bardzie obudziło się poczucie sprawiedliwości. Zdecydowanym krokiem podszedł do miejsca zamieszania.

Ork już miał uderzyć rozbitą butelką małego człowieczka, kiedy nagle coś przeszkodziło mu dokończyć zamach. Popatrzył się na swoją rękę oraz na rozbitą flaszkę. Zmrużył oczy, myśląc in-tensywnie... Zauważył, że jego dłoń nie była taka sama jak zwykle. Coś ją oplatało...

Dla goblinoidów myślenie nie stanowiło prostej czynności. Orkowi zajęło paręnaście se-kund, zanim zorientował się, co mogło być przyczyną nieposłuszeństwa jego kończyny. Humanoid spojrzał do tyłu i ujrzał dużego człowieka, który najwyraźniej trzymał go za nadgarstek.

– Trzech na jednego to niezbyt sprawiedliwie, nieprawdaż, przyjaciele? – przemówił olbrzym.Ork wpadł we wściekłość, zamachnął się drugą ręką. Pozostałych dwóch również poszło za

przykładem swego przywódcy i zaatakowali Barda.Cała karczma jakby czekała na ten sygnał. W jednym momencie wybuchła rozróba, jakiej

dawno te strony nie widziały. Okien nie było już po pierwszych dwóch minutach minutach. Krzeseł zaczęło brakować po pięciu. Barbarzyńca z radością uczestniczył w bijatyce, powalając najczęściej jednym ciosem upatrzony cel. Wszelkie drewniane i szklane przedmioty radosnym trzaskiem koń-czyły swój żywot, zazwyczaj na czyjejś głowie. Nikt nie patrzył kogo wali. Każdy był celem.

I dlatego właśnie zabawa się szybko skończyła. Zabrakło przeciwników stojących dalej na nogach. Bard zdzielił ostatniego przeciwnika całym stołem. Rozglądnął się jeszcze z nadzieją za na-stępnym celem, ale nie znalazł już zdolnego do walki przeciwnika. Westchnął smutno.

Nagle przypomniał sobie o mężczyźnie którego uratował. Po krótkich poszukiwaniach zna-lazł go, siedzącego pod stołem. Wyglądał na całkiem spokojnego.

– Skończyło się? – zapytał młody mężczyzna.

~39~

Page 40: Smoczy Teatr

– Niestety tak – odrzekł prostują się, kiedy chłopak gramolił się spod stołu... jednego z nie-wielu stołów które się ostały. – Ominęła cię najlepsza zabawa, przyjacielu.

– Nie żałuję. Miałbym raczej mizerne szanse – odpowiedział nieznajomy z uśmiechem. – Był-bym zapomniał! Dziękuję ci za uratowanie mnie. Jestem Kadlep... i chyba powinienem się szybko stąd wynieść. To nie jest miejsce dla mnie.

– Nie masz za co dziękować. Oni mieli przewagę liczebną i to było niesprawiedliwe. Jeżeli chcesz to mogę cię odprowadzić pod bramę.Kadlep popatrzył się na przechodzącego obok, jęczącego pod nosem niziołka i odpowiedział

po chwili namysłu.

– będzie mi miło.Tak więc Bard i Kadlep wyszli razem z karczmy, a następnie skierowali się w stronę bramy.

Oboje nie spodziewali się jednak kolejnego problemu. Do samego przejścia pod murami dotarli bez przeszkód. Nikogo na ulicach nie spotkali, a jedyne co można było usłyszeć, to mlaskanie błota pod ich butami. Kiedy jednak doszli do bramy, zatrzymało ich dwóch strażników.

– Ty! – wskazał jeden ze „stróżów prawa” na Barda. – To ty zacząłeś dzisiejszą bójkęw karczmie. Zgodnie z naszym prawem, zaczynający rozróbę musi ponieść wszelkie koszta za wywołane szkody!

– Zostaw to mnie – szepną Kadlep do Barda i wysunął się o dwa kroki do przodu. – A skąd panowie strażnicy wiedzą, że to on zaczął bójkę?

– Piliśmy w karczmie kiedy się to zaczęło – odrzekł drugi strażnik.

– Picie na służbie? Kapitan się nie ucieszy...Wtem, strażnicy i Kadlep usłyszeli pobrzękiwanie Barda na lutni, zakończone nie słowami

lecz czynami. Olbrzym zaatakował już wcześniej wyciągniętym toporem, uderzając płazemw głowę stróża. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, powtórzył manewr na drugim, już przeciwni-ku. Obaj strażnicy padli bez przytomności.

– No... Można i tak – skomentował Kadlep.Nagle oboje usłyszeli podniesione głosy z murów. Po kilku sekundach krata zaczęła szybko

opadać w dół. Bard bez zastanowienia chwycił Kadlepa za kołnierz i przebiegł w ostatniej chwili pod kratą. Olbrzym puścił mężczyznę i oboje rzucili się biegiem w stronę lasu. Kadlep, nie zważa-jąc na śmigające koło niego bełty i strzały, rzekł do Barda z lekkim uśmieszkiem:

– No, to chyba ty też musisz szybko opuścić to miasto.

Strażnicy nie wszczęli pościgu za uciekinierami. Dwaj podróżnicy maszerowali raczej w ci-szy, sporadycznie wymieniając jakieś uwagi, kiedy nagle towarzysz olbrzyma rzucił dziwne ostrze-żenie:

– Będą cię ścigać.

– Nie będą – odpowiedział Bard z przekonaniem.

– Nie mówię o strażnikach – sprostował szybko Kadlep kierując swój wzrok na Barda. – Ja je-stem ścigany, ale nie przez ludzi.

~40~

Page 41: Smoczy Teatr

– A więc przez kogo?

– Przez demony. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, ale sumienie kazało mi cię ostrzec.

– Skoro one ścigają ciebie, to czemu mają ścigać mnie? – zapytał Bard jedynie z czystej cie-kawości. To nie tak, że barbarzyńca nie uwierzył w przestrogę. Po prostu się nią nie przejął.

– Bo mi pomogłeś. Teraz ciebie również wezmą na cel – kontynuował niezmiennym tonem.

– Będę czekać – skomentował Bard po kilku sekundach ciszy.Wkrótce podróżnicy dotarli do rozwidlenia. Za sobą, na północy, zostawili Dolset. Droga na

południe prowadziła do Kihlaher, miasta zdominowanego przez elfy, a na zachód, do położonej za-raz przy Ognistej Wodzie, małej mieściny o nazwie Stender. Po krótkim pożegnaniu, Kadlep ruszył dalej główną drogą, a Bard skierował się na zachód.

Olbrzym rozejrzał się dookoła. Miejsce było idealne na skromne obozowisko. Las zapewniał dobrą ochronę przed zimnym wiatrem, płaski, lekko nachylony kamień wygodne oparcie, a i nawet ziemia była w miarę sucha. Dzięki ostatnim promieniom słońca, barbarzyńca szybko zgromadził chrust na ognisko. Jakiś czas później obozowisko było gotowe.

W pewnym momencie, uwagę olbrzyma przykuły pobliskie chaszcze. Odgłos, który usłyszał mężczyzna, przypominał grabienie liści. Lecz Bard, jak to barbarzyńca, szybko stracił zaintereso-wanie potencjalnym niebezpieczeństwem i wyciągnął swoją lutnię, aby zagrać sobie starą balladę. Po chwili okazało się jednak, że ten dźwięk, który zresztą narastał, przeszkadzał Bardowiw grze. Zdenerwowany olbrzym chwycił za swój ogromny topór i nerwowym krokiem ruszyłw stronę odgłosu. Nagle mężczyzna ujrzał źródło dźwięków. Były nimi dwa ludzkie szkielety, po-woli sunące w stronę olbrzyma. Bard cofną się o krok... ale tylko po to, żeby jego zamach toporem nabrał większej mocy. Jedno uderzenie i dwa kośćce zmieniły się kupkę porozrzucanych kości.

– Nigdy więcej nie przerywaj mi grać! – krzykną barbarzyńca do szczątków i zadowolonyz siebie wrócił do obozowiska.Do ranka nie działo się nic ciekawego.

Barbarzyńca ruszył w drogę, zanim słońce wyszło zza horyzontu. Chciał pokonać dystans, który go dzielił od Stender w dwa dni. Nie miał konkretnego powodu, żeby się spieszyć. Po prostu lubił wyzwania.

Koło południa olbrzym zauważył na drodze nadciągający wóz, prawdopodobnie kupiecki. Bard miał jedynie nadzieję, że kupiec go nie spowolni. Niestety, kiedy furgon zrównał się z graj-kiem, woźnica pociągnął za cugle, hamując tym samym dwa konie.

– Pozdrowienia wędrowcze! – powitał olbrzyma wesoło kupiec.

– Witaj – odpowiedział grzecznie Bard. – Jest coś w czym mógłbym ci pomóc?

– Może zechciałbyś spojrzeć na moje towary? – kontynuował kupiec, gestem wskazując na pakunki, ulokowane na przyczepie.

~41~

Page 42: Smoczy Teatr

– Wybacz kupcze, lecz nie chce nic od ciebie kupić.

– To może chociaż mi powiesz, czy nie spotkałeś pewnego mężczyzny imieniem Kadlep?Barbarzyńca zaczął tracić cierpliwość, lecz zdołał jeszcze spokojnie odpowiedzieć:

– Tak...Świst! W wóz, obok kupca, wbiła się strzała. Bard spojrzał szybko w bok. W pierwszym

momencie nikogo nie ujrzał, lecz nagle z pobliskich krzaków wyskoczyli uzbrojeni bandyci. Na-stępna strzała świsnęła w powietrzu, tym razem lecąc prosto w kupca. Ten, niespodziewanie chwy-cił pocisk w locie i odrzucił go w stronę z której wyleciał. Ukryty łucznik jęknął z bólu. Nacierający bandyci zatrzymali się na chwilę, oszołomieni pokazem woźnicy, lecz natychmiast się otrząsnęlii ruszyli z krzykiem na Barda oraz podróżnika.

– Pożałujecie – warknął demonicznym głosem woźnica. Nagle ciało kupca rozerwało się na kilkanaście kawałków, płosząc przy tym konie, które

w panice ruszyły galopem, ciągnąc za sobą furgon. Teraz na miejscu woźnicy, wisiał czarny obłokz żółtymi ślepiami, o kocich źrenicach. Niematerialna istota niezwykle szybko pofrunęła w stronę napastników, lecz nie atakowała tak jak sobie wyobraził to Bard. Po prostu przenikała przez bandy-tów, za każdym razem wysysając z nich życie.

Normalny człowiek, będąc na miejscu grajka, już dawno wziąłby nogi za pas, lecz olbrzym koniecznie chciał zostać i zmierzyć się z demonem, tak w ramach rozrywki.

Obłok rozprawił się z bandytami w mgnieniu oka. Chwilę wisiał w bezruchu, lecz nagle jego żółte ślepia skierowały się w stronę olbrzyma. Demon począł się powoli zbliżać, sunąc bezgło-śnie w powietrzu. Promieniowała z niego niezwykle silna aura zła. Nawet Bardowi kropelka potu spłynęła po czole, uświadamiając sobie powagę sytuacji.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał hardo Bard, mrużąc oczy.

– Wyczuwam ją... – odpowiedział głos w głowie Barda. – Aura smoka... Nie walcz... Poddaj się... Pozwól zawładnąć sobą...Dopiero wtedy Bard spostrzegł, że niebo zasnuły czarne, burzowe chmury. Im bardziej ob-

łok się zbliżał, tym wszystko robiło się ciemniejsze. Olbrzym zaczął popadać w jakiś trans i dobrze sobie z tego zdawał sprawę... ale nie widział sensu z tym walczyć...

Nagle olbrzym potrząsnął głową i krzyknął swoim grubym głosem, chwytając równocześnie za lutnię.

– Po moim trupie! Znał tylko jedną pieśń, mogącą mu teraz pomóc. Bez wahania zaczął czysto grać na swym

instrumencie podniosłą melodię, dał się ponieść magii, która drzemała w muzyce. Dość chaotyczny wstęp skończył się szybko, muzyk przeszedł do płynnego rozwinięcia. Powoli napięcie związanez magią rosło, wraz ze zbliżającym się punktem kulminacyjnym utworu. Bard coraz szybciej ude-rzał w struny, powtarzał tą samą sekwencję akordów. Demonowi trudniej było przejąć kontrole nad człowiekiem. Muzyk grał coraz wyżej, szybciej. Muzyka zaczęła niematerialnej istocie zadawać ból. Demon walczył. Bardowi było ciężej grać. Ale musiał wytrzymać do końca, musiał! Jeszcze tylko kilka chwil... Nagle melodia zmieniła się, naśladowała ciosy paladyna. Uderzał w struny, jak rycerz swym lśniącym mieczem. Zachował jednak główny temat dźwiękowy. Skondensowane przez magię powietrze uformowało się na kształt wojownika, kującego demona przy każdym brzdęknię-ciu. Potwór zaryczał z bólu, ruszył na Barda z furią!

Olbrzym wiedział, że zabraknie mu kilku sekund. Przygotował się na mentalne uderzenie, na śmierć w razie niepowodzenia. Nie przerywał grania. Nie miał zamiaru tanio oddać skóry.

Po chwili zdał sobie sprawę, że atak nie nadszedł. Nie interesowało go dlaczego. Uderzył ostatni raz w struny, wyzwalając całą magię jaka drzemała w utworze. Demon z wrzaskiem rozmył

~42~

Page 43: Smoczy Teatr

się w nicość. Bard upadł na kolano. Dopiero po chwili wszystko dookoła nabrało normalnych barw. Czu-

jąc potworne zmęczenie, rozejrzał się wokół. Już chciał wiedzieć, dlaczego obłok nie zadał ciosu. Przyczyna wydała mu się być oczywista, kiedy spostrzegł stojącego kilka metrów od niego chudego mężczyznę.

– Kadlep – szepnął Bard.

– To jesteśmy kwita – skomentował niespodziewany przybysz. – Ostrzegałem, że będą na cie-bie polować.Bard uśmiechnął się. Wstał.

– Skąd się tu wziąłeś?

– To nie ważne – odpowiedział tajemniczo przybysz, lecz kontynuował. – Ale wygląda na to, że będę miał u ciebie kolejny dług. Musisz mi pomóc.

– Zdaje się, że mnie uratowałeś. Mów w czym rzecz.

– Muszę dostać się do Ognistej Wody, a dokładniej na wulkan. Resztę opowiem ci w drodze.

– Ten demon powiedział, że czuje aurę smoka. Jesteś w stanie to wyjaśnić? – zapytał Bard po jakimś czasie.

– Jestem. Ale może zacznę od początku. Ucichł, wbijając wzrok w ziemię. Zbierał myśli. W końcu przemówił:

– Zrobiłem coś głupiego. Miałem wykonać misję dla... pewnej organizacji i mi się chyba uda-ło, ale nie tak jak chciałem. Rozkazali zrobić to dyskretnie, a przez głupią nieuwagę, ścią-gnąłem na siebie gniew istot z niższych sfer. Teraz muszę... uciec z tego świata. Widzisz... demon wyczuł przy tobie aurę smoka. To przez to, że ja roztaczam taką aurę i każdy kto bę-dzie zbyt długo w moim otoczeniu, nasiąka smoczą wonią, którą czują tylko niektóre istoty.

– A dlaczego promieniujesz tą aurą? – zapytał zaciekawiony Bard.

– Ponieważ... – Kadlep popatrzył się w oczy towarzysza. – Ja jestem smokiem.W tym momencie nastała niezręczna cisza. Bard nie bardzo wiedział co powiedzieć, ale chy-

ba wierzył w słowa mężczyzny... albo smoka. Co prawda nigdy nie widział smoka, lecz podobno na zewnątrz pierścienia górskiego były one dosyć powszechne.

– I dlaczego chcesz się dostać do tego wulkanu?

– Ponieważ tam jest wygaszony portal, który przeniesie mnie z powrotem na mój ojczysty plan. Dalej chcesz mi pomóc?Słyszał opowieści, że smoki tak na prawdę przybyły z innego świata. Nie sądził jednak, że

utrzymują kontakty z domem. Historia tych stworzeń okryta była grubym płaszczem tajemnicy.

– Jeżeli to co mówisz jest prawdziwe – rzekł Bard sięgając po lutnię – będę miał ciekawy motyw na balladę. Pomogę ci.

~43~

Page 44: Smoczy Teatr

Kilka godzin przed zachodem, dwoje podróżników zauważyło spory budynek stojący przy trakcie. Szyld wiszący nad drzwiami do niego głosił: „Pod istną Satyrą”.

– Nawet nie wiedziałem, że coś takiego na tym szlaku jest – rzekł grajek z zadowoleniem.Ze świadomością, że nie będą spali pod gołym niebem, Bard i Kadlep weszli do gospody.

Była ona całkiem przytulna. W rogu średniej wielkości pomieszczenia, palił się tradycyjny komi-nek, z prawej strony stała długa lada, a z lewej znajdowały się schody na górne pietra. Resztę po-wierzchni wypełniały dębowe, okrągłe stoły z czterema krzesłami każdy. Ludzi natomiast prawiew ogóle nie było. Przy jednym ze stolików siedziały trzy osoby, rozmawiając cicho, przy kominku klęczał medytujący... pół-ork, a za ladą stała ładna, uśmiechnięta dziewczyna, mająca około siedem-nastu lat, czekająca już na nowo przybyłych gości.

– Witajcie! – powitała ich brunetka, kiedy nowi goście podeszli do lady. – Ojca teraz nie mai go chwilowo zastępuję. W czym mogę pomóc?

– Dwa pokoje i coś mocnego do picia – rzekł Bard wyciągając sakiewkę ze złotem.

– I wino – dopowiedział Kadlep. Kiedy już oboje usiedli przy wolnym stole, Kadlep dobył ze swoje sakiewki dwie sztuki zło-

ta i położył je przed Bardem mówiąc:

– To za mój pokój i wino.

– Weź te pieniądze – odrzekł oburzony Bard. – Mam dość złota, aby za ciebie zapłacić.

– Jak chcesz – wzruszył ramionami.Zaraz po zachodzie słońca oboje udali się na spoczynek. Musieli wcześnie rano wstać, aby

zdążyć do Stender przed zmrokiem.

O świcie Bard otworzył oczy, jednak szybko stwierdził, że coś jest nie tak. Być może to przez tą głowę kobiety, wiszącą kilka centymetrów nad jego twarzą. Bard mrugnął parę razy powie-kami... i głowa zniknęła. Uznając to za poranne zwidy, olbrzym wstał.

Ale nagle przed jego oczami znów pojawiła się ta sama twarz... tym razem z wystawionymi, zakrwawionymi kłami oraz żądzą mordu w oczach! Barbarzyńca jękną ze strachu, odruchowo wal-nął twarz z pięści! Istota zatoczyła się i upadła oszołomiona na podłogę.

Bard rozpoznał wampirzycę. To była barmanka, która stała poprzedniego dnia za ladą. Nie czekał aż nieumarła podniesie się z ziemi. Sięgną błyskawicznie po oparty o ścianę topór i jednym zamachnięciem odciął krwiopijcy głowę. Słyszał z legend, że takie istoty można zabić jedynie osi-kowym kołkiem. Nie miał takowego pod ręką, więc kilka razu uderzył toporem tam, gdzie powinno być serce. W końcu cofnął się o krok. Obrzucił zmasakrowane ciało krytycznym spojrzeniem. Wampirzyca nie ruszała się... Zadowolony kiwnął głową. Otrzepał ręce i po spakowaniu ekwipun-ku, wyszedł ze swojego pokoju, grzecznie zamknął drzwi na klucz, a na końcu zszedł na dół.

Kadlep już tam był. Po wymienieniu paru zdań i zostawieniu kluczy na ladzie, oboje wyru-szyli w dalszą podróż.

Podczas całodniowej drogi nie wydarzyło się, o dziwo, nic interesującego. Dwaj towarzysze nie wymienili między sobą nawet słowa, nie licząc przerwy na posiłek koło południa. Nawet Bard

~44~

Page 45: Smoczy Teatr

nie grał na swej lutni, jak to miał w zwyczaju. Olbrzym zastanawiał się ciągle, co w ogóle ma my-śleć o Kadlepie jako o smoku. Nawet nie zauważył, kiedy w oddali pojawiły się pierwsze budynki niewielkiego miasta Stender.

Pierwszym miejscem, do którego skierowali się podróżnicy, była brudna, zatłoczona i jedy-na w okolicy gospoda o wdzięcznej nazwie „Pod brakującym krzyżem”. Po wejściu, towarzysze za-mówili po piwie i zaczęli omawiać następny etap ich podróży.

– Jak się dostaniemy na wulkan? – zapytał Bard, upijając łyk złocistego napoju.

– Przepłyniemy. Wyspa dookoła wulkanu jest niezwykle żyzna, więc została wykorzystana pod pola uprawne. A farmerzy muszą jakoś dostawać się do swoich pól – wytłumaczył Ka-dlep.

– Ciekawi mnie, czy zdążą zebrać plony przed ewentualnym wybuchem.Kadlep tylko wzruszył ramionami z uśmiechem. Chwilę później oboje zamówili bezsmako-

wą kolację i udali się na spoczynek. Bard jednak tym razem drzwi do swego pokoju zastawił szafą.Następnego ranka podróżnicy ruszyli na poszukiwanie jakiegoś przewoźnika. Nie było to

trudne zadanie, gdyż okazało się, że w mieście działa kilka, konkurujących ze sobą „jednoosobo-wych organizacji transportowych”. Towarzysze wybrali najtańszą.

Łódka starego przewoźnika wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść, a kiedy barbarzyńca usadowił się na ławeczce, uczucie to tylko się pogłębiło. Dosłownie. Prawie cała burta zniknęła pod wodą. Jednak starzec zapewnił ich, że jego łódź służy mu już ponad dwadzieścia lat i mimo, że nie-jedno przeszła, ciągle jest jak nowa. Ta informacja ich nie pocieszyła.

Nowość łódki dała o sobie znać w połowie drogi, kiedy to starzec poprosił Kadlepa oraz Barda, o wypompowywanie rękami, ciągle przybywającej wody. Podróżnicy byli praktycznie pew-ni, że będą musieli ostatnie metry przebyć wpław. O dziwo, po dwudziestominutowej przeprawie na wyspę, oboje zeszli na ląd prawie susi.

Kadlep miał rację. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, wszędzie znajdowały się pola uprawne. Hodowane były chyba wszystkie rodzaje upraw, od warzyw po zboże. Ale mężczyźni nie przybyli tam aby podziwiać rosnącą rzepę. Podróżnicy skierowali się w stronę górującego nad wszystkim wulkanem.

Odwaga farmerów okazała się jednak mieć granice. Im bliżej podnóża wulkanu się znajdy-wali, tym mniej rosło upraw. Na najbliższych stu metrach od ognistej góry, nie leżało już żadne pole.

Po trzech kilometrach drogi od niewielkiej przystani, Bard i Kadlep dotarli nareszcie do sa-mego podnóża wulkanu. Oboje przystanęli na chwilę aby popodziwiać majestat góry. Olbrzym ina-czej sobie wyobrażał ten widok. Myślał, że z jego zbocz spływać będzie gorąca lawa, a z krateru co chwilę wypluty zostanie jakiś ognisty pocisk. W rzeczywistości wulkan ten wyglądał jak normalne wzniesienie, choć jego zbocze pozbawione było roślinności, a ze szczytu wydobywały się kłęby dymu.

– I co teraz? – zapytał Bard.

– Musimy iść kawałek w górę – odrzekł Kadlep, patrząc się w jakiś punk na zboczu.

– I co wtedy? – dopytywał się, jak to miał w zwyczaju.

– Zobaczysz – odparł tajemniczo mężczyzna. – Chodźmy.Kadlep oraz Bard ruszyli dalej. Po około dwudziestu minutach intensywnej wspinaczki po

~45~

Page 46: Smoczy Teatr

szarym, dość stromym zboczu, Kadlep zatrzymał się naglę. Wyciągnął przed siebie dłońi robiąc dziwny gest, rzekł:

– Dreegzezs.Kawałek zbocza nagle zniknął, odsłaniając wejście w głąb góry. Bez słowa ruszył powsta-

łym przejściem. Barda nie zdziwił fakt odsłonięcia ukrytej jaskini. Bardziej niepokoił się tym, że musi wejść wgłąb aktywnego wulkanu. Ale był winien pomocy Kadlepowi. Uratował mu życie. Tak więc olbrzym ruszył za smokiem w ludzkiej postaci, odrzucając wszelkie wątpliwości.

Tunel był poskręcany, a podłoże usiane kamieniami. Im bardziej się zagłębiali ciemnym ko-rytarzem, tym temperatura wzrastała. Bard mógł wyczuć, rosnący z każdym krokiem, żar, bijącyz wnętrza góry. Nagle jaskinie skręcił po raz ostatni, odsłaniając dużą komnatę, po ścianach której spływały stróżki lawy, oświetlając fantastycznie całe pomieszczenie. Zachwycony Bard nie mógł oderwać oczu od niezwykłego widoku. Ale nagle spostrzegł na środku sali piedestał, na którym le-żał niebieski, nieoszlifowany klejnot, będąc otoczonym przez okrąg dziwnych run. Biła z niego dziwna aura...

– Jesteśmy już u celu naszej podróży. Powiedz mi, czemu byłem ci potrzebny – zapytał Bard.

– Dobrze, że pytasz. Widzisz ten klejnot? – spytał Kadlep wskazując palcem na piedestał. – Otóż ja potrzebuję ten przedmiot, aby wrócić do mojej normalnej postaci, oraz żeby otwo-rzyć portal. Ale klejnot ten został zapieczętowany przez pewnego fanatycznego maga. To właśnie z nim zawaliłem sprawę. Ale zabezpieczenie jest tylko na moją krew. Ty mógłbyś mi po prostu go podać.Bard zauważył, z jaką niecierpliwością Kadlep spogląda na klejnot. Miał nawet wrażenie, że

jego towarzysz się trzęsie.

– Dlaczego mag zapieczętował klejnot? – chciał wiedzieć jak najwięcej.Kadlep westchnął.

– Długo by opowiadać. Powiem ci tylko, że mag odkrył moją tożsamość oraz sekret przemia-ny. I... Nie wiem dlaczego to zrobił. Pewnie nasłuchał się w dzieciństwie opowieści, że smo-ki są złe i żywią się dziewicami. Ale teraz tak bardzo chcę wrócić. Proszę, podasz mi ten klejnot?

– Tak – zgodził się Bard.Barbarzyńca pewnym krokiem ruszył w stronę artefaktu. Kiedy przechodził nad runami, po-

czuł jakby gęsią skórkę. Nie zwracając na to uwagi, sięgnął po klejnot. Był niezwykle zimnyw dotyku, niczym bryła lodu. Rzucił kamieniowi tylko jedno spojrzenie i odwrócił się aby oddać przedmiot Kadlepowi. Ten już stał przed runami, nie spuszczając artefaktu z oczu. Bard bez słowa podał mu przedmiot.

– Nareszcie – szepnął Kadlep. – Lepiej się odsuń.Bard cofnął się pod wyjście. Nagle dookoła dziwnego mężczyzny zaczęły nieregularnie krą-

żyć niebieskie kule energii. Wokół jego stóp pojawił się biały okrąg, który powiększał się z każdą chwilą. Powietrze się zagęściło i nawet jakby lawa przestała płynąć. Niespodziewanie Kadlepa oto-czył biały kokon magii, a sekundę później magiczna energia eksplodowała jasnym światłem. Przez rozbłysk, Bard zobaczył jeszcze kontury niewielkiego smoka... a po tym wszystko ucichło. Kadlep zniknął.

~46~

Page 47: Smoczy Teatr

Akt IV

„Ironia losu”

Metal zaświszczał w powietrzu. Uderzenie nadeszło znienacka, zdradziecko. Ale chłopak trzymał swe ostrza w pogotowiu. W ostatniej chwili zablokował cios, krzyżując miecze. Szczęk me-talu z echem rozniósł się po całym Ainaknazs. Adwersarz nie oderwał broni, aby zadać kolejny cios. Napierał z całą mocą na szesnastolatka. Szatyn wiedział, że nie zdoła się oprzeć takiej sile.

Uskoczył w bok, pozwalając aby broń przeciwnika ześlizgnęła się po adamantytowej klin-dze, długiego na metr dwadzieścia, prostego miecza. Metal zajaśniał, zielonym cieniem, jakby roz-grzany od tarcia.

W ruch poszła jego druga broń. Szeroki sejmitar zaszumiał w powietrzu, niczym smok spa-dający bezgłośnie na swą ofiarę, a wyryte na główni runy zajaśniały czerwienią. Wydawać by się mogło, że wynik walki jest przesądzony.

Lecz niespodziewanie przeciwnik, wysoki brunet w średnim wieku, z szybkością błyskawi-cy dobył wolną ręką drugiego oręża, o ułamki sekund wyprzedzając cios chłopca. Oszołomiony szatyn nie spodziewał się tak szybkiej reakcji. Adwersarz to wykorzystał. Silnym kopnięciem ude-rzył w podbrzusze chłopaka, odrzucając go w tyłu

Zejin upadł na ziemię plecami, kuląc się na moment, kiedy to ból osiągał najmniej przyjem-ny poziom. Nagle z ulgą rozłożył się płasko. Jego stalowo-zardzewiałe oczy dostrzec mogły jasne słońce, powoli przemieszczające się nad wkopanym w ziemię kompleksem jaskiń, stanowiącym główną siedzibę specjalnego oddziału żołnierzy króla Kalmateem.

Ainaknazs, bo tak również zwało się ów miejsce, było wielkim wydrążeniem, sięgającym dwustu metrów wgłąb litej skały. Przy powierzchni, szerokość okręgu wynosiła około stu pięćdzie-sięciu metrów, lecz obiekt zwężał się wraz z głębokością. Gładkie ściany usiane były dziesiątkami ręcznie żłobionymi jaskiniami, w domyśle mając służyć członkom oddziału jako ich domy.

Nagle widok słońca przysłoniła twarz jego przeciwnika i trenera zarazem, Błyskawicy, czło-wieka którego prawdziwego imienia nikt nie znał.

– I trup – skomentował mężczyzna, przyciskając czubek miecza do jego szyi. – Znowu. Dzie-sięć minut przerwy.Po tych słowach odwrócił się i odszedł do jednej z jaskiń, znajdujących się na samym dole.

Zejin nawet za nim nie popatrzył. Był zbyt sfrustrowany. Wstał niezgrabnie i obolałym krokiem podszedł do dębowego stołu, stojącej nieopodal. Bezwładnie osunął się na ławę.

Chłopiec niezbyt lubił te treningi, lecz były mu one niezbędne. Oddział specjalny króla skła-dał się z niewielkiej grupki elitarnych żołnierzy. Każdy znał się tu w stopniu mistrzowskim na wo-jaczce, więc i on musiał im dorównywać, mimo, że jego obecność w tej drużynie została wymuszo-na przez dowódcę. Ale była jeszcze jedna rzecz, która wyróżniała ich od zwykłych śmiertelników.

Nagle gdzieś w połowie wysokości Ainaknazs, z jednej z jaskiń wyskoczył czerwonołuski smok. Przeszybował on niezgrabnie do innego wydrążenia.

Smoki... Każdy współpracował w parze ze smokiem. Dzięki temu ich skuteczność bojowa wzrastała do rozmiarów dużego batalionu, ale i również mogli wykonywać misje wymagające dużej dyskrecji. Niewielu jednak zdawało sobie sprawę z tego, że członkowie tej drużyny stanowili dla siebie rodzinę, a więzi jakie występowały między nimi a smokami, wykraczały poza standardy zwykłej przyjaźni.

~47~

Page 48: Smoczy Teatr

Zejin rozprostował obolałe ramiona. Ogromna niechęć ogarniała go, kiedy pomyślał, że za chwile znów przyjdzie przyjmować mu cięgi od trenera.

A to był dopiero początek jego zmartwień. Zejin nie był normalnym człowiekiem. Kilka miesięcy wcześniej, stolicę Kalmateem, Eradox, zaatakowała wielka armia nieumarłych. Nie będę się o tym rozpisywać, gdyż ta historia opowiada o czymś innym. Ważne jednak jest, że podczas ob-lężenia, chłopca dotknęło wiele dziwnych zjawisk. Widok krwi, walki, trupów oraz przede wszyst-kim śmierć jego najbliższej przyjaciółki, Satiny, wywołał w nim ogromną wściekłość, wyzwolił uśpione pokłady magicznej energii tak potężnej, że był on w stanie wskrzesić ukochaną smoczycę, samemu przy tym nie ginąc*.

Nie zostało to niezauważone. Ciężko było przeoczyć słup energii zaginający przestrzeń wo-kół siebie. Władca Kalmateem, który już wcześniej doskonale wiedział o przekleństwie Zejina, po takim pokazie zaczął się obawiać jego potęgi. W pewnym momencie chciał nawet zgładzenia „de-mona”. Jednak Kapitan, dowódca Specjalnego Oddziału, stawał na głowie, aby chronić chłopca, choć było to niezmiernie trudne. Faktycznie tylko on i inni członkowie Oddziału wstawili się za Ze-jinem.

Nagle szatyn usłyszał charakterystyczny szum skrzydeł. Podniósł wzrok. To Kresher. Czarny smok działający z Kapitanem, właśnie powoli opadał w dół Ainaknazs. Kiedy jaszczur wylądował miękko na ziemi, z jego grzbietu zeskoczył zwinnie wysoki mężczyzna. Miał on dość strapioną minę.

– Witaj Zejin – zagadną przybysz.

– Kapitanie! Coś nowego? – zapytał podekscytowany chłopiec wstając.Kapitan Kordon Elteren był mężczyzną w wieku około czterdziestu lat. Miał krótkie czarne

włosy i tego samego koloru małą bródkę. Rzadko kto zwracał się do niego po imieniu. Zawsze wszyscy mówili na niego „Kapitanie”, aż w końcu stopień ten zmienił się w przezwisko.

Zejin doskonale wiedział, że dzisiaj było kolejne przesłuchanie i wszystko wskazywało na to, że Kapitan właśnie z niego wraca.

– Tak. W końcu została podjęta decyzja.Szatynowi szybciej zabiło serce. Młody wojownik znał ludzi rządzących armią i wiedział, że

są małe szanse na korzystną dla niego decyzję. Jakiś ruch u góry przykuł jego uwagę. Strapiony spojrzał w tamtą stronę. I w tym momencie

jego strach przepadł. Ujrzał bowiem drogą przyjaciółkę, jedyną istotę której ufał w pełni. Smoczycę Satinę.

Satina była smokiem o niezwykle rzadkim, srebrnym umaszczeniu. Mierzyła pięć metrów długości bez ogona i dwa metry wysokości w kłębie. Jej śnieżnobiałe, smukłe kolce grzbietowe cią-gnęły się przez całe ciało, począwszy od nasady łba, kończąc na samym czubku ogona. Zapierające dech w piersiach skrzydła były dwukrotnie dłuższe od jej ciała, a srebrna błona, rozpięta pomiędzy kościanymi palcami, połyskiwała od spodu niczym gwieździsty brokat. Ruchami swego ciała, smo-czyca płynęła finezyjnie w powietrzu, sprawiając wrażenie delikatnej, spokojnej...

Z jej smukłej szyi zwisały dwa rubinowe medaliony. Mimo swego podobieństwa w wyglą-dzie, różniły się znacząco. Ten znacznie ważniejszy dostała od Zejina kilka lat wcześniej w prezen-cie na urodziny. Nigdy się z nim nie rozstawała, chodź amulet przeszedł wiele nieprzyjemnych przygód, a nawet został przełamaniem na pół. Drugi wisiorek pełnił rolę magicznego komunikatora pomiędzy innymi członkami zespołu w Ainaknazs.

Do Zejina i Kapitana dołączył Błyskawica. Nie obserwował jednak nadlatującego smoka. Oparł się jedynie o stół, krzyżując ręce na piersi. Czekał na rozwój sytuacji. Tymczasem Satina wy-

* Od autora: Zwróć uwagę, mój drogi czytelniku, na ten jakże banalny rozwój wypadków. Zawsze wydawało mi się, iż to ja tworzę zbyt pospolite scenariusze, kiedy jeszcze pisałem opowieści oparte na mej wyobraźni. Lecz okazuje się, że nawet przeznaczeniu czasami brak pomysłów.

~48~

Page 49: Smoczy Teatr

lądowała z gracją obok chłopca, trącając go nosem.

– Zauważyłam spadającego Kreshera, więc to oznacza, że jest szansa na decyzji, prawda? – zapytała swym czystym, miłym dla ucha głosem.

– Masz rację, Satina – rzekł w końcu Kapitan ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Przeniesie-nie.Na krótką chwilę zapadła głęboka cisza. Jakaś myśl próbowała uświadomić Zejinowi brutal-

ną prawdę, lecz on nie dopuszczał jej do świadomości. Ta wieść go zaszokowała, wręcz zdruzgota-ła. Spodziewał się wielu decyzji, nawet śmierci. Ale nie wygnania.

– Przeniesienie? – zapytał nie dowierzając. – Ale... Ale jak to?

– To jedyne co udało nam się uzgodnić... parszywi głupcy. Zostajesz przeniesiony na północ-ny wschód, około siedmiuset kilometrów stąd, do nowo powstałego sztabu. Może cię tam je-den z nas... odprowadzić – skończył z rezygnacją.Zejin poczuł się wygnany. Co prawda nigdy nie pogodził się z faktem, że został podstępem

wcielony do Oddziału... Ale nagle zrozumiał, że zdążył się już zżyć z tym miejscem i innych człon-kami.

Informacja również zaskoczyła Satinę, lecz smoczyca zdawał się znacznie lepiej znieść wy-rok. Nie rozumiała przywiązania do jednego miejsca, tak samo jak nie pojmowała pojęcia „domu”, choć kiedyś Zejin poświęcił kilka godzin na próbie wytłumaczenia tego.

– Do jutrzejszego południa masz opuścić to miejsce... Przykro mi – dodał Kapitan.

– Jak się pośpieszymy, dolecimy tam w dwa tygodnie – wtrącił nagle Błyskawica. – Pakuj swoje rzeczy. Wyruszamy o świcie.Zejin spojrzał na niego spode łba. Poczuł się paskudnie, jak niepotrzebny śmieć. Smoczyca

to spostrzegła.

– Tak po prostu mamy sobie stąd lecieć? – skomentowała, bardziej żeby podnieść swojego przyjaciela na duchu, niż by wyrazić jakiś bunt.

– Tak po prostu – odparł zimno brunet.Po tych słowach Błyskawica odwrócił się i odszedł sztywnym krokiem.Dowódca pokręcił głową, mrużąc oczy.

– Widzimy się w jaskini – rzucił czarnołuskiemu smokowi i ruszył szybko za Błyskawicą.Kresher wzbił się bez słowa w powietrze. Przy Zejinie pozostała jedynie Satina. Przyglądała

się oszołomionemu chłopcu, wyraźnie wyczuwając jego wewnętrzną tragedię. Widok ten kuł nie-przyjemnie jej duszę.

– Zejin – rzekła delikatnie. – Lećmy do gniazda.Szatyn potrząsnął głową, jakby wybudzając się z koszmaru, i bez słowa wspiął się na smo-

czycę. Gad zerknął jeszcze z troską na towarzysza i wzbił się ku górze, bijąc szybko skrzydłami. Moment później wylądował w ich jaskini.

Smoczyca odczekała chwilę, aż Zejin z niej zejdzie. Kiedy jednak nic się nie działo, spojrza-ła na swój grzbiet. Wzrok przyjaciela był nieobecny, zamglony. Siedział pogrążony we własnych myślach, zamknięty w sobie. Satina nie śmiała nawet drgnąć, bała się go wybudzić z tego stanu.

Kłębiącym się w chłopaku emocjom zaczęło brakować miejsca. Buzowały chwilę w jego duszy, kotłowały się intensywnie, aż nagle eksplodowały na powierzchnie czystą furią.

– To po prostu jakiś żart! – krzyknął. – Dopiero co mogłem to miejsce nazwać domem, a już mnie z niego wygnali!

~49~

Page 50: Smoczy Teatr

– Przecież cię nie opuścili, tylko „przenieśli” – zauważyła trochę nieśmiało. Sama nie wierzyła w swoje słowa. Zejin zeskoczył wściekły.

– To JEST wygnanie, Satina! – rzucił w jej stronę, krążąc tam i z powrotem. – Pozbyli się mnie, bo jestem niewygodny, nieobliczalny i niebezpieczny.

– Nie wiedzą kim jesteś. – stwierdziła fakt. – Po co ci taki d o m. Sam próbowałeś mi mówić, że „dom” jest gdzie dusza. Czyli moje jest przy tobie. A twoje?Zejin rozumiał co Satina chce powiedzieć. Momentalnie jego gniew uleciał. Zatrzymał się,

spojrzał w oczy smoka... i rzucił się na jej szyję, tuląc ją gorąco. Cięgle nie mógł się nacieszyć się obecnością przyjaciółki. Kilka lat temu stracił ją, kiedy to

Satina została uprowadzona. Przez długi czas nie miał z nią kontaktu. Nie wiedział nawet czy żyła. Ale teraz była przy nim, jedyna istota, której na nim zależało, która pocieszała go w złych chwi-lach... która go kochała...

Zachodzące słońce przybrało głęboki, krwisto czerwony kolor, wypluwając płomienie o nie-bieskich jęzorach. Widok ten przypominał zmaterializowaną furię ognistej kuli, niemogącą już znieść codziennej porażki. Błękit nocy napierał bezlitośnie, niszczył ogniste piekło, tłumił je coraz to bardziej i bardziej, aż w końcu szkarłat rozpłynął się w nicość, ustępując pola błękitowi.

Zejin przyglądał się temu pokazowi, rozkoszując się bezmyślną kontemplacją. Siedział na skraju swojej jaskini, w górnych partiach Ainaknazs, oczekując na Satinę, aż ta wróci z polowania. Westchnął ciężko...

Już wieczorem był gotów do drogi. Jego dobytek nie był pokaźny. Ot trochę złota i ubrań. No i miał jeszcze swoje miecze. Wysunął z pochwy sejmitar.

Była to wspaniała broń, podarowana przez dzikie smoki gór Orokarnin. Rękojeść wysadzo-na została złotymi, wypukłymi, smoczymi łuskami, choć krawędź trzonu zawsze ukazywały czer-woną barwę. Krańce jelca przypominały głowy smoków o otwartych paszczach, których kolor prze-chodził płynnie ze złota w szkarłat. Głowicę stanowiła gładka, jakby szklana kula, wiążąca w sobie zamrożony ogień.

Pochwa, równie niezwykła, wykonana została z jakiegoś rodzaju złotej błony, która rozcią-gała się elastycznie w trakcie chowania sejmitaru. Trzewik, stylizowany na smoczy ogon, wykuty został w stopniu mistrzowskim ze szczerego złota, a kiedy jelec miecza łączył się z okuciem, przy-pominającym rozwartą, smoczą paszczę, nagle cała broń zmieniała się w ognistą kulę, wyplutą przez złotołuskiego gada.

Niespodziewanie z zamyślenia wyrwał go szum skrzydeł. Ucieszył się na myśl, że Satina wróciła z łowów. Kiedy jednak podniósł wzrok, ujrzał czerwonołuskiego gada, rozpościerającego szeroko skrzydła, aby wytracić prędkość przed wylądowaniem w pieczarze szatyna i srebrnołuskiej. Smok Vezer wylądował dosyć twardo, podbiegając kilka kroków, zanim się całkiem zatrzymał. Zło-żył swe matowe skrzydła, odsłaniając siedzącego na jego grzbiecie chłopaka o kruczoczarnych wło-sach, niewiele starszego od samego Zejina.

– Witaj – zagadnął Merien, zeskakując ze smoka. Vezer zawtórował.

– Już słyszeliśmy o tobie. Przykro nam – dodał szybko gość, nieco bez przekonania.Zejin tylko uniósł ramiona w bezsilnym geście. Rzekł beznamiętnie:

– Takie życie.

~50~

Page 51: Smoczy Teatr

Nastała chwila niezręcznej ciszy.

– Jutro bym nie mógł, gdyż będę na zamku raporty składać, więc przybyłem pożegnać się te-raz – wykrztusił w końcu z siebie.Zejin kiwnął głową ze zrozumieniem. Wcale nie miał ochoty na pożegnania, ale wstał

i podszedł do towarzysza. Oboje podali sobie ręce.

– Trochę złe to „pożegnanie” – wtrącił Vezer, przyglądając się całej sytuacji z zainteresowa-niem. – Nie wiem wcale po co to. Przecież jeszcze może mi się udać cię zobaczyć. Ja się nie żegnam, i możesz próbować mi to tłumaczyć, Merien, ale to wbrew mnie!Dodał z nutką oburzenia. Ton smoka zabrzmiał tak groteskowo, że obaj chłopcy zaśmiali się

szczerze, rozładowując faktycznie nagromadzone napięcie. Merien pokręcił oczami.

– Lecimy – zakomunikował. – Mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia.Wdrapał się na smoka. Gość rzucił jeszcze na odchodne „powodzenia” i smok skoczył w dół

Ainaknazs, rozpościerając swe potężne skrzydła. Wkrótce oboje zniknęli w innej jaskini. Niedługo po tym powróciła Satina. Zejin opowiedział jej o wizycie, a smoczyca stwierdziła,

że Vezer ma całkowitą rację. Informację, że spotkanie podyktowane było jakby poczuciem obo-wiązku a nie głosem serca, zostawił dla siebie.

Nadszedł nowy dzień. Słońce wzeszło już na trzy palce, kiedy to Zejin, razem z Satiną, zna-leźli się na samym dole Ainaknazs. Razem z Kapitanem i czarnołuskim smokiem, oczekiwali w ci-szy na Błyskawicę. Spóźniał się...

Nagle z jednej z jaskiń wyłonił się Ilan, złoty smok towarzysza nadchodzącej podróży. Za-czął się on jednak wznosić od razu ku górze.

– Wygląda na to, że Błyskawica nie chce tracić czasu – rzekł kapitan spoglądając w niebo. Spojrzał na chłopaka. – Tak więc żegnaj Zejin. Na pewno się kiedyś zobaczymy.Oboje podali sobie ręce i klepnęli się po ramieniu.Zejn nie mógł pozbyć się wrażenia, że i to pożegnanie było jakieś suche, pozbawione emo-

cji. Żaden inny członek Oddziału nie przybył, choć szatyn tłumaczył sobie, że po prostu nie dali rady z racji ważniejszych zajęć.

– Powodzenia – rzekł od siebie Zejin i wsiadł na swojego smoka.

– Niech wam gwiazdy sprzyjają? – dodała Satina niepewnie, czując, że też powinna coś po-wiedzieć.Srebnołuska zastanowiła się sekundę nad istotą swej wypowiedzi. Przekręciła głową, wyraź-

nie się poddając, i wyskoczyła w powietrze, równocześnie zaczynając pracę skrzydłami. Niemal pionowo wzbiła się w górę.

Ilan czekał, wisząc w powietrzu nad Ainaknazs. Kiedy dostrzegł Satinę, skierował się na północny wschód. Smoczyca ruszyła za nim.

Całodniowa podróż nie należała do najciekawszych przeżyć. Lecieli praktycznie, od świtu do zmierzchu, zatrzymując się jedynie na krótki posiłek koło południa. W takich chwila Zejin lubił grać z Satiną w proste gry, typu zagadki czy skojarzenia. Jak im się to znudziło, po prostu rozma-

~51~

Page 52: Smoczy Teatr

wiali, często na tematy egzystencjalne, za którymi smoczyca tak przepadała. Ale po jakimś czasiei to stawało się męczące. Wtedy po prostu milczeli.

Smoki nie odczuwał skutków tak długiej podróży, szczególnie, że lekko wietrzna pogoda była idealna na lot. Liczne prądy powietrzne umożliwiały szybowanie prawie bez używania skrzy-deł do tego stopnia, że jaszczur mógł się zdrzemnąć w trakcie drogi. Zejin, ku jego rozczarowaniu, nie czuł takiej potrzeby, więc jedyne co mu pozostało to nudzić się niemiłosiernie.

Pozostawiony na pastwę swoich myśli, często dochodził do różnych dziwnych wnioskówi snuł skomplikowane teorie. Rozmyślał nad przeszłością i przyszłością, próbował odpowiedzieć na pytanie, co go może czekać u celu podróży. Zastanawiał się też czy głównodowodzący nowego sztabu będą wyrozumiałymi ludźmi, czy też zostanie pogardzany. Myślał, czy nie mógłby po prostu uciec z Satiną i wieść normalnego życia, gdzieś w odosobnieniu. Może wrócić do Hazlin, jego ro-dzinnej wioski?

Cały czas dochodził do jednego wniosku. Że od długiego siedzenia zaczynał boleć go kręgo-słup. Słońce zbliżało się do widnokręgu.

Wylądowali w rzadko porośniętym lesie, przy szemrzącym cicho, niewielkim strumyczku. Kiedy Zejin zeskoczył ze smoka, jego stopy poczuły przyjemną, twardą ziemię. W pierwszej chwili nie mógł się nacieszyć możliwością zwykłego rozciągnięcia. Błyskawica natomiast, jak zawsze, sprawiał wrażenie niewzruszonego daną sytuacją. Czy to walka, czy całodniowy lot, czy każdy inny wysiłek, on nigdy na twarzy nie okazywał zmęczenia... jedynie ta ponura mina...

Smoki od razu dorwały się do strumyczka, a chwilę potem wyruszyły wspólnie na polowa-nia. W tym czasie ludzie przygotowali obozowisko. Po rozpaleniu ogniska, Błyskawica oznajmił beznamiętnym tonem:

– Trenujemy.„Trening” ograniczał się do zwykłej walki. Jego nauczyciel nigdy nie pokazał mu żadnych

technik, czy ciosów. Nieraz miał wrażenie, że mężczyzna chce po prostu się na nim wyżyć. W trak-cie tych ćwiczeń, Zejin zdążył zdobyć kolejne dwa siniaki i jedną płytką ranę. Nawet kiedy wróciły jaszczury z kolacją w szponach, nie przerwali, choć żołądek chłopca skręcał się z głodu. Jeszcze przez jakiś czas smoki mogły oglądać, jak chłopiec dostaje baty od swego trenera. Satinie się do niezbyt podobało, lecz czuła, że nie powinna się wtrącać. Mrok zdążył okryć swym płaszczem już cały świat, zanim Błyskawica oznajmił koniec praktyk.

Zjedli mdłe mięso, upieczone nad ogniem. Zejin żałował, że nie kupił na drogę trochę soli, coby można było przyprawić posiłek. Był jednak głodny, nie narzekał. Pożarł prawie cały sarni udziec.

Od razu po kolacji, udali się na spoczynek. Chłopiec jak zwykle ułożył się do snu, wtulając się w przyjaciółkę. Uwielbiał, jak okrywała go skrzydłem i kładła swój łeb koło jego głowy...

I dokładnie w tym samym schemacie mijały kolejne dni podróży. Jedyną różnicę sprawiała pogoda, zmieniająca się na gorsze bądź lepsze, ale w bardzo minimalnym stopniu. Zdawać by się mogło, że podróżnicy nawet wypowiadają te same słowa. Zejin żartował z Satiną, że wpadli w jakąś pułapkę, iluzję, która w nieskończoność będzie powtarzać ten sam moment podróży. Ale z każdym dniem, chłopiec coraz bardziej wierzył w ten absurd.

Na szczęście w końcu nadszedł wieczór piątego dnia lotu. Podróżnicy powoli odpływaliw objęcia Morfeusza, kiedy nagle...

~52~

Page 53: Smoczy Teatr

Zejin siedział oparty o Satinę, w ciszy przyglądając się płomieniom ich obozowego ogniska. Ten stan rzeczy trwał już chwilę, więc chłopiec powoli odpływał, zapadając się coraz głębiej ku błogiemu snu.

Ale nagle z tego stanu wytrącił go głos. To był Błyskawica, leżąc po drugiej stronie ogniska, obok Ilana.

– Znowu masz zamiar zmienić świat?

– Ja? – odparł Zejin zdziwiony, trochę otumaniony po półdrzemce.

– Jemu chodzi o mnie – odpowiedział głos z jego prawej strony.Serce zabiło mu intensywnie. Niemalże zerwał się na równe nogi. Satina poderwała się, na-

prężyła do skoku. Jej kły zajaśniały w blasku ognia. Ogon owinęła wokół swego towarzysza. Ilan nawet nie drgnął.

– Spokojnie. On nie może nam nic zrobić – skomentował Błyskawica. – Po co tu przybyłeś?

– Jak zwykle oschły – stwierdziła postać, zdejmując kaptur. Zejin od razu rozpoznał obcego. Był nim staruszek, który prowadził bibliotekę w Eradox.

Tajemnicza postać pomogła mu subtelnie w poszukiwaniach Satiny, oraz uratowała smoczycęz rąk łowców smoków. Według opowiadania srebrnołuskiej, człowiek ten był wampirem.

– Nie traktuję cię gorzej niż innych – odpowiedział na to Błyskawica, odwracają się na drugi bok.

– Wiem o tym. Ale nie przyszedłem tu bez powodu.Przybysz spojrzał na Satinę i Zejina.

– Jesteście w niebezpieczeństwie – ostrzegł.

– My? – zapytała Satina.Wyprostowała się powoli, lecz ogona nie odwinęła.

– Tak – odrzekł spokojnie staruszek, przeszywając Zejina wzrokiem na wylot.

– Czy ty przypadkiem nie łamiesz jakiś reguł? Jesteś tylko obserwatorem – stwierdził cichoz lekką irytacją Błyskawica, zapewne nie spodziewając się odpowiedzi.

– Owszem, jestem tylko widzem – odparł wampir zwracając wzrok ku zasypiającemu szer-mierzowi – Dlatego reguły mnie nie dotyczą. Pomagam wam, bo lubię zmieniać historię, ale nie chcę też żeby było za łatwo. Dlatego powiem tylko, że ściga cię zabójca, Zejinie. I to nie byle jaki. Miłej zabawy. Po tych słowach, wampir odwrócił się i bez słowa zniknął w ciemności. Nastała chwila

dziwnej ciszy, która zdawała się tłumić nawet odgłos trzaskającego ognia.

– Któż to był? – zapytał szybko Zejin – Spotkałem go już kiedyś.

– Ja również – dodała Satina nieco zmieszana.

– To nikt niezwykły. – odparł Błyskawica, prawie że przez sen. – Wampir, który śledzi różne postacie i spisuje ich historię. Pokazuje się tylko nielicznym. Możecie czuć się zaszczycony-mi.

– Ale dlaczego on nam pomagał i dalej to robi? – dopytywała się Satina.

– Prędzej twój towarzysz mnie pokona, niż zrozumiesz motywy wampira– burknął szermierz.

~53~

Page 54: Smoczy Teatr

– Chyba lubi istnieć się w przygodach innych – zauważył Ilan żywym, nieco piskliwym gło-sem.Zejin zastanawiał się czy to nie pierwszy raz, kiedy usłyszał jak ten smok przemawia. Złoto-

łuski kontynuował:

– Chce być znany, widziany przy istotach, o których wszyscy będą wiedzieć.

– Nie głupia teoria... Ale teraz idźmy spać. Jutro długi dzień – odparł Błyskawica

– A co z tym zabójcą? – stresował się lekko Zejin.Teraz nie miał wcale ochoty zasypiać.

– Nie przejmuj się nim na razie... Nie zaatakuje kogoś w towarzystwie dwóch smoków. Za-milknij już...Zejin przyznał rację Błyskawicy. Jednak Satina nie wyglądał na przekonaną. Szczelnie, ale

delikatnie, owinęła się wokół Zejina, prawdopodobnie nieświadomie.

Kolejne dwa dni, będące pozbawionych wszelkich niespodzianek, minęły tak samo mono-tonnie, jak i poprzednie. Po prostu lecieli, przemierzając nieskończone bezkresy równin... Z rzadka zauważali jakąś wieś bądź miasto, lecz ku niezadowoleniu Zejina, nigdy w żadnych się nie zatrzy-mywali. Świadomość, że przebyli dopiero połowę drogi nie napawała optymizmem.

Ósmego dnia lotu, na niebie zaczęły gromadzić się ciężkie, burzowe chmury. Mimo stosun-kowo szybkiego przemieszczania się smoków, czarne widmo nadchodzącej ulewy utrzymywało się w polu widzenia podróżników. Nagle, z dnia na dzień, chmury zmniejszyły dwukrotnie swój dy-stans. Satina twierdziła, że zmienił się wiatr i teraz nie mają szans uciec przed burzą, ale dzięki temu powstało wiele silnych prądów powietrznych, wzdłuż których leciało się znacznie wygodnieji nieco szybciej. Błyskawica obliczył z map, że zostało im tylko kilka dni drogi i rozkazał jeszcze przyspieszyć lotu, chcąc przegonić nadchodzący żywioł. Jeśliby im się to nie udało, zostaliby uzie-mieni.

Dziesiątego dnia podróży wiatr przestał być przyjazny. Zaczęły nimi targać silne podmuchy, uniemożliwiające swobodne szybowanie. Czarne chmurzyska były tuż, tuż...

Dzień był wystarczająco trudny i bez problemów ze znalezieniem miejsca do lądowania. Złośliwość losu chciała, żeby podróżnicy trafili na ogromny, gęsty las. Lądowanie między drzewa-mi, szczególnie przy tak silnym wietrze, pozbawione było szans. Dopiero późnym wieczorem, kie-dy to mrok już całkiem okrył Drugi Plan, udało im się osiąść na ziemię.

Noc, pozbawiona światła księżyca czy gwiazd, była naprawdę ciemna. Wypatrzenie polany, na której wylądowali, graniczyło niemal z cudem, ale wtedy jeszcze nie doceniali swojego szczę-ścia. Byli zbyt zajęci rozbijaniem obozu.

Drzewa osłaniały przed wiatrem, lecz zewsząd dochodziły ich wyraźne, nieprzyjemne gwiz-dy podmuchów wiatru. Satina z lękiem wpatrywała się w mrok pomiędzy pniami boru, oczami wy-obraźni widząc czyhającego na przyjaciela mordercę.

– Zejin. Idź nazbieraj chrustu – rozkazał szermierz.Zareagowała na te słowa natychmiast, syknęła przeciągle.

~54~

Page 55: Smoczy Teatr

– Nie! Sam sobie to zrób! Nie możesz?! – zaprotestowałaZejin poczuł się nieco zażenowany. Gdyby nie ciemność, wszyscy zobaczyliby jak jego

twarz oblewa się czerwienią. Satina była trochę nadopiekuńcza, ale mimo wszystko miło mu było, że ktoś tak o nim myśli.

– Sam nie będę tego robił... – syknął zimno Błyskawica.

– Przecież nic mi się nie stanie – szepnął szybko chłopiec do Satiny, próbując rozładować sy-tuację.Dotknął uspokajająco jej nosa.

– Tam nic niema, smoku. To tylko wiatr.

– Nie cieszyłabym się bardzo, gdyby zabójca cię zabił!Jej wzrok wyrażał szczerą troskę, może nawet strach.

– Zaufaj mi. Nawet jeśli on tam jest, to nie będzie mnie w stanie zauważyć – uspokajał dalej Zejin.

– Łowca zawsze nadlatuje w ciemności...To wcale nie brzmiało, jakby aprobowała ten pomysł, ale odpuściła. Zejin pogłaskał ją po

pysku. Ruszył. Pomiędzy drzewami mrok wydawał się nabierać nowej głębi. Zewsząd dobiegał go zło-

wieszczy gwizd, szalejącej nad lasem wichury, zmieszany z akompaniamentem różnych, nieprzy-jemnych dźwięków. Pomlaskiwania, warknięcia, trzaski... Z każdym krokiem tracił pewność siebie. Starał się iść w jednym kierunku, coby nie stracić orientacji, ale nie odważył się wejść w knieję głę-biej niż na dwadzieścia metrów.

Coś mignęło w ciemności. Zejin zamarł w bezruchu, wpatrując się w mroczną toń. Potrzą-snął głową. Próbował uświadomić swojej wybujałej wyobraźni, że trochę ciemności to nie powód do tworzenia wyimaginowanych potworów. Przewrócił oczami z zażenowania i zaczął zbierać chrust. Mimo braku światła, nie był to zbyt trudne zadanie. Jego oczy już dawno zdążyły się przy-zwyczaić do mroku.

Minęło kilka minut. Uzbierał już całkiem pokaźny stos, kiedy nagle zakręciło mu się w gło-wie. Całe jego ciało przeszła fala magicznej energii, pochodząca z samego wnętrza jego duszy. Uderzył plecami o drzewo, łapał łapczywie powietrze. Po kilku sekundach wszystko wróciło do normy.

Rozejrzał się niepewnie wokół. Nic nie zobaczył. Spojrzał na uzbierane drewno. Musiało wystarczyć. Miał już dosyć tego przeklętego lasu. Zaczął przenosić chrust na polanę.

Podróżnicy już od dobrych kilku godzin spali. Noc jakby uspokoiła się, nie wydając żad-nych dźwięków. Kiedy zniknęły gwizdy wiatrów, jakby same zwierzęta straciły ochotę na nocne ba-raszkowanie. Zapanowała kompletna cisza...

Nagle Zejin wpadł do wody. Zakaszlał gwałtownie, rozpaczliwie machając rękami. Otwo-rzył oczy.

To tylko gwałtowny deszcz spadł z nieba. Ilan przykrył Błyskawicę swoim skrzydłem. Sati-na postąpiła tak samo. Ryk ulewy przytłumiał nieco pod smoczą błoną długiego skrzydła.

Samym jaszczurom deszcz nie przeszkadzał. Ciężkie krople rozbijały się o ich łuski, stróż-kami spływając ku ziemi, tworząc abstrakcyjną sieć... Z rzadka zajaśniała ona blaskiem odbitym od bezgłośnych błyskawic...

~55~

Page 56: Smoczy Teatr

Ostatnie dni podróży przelecieli w deszczu. Bezlitosna nawałnica siekała Zejina i Błyskawi-cę bez przerwy po twarzach, wystawiając na próbę ich cierpliwość. Była to jednak walka bez szans na zwycięstwo i już po jakimś czasie oboje wpadli w bardzo zrzędliwy humor.

Smoki nie miały tego problemu. Deszcz zdawał się je nawet orzeźwiać, choć nieprzyjemny, silny wiatr znacznie utrudniał lot, niezwykle męcząc biedne stworzenia. W pewnym momencie dla gadów stało się punktem honoru pokonanie żywiołu i osiągnięcie postawionego sobie celu, za wszelką cenę.

Dlatego parli na przód, mimo wszelkich przeciwności losu. Zejin z niedowierzaniem odli-czał ostatnie kilometry drogi. Wydawać by się mogło, że dopiero co rozpoczęli podróż, a już docie-rali do celu. Wbrew swojemu przekonaniu, zamiast rosnącej niepewności, odczuwał ekscytację. Do tego dochodziła prosta myśl, że w końcu odpocznie po naprawdę męczącej drodze.

Z drugiej jednak strony, kiedy Błyskawica i jego smok, Ilan, pozostawią go w nieznanym miejscu i zniknął za horyzontem, zakończy się kolejny rozdział z cyklu jego życia. Przepadnie dlań Ainaknazs, znikną towarzysze. Bał się tego. Bał się zmian. Jednak przez te wszystkie mroczne my-śli, przebijał się jeden silny blask, którym była Satina. To właśnie ona przypomniała mu bez prze-rwy, że zawsze pozostaną mu wspomnienia, oraz już nieco bardziej nieco ironicznie, że życie Zeji-na się jeszcze nie kończy i dużo rzeczy może zmienić się w przyszłości.

Póki co musiał się skupić na tej przyszłości, która stawała się teraźniejszością. Piętnastego dnia od rozpoczęcia podróży, późnym południem, ich oczom ukazała się niewielka osada, zamiesz-kana przez gnomy, cel ich wędrówki. Coś jednak było nie tak.

Wylądowali w centrum wioski, na dostatecznie dużym rynku, aby pomieścić oba smoki. Pierwsze co rzuciło im się w oczy to ratusz, zniszczony i nadpalony z zewnątrz. Podobny los spo-tkał okoliczne domy.

Wszechobecne gnomy krzątały się pracowicie, przypominając mrówki, kopiec których zo-stał kopnięty. Głównie naprawiały uszkodzone budynki, choć Zejin dostrzegł grupkę ładująca na wóz ciała swoich towarzyszy. Zwłoki były barbarzyńsko zmasakrowane.

Przybycie dwóch smoków początkowo pozostawało zignorowane, choć wielu mieszkańców zerkało na nich zaniepokojonym wzrokiem. Dopiero po jakimś czasie na rynek zawitała garstka gnomów, uzbrojonych w dziwne, czarne kije. Na samym jej czele maszerował człowiek, wyróżnia-jący się wzrostem spośród swych towarzyszy. Nad oddziałem szybował nisko czarnołuski smok.

– Nie wyglądają na szczęśliwych – zauważyła Satina.Zejinowi ciężko było nie podzielić myśli przyjaciółki.

– Co tu się stało? – zapytał cicho.Komitet powitalny dotarł do podróżnych. Dopiero wtedy Błyskawica zsunął się ze swojego

smoka. Zejin poszedł za jego przykładem.Czarnołuski wylądował obok, wciskając się w resztę wolnej przestrzeni. To on jako pierw-

szy przemówił.

– Jesteście z daleka? To z waszym przewodnikiem mówiłem przez Lustro? – zapytał jaszczur.

– Zgadza się – powiedział Błyskawica. – Oddział Eradox, pierwszy. Zostawiamy wam jedne-

~56~

Page 57: Smoczy Teatr

go z naszych ludzi. Smok powtórzył dokładnie słowa Błyskawicy.

– What, only!? – zawołał zaskoczony mężczyzna językiem, którego żadna istota nie potrafiła zrozumieć – Damn it! We requested for support! One man cannot help us! We are surroun-ded by damn, fucking army! Not a few kobolds, who can be killed by stick blow!Zejin przysłuchiwał się potokowi dziwnych słów z miną tumana. Wyglądało na to, że do-

wódcy coś się nie spodobało.

– Z kim jesteście otoczeni? – zapytała Satina.

– Ty go rozumiesz? – zapytał zaskoczony chłopiec.

– You know what i am saying?On chyba też był zaskoczony tym faktem.

– Ja też cię rozumiem – wtrącił się Ilan.

– Chyba wszyscy MY możemy cię zrozumieć – stwierdził czarnołuski.

– Kto was otacza? – dopytywał się złotołuski.

– Cisza! – warknął Błyskawica. – Co tu się do cholery dzieje?!Dowódca zaczął mówić lecz nagle przerwał. Westchnął i gestem przekazał zadanie wytłu-

maczenia sytuacji czarnołuskiemu.

– W lesie, dookoła nas, istnieją orkowie z pierwszego ataku – rzekł smok. – To musiała być... wy to mówicie „straż przednia”, większej grupy, zmierzającej z północy. Robimy próbę obrony jak to się da, ale sami się nam nie uda. Mówiliśmy prośby do tego władcy tych tere-nów, lecz nie chcą naszego problemu. Jak mówili: „rozbiją się o nasze mury”. Nie chcą na-szego losu. Wy jesteście jedynymi, którzy chociaż powiedzieli na nasze wezwanie.Zapadła cisza, którą mącił jedynie nieznośny szum deszczu. Błyskawica zmrużył oczy. Na-

gle wskoczył na złotołuskiego, mówiąc:

– Skurwysyny! Nasze dowództwo nic nam nie powiedziało... Cesarstwo Miecza i Ostrza ma gdzieś kastę chłopów, nie pomoże. Eradox jest za daleko i też by nas zignorowali. Ilan, wy-ruszamy. Wrócę tu ze wsparciem.Smok nie czekał na odpowiedź. Momentalnie wybił się w powietrze.

– Hey! – zawołał zdenerwowanym głosem mężczyzna.

– Powiedział, że leci po pomoc – przetłumaczył pokrótce czarnołuski.

– Oh...Ilan szybko zniknął za drzewami.Okazał się, że mężczyzna, którego imię brzmiało Tom, chciał uzyskać jeszcze wiele infor-

macji od Zejina i Satiny. Deszcz stawał się coraz gęstszy, więc tylko on i chłopiec skryli się pod skrzydłami swych smoków, kiedy straż przyboczna dowódcy odeszła do ratusza. Tom chciał przede wszystkim znać specjalizację nowych rekrutów i ich umiejętności. Zdawał sobie sprawę, że już sama obecność drugiego smoka podnosi wartości bojowe jego skromnej armii, ale zastanawiał się, czy można by wykorzystać ich potencjał jeszcze w jakiś inny sposób.

Zejin wyjawił mu, że w poprzedniej jednostce służył jako zwiadowca i kurier. To wyraźnie ucieszyło dowódcę. W domyśle sam chciał zająć to stanowisko, co mu się bardzo nie podobało. Chłopiec wyjawił mu jeszcze, że posiada pierścień telepatycznej komunikacji, otrzymany od jego poprzedniej jednostki. Myśl, że będzie miał informacje z pola bitwy w czasie rzeczywistym popra-

~57~

Page 58: Smoczy Teatr

wiła mu humor jeszcze bardziej. Mężczyzna założył pierścień... i wzdrygnął się nagle. To Satina przesłała mu mentalną wia-

domość, dzięki swemu medalionowi.

– Cool – skomentował. – Okey. Kezder, take care of Satina. Kid. Follow me.

– Tom chce, żebyś ty leciał za nim – rzekł czarnołuski do Zejina, a następnie spojrzał na Sati-nę. – A ty masz lecieć za mną.

– Tylko powracaj szybko – rzekła troskliwie smoczyca, schylając głowę ku chłopcu.

– Najszybciej jak się da – uśmiechnął się, kładąc dłoń na jej nosie. Ruszył za dowódcą. Zejin i Tom weszli do stojącego obok ratusza. Kiedy chłopiec ujrzał

stan panujący wewnątrz, zaczął się zastanawiać, czy konstrukcja nie zwali mu się na głowę. Wyda-wać by się mogło, jakoby w budynku przez długi czas urzędowała banda pijanych najemników. Nie wyglądało jednak na to, żeby ktoś przejmował się takimi niuansami jak złamana krokiew czy dziura w ścianie.

Tom przeszedł kilka metrów korytarzem i skręcił w lewe pomieszczenie. Zejin podążył za nim.

Znaleźli się w dużej izbie. Światło wpadało do wnętrza przez dwa, szerokie okna, znajdują-ce się na ścianie przeciwnej. Podłogę zdobił poszarpany i brudny dywan, który niegdyś zdawał się być czerwony, a nie szary. Jedynym mebel stanowił masywny, dębowy stół, z rozłożoną jakąś mapą na wierzchu. Przy nim stało kilka gnomów, wpatrujących się uparcie w papier. Mruczały one cośw swym języku, będąc całkowicie pogrążonym w planowaniu jakiejś taktyki.

– Hey – zwrócił na siebie uwagę Tom. Obecni oderwali się od swojego zajęcia. Zobaczywszy dowódcę, natychmiast zasalutowali.

Tom podszedł do mapy. Klepną jednego z gnomów po ramieniu i wskazał palcem jakiś punkt na mapie, a zaraz potem kciukiem na Zejina. Gnom kiwnął głową.

– Good – skomentował Tom i szybkim krokiem wyszedł z pomieszczenia.Karzeł zwrócił się do niego przyjaźnie, przywołując go gestem:

– Witaj chłopcze! Jestem Gomnik, główny technik małej armii Toma, oraz członek jego od-działu.Nagle wychylił się, próbując spojrzeć za Zejina.

– A gdzie twoi towarzysze?

– Wybacz, Gomniku. Jestem sam.

– Tylko? – zapytał zaskoczony.Pozostałe gnomy przysłuchiwały się rozmowie. Jeden z nich odezwał się niewprawnym

Wspólnym.

– Nam obiecaliście przecież wsparcia.Nie powiedział tego z wyrzutem. Po prostu stwierdził fakt.

– Doszło do... nieporozumienia – odpowiedział Zejin wymijająco.Nie chciał im mówić, że jego dowództwo prawdopodobnie wysłało go tu, żeby zginął

w obronie wioski...

– Nie zamartwiaj się... – tu Gomnik przerwał, patrząc na człowieka niepewnie.

– Zejin, wybacz.

~58~

Page 59: Smoczy Teatr

– Zejinie. Już widziałem twego smoka, a to lepsze niż cały oddział ciężkozbrojnych rycerzy. Pewnie już wiesz, że tej nocy wyruszamy na akcje i z tego co zrozumiałem, nasz dowódca cię do niej przydzielił. Mam ci powiedzieć wszelkie szczegóły operacji, więc słuchaj uważ-nie, bo nie lubię się dwa razy powtarzać.

– Słucham.

– Udało się nam odnaleźć bazę wroga. Jest tutaj – zaczął, wskazując palcem na mapie, zaraz obok wioski – Orkowie założyli niewielkie obozowisko, tuż przed przegnaniem ichz naszej osady. Uprowadzili przy tym ważną osobę, zaklinaczkę o imieniu Saithis. Dziśw nocy ją odbijemy. To będzie operacja dwuetapowa. Oddział Toma zakradnie się na teren przeciwnika, przejmie zakładnika i wycofa się do punktu ewakuacyjnego. Wtedy detonuje-my bombę, która odwróci uwagę orków. Na ten znak, reszta naszych oddziałów zaatakuje bazę...W tym momencie do pomieszczenia wbiegł zdyszany, młody gnom, trzymający w ręku ka-

wałek pergaminu. Powiedział on coś z trudem do Gomnika, przekazując mu wiadomość. Karzeł przeczytał ją szybko i odpowiedział coś posłańcowi. Zwrócił się do Zejina.

– To od Toma. Są tu rozkazy dla ciebie. Będziesz latał nad obozem i informował nas o pozy-cjach wroga. Zanim Zejin zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Gomnik ponowił odprawę:

– Tak więc, kiedy damy znak, pozostała część oddziału zaatakuje obóz, a my po krótkiej chwili dołączymy do nich, kończąc dzieła od tyłu. Z tego co przeczytałem, ty dołączysz do walki, jeśli sprawy przyjmą zły obrót. Będziesz naszym „planem B”. Wtedy – spojrzał zno-wuż na kartkę. – Wtedy twoim priorytetowym zadaniem będzie zapewnienie bezpieczeń-stwa zakładnikowi i odeskortowanie go do wioski.Zejin zrozumiał wszystko bez większych problemów. W jego głowie zrodziło się jednak kil-

ka pytań.

– To ile gnomów weźmie udział w tej akcji? – nie wydawało mu się, żeby grupka chuderla-wych karłów mogła pokonać hordę orków.

– Hmm... Nas będzie w takim razie pięciu plus twój smok, cztery gnomy chroniące teren,i dwadzieścia pięć gnomów atakujących obóz, plus smok Toma.

– A ile jest orków w obozie?

– Naliczyliśmy ponad pięćdziesiąt – odpowiedział, jakby taka liczba nie stanowiła problemu.

– Trzydzieści gnomów przeciwko pięćdziesięciu orkom.Zejin nie dał rady powstrzymać ironii.

– Kiedyś bym pomyślał tak samo. Ale dzięki temu... – wskazał kciukiem na wiszącą mu na plecach broń – ... nie będzie to stanowić problemu. Chcesz zobaczyć karabin w akcji?Zejin splótł ręce na piersi. Kiwnął głową.

– Zatem chodź za mną. Dobrze, że ten przeklęty deszcz przestał padać. Istotnie. Kiedy opuścili budynek zauważył, że trwający kilka dni deszcz ustał. Niesamowite

błoto jednak pozostało. Ciamkając przy każdym kroku, Gomnik i chłopiec doszli na strzelnicę, słu-żącą niegdyś gnomon do szlifowania swych umiejętności walki procą. Znajdywało się tam akurat parę innych karłów. Zastali ich trzymających nieznaną mu broń przy ramieniu, lecz kiedy tylko usłyszeli nadciągających, opuścili „karabin”.

Gomnik rzekł do nich coś w swym języku. Te mu coś odpowiedziały, a on kiwnął na to gło-

~59~

Page 60: Smoczy Teatr

wą. Po tym zwrócił się od Zejina, mówiąc:

– Patrz.Ściągnął z pleców swój oręż. Przyłożył go do ramienia, stał w bezruchu. Zejin nie bardzo

wiedział czego ma oczekiwać. Nagle huknęło, zasłonił się rękami. Gomnik spojrzał na człowieka. Kiedy ujrzał jego minę, zachichotał.

– Nie masz się czego obawiać, chłopcze. Tobie ta broń nic nie uczyni, dopóki nie stoisz przed luf ą. Nic nie dostrzegłeś, prawda? To teraz przyglądaj się tarczy – polecił gnom.Zejin, mimo zdezorientowania posłuchał Gomnika. Skupił swoją uwagę na drewnianej tar-

czy. Nie mógł jednak oprzeć się pokusie, żeby nie zrobić kroku w tył. Nastąpił kolejny huk. Na drewnianej tarczy, oddalonej około dziesięć metrów, powstało

duże pęknięcie.

– Ta broń... – zaczął tłumaczyć Gomnik – ... zwana jest bronią palną. Dzięki materiałom wy-buchowym, wystrzeliwuje kawałek metalu tak szybko, że my nawet nie możemy tego uj-rzeć. Piękna rzecz. I praktyczna.Gnom przymierzył i wystrzelił jeszcze raz. Tym razem tarcza poszła w drzazgi.

Zejin pozostawał jeszcze kilka chwil na strzelnicy. Miał nawet ochotę spróbować użyć dziw-nej broni, lecz zabrakło mu odwagi. Kiedy w końcu wygrał wewnętrzną walkę i zamierzał poprosić Gomnika o jedną próbę, ten uprzedził go oświadczając, że może już odejść. To wystarczyło, żeby złamać jego wątłą pewność. Postanowił poszukać Satiny.

Zaczęło się robić ciemno. Dopiero wtedy poczuł potworne znużenie po podróży. Przez dzie-sięć minut snuł się po wiosce, szukając srebrnej smoczycy. Po drodze spostrzegł, że od strony obo-zowiska orków, osada umocniona została wałami, fosą i solidną palisadą. Informacja ciekawa, ale nie wyjaśniała zagadki zniknięcia Satiny.

Wtedy to usłyszał charakterystyczny szum skrzydeł. To ona znalazła jego.

– Zejin! – zawołała z góry. – Poleć na środek. Będę tam.I nie czekając na odpowiedź, poleciała w stronę rynku. Zejin posłusznie ruszył za jej tropem.

Moment później dotarł do ratusza. Obok już czekała Satina. Przy jej nogach dostrzegł jakiś tobołek.

– On, ten przewodnik, kazał mi tobie powiedzieć jego wieści... – spostrzegła jego zaintereso-wanie przedmiotem. – To dla ciebie. On mówił, że będziesz wiedzieć co z tym zrobić. Kazał też mówić wieści, że masz to „zbić” z tyłu wioski. Ma to nam pomóc odpocząć, bo w nocy przyjdą po nas. A jeżeli jesteś głodny, to zostawiłam dla ciebie upolowane do jedzenia – do-dała ostatnie zdanie czulej. – Bardzo szczęśliwie się tu poluje.

– Dziękuję ci – pogłaskał ją po nosie – żebym jeszcze wiedział gdzie jest tył wioski. Przecież ona jest okrągła!

– Poleć za mną. Pokaże ci. Satina wzbiła się w powietrze i poleciała w stronę przeciwną do obozu orków. Mógł się do-

myśleć... Po drodze sprawdził co to za tobołek taszczy ze sobą. Okazał się być on zwykłym namio-tem.

Po dotarciu na miejsce, gdzie leżała smoczyca z szeroko rozłożonymi skrzydłami, chłopiec wziął się do pracy. Rozłożenie namiotu okazało się trochę trudniejsze, niż mu się wydawało. Podło-że było kamieniste, ale dzięki subtelnej pomocy wielkiego jaszczura, udało mu się dokonać dzieła. Nagle zaburczało mu potężnie w brzuchu. Satina od razu przypomniała o połowie dorodnego jele-

~60~

Page 61: Smoczy Teatr

nia, którą mu pozostawiła. Zejin z wielką chęcią zjadłby dziczyznę ale nie na surowo. A z mokrego drewna ciężko rozpalić ogień. Błyskawica miał jakąś swoją technikę, dzięki której płomień palił się nawet w deszczu, ale Zejinowi nie udało się podpatrzeć tej tajemnicy. Nie miał innego wyboru jak ruszyć w poszukiwaniu karczmy.

Po jakimś czasie, wrócił do odpoczywającej Satiny z pełnym brzuchem. Był tak najedzonyi zmęczony, że sen przyszedł sam.

Obudziło go szturchanie w ramie. Z niezwykłym trudem otwarł oczy. Bez wątpienia postać która go dźgała palcem, była gnomem, lecz nie potrafił rozpoznać twarzy, ukrytej przez gruby płaszcz panującego mroku

– Obudź się. Już czas. Połowę zjedz sam, a połowę daj smokowi – szepnął nieznajomy karzeł, podając Zejinowi jakieś ciasteczko. – To zioła, które was rozbudzą. Po tym od razu wzbijcie się wysoko w powietrze. Jak już zajmiecie pozycje, dajcie znać dowódcy. Po tych słowach gnom zniknął. Zejin spojrzał beznamiętnie na podarek. Przełamał ciastecz-

ko i zjadł połowę. Było niedobre, ale ostry smak momentalnie wyciągnął go z nocnego otumanie-nia. Satina już obserwowała go swymi niebieskimi oczami. Bez słowa podsunął jej resztę ciasteczka pod nos. Smoczyca powąchała jedzenia i powolnym ruchem wzięła je do pyska. Kłapnęła szczęka-mi. Momentalnie wstała

– Wyruszamy? – zapytała.

– Mhm – odpowiedział i po zapięciu klamry od pasa z mieczami, wskoczył zwinnie na srebr-nołuską.Po chwili znaleźli się w powietrzu. Mimo mroku, wypatrzyli przygotowujący się oddział

gnomów. Kiedy zawiśli nad nimi, Satina dała mentalny znak dowódcy. Smoczyca ruszyła.

– Znasz plan? – zapytał zaskoczony.

– Tak. Kezder mi go mówił... Nagle się zawahała. To nie był najlepszy moment na takie rozmowy, ale musiała o tym

wspomnieć:

– Dość gładko zniosłeś tą zmianę ziemi. Zwykle źle ci to wychodzi. Miała na myśli przeniesienie jej i Zejina z Ainaknazs.

– Poza otoczeniem nic się nie zmieniło – stwierdził Zejin, trochę niezgodnie z własnymi od-czuciami. – Dalej robimy zadania, tylko, że dla innych ludzi.

– Człowiek by mówił na to ironia losu? – odwróciła do niego głowę.

– Nie. Na pewno nie. Ironia losu będzie wtedy, kiedy się dowiedzą o moim przekleństwie – dodał posępnie. Satina nie odpowiedziała, mimo iż chciała. Nie mogła. Powoli dolatywali do celu. Chyba, że

już wiedzą... – pomyślała.

~61~

Page 62: Smoczy Teatr

Akt IV

„Oczami smoka”

To było dziwne. Czuł jak jego dusza unosi się w nicość, ale równocześnie nie istniała. Wy-pełniał sobą pustkę... przez całą wieczność, ale tylko krótką chwilę. Był czymś ale nie istniał. Był wszędzie, ale nigdzie... Jego uczucia szalały, zmieniały się, przekształcały.

Uporczywe odczucie zakłócało ten taniec. Świadomość nadchodzącego cierpienia? Wpada w panikę, przerażenie ogarnia całą jego istotę. Dusza próbuje sobie przypomnieć... ale nie ma prze-cież pamięci.

Nagły zew przyciąga ją. Nie opiera się. Nie ma powodu się sprzeciwiać. Powoli płynie do swego przeznaczenia.

Detkel zachłysnął się powietrzem. Otumaniony umysł zapulsował ostrym bólem. Widział kolory, czuł zmysły, ale nie potrafił ich zrozumieć. Chciał wstać, lecz nie umiał. Nic nie rozumiał. Mózg nie chciał słuchać. Ale natłok myśli zaczął się powoli rozlewać... Uśpiony umysł rozpoczął przebudzanie. Nie... nie jestem Detkel... – pomyślał mętnie. Z wolna uświadamiał sobie rzeczywi-stość. Czuł się, jakby przespał całe życie, jakby wrócił z martwych do życia. Ale nie wiedział ile jego życie trwało... Nic nie pamiętał. Nie wiedział jak pamiętać... Kim ja jestem... gdzie ja jestem, po co jestem? Musiał pamiętać! Musiał żyć! Skupił się z wysiłkiem, pozbierał część myśli.

Coś pękło w jego mózgu, coś zaskoczyło. Przypomniał sobie ostatnie chwile jego życia: Zgon Kiry, zdobycie Klucza, śmierć z ręki diabelskiego... Kira! Nie, nie Kira... Sachxighere! – do-znał euforii. – Tak ona ma na imię! A moje... ugh... nie pamiętam.

Nagle zrozumiał jak interpretować wzrok, jak używać oczu. Przypominał sobie jak wyko-rzystywać swe ciało i mięśnie. Jak słyszeć dźwięki i jak pojmować czucie.

Mógł dostrzec noc. Odkrył, że leży w dość dużej jaskini o ostrych krawędziach. Kontem oka spostrzegł jakieś poruszające się cienie. Detkel wytężył wzrok... i nagle rozpoznał kontury skrzydla-tych stworzeń! Wpadł w panikę, to inne żyjące istoty tam stały, nie był sam! Zerwał się na równe nogi, ale upadł. Spojrzał na swe ciało, szukając wytłumaczenia. Zmroził go. On był taki sam! Cze-mu, czym jest?! Jakaś uporczywa myśl chciała się przebić do jego świadomości, ale nie rozumiał jej.

Chciał uciec z tego miejsca, chciał uciec od samego siebie. Otrząsnął się, znowu wstał. Szybko stracił równowagę, upadł boleśnie na swoje skrzydło. Usłyszał jakiś szept. Jego ucho samo zastrzygło. Nie potrafił rozpoznać dźwięków.

– Lhfrezx qwtyzde. Fzzsi zie zzcteasvd ku ugvadzzpoyt?1

– sss: Rqovdjos waszrg wuvzuktie izs rqovdjosi.2

– Szzayst. sss: Olcvz rqovdjos. Zasgteus bix.3

Nagle poczuł, jak jego ciało sztywnieje. Chciał zrozumieć co się z nim dzieje, co robić! Jego łeb sam opadł mu ku ziemi, powieki przymknęły się ze zmęczenia. Nie wiedział co to za uczucie... Ale poddał mu się bez walki... Zasnął.

~62~

Page 63: Smoczy Teatr

Detkel przebudził się ponownie, lecz nie otworzył oczu. Zbyt przyjemnie i beztrosko mu się leżało. Rozmyślał nad dziwnym snem, który przyśnił mu się w nocy. Był taki realny... rzeczywisty... Heh... być smokiem... – pomyślał z uśmiecham.

Nagle zauważył, że nieświadomie bawił się czubkiem swojego ogona... Ogon!? Momentalnie zerwał się na równe nogi. Przerażonym wzrokiem badał intensywnie

każdy kawałek swojego ciała. To nie był sen! – dotarło do niego. Rozejrzał się szybko wokół. Znajdywał w małej, płytkiej jaskini. W pierwszym odruchu

miał zamiar wybiec z groty, lecz nagle spostrzegł półprzeźroczystą, kryształową ścianę, oddzielają-cą go od wolności. Przerażenie przerodziło się w desperację. Szybko podbiegł do przeszkody, za-mierzając ją po prostu sforsować. Chciał uciec jak najdalej, wynieść się z tego miejsca!

Zatrzymał się nagle, oszołomiony tym, co ujrzał za ścianą. Widok... Niesamowicie piękna panorama niemalże całego świata, rozciągająca się pod nim, aż po horyzont.

Musiał być wysoko... Bardzo wysoko. Stał tak przez długą chwilę, obserwując ten obrazz zachwytem, nieświadomie przypominając sobie coraz to nowe fakty z jego życia. Te chmury pły-nące pod nim... To słońce...

Nagle otrząsnął się. zauważył, że już się uspokoił. Nie mógł w to uwierzyć, ale był szczęśli-wy. Miał spore dziury w pamięci. Jak przez mgłę pamiętał swoje ludzkie życie. Z ledwością przy-pomniał sobie niektóre fragmenty swojej smoczej egzystencji. Nie znał nawet własnego imienia... Ale był szczęśliwy. I wiedział dlaczego. Nareszcie był w domu, nareszcie był sobą, smokiem. Wiel-kim jaszczurem którego łuski niemalże jaśniały intensywnym, zielonym kolorem, którego ogon dłu-gością równał się jego ciału, o skrzydłach tak wielkich, że kiedy je rozłożył, ledwie mieściły sięw tej ciasnej grocie...

Jednak uczuciu radości, towarzyszyły inne odczucia. Strach, niepokój, dezorientacja. Do-skonale pamiętał Sachxighere, jego ukochaną, najdroższą istotę, dla której był w stanie poświęcić więcej niż życie. Bał się o nią. Czemu jej nie było z nim? Przecież mieli oboje powrócić do... Nie -biańscy... Wojna... Diabelscy...

Detkel nagle przypomniał sobie straszną prawdę. Trwającą od wieków wojnę pomiędzy smokami służącymi dla Szatana – Diabelskimi, a smokami walczącymi dla Stwórcy – Niebiański-mi. Wszystkie szczegóły, wszystkie fakty...

Wojna pomiędzy Szatanem a Bogiem trwała od zawsze. W pewnym momencie, kiedy żadna ze stron nie odnosiła przewagi, powstały Smoki, stworzone przez Upadłego Anioła. Pierwotnie były stworzeniami zła, istotami, przeznaczonymi do czynienia chaosu... zapowiedzią apokalipsy. Ale czy ktoś je kiedyś zapytał o zdanie? Szatan nie przewidział, że i one posiądą dusze, własną wolę, sumie-nie i uczucia. Smoki nie chciał walczyć. Chciały jedynie spokoju... po prostu egzystować bez celu.

Kilkaset lat po stworzeniu, część z nich zbuntowała się złu. Zdradziły Szatana i przeszły na stronę Boga, gdzie miały nadzieję znaleźć harmonię. Pomyliły się. Bóg mianował je Strażnikami. Miały chronić Portal – miejsce, gdzie znajduje się przejście do samych Niebiańskich Bram.

„Złe” smoki dostały prosty rozkaz... nie mogły mu się oprzeć, przeciwstawić. „Zdobyć Por-tal. Szturmem przejąć Piotrową Bramę”. Wbrew swemu sumieniu, rozpoczęła się bratobójcza walka podzielonych skrzydlatych jaszczurów. Nazwały się Niebiańskimi i Diabelskimi.

Setki lat temu, dokładnie nad Portalem, odbyła się ogromna bitwa pomiędzy wszystkimi Diabelskimi i Niebiańskimi. Straszna rzeź, w której zginęło tysiące smoków... Po trzech dniach

~63~

Page 64: Smoczy Teatr

przedstawiciele obu nacji spotkali się na neutralnym polu i zgodnie ustalili, że trzeba zakończyć beznadziejną wojnę. Diabelskie i Niebiańskie pałały żądzą zemsty za zadaną im krzywdę. A były smokami. Nikt nie mógł bezkarnie uwłaczać ich dumie! Niewolić jak bezrozumne zwierzęta! Stwo-rzyły plan niemal doskonały.

Niebiańskie rozbiły Klucz do Portalu na trzy części. Dwie porzuciły gdzieś w równoległym planie, trzecią zaś pozostawiły sobie, aby nie można było im zarzucić nie wykonywania powierzo-nego im zadania. Diabelskie nie musiały już atakować Portalu, a skupić się mogły na bardzo do-kładnym i powolnym przeszukiwaniu innych światów.

Kiedy otwarło się przejście do innego planu, razem z Niebiańskimi, które ukryć miały frag-menty Klucza, wyruszyło setki innych smoków. Śmiałkowie ci wyrzekli się swych panów i mimo konsekwencji grążącym im za sprzeciw, zamieszkały wśród ludzi. Spokój, który pragnęły odnaleźć, nigdy nie był krystalicznie czysty, skażone przez nieustające widmo dosięgnięcia kary.

Szatan chciał jednak zwycięstwa. Znalazł sposób aby zmusić pozostałe Diabelskie do dzia-łania... Przejął ich duszę. Straciły one własną wolę. Diabelskie musiały wznowić ataki na Portal. Sytuacja stała się beznadziejna. Trzecia część klucza nie była już bezpieczna w ich własnym uni-wersum. Detkel został wybrany spośród wszystkich Niebiańskich, aby uciec z ostatnim fragmentem do świata ludzi.

Wielka bitwa... Wśród uciekinierów było moje dziecko... – Przypomniał sobie Detkel, wpa-trując się w przepiękną panoramę. – Sachzra... Ciekawe jak się jej wiedzie. Była wtedy ledwie pi-sklakiem...

Kiedy tak rozmyślał o swej córce, przypomniał mu się nagle Konik. Pegaz, jego jedyny przyjaciel, którego miał wśród ludzi. Kiedy go ostatni raz widział, obiecał mu, że niedługo wróci... Do oczu zaczęły ciskać mu się łzy.

Otrząsnął się. Miał inny problem. Nie wiedział dlaczego tu był zamknięty i co się stałoz fragmentem Klucza, którą powinien mieć ze sobą. Musiał się uwolnić. Pragnął wolności. Na do-datek doskwierał mu głód.

Wstał więc i na różne sposoby próbował rozbić kryształ. Uderzał barierę ogonem, próbował ją sforsować, skrobał pazurami. Nic nie pomagało. Z rezygnacją osunął się na ziemię. Musiał być jakiś sposób na wydostanie się z tego więzienia! Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Czas płynął niemiłosiernie wolno. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie umie powiedzieć jak długo jest już uwięziony. Chwile po prostu mijały i znikały w nicość, a on sam nie potrafił ich zli -czyć...

Ale w końcu coś się wydarzyło. Do Detkela przybył nieznany mu smok. Był niewielki,o niebieskich łuskach z akcentami czerwonymi i białymi. Zauważył, że jego prawe skrzydło było nieco poszarpane na krańcach, lecz momentalnie stracił na tym uwagę, kiedy ujrzał trzymanew szponach dziwne, mięsiste stworzenie. Ze chciwością obserwował mięso. Smok to zauważył. Przemówił:

– Niebiański, jesteś w Smoczej Wieży. Qisgzht4? Zjedz zhty5. – Smok jakimś sposobem po-pchnął zwierze nosem przez kryształową ścianę.Detkel od razu zaczął pałaszować podarek.

– Ycmazstyvn6 uciec, zzwertyuas7? My, Diabelskie, chazzwevut8 cię więzić, mimo, że jesteś

~64~

Page 65: Smoczy Teatr

yzsztr9, jak my.Detkel uważnie słuchał słów smoka, przełykając łapczywie kolejne kęsy. Surowe mięso było

wspaniałe.

– Rozumiesz mnie? – zapytał nagle DiabelskiWięzień chciał odpowiedzieć, ale głos ugrzązł mu w gardle. Nie znał żadnych słów... poki-

wał tylko łbem.

– Ale sam nie umiesz mówić jeszcze naszymi słowami?Detkel ponownie pokiwał głową.

– To az'zshunkme10. Ale gdybyś umiał uciec – kontynuował Diabelski, przenikając pazurem przez kryształ, niby w nieświadomej zabawie. – My az'chazzwevut11 się z tobą ścigać. Ale nie od razu zobaczylibyśmy twoje lqvpjzw12.Detkel przyglądał się bezmyślnie nieświadomej zabawie przybysza, przeżuwając jedzenie.

Krew spływała mu po pysku...Nagle go olśniło. Obcy smok dawał mu wskazówki do ucieczki! Diabelski oszukiwał sam

siebie, żeby przekazać te informacje i nie sprzeciwić się rozkazowi Szatana.Ugryzł ostatni raz swój posiłek i dla próby również dotknął szponem kryształu. Przeszedł

bez żadnych oporów.

– Dobrze, że Niebiańskie są daleko, na wprost od tej optez13. Ehkfyt14 nie wiedzą, że mamy już dwie części Kamienia Dusz. Wuvzuktie15. Ehkfyt.Nagle Diabelski odwrócił się zwinnie i wyskoczył z jaskini, znikając za jej krawędzią. To była zapewne jego jedyna okazja na ucieczkę. Odczekał kilka sekund i gwałtownie sfor-

sował barierę, przenikając przez kryształ bez oporu. Uśmiechnął się w duchu na swój sukces, kiedy nagle stanął tuż przed krawędzią jak wryty. Było tak wysoko, że nie dostrzegał ziemi. Strach opano-wał jego duszę. Nie pamiętał jak się lata! Cofnął się dwa kroki, nie miał zamiaru zginąć od roztrza-skania się o ziemię. Ale musiał uciekać. Musiał! Rozłożył skrzydła, zamachnął raz dla próby. Jego ciało uniosło się się samoistnie. Spojrzał przed siebie, w bezkresną przestrzeń. Serce biło mu jak szalone. Wziął głęboki oddech i wstrzymał powietrze. Zamknął oczy... i w jednym skoku wypadłz groty, rozkładając swe skrzydła.

Czuł opór, ale spadał! Zaczął bić desperacko skrzydłami, nie mógł złapać równowagi. Za-wiał mocniejszy wiatr, zdmuchnęło go całkiem na grzbiet. Nie mógł się odwrócić, wiatr świszczał w uszach! Wił się szaleńczo, rozpaczliwe próbował wyrównać lot. Złożył z trudem jedno skrzydło. Opór drugiego zaczął go obracać. Nagle machnął ogonem i przekręcił się, rozłożył szeroko skrzy-dła. Złapał równowagę.

Ciągle opadał w dół, ale odzyskał trochę spokoju. Nie mógł przyzwyczaić się do takiej nie-stabilności poduszki powietrznej pod jego błonami. Ogon pomagał mu utrzymywać pozycje. Usztywnił się, bał cokolwiek ze sobą zrobić, żeby znów nie stracić kontroli. Delikatnie manewro-wał skrzydłami, próbując dostosować się do prądów powietrznych.

Zaczął szybować. Z każdą chwilą czuł się coraz pewniej. W końcu zamachnął silnie skrzy-dłami. Zachwiało nim, ale podbiło go do góry. Stracił prędkość, opadł momentalnie. Przestraszył się, lecz szybko odzyskał stabilność. Przekrzywił trochę skrzydła i zamachnął nimi jeszcze raz. Tym razem wzbił się do przodu i złapał od razu podmuch wiatru. Zaczął bić skrzydłami kilka razy pod rząd, wzbijając się coraz wyżej. Podmuchy nim rzucały, ale coraz pewniej je wykorzystywał, za-miast z nimi walczyć. Rozluźnienie mu pomogło.

Leciał przed siebie, tak jak wskazał mu Diabelski. Wiedział, że powinien przyspieszyć, albo chociaż przejąć się powagą sytuacji, ale magia lotu nie pozwalała na to. Po prostu szybował, zapo-minając o wszystkich kłopotach i problemach.

~65~

Page 66: Smoczy Teatr

Pogoda była tak dobra, że z początku zielonołuski smok nie doceniał jej perfekcyjności. Bezchmurne niebo, spokojne podmuchy wiatru, dość niska temperatura. Miał ochotę przymknąć oczy i zasnąć, będąc niesionym przez powietrzne prądy.

Niezwykle spodobało mu się patrzenie na przemijające pod nim z wolna tereny. Soczyście zielone i tętniące życiem równiny, były jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie Detkel kiedykolwiek widział. Na dodatek ta radość w sercu. W końcu leci do przyjaciół, ujrzy swą miłość...

Czas przestał dla niego istnieć, rozkoszując się niezwykłością latania. Chciał tak frunąćw nieskończoność... Ale w końcu poczuł zmęczenie. Jego ciało nie wróciło jeszcze do formy. Za-czął powoli opadać, z myślą o krótkim odpoczynku na ziemi. Nie wiedział ile czasu minęło, zanim zaczął zbliżać się do gęstej trawy. Skręcił skrzydła prawie że prostopadle do ziemi, hamując gwał-townie. Spadł na ziemię, lecz nie poczuł gruntu. Trawa go zmyliła, upadł znacznie niżej. Doznał szoku.

Otrząsnął się. Nie najgorsze lądowanie, jak na pierwszy raz po tak długim czasie. Położył się wygodnie. Wysokie źdźbła niemalże całego go zasłoniły, a łuski zamaskowały. Dlatego zamknął oczy i zasłuchał się szumu trawy i wiatru.

Po chwili uchylił powieki. Czuł się nieco zdrętwiały, ale wypoczęty. Spojrzał na niebo. Mo-mentalnie zrozumiał, że zasnął, kiedy ujrzał jak słońce przewędrowało kawałek swej codziennej drogi.

Przypomniał sobie, że Diabelski ostrzegał o pościgu. Determinacja kazała mu wznowić lot. Wstał szybko, kiedy coś ukuło go w brzuch. Z czystej ciekawości zerknął na bok. Znalazł tam biały, łukowaty drąg, ostry na końcu. Przyjrzał mu się bliżej i nagle spostrzegł drugi podobny, leżący za-raz obok. Odgarnął szponem trochę trawy... i ujrzał szkielet. Cały smoczy szkielet. Odskoczył prze-rażony. Wpadł prosto na inny stos kości.

Nie zastanawiał się wiele, wybił się panicznie w powietrze. Miał kolejny powód, żeby szyb-ko wrócić do swoich.

Równina pod nim szybko zaczęła przekształcać się we wzgórza, a te w góry. Pamiętał ten potężny, ośnieżony łańcuch szczytów, wyłaniający się powoli przed smokiem z chmur. Pamiętał również leżący za nim Portal, śniegową równinę otoczoną koroną kamiennych zębów, będącymi najwyższymi szczytami. Tam żyli jego przyjaciele i inne Niebiańskie! Czuł ekscytację, chciał jak najszybciej się tam znaleźć. Przyspieszył lotu. Czuł ich, czuł ich! Myślami znajdywał się jużw domu!

Nie zauważył, że nie był sam. Wstrząs! Coś uczepiło się jego boku, przerażony odbił w bok. Ujrzał wiszącego na nim smoka. Wpadł prosto na kolejnego Diabelskiego. Wróg przygniótł go swo-im ciężarem. Próbował się wyrwać, bez skutku. Za duży ciężar, opadał. Ryknął desperacko z całej mocy w stronę Portalu. Szarpał się, ziemia się zbliżała. Widział jak stok górski przybliża się szyb-ko. Ryknął jeszcze raz, z przerażenia.

Śnieg wystrzelił w górę. Impet uderzenia wyrwał mu dech w piersi. Oszołomiło go. Walczył, nie miał zamiaru się poddawać. Był tak blisko domu. Wybił się w powietrze, coś chwycił go za ogon. Szczęki złapały za jego skrzydło. Uderzył o ziemię. W dzikiej szamotaninie rozerwał skrzy-dlatą błonę. Ból przyćmił mu wzrok. Wróg wskoczył na niego, przygniótł boleśnie swym ciężarem.

Przestał się szamotać, poddał się. Nie mógł ruszać skrzydłem... Ból był straszliwy... Czerwo-na krew zabarwiła śnieg dookoła.

~66~

Page 67: Smoczy Teatr

I nagle Diabelskie odleciały z kwikiem. Nie rozumiał czemu, co się dzieje. Na wpółprzy-tomny zielonołuski podniósł głowę. Jak przez sen widział lecące w jego stronę całe smocze stado... Powoli odpływał...

Nagle krew uderzyła mu do głowy, zapulsowała impulsywnie, przywróciła przytomność. Uj-rzał fioletowo-czerwoną smoczycę, Sachxighere. Euforia znów wypełniła całą jego duszę Chciał wylecieć jej na spotkanie, wreszcie zetknąć się z jej ciałem. Machnął skrzydłem i jęknął, kiedy jego całe ciało przeszył straszliwy ból. Nie miał odwagi się więcej poruszyć.

Po chwili smoki dotarły do niego. Sachxighere uderzyła twardo w śnieg, wzniecając tumany puchu i niemalże z rozpędu wpadła na rannego, wtulając się w niego ze łzami w oczach. Szeptała roztrzęsionym głosem:

– Wzedx!Wzedxqsxdz... tym jestem – przypomniał sobie zielonołuski.

Sachxighere nie odstępowała Wzedxqsxdz na metr. Nawet, gdy dwa większe smoki wzięły zielonołuskiego na swój grzbiet, ona leciała cały czas obok, niemalże muskając go swymi skrzydła-mi.

Krótką chwilę później para znalazła się w swojej jaskini. Tulili się do siebie w ciszy, muska-li nosami, spletli ogonami. Wzedxqsxdz polizał swą partnerkę po szyi. Smoczyca jeszcze bardziej wtuliła się w niego. Nie mogli się sobą nacieszyć. Wreszcie byli razem. Ich serca szalały z radości.

Szepnęła cicho:

– Vazzafzghstelu16...Wiedział co to oznacza... Pamiętał... dobrze pamiętał. Smoki tak bardzo rzadko wymawiają

to słowo...

– Ja również – odrzekł. Nawet nie zauważył, że wypowiedział te słowa w smoczej mowie. Minęła kolejnej chwili pełna namiętności, znowu do niego rzekła cicho:

– Musimy zniżyć się do nich. Musisz opowiedzieć dlaczego vaxzzume17 się stało to co się sta-ło. Przyjdę po nich do nas.

– Mogą przeczekać... – odpowiedział. Nie miał ochoty na kończenie tej chwili.

– Ja też również chcę znać twą przeszłość – powiedziała łagodnie Sachxighere. Wstała. Wzedx patrzył na smoczycę, zafascynowany ruchami jej ciała. To jak jej mięśnie

pracowały subtelnie pod błyszczącymi łuskami, jak jej złożone skrzydła falowały przy każdym ru-chu, jak jej ogon wił się delikatnie, sunąc za smoczycą...

Podeszła do krawędzi i wychyliła jedynie łeb. Zaraz po tym powróciła szybko do zielonołu-skiego, kładąc się obok niego. Czekali.

Moment później w grocie pojawiło się kilka innych smoków, w tym złotołuski przywódca Niebiańskich, Zabivzzlg. To właśnie on pierwszy przemówił:

– Wzedxqsxdz, Sachxighere! Witajcie wśród was. Gdyż powróciliście, zostanie zrobione fzas-ses18. Musimy to ucieszyć mimo, że nie było bez problemów. Wzedx. Opowiedz prawdęo twojej przeszłości.Zielonołuski westchnął. Zaczął bez skrótów opowiadać o wszystkim, co się mu przytrafiło

od momentu przebudzenia wśród Diabelskich. Wszystkie obecne smoki przysłuchiwały się w sku-

~67~

Page 68: Smoczy Teatr

pieniu tej krótkiej historii. Wzedx najwięcej miejsca poświęcił równinie, na której znalazł smocze kości. Wtedy jednak już pamiętał, iż było to cmentarzysko smoków. Przepiękne miejsce na spokoj-ną śmierć...

Na samym końcu dodał:

– Ten Diabelski, co mnie uwolnił... Powiedział, że Diabelskie mają już dwie części Klucza.

– Wiedziałem, że to w końcu stać się musiało prawdą. – Pokręcił ze smutkiem złotołuski gło-wą i rzekł ciszej do pary – pamiętacie, co się teraz stanie?Oba smoki zaprzeczyły. Sachxighere również miała problemy z pamięcią... Złotołuski od-

płynął na moment myślami, kiedy nagle zaczął swą własną opowieść*.Zaczął od wielkiej bitwy, w której sam brał udział. Obrazy ginących smoków jak żywe sta-

nęły przed nimi, domagając się choć odrobiny uwagi od tych, co żyli. Nikt wtedy nie myślał o tym co robi, kiedy śmierć tuż obok zbierała swe obfite plony. Zrozumienie był zbyt trudne, kiedy zagłu-szenie własnej duszy było takie łatwe. Mordować, tylko mordować!

Ale w końcu smoki się obudziły z transu. I zapragnęły zemsty za tragedię, którą same sobie zgotowały. Szatan przepadnie... Tak zostało postanowione. Dlatego Diabelskie, zaraz po Wielkiej Bitwie, ucieleśniły swój nieskończony gniew i jego materialną formę posłały z Sachzra, córką Sa-chxighere i Wzedxqsxdz. Furia miał zostać wyzwolona i posłużyć do zniszczenia trzeciego frag-ment Klucza. Spełnić się wtedy winno proroctwo zapisane na początku smoczych dziejów, przez Diabelskiego mędrca, Bogohrongt.

Dusza Sachzra musi w zamian umrzeć... jej dobro, jej niewinność, sumienie i wola. W cało-ści pogrążyć się ma w mroku, żeby potem pozostać jedynie pustą skorupą... Jej gniew, straszliwy gniew, zmieszany z furią Diabelskich, uwolni smoki ze Smoczej Wieży, spod jarzma Szatana. Jedna straszliwa i powolna śmierć, za wolność setek innych...

Kiedy spełni się przepowiednia, wszystkie smoki opuszczą Smoczą Wieżę i Portal, by prze-nieść się do świata ludzi, osiedlając się na zgliszczach tego co pozostanie.

Zabivzzlg zamilkł. Wzedxqsxdz leżał osłupiały, patrząc w skalną podłogę. Nie wierzył, że on się na coś takiego zgodził. Ale pamiętał. Już pamiętał. Nie łatwo było mu podjąć tą decyzję. Sa-chxighere również. Drżącym ciałem, przycisnęła się mocniej do niego.

– Wszystko już się dzieje – kontynuował przywódca. – Kilka zachodów słońca i wszyscy bę-dziemy wolni. Wierzcie mi. Wiem, że utrata waszego dziecka, nie jest jedynym poświece-niem, jakie musi zostać wydane. Wasz ból jest przez nas bardzo uznany. Proszę, wybaczcie nam wszystkim...

– Ale ona jeszcze żyje, i będzie żyła! – Jego głos przepełniała nadzieja. – Odnajdziemy ją.

– I uratujemy – dokończyła fioletowołuska.

Była już późna noc. Wzedxqsxdz, chodząc wolno po jaskini, kończył opowiadać kolejnej grupce smoków jego przygody, które pamiętał ze świata ludzi. Fzasses trwała już w najlepsze, lecz

* Od autora: Przetłumaczenie historii przywódcy Niebiańskich było bez wątpienia najtrudniejszym momentem w two-rzeniu tej historii. Mimo prymitywnego języka, którym smoki się posługują, zrozumienie sensu niektórych zdań nie było możliwe, dlatego postanowiłem omijać te fragmenty.

~68~

Page 69: Smoczy Teatr

zielonołuski nie mógł wziąć w niej udziału, z powodu zranionego skrzydła. Sachxighere zrezygno-wała z podniebnych tańców chcąc być jedynie blisko swej miłości.

Lecz wydawała się być nieobecna. Leżała pod ścianą jaskini, rozmyślając o nieznanych ko-mukolwiek sprawach. Gdy tylko Wzedx ukończy swą historię i goście opuścili grotę, podszedł on do swej partnerki i przytulił się do niej. Uwielbiał być blisko.

– Już wiem – zaczęła nagle smoczyca. – Ty nie możesz latać, ale ja tak. Polecę w Źródło. Pa-miętasz?

– Nie – odpowiedział, wysilając pamięć.

– W Źródle można na kogoś patrzeć z daleka.Kolejna fala wspomnień zalała jego umysł. Przypomniał sobie o Źródle, wielkim jeziorze,

które pokazywało w swym odbiciu drogie obserwatorowi istoty, nawet dusze już umarłych.

– Racja. Istnieje Źródło – odrzekł, kierując swój wzrok prosto w jej oczy.

– Poszukam Sachzra, zobaczę jak dobrze żyje. Muszę.W jej głosie brzmiał smutek. On czuł to samo.

– Opowiedz mi o tym jak powrócisz – poprosił Wzedx, polizawszy ją po szyi.Smoki zetknęły się pyskami.

– Nawet nie pragnęłam tego ukrywać.Patrzyła jeszcze chwilę w jego oczy, po czym wstała i wyskoczyła z jaskini. Jej lot nie trwał

długo. Już po kilku chwilach znalazła się na miejscu. Smoczyca ujrzała ośnieżoną skarpę, po której spływały kaskady wodospadów, lśniących

krystalicznym blaskiem w świetle księżyca. Brzeg Źródła otoczony był miękkim, przyprószonym śniegiem mchem, porastający, kamienne podłoże. Dalej, wokół jeziora rósł prastary, iglasty las, któ-ry swoją monumentalnością przypominał każdej istocie, że jej czas się kiedyś skończy. Ciszai spokój tego miejsca napawały każde serce swego rodzaju nadzieją i pewnością. Sachxighere z lu-bością wspominała chwile, kiedy przylatywała nad brzeg Źródła z zielonołuskim.

W pobliżu Źródła nie była żadnego smoka z powodu trwającej zabawy. Smoczycy to bardzo odpowiadało. Podeszła do wody i wypowiedziała kilka słów w tajemnym języku. Jej głos drżał...

W rozmytej tafli jeziora zaczął wyłaniać się przejrzysty obraz. Od razu rozpoznała w nim swą ukochaną, spisaną na straty, srebrnołuską córkę. U niej również trwała noc. Szybowała gdzieśw mroku uważnie obserwując coś na dole. Może polowała? Na jej grzbiecie siedział jakiś człowiek, ale to nie było istotne... Sachzra wyglądała na taką niewinną i nieświadomą. Sachxighere nie mogła sobie nawet wyobrazić swojej córki pozbawionej chęci życia, przepełnioną złem...

– Uratujemy cię, gwiazdeczko... – szepnęła.

~69~

Page 70: Smoczy Teatr

Akt V

„Zlecenie”

– Kurwa! – stęknął, podrywając się nagle.Momentalnie upadł na kolana. Nie wiedział co się działo. Jego głowa pulsowała ostrym bó-

lem. Mięśnie drgały jakby po nadludzkim wysiłku, zesztywniałe członki przestały współpracować. Płuca kuły przy każdym, płytkim oddechu. Serce pracowało szybko i nieregularnie... Miał ochotę zwymiotować.

Usiadł ciężko, podpierając się łokciami. Jego oczy beznamiętnie spojrzały w górę, ku wolno przesuwającym się czarnym chmurzyskom. Z nieba zaczęły skapywać ciężkie krople, zwiastując nadciągającą ulewę. Potrząsnął głową. Zastanawiał się jak znalazł się na szycie jakiejś nieznanej mu góry i co robią obok niego te dwa trupy. Spojrzał na swe ręce.

Jego czarne, sklejone włosy opadły na oczy, zasłaniając szare tęczówki. Z szyi zwisała mu czerwona, poszarpana chusta, naznaczona plamami krwi. W lepszym stanie znajdywała się skórza-na kurtka, przeplatana różnymi paskami i łańcuszkami oraz spodnie, ćwiekowane dosyć rzadko. Wbrew pozorom, w najlepszym stanie znajdywała się długa, ciężka peleryna, z zewnątrz czarna,a czerwona wewnątrz.

Nagle jego wzrok nabrał życia. Przypomniał sobie... Nazywał się Xue i był łowcą głów. Za-wędrował aż do tego miejsca, ścigając swych wrogów i zabijając ich. Sam przy tym jednak poległ od ran. Dlatego zaczął się zastanawiać na prostym pytaniem. Czemu żyje?!

Rozejrzał się wkoło w poszukiwaniu odpowiedzi. Przemknął mu widok niewielkiego, biało-łuskiego smoka, siedzącego kilka metrów dalej. Normalnie Xue chyba by się przestraszył, choć nie był tego do końca pewien. Ale wtedy zignorował skrzydlatą bestię. Musiał znaleźć w miarę racjo-nalne wyjaśnienie powrotu ze świata umarłych. Dotknął dłonią swej śmiertelnej rany... ale nie zna-lazł nawet zadrapania! Zamrugał oczami.

– Ty mnie wskrzesiłeś? – zapytał zmęczonym głosem smoka.

– Tak – odrzekł gad.

– Ugh... – Myślenie przy migrenie wcale nie było łatwe. – Pewnie z dobrego serca tego nie zrobiłeś, co?Przetarł oczy. Takiego kaca jeszcze nie miał.

– Wiesz co mnie ciekawi, człowieku? – zaczął mówić smok, kładąc się wygodnie na ziemi. – Zwykle, gdy widzi mnie ktoś z twej rasy, nie jest zachwycony tym widokiem. Ty nawet nie drgnąłeś na mój widok.Xue trawił chwilę słowa gada. Rozbawił go taki sposób wyrażania myśli. Powstrzymując się

od złośliwego komentarza, odpowiedział:

– Walczyłem z dziesięciokrotnie większym smokiem od ciebie, nawet wygrywając bez po-ważniejszych ran. Ty więc nie będziesz trudniejszym przeciwnikiem.

– A chcesz ze mną walczyć? – dopytywał się spokojnie białołuski.

– Nie – odpowiedział bez zastanowienia.Wstał dla próby. Trochę zakręciło mu się w głowie, ale nie było najgorzej. Poczuł się jednak

~70~

Page 71: Smoczy Teatr

nieswojo – zabrakło mu ciężaru jego mieczy przy pasie. Zaniepokojony rozglądnął się. Jeden leżał kilka metrów dalej, a drugi ciągle tkwił w szyi martwego krasnoluda. Zaczął zbierać swoje bronie.

Kiedy wyrwał brzeszczot z karła, zapytał beznamiętnie:

– To po co mnie ożywiłeś?

– Mam dla ciebie... zlecenie.

– Zlecenie? Mów dalej – przyzwolił Xue, przyglądając się stanowi znalezionego miecza.Był jedynie zakrwawiony. Zaczął wycierać metal o brodę poległego.

– Chcę, żebyś ty zabił pewnego demona. Wiem, że normalnie zabijasz tych, co łamią wasze reguły, ale kiedyś zabijałeś też demony, tak?Znów potrzebował chwili na zrozumienie słów smoka. Ruszył w stronę drugiego miecza.

– Kiedyś tak. Ale to było bardzo dawno temu. Już nie jestem Łowcą Demonów. Możesz mnie z powrotem zabić – odparł, podnosząc swój drugi brzeszczot.

– A jak ci dam tysiąc diamentów i zapłacę za to, czego będziesz potrzebować na zrobienie zle-cenia?Stanął jak wryty.

– Gdzie on jest?!

– Nie w tym świecie.

Dzień później

Przejście między planami nie było przyjemnym doświadczeniem. Nagły atak zimna odebrał mu dech w piersiach, potworny pisk rozsadzał bębenki uszne, ciśnienie miażdżyło głowę – żeby na końcu uderzyć twardo o ziemię.

Jęknął. Złapał się za głowę... Znowu dostał kaca.

– Kurwa – warknął. – Przywiąże go za ogon do drzewa i będę trzymał w tym chędożonym portalu aż mu mózg oczami wyjdzie!Podniósł się wolno do pozycji siedzącej i rozejrzał dookoła. Znajdywał się na skraju dość

wąskiego gościńca, biegnącego przez rzadko porośnięty las. Harmonia i spokój, towarzyszące temu miejscu, momentalnie zaniepokoiły łowcę. Nie lubił, gdy ptaki ćwierkały zbyt radośnie. Zawsze zwiastowało to zdradziecki sztylet w plecach. Dlatego wstał szybko i ruszył wzdłuż ścieżki, na pół-nocny wschód, tak jak polecił mu białołuski. Musiał dotrzeć do miasta, którego nazwy nawet nie znał. Został jednak zapewniony, że z pewnością rozpozna swój cel.

Nagle cichy szelest przykuł jego uwagę.

– Wiedziałem!Momentalnie dobył miecza. Stanął z pozycji bojowej. Dźwięk narastał, dostrzegł ruch. Na-

piął się do skoku, zamachnął ostrzem... I ujrzał dzikiego konia! Zamarł w bezruchu. Przepiękny i smukły, aczkolwiek brudny siwek, nawet nie drgnął na widok człowieka. Jego

długa, posklejana grzywa zafalowała, kiedy to przeszedł do stępa i leniwym krokiem podszedł do oszołomionego łowcy. Zatrzymał się tuż przed nim, machnął głową. Długa grzywka odkryła na mo-ment niezwykle bystre, bijące dziwnym blaskiem oczy. Siwek parsknął.

– Aha... – skomentował mężczyzna prostując się.

~71~

Page 72: Smoczy Teatr

Owszem, było to zaskakujące zdarzenie. Nie co dzień z krzaków wyłaniał się bezpański koń, który beztrosko podchodzi do pierwszego lepszego człowieka. Ale po przeżyciu swojej wła-snej śmierci, Xue nie był specjalnie zdziwiony.

– Masz trzy sekundy na ucieczkę. Potem jesteś mój. Wierzchowiec zastrzygł uszami i uderzył szybko trzy razy kopytem o ziemie. Mężczyzna

potrząsnął głową. Rzekł bez większego przekonania:

– Jeszcze powiedz, że mnie rozumiesz...Koń kiwnął głową. Xue to po prostu zaakceptował. W ciągu jednego dnia został wskrzeszony i rozmawiał nie-

malże po przyjacielsku ze smokiem. Gadanie do konia, który rozumiał jego słowa, wcale nie wyglą-dało dziwniej w świetle tych zdarzeń. A może wierzchowce po prostu rozumiały ludzką mowęw tym świecie? Rozwodzenie się nad tym nie miało sensu. Po prostu zwinne wskoczył na rumakai szybkim stępem ruszyli w dalszą podróż.

Po chwili zaczął zastanawiać się nad galopem. Jazda na oklep, mimo wyraźnego kręgosłupa konia, nie stanowiła dla niego zbyt dużego problemu. Kłopot polegał w ogłowiu, a właściwiew jego braku. Mężczyzna nie ufał zwierzęciu, ale musiał też wpierw sprawdzić na co go stać, zanim kupi kosztowny sprzęt.

– No dobra... – Czuł lekki stres.Postanowił zaryzykować. Dał delikatny sygnał do galopu, ale nic się nie wydarzyło. Zwierze

jakby zignorowało polecenie. Xue spojrzał krytycznie na wierzchowca. Zamachnął się, walnął piętami w boki konia. To było wyzwanie! Siwkiem zachwiało, Xue

złapał się grzywy. Nagle koń stanął dęba, wymachując przednimi kopytami i rżąc przeciągle. Ru-szył z wyskoku jak strzała.

Pędzili szybko. Naprawdę szybko! Nigdy nie spotkał konia zdolnego do takiego biegu! Wiatr ryczał w uszach. Las po bokach stanowił jedynie rozmazaną plamę. Pęd powietrza niemiło-siernie chłostał go po twarzy. W pośladki zaczynało parzyć. Ciało szybko zbliżało się do kresu wy-trzymałości. Ale nie miał zamiaru zwolnić konia i dać mu satysfakcji! Chciał... Musiał wytrzymać! Przecież siwek przy takim biegu też musiał się męczyć! Ale on również nie miał zamiaru ustąpić, przegrać. Cwałowali szaleńczo, bez opamiętania. Żaden nie myślał o porażce. Sekundy dłużyły się niczym godziny, ale równocześnie pędziły wraz z nimi. Xue zacisnął zęby. Nie miał zamiaru prze-grać z głupim zwierzęciem! Siwek stulił uszy. Nie miał zamiaru przegrać z głupim człowiekiem!

Skończyła im się droga. Przed nimi, w całym swym majestacie wyłaniało się ogromne mia-sto, otoczone grubym i wysokim murem, naszpikowane wieżami strażniczymi i po brzegi wypełnio-ne strażnikami. Już z daleka miejsce to lśniło swą schludnością i prawością. Miasto na pewno mu-siało być tak samo ważne, co bogate.

Z ulgą zwolnił wierzchowca, a ten bez oporów przyjął polecenie. Gdyby jakiś podróżnik spojrzał na nich z boku, jego ostatnią myślą byłoby, że jeździec i koń przebiegli właśnie piętnaście kilometrów w dwadzieścia minut. Żaden nie okazywał swych słabości po morderczym cwale. Siw-kowi jednak drgały mięśnie, a łowca zaciskał zęby z bólu. Xue doszedł tylko do jednego wniosku. Na takiego konia warto poświęcić każdą sumę. Uśmiechnął się nikle.

– Kupię ci piękne siodło i ogłowie... Koń nagle stanął. Xue wychylił się lekko, chcąc zobaczyć pysk wierzchowca. Ten nawet nie

drgnął. Zupełnie jakby skamieniał.

– Co ci?Dał mu sygnał do ruszenia. Koń jak stał tak stał. Ponowił próbę, z tym samym skutkiem

kończąc. Dawno temu miał podobny przypadek. Jeździł wtedy na gniadej klaczy pociągowej. Zwierze

~72~

Page 73: Smoczy Teatr

uparte jak osioł. To na niej nauczył się radzić sobie z trudnymi końmi. Techniki ruszenia takiego wierzchowca były niezwykle skomplikowane i tylko najbardziej zaawansowani jeźdźcy mogli je opanować. Przypomniał sobie szybko jedną z takich metod. Wziął głęboki oddech, skoncentrował się...

I walnął piętami w boki konia drąc się równocześnie na cały głos:

– JAZDA!Zwierze spięło się lekko, lecz nadal stało w miejscu. Siwek powoli odwrócił głowę w stronę

swego jeźdźca. Xue mógł przysiądź, że jego oczy wyrażały coś w stylu „tylko na tyle cię stać?”

– Nie radzimy sobie z konikiem, co? – rzekł jakiś mijający go staruszek, jadący na starej szka-pie.

– Jeszcze słowo, a przysięgam, zabawię się w twoją Kostuchę – syknął przez zaciśnięte zęby wściekły Xue.Odprowadził dziadka nienawistnym wzrokiem i nachylił się nad końskim uchem. Szepnął

złowrogo:

– Wiesz co będzie, jak się nie ruszysz? Siwek zastrzygł uszami. Łowca szepnął jeszcze ciszej.

– Sprzedam cię pierwszemu lepszemu rolnikowi. Do końca swojego chędożonego życia bę-dziesz orał pole. A na starość zarżną cię na obiad. Co ty na to?Usta wygięły mu się w sadystyczny uśmieszek. Koń stulił uszy i skrobnął ziemię kopytem.

Ruszył jednak posłusznie do przodu. W końcu dotarli do miastowej bramy. Nie mógł jednak przekroczyć kontroli z Siwkiem. Na

miejscu strażnicy polecili mu odstawić wierzchowca do przybramnej stajni – panował zakaz wpro-wadzania koni wewnątrz murów.

– Co? – zapytał zdziwiony. – Kto wpadł na pochędożony pomysł nie wpuszcza koni do miast?!

– Nietutejszy, co? – zauważył strażnik ze zrozumieniem. – Zgodnie z wolą króla Lasera VI, Eradox, jako stolica Kalmateem, pozwala smokom na swobodne poruszanie się po ulicach. One same nic by im nie zrobiły, ale konie wariują na widok gadów.

– Smokom? – skomentował Xue z powątpiewaniem.

– Ano smokom – potwierdził wąsaty strażnik.Chędożone uniwersum... Smoki się zabija, a nie asymiluje... – narzekał w myślach, podpro-

wadzając siwka do pobliskiej stajni.Zeskoczył z rumaka i zostawił go w rękach tęgiego stajennego. Nie mógł się powstrzymać

od ironicznego prychnięcia, kiedy ten spróbował złapać nieistniejące wodze. Odwrócił się na pięcie, zamiatając swą peleryną i bez słowa odszedł w stronę centrum miasta, z ulgą zrzekając się chwilo-wo problemów z koniem.

Nie było ich dużo, ale faktycznie, Xue widywał beztrosko przechadzające się lub frunące gdzieś nad miastem smoki. Irytowało go to. W jego świecie stworzenia te były znacznie większe, przerażające i śmiertelnie niebezpieczne. A te jaszczurki? Właśnie zobaczył jak jedna kupuje na sto-isk jakąś błyskotkę... Kupuje! Łowca miał ochotę podejść do smoka i nawrzeszczeć mu, że powi-nien rozwalić stragan, kupca rozszarpać na strzępy, wymordować połowę ludności i terroryzować miasto przez najbliższe sto lat. A nie kupować! Krew mu wrzała, ale panował nad sobą. To nie był jego świat. Musiał przyjąć nowe zasady, choć nienawidził tego. Potrząsnął głową i ruszył dalej.

Miał wiele do kupienia. Różnego rodzaju proszki, amulety, mikstury, klejnoty... Wiele z tych

~73~

Page 74: Smoczy Teatr

rzeczy znalazł na zwykłych stoiskach. Ludzie często nie zdawali sobie sprawy z tego co sprzedają. Inne odkrył w specjalistycznych kramach, żądających za swe towary horrendalnych ceny. Xue jed-nak o to nie dbał. Wszystko to miało mu posłużyć do walki z demonem, a to nie są żarty...

Żarty. Żartem było dzieciństwo Xue. Jego przeszłość... mroczna przeszłość znów domagała się uwagi. Ponownie stał się łowcą demonów... Kimś, kto umarł w jego umyśle dawno temu.A teraz wrócił. Przed oczami stawały mu obrazy, o których chciał zapomnieć. Spalona wieś... za-krwawiona rzeka...

– Kupujesz pan?! – zawołała zirytowana przekupa.Xue otrząsnął się. Odrzucił na jej stół kawałek metalu.

– W rzyć wsadź sobie te falsyfikaty... – warknął. Odszedł. Ostatnią rzecz musiał szukać u prawdziwego maga. Dotarł do bogatej posiadłości, niemalże willi, otoczonej wysokim, żeliwnym płotem. Pomiędzy prętami Xue dostrzegł kilkanaście dużych, kudłatych psów, które zaczęły natychmiast obszczekiwać przybysza. Uklęknął przed bramą i spojrzał bezczelnie jednemu w oczy:

– Smalec... Byłby z ciebie świetny smalec...Nagle usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.

– W czym mogę pomóc?Podniósł wzrok i zobaczył młodego, chuderlawego, ale wysokiego mężczyznę, o nieco prze-

straszonej minie.

– Gospodarz tego domu jest magiem? – spytał łowca beznamiętnie.

– Owszem, ale...

– Mam złoto – przerwał, podnosząc sakiewkę pełną małych diamencików.Pachołek westchnął z rezygnacją

– Proszę poczekać...Mężczyzna wrócił do domu, wołając równocześnie psy. Moment później wyszedł z niego ja-

kiś starzec, odziany w czerwone szaty. To bez wątpienia był mag. W świecie Xue czarownicy rów-nież ubierali sukienki. Zawsze go zastanawiało, czemu nie widział maga w pełnej zbroi płytowej.

Starzec podszedł do bramy i otwarł furtkę. Łowca dokładnie obserwował maga, wsadził wolno dłoń pod pelerynę. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych emocji. Gospodarz odwrócił się nieświadomy, chciał przymknąć bramkę za sobą. To była okazja! Nagły ruch, ostrze błysnęło. Nie trafił! Przerażony mag wpadł na ogrodzenie, jego dłonie już składały się w jakiś znak ochronny. Ale zaraz! Czemu napastnik trzymał broń za ostrze?

– Zaklnij mi to – poprosił z wrednym uśmieszkiem Xue.Mag dyszał ciężko, próbując zebrać myśli.

– Przestraszyłem pana? – zapytał z nieskrywaną drwiną. – Proszę o wybaczenie. Nie miałem tego... na myśli.Skłonił się głęboko.

– Ktoś ci może kiedyś przez przypadek zrobić krzywdę – odparł na to mag, uspakajając się trochę.

– Nie jeden próbował – mruknął pod nosem. Wziął głęboki oddech:

– Potrzebuję obłożyć ten sztylet energią przeciwko chaotycznemu złu, białą magią oraz... –

~74~

Page 75: Smoczy Teatr

zamyślił się. – Oraz ochroną przed opętaniem. Płacę w diamentach. Mag spojrzał na niego krytycznie, poprawiając białą brodę.

– To ma być magia trzymana czy promieniująca?Takiego pytania się nie spodziewał. W jego świecie nie było czegoś takiego.

– A czym one się różnią? – zapytał spokojnie łowca.

– Trzymana to taka, która działa tylko wtedy, gdy przedmiot trzymany jest w ręce. Promieniu-jąca, jak sama nazwa wskazuje, promieniuje z przedmiotu, obdarzając mocą osobyw pobliżu.

– To promieniującą – odrzekł Xue po krótkim zastanowieniu.

– Mówiłeś, synu, że w diamentach, tak? To będzie razem dziesięć.

– Drogo. – Łowca się zamyślił. – Osiem i ani grama więcej.

– Dziewięć.

– Stoi – zgodził się Xue. Było to dla niego bez znaczenia. Miał jeszcze tysiąc dwadzieścia trzy diamenciki.Pół godziny później Xue otrzymał w swoje ręce zaklęty sztylet. Bez pożegnania ruszył dalej.

Jego następnym celem był zakup siodła i ogłowia dla siwka. Będąc wcześniej na rynku, wypatrzył interesujący stragan z najróżniejszym końskim osprzętowieniem. Był już zmęczony i nie miał za-miaru dalej szukać.

Po chwili targowania kupił ogłowie z munsztukiem, wygodne siodło z kocem pod kulbakę, oraz zgrzebło. Zadowolony z zakupu ruszył z powrotem do stajni, gdzie zostawił swego konia. Co prawda ogarniało go lekkie zwątpienie na myśl o użeraniu się z trudnym charakterem wierzchowca, ale... podobało mu się to. W końcu ktoś przeciwstawiał się Xue bez tej charakterystycznej obawyw oczach.

Kiedy wszedł do środka, od razu przybiegł do niego zaaferowany stajenny:

– Panie! – zaczął wołać podenerwowany. – Ten twój koń to ino diabeł wcielony! Kantar chcia-łem założyć, a w niego demon weszedł! Weź se pan go stąd! Konie mi denerwuje!Xue wychylił się. Kilka metrów dalej, za plecami osiłka stał w korytarzu siwek. Łowca zro-

zumiał, że wcześniejsze przypadki złości konia były jedynie zirytowaniem. Teraz był wściekły. Tu-lił uszy, uderzał kopytem o drewnianą podłogę i okazjonalnie dawał z zadu.

– O to ci chodzi? – szepnął cicho.Bez słowa wręczył stajennemu uprząż i podszedł do rumaka. Powiedział tylko dwa słowa:

– Bez ogłowia.Koń spojrzał na niego nagle. Uspokoił się.

Następnego ranka

Białołuski smok który go wskrzesił, rzekł:

– Patrz na dwa smoki.Xue nie był pewien czy chodzi tu o przenośnie, czy dosłowne znaczenie. Wypatrywał więc

obu. Wychodził właśnie z karczmy, w której to wynajmował pokój, kiedy nagle nad jego głową

~75~

Page 76: Smoczy Teatr

przeleciały dwa smoki. Jeden srebrny, drugi złoty. Cóż, chyba właśnie o to chodziło...Bez większego zastanowienie popędził do stajni. Osiodłał wierzchowca, dopiął popręg i wy-

lecieli z budynku niczym strzała. Xue spojrzał w niebo. W ostatniej chwili dostrzegł znikające za li-nią drzew smoki. Zawrócił ostro. Siwek był skrętniejszy niż niejeden koń z wodzami. Łowca uśmiechnął się złowieszczo. Polowanie się zaczęło!

Nie było łatwo nadążyć za smokami. Leciały szybko, a i wszelkie naziemne przeszkody ich nie dotyczyły. Już na początku Xue i siwek musieli borykać się z dość gęstym i zarośniętym lasem. Koń jednak nawet nie zwolnił, kiedy wbili się w linię drzew. Zawsze wybierał najlepszą ścieżkę, zupełnie jakby świetnie znał drogę.

Czas płynął szybko, mijały godziny. Las powoli rzedł, aż w końcu całkiem zanikł. Znaleźli się na otwartej równinie, porośniętej suchą, ale gęstą trawą. Dopiero wtedy Xue dostrzegł swój cel w oddali, kiedy to żadne liście nie ograniczały mu widoku na niebo. Smoki zdawały się lądować, ale łowca miał przeczucie, że ta pogoń potrwa jeszcze wiele czasu.

Póki co z przyjemnością wykorzystał okazję i zsiadł z konia – ciągle odczuwał skutki wczo-rajszej jazdy. Poklepał konia po szyi. Cóż, zasługiwał na to. Żaden inny wierzchowiec nie dałby rady nadążyć w takim tempie. Siwek tylko parsknął cicho w komentarzu.

Łowca znów spojrzał w stronę smoków. Może dałby radę podejść? Chciał się czegoś dowie-dzieć. Nie lubił działać na oślep, a białołuski nie chciał mu powiedzieć zbyt wiele.

Zakradł się w pobliże miejsca gdzie wylądowały. Tego dnia nie było wiatru, więc nie musiał obawiać się, że gady go wyczują. Ukrył się za starą kłodą, zza której miał świetny widok.

Ze zdziwieniem odkrył, że jaszczury nie podróżowały same! Towarzyszyła im dwójka ludzi. Jednym był młodzik, w wieku około osiemnastu lat a drugim mężczyzna z przynajmniej trzydziest-ką na karku. Nie umknęło mu, że ten starszy nosił ze sobą aż cztery miecze! Młodzik tylko dwa. Czemu do cholery wszyscy walczą dwoma mieczami!? – pomyślał z zażenowaniem łowca. Za mło-du mówili mu, że ten styl walki jest bez sensu. Co najwyżej dwa sztylety, ale nie długie miecze, gdyż plączą się w trakcie walki! Przyzwoita tarcza! – stwierdził Xue. – To jest świetny dodatek do miecza... Sam walczył dwiema broniami. Westchnął...

Obserwował dalej. Smoki ułożyły się wygodnie, a ludzie zaczęli posilać się swym jedze-niem. I wtedy poczuł to. Praktycznie niewyczuwalną aurę, którą mógł roztaczać tylko demon. Czyli jego zleceniodawca nie kłamał... Nie wiedział jednak, która z czterech istot nią promieniowała.

Nagle jeden ze smoków zwrócił łeb w jego kierunku. Ukrył się błyskawicznie. Na ten raz wystarczyło. Cichaczem wycofał się do swojego konia.

Mijały kolejne dni. To była męcząca gonitwa, z pozoru nieprzynosząca żadnych efektów. Łowca demonów bez wytchnienia podążał za podróżnikami, wyczekując na odpowiednią chwilę do działania. Nie chciał jednak ryzykować bez sensu. Obawiał się, że smoki mogą być czujne. Ludzie nie stanowili problemu. Pewnie byłby w stanie podczas jednego postoju podejść do nich niezauwa-żenie, wybadać który jest demonem, zabić cel i jeszcze usunąć drugiego świadka. Ale nie mógł tak zrobić. Musiał czekać, a to go irytowało...

Pierwsza okazja trafiła się wieczorem, trzeciego dnia podróży. Jak to zwykle bywało, smoki udały się na polowanie, kiedy ludzie rozkładali obóz. Gady zazwyczaj polowały na zwierzynę wspólnie, jednak tym razem szczęście chciało, aby wielkie jaszczury rozdzieliły się. Na dodatek ten z łuskami złotego koloru upolował swoją kolację całkiem blisko obozu Xue. Łowca postanowił to

~76~

Page 77: Smoczy Teatr

wykorzystać. Podszedł najbliżej jak się dało do smoka. Było to w lesie, więc mężczyzna nie musiał się martwić o wiatr i o zdradzenie siebie zapachem. Wyciągnął po cichu z sakwy garść fioletowego proszku i rozdmuchał go w stronę smoka. Pył reagował z nosicielem demona. Objawami miało być uwolnienie niewielkiej dawki magicznej energii istoty z niższych sfer i zawroty głowy. Nic się jed-nak nie wydarzyło. Smok nie miał w sobie demona. Xue po cichu wycofał się do swojego obozu.

Kolejne dwa dni minęły bezowocnie. Dopiero piątego wieczoru wydarzyło się coś godnego uwagi. Xue leżał na niewielkim wzgórzu, obserwując podróżników oświetlonych światłem ogniska. Po kilkunastu minutach chciał już odejść, gdy nagle obok chłopca zmaterializowała się jakaś postać w kapturze. Ten z czterema mieczami i złotołuski nawet nie drgnęli, chociaż drugi smok omal nie zaatakował przybysza.

Mrok doskonale niósł ich słowa. Na początku obozowicze nie rozmawiali o niczym istot-nym. Xue wywnioskował, że ten leżący obok złotołuskeigo smoka, znał przybysza. To była jednak jedyna informacja, jaką zdobył... Dopóki przybysz nie powiedziała:

– ... Dlatego powiem tylko, że ściga cię zabójca, Zejinie. I to nie byle jaki. Miłej zabawy. Po tym przybysz tak samo zniknął, jak się pojawił. Xue oparł się podbródkiem o ziemię. Zakapturzona postać, ostatnie swe słowa kierował do

chłopca, Zejina, jeżeli dobrze obserwator usłyszał. Ale czy mówiąc o zabójcy, przybysz miał na my-śli Xue? A jeżeli tak, to skąd wiedział o jego misji. Sukinsyn – skomentował w myślach. O ile too niego chodziło, dziwna postać popełnił błąd. Praktycznie wskazał mu palcem kto jest demonem. Miał zamiar sprawdzić chłopca w następnej kolejności.

Nagle jednak z zamyślenia wyrwała go dalsza część rozmowy. Mówili o owym przybyszu. Według nich był wampirem. Xue jednak już to nie obchodziło. Jego zadaniem było jedynie dopaść demona. Po cichu wrócił do swojego obozu.

Kiedy zaczynał się dziesiąty dzień podróży, mężczyznę dopadła frustracja. Przez pięć dni nie mógł się nawet zbliżyć do podróżników. Po tym jak wampir ostrzegł dziecko przez zabójcą, jego smok pilnował go bez przerwy. Praktycznie się nie rozdzielali. Na dodatek kilka razy stracił jaszczury z oczu i tylko przeczucie pozwalało mu odnaleźć drogę. Jednak tego ranka, otwierając oczy, obiecał sobie, że cokolwiek by się nie działo, podejdzie do chłopaka i go sprawdzi. A nie rzu-ca słów na wiatr.

Podczas południowej przerwy nie udało mu się. Omal nie został zdemaskowany i to przez własny błąd. Po prostu się potknął! Mimo okropnej irytacji, wycofał się. Kolejne podejście zaplano-wał na nocny postój podróżników.

Mijały kolejne godziny pościgu. Xue mógł widzieć, jak wiatr, który wzmógł się kilka dni wcześniej, targa teraz smokami w powietrzu. Mimo to leciały dalej, nawet kiedy słońce zniknęło już za horyzontem. Zaczął się obawiać. W nocy nie miał szans nadążyć za podróżnikami. Wpadłw złość.

Las ogarnęła całkowita ciemność. Ani on, ani siwek nie byli w stanie dostrzec czegokol-wiek, dlatego koń stępował jedynie wolno. W końcu się zatrzymali. Łowcę zżerała wściekłość! Nie miał już szans odnaleźć podróżników, a jego jedyną poszlaką był kierunek. Następnego dnia będzie mógł jedynie podążać w tą samą stronę, licząc, że na coś trafi.

Zeskoczył z konia. I wtedy usłyszał przez szum wiatru i liści niewyraźne głosy. Zamarł

~77~

Page 78: Smoczy Teatr

w bezruchu. Tak. Słyszał głosy! Powstrzymał się od wybuchu śmiechu. Szczęście znów się do nie-go uśmiechnęło! Pogrzebał szybko w sakwach siodła i wyciągnął niewielką fiolkę oraz fioletowy pył.

Jednym duszkiem wypił obrzydliwą miksturę. Zapiekły go oczy, przymknął je. Po chwili znów uchylił powieki. Jego koń zapłonął jasno-czerwoną barwą. Zobaczył też wiele innych, czer-wonych punktów, większych bądź mniejszych, których normalnie nie byłby w stanie dostrzec. Mik-stura infrawizji działała.

Nie był pewien z której strony nadeszły głosy, ale wybrał tą najbardziej prawdopodobną. Skradał się wolno, chcąc zachować całkowitą ciszę. Zapisywał również w pamięci drogę. Źle by było, gdyby się zgubił.

Nagle ujrzał czerwoną plamę w kształcie człowieka. Przeklął w myślach. Nie potrafił rozpo-znać który to podróżnik... Zastanowił się... Tak, to musiał być ten Zejin! Kształt był niski. Ten drugi był wyższy od chłopaka. Uśmiechnął się złowieszczo. Młodzika całkowicie pochłonęło zbieranie drewna. Xue podszedł jeszcze bliżej. Nagle chłopak zatrzymał się. Rozglądał się intensywnie. Xue znów się uśmiechnął złowieszczo. Nie miał szans dostrzec go w tych ciemnościach. Zejin wrócił do zbierania chrustu. Łowca wyciągnął garść pyłu z sakiewki i rozdmuchał w stronę domniemanego demona. Czekał z niecierpliwością na wynik...

Nagle młodzik oparł się o drzewo. Stał tak nie ruchomo, trzymając się za głowę. Moment później otrząsnął się i wrócił do pracy. Xue omal się nie roześmiał. Sięgnął powoli po sztylet. To był koniec pogoni...

Nagle jego wrażliwy słuch wychwycił stopniowo narastający, aczkolwiek cichy szmer. Przy-lgnął do najbliższego drzewa, rozejrzał się. Zbliżał się do nich kolejny człowiek, skradał się. To ten posiadacz czterech mieczy! Co on kombinował? Czyżby spodziewał się ataku? Xue zaklną w my-ślach. Musiał się wycofać. Gdyby nie on, jego zlecenie byłoby już wykonane.

Xue spał już dobrych parę godzin. Chociaż nad lasem ciągle ryczał wiatr, noc wydawała się być wyjątkowo spokojna. Mimo to nie miał twardego snu. Niebezpieczeństwo czaiło się zawszei wszędzie. Jego umysł był czujny...

Nagle ktoś zapukał mu w czoło. Odruch, złapał miecz, zamachnął się. Ostrze przecięło jedy-nie powietrze. Wstał błyskawicznie, czekał na atak. Nie widział przeciwnika! Odwrócił się nagle, szykował cios...

Kropla wody ponownie spadła mu na głowę. Zamarł w bezruchu. Stał tak chwilę, myśląco tym jak dał z siebie zrobić głupca. Rozluźnił się, spojrzał do góry. Kolejna kropla rozbiła mu sięo czoło. Dopiero wtedy zrozumiał, że to nie wiatr ryczał, a ulewa uderzała o liście drzew.

Siwek patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.

– Nic nie mów... – mruknął zły.Zarzucił sobie pelerynę na głowę, co musiało jeszcze komiczniej wyglądać. Ale do rana wy-

starczyło...

Przez następne dni bez przerwy padało. Xue był już zmęczony pościgiem i warunkami,w jakich się on odbywał. Jego siwek również z dnia na dzień wyglądał gorzej. A okazja na uderze-nie niezbyt chciała się nadarzyć. Jednak wczesnym rankiem piętnastej doby podróży, kiedy to otwarł oczy, Xue poczuł, że tego dnia szczęście znów się do niego uśmiechnie. Bez wątpienia lubił

~78~

Page 79: Smoczy Teatr

to uczucie. Pół godziny później znów gnał galopem przez las. Siwek chyba też przeczuwał zmianę, gdyż humor konia znacznie się poprawił. Nawet ciągle padający deszcz niespecjalnie im przeszka-dzał.

Pierwszy objaw szczęścia zauważyli natychmiast. Całkowicie zgubili smoki...

Cały dzień jechali przed siebie na ślepo. Xue zdarzało się już stracić smoki z oczy, ale nie dłużej jak na kilka godzin. Miał spore obawy, że już nie uda mu się odnaleźć podróżników. Wystar-czyło, żeby nagle zboczyli z kursu...

Ulżyło mu nieco, kiedy pod wieczór trafili na odosobnioną wioskę, usytuowaną na skraju lasu. Co prawda w trakcie podróży smoki mijały wsie oraz mniejsze miasta i w żadnych się nie za-trzymywały, ale łowca miał nadzieję, że któryś osadnik zauważył przelatujące dwa skrzydlate jasz-czury na niebie, o dość charakterystycznych łuskach.

Niezsiadająca z konia, ruszył do centrum wioski. Opustoszałe uliczki nie napawały zbytnim optymizmem, szczególnie, że wiele domów było zniszczonych lub spalonych. Osada nie została jednak opuszczona, gdyż od czasu do czasu dostrzegał kątem oka przemykającego mieszkańca. Cie-kawił go fakt, że były to same gnomy.

Kopyta przemoczonego siwka mlaskały w błocie. Wyjeżdżając zza jednego z domów, Xue ujrzał niespodziewanie trzy smoki i kilku ludzi, stojących nieopodal, na niewielkim placu. Dwa gady były tymi, które ścigał...

– Na zad, na zad! – szepnął szybko do konia, naciskając łydkami.Chyba go nie zauważyli. Zszedł szybko z siwka i wychylił głowę zza węgła. Tak, tam na

pewno znajdywał się jego cel. Odetchnął z ulgą. Oszczędziło to mu wiele kłopotów. Na myśl, że musiałby ich szukać po całym świecie robiło mu się niedobrze.

Przywrócił skupienie i przyjrzał się całej scenie. Smoki i ludzie dalej rozmawiali. Nie roz-różniał jednak słów. Ich miny były poważne, a i nawet gady wyglądały na zakłopotane. Czuł, że musi się dowiedzieć o czym mówili, ale rozmówcy stali na otwartym terenie. Nie dałby rady po-dejść niezauważony.

Nagle usłyszał za sobą jakiś szczęk. Odwrócił się i zobaczył cztery gnomy, uzbrojonychw dziwne, czarne bronie.

– Co tu tak węszysz, he? – zagadał nieprzyjemnie ten stojący najbliżej niego.Ale porażka... – stwierdził zażenowany. – Tak beznadziejnie wpaść.

– Jestem strudzonym wędrow... – zaczął łgać Xue, lecz gnom od razu mu przerwał:

– Daruj sobie te kłamstwa. Rzuć broń... Pójdziesz z nami.Xue zastanowił się chwilę. Wyjął miecze i rzucił je pod nogi karła. Zauważył, że gnomy

w kłopotliwy sposób zerkają na jego konia. Uśmiechnął się wrednie.

– Sam pójdzie – zapewnił, po czym dodał zimno: – Prowadź do szefa.Miał plan.

Gnomy nie poprowadziły Xue do szefa, ale zamknęły w małej chacie, stojącej zaraz obok. Nieco to zmartwiło łowcę. Obawiał się, że jego demon może odlecieć w dalszą drogę, zanim go wypuszczą. Póki co postanowił czekać, ale jeżeli miałoby się to przedłużać, planował uciec. Dlate-

~79~

Page 80: Smoczy Teatr

go rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając słabych punktów więzienia. Jedyne okno zostało solidnie zakratowane żelaznymi prętami. Dla próby kopnął ścianę. Dę-

bowe bele nawet nie drgnęły. Drzwi również nie miał szans wykopać, a i pilnowane był przez przy-najmniej jednego wartownika. Przyłożył jeszcze ucho do szpary pod drzwiami, dla pewności. Usły-szał głosy dwóch osób. To nie była najlepsza wiadomość.

Nagle jego wzrok padł na sufit. Skojarzył, że każdy dach w tej osadzie wyłożony był słomą. Ujrzał jednak deski, ale wcale nie wyglądały na solidne. Przy pomocy czegoś twardego dałby rade wyciągnąć trzymające je gwoździe... Zastanowił się. W głowie rodził mu się plan...

Sięgnął pod pelerynę. Jego dłoń wyczuła rękojeść sztyletu. Na twarzy zawitał mu nikczem-ny uśmieszek. Głupie gnomy go nie przeszukały... Jeszcze tej nocy planował zgładzić Zejina.

Kilkanaście minut później zamek w drzwiach szczęknął donośnie i do środka wszedł gnom. Kazał on Xue, w niewprawnym Wspólnym, podążać za sobą. Łowca przeklął w duchu. Miał jednak nadzieję, że go przetrzymają tą noc. Z braku innych możliwości, wyszedł posłusznie za gnomem. Miał zamiar improwizować.

Na zewnątrz dołączyło do nich jeszcze kilka karłów. Xue intrygowała ich dziwna broń, ale wolał skupić się na swojej sytuacji. Prawdopodobnie prowadzili go do sołtysa, czy kogoś podobne-go, więc musiał przygotować jakieś dobre kłamstwa.

Okazało się, że idą na wioskowy plac, który chwilę wcześniej sam obserwował. Złotołuskii srebrnołuski, oraz ich jeźdźcy, zniknęli, i teraz pozostał jedynie obcy mu smok o czarnych łuskachi nietypowo ubrany człowiek.

Kiedy dotarli na miejsce, Xue ukłonił się szarmancko, chodź wprawne oko mogło dostrzec sporą dawkę drwiny w tym geście.

– Ty zapewne musisz być tutejszym przywódcą. Jestem Xue. Mam nadzieję, że zdołamy wy-jaśnić to drobne nieporozumienie.Czarny smok dokładnie powtórzył słowa łowcy po czym sam zapytał, zniżając do niego gło-

wę.

– Czemu nas patrzyłeś?Xue ciągle dziwił sposób wyrażania swych myśli przez smoki z tego świata. W jego uniwer-

sum owe mistyczne stworzenia miały mowę wyszukaną, dostojną, a już na pewno zrozumiałą. Na-tomiast słowa smoka brzmiały, jakby nie bardzo potrafił rozmawiać we Wspólnym...

Znowu zbędne myśli zajęły mu umysł. Skupił się na sprawach istotnych. Łowca znał smoki, między innymi, z ich zdolności wychwytywania kłamstw. Przynajmniej w jego świecie. Nie chciał ryzykować, łganie nie miało sensu. Postanowił zmienić taktykę.

– Będę szczery – odpowiedział w końcu poważnie Xue. – Jestem łowca demonów i ścigam groźną istotę. Prawdopodobnie ukrywa się w tej wiosce.Smok odchylił nieznacznie głowę w tył, jakby to co powiedział Xue, zaskoczyło go. Znowu

powtórzył na głos słowa łowcy. Wtedy dziwny człowiek odrzekł coś w nieznanym języku. Jaszczur spojrzał na niego i rzekł:

– To miejsce jest małe. Wiedzielibyśmy o tym. Będziesz więc musiał przerwać polowanie. Bo jesteśmy bardzo zajęci.

– Nie będę nikomu sprawiać trudności. Pokręcę się trochę i zniknę – zapewniał przyjaźnie Xue.Nienawidził udawać tego tonu. Źle mu się wtedy robiło...

– Nie – odmówił smok, nachylając pysk tuż przed jego twarz. – Mamy wojnę z orkami i za krótko czasu nas zaatakują, a ty będziesz dawał kłopoty, czuję to. Masz złą aurę. Opuść to miejsce.

~80~

Page 81: Smoczy Teatr

– A ci ludzie, z którymi rozmawialiście przed chwilą? Czemu ich przyjęliście, a mnie traktuje-cie jak zwykłego zbira?– zapytał oburzony.To było to! Oczywiście nie wiedział, czy podróżnicy zostali w wiosce. Teraz powinien się

tego dowiedzieć.

– Bo oni są naszym wsparciem. A ciebie byśmy nie chcieli, nawet jeśli byś chciałbyś pomóc.Naiwni... Wiedział wszystko. Teraz musiał się tylko wycofać.

– Jesteście krótkowzrocznymi głupcami – skomentował poirytowanym tonem. – Jeszcze do-czekam się dnia, w którym będziecie mnie szukać, kiedy demon się uwolni! Moja brońi koń – rozkazał zimno stojącemu najbliżej gnomowi, przeszywając go nienawistnym wzro-kiem.Jeden z karłów wcisnął ze złością pas z mieczami w wystawioną dłoń łowcu. Inny podpro-

wadził siwka. Xue założył rynsztunek i wskoczył szybko na konia.

– Jeszcze będz... – zaczął z wyniosłością Xue.

– OPUŚĆ to miejsce – przerwał gniewnie smok.Łowca prychnął i pogalopował w las.Zastanowił się. Chciał wywołać inny efekt wśród mieszkańców osady... raczej trwogę niż

irytację. Ale oni nie mieli czasu zajmować się demonami. Nie przewidział, że wioska jest atakowa-na. Przez orków? Żadnego nie widział. Coś mu nie pasowało. Ale jeżeli ta informacja była prawdą, znalazł się na zwycięskiej pozycji! Chłopak miał wziąć udział w bitwie. Nikt nawet nie zauważy, że to Xue go zabił. Teraz mógł tylko czekać.

O zmroku łowca postanowił obejść osadę dookoła. W trakcie oględzin odkrył, że od jednej strony wioska jest dość mocno okopana. Tam musiał być front bitwy. Zastanawiało go takie roz-mieszczenie umocnień. Czy orkowie nie mogliby po prostu zaatakować z flanki? Na szczęście to go nie obchodziło.

Po za tym nie ujrzał nic ciekawego. Już planował powrócić do swojego konia, kiedy nagle spostrzegł lecącego nad wioską srebrnołuskiego smoka. Gad na chwilę wylądował gdzieś w cen-trum osady, po czym znów wzbił się w powietrze i poszybował na nieumocnione tyły wioski. Cią-gle kryjąc się między drzewami, łowca popędził za nim. Kiedy dotarł już na miejsce, wychylił się trochę zza drzewa i uśmiechnął się złowieszczo. Zobaczył bowiem swojego demona podczas roz-kładania namiotu. Mniej cieszył go widok smoka, leżącego obok.

Znalazł sobie wygodne miejsce w ukryciu i zaczął ich obserwować, czekając, jak zwykle, na dogodną okazję. Miał nadzieję wykonać zlecenie jeszcze tej nocy.

Po niedługiej chwili Zejin udał się gdzieś w głąb wioski, zostawiając smoka samego. To było męczące... Czy to nie mógł smok odlecieć gdzieś na moment? Xue ogarniała coraz większa de-motywacja i tracił on ochotę na niekończące się szpiegowanie. Dwa dni – dał sobie łowca. – Dwa dni... na ciche usunięcie demona. Po tym zaatakuje, choćby miało to oznaczać jawne zabójstwow biały dzień.

Po jakimś czasie chłopak wrócił i zasnął przy boku srebrnołuskiego. Nie starając się nawet zachować ciszy, łowca wrócił do swojego małego obozu. Chciał jeszcze zjeść skromną kolacjęi wyczyścić siwka. Dwa dni...

~81~

Page 82: Smoczy Teatr

Akt VI

„Dla wyższego dobra”

Wzedxqsxdz spojrzał z powątpiewaniem na swoje poszarpane skrzydło. Już go nawet bar-dzo nie bolało, ale każde machnięcie w powietrzu powodowało lekką utratę równowagi oraz nie-znośny świst powietrza. Westchnął... spojrzał na niebo. To nie mogło go powstrzymać przed lotem do Źródła. Przeznaczenie zaczynało się dopełniać... przeznaczenie jego córki, Sachzra. Na samą myśl, że miała zostać poświęcona, Wzedxqsxdz dopadała wszechogarniająca niechęć... ale musiał się tam znaleźć. Czuł, że tak powinien. Mimo, że wiedział co przyjdzie mu oglądać, ciągle żył na-dzieją, że umysł młodej smoczycy zdoła oprzeć się nadciągającemu złu. Znowu westchnął...

Wyskoczył z jaskini, rozpościerając szeroko swe skrzydła. Nie potrafił jednak przestać my-śleć o zbliżającej tragedii... Zamknął się w swoim umyśle, tonąc w morzu chaotycznych myśli. Całą drogę przeleciał rozmyślając. Szukał rozwiązania, ale... tracił nadzieje, że to się dobrze skończy. Niewytłumaczalny strach ogarniał jego serce i duszę. Czemu on się na to zgodził... Czuł się paskud-nie...

Chwilę później dotarł na miejsce. Mimowolnie powrócił świadomością do otaczającej go rzeczywistości, kiedy dziwna, ciężka atmosfera przebiła się do jego duszy. Przy Źródle już czekało na niego kilkanaście smoków, w tym ukochana Sachxighere. Gady niemalże równocześnie podnio-sły łby, gdy tylko usłyszały świst skrzydeł zielonołuskiego. Przybysz wylądował twardo zaraz przy brzegu jeziora, nadwyrężając trochę ranę. Syknął skrycie. Od razu podeszła do niego jego życiowa partnerka. Była załamana.

– Początek nadszedł – rzekł złotołuski przywódca stada, spoglądając uważnie w taflę Źródła.Wszystkie obecne smoki skupiły się wokół, ustępując najlepsze miejsca Wzedxqsxdz i Sa-

chxighere. Istotnie. Zaczęło się.

Udało się, przeniknęli do obozu wroga! Tom i dwa gnomy dopadli osłonę, skryli się za naj-bliższym namiotem. Pozostała część grupy schowała się za innym wigwamem tuż obok. Dowódca otarł ręką spocone czoło. Znów poczuł ten dreszczyk emocji. Brakowało mu tego... Złapał mocniej karabin. Czekali... Nagle usłyszał myśli smoczycy:

– Dwa orki idą do was.

– Są odseparowani od innych? – zapytał szeptem.

– Mówisz czy są widziani przez innych? Nie – odpowiedziała Satina.Tom westchnął bezgłośnie. Przypomniał sobie jak w wojsku mieli UAV z czujnikami pulsu.

To były dobre czasy. I te jasno przekazywane informacje... Dowódca wskazał palcami na dwa gnomy ukrywające się po przeciwnej stronie i ustalonym

gestem rozkazał wyeliminować nadciągające zagrożenie. Żołnierze wyczekali odpowiedniej chwi-li... odgłosy ciężkich kroków zbliżały się wolno. Nagle sylwetki humanoidów wyłoniły się zza na-miotów. Dwa pyknięcia, czysty strzał... Wartownicy padli. Gomnik uśmiechnął się. Jego własno-ręcznie opracowane tłumiki do broni sprawowały się perfekcyjnie.

– Raport! – syknął Tom.

~82~

Page 83: Smoczy Teatr

Sami powinni go zdać.

– Nie widzę teraz zagrożenia.Tom machnął ręką i ruszyli dalej, pozostając nisko na nogach. Cienie mknęły pomiędzy la-

biryntem orkowych namiotów. Nie dostrzegali wrogów, szczęście im sprzyjało. Byli jednak czujni. Jeszcze dużo pracy przed nimi...

Nagle wzdrygnął się.

– Dużo orków na was idzie z przodu – ostrzegła Satina.Syknął. Gnomy spojrzały na niego.

– Kryć się! – pokazał gestem.Drużyna schowała się za namiotami. Cały oddział klęczał skulony, z karabinami w pogoto-

wiu. Usłyszeli niewyraźną rozmowę orków, coraz głośniejszą z każdą chwilą. Mogli już nawet do-strzec sylwetki wrogów, migające między namiotami. Kilka przechodziło szczególnie blisko. Tom skulił się jeszcze bardziej.

Nagle jeden z orków spojrzał na niego. Momentalnie wystrzelił we wroga, inny gnom zaraz po nim. Świst, ramię i klatka eksplodowały mgiełką krwi. Przeciwnik zachwiał się. Tom zagryzł wargi z nadziei, wystrzelił jeszcze raz. Pocisk ugodził w brzuch. Ork jękną. Wpadł na namiot za nim.

– Szlag – syknął cicho.Od razu zlecieli się wrogowie, podniesiono alarm. Skończyła się cicha akcja!

– Plan B! Plan B! Wykonać! – zawołał Tom. Miał szczerą nadzieję, że gnomy pamiętają co to oznacza.

– Satina, zostaliśmy zdemaskowani. Powtarzam! Zostaliśmy zdemaskowani.

– Widzę! Lecą w waszą stronę chyba wszyscy orkowie. Z każdej strony.Nagle pobliskie namioty wystrzeliły w powietrze, drużyna ujrzała szarżujących z furią wro-

gów.

– Ognia, kurwa. Ognia! – wrzasnął Tom, naciskając na spust.Orkowie zamachnęli się toporami. Pociski świsnęły wściekle, uderzyły w ciała wrogów. Je-

den zderzył się z ostrzem przeciwnika, deszcz iskier rozlał się wśród mroku. Napastnicy padali je-den za drugim. Przerażeni przestali nacierać, skryli się przed śmiercionośnym deszczem. Pociski dziurawiły namioty, rozbłyskały w swym krótkim żywocie, niszczyły wszystko co stało na ich dro-dze. Salwa trwała, wymierzając sprawiedliwość...

Klik, klik. Skończyła się amunicja...

– Mijala shina! – wrzasnął Gomnik, rzucając w dal wiązkę dynamitu.

– Ścigamy się do celu. Jazda! – krzyknął Tom wyrzucając pusty magazynek.Mieli chwilę, zanim orkowie wyjdą z oszołomienia. Rzucił się sprintem między wigwama-

mi.

– Satina, potwierdzam! Jeszcze nie wkraczajcie, czekajcie na mój rozkaz!

– Dobrze. Biegnąc widział migające między namiotami sylwetki. Nie wiedział czyje. Nie zastanawiał

się. Po prostu biegł. Saithis musiała być gdzieś niedaleko! Wsadził do broni nowy magazynek. Ruch w obozie narastał. Wiatr świszczał w uszach. Płuca coraz bardziej piekły. Biegł dalej! Musiał! Dwóch orków! Nawet nie zwolnił. Wystrzelił na oślep. Padły. Skoczył nad ciałami. Ryk, wstrząs! Świat zawirował. Uderzył o ziemię. Wpadł w objęcia wroga, miażdżył go w śmiertelnym uścisku.

~83~

Page 84: Smoczy Teatr

Próbował walczyć. Nawet nie drgnął. Tracił powietrze, świat ściemniał... Nagle uchwyt zelżał. Tom gwałtownie złapał haust powietrza, spychając z siebie ciało. Ura-

tował go jeden z jego towarzysz.

– Tingal! – krzyknął w swym języku, strzelając do nadciągających wrogów.Tom podniósł się, zanim jego umysł doszedł do siebie. Do celu dzielił ich już tylko kilka

kroków. Przez mroczki widział nawet Saithis i inne gnomy. Już tak niewiele brakowało.Potężny wybuch wstrząsnął całym obozem. Osłupiali orkowie zamarli w bezruchu, przyglą-

dając się słupowi ognia. To był plan B. Tom i jego towarzysz dobiegli do więźniarki. Przy kajda-nach Saithis już pracował Gomnik. Zaklinaczka chciała coś powiedzieć, dowódca przerwał jej mo-mentalnie:

– Nie teraz!Łańcuchy puściły. Tom zarzucił kobietę przez ramię. Nie było czasu na subtelności. Cała

drużyna ruszyła biegiem na wschód, do ustalonego punktu ewakuacyjnego. Orkowie już ich gonili. Dwa gnomy strzelały na oślep za siebie. Już tylko kawałek dzielił ich od wsparcia. Wrogowie byli tuż tuż! Słyszeli ich sapanie, wściekłe oddechy!

Nagle odezwały się obce karabiny. Kule świsnęły tuż obok. Trafiły we wroga. Tom biegł da-lej, gnomy zatrzymały się i otwarły zmasowany ogień na pościg. Błyski przecinały mrok, kule ude-rzały we wrogów. Orkowie nie mieli szans, próbowali uciekać!

Padł ostatni. Momentalnie wszystko ucichło. W powietrzu niosły się jedynie odległe odgłosy walki. Z ciemności wyłonił się Kezder, razem z kilkoma karłami. Z ich luf jeszcze tlił się dym. Tom położył oszołomioną Saithis na ziemi.

– Wszystko okej? – zapytał dysząc ciężko, przyglądając się zaklinaczce z troską.Nic nie odpowiedziała. Nie rozumiała jego słów. Ale chyba nie wyglądała na ranną.

– Satina, raport! – zawołał dowódca.Reszta oddziału dotarła do smoka.

– Kiedy wybuchło, zaatakowaliśmy orków. Wygrywaliśmy, ale nagle wasza broń przestała działać. Mają kogoś magicznego, to chyba przez niego! Mamy walczyć?!

– Szlag! – Takiego obrotu spraw nie przewidział. – Odmawiam! Lećcie do punktu ewakuacyj-nego! Weźmiecie stąd zaklinaczkę i przeniesiecie do szpitala polowego. Ruchy!

– Lecimy.

– Kezder, odlatujemy! – zawołał, wskakując na smoka. – Gomnik! Atak, atak! Jeszcze zanim Tom się usadowił, czarnołuski wystrzelił w powietrze. Sytuacja faktycznie

wyglądała fatalnie. Front przesuwał się coraz bliżej wsi i mimo praktycznie nieprzerwanego ognia gnomich żołnierzy, orkowie nawet nie zwalniali swej szarży. Rozpaczliwie próbował wypatrzeć or-kowego szamana, ale nie dostrzegał nic wśród chaosu!

– Gdzie jest mag do cholery!?Ogarniała go rozpacz!

– Widzę! – zawarczał nagle smok z tryumfem, pikując ku ziemi.Dopiero wtedy ich dostrzegł. Trzech orków i jeden odmieniający się ubiorem, schronieni

pod ogromną tarczą z kolcami. Niespodziewanie smok wyhamował, dostrzegając zagrożenie. Tom bez zastanowienia pociągnął za spust, celując głównie w tego odmiennego. Grupa pozostawała nie-tknięta.

– No kurwa mać! Kezder, przeleć nad nimi. Szybko!

~84~

Page 85: Smoczy Teatr

Smok zawrócił niemalże w miejscu i wyrównał lot kilka metrów nad ziemią. W tym samym czasie Tom impulsywnym ruchem oderwał z paska swój ostatni granat. Smok szybował równoi płynnie. Jeździec wybrał moment. Wyrwał zawleczkę i cisnął pocisk prosto w szamana. Orkowie tylko popatrzyli na zieloną kulę. Zwykły kamień nie zrobi przecież im krzywdy/

– Gińcie sukinsyny!Nagła eksplozja wstrząsnęła okolicą. Z szamana i orków została tylko krwawa mgiełka,

a fragmenty ciała jeszcze szybowały w powietrzu.Czarnołuski wzbił się ku górze. Kiedy wyrównał, Toma ogarnęła zgroza. Moralne gnomów

się złamało. Uciekały w stronę wioski.

– Nie! Otworzyć ogień, kurwa! Otworzyć ogień!Nie był w stanie przekrzyczeć marnym głosikiem chaosu bitwy.

– Satina! Każ strzelcom otworzyć ogień! JUŻ!

– Spróbuję – usłyszał w myślach.Przypomniał sobie o własnym oddziale. Był kilkadziesiąt metrów przed orkowym obozem

i mimo ciemności zdołał dostrzec swoich ludzi, kiedy strzelali z karabinów. Nagle usłyszał potężny ryk. Och Boże, niech to będzie Satina! – pomyślał błagalnie, zbliżając się do zaplecza wroga. Podle-ciał do drużyny. Ziemia zatrzęsła się, kiedy smok wylądował twardo.

– Kezder! Powiedz im, żeby przenieśli ostrzał na główną bitwę.

– Jest ich tylko pięciu – zauważył gad.

– Co?!Faktycznie. Tom doliczył się tylko pięciu z ośmiu gnomów. Ich miny były nietęgie. Jeden

z nich, Gomnik, powiedział coś szybko.

– Zaskoczyli ich – przetłumaczył czarnołuski.

– Szlag... Ich stratę opłakiwać będziemy później – rzekł twardo, ale nie bez żalu. – Niech ich śmierć nie pójdzie na marne! Pomścijmy ich! Dokopmy sukinsynom! Smok powtórzył słowa dowódcy i rozkaz. Oczy gnomów zaświeciły się. Gomnik kiwnął

głową.

– Kezder, wchodzimy! Smok rozwinął skrzydła i zaryczał.

– Widzimy się po drugiej stronie! – zawołał Tom do swych ludzi.Wystrzelili w powietrze. Kiedy smok wyrównał kilkanaście metrów nad polem bitwy, żoł-

nierz przyglądnął się sytuacji. Gnomy po drugiej stronie frontu ponowiły ostrzał, ale orkowie ciągle mieli przewagę liczebną, a dzięki szamanowi zdołali się zbliżyć naprawdę blisko. Niewiele brako-wało do walki w zwarciu, a wtedy nadszedł by koniec. Ale ciągle mieli asa w rękawie. Nawet dwa!

– Satina! Wchodzicie! Atakujcie wschodnią flankę. Złamcie ich ducha walki! Kezder! My bie-rzemy zachód! Jazda!

– Będziemy ich złym snem!Walczących gnomów było może trzydzieści. Orków jeszcze koło setki. Tom mógł wygrać tą

bitwę, ale pod warunkiem, że złamie morale przeciwników. Smoki idealnie nadawały się do tego zadania.

Impulsywnym ruchem wyciągnął z broni niemalże pusty magazynek i wsadził pełny. Smok złożył skrzydła. Niczym kamień zaczęli opadać na grupę orków. Zbliżali się szybko, wiatr szarpał

~85~

Page 86: Smoczy Teatr

jego ciałem. Nagle Kezder rozłożył skrzydła. Zahamował gwałtownie. Uderzył o ziemię, zgniótł wrogów. Zamachnął się ogonem. Kilka ciał wystrzeliło w powietrze. Błysk szponów, kolejnych trzech padło. Ogień z lufy, świst kul. Następni polegli. Nagły zryw, potężne ryknięcie! Kły szarpały nieszczęśnika. Nadeszła odpowiedź, odległy ryk Satiny. Klik, klik. Wyrzucił magazynek, wsadził nowy. Kule masakrowały, zabijały. Wróg nie mógł podejść, nie mógł atakować. Ogon świszczał, szpony furczały. Pociski uderzały zewsząd. Deszcz naboi dosięgał każdego. Krew, śmierć zemsta! Przerażenie ogarnęło wroga. Uciekał. Próbował. Pociski błyskały. Dosięgały dezertera. To koniec! Zwycięstwo, zwycięstwo!

Smok wzbił się w powietrze. Tom zrozumiał. Udało się! Wygrali! Orkowie uciekali, zostały same niedobitki!

– I o to mi chodziło! Misja zakończona sukcesem haha! – zawołał radośnie!Euforia! Gnomy krzyczały. Dowódca przeleciał nad strzelcami, wymachiwał w radości kara-

binem. Nawet Kezder dał się ponieść, ryknął zwycięsko. Minęli Satinę z Zejinem na grzbiecie. Wy-grali, wygrali w takim stylu! Dawno już się tak nie cieszył!

– Wy dwaj, dobra robota, dobra robota! – zawoła do Satiny. – Dokopaliśmy kurewskim po-miotom! Wracamy do sztabu. Dobra robota, ekipa!

– Wygraliśmy! Wiedziałam, że wygramy! – zawołała Satina.Tom zaśmiał się. Czarnołuski zawrócił ostro, w stronę wioski. Kolejny smoczy ryk rozniósł

się w powietrzu.

– Cisza! Dajcie mu coś powiedzieć! – próbował przekrzyczeć Gomnik otaczający ich tłum.Cała wioska zgromadziła się na głównym placu, aby uczcić dopiero co odniesione zwycię-

stwo. Wszyscy opowiadali sobie o swoich heroicznych i odważnych czynach, o tym jak śmierć za-glądała im w oczy lub o masakrze orków na samym końcu. Każdy jednak dobrze zdawał sobie spra-wę, że przetrwali tak naprawdę tylko dzięki jednej osobie. Tomie.

Gomnik jeszcze kilka razy ponawiał próbę uciszenia tłumu, aż w końcu mu się udało, kiedy strzelił z karabinu w niebo. Tom chrząknął i zaczął mówić. Kezder tłumaczył na bieżąco.

– Chyba przede wszystkim powinienem wam wszystkim podziękować. Tak na prawdę w tej bitwie mojego udziału było niewiele. Gdyby zabrakło chodź jednego z was, moglibyśmy nie wygrać walki. Każdy miał swój wkład, niezbędny do zwycięstwa. Pamiętajmy równieżo poległych. Zachowamy ich na zawsze w sercach, ponieważ to oni zapłacili cenę ostatecz-ną za to w co wierzyli. Poświęcili się dla nas, żebyśmy mogli żyć! I nie pójdzie to na marne! Właśnie dla nich musimy wygrać tę wojnę! Pomścimy ich! A teraz towarzysze! Idźcie i wy-pocznijcie. Jutro kolejny ciężki dzień. Będziemy potrzebować sił, żeby przygotować dla na-szych gości jeszcze lepsze przyjęcie!Gnomy zakrzyknęły wspólnie i gwar wybuchł na nowo. Po chwili jednak zaczęły się roz-

chodzić do swych domostw. W tym samym czasie do Toma podszedł Gomnik i wyrzekł cośw swym języku. Kezder od razu powtórzył słowa małego człowieka:

– Gomnik chce zrobić spotkanie tych ważnych. Mimo zmęczenia i trudnych słów smoka, Tom chyba zrozumiał, co Kezder chciał mu prze-

kazać.

– A, tak... Sprawozdanie. Proszę powiedz mu, żeby zebrał wszystkich dowódców oddziałui jednostkę zwiadowczą. Spotkanie przed ratuszem za dwadzieścia minut. Będziesz miał

~86~

Page 87: Smoczy Teatr

jeszcze siłę, żeby tłumaczyć moje słowa? – zapytał niepewnie.Obawiał się, że traktuje czarnołuskiego jak jakiś zwykły sprzęt wojskowy.

– Tak. Obiecałem ci pomóc – odpowiedział spokojnie i powtórzył rozkaz Toma.Smokowi zrobiło się ciepło na sercu, kiedy usłyszał troskę w głosie Toma. Praktycznie już

do końca nocy, Kezder rozmyślał nad tym miłym gestem i o więzi, która łączyła go z człowiekiem.

Przed ratuszem stanęło czterech gnomów oraz Satina z Zejinem. Tom popatrzył dokładnie na każdego zmęczonym wzrokiem. W końcu rzekł:

– To była naprawdę dobra robota. Kezder zaczął równolegle tłumaczyć. Rozpraszało to jego skupienie na tym co mówi, ale

z trudem zbierał myśli.

– Musimy pamiętać, że idzie na nas większa armia tych sukinsynów. Jak stoimy z amunicjąi jakie mamy straty?Jeden z gnomów powiedział coś przeciągle.

– Zużyli większość amunicji – powtórzył czarnołuski. – Zginęło pięć gnomów.

– Szlag... – Tom zastanowił się chwilę. – Jeszcze dzisiaj musimy opracować jakiś alternatyw-ny plan. Nie damy rade obronić się po prostu ogniem zaporowym...

– Ja mam parę pomysłów – rzekł damski głos w ciemności.Wszyscy odwrócili głowy jak na komendę.

– Saithis. Dobrze widzieć, że nic ci nie jest.Wszelkie ślady bezradności i zakłopotania zaklinaczki, które Tom widział w jej oczach

w obozie orków, całkowicie zniknęły. Znów dostrzegał tylko dumę.

– Kiedy cię ostatni raz słyszałem – zauważył mężczyzna – mówiłaś coś o trollach. Co sięz nimi stało?

– Ruszyły szturmować miasto – odpowiedziała zaklinaczka obojętnym głosem. – A wsparcia od króla nie dostaniemy. Na pewno już wie o ataku na nas, ale zapewne wydaje im się, że nie przetrwaliśmy. Z resztą... Król będzie wolał trzymać swoje siły na okazję gdyby orkowie zapukali mu do bram, niż żeby bronić jakieś wsie...Tom zastanowił się chwilę. Musiał wysłać zwiad. Szybko.

– Satina, Zejin. Musicie zinflirtować szeregi wrogów... Teraz. Smoczyca popatrzyła się na chłopca, a ten dopiero po chwili kiwnął głową. Nie wyglądał na

szczęśliwego. Smoczyca odpowiedziała bez entuzjazmu:

– Zgoda.Rozłożyła swe skrzydła i wzbiła się w powietrze. Tom wiedział, że dużo wymaga, ale nikt

nie mówił, że będzie łatwo. Jeszcze chwilę podążał wzrokiem za skrzącym się spodem skrzydeł smoczycy, po czym spojrzał na zaklinaczkę.

– Co to twoich pomysłów, Saithis...

~87~

Page 88: Smoczy Teatr

Zejin kiwnął głową. Nie miał ochoty ani siły na zwiad, ale był świadomy, że każdy musi dać z siebie wszystko. Wdrapał się więc na smoczycę, a ta skoczyła ku niebu. Leciała bezszelestnie,w całkowitej ciszy, wzbijając się wyżej i wyżej... Temperatura spadała i chłopiec coraz dotkliwiej to odczuwał. Zacisnął jednak zęby. Wiedział, że to niezbędne, aby pozostać niezauważonym.

Szybowali długo w ciszy. Zejin beznamiętnie spoglądał na ziemie, zapominając czegow ogóle szuka. Nie mógł odgonić się od mrocznych myśli. Chciał z kimś porozmawiać... czuł się psychicznie coraz gorzej.

– Widzisz coś?

– Nie. I to chyba dobrze że nic nie widzę – odparła smoczyca, czujnie wypatrując zagrożenia.

– Satina? Smoczyca odwróciła ku niemu łeb. Wyczuła jakiś ciężar na jego sercu.

– Myślisz, że to służenie w armii w końcu się skończy? Kiedy wyruszałem, żeby cię odnaleźć, nie sądziłem, że już nie wrócę do Hazlin. Jest tylu ludzi, którzy marzą o przygodach,a ich nigdy nie zaznają... A ja? Wcale ich nie chcę, a mam aż nadmiar... To jest beznadziejne – zakończył smętnie.

– Zejin...Satina wyraźnie poczuła duchowy ból, który męczył chłopca. Rozumiała go.

– To się skończy, kiedyś na pewno... I obiecuję ci, że jak się już skończy, to polecimy gdzieś daleko i zapomnimy o walce. Będziemy sobie spokojnie leżeć i żyć i nic nie robić... Miły pomysł? – zapytała niewinnie. Zejin przytulił się do jej szyi. Ta obietnica mu wystarczyła.

– Bardzo miły – odpowiedział z uśmiechem.Co prawda dalej męczyły go wątpliwości, ale perspektywa takiej przyszłości podnosiła go

na duchu... Szczególnie perspektywa takiej przyszłości spędzonej z Satiną. Ale najpierw musieli przeżyć nadchodzącą bitwę. Zejinowi od początku wydawało się, że nie mają szans... Ale po ostat-nim zwycięstwie...

– Jak myślisz? Uda nam się obronić?

– Nie wiem... – odpowiedziała po chwili zastanowienia. – Znajdziemy orków... i wtedy będę wiedzieć.Nic nie odpowiedział. Miał nadzieję znaleźć orków jak najpóźniej.

Uderzenie za uderzeniem, ostrze siekiery zanurzało się coraz głębiej w pień drzewa, zbliża-jąc nieunikniony kres wysokiego świerka. Nagle jednak ciosy ustały. Tom otarł pot z czoła. Wziął kilka głębokich oddechów i ponowił pracę. Nie mógł sobie pozwolić na komfort nawet krótkiej przerwy.

W nadludzkim wysiłku pracowało prawie pięćdziesięciu gnomów, machających toporkami bez najmniejszego ustanku. Był już późny ranek, kiedy pierwsza faza przygotowywań zbliżała się ku końcowi. Polegała ona na powaleniu wszystkich drzew na obrzeżach polany, utrudniając tym sa-mym przedarcie się orków do wioski. Spowolnieni przeciwnicy mieli być łatwiejsi do zestrzelenia.

Mężczyzna już miał zadać ostatnie uderzenie, kiedy nagle nieprzyjemny dreszcz przeszył jego ciało. Nienawidził tego uczucia!

~88~

Page 89: Smoczy Teatr

– Widzimy ich! Trzystu orków, nie wiem czy mniej, czy więcej. Idą szybko! Będą u was tej nocy.

– Tej nocy?! ... Przyjąłem – odpowiedział Tom ponuro.Miał nadzieję na więcej czasu.

– Wracajcie jak najszybciej. Kiedy tu dotrzecie?

– Bardzo niedługo – odpowiedziała Satina po chwili.Tom dokończył ścinać drzewo i zwołał szybkie zebranie, na którym poinformował dowód-

ców o przypuszczalnym czasie ataku. Musieli zrezygnować z części pomysłów, żeby zdążyć z tymi istotniejszymi

Pół godziny później Tom uznał, że ścieli dość drzew. Niejednokrotnie leżące na sobie pnie tworzyły całkiem przyzwoitą barykadę. Planowali jeszcze ukryć wśród drwa beczki z naftą, które znaleźli w wioskowym magazynie. Równocześnie trwały prace nad budową okopów dookoła osa-dy. Bez ustanku produkowana była amunicja przez kilku gnomów i wszystkie dzieci z osady. Sa-ithis tworzyła obszar negujący magię za barykadą, na wypadek pojawienia się szamanów. Nawet gnomie kobiety ciężko pracowały, roznosząc wodę dla spracowanych mężczyzn, gotując posiłkii zaopatrując świeżo powstające okopy. Nie było osoby, która by nic nie robiła w tamtej chwili. Wszyscy szczerze wierzyli, że obronią się przed najazdem.

Trzy godziny później zza drzew wyłonił się srebrnołuski smok. Zmęczona Satina praktycz-nie zasnęła w miejscu, w którym wylądowała, zaraz na skraju wioski. Nieprzytomny Zejin zamel-dował się tylko u Toma, który zalecił mu natychmiastowy odpoczynek.

On sam natomiast, razem z innymi gnomi, wziął się za rozstawianie na polanie pojedyn-czych lasek dynamitu oraz sideł, których w wiosce było sporo. Dynamit miał być odpalany za po-mocą magii Saithis, w razie zbytniego zbliżenia się wroga do okopów.

Tom spojrzał na zachodzące słońce. Zadań było dużo, a rąk do pracy niewiele. Ale mimo to, dzięki niezwykłej wytrwałości osadników, późnym wieczorem udało się zakończyć przygotowania. Byli gotowi na przybycie wroga jak tylko mogli. Tom wysłał Zejina i Satinę w powietrze, aby ci wypatrywali orków, a wszystkich gnomów którzy potrafili, do produkcji amunicji. Sam, wrazz Kezderem, zajął się sprawdzaniem szczegółów. Najbardziej przerażał go fakt, że ma tylko około pięćdziesięciu ludzi przeciw setkom orków. Ale musiał mieć nadzieję. Wierzyć, że się uda. Mieli karabiny, przygotowali pułapki. Pracowali ciężko cały dzień, żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Minęła kolejna godzina męczącego oczekiwania. Tom siedział przy ławie, oglądając prowi-zoryczną mapę okolicy. Próbował ustalić jakiś plan awaryjny, kiedy nagle znów doświadczył znie-nawidzonych dreszczy. Sama wiadomość nadeszła dopiero po chwili.

– Są...Zerwał się momentalnie z miejsca.

– Wracajcie szybko na dziedziniec.Błyskawicznie zebrał wszystkich żołnierzy na głównym placu. Tom przyjrzał się zmęczo-

nym twarzą gnomów. W powietrzu wisiało napięcie. Karły ściskały karabiny. Wszyscy czekali na nadchodzące chwile. Ich przyszłość miała się rozstrzygnąć w najbliższych godzinach. Kiedy tylko przybyła Satina z Zejinem, dowódca wziął głęboki wdech i zaczął mówić. Kezder tłumaczył:

– Za niedługo nadejdzie ta chwila, której wszyscy chcielibyśmy uniknąć. Ale ja wam powiem, moi przyjaciele, że się cieszę. Bóg dał nam szansę! Orkowie lada moment tu będą a ja się cieszę, bo będę miał okazję oglądać największą rzeź tych paskudnych skurwysynów, jaka miała miejsce na całym świecie! Jesteśmy gotowi. Jesteśmy gotowi na zmiażdżenie każdego wroga!

~89~

Page 90: Smoczy Teatr

Gnomy zawołały entuzjastycznie. Tom podniósł ręce. Kontynuował:

– Słuchajcie mnie teraz uważnie, bo to co powiem również ma znaczenie. Kilka zasad! Nie strzelamy, kiedy pierwsi orkowie zaczną się przedzierać przez barykadę. Czekamy aż się zbliżą. Wtedy rozpoczniemy ostrzał, na mój sygnał. Jeżeli uda im się za bardzo zbliżyć do okopów, zapalone zostaną barykady, co nam da trochę czasu na pozbieranie się. Jeżeli bę-dzie naprawdę źle odpalimy laski dynamitu. Każdy z was może liczyć na powietrzne wspar-cie Saithis i Kezdera. Wy Zejin i Satina, będziecie cały czas informować mnie o wydarze-niach na polu bitwy z góry. W razie wrogich strzelców, wszystkie smoki wycofują się na bezpieczną odległość. Jeżeli orkowie dotrą do okopów, wszystkie smoki wkraczają prioryte-towo w tamtym miejscu do akcji. Jakieś pytania?Nikt się nie odezwał. Tom kiwną głową.

– Na pozycję!

Wzedxqsxdz'owi mocniej zabiło serce. Przeznaczenie miało się zaraz wypełnić. Tak bardzo chciał odwlec tą chwilę, albo sprawić, żeby nigdy nie nastała. A teraz przyszło mu przeżywać to, co do tej pory było jedynie mrocznym koszmarem...

Przyglądali się obrazowi w jeziorze, spoglądając na srebrnołuską smoczycę. Z każdą chwilą serca Wzedxqsxdz i Sachxighere biły coraz szybciej. Czuli to, chwila w końcu nadeszła. W tafli je-ziora zobaczyli białołuskigo smoka, lecącego nisko nad lasem. Powoli zbliżał się do ludzkiego gniazda...

– Dziś wypełni się pradawny plan. Jeden przebiegły Diabelski spróbuje zdobyć fragment Klu-cza. Rozkaz Szatana nie został złamany – przemówił Zabivzzlg cicho.

Żołnierze siedzieli w okopach i z pełną gotowością oczekiwali na przybycie wroga. Nikt nie rozmawiał. Wszyscy się bali. Zaraz miało rozpętać się piekło. Nieprzyjemna, gęsta atmosfera krą-żyła nad podenerwowanymi gnomi, szepcząc do ich uszu złowrogą wizję zagłady. Kamienna twarz Toma nie wyrażała niczego. Dowódca trwał niczym posąg, czekając na nieuniknione starcie. Kon-centrował się. Nie mógł popełnić błędu. Chwile wyraźnie przemijały, lecz czas jakby utknął w miej-scu. Pojedyncza kropla spłynęła mu po czole... Drgnął...

– Widzę ich! Biegną szybko! Jest ich chyba więcej niż widziałam wcześniej... Leci tu inny smok!Źrenice mu się rozszerzyły. Tego nie przewidywał... Uzbroił swoją broń.

– Przygotować się! Przygotować się! Nadciągają. Kezder, w powietrze!Usłyszał za sobą szum skrzydeł, wznoszącej się bestii. Wśród gnomów przeszły pomruki

niepokoju.

– Jest wrogo nastawiony?! – zapytał nerwowo.

– N... Nie wiem.Spojrzał przez celownik na linie drzew. Czemu jeszcze ich nie widział? Gdzie ci orkowie?!

Oddech przyspieszył mu w jednej chwili.

~90~

Page 91: Smoczy Teatr

– Na tej strefie prowadzone są operacje bojowe – odparł Tom.Głos mu drżał.

– Każdy obiekt, który się nie zidentyfikuje JEST wrogiem.

– Czyli...?

– Jeżeli się zbliży macie go wyeliminować!Nagle z lasu dobiegły ich przerażające dźwięki. Wrzaski, ryki, kwiki. W okopach zapadła

morowa cisza. Odgłosy nasilały się. Demony nadciągały. Bliżej, coraz bliżej. W sercach gnomów rosło przerażenie. Mózg z trudem panował nad instynktem. Chciały uciekać. Co tu robią! Nie wy-grają z demonami. Czemu nikt nie strzela! Uciekać, strzelać?! Zniszczą nas! Wszyscy zginie... !

– Czekać! – wrzasnął Tom.Wiedział w jakim stanie są nerwy jego towarzyszy. Sam nie był w lepszym.

– Czekać! – powtórzył.Nagle drzewa na skraju polany zatrzęsły się. Są! Ujrzeli wrogów. Dziesiątki. Setki! Przewa-

lali się przez barykady, praktycznie nie zwalniając szarży. Wściekli, żadni krwi! Przybyli by mordo-wać! Bezlitośnie, boleśnie!

Wziął głęboki oddech i krzyknął.

– Ognia!Gnomy tylko na to czekały. Rozległ się ryk karabinów. Kule błyskały przecinając mrok. Po-

ciski sypały się nieprzerwanie. Wrogowie padali, ginąc na miejscu. Jeżeli pierwsza kula nie nie kończyła żywotu, zaraz poprawiała ją następna. Raniły każdy odsłonięty kawałek ciała.

Ale kilku biegło jak szalonych, żadna kula nie chciała ich sięgnąć. Zbliżali się! Któryś gnom ich dostrzegł, strzelił. Klik, klik. Skończyły się naboje. Nadciągali! Ręce karłowi się trzęsły, nie mógł wsadzić nowego magazynku. Wyleciał mu z ręki! Nie! Nie zdąży! Zasłonił oczy! Światło, świst! Uchylił powieki. Orkowie wpadli martwi do okopów. To Saithis, czuwała!

Tom strzelał krótkimi seriami. Namierzył wroga, strzał! Ork padł! Następny cel, błysk! Padł. W mgnieniu oka zmieniał cele. Strzał, strzał! Kolejny nie żyje. Klik, koniec amunicji! Z broni uniósł się dym, podniósł lufę do góry. Wtedy dopiero spostrzegł jak niecelne są gnomy. Często po-ciski leciały w bezsensowne kierunki, wiele serii trwało znacznie dłużej niż powinny. Marnowali naboje! Wezbrał się w nim gniew.

– CELOWAĆ, DO CHOLERY! – wrzasnął.Nikt nawet nie zareagował. Nie rozumiały go.

– Szlag!Wsadził impulsywnie pełen magazynek. Uzbroił broń. Wyładował swą bezsilność, seria

przeszyła czterech orków.Walka trwała dalej. Gnomy trzymały się dzielnie, a orkowie ciągle napływali. Nikt nie zy-

skiwał przewagi. Minęło kilka chwil, kiedy dowódca usłyszał nagle wiadomość od Satiny:

– Atakują od obu boków!Zaklął soczyście. Był przygotowany na taki rozwój, ale nie chciał rozdzielać sił. Sfrustrowa-

ny postrzelił najbliższego orka.

– Dziesięciu, Lewa flanka! Dziesięciu, prawa flanka! – krzyknął głośno.Modlił się żeby gnomy w ferworze walki pamiętały jeszcze, co te rozkazy oznaczają. Pamię-

tały. Dwadzieścia gnomów rozbiegło się w dwie różne strony. Reszta została na miejscach i konty-nuowała ostrzał.

~91~

Page 92: Smoczy Teatr

Tom odkrył kolejny błąd w obronie. Gnomy wystrzeliwały równocześnie całe magazynki. Kiedy przeładowywały, powstawała dziura w ogniu zaporowy. Orkowie skutecznie wykorzystywa-ły te kilka sekund. W pewnym momencie podeszły zbyt blisko. Podjął decyzję

– Satina! Każ Saithis odpalić beczki! Już!

– Dobrze!Podobno orkowie mieli być głupi, a mimo to wykazali się jakąś taktyką. Ktoś nimi dowo-

dził... Olśniło go!

– Satina! Czy ten biały smok jest tam gdzieś ciągle?!

– Jest... Lata nad lasem!

– Szlag! Jak podpalicie beczki macie go z Kezderem zdjąć, zrozumiano?!To był niebezpieczny ruch. Pozbawił właśnie siebie swoich oczu i wsparcia powietrznego.

Ale dezorganizacja wroga była zbyt kuszącą opcją.

– Tak...Nie usłyszał zbytniego entuzjazmu w jej myślach. Nagle barykady zapłonęły. Kezder i Sati-

na zniknęli w ciemnościach.

– To ta chwila. Zaraz wszystko się stanie – kontynuował dalej cicho przywódca stada.Wszyscy ze zdenerwowaniem obserwowali wydarzenia. Sachxighere zaczęła się trząść. Zie-

lonołuski okrył ją swym poszarpanym skrzydłem.

Białołuski nagle ich dostrzegł. Zaryczał dziko, rzucił się na nadlatujące smoki. Satina zawa-hała się. Nie chciała z nim walczyć. Czuła jak Zejin spiął swe mięśnie. Gotów był do ataku. Na-prawdę byłby w stanie zabić smoka? A ona? Jej serce przepełniła panika. Zawisła w powietrzu. Nie mogła lecieć dalej!

– Satina!Wstrząs! Biały smok uderzył. Gady wpadły w morderczy uścisk. Zadziałał instynkt. Szarp-

nęła pazurami. Wróg atakował krtań. Smoczyca ledwie unikała. Wpadła w przerażenie! Próbowała się wyzwolić! Uderzyła dziko ogonem. Trafiła w skrzydło! Wróg zaryczał, odsłonił się. Zejin dźgnął mieczem. Smoczyca odepchnęła przeciwnika nogami, oderwali się.

Spadali! Nie mogła złapać równowagi! Nagle wyprostowała skrzydła, wystrzeliła do przo-du, tuż nad drzewami. Od razu wzbiła się w górę. Zawróciła. Z grzbietu Kezdera błysnęło kilka ma-gicznych pocisków. Pomknęły na wroga. Uniknął! Zawrócił ostro, rzucił się w stronę pola bitwy. Satina i Kezder ruszyli za białołuskim.

Srebrnołuska mknęła niczym błyskawica. Przegoniła Kezdera, doganiała wroga! Skończył się las. Nagle przeciwnik wyhamował ostro. Chciał uderzyć ogonem! Nie da mu szansy!

– Uwaga! – ryknęła.Wstrząs! Wpadła na niego rozpędzona. Odbiły się od siebie. Świat zniknął, dźwięk zamarł!

Ogłuszone smoki runęły ku ziemi. Zejin złapał się kolca grzbietowego. Zacisnął powieki...

~92~

Page 93: Smoczy Teatr

Uderzyły o ziemię. Przeorały kilka metrów. Chłopak trzymał się kurczowo, wytrzymał!

– Teraz, teraz! Gniew się uwolni! – słowa Zabivzzlg brzmiały głośno i pewnie.Zbyt głośno i pewnie. Rodziciele ofiary woleli by ich nie słyszeć. Nigdy...

– Mam cię... Jesteś trupem!Uderzył piętami. Koń stanął dęba, rżał przeciągle. Wylądował twardo i rzucił się cwałem

między drzewami. Zajaśniał ogień, niespodziewanie przeskoczył płonącą barykadę. Przebiegł kilka metrów, dwa pociski świsnęły tuż obok. Rumak zarżał krótko, skręcił ostro. Kolejna kula musnęła grzywę. Jeździec stanął z trudem na siodle. Dwa smoki spadały. Uśmiech zwycięstwa zagościł na jego twarzy. W prawej ręce zalśnił sztylet, na tle wschodzącego słońca.

Nagle gady uderzyły w ziemię tuż przed koniem. Siwek odskoczył gwałtownie, Xue wyrzu-ciło z siodła.

Przeznaczenie się wypełniło. Czas jakby zwolnił. Łowca przecinał powietrze, leciał prosto na Zejina. Brał zamach. Ryknął z wysiłku. Machnął ostrzem!

Zanurzyło się w serce aż po jelec.

– Gniew został uwolniony. Ostatni krok rozpoczyna się. Szatan przepadnie! – wołał coraz gło-śniej Zabivzzlg.

Zwalili się na ziemię. Xue przetoczył się kilka razy zanim zatrzymał się na brzuchu. Pod-niósł się wolno na rękach, z trudem wstał. Dyszał ciężko. Spojrzał na demona. Nie żył. Stanowczo nie żył! Wreszcie!

Srebrny smok drgnął skrzydłami, potrząsnął łbem. Nagle znieruchomiał przerażony. Spoj-rzał na swój grzbiet, rozglądał się energicznie wokół. Niespodziewanie jego wzrok padł na ciało chłopaka.... Zastygł w bezruchu. Łowca miał wrażenie, że czas się zatrzymał na chwilę.

W tym momencie zwłoki Zejina zajaśniały oślepiającym blaskiem. Xue osłonił ręką swoje oczy. Światło zaczęło słabnąć.

Kątem oka dostrzegł szybki ruch. Instynkt, odskoczył!

– Łoł! – krzyknął mimowolnie.O milimetr uniknął szponu smoka.

– Zabiję! Zmiażdżę! Urwę ci głowę! – powtarzał srebrnołuski z dziką furią.

– Hej! Jesteś samiczką! – zauważył radośnie Xue. Niezbyt przejmował się wściekłym smokiem. Bestia ryknęła wściekle. W jednej chwili zna-

~93~

Page 94: Smoczy Teatr

lazła się przy łowcy. Xue zrzedła mina. Świsnął szpon. Odskoczył. Upadł twardo o ziemię. Smok machnął skrzydłami, wybił się w powietrze. Człowiek przetoczył się przez plecy, wstał. Cielsko uderzyło potężnie tuż przed nim. Sięgnął po miecz przy pasie. Smok zaatakował, odskok! Nie zdą-żył! Jęknął. Pazur rozciął mu twarz. Zachwiał się. Oślepił go ból, złapał się za ranę. Satina zamach-nęła się. Ogon przeciął powietrze. Zmiotło Xue.

Przeleciał kilka metrów zanim uderzył bezwładnie w ziemię. Dusił się, nie mógł złapać od-dechu. Ból był straszliwy. Zwinął się. Kaszlał. Chciał wreszcie umrzeć!

Smok nie czekał. Od razu skoczył na człowieka, chciał dokonać zemsty. Ryknęła potężnie, wściekle!

Znikąd na jej drodze stanął białołuski.

– Zatrzymaj się, Sachzra!

– Gniew jest uwolniony. Fragment klucza uległ zniszczeniu.Stało się. Wiedziały o tym wszystkie smoki. Z całego planu. Każdy Diabelski, każdy Nie-

biański. Dusza ofiary przepadła. Nagrodą miała być wolność innych.

– Diabelski pokaże furii gdzie uderzyć. Szatan zostanie zniszczony.Wzedxqsxdz i Sachxighere już nie oglądali. Nie byli w stanie...

Szalona ze wściekłości smoczyca nie zatrzymała się. Białołuski nie miał szans uniknąć bły-skawicznego ataku kłami. Wbiła się w szyję pobratymca. Smok jęknął żałośnie. Satina wyrwała mu kawałek krtani! Nawet nie spojrzała na upadające w konwulsji ciało.

Xue zdołał podnieść się na kolana. Z nienawiścią spojrzał na szarżującego smoka.I stał się cud. Jego koń wyłonił się znikąd. Złapał go w biegu zębami za pelerynę. Xue jęk-

nął z bólu, ale chwycił się ręką szyi konia. Siła rozpędu wniosła go na siodło. Zamroczyło go na moment.

Zwierze przyspieszyło biegu, ale wściekły smok wzbił się w powietrze. Siwek był wolniej-szy od srebrnołuskiej. Xue otrząsnął się. Spojrzał za siebie. Znów go zakuło w piersiach. Bestia pi-kowała. Nie mogli uciec!

Koń postanowił ujawnić prawdę. Nagle po jego bokach posypały się błękitne iskry, odsła-niając parę upierzonych skrzydeł. Łowca przyglądał się nie dowierzając.

Pegaz wybił się w powietrze. Smoczyca zaryła w ziemię tuż za nimi. Otrząsnęła się i zary-czała wściekle. Rzuciła się w pościg za mordercą jej ukochanej istoty.

– Jezu Chryste... – szepnął Tom. – Trzeba ją jakoś powstrzymać!Saithis z Kezderem zdążyli wrócić krótką chwilę wcześniej. Orkowie uciekli w popłochu po

śmierci ich białołuskiego dowódcy, ale szalejący smok stał się nawet gorszym zagrożeniem.

– Ona zwariowała z szaleństwa. Szalony smok już się nie uspokoi... – powiedziała zaklinacz-ka nie odrywając wzroku od pościgu Satiny za pegazem. – A jak skończy z nim, zajmie się

~94~

Page 95: Smoczy Teatr

nami.

– Czyli co mamy zrobić?!Gnomy w przerażeniu obserwowały pościg. Potężną aurę furii czuli wszyscy

– Musisz ją zastrzelić. Tylko ty trafisz – odpowiedziała poważnie Saithis.

– CO?! Nie! – oburzył się Tom. – Nie zabiję członka własnego zespołu!

– Będziesz musiał. Albo ona zabije ciebie...

Xue spojrzał za siebie. Wściekła bestia pędziła jak szalona! Siwek machał skrzydłami naj-szybciej jak mógł, ale i tak był wolniejszy. Czarno to widział!

– Tego nie było w umowie! – krzyknął w stronę nieżyjącego zleceniodawcy.Koń coś zauważył. Skręcił gwałtownie, skierował się w stronę wsi. Lada moment smok miał

ich dopaść. Xue wyciągnął miecze. Nie miał zamiaru tanio oddać skóry! Przelecieli nad barykadą. Siwek zapikował ostro w dół. Wyrównał nagle tuż nad ziemią. Smoczyca znalazła się nad nimi. Za-atakowała z rykiem! Pegaz odbił w bok. Gad nie trafił, uderzył w ziemię! Xue zaśmiał się tryumfal-nie. Przestał natychmiast, gdy ból przeszył jego ciało. Satina zaryczała dziko. Wystrzeliła za nimi. Nagle minęli jakąś postać. Xue nie zdołał zobaczyć jej twarzy. Ta postura kogoś mu przypominała...

Smoczyca zatrzymała się gwałtownie przy nieznajomym, dysząc z wściekłością. Mierzyła mężczyznę morderczym wzrokiem... Ale nie atakowała.

– Teraz masz okazję! – zawołała Saithis, zaciskając ręce na kępce trawy. – Strzelaj!

– Może można jej pomóc, cokolwiek! – zaprotestował przerażony żołnierz.

– Nie można! Jestem zaklinaczką! Wiem co mówię!

– Nie będę strzelał do moich ludzi! Twoja magia nie czyni cię wszechwiedzącą! – wrzasnął.

– W moich żyłach płynie smocza krew! Ona jest już stracona. Ulżyj jej! Tom dyszał ciężko. Pot mu spływał po twarzy. To szaleństwo! – krążyło po jego głowie.

Czas uciekał. Wreszcie zdecydował.

– Niech cię szlag, Saithis! – warknął.Wyskoczył z okopów, uzbrajając karabin.

Satina przyglądała się niedowierzającym wzrokiem wampirowi. Nie mogła pozbierać myśli. Nie mogła zapanować nad umysłem! Chciała krwi! Wśród chaosu jej duszy dominował tylko jeden cel: Zabić wszystkich! Zemścić się!

– On nie był człowiekiem, Satina... – rzekł wampir.Smok przerwał mu momentalnie, rycząc rozpaczliwie:

~95~

Page 96: Smoczy Teatr

– Zejin miał duszę! Śmiał się, rozpaczał, czuł! Zabiję jego mordercę. A potem wszystkich. Każdy go krzywdził! Zabiję, zabiję! Ty będziesz pierwszy! Smok zamachnął się.

– Nie Satina. Niech twa dusza znajdzie ukojenie – rzekł spokojnie nieznajomy.Odległy wybuch, świst tuż obok. Satina spojrzała błyskawicznie w stronę dźwięku. Drugi

pocisk trafił idealnie...

~96~

Page 97: Smoczy Teatr

EpilogZłotołuski Zabivzzlg wylądował gładko na najwyższej skale jego świata. Pogoda była prze-

piękna. Ostre słońce przyjemnie grzało łuski, a pojedyncze chmury płynęły powoli tuż pod nim. Za-wiał silny, orzeźwiający wiatr, szepcząc w uszach skrzydlatej bestii tylko sobie znane słowa i leciał dalej, szukając przeznaczenia. Smok dawno nie czuł się tak zrelaksowany...

Nagle w oddali ujrzał nadciągającego smoka. Miał być to czarnołuski przywódca Diabel-skich, Źwiszal. Minęła chwila, zanim przybysz wylądował twardo przed niebiańskim.

– Witaj Zabivzzlg – zagadnął przyjaźnie Diabelski.

– Nie udało się – rzekł od razu zawiedziony złotołuski. – To była zbyt silna broń. Nie dało się jej opanować.

– My wiemy. Szatan też wie... – dodał cicho czarnołuski.Diabelski spuścił wzrok. Dziwna atmosfera zatańczyła wokół smoków. Niebiański rozgląd-

nął się nerwowo.

– Co się zacznie? – zapytał Zabivzzlg niepewnie.

– Szatan nałożył na nas nowe przysięgi. Każe nam zabijać każdego Niebiańskiego. Cały czas...Nagle złotołuski zauważył ich... Dziesiątki diabelskich, nadlatujących z każdej strony.

– To nie nasza wina... – powiedział przepraszająco Czarnołuski.Zabivzzlg nie mógł się ruszyć. Nie dowierzał. Zginął...

Dwa dni później

Tom wędrował wolno po zabłoconych uliczkach wsi, przyglądając się smętnie jakby szarym domom osady. Zastanawiał się, czy są to te same domostwa, które pamiętał sprzed dwóch dni...W końcu dowiedział się jak zwano osadę. Szturm. Ironiczne nieco. Los sobie z niego zadrwił. Wes-tchnął. Kompletnie nie miał humoru.

Nagle spostrzegł, że obok niego podąża Saithis. Spoglądała w czyste, słoneczne niebo, nie wyrażając sobą, jak zwykle, żadnych uczuć. Dlatego zdziwił się, kiedy usłyszał jej pełen troski głos.

– Coś cię trapi.Znów westchnął. Musiał sobie przypomnieć co go nękało. Sam już nie wiedział...

– Zabijałem ludzi... Nie raz widziałem jak moja kula odbiera komuś życie. I to nie tak, że się tym nie przejmuję. Ale... Chodzi o to, że nigdy nie musiałem zastrzelić członka swojej dru-żyny... Czuje się z tym paskudnie... To było konieczne?

– Było, Tom... – odparła łagodnie, kładąc mu rękę na ramieniu. – Dla mnie ta decyzja była jeszcze trudniejsza niż dla ciebie. Ale to było konieczne...

– Szlag... – mruknął. – Chłopak był młody... Lubili się z tym smokiem... Nienawidzę takich sytuacji...Dalej podążali w ciszy... Tom wiedział, że ktoś zginie w bitwie. Ale nie w taki sposób...

~97~

Page 98: Smoczy Teatr

Nagle poczuł się dziwnie. Saithis odsunęła się od niego zaskoczona. Powietrze wokół zafa-lowało, tworząc jasne światło. Nasilało się, jakby rosnąc w siłę... i pękło! Wszystko się uspokoiło. mężczyzna spojrzał niepewnym wzrokiem na Saithis, szukając u niej odpowiedzi.

– To wyglądało jak magia wywołania... Teleportacja? – zamyśliła się.

– Wiem. Twoje przeznaczenie się wypełniło tutaj – wydedukowała kobieta. – Zaklęcie miało zabrać cię do twojego świata, lecz zabrakło mu mocy. Coś silniejszego je zablokowało... Ale co? Nic u ciebie nie wyczuwam...

– To przeze mnie – zawołał Kezder, zatrzymując się w powietrzu nad nimi. – To ty mnie uwolniłeś, Tom. Powiedziałem ci, że skazałeś się na mnie.

– Czyli, że zostanę tu już na zawsze? – zapytał przestraszony.Według dowódcy magia może być pomocna, ale przestaje być miła jak zaczyna błyskać do-

okoła niego.

– Do mojej lub twojej śmierci – sprecyzował smok.

– Czyli nie znalazłem się tu, bo zginąłem w moim świecie? – pytał dalej.

– Na to wygląda – odparła beznamiętnie zaklinaczka.

– Cóż... Tam to mi tego przeznaczenia już nie wiele zostało. I tak bym wolał tu zostać.

– Zatem witaj w naszym świecie, Tom – rzekła Saithis, uśmiechając się pierwszy raz, odkąd mężczyzna pamiętał.

Wampir stanął w miejscu w którym zginął Zejin. Szkoda mu było chłopaka. Nawet go lubił. Miał nadzieję że jego przygoda potrwa dłużej. Wiódł ciekawe życie. Nie ratował świata, nie wal-czył ze złem w wielkich bitwach i nie kładł sam całych armii wrogów... Po prosty żył. I to było cie -kawe... Szkoda.

Niespodziewanie coś zabłysło w trawie. Podszedł i przyjrzał się kawałkom rubinu które tam leżały. To niewątpliwie był zniszczony naszyjnik Satiny... Fragment klucza. Wziął je do ręki. Nagły wiatr, wypełniony szeptem zmarłych, rozwiał mu włosy. Wampir z lubością wciągnął powietrze.

– Zgoda – odpowiedział w przestrzeń. – Opowiem waszą historię.Wiatr poszybował dalej. Płynął przez krainę nie przejmując się żadnymi prawami czy zaka-

zami. Zmarli chcieli jeszcze ujrzeć jedną istotę. Pewnego łowcę głów, przemierzającego wolno go-ściniec, w stronę zachodzącego słońca...

~98~

Page 99: Smoczy Teatr

~99~

Page 100: Smoczy Teatr

Spis treści„Dobrowolna marionetka”....................................................................................................................7„Operacja Zemsta”.............................................................................................................................21„Bard”.................................................................................................................................................37„Ironia losu”.......................................................................................................................................47„Oczami smoka”.................................................................................................................................62„Zlecenie”...........................................................................................................................................70„Dla wyższego dobra”........................................................................................................................82Epilog.................................................................................................................................................97

~100~

Page 101: Smoczy Teatr

Zasady smoczego języka SksyzderWielu może twierdzić, że język Sksyzder jest ubogim językiem, zważając np. na to, że czasownik być, w ogóle się nie odmienia. Musimy jednak pamiętać, że smoki mówią i myślą całkiem inaczej niż ludzie. Na przykład zdanie Bardzo lubię latać pośród chmur, gdyż jest to fajne smok powie:

latam pływając w chmurach, bo jest to bardzo szczęśliwe.Trzeba więc ten język tłumaczyć dwa razy. Ze smoczego na nasz język i z naszego języka na zrozu-miały. Jedynym ułatwieniem jest to, że smoki nie posiadają idiomów w swym języku, dlategow wielu przypadkach, wystarczy tłumaczyć słowo po słowie, co w innych językach jest niemożli-we.

ZAPRZECZENIEJeżeli w zdaniu występuje jakiekolwiek zaprzeczenie, trzeba przed zdaniem wstawić 'sss: ' W języ-ku Sksyzder nie ma słowa nie. 'Nie'. Odwzorowuje je jedynie syk, które smoki również wydają przed wypowiedzeniem zdania, aby go zaprzeczyć. Nie występuje podwójne zaprzeczenie.

CZASYIstnieją 4 czasy:

1) Przeszły – do czasownika dodaje się 'o.2) Teraźniejszy – czasownik w formie podstawowej.

3) Przyszły – do czasownika dodaje się przedrostek az'.4) Przeszło-przyszły – O ile nie trzeba tłumaczyć kiedy pojawiają się powyższe czasy, o tyle

ten trzeba. Smoki stosują nieświadomie ten czas wtedy, kiedy nie wiedzą, kiedy było jakieś wydarzenie, lub nie są pewne, czy dane zdarzenie się wydarzy. Do czasownika dodaje się przedrostek az' oraz końcówkę 'o. Na przykład:

Czy zabawa jeszcze trwa? – Nav fzasses tyhcev az'kojzs'ot?Nie wiem, czy będę lecieć za chwilę na polowanie – sss: meszder zi az'ezzmel az'parlas'o cedken kan drkemalresen (pamiętaj, że takie zdanie smok powie na przykład „Nie zdaje mi się, że dolecę zjeść, w tym słońcu”).

LICZBA MNOGALiczbę mnogą budujemy dodając 'i' na końcu rzeczownika. Jeżeli ostatnią literą rzeczownika jest 'i' bądź 'j', zamieniamy ją na 'y' oraz dodajemy 'i'. np. rodzina – sutrengj; rodziny – sutrengyi.CZASOWNIK 'BYĆ'Dla smoków jest to taki sam czasownik jak inny. Odmienia się go tak jak inne, poprzez dodanie osoby przed czasownikiem 'ezzmel', oraz ewentualnego dodatku, zależnego od używanego czasu.

RZECZOWNIKIDeklinacja rzeczowników u smoków jest inna niż w znanych nam językach. Słowo 'kamieniom' po-wiemy 'czse dfter fgmrahlodui'. 'Czse' to zaimek osobowy 'wy'. Niezależnie od odmiany, smoki za-wsze używają drugiej osoby liczby mnogiej. 'Dfter' to nieprzetłumaczalne słowo, które te stworze-nie dodają przed odmienianym rzeczownikiem. 'Fgmrahlodui' znaczy kamienie.

EPITETY

~101~

Page 102: Smoczy Teatr

Epitety. Smoki Nie posiadają epitetów określający materiał, np. drewniany, tekturowy, krótki, weso-ły. Jeśli smok chce powiedzieć 'jesteś kamienny', rzecze w swym języku 'czs ezzmel fgmrahlodu' czyli dosłownie 'ty być kamień'.

LICZBYW smoczym języku nie istnieją liczebniki porządkowe. Istnieją jedynie liczby główne. Ciekawe jest również, że smoki posiadają dziesięć cyfr. Budowanie liczb jest różne od znanych nam systemów, lecz chyba najprostszy, jaki ja osobiście widziałem. Liczby do stu budujemy po prostu wymawiając po kolei cyfry np. 64 to będzie 'mxgth zairku', gdzie 'mxgth' oznacza sześc a 'zairku' cztery. Jeżeli jednak przekraczamy liczbę 99, musimy dodać do liczby słowo 'lixcyvzs'. Czyli 1254 powiemy 'li-xcyvzs zaxe cumgth ghale zairku'. Co ciekawe, smoki używają również 'lixcyvzs' jako odpowiednik naszej dziesiątki, chodź rzadko z niej korzystają. Wolą proste 'jeden zero'.

STOPNIOWANIE PRZYMIOTNIKÓWW Sksyzder przymiotnik stopniuje się poprzez dodanie przed nim, odpowiedniego słowa. Są to od-powiedniki naszego 'bardziej' - 'jzzave' i 'najbardziej' – 'jizzaveszt'. Np. Ja to bardziej lubię – zi zhty jzzave migcuna.

ZAIMKI OSOBOWEJa jestem – Zi ezzmelTy jesteś – Czs ezzmelOn jest – Bix ezzmelOna jest – Biv ezzmelOno jest – Nie istnieje

My jesteśmy – Zie ezzmelWy jesteście – Czse ezzmelOni są (tylko rodzaj męski) – Bixe ezzmelOne są (tylko rodzaj żeński) – Bire ezzmelOni są (oba rodzaje) – Biqve ezzmelBrak odpowiednika (Smoki tym zaimkiem określają jedynie przywódcę) – Xis ezzmelW Skyzderskim nie występuje rodzaj niejaki.

SŁOWA NIETŁUMACZALNExis – zaimek osobowy przewodnika stada.

dfter – używany przy konstrukcji rzeczowników.

- śkupter- pazlas- zshunkme- wuvzuktie- quzkwzePięć określeń stylu lotu, w kolejności od najgorszego do najlepszego (jeżeli smok nie zna

stylu lotu, używa średniego określenia).

~102~

Page 103: Smoczy Teatr

vazzafzghstelu – określenie bardzo silnej, ponadczasowej miłości.

gźtyder – nieznane słowo. Prawdopodobnie jakieś przekleństwo, rzadko używane.

vaxzzume – nieznane słowo. Brak odkrytego znaczenia. aczyrzaf – brak dosłownego znaczenia. Tak smoki określają swoje smocze społeczności. Najbliż-szym znaczeniem byłoby 'stado'.

~103~

Page 104: Smoczy Teatr

1 Lhfrezx qwtyzde. Fzzsi zie zzcteasvd ku ugvadzzpoyt? – 'Zdobyliśmy kawałek. Co planujemyw przyszłość?'

2 sss: Rqovdjos waszrg wuvzuktie izs rqovdjosi. – 'Niebiański nie może lecieć do niebiańskich.'3 Szzayst. sss: Olcvz rqovdjos. Zasgteus bix. – 'Cicho. Nie przy niebiańskim. Złapcie go.' 4 Qisgzht – 'głód'; w tym wypadku 'głodny'5 Zhty – 'to'6 Ycmazstyvn – 'chcieć'; w tym wypadku 'chcesz'7 Zzwertyuas – 'prawda', 'nieprawdaż'8 Chazzwevut – 'musieć'; w tym wypadku 'musimy'9 Yzsztr – 'równy' 10 Az'zshunkme – 'przeleci'11 Az'chazzwevut – w tym wypadku ' musielibyśmy'12 Lqvpjzw – 'znikać'; w tym wypadku 'zniknięcie'13 Optez – 'jaskinia' 14 Ehkfyt – 'szczęście'; w tym wypadku 'szczęśliwie'. Jest to również jedno z pożegnań smoczych:

'szczęścia'15 Wuvzuktie - 'lecieć'16 Vazzafzghstelu – nieprzetłumaczalne. Oznacza wielką, ponadczasową miłość, której nic nigdy nie będzie

w stanie złamać. 17 Vaxzzume – nieprzetłumaczalne. Brak odkrytego znaczenia. 18 Fzasses – coś podobnego do festynu, na którym smoki się spotykają nocą i bawią się.