76
1 magazyn lubelski 6[21] 2014

LAJF Magazyn Lubelski #21

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Jedyne na Lubelszczyźnie pismo pozwalające dotrzeć do tak dużej liczby wpływowych i opiniotwórczych osób w tym regionie. Nowoczesny layout, użyteczne rubryki, przejrzysta struktura, doświadczenie zespołu oraz współpracujących z redakcją osób gwarantują wysokiej jakości wydawnictwo

Citation preview

Page 1: LAJF Magazyn Lubelski #21

1magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 2: LAJF Magazyn Lubelski #21

2 magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 3: LAJF Magazyn Lubelski #21

3magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 4: LAJF Magazyn Lubelski #21

od redakcji

Grażyna Stankiewicz

Nie zapomnieć o małych dzieciach i psach zostawionych w samochodzie, o pomocy osobom w podeszłym wieku i leżącym na chodniku, o piciu wody i chodzeniu boso po trawie, podlewaniu kwiatów i trawników, o zadzwonieniu do rodziców i przyjaciół,

wyprowadzeniu psa wieczorem, przyjemnych myślach z samego rana i chwilę przed spaniem, o oddychaniu przeponą i niejedzeniu po 18, patrzeniu w słońce, uśmiechu i mówieniu pierwszemu „dzień dobry”. Zapomnieć o zanudzaniu znajomych swoimi problemami i przekonaniami, złorzeczeniu i frustracjach i spiskowej teorii dziejów. Taka już uroda letnich wakacji, że siłą rzeczy jest ładnie i przyjemnie. Tym bardziej jeśli pod ręką jest „LAJF magazyn lubelski” – robiony z pasją i mówiący o pasjach, z lekką nutą wakacji w tle.

4 magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 5: LAJF Magazyn Lubelski #21

5magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 6: LAJF Magazyn Lubelski #21

6 magazyn lubelski 6[21] 2014

SPIS TREŚCI

od redakcji Grażyna Stankiewicz. Z lekką nutą wakacji w tle.pirat śródlądowyPaweł Chromcewicz. W kółko. kocia kołyskaGrażyna Stankiewicz. Epitafium do Mocarta. tygiel z okładkiPicasso & Koziara, czyli lubelski Aborygen. Z Jarkiem Koziarą rozmawia Klaudia Olender. foto Marcin Pietrusza, Krzysztof Stanek, archiwum artystyludzieNew York Retro. tekst Ada Koperwas, foto Marek PodsiadłoLubelska samochodówka. tekst Maciej Skarga, foto archiwumKosi śpiewa gospel. tekst Klaudia Olender, foto Robert PranagalSikora Turntable – z miłości do winyli. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanekbliski horyzontTurystyczne Perły 2014. tekst Adam Niedbał, foto archiwum UMWLbiznesSolis znaczy słońce. tekst Patrycja Woźniak, foto Marek Podsiadłobiz-njusmotoMiejska, podmiejska Škoda Yeti Outdoor 4x4. tekst Piotr Nowacki, foto Krzysztof StaneksportPod żaglami. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek awiacjaSpitfire nad Świdnikiem. tekst Patrycja Woźniak, foto Adam Ginalski, Piotr NowackikulturaŁuk Wyzwolenia. tekst Grażyna Stankiewicz, foto Łukasz MajCarnaval Sztuk-Mistrzów. tekst Aleksandra Biszczad, foto Krzysztof StanekŁzy na sprzedaż. tekst i foto Ilona DąbrowskaksięgarnikUparty kowal z Gutanowa. Uparty kowal z Gutanowa. Opowieść o Bronisławie Pietraku./Pocha-niacz. /Papilarne Linie PióramuzykaMateusz Grzeszczuk. Muzyczna mapa Polski. kultura – okruchyhistoriaIrrenanstalt Cholm. tekst, foto Zbigniew Lubaszewski.moda6 yardów sztuki malowanej woskiem. tekst Aleksandra Majczyna, foto Anna Pierzchała integracjaArtur. tekst Maciej Skarga wycieczka po firmieAnna Ciesielska-Siek. Kilka prawd o motywacji.kuchniaMichał P. Wójcik. O jagodach.zaprosili nas4. Land Art Festiwal/Zasmakuj w tradycji/Urodzinowo i jubileuszowo/W muzycznym folklorze/W Puławach na Jazzowo/Kazimiernikejszyn. kalendarium imprezlipiec/sierpień/wrzesieńwizytownik/prenumerata

4

8

910

12

20232428

32

3437

38

40

44

485456

53

5860

62

64

66

67

68

69

7274

str. 12

str. 24

str. 40

str. 48 str.64 str. 68

Page 7: LAJF Magazyn Lubelski #21

7magazyn lubelski 6[21] 2014

ISSN 2299–1689

LAJF magazyn lubelski Lublin 20-010 ul. Dolna Panny Marii 3 www.lajf.info e-mail: [email protected], [email protected] tel. 81 440-67-64, 887-090-604Redaktor naczelna: Grażyna Stankiewicz (gras), [email protected]: Magdalena Grela-TokarczykWspółpracownicy i korespondenci: Izabella Kimak (izk), Jola Szala (jos), Michał Fujcik (fó), Robert Kuwałek (kuw), Katarzyna Kawka (kk), Maciej Skarga (ms), Marzena Boćwińska (boć), Tomasz Chachaj (tom), Wojciech Santarek (santi), Marek Podsiadło (pod), Marta Mazurek (maz), Adam Jabłoński (jab), Izolda Wołoszyńska (izo), Jerzy Janiszewski (jan), Klaudia Olender (kol), Aleksandra Biszczad (abc), Patrycja Woźniak (pat), Ilona Dąbrowska (ido), Aleksandra Lalka (ola), Tomasz Moskal (mos), Paweł Chromcewicz (chro), Mateusz Grzeszczuk (mat).Foto: Marcin Pietrusza (qz), Maks Skrzeczkowski (maks), Daniel Mróz (mró), Jerzy Liniewicz (lin), Olga Michalec-Chlebik (mich), Olga Bronisz (obro), Krzysztof Stanek (sta), Robert Pranagal (gal), Katarzyna Zadróżna (kat), Elwira Kusz (wir).Grafika & DTP: Michał P. Wójcik tel. 665 17 22 01

REKLAMA i MARKETING: Edyta Madej [email protected] Pachucy [email protected]

Wydawca: KONO media sp. z o.o, 20-010 Lublin ul. Dolna Panny Marii 3 Prezes Zarządu: Piotr Nowacki (now) [email protected] 061397085, NIP 946 26 38 658, KRS 0000416313e-mail: [email protected]ści zawarte w czasopiśmie „LAJF magazyn lubelski” chronione są prawem autorskim. Wszelkie przedruki całości lub fragmentów artykułów możliwe są wyłącznie za zgodą wydawcy. Odpowiedzialność za treści reklam ponosi wyłącznie reklamodawca. Redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów tekstów, nadawania śródtytułów i zmiany tytułów. Nie identyfikujemy się ze wszystkimi poglądami wyrażanymi przez autorów na naszych łamach. Nie odsyłamy i nie przechowujemy materiałów niezamówionych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wydawnictwo ma prawo odmówić zamieszczenia ogłoszenia i reklamy, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z linią programową bądź charakterem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego) oraz interesem wydawnictwa KONO media sp. z o.o. Egzemplarz bezpłatny.

[email protected] [email protected] O

kład

ka: J

aros

ław

Koz

iara

fot

o (q

z)

Szanowni Państwo,zapraszam do wspólnego świętowania Dożynek Powiatowych, które odbędą się 31 sierpnia na terenie lotniska sportowego w Radawcu. To zarówno rodzinny piknik jak również prezentacja tego, co w Regionie Lubelskim jest najlepsze. Jednocześnie Dożynki Powiatowe to jedna z największych, bezpłatnych i otwartych dla każdego imprez budująca tożsamość społeczności lokalnej oraz edukująca kolejne pokolenie mieszkańców naszego powiatu.Zapraszam na koncerty, które rozpoczną się występem discopolowego zespołu Cliver, środek zarezerwowany będzie dla hiphopowego zespołu Chonabibe a finał dla zespołu Zakopower. Do zobaczenia w Radawcu,

Starosta Lubelski Paweł Pikula

Page 8: LAJF Magazyn Lubelski #21

8 magazyn lubelski 6[21] 2014

Paweł Chromcewicz

pirat śródlądowy

W kółko

❞ Jeżdżę trochę

po Europie i naprawdę nigdzie

nie spotkałem miasta, w którym byłoby

tyle świateł, co w Lublinie.

Natomiast wszędzie są ronda,

których celem jest poprawienie

płynności ruchu.❞

Jeden z moich psów (a mam ich trzy, gdyby ktoś pytał) uwielbia pogoń za swoim ogonem. W efekcie kręci się w kółko, niekiedy nawet łapiąc ogon w zęby. Wy-gląda to przezabawnie, a mnie przywołuje skojarzenie z ruchem okrężnym na

drodze. Inaczej mówiąc – z jazdą po rondzie. A jeszcze ściślej – z ułomnością mia-sta Lublin, do której doprowadziły kolejne ekipy tutejszych specjalistów od dróg.

Ta ułomność Lublina polega otóż na braku rond wła-śnie. To znaczy, ronda niby są, ale jakby ich nie było, bowiem ci, za przeproszeniem, specjaliści obstawili je światłami, które zamiast poprawiać, pogarszają przepustowość lubelskich ulic. W rezultacie jazda po tym najdziwniejszym z miast polega na ciągłym ha-mowaniu i zatrzymywaniu się na czerwonym. Z kolei np. na Diamentowej z potencjalnych rond zrobiono zwykłe skrzyżowania, tworząc najbardziej kolizyjne

miejsca w mieście. Szanowni Koledzy z „Gazety Wyborczej Lublin”, którzy chyba muszą ciągle jeździć przez skrzy-żowanie Diamentowej z Krochmalną, nazwali je „skrzyżowaniem blacharzy” i od dawna postulują jego przerobie-nie na ruch okrężny. Mam nadzieję, że w końcu to wywalczą, bo ja – choć jeż-dżę tędy rzadko – także ostatnio miałem tu ostre hamowanie z powodu gościa, któremu wydawało się, że ma pierw-szeństwo. Oby tylko wymogli na na-szych specjalistach rondo bez świateł!

Jeżdżę trochę po Europie i naprawdę nigdzie nie spotkałem miasta, w któ-rym byłoby tyle świateł, co w Lublinie. Natomiast wszędzie są ronda, których celem funkcjonowania jest poprawa płynności ruchu. Każdemu, kto uważa inaczej, polecam wizytę w Niemczech czy – przede wszystkim – w Wielkiej Brytanii, gdzie ronda są dosłownie wszędzie. Tam nawet zwykłe skrzy-żowania niewielkich ulic potrafią być rondami. Wystarczy, że na środku skrzyżowania namalowany jest okrąg

i już mamy rondo z zasadami ruchu okrężnego. To znacznie lepszy wynalazek niż nasze skrzyżowania równorzędne, wszechobecne od pewnego czasu na lubelskich osiedlach, a przy tym jeszcze lepiej pełnią rolę spowalniacza ruchu.

Mają też Anglicy ronda, że tak to nazwę – wielo-stopniowe. Najsłynniejszym przykładem tego roz-wiązania jest Magic Roundabout (Magiczne rondo) w Swidnon w hrabstwie Wiltshire. Zbudowane

w 1972 roku miało usprawnić korkujący się i ko-lizyjny ruch na skrzyżowaniu pięciu ważnych dróg. I rzeczywiście usprawniło. Wprawdzie Anglicy w różnych plebiscytach lokują je wśród najstrasz-niejszych miejsc drogowych Wielkiej Brytanii, ale nikt z lokalnych władz nie zamierza się tym przej-mować, bo fakty mówią co innego: nie dochodzi tam do poważnych wypadków, a ruch jest płynny. Na dodatek rondo stało się największą atrakcją mia-sta, znanego dotąd z fabryk samochodów (Hondy i BMW). Niedowiarkom, zwłaszcza tym z lubelskiego ratusza, polecam wizytę np. na tej stronie: http://www.amusingplanet.com/2012/06/magic-rounda-bout-in-swindon-most.html lub choćby zajrzenie do polskiej odsłony Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Magiczne_rondo

Wejdźcie tam koniecznie, a przy okazji zastanów-cie się, dlaczego wybudowane przed laty ronda na LSM, Czechowie i paru innych dzielnicach po jakimś czasie zostały obstawione światłami, co pogorszyło płynność ruchu i wydłużyło czas jazdy. A wystarczyło niewielkim kosztem przerobić je na tzw. ronda tur-binowe, jak to – w przypadku rond wielopasmowych

– od dawna jest na Zachodzie.Powiew nadziei w tym, że powolutku zaczyna

docierać to także do lubelskich głów. Mamy już bowiem takie ronda na Czubach i na Czechowie – sprawdzają się znakomicie. Mamy też w Świdniku, przy dojeździe do Portu Lotniczego Lublin. Tylko że tam decyzyjna głowa zbyt mądra nie była i pasy postanowiła wytyczyć przy pomocy ostrej, wystają-cej nad asfalt kostki. Dla mniej uważnego kierowcy spora to szansa na uszkodzenie opony. Zagraniczni goście, których wiozłem na lotnisko, nie mogli wyjść z podziwu dla tej inwencji.

Na razie, póki rond w Lublinie jak na lekarstwo, zapraszam do Swidnon, by pokręcić się po Magic Roundabout. By tam dotrzeć, nie trzeba przedzierać się do samolotu przez ronda turbinowe w Świdniku, wystarczy zajrzeć na YouTube: http://www.youtube.com/watch?v=Sud6iEh28ZM

Mój pies też zapewne byłby taką przejażdżką za-chwycony, może nawet potem przestałby kręcić się za ogonem.

Page 9: LAJF Magazyn Lubelski #21

9magazyn lubelski 6[21] 2014

Grażyna Stankiewicz

kocia kołyska

Epitafium dla Mocarta

❞ Zanim nie wysiadły mu

biodra, ganiał za kotami, gołębiami, był nałogowym uciekinierem na nocnych spacerach, szperał we wszystkich śmietnikach i opierając się łapami o stół w kuchni, otwierał sobie chlebak i pożerał jedzenie chowane wysoko na lodówce.❞

K iedy nasza 10-letnia córka od dłuższego czasu usilnie domagała się psa, postawiliśmy warunek. Pies tak, ale po napisaniu na piątkę trzech ko-lejnych klasówek z matematyki. Dlaczego nie czterech, pięciu, sześciu?

Bo te trzy były i tak czymś wyimaginowanym i nieosiągalnym. Jakież było na-sze zdziwienie, kiedy w domu na stole z satysfakcją została położona ta trzecia. Długo się ociągaliśmy. Przeważył argument, że dorosłym nigdy nie można wierzyć. Kiedy odbieraliśmy Mocarta pod kinem w Warszawie, z pominięciem tego, co w takich sytuacjach nazywa się zdrowym rozsądkiem, szczeniak miał sześć tygodni, wyglądał jak puszysta kulka i sprawiał wrażenie, że natychmiast trzeba się nim za-opiekować. „Hodowca” wręczył książeczkę zdrowia ze stwierdzoną rasą i zainkasował 550 złotych.

Zanim szybko się oddalił, aby już nigdy od nas nie odebrać telefonu, pouczył, że należy uważać z daw-kowaniem witamin, bo pies może za bardzo urosnąć. Mały Mocart wszystkiego się bał, chował się pod łóżkami i za muszlą w łazience, w samochodzie nurko-wał pod fotel kierowcy, notorycznie się zakleszczając. Piszczał przez sen i budził się o 4 nad ranem, aby rozpocząć długotrwały codzienny rytuał wchłaniania wszystkiego, co tylko nadawało się do jedzenia, włącz-nie z nowymi butami za kilkaset złotych, skórzanymi rękawiczkami i nogami od stołu, na których ćwiczył swoje trzycentymetrowe kły. Widać za dużo było w tym wszystkim witamin, bo nie mając roku, był wyższy od dorosłego goldena już o głowę. Na próżno doszukiwaliśmy się w jego wyglądzie charaktery-stycznego dla tej rasy stawianego na prosto ogona, bo za każdym razem jego ogon o obwodzie ramienia dorosłego mężczyzny zawijał się w obwarzanek. No i wyrósł nam niedźwiedź, jak powiedziała jedna z sąsiadek do drugiej sąsiadki. – O, idzie ten biały diabeł. Jak na owczarka podhalańskiego, znakomicie nurkował i aportował, jak na golden retrievera – bro-nił nas przed wilkami i niedźwiedziami, siedząc na ganku i niezależnie od siły wiatru wypatrując zagro-żenia zza płotu. Zanim nie wysiadły mu biodra, ganiał za kotami, gołębiami, był nałogowym uciekinierem na nocnych spacerach, szperał we wszystkich śmiet-nikach i opierając się łapami o stół w kuchni, otwie-rał sobie chlebak i pożerał jedzenie stojące wysoko na lodówce. Potulnie kładł się na kocu na podłodze i cierpliwie służył jako poduszka naszej córce; dosta-wał szału, kiedy dotykało się jego przednich łap, ale zgadzał się na wyjmowanie z pyska wszystkiego, co chwilowo się w nim znalazło. Miał przyjaciela. Bingo był o wiele mniejszym od niego beaglem, który pod-czas długich spacerów na poligonie ciągle się urywał i wszyscy go szukali. Kiedy w końcu się odnajdywał, szedł na krótkich nóżkach z miną wyrażającą skruchę. Mocart cierpliwie czekał na polnej drodze, a kiedy be-

agle był tuż przy nim, wskakiwał na niego, przygniatał brzuchem i tarmosząc jego ucho, wydobywał z siebie dźwięki zrozumiałe tylko dla tej dwójki. Po każdej ta-kiej akcji Bingo szedł karnie obok Mocarta już do końca spaceru

Mocart ważył 56 kg, miał wiel-kie łapy i mądre oczy. Jak każdy pies miał swoje przyzwyczajenia. Każdego ranka czekał pod scho-dami w mieszkaniu, podnosząc łeb i waląc masywnym ogonem o podłogę z radości, że domow-nicy już schodzą na dół. Na śniadanie zazwyczaj zjadał sześć kanapek z pasztetową i popijał wodę z trzylitrowej miski. Nie lubił szczotkowania i miał nie-tęgą minę, kiedy kąpaliśmy go w wannie. Uwielbiał ganiać się wokół stołu z piszczącym jeży-kiem w pysku. Nerwowo reago-wał na listonosza i na niektóre osoby z sąsiedztwa. Kiedy nikt nie widział, kładł się na kanapie. Słuchał ze zrozumieniem, prze-krzywiając głowę to w prawo, to w lewo. Zawsze wiedział, kiedy wychodzimy z domu, od razu wędrował do „budy” pod stołem, pokornie czekając na nasz powrót. Nie przepadał za deszczem. Jego mokra sierść z gęstym podszerstkiem nawet dwa dni pachniała bagnem i mokradłami. Uwielbiał petibery, pływanie w morzu i jazdę samochodem. Jego biszkoptowa sierść była śli-ska jak atłas, a rząd biszkoptowych rzęs był wyjątkowo gęsty. Był nad wyraz cierpliwy i opiekuńczy, a gości korzystających z łazienki zawsze eskortował pod same drzwi. Był pięknym, mądrym psem. Miał w sobie dostojność, klasę, a nawet królewskość.

Dziś była pierwsza noc bez Mocarta.

Page 10: LAJF Magazyn Lubelski #21

10 magazyn lubelski 6[21] 2014

tygiel

kity i...Powrót do przeszłości

Kazimierz nad Wisłą to taka miejscowość, która jeszcze przed dwoma laty kojarzyła się ze wszystkim, ale niekoniecznie z muzealnictwem. Wprawdzie Muzeum Złotnictwa mijało się i po kilka razy dziennie, a siedzibę w Kamienicy Celejow- skiej głównie podziwiało się ze względu właśnie na siedzibę, to o muzeum w Kazimierzu raczej było cicho. Dwa lata temu zmieniła się dyrekcja i nagle świat dowiedział się o fakcie istnienia placówki, a nawet o fakcie pomnożonym przez kilka, bo okazało się, że swoich siedzib muzeum ma aż 7. Skutecznie używane narzędzie marketingowe, nazywane w skrócie PR, spowodowało, że oto kazimierskie muzeum otrzepało się z kurzu, obudziło z letargu i zaczęło działać z niespotykanym do tej pory impetem. Informacje o nowo oddanej siedzibie, najbardziej spektaku-larnej wystawie na otwarcie, jaka miała miejsce w historii Kazimierza w ogóle, inicjatywach edukacyjnych i stworzeniu nowego miejsca spotkań w miasteczku nad Wisłą zadziałały jak kostki domina, wzbudzając coraz większe zainteresowanie. Ale nowa energia i potencjał niekoniecznie generują dobre samopoczucie ogółu. Od kilku miesięcy muzealni związkowcy chcą powrotu do przeszłości. Domagają się odwołania dyrekcji z powodów płacowych. I nie ma znaczenia, że podwyżki nie są w gestii dyrekcji. Ale żeby poszło tylko o pieniądze.W obszernie zredagowanym piśmie znalazło się aż 12 powodów, dla których należy dokonać zmian. A może przyjrzeć się sprawie z drugiej strony i zacząć od prostego zadania – zapytać poszczególnych członków związku, czy wiedzą, o co w ogóle chodzi? Zapytać szefową placówki o jej opinię i przy okazji zainteresować się, dlaczego niektórym tak bardzo zależy na dawnym status quo. Duże pole do popisu dla sprawnych reporterów. (gras)

(mró)

Page 11: LAJF Magazyn Lubelski #21

11magazyn lubelski 6[21] 2014

Murale w Gorajcu z sieci

Jak najbliżej gwiazdDwa przenośne planetaria znajdują się na Lubelszczyźnie. Jedno z nich w Urzędowie pod Kraśnikiem, drugie w Urszulinie koło Włodawy. Obydwa miejsca swoje istnienie zawdzię-czają pasjonatom astronomii. W Polsce obserwatoriów jest 30, z czego zaledwie kilka ma kopułę o średnicy większej niż osiem metrów. Najstarsze i o największej kopule znajduje się w Parku Rozrywki w Chorzowie. Pierwotnie planetarium oznaczało aparaturę służącą do wyświetlania obrazu nocnego nieba na półkulistym ekranie. Dziś to określenie obiektu, który jest wyposażony w pomieszczenie z urządzeniami do projekcji nieba z te-leskopem w roli głównej, a także obserwatorium astronomiczne, bibliotekę oraz sale na potrzeby wykładów, bowiem najczęstszymi gośćmi planetariów są dzieci i młodzież. (maz) http://urzedow.pl/viewpage.php?page_id=80

czytelnicy ślą:[email protected]

Trudno o zetknięcia strefy działań artysty- cznych typowych dla miasta w wiejskim środowisku, ale takie działania udały się podczas festiwalu Folkowisko na Roztoczu. Autorkami owego miszmaszu są Justyna Posiecz-Polkowska i Anna Taut, absol-wentki ASP w Gdańsku, które postanowiły wprowadzić murale w krajobraz Gorajca. Justyna Posiecz-Polkowska podkreśla, iż murale tak naprawdę są silnie powiązane z folklorem, bo tradycje ozdabiania domów, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, się-gają dawnych dziejów. Tematyka mura-lu związana jest z wsią i nawiązuje do tzw.

„ginących zawodów”. Dla autorek polska wieś to przede wszystkim źródło inspiracji, dzięki, której powstaje subiektywna mapa miejsc, historii i ludzi. Oficjalne odsłonię-cie muralu odbyło się 11 lipca. (abc)

Biała Podlaska piknikujeZachodnia kultura piknikowania dotarła do Białej Podlaskiej i to z całym impetem, bo już od roku funkcjonuje tam Bialski Klub Piknikowy. Oprócz atrybutów, takich jak koce, kosze i jedzenie przyniesione ze sobą, piknikowiczów można rozpoznać po kape-luszach, które wszyscy zgodnie noszą jako ich znak rozpoznawczy. Do grupy należy już blisko 350 osób. Do tej pory pikniki odbyły się nad Krzną, przy fontannie w parku i na placu Wolności w Białej Pod- laskiej. Ostatni piknik zorganizowano w niedzielę, 20 lipca, na trawniku za wałami Parku Radziwiłłowskiego. Dzięki takim pomysłom miasto nie pustoszeje, jak to często bywa latem. Nieformalna grupa piknikowiczów powstała w maju ubiegłego roku. Ich pierwsze spotkanie pod chmurką odbyło się pod hasłem „Oddajcie nam trawniki”. Kto wie… może dzięki nim w Białej przybędzie terenów zielonych.(abc)

(BKP)

tygiel

(Maciej Piotrowski)

Na szlakuW Piotrowicach Wielkich nieopodal Gar-bowa znajduje się pochodzący z końcu XIX wieku malowniczy dwór. Został zbudowany za sprawą Ludwika Budzisława Kopcia, który nabył tu majątek w 1899 roku. Dwór zbudo-wany w stylu klasycystycznym był otoczony parkiem. Po wojnie kolejno mieściły się tu mleczarnia, biblioteka, szkoła podstawowa, a ostatnio ponownie biblioteka. W środku pozostały kaflowe piece. Do dworu prowa-dzi aleja obsadzona grabami. Dwór popa-da w ruinę, park aż prosi się o rewitalizację. Mimo to wygląda okazale. Do dworu można wybrać się rowerem, korzystając ze szlaku zaczynającego się w Jastkowie. (maz)

Page 12: LAJF Magazyn Lubelski #21

12 magazyn lubelski 6[21] 2014

Picasso&Koziara, czyli lubelski Aborygen

z okładki

Page 13: LAJF Magazyn Lubelski #21

13magazyn lubelski 6[21] 2014

P odobno chciał Pan zostać pszczelarzem.– Nawet skończyłem technikum pszczelar-skie w Pszczelej Woli, uczyłem się tam 5 lat.

Zresztą, mój ojciec jest pszczelarzem, więc wy-chowałem się w domu pszczelarza, znam też dużo osób, które się tym zajmują. Miałem taki zryw, ale w pewnym momencie pojawiły się inne zainte-resowania i zdeterminowały moje dalsze działania. Chociaż muszę przyznać, że ten temat ciągle gdzieś tam się kołacze…

– Kołacze i w jakiś sposób odbija się w Pana twórczości – żywa kolorystyka, dominacja ciepłego koloru, ogień, światło, energia i koliste kształty, prawie jak plastry miodu.

– Rzeczywiście, jest w tym jakaś powtarzalność, ale myślę, że nie ma w tym nudy. Niektóre elementy powstały np. 10 lat temu i wykorzystuję je do tej pory, bo nie są w stanie się ode mnie odczepić. To działa trochę jak budowa klocków Lego, moż-na dowolnie je dekonstruować, zmieniać funkcje, kształty. Najlepiej w takim wypadku sprawdzają się kolorowe materiały, np. kształtem bazujące na lampionie. Barwa światła przepuszczona przez materiał daje niezwykłe ciepło, ma w sobie dużo ognia i kontrastowania kolorów. Wszystko opiera się na zasadzie prostej koncepcji, jak wypełnić wielką monstrualną przestrzeń za pomocą mutacji światła i dzięki temu zmienić klimat miejsca.

– Ale inspiracje wzorem, fakturą i przestrzenią są raczej z daleka.

– Tak, bo to Afryka jest moją ulubioną estetyką, kocham rzeźby afrykańskie, bo dla mnie są czymś nieprzekombinowanym, czymś, co powstało, za-nim w ogóle wymyślono sztukę nowoczesną. Rzeźba afrykańska to jedna z moich podstawo-wych inspiracji – nie naśladuje rzeczywistości, tylko ją kreuje. Oczywiście nie kopiuję wzorów, które gdzieś widziałem, ale staram się podążać za pewnym systemem myślenia. Wszystko jest oparte na działaniu lampionu, wszystko mieści się pod pachą, jestem w stanie zrobić taką scenografię, którą wypełniam Teatr Wielki, składam i pakuję do bagażnika.

– Pierwszy Pana występ w przestrzeni publicznej to 1989 rok, dokładnie tydzień przed 4 czerwca.

– Trwał akurat Kulaż, taki cykl imprez, które obecnie przekształciły się w Kulturalia, ale w po-równaniu z pierwowzorem ta współczesna wersja to zabawa dla emerytów. KUL był kiedyś inną uczelnią, bardziej progresywną, skupiał wszystkich niezależnych wywrotowców. Zaproponowałem, że namaluję obraz na płocie, dostałem nawet zgodę:

„maluj sobie, maluj, a my jutro i tak przyjdziemy i to zamalujemy”. Słowa się jednak nie sprawdziły, bo został dłużej, aż do wizyty niemieckiego kanc-lerza Kohla, który przyjechał na KUL odebrać ty-tuł honoris causa. Ten malunek to w ogóle było pierwsze graffiti w historii Lublina, nikt wtedy jeszcze nie znał tej techniki, nie było sprayów, farb. Niestety władze uczelni stwierdziły, że jest niepo-prawny politycznie, bo nawiązywał do „Guerniki”

Z Jarkiem Koziarą, performerem skandalistą, który stał się klasykiem,

autorem gigantycznych przestrzennych scenografii i land artów, o Afryce,

artystycznym okładaniu się po twarzy, Oku Cadyka, Jurku Owsiaku i Voo Voo

rozmawia Klaudia Olender.foto Marcin Pietrusza,

Krzysztof Stanek, archiwum artysty

Page 14: LAJF Magazyn Lubelski #21

14 magazyn lubelski 6[21] 2014

Picassa i został zamalowany. Obraz demonstrował przaśny charakter naszego kraju i wszystkie przy-wary z tamtych czasów – m.in był robotnik pijący piwo, kobieta z papierem toaletowym i kaszanką. Całość namalowana w konwencji kubistycznej, na-wet podpisałem ten obraz Picasso&Koziara.

– Szokowanie szybko stało się pańskim elementem rozpoznawczym. Nie inaczej było z pracą dyplo-mową. Kolekcjonowanie moczu w słoikach rze-czywiście było inspirujące? Przecież to obrzydliwe.

– To był taki wczesny pomysł na to, jak wykorzy-stać przypadek w kreacji. Praca magisterska rze-czywiście była pewnym eksperymentem – sikałem do słoików przez miesiąc i patrzyłem, co się dzieje. Okazało się, że każdy dzień z życia ma inne kolory, a w całości te dni stanowią ciekawą kompozycję. Była to pewna polemika z problemem estetyki, autentyczności w sztuce. Wizualnie wyglądało to fantastycznie, ale jak ktoś podszedł bliżej i zoba-czył, co to jest, to od razu reagował inaczej.

– Na jaką ocenę obronił Pan dyplom?– Na pięć.

– O performerach mówi się, że nieustannie poszu-kują autentyczności w sztuce. Tymczasem dla wie-lu odbiorców niewiele ma to wspólnego ze sztuką.

– Samo oglądanie obrazów nie daje intensywności. Jeśli ktoś wyjdzie z galerii i np. dostanie w pysk, to ta rzeczywistość o wiele mocniej na niego dzia-ła. Przeprowadziłem kiedyś taki eksperyment – za-prosiłem ludzi do galerii, wszyscy zostali kolejno ponumerowani i zaproponowałem im, że mogę ich po prostu uderzyć, że to będzie rodzaj ekspresji, który mogą zabrać do domu. Każdy z odczytanych numerków porządkowych miał swoje 30 sekund, mógł zareagować w dowolny sposób. Automaty- cznie przenosiłem ciężar na widza, który już nie mógł być bierny. W efekcie dostałem jakieś dwa-dzieścia razy w ryj, z pięć razy oddałem, taka to była zabawa. Z kolei innym razem zaprosiłem ludzi, posadziłem ich na krzesłach, dałem im po szklanej szybce i styropianie. I tak powstała orkie-stra na 16 styropianów, która grała przez ponad 1,5 godziny, bo znowu nie przewidziałem końca…

– W podobny sposób przetestował Pan publicz-ność przy akcji z cytryną?

– Przyszli ludzie, usiedli na widowni, a ja bawiłem się w performance. Całość opierała się na prostej koncepcji – płaszczyzna 2x2 m, sklejka pomalowa-na na czarno z nabitymi gwoździami i pokrojonymi cytrynami, które tę powierzchnię zapełniały. Show polegało na zjadaniu cytryny, a to, co zjadłem, zamalowywałem. Takie symboliczne zamienianie rzeczywistości na wizję artystyczną. Ja wżerałem się w obraz, a wszyscy jednocześnie się ślinili, za-chodziła pewna relacja-reakcja. Na początku ten performance miał formę otwartą, ale gdy zobaczy-łem, że to, co wyjadłem, tworzy trójkąt, zacząłem dążyć do zamknięcia tej formy. Ostatecznie zjadłem 79 połówek cytryn i od tego kwasu popękały mi wargi, wyglądało to trochę makabrycznie. Wtedy

Page 15: LAJF Magazyn Lubelski #21

15magazyn lubelski 6[21] 2014

pomyślałem sobie, że ludziom nie jest potrzebne to, co płynie z wnętrza artysty, bardziej liczy się sam efekt. Zwymiotowałem sokiem, który spożywałem na ich oczach i zaproponowałem im ten „napój” w charakterze wina wernisażowego.

– Często eksperymentuje Pan z ogniem, badając nieprzewidywalność żywej materii. Zresztą o mało nie puścił Pan z dymem wioski w Nadrzeczu.

– Ogień jest bardzo widowiskowy i dużo ciekawszy od sztucznych ogni. Interesuje mnie dialog z ma-terią, ten cały proces przemiany w dynamiczne formy. Janusz Opryński zaprosił mnie do współ-pracy przy spektaklu „Klątwa” według Wyspiań-skiego. To była scenografia typowo plenerowa. Pierwsze spektakle były odgrywane w Nadrzeczu koło Biłgoraja, bo tam jest siedziba jednego z ak-torów i współtwórców spektaklu Stefana Szmidta. W projekcie uczestniczył też Janek Bernat, który wraz ze swoim chórem tworzył narrację muzyczną. Scena końcowa, w której główna bohaterka zaszczuta przez lokalną społeczność pali wieś, skończyła się naprawdę totalną pojarką. Scenogra-fia płonęła tak dynamicznie, że uciekali nie tylko aktorzy, ale i widzowie. Janek Bernat zdążył w po-śpiechu ocalić tylko mikrofony, całe okablowanie się zjarało. Ta wibracja palenia scenografii wzbu-dziła tak wielkie zainteresowanie mieszkańców wsi, że spalili przy okazji jeszcze dwie stodoły gratis!

– Jedne z najbardziej rozpoznawalnych pańskich scenografii to Wielka Orkiestra Świątecznej Po-mocy. Krąży legenda, że Jurek Owsiak spotkał Pana w warzywniaku.

– Przede wszystkim Owsiak jest specjalistą od improwizacji i potrafi wymyślić historię na każdy temat. Ta nasza znajomość to taki system naczyń połączonych – kiedyś zacząłem bawić się w sztukę graffiti, później Mirek Olszówka, który zakładał klub Graffiti, zaprosił mnie, żebym ten klub wizu- alnie zaaranżował, w międzyczasie Mirek został managerem zespołu Voo Voo. Z kolei Voo Voo współpracowało wtedy z Owsiakiem, a ja zostałem polecony do dalszych działań. To jest trochę jak domino, w którym jeden klocek uderza w drugi i jak już się wejdzie w krąg ludzi, to jakoś to wszystko się rozkręca. W przypadku WOŚP mówi-my o historii, która trwa już lat dwadzieścia. Nie wszystkie wzory należą do mnie, bo ja, tak na-prawdę, pojawiam się tam okazjonalnie, alewytworzyła się pewna narracja plastyczna, która jest cały czas kontynuowana. Na samym począt-ku nikt jeszcze nie przeczuwał, że to się przerodzi w tak wielką zmasowaną akcję, że to będzie tak długotrwałe przedsięwzięcie. Przez chwilę mie-liśmy pewną spację w kontaktach, ale później, przy 8. edycji tego wydarzenia, znowu zaczęliśmy współpracę. To były potężne rzeczy, hale, teatry,koncerty bożonarodzeniowe, wielkanocne…

Page 16: LAJF Magazyn Lubelski #21

16 magazyn lubelski 6[21] 2014

– Jurek Owsiak dał Panu wolną rękę? Sam prze-cież jest wizjonerem.

– Na początku to był zupełny freestyle, taki kocio-kwik, dopiero później narzucaliśmy sobie pewne ograniczenia, np. dotyczące użytych kolorów, po-jawiały się też tematyczne koncepcje, takie jak ko-smos czy ratunek. Był taki moment, że stałem się już przewidywalny i wszyscy spodziewali się orgii kolorów. Pomyślałem wtedy, że ograniczę się do czarno-białej formy, bo taka monochromatyczna estetyka będzie dobrze wyglądała w TV, szczegól-nie biorąc pod uwagę ilość uczestników WOŚP – niemal każdy, kto wchodził, miał swój transparen-cik, więc tło musiało być rytmiczne, w pewnym sensie powtarzalne, tak żeby przebiło się przez chaos. Wszyscy pytali mnie, dlaczego to jest takie smutne. Wtedy akcja była związana z daltonizmem, więc wytłumaczyłem, że czarno-biała kolorystyka jest dlatego, żeby nie było smutno daltonistom.

– Efekt domina zapoczątkował współpracę z Voo Voo. Sporo Pan namieszał w wizualizacji ich płyt i koncertów.

– Cały czas zmieniałem logo tego zespołu, tak żeby nie traciło niczego z czytelności, przeprowadza-łem eksperymenty formalne, estetyczne. Każda płyta, która ukazywała się z zespołem Voo Voo, miała swoją oprawę graficzną, oddzielną scenogra-

fię. Wtedy zarządzał tym Mirek Olszówka i wtedy stanowiliśmy takie combo, bujaliśmy się po całej Polsce, wytworzyła się wokół zespołu określona aura, przez co Voo Voo stało się rozpoznawalne. Teraz te czasy trochę się zmieniły, nie ma już Mir-ka i nie ma tamtej determinacji w nazywaniu tych zjawisk. Ale mieliśmy te same zamiłowania este-tyczne, ja inspirowałem ich obrazem, a oni dźwię-kami. To było działanie równoległe, polegające bardziej na porozumieniu dusz niż samej ilustracji wizji muzycznej.Kiedyś z Olszówką odpaliliśmy koncert Voo Voo w kamieniołomach, była to jedna z prekursorskich imprez plenerowych w Polsce i ten koncert też przeszedł do legendy.

– Okładka płyty to zapowiedź tego, co będzie w środku, ale i sposób na zaprezentowanie cie-kawej typografii. Dzięki temu okładka też ma szansę stać się legendą.

– Zrobiłem masę rewolucji formalnych w estetycz-nej części okładki. Jedną stworzyłem np. z frag-mentu forniru drewnianego, totalny hand-made w nakładzie 5000 egzemplarzy. Logo było wypala-ne rozgrzaną matrycą, każda sztuka była indywi- dualnym projektem. Był też design wzorowany na starym ruskim radiu, linorycie czy płycie dekla kanałowego. Z kolei dla Marka Dyjaka zaprojek-

Page 17: LAJF Magazyn Lubelski #21

17magazyn lubelski 6[21] 2014

towałem okładkę płyty z rozżarzonym papierosem, bo to taki jego atrybut, z którym praktycznie się nie rozstaje, komponuje się z jego intensywnością śpiewania i w jakiś sposób ilustruje jego postać.

– Mówi Pan o sobie, że jest „terrorystą estetycznym”.

– Jeśli ktoś jest zbyt uległy, to nikomu to nie służy. Istnieje taka zasada „kółka graficznego” – przycho-dzi klient do grafika i zamawia projekt, grafik pro-ponuje coś, klientowi to nie pasuje, chce inaczej, więc grafik zmienia tak, żeby było inaczej. Później powstaje zamiast tego pożądanego kółka trójkąt, znowu grafik wprowadza zmiany i ostatecznie obaj powracają do punktu wyjścia.Człowiek, który zajmuje się plastyką, stroną wizu-alną, wie więcej niż klient, który zamawiał projekt i proponuje jakieś głupie pomysły. Ja przyjąłem zasadę – albo ktoś przyjmuje moje opcje, albo „do widzenia”.

– Oprócz scenografii koncertowych, wizualizacji projektów teatralnych, kostiumów, form gra-ficznych ma Pan na swoim koncie także projekty aranżacji wnętrz. Na czele z kultową warszawską Stodołą.

– To też historia, która poniekąd wiązała się z Jur-kiem Owsiakiem, Voo Voo i Mirkiem Olszówką. Voo Voo grało tam kiedyś koncert, szef klubu za-pytał, czy nie mógłbym zaprojektować mu wnętrza lokalu. Zrobiłem taki trochę odjechany projekt, on go wziął, przez jakiś czas w ogóle się nie odzy-wał, pokazywał znajomym. Aż w końcu pewnego dnia zadzwonił i powiedział: „robimy!”.Trochę się przeraziłem, bo samo narysowanie to nie problem, ale przełożenie projektu na wielki format to jest wyzwanie, tym bardziej, że to jeden z największych klubów w Polsce. Bawiłem się ja-kieś dwa lata, powstały potężne ilości malarstwa ściennego, sufitowego i podłogowego.

– A przestrzeń lubelska? Pana prace w tym mieście naddają niektórym miejscom nowe znaczenie.

– Na jednej z pierwszych edycji Nocy Kultury za-wiesiłem scenografię na dawnym budynku „teatru w budowie”, obiekt na chwilę zaczął żyć, przypo-mniał o swoim istnieniu, ale w nowej odsłonie. Z kolei podczas jednej z edycji Open City w Lu-blinie na placu Zamkowym stworzyłem projekt Oka Cadyka, który uważam za taką kropkę i do-pełnienie myśli Panasa, który inspirował do czyta- nia miasta inaczej. Stworzyłem też kiedyś projekt szopki bożonarodzeniowej na placu Po Farze, za-prosiłem do współpracy Paulinę Karę, która spe-cjalizuje się w tworzeniu kukiełek. Całą sytuację zaaranżowałem w ten sposób, że powstała historia żydowskiego miasteczka, która zaczyna się od Bra-my Grodzkiej, po drugiej stronie był cały chrze-ścijański Lublin, a Chrystus znajdował się jakby pomiędzy tymi dwoma światami. Było dużo obu-rzonych ludzi, którym nie podobało się, że Żydzi występowali w tej historii.

Page 18: LAJF Magazyn Lubelski #21

18 magazyn lubelski 6[21] 2014

– Nieustannie bawi się Pan konwencją. W przy-padku Festiwalu Dwa Brzegi jednak coś nie wypaliło.

– Pierwszym plakatem do Dwóch Brzegów Gra-żyna Torbicka była po prostu zachwycona i wnie-bowzięta, ale plakat do drugiej edycji zakończył się niechęcią dalszej współpracy. Uznała, że mój zamysł to jakiś wygłup, zupełnie nieadekwatny do festiwalu. Co ciekawe, w obecnej edycji jest praktycznie kalka tego pomysłu. Dla mnie był to rozsądny projekt, nawiązywał do dwóch brzegów, do rzeki, która tam płynie, do filmu, który tam się kręci, do historii, do impresjonizmu.

– Ostatnio szokuje Pan nawet pasażerów lądują- cych w Świdniku. Land art na lotnisku wyglą- da jak wielki dywan łączący płytę lotniska z miastem.

– Obiekt jest potężny, ma jakieś 400 m średnicy i w skali miasta jest obiektem najbardziej widocz-nym. Pierwotne pomysły zakładały ulokowanie ob-razów wzdłuż pasa startowego, jednak okazało się, że byłoby to zbyt skomplikowane i mogłoby mylić pilotów. To przeskalowanie kingsize pokazuje, że sztuka nie ma ograniczeń, może absorbować rze-czywistość, zmieniać ją i jest w tym element total-nej niespodzianki.

– To przeskalowanie poprzez land art już raz się udało – podczas transgranicznego projektu Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa. Jednak nie w Polsce, tylko finalnie na Ukrainie.

– Na początku ideą pomysłodawcy ks. Batrucha był tylko koncert, ale zaproponowałem stworzenie dodatkowych działań wizualnych. Z założenia rze-czywiście miało to być wydarzenie transgraniczne, jednak okazało się, że po polskiej stronie lęk przed nieznanym spowodował, że zaorano ściernisko,

w związku z tym ta transgraniczność nie wypaliła. W akcie determinacji pojechałem na Ukrainę i tam wykonałem pracę. W pewnym sensie zilustrowało to ówczesną sytuację – ryby, które „przekraczały” granicę, dopływały do niej i się odbijały. Dopiero po paru latach udało mi się stworzyć kolejną od-słonę tego projektu i przejść na drugą stronę.

– Land art to obserwowanie natury, ale też sprawdzanie jej możliwości, można powiedzieć, że jest to sztuka, która żyje własnym życiem.

– W Józefowie wykopałem ziemię 5–6 klasy, taką zasadową, włożyłem tam 50 ton czarnoziemu – to była taka refleksja dotycząca emigracji, można było doszukać się nawiązań, że kiedyś Zamojski zaim-portował na tę ziemię Ormian i Żydów, którzy mięli tam rozkręcić handel. Byłem tam nawet wczoraj, myślałem, że ten zabieg spowoduje rady-kalne zmiany roślinności, ale znowu natura mnie zaskoczyła i okazuje się, że ziemia zaadoptowała się bez problemu. Z kolei 60 ton kamieni przewie- zione do kamieniołomu w Kazimierzu z innych kamieniołomów to była opowieść na temat koła życia, że coś umiera i jest podkładem pod następ-ne życie, że ciągle zachodzi przemiana materii, a my jesteśmy tylko jakimś chwilowym stanem skupienia.

– Żyje Pan dla sztuki i ze sztuki. Sztuka to życie?– Po pierwsze sztuka była, jest i będzie częścią rze-czywistości, mojego życia. Zaraz po szkole zaczą-łem utrzymywać się z działań artystycznych, teraz pracuję na uczelni, wbijam do głowy studentom różne mądrości i głupoty, dalej pracuję w obszarze sztuki, tworzę różne scenografie, grafiki, projek-tuję wnętrza. Siedzę w sztuce po uszy, jest ważną treścią mojego życia i to ona sprawia mi ogromną satysfakcję.

Page 19: LAJF Magazyn Lubelski #21

19magazyn lubelski 6[21] 2014

Już po raz kolejny na terenie lotniska sportowego w Radawcu Dużym odbędą się Dożynki, wydarzenie, które ma ambicję pokazywać to, co w powiecie lubelskim najlepsze. To również jedna z największych, bezpłatnych i otwartych dla wszystkich imprez plenerowych, budująca tożsamość społeczności lokal-nej oraz edukująca kolejne pokolenie mieszkańców powiatu. W ubiegłym roku w Radawcu spotkało się ponad 20 000 uczest-ników, co jednoznacznie obrazuje atrakcyjny charakter imprezy. Organizatorzy, mówiąc o randze wydarzenia, zgodnie podkreślają jego wielopokoleniowy charakter. W Dożynkach uczestniczą zarówno osoby starsze, dla których jest to jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w roku i jedyne obchodzone tak licznie ludowe święto, jak i młodsze pokolenie. Jednym z elementów im-prezy jest prezentacja wieńców dożynkowych, która spotyka się z ogromnym zainteresowaniem publiczności. To cieszy, bo wydawać by się mogło, że w dzisiejszych czasach jest to zapomniane i mało interesujące rękodzieło.

Tegoroczna XVI edycja Dożynek Powiatu Lubelskiego i Gminy Konopnicy rozpocznie się od barwnego korowodu i obrzędu dożynkowego, które są wyrazem tradycji przekazywanej z dziada pradziada. Uwagę zwracają nie tylko bogato dekorowane stroje ludowe, ale przede wszystkim okazałe wieńce dożynkowe, do których poszczególne elementy kwietne zbierane są od poprzed-niej jesieni. Odpowiednio przechowywane i konserwowane wraz z żywymi roślinami są wykorzystywane przy ich tworzeniu, przy czym w procesie ich powstawania bierze udział nawet kilkanaście osób. Korowody dożynkowe formują delegacje wszystkich gmin powiatu lubelskiego, które oprócz wieńców przygotowały swoje stoiska promocyjne. W ubiegłorocznym konkursie na najładniejszy wieniec dożynkowy zwyciężył wieniec przygotowany przez Koło Gospodyń Wiejskich z Garbowa.

Mocnym akcentem tegorocznych Dożynek będzie obecność wioski Lokalnej Grupy Działania „Kraina wokół Lublina”, która w ramach projektu „Zasmakuj w tradycji” zorganizuje festiwal ku-linariów i sztuki ludowej. Wezmą w nim udział wystawcy zarów-no z powiatu lubelskiego, jak i z obszaru działania LGD „Ziemia Biłgorajska” oraz „Ziemi Kraśnickiej”. Przysłowiową wisienką na torcie będą występy gwiazd wieczoru – ZAKOPOWER oraz zespołu hip-hopowego CHONABIBE, zakończone pokazem sztucznych ogni.

– To wyjątkowa okazja nie tylko do ciekawego spędzenia czasu, ale również obcowania z tym, co w tradycji i kulturze ludowej Lubelszczyz-ny jest najlepszego – podkreśla Paweł Pikula, starosta lubelski.

Część oficjalna Święta Plonów rozpocznie się o godz. 10.00 barwnym i muzycznym korowodem, powitaniem delegacji dożynkowych, obrzędem dożynkowym, Mszą Świętą oraz biesiadą. Wśród dodatkowych atrakcji znajdą się wesołe miasteczko, gry i za-bawy dla dzieci, stoiska oraz konkursy organizowane przez spon-sorów. Tym, co najbardziej widowiskowe, będzie antyGrawitacja Radawca, czyli rozstrzygnięcie III Spadochronowych Mistrzostw Polski CF. Warto wtedy spojrzeć w górę, bo uwieńczeniem zawodów będą pokazowe skoki polegające na łączeniu się w powietrzu ot-wartych spadochronów, tworzących formację.

Wstęp na wszystkie imprezy związane z Dożynkami Powi-atowymi jest wolny. Więcej na www.powiat.lublin.pl/kultura/dozynki-radawiec-2014/

Na koniec wakacjiRadawiec 31 sierpnia 2014

Page 20: LAJF Magazyn Lubelski #21

20 magazyn lubelski 6[21] 2014

tekst Ada Koperwasfoto Marek Podsiadło

NewYorkRetro

ludzie

Page 21: LAJF Magazyn Lubelski #21

21magazyn lubelski 6[21] 2014

P rzypadkowe spotkanie miało miejsce w Retro Roomie na placu Po Farze. Kiedy wychodziłam, usły-szałam pytanie: A antyki panią interesują? – Mirosław Drabik zaprowadził mnie do swojej pracowni i mieszkania na Starym Mieście, a na koniec do baru, który kiedyś prowadził. Wszędzie były lekko

już wytarte krzesła z kolorowymi obiciami, lampy z dziurawymi abażurami, zniszczone komody, ramy do obrazów i wiele innych starych mebli. Poznałam ich historię, historię właściciela i zobaczyłam oryginalną maszynę do coca-coli sprzed 60 lat, która przywędrowała do Lublina prosto z New York City Manhattan.

Ulica Kowalska w Lublinie. Kamienice mają więcej niż 200 lat, przed drugą wojną światową i długo po niej kwitł tu handel. Prowadzono sklepy z na-białem, herbatą, wodą sodową i tekstyliami. Na rogu stała piekarnia, a dalej był sklep spożywczy, w którym sprzedawano masło na wagę, podawane na pięknej tacy. Dalej był sklep masarski. Pod ka-szarnią stały worki z ziarnem. Rozwijało się rzemio-sło – na frontach kilku domów stały kuźnie, a gdzie indziej wyrabiano skóry. Przy Kowalskiej znajdowa-ła się też „czajnia”, czyli zajazd-jadłodajnia, czynna całą dobę na użytek przejeżdżających woźniców. Przed wojną ulica była częścią dzielnicy żydowskiej. Co zostało z dawnych czasów? Architektura i klima-tyczne małe sklepy. I jeszcze punkty usługowe, jak ten obok, gdzie można oprawić książki.

Pierwsze wrażenieMirosław Drabik zaprasza do warsztatu. Po zamknię-ciu drzwi panuje półmrok. Nic dziwnego, skoro na zewnątrz wychodzi tylko jedno, małe okno. Nie ma też zbyt wiele wolnego miejsca. Najlepsze oświetlenie jest nad mocno zagraconym stołem. Leżą na nim czę-ści mebli. Uchwyty, klamki, nóżki, które czekają na renowację. W powietrzu unosi się kurz, na podłodze panuje rozgardiasz. Atmosfera trochę jak w zakładzie stolarskim, chociaż przedmioty zdecydowanie cie-kawsze niż heblowane deski. Pod ścianą stoją stoliki przykryte tkaniną i rząd krzeseł, które mają jasnożółte obicia, drewniane, mahoniowe nogi i obramowanie. Nie wyglądają na zniszczone, raczej na wypłowiałe. Czekają na rękę fachowca, który da im drugie życie.

W długim wąskim korytarzu z sufitu zwisają zawieszone na drucie ogromne żyrandole. Każdy jest inny. Są ozdobione kryształkami i pomalo-wane brudnozłotą farbą. Widać, że lata świetności mają już za sobą. Lekko przykurzone i zmatowiałe nie prezentują się tak dobrze, jak kilkadziesiąt lat temu. Pan Mirosław zwraca uwagę na duże lustra, które mają rzeźbione ramy. Opadła z nich już część farby i zdobienia, a szkło jest porysowane.

– Klienci przynoszą swoje antyki, ale nie wszyscy mają pojęcie, co posiadają. Chcą, żebym im odnowił stare lustro, bo w nim nic nie widać. Przecież to jego historia! Dzięki temu ma klimat, jest niepowtarzal-ne – opowiada. Wiele przedmiotów pochodzi od zwyczajnych osób, które znalazły swoje skarby na strychu lub je odziedziczyły. Nie znają ani ich historii, ani wartości. Wnioskują po wyglądzie, że muszą być cenne, bo są stare. W ten właśnie sposób najczęściej trafiają do warsztatu przy Kowalskiej – Instytutu Renowacji Mebli.

Właściciel instytutu zajmuje się antykami od ponad 20 lat. Urodził się w Lublinie, nie wygląda na 46-latka. Kiedyś pracował jako selekcjoner w klu-bach i DJ. W 1989 roku wyjechał do Niemiec, gdzie zatrudnił go znany projektant mebli. Tam zdobył doświadczenie w renowacji, które przydało się, kiedy Niemcy zamienił na USA. W Nowym Jorku trafił do pracowni Keith Skeel Antiques & Eccentricities, gdzie został głównym specjalistą od renowacji i projektantem galerii na Manhattanie oraz sklepu w New Jersey. Skeel jest znanym w USA handlarzem

Page 22: LAJF Magazyn Lubelski #21

22 magazyn lubelski 6[21] 2014

antykami, ale projektował też meble dla Michaela Jacksona, rodziny Gucci czy Barbry Streisand. Dzięki niemu Mirosław Drabik skończył kursy i szkolenia, które przygotowały go do naprawiania i przywracania dawnego sznytu starym przedmiotom. Czytał dużo specjalistycznej literatury i prasy. Dziś bez problemu potrafi wycenić wartość antyków, określić, ile mogą mieć lat, a także co trzeba zmienić, żeby nie zatrzeć śladu czasu, jaki się na nich pojawił, kiedy zostaną odświeżone. ‒ Klienci przychodzą, żeby zapytać o daną rzecz, zostawiają ją lub nie i dziwią się, ile moje usługi będą kosztować. Czasem wolą coś wyrzucić, niż oddać do renowacji. W Polsce generalnie nie ma jeszcze świadomości tego, co posiada-my. Większość osób, z którymi się spotykam, chce, żeby przedmiot wyglądał jak nowy, a taki przecież może kupić sobie w każdym sklepie. Antyki są specyficzne, nie można im zabierać uroku, jakiego dodał czas. Wszystkie rysy na stołach, zacieki na lustrach – to również ma swoją wartość.

Bliżej AmerykiNajcenniejszymi meblami, które pan Mirosław otrzymał do renowacji, było wyposażenie należące do rodziny Brzeskich, herbu Oksza. Legenda herbu sięga czasów Bolesława Krzywoustego i jest jednym z popular-niejszych znaków szlachty dawnej Rzeczpospolitej. Najbardziej znany przedstawiciel tej rodziny to Mikołaj Rej. Meble, które trafiły na Kowal-ską, pochodzą z XVIII wieku. Są wśród nich: kufer podróżny, sekretery, komoda, lustro i krzesła.

Drugim miejscem, w którym antykwariusz przechowuje stare przed-mioty, jest kamienica przy skrzyżowaniu ulicy Grodzkiej i Kowalskiej. Kiedyś prowadził tam klub „Sepia”. To kolejne miejsce z ciekawą historią, również tą najnowszą. Tutaj planowano otwarcie restauracji z regional-nymi daniami, czekoladziarni, taniego hostelu oraz galerii. Na poddaszu urodziła się i mieszkała Beata Kozidrak. Napisała o tym miejscu pio-senkę pod tytułem „Lublin, Grodzka 36a”. Również tutaj najwięcej jest lamp. Mają zniszczone, przetarte abażury i nietypowy wygląd. Niektóre posiadają rzeźbione trzony, inne aksamitne w dotyku, ozdobione piórami abażury. Wszystkie są wysokie i masywne. Mają klasyczne kształty. Po-chodzą z lat 70. i 80. XX wieku. – Jedną przyniósł mi do renowacji Michał Wójcik z kabaretu „Ani Mru Mru” – chwali się właściciel.

Mirosław Drabik bez końca może opowiadać o starych przedmiotach, ale nie kryje też słabości do American Retro. Opowiada o pobycie za oceanem, porównuje nasz świat do zachodniego. Mówi o różnicach w postrzeganiu starych przedmiotów przez Amerykanów, którzy trak-tują je jak cenne pamiątki, i Polaków, w większości nieświadomych tego, jakie skarby odziedziczają lub znajdują. Kolekcja, której nikomu nie pokazuje, znajduje się w mieszkaniu na Podzamczu. Robi wrażenie. Kasa z kasyna w Las Vegas z początku XX wieku, oryginalna gaśnica z Brooklynu, hydrant z ulicy Broadway na Manhattanie oraz maszyna do coca-coli z lat 50. Ta ostatnia stoi w kuchni między kuchenką ga-zową a oknem. Swoim wyglądem nieco przypomina lodówkę. Jej stan nadal jest bardzo dobry. Przyciąga wzrok ostrą czerwienią i można wrzucać do niej monety. Nadal działa, tylko już nie wyrzuca butelek z napojem, którego receptura też już nie najmłodsza, bo pochodzi z XIX wieku.

W Lublinie istnieją miejsca, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszło-ścią. Są obok nas, często niezauważane. Kryją się nie tylko w starych kamienicach, restauracjach, galeriach i kościołach, ale też na naszych strychach, w mieszkaniach i domach sąsiadów. W rodzinie Mirosława Drabika wcześniej nikt nie interesował się antykami. Dzisiaj jest jedną z niewielu osób, które w Lublinie zajmują się tym fachem. Połączenie amerykańskiego klimatu gadżetów, które kolekcjonuje, ze starymi, polskimi pamiątkami nadaje jego pracy oryginalny charakter. Nawet podczas naszej rozmowy właściciel nie przerywał pracy nad upięk-szaniem jednego z mebli. ‒ O tym, co robię, mogę mówić godzinami

‒ podsumowuje.

Page 23: LAJF Magazyn Lubelski #21

23magazyn lubelski 6[21] 2014

ludzie

S to lat temu na mocy testamentu Stanisława Syroczyńskiego założono w Lublinie szko-łę mechaniczną nazwaną Warsztatami Me-

chanicznymi. Nosiła imię jej fundatora. Była to w dziejach Lublina najstarsza szkoła zawodowa typu technicznego. Kształciła w dziedzinie obrób-ki metali: ślusarzy i tokarzy. Miała bardzo dobrą opinię, a jej absolwenci zatrudniani byli w lubel-skich fabrykach. Po sześćdziesięciu latach istnienia, w których zmagała się z zawieruchą wojny, a po-tem z dziwnymi edukacyjnymi dyrektywami PRL-u, przeniosła się do charakterystycznego rozłożystego budynku przy ulicy Długosza i już na dobre stała się Technikum Budowy Samochodów. Po czym dość szybko przerodziła się w istniejący do dziś Zespół Szkół Samochodowych.

Obecnie sześciuset uczniów kształci się w niej w zawodach: technik pojazdów samochodowych, technik mechanik (specjalizacje: budowa i obsłu-ga wojskowych pojazdów samochodowych, elektro-mechanika i elektronika samochodowa), mechanik pojazdów samochodowych oraz elektromechanik pojaz- dów samochodowych. Każdy, kto wchodzi w jej pro-gi, spostrzega tablice z fotografiami absolwentów, a na ścianach sal lekcyjnych i warsztatowych schema-ty działania różnych podzespołów mechaniki. I wtedy czuje, że jest w placówce pełnej tradycji, a zarazem dającej niebagatelny zakres wiedzy ze współczesnej mechaniki pojazdów.

– Zawsze ceniłem i cenię w tej szkole to – stwierdza Ryszard Morawski, dyrektor ZSS – że jej nauczycie-le trzymają odpowiednio wysoki poziom, nie ulegając żadnej presji. Dlatego nasza młodzież po ukończeniu tej szkoły sprawdza się w swoich zawodach i dość łatwo idzie jej nauka na studiach.

Uczniowie ZSS odbywają praktyki w lubelskich salonach i zakładach naprawczych różnych marek samochodowych. Mają także własny szkolny warsz-tat naprawy samochodów. Nic więc dziwnego, że absolwenci tej szkoły są cenieni na rynku pracy. Ich zawodowe życiorysy różnie się poukładały. Jednak zdecydowana ich większość związana jest z branżą motoryzacyjną. – To bardzo dobra szkoła i doświad-czeni profesorowie, którym zawdzięczam wiedzę służącą mi obecnie w pracy zawodowej – podkreśla Wiesław Mrozowski, prezes zarządu CRH Żagiel Auto w Lubli-nie. A Paweł Dadej, szef sprzedaży w FORD CARRARA w Lublinie, dopowiada: – Śmiało mogę powiedzieć, że trudniej mi było ją skończyć niż potem zdawać eg-zaminy na uczelni. Ale to dobrze i dlatego obecnie uczy się tu mój syn.

Jubileuszowe uroczystości odbędą się 10 października. Komitet Organizacyjny i Dyrekcja Szkoły zapraszają wszystkich absolwentów, nauczycieli, pracowników, rodziców i sympatyków samochodówki na obchody, których zwieńczeniem będzie znakomita wojskowa grochówa, wystawa motoryzacyjna i to, co najważ-niejsze – możliwość spotkania się po latach.

Lubelska samochodówka

tekst Maciej Skarga, foto archiwum

Page 24: LAJF Magazyn Lubelski #21

24 magazyn lubelski 6[21] 2014

Kosi śpiewa gospeltekst Klaudia Olenderfoto Robert Pranagal

ludzie

N kosikazi Khumalo, dla przyjaciół Kosi. Z urodzenia Czeszka z Pragi, z wyboru i z serca lublinian-ka. Od dwóch lat należy do lubelskiego zespołu gospel, bo jej największą pasją jest śpiewanie.

Jako nastolatka chodziła w porozciąganym swetrze, słuchała ostrego grunge, a nad łóżkiem wieszała pla-katy z Kurtem Cobainem. Po okresie buntu przyszedł czas na fascynację soul. Dziś na pierwszym miejscu jest gospel. Od dwóch lat Kosi nosi dredy, ale było warto, bo dredowa stylówa świetnie pasuje do mu-zycznego żywiołu. Kiedy Kosi wstaje rano, pierwsze co robi, to włącza muzykę. To ona pozytywnie na-straja ją na cały dzień, uprzyjemnia mycie zębów, picie kawy, jedzenie śniadania. Wychodzi z domu, przerzuca muzykę na słuchawki. Muzyka odstreso-wuje, ożywia, pomaga przetrwać ciężki dzień. Idąc korytarzem albo jadąc autobusem, często łapie się na tym, że wydaje z siebie różne dźwięki, podśpiewuje, przytupuje, ludzie na początku dziwnie się patrzą, ale dość szybko podłapują flou i ich zdziwienie przeradza się w szczery uśmiech.

Kosi słucha wszystkiego, co wpadnie w uszy, od jazzu po reggae, lubi Snoop Dogga, Gregory Por-tera, nie trawi tylko disco polo, ale też nie podważa potrzeby tego typu melodii, wiadomo de gustibus non disputandum est. Za oknem upał, panuje dobry

nastrój, więc dzisiaj na playliście same gorące kawał-ki: „Happy” Freda Hammonda, „I will search” Isra-ela Houhgtona czy „Jesus promised” Chicago Mass Choir. Takie the best three songs for a good day. Na co dzień odbywa staż w jednym z lubelskich urzędów, siedzi przy biurku, wypisuje dokumenty, papierkowa robota, ale gdy tylko kończy pracę, wstępuje w nią energia, zaczyna śpiewać, działać, animować, robić to, co kocha najbardziej, bo jak twierdzi: „pogodzenie etatowej pracy z rozwijaniem pasji to najlepsza forma uszczęśliwiania samego siebie”.

Jej życie kręci się wokół kultury i ta kultura mo-bilizuje ją do działań. Jest absolwentką animacji kultury na UMCS ze specjalizacji reżyseria teatralna. Jak przyznaje, tam mogła rozwinąć swoje skrzydła, wyćwiczyć kreatywność, która teraz przydaje się przy śpiewaniu i organizacji gospelowych wydarzeń. – Na uczelni poznałam niesamowitego wykładowcę Grzego-rza Linkowskiego, który zaraził mnie pasją do robie-nia rzeczy wielkich. Wcześniej pomagałam w różnych inicjatywach, animacjach lokalnych, organizacjach imprez, świetlic dla dzieci. Były to wydarzenia mniej

Page 25: LAJF Magazyn Lubelski #21

25magazyn lubelski 6[21] 2014

formalne, takie z zamiłowania, bo ja nie jestem czło-wiekiem, który potrafi usiedzieć w miejscu – przyznaje z uśmiechem. Czasami, kiedy potrzebuje wyciszenia, sięga po książki. Teraz nie ma ulubionego autora, ale do niedawna był nim William Wharton, nawet kilka lat temu spotkała go w Lublinie, dostała autograf, zamienili kilka słów po angielsku, jest co wspominać.

Kosi jest samoukiem, tak naprawdę to do dzisiaj nie zna zapisu nut, nie ma też cierpliwości do gry na instrumentach. Nie ukończyła żadnej szkoły mu-zycznej, po prostu w pewnym momencie postanowi-ła, że będzie śpiewać, tak hobbystycznie – najpierw w podstawówce, standardowo w kościele, bo przecież tak najczęściej zaczynają dzieciaki, później kariera w chórku szkolnym, jednym, drugim, trzecim, okres buntu – chwila przerwy i w końcu czas na gospel. Od razu zaangażowała się we wszystkie działania związa-ne z tym, co dzieje się w lubelskim świecie gospel. W chórze od początku swojej kadencji pełni rolę ma-nagera, została poproszona też o dołączenie do ekipy Lubelskiego Stowarzyszenia Gospel – to elitarna grupa muzycznych entuzjastów, którzy organizują Festiwal Wiosna Gospel w Lublinie.

Diabelska muzyka„God spell”, czyli „dobra nowina”. Korzenie gospel sięgają już początku XIX wieku, kiedy to Afrykanie zamieszkali w Ameryce pod naciskiem niewolnictwa tworzyli „negro spirituals” – mieszankę rodzimych pieśni ludowych połączonych z melodiami chrześci-jańskimi, które poznali podczas pracy na plantacjach. Początkowo niewolnicy z pogardą odnosili się do

chrześcijańskich wierzeń, dostrzegając w nich sym-bol obłudy i hipokryzji. Z czasem jednak nabrali do religii dystansu, a w nowo poznanych historiach biblijnych zaczęli dostrzegać podobieństwo swoich losów i muzyka z wykorzystaniem chrześcijańskich wtrętów urosła do rangi protest songów, które po-magały przetrwać ciężkie czasy, wyrażały tęsknotę za upragnioną wolnością, godnością osobistą czy w końcu za równouprawnieniem. Później pastor Thomas Andrew Dorsey, podążając z duchem cza-su, unowocześnił trochę „negro spirituals”, aranżując nowe pieśni w klimacie bluesa. „Muzyka diabelska” z dnia na dzień stawała się coraz bardziej popularna, zaczęto eksperymentować formalnie – dodając ele-menty jazzu, r&b, a nawet hip-hopu, wprowadzając rozszerzone instrumentarium, jednak stale bazując na improwizacji. Do Polski gospel zawitało kilka-naście lat temu.

W samym Lublinie istnieje kilka inicjatyw zwią-zanych z propagowaniem tego nurtu muzycznego, w tym te, do których należy Kosi – Lubelskie Sto-warzyszenie Gospel i chór Gospel Project.

Zazwyczaj ten rodzaj muzyki kojarzy się z kościo-łem, modłami, religią, czymś hermetycznym. Jednak Gospel Project wyszło trochę tej wizji na przekór, bo na nabory zaprasza wszystkich chętnych, bez względu na rodzaj wiary czy nawet jej brak.

– Moja przygoda z gospel tak naprawdę zaczęła się przypadkiem, choć wyglądam może, jakbym miała styczność z tą muzyką od dawna – śmieje się Kosi i tłumaczy, że na początku nie miała pojęcia, co to za zjawisko: – Roztańczona zakonnica w przebra-

Page 26: LAJF Magazyn Lubelski #21

26 magazyn lubelski 6[21] 2014

niu, piosenki w kościele baptystycznym, toki, klaskanie i machanie rękami, takie było moje pojęcie o gospel. I jakoś to mnie zupełnie nie kręciło.

– Namawiałam ją ponad dwa lata, jeszcze jak było Gospeople. Nie ze względu na jej karnację, ale dlatego, że chciałam ją wyciągnąć z domu i muzycznie zakty-wizować, bo wiedziałam, że się do tego nadaje, że lubi śpiewać – wspomina przyjaciółka Magda Chojnacka, z którą Kosi zna się już ponad 10 lat. Czasami na próby przychodzi też jej 14-letni syn, ale tylko dla towarzystwa, żeby się poprzyglądać. Niestety, nie podziela pasji mamy, zamiast słuchu muzycznego, świetnie radzi sobie z matematyką i od trzech latach trenuje boks.

GOSPEL PROJECTChór Gospel Project narodził się w kwietniu 2013 roku i jest w pewnym sensie rozrośniętą kontynu-acją wcześniejszego projektu wokalnego Gospeople. Próby odbywają się raz w tygodniu, po południu, za-zwyczaj w poniedziałki, w sali im. Jacka Ossowskiego w Lubelskim Towarzystwie Muzycznym, miesz-czącym się nad restauracją Sielsko Anielsko przy ul. Rynek 17. Obecnie zespół liczy ponad 25 osób.

Miejsce prób jest dość specyficzne, wnętrzem przypomina trochę LSM-owski dom kultury – zielone dywany, drewniane schody, a między długimi, ma-sywnymi kolumnami wyłania się popiersie Henryka Wieniawskiego, patrona muzyków. Na korytarzu fotelowa poczekalnia jakby wyciągnięta z początku lat 90. Przy wejściu do sali prób duży napis EMCY:

„European Union of Music Competitions for Youth” i wielki fortepian – to jego akompaniament pomaga utrzymać rytm i nie spadać z tonacji.

Po półgodzinnej rozgrzewce, która zawiera pod-skoki, mruczenie tonacyjne, następuje zazwyczaj podział na głosy. Nie ma dyskryminacji, ścisłych podziałów, każdy śpiewa, gdzie chce. Kobiety próbują w tenorach, których paradoksalnie jest najwięcej, a mężczyźni mniej liczni i bardziej nieśmiali – jeszcze żaden nie odważył się wstąpić do damskich sopra-nów. Mocny, altowy głos Kosi zdecydowanie wybija się wśród innych. Na pierwszy ogień idą ostatnio ćwiczone piosenki. Na początku delikatnie, gło-sy wchodzą w harmonię i niepewnie zostają przy tym samym dźwięku. Charyzmatyczna dyrygentka Agnieszka Jagiełło to gospelowa weteranka. Od 10 lat śpiewa i prowadzi warsztaty gospel, to ona założyła chór, ukończyła edukację muzyczną, posiada słuch absolutny, który jest w stanie wytropić każdy naj-mniejszy fałsz. Gospel Project koncertują średnio 4–5 razy do roku, najczęściej w kościołach, bo te miejsca nie wymagają dodatkowego nagłośnienia. Chórowi zazwyczaj akompaniuje cały band – perkusja, bas, gi-tara, fortepian, oczywiście zdarzają się kawałki stricte a cappella, bo gospel zakłada przecież formę otwartą, no, ale wiadomo, brzmienie zespołu dodaje powera. Gospelowcy przede wszystkim próbują wytworzyć swobodną narrację muzyczną, podczas której pu-bliczność nie ma ograniczeń – jeśli ktoś chce klaskać, może klaskać, jeśli ma ochotę wstać i tańczyć, nie ma z tym najmniejszego problemu. Gospel ma to do siebie, że jest materią spontaniczną, nie ma kon-kretnych sposobów do prowadzenia danego utworu,

Page 27: LAJF Magazyn Lubelski #21

27magazyn lubelski 6[21] 2014

za każdym razem można to zrobić zupełnie inaczej. Ale jeśli jest w rytmie, jest flou i czysto, to wtedy też jest dobrze. – Całe środowisko gospelowe nie jest duże i ludzie w nim się znają. Kiedy jedziesz na warsztaty do innego miasta i spotykasz kogoś, kto był wcześniej np. na Wiośnie Gospel w Lublinie, to on zagaduje do ciebie i zapoznaje cię z kolejnymi 15 osobami, które poznał w innych miejscach. I nagle się okazuje, że przypadkiem znasz połowę Polski – opowiada z uśmiechem Kosi.

Z NAJWIĘKSZEJ OTCHŁANI USŁYSZĘ SWÓJ GŁOSOprócz stałego chóru Gospel Project, raz do roku, zazwyczaj przed Wielkanocą, organizowany jest w Lublinie Festiwal Wiosna Gospel. Są różne możli-wości, np. warsztaty dla wokalistów, czyli tzw. osób zaawansowanych – trzeba wysłać swoje nagranie ze zgłoszeniem i wybór odbywa się na zasadzie castin-gu. Jest też mass choir, czyli chór dla wszystkich, w którym może wziąć udział nawet 300 osób i tak

naprawdę zgłaszając się tam, nie trzeba umieć świet-nie śpiewać – wystarczy wrażliwe ucho i wyczucie rytmu. Takie warsztaty trwają dwa dni, przyjeżdżają instruktorzy z zagranicy, najczęściej ci zaprzyjaźnieni z Wielkiej Brytanii czy USA, i swoją charyzmą po-rywają tłumy. – Ja tak mam, że jak mnie coś porwie, to staram

się wyciągnąć z tego jak najwięcej esencji. Czasami jak mam gorszy dzień, to włączam sobie nagranie z ostatniego koncertu. Widzę nas na scenie i ludzi na widowni, którzy żywo reagują na piosenki. Od razu czuję się lepiej. Oczywiście jestem też strasznym kry-tykiem wobec siebie, jeśli chodzi o ruch sceniczny czy mimikę. Nawet z największej otchłani zawsze usłyszę swój głos. Filmy, które oglądam po raz kolejny, traktuję jako materiał, który służy do poprawiania niedocią-gnięć i do szlifów. Staram się do tego podchodzić jak najbardziej krytycznie, bo chcę, żeby następnym razem było jeszcze lepiej – puentuje Kosi.

Rozbudowana wersja artykułu na

www.lajf.info

Page 28: LAJF Magazyn Lubelski #21

28 magazyn lubelski 6[21] 2014

K iedy człowiek biznesu ma w sobie duszę artysty, zawsze, poza podstawowym interesem, zrobi coś, co będzie bliskie jego życiowym pasjom. Tak właśnie jest w przypadku Janusza Sikory z Lublina, który z jednej strony zajmuje się obróbką metali kolorowych, a z drugiej tworzy

urządzenia odtwarzające niemal krystaliczną czystość dźwięku.

SikoraTurntable – z miłoścido winyli

tekst Maciej Skargafoto Krzysztof Stanek

ludzie

Do trzydziestego roku życia pracował w różnych fir-mach, ale w końcu postanowił sam o siebie zadbać. Sprzedał wysłużonego Fiata 126p, kupił tokarkę i założył warsztat ślusarski w wynajętym pomieszcze-niu. Zajął się wyrobami z mosiądzu. Na początku sam wykonywał żyrandole. Dobrze szło, więc zatrudnił pracownika. Potem kilku. Wreszcie, po dziewięt-nastu latach prowadzenia firmy w wynajmowanych pomieszczeniach, na kupionej przez siebie działce

postawił swój własny warsztat. Jego firma Allmet funkcjonuje już na rynku ponad trzydzieści dwa lata i jest znanym producentem balustrad oraz karni-szy. Do ich wyrobu wykorzystuje metale kolorowe, jak mosiądz i aluminium, niejednokrotnie łącząc je z egzotycznym drewnem lub szkłem.

Kiedy mówi o tym okresie w swoim życiu, zawsze podkreśla: ‒ Podstawą sukcesu w biznesie są: zapał do zrealizowania swoich zamierzeń, wiedza, doświadczenie

Page 29: LAJF Magazyn Lubelski #21

29magazyn lubelski 6[21] 2014

zdobywane przez lata i cierpliwość. Dopóki nie uzyska się satysfakcji z jego prowadzenia, nigdy nie wolno się zniechęcać, bowiem początki zazwyczaj są dość trudne.

Ale tym, co naznaczyło jego życie na nowo jako i biznesmena, i pasjonata, była muzyka. Będąc nasto-latkiem, grał na gitarze i chodził do ogniska muzycz-nego. W bujnym okresie młodzieńczym zajął się, co prawda, sportami motorowymi, jeżdżąc w narodowej kadrze kartingowców, ale odpuścił i pozostał w świe-cie dźwięków. Grał w różnych zespołach. Między innymi z Kazimierzem Grymuzą, perkusistą Budki Suflera, i z Heniem Mazurkiem, który był gitarzystą solowym pierwszego składu zespołu Bajm. Intereso-wał się różną muzyką. Klasyczną także.

Ponieważ w późniejszych latach było różnie z moż-liwością wyjścia na koncerty, postanowił więc słuchać swoich ulubieńców w zaciszu domowym. Oczywiście na odpowiednim sprzęcie i z tradycyjnych, wracają-cych do łask płyt z polichlorku winylu, czyli popular-nych winyli, zwanych także „czarnymi”. Kupił więc za dwadzieścia cztery tysiące gramofon nowej generacji. Zainstalował go w pokoju, położył na talerzu płytę i uruchomił. Niestety, po wysłuchaniu pierwszych dźwięków zerwał się z fotela, podszedł do sprzętu i go wyłączył.

‒ Nie dało się tego słuchać – wspomina. ‒ Odkręciłem głos trochę mocniej i naraz dźwięk zaczął się wzbudzać i wibrować w kolumnach. Nie zagrał tak, jak chcia-łem. Natomiast, niestety, zagrało prawo rynku. Taki sprzęt w seryjnej produkcji kosztował 2–3 tysiące. Reszta to cła, marże producenta i handlu. A za trzy tysiące w tej dziedzinie nie da już się teraz wykonać nic dobre-go. Postanowiłem więc sam zrobić sobie swój gramofon. Z jednej strony miałem przecież doświadczenie w obróbce skrawaniem różnego rodzaju metali, a z drugiej wiedzę o elektronice przejętą od mojego ojca, który w latach sześćdziesiątych, zajmując się lampami i elektroniką, tworzył sprzęt dla zespołów estradowych. Miałem też pomysł i nadzieję, że o wiele lepiej zagra. I proszę – udało się. Czysty dźwiękPierwowzorem gramofonu był fonograf z 1877 roku konstrukcji Thomasa Edisona. Dźwięk zapisywa-no w nim, rzeźbiąc za pomocą diamentowej igły ro-wek na folii cynowej nawiniętej na stalowy walec. Odtwarzanie za pomocą tej samej igły przebiegało w analogiczny sposób. Głośnikiem i mikrofonem była lejkowata metalowa tuba, a całość urządzenia napędzał nakręcany korbką mechanizm sprężynowy. Pierwszą zaś konstrukcją gramofonową było urzą-dzenie Emila Berlinera, w którym walce fonografu zastąpiono płytami woskowymi. A potem zmiany następowały dość szybko. W 1898 roku w urządzeniu Berlinera w miejsce płyt woskowych wprowadzono szelakowe. Dwadzieścia siedem lat później powsta-ły zaś gramofony elektryczne, odtwarzające płyty ebonitowe lub winylowe. Do połowy dwudzieste-go wieku był to jednak sprzęt niepozbawiony wad w uzyskaniu prawidłowego przenoszenia dźwięku z płyt na układ wzmacniaczy i głośników. Dla uzyska-nia odpowiedniej jakości odtwarzania mają bowiem w nim największe znaczenie: jakość igły, wkładki, w której jest mocowana na ramieniu, idealne obroty

Page 30: LAJF Magazyn Lubelski #21

30 magazyn lubelski 6[21] 2014

i jego stabilność w oparciu na podłożu. A z tym nie było najlepiej.

‒ Dawne gramofony – mówi Janusz Sikora ‒ dzia-łały na zasadzie: włącz, wyłącz i przekładania dźwigni z 33 na 45 obrotów. Talerz to kawałek blachy i zero precyzji. Na tych gramofonach igła potrafiła skakać po rowkach i praktycznie nie było żadnej możliwości uzy-skania w nich odpowiedniej szybkości obrotów. Niektóre miały, co prawda, takie regulacje w oparciu o światło stroboskopu, ale to był błąd. Podłączane były bowiem bezpośrednio do prądu z sieci, której częstotliwość nie jest stabilna, i stąd nigdy nie było wiadomo, jak naprawdę taki sprzęt chodzi.

U progu dwudziestego pierwszego wieku wraz

z niebywałym wręcz rozwojem nauki i techniki wy-eliminowanie tych wad stało się jednak możliwe. Po-wstają więc gramofony nowej generacji, odtwarzające przez precyzyjne obroty i pochłanianie wszystkich rezonansów nieskazitelną jakość dźwięku. I do takich należy gramofon Sikora Turntable, oddający wkładce z igłą wyłącznie tylko czysty dźwięk nagrany na płycie.

PerfekcjaNa marmurowym blacie niewielki przedwzmacniacz, a obok niego gramofon zwany masowym o wadze 93 kilogramów. Główna jego część to talerze. Dwa dość ciężkie. Ułożone na osi jeden na drugim. Nad nimi trzeci, główny, zupełnie inaczej toczony i po-

Page 31: LAJF Magazyn Lubelski #21

31magazyn lubelski 6[21] 2014

REKLAMA

Restauracja Magiaul. Rybna 1/Grodzka 2

20-114 Lublintel. 81 743 61 11

kom. 502 598 418

Oferujemy dania kuchni europejskiej, polskiej i regionalnej.O szczególny, wyrafinowany smak naszych potraw dbają Mistrzowie Tajemnej Sztuki Kulinarnej a ciepłą, miłą aurę i magiczny klimat zapewnia nasza obsługa. Nasz niepowtarzalny ogródek pełen kwiatów pozwala naszym gościom spędzić magicznie czas.

Zapraszamy do skorzystania z naszych apartamentów. Funkcjonalnie zaaranżowane i luksusowo wyposażone stanowią idealną propozycję dla tych, którzy szukają niezależności i wygody.

ruszający się na specjalnym łożysku. Na nim kładzie się płytę i wprawia ją w ruch przez dwa dość cienkie paski oplatające jego szeroki bok. Paskami poruszają niezależne od siebie dwa silniki stojące w niewielkiej odległości od niego. ‒ Razem ‒ jak mówi żartobliwie pan Janusz – te talerze tworzą taką większą kanapkę, która pochłania wszelkie rezonanse z łożyska, które robię sam. Prócz nich jest jeszcze ich podstawa klejona z alu-minium i z mosiądzu. Dzięki temu wszystkie drgania (rezonanse) są zamieniane w ciepło.

Silniki szwajcarskiej firmy PAPST uruchamiane są przez osobne urządzenie sterujące opracowane przez pana Janusza. Dają niesamowitą precyzję obrotów. Paski, którymi poruszają, nie są doskonałe. Bywają czasem bardziej miękkie lub zbyt twarde. I wtedy mogą na samym talerzu powodować tzw. kołysanie obrotów, mimo odpowiedniej prędkości obrotowej, np. 33,33. Żeby więc tego uniknąć, stosuje się co naj-mniej dwa napędy, a bywa, że i cztery.

Ramię nanoszące na płytę wkładkę z diamentową igłą ma wysoką klasę. Produkuje je firma Franc Kuzma ze Słowenii. A sama diamentowa igła z wkładką? To już najwyższa japońska jakość. Wykonują je pod spe-cjalnymi mikroskopami. Powiedzmy dla przykładu, że rozdzielczość tej wkładki dochodzi do 50 kilohertzów. A w odtwarzaczach kompaktowych mamy tylko 22 kHz, czyli brakuje w nich pełnego zakresu wysokich tonów. Wkładka zawieszona na kauczuku lub siliko-nowych gumach pracuje dwa, cztery tysiące godzin. Igła zaś jest praktycznie niezniszczalna. Chyba że ktoś uszkodzi ją lub całość tego zestawu mechanicznie. – Przy odtwarzaniu na takim gramofonie – podpo-

wiada pan Janusz – nie wolno być niecierpliwym, ner-wowym. Bo wtedy może być trach i ładnych parę tysięcy złotych ucieka. Poza tym każdą płytę przed użyciem należy przeczyścić, a praktycznie rzecz biorąc, umyć specjalnym płynem w myjce do winyli, którą można kupić w sklepach. O dobrą jakość po prostu trzeba dbać.

Rzeczywiście w tym gramofonie doprowadzono ją do perfekcji. Stoi przede mną na specjalnym gra-nitowym stole. Pod nim na podobnej płycie wzmac-niacz zbudowany także przez Janusza Sikorę. Każda z płyt waży po sto kilogramów. Całość oparta jest na metalowych nogach, w których są kulki cyrkonowe niwelujące wszelkie drgania. W taki sam sposób za-bezpieczone są przy podłożu kolumny stojące po jego bokach. Włączona płyta i słuchamy. Nasze uszy nie odbierają nic prócz czystego dźwięku. Od najwyższych tonów do szalenie niskich. Na talerzu stary zacny

winyl, a my nie możemy uwierzyć, że brzmi tak nie-nagannie. Nic nie szumi, nie trzeszczy i nie wibruje. Zapominamy naraz o sprzęcie i pochłania nas muzyka.

– Moje gramofony – podkreśla pan Janusz – wyróż-niają się od innych, również produkowanych w kraju, poprzez użyte w nich materiały: aluminium łączone z mosiądzem. Znając właściwości metali kolorowych, zrobiłem podzespoły, zwłaszcza talerze, powiedzmy jak najbardziej „martwe”. Talerz, który się kręci z płytą, jest niejako jej odwzorowaniem. W tych gramofonach zniwe-lowałem wszelkie rezonanse, np. od pracy silnika czy od hałasu łożyska. Dzięki temu one niczego nie przyjmują i niczego nie oddają. Pozostaje tylko muzyka. Lek na wszystkie stresy Na razie, w przypadku gramofonów, Janusz Sikora nie mówi o wielkim biznesie. Twierdzi nawet, że gdyby rozwinął się z tego wyłącznie kolejny interes, to ode-brałby mu chęć do słuchania muzyki na tym sprzęcie. Sprzedaje więc tylko kilka sztuk. I jest szczęśliwy, że udało mu się zrealizować swoje marzenie. Codziennie po pracy przychodzi do pokoju ze swoim gramofonem, zagłębia się w fotel, odpoczywa i słucha dobrej muzyki. Na moment wyłącza się z szarego świata.

– Każdy biznes – powiada – na tyle człowieka po-chłania, że dobrze jest mieć chwilę odskoczni. A tę daje muzyka. To podstawa duszy. Lek na wszelkie stresy. W moim przypadku z jednej strony praca, a z drugiej gramofonowe hobby to jest coś cudownego, co rzadko się spotyka. Ludzi, którzy poza pracą nie mają żadnego hobby, osobiście nazywam „martwymi”. Bo oni z góry są już przegrani. Biorą gazetę, oglądają telewizję i mają tylko pretensje do całego świata. A ja nastawiam płytę i zapraszam np. Stinga do swego pokoju. Gra i śpiewa często lepiej oraz czyściej niż na koncercie, a mnie otacza organiczność i naturalność dźwięku.

W taki oto sposób muzyka z lat dziecięcych Ja-nusza Sikory stała się przyczynkiem do powstania w jego firmie najwyższej klasy sprzętu do jej odtwa-rzania. Zrodziła także dalsze pokoleniowe rodzinne fascynacje. Jego synowie: Jakub, gitarzysta, i Robert, basista, mają swój zespół Crab Invasion i wydali już dwie płyty. Córka co prawda nie uczestniczy w tym ich przedsięwzięciu, ale zajmując się marketingiem firmy, o gramofonach i jakości dźwięku wie niemal wszystko. Słowem, rodzinny pokoleniowy biznes oparty nie tylko na produkcji zapewniającej dochody, ale i na hobby, sprawiającym, że sukces w życiu staje się o wiele ciekawszy.

Page 32: LAJF Magazyn Lubelski #21

32 magazyn lubelski 6[21] 2014

Osiem gmin z Roztocza, Powiśla, Polesia i Doliny Bugu ubie-ga się o tytuł „Turystycznej Perły Regionu Lubelskiego 2014”. To już 11 edycja popularnej wakacyjnej akcji, w której odkry-wamy i promujemy najatrakcyjniejsze turystycznie miejsca województwa.Organizatorem akcji jest Urząd Marszałkowski Województwa Lubelskiego – Departament Promocji i Turystyki, a partnerami medialnymi: TVP Lublin, Radio Lublin, Radio Freee, Kurier Lubel-ski i Moje Miasto Lublin. Redakcje, poza promocją na swoich antenach i w serwisach internetowych przeprowadzą też plebi-scyt wśród czytelników i radiosłuchaczy. Gmina, która otrzyma najwięcej głosów, zostanie nagrodzona przez marszałka woje-wództwa tytułem i statuetką „Turystycznej Perły Województwa Lubelskiego 2014”.Nasza akcja skierowana jest przede wszystkim do mieszkańców Lublina, którzy co roku mają szansę poznać turystyczną ofertę miast i gmin regionu (dotychczas startowało ich w plebiscycie już ponad 80, czyli jedna trzecia wszystkich gmin wojewódz-twa). W tym roku do prestiżowego tytułu i statuetki „Turystycz-nej Perły” startują: miasto i gmina Zwierzyniec, gmina Susiec, miasto i gmina Józefów, gmina Urszulin, gmina Firlej, gmina Stężyca, miasto i gmina Opole Lubelskie oraz gmina Mircze.Zwierzyńca – stolicy Roztocza i siedziby Roztoczańskiego Par-ku Narodowego (obchodzącego w tym roku 40.lecie istnienia) nie trzeba nikomu przedstawiać. Miasteczko, dawne centrum gospodarki leśnej i łowieckiej ordynacji zamojskiej, to dziś zna-ne letnisko z mnóstwem zabytków i atrakcji, w tym ścieżek RPN oraz szlaków pieszych, rowerowych, kajakowych. Zwierzyniec w tym sezonie wita turystów zmodernizowanym deptakiem spacerowo-handlowym oraz miejskim parkiem Zwierzyńczyk, w którym odbywa się oryginalny Lubelski Festiwal Land Art,

a nieopodal, w Starym Browarze kolejna odsłona Letniej Aka-demii Filmowej.Susiec to niemniej popularne roztoczańskie letnisko, znane z  wielu szlaków pieszych i rowerowych oraz kąpieliska z nie-dalekim Majdanie Sopockim. Nowością jest miejsce piknikowe z altaną i wieżą widokową pomiędzy Suścem a Grabowicą.Józefów, znany dobrze z wielu rajdów i innych imprez Józefow-skiej Kawalerii Rowerowej, ma dla turystów nowe centrum wod-nej rekreacji nad zalewem na rzece Nepryszce oraz odnowione centrum miasta, z pawilonem wystawowym Szlaku Geotury-stycznego Roztocza. Niebawem Józefów będzie gościł wakacyj-ny Festiwal Kultury Ekologicznej. Urszulin to gmina na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim, któ-ra w ostatnich latach postawiła na rozwój i promocje turystyki w ramach projektu „Po pracy Polesie”. Nad jeziorami: Rotcze (Grab-niak), Sumin, Wereszczyńskie (Bąbelek) i Wytyckie zmodernizo-wano plaże, wykonano nowe pomosty na wodzie, altany, wiaty, zadaszenia z miejscami piknikowymi, wieże widokowe. Nowe, pły-wające pomosty i chodniki oraz punkty do obserwacji ornitologicz-nych pojawiły się też na ścieżkach Poleskiego Parku Narodowego. Kolejna gmina ze znanym letniskiem to Firlej, który dzięki poło-żeniu pomiędzy dwoma jeziorami – Firlej i Kunów, w otoczeniu lasów sosnowych, stał się atrakcyjnym ośrodkiem wypoczyn-kowym i agroturystycznym. Nad jeziorem Firlej turyści znajdą nową trasę spacerowo-rowerową o długości 4,5 km, a na tafli jeziora dwa ponadstumetrowe mola ze stanowiskami do cumo-wania łodzi i posterunkiem ratowników wodnych. Doposażona została też wypożyczalnia sprzętu, która oferuje nowe kajaki i rowery wodne. Na wodną rekreacje postawiła też Stężyca – letniskowa wieś w widłach Wisły i Wieprza.

Turystyczne Perły 2014Centrum rekreacji Wyspa Wisla w Stężycy

tekst Adam Niedbałfoto archiwum UMWL

bliski horyzont

Page 33: LAJF Magazyn Lubelski #21

33magazyn lubelski 6[21] 2014

Nad starorzeczem Wisły powstał nowy wielohektarowy kom-pleks rekreacyjny WYSPA WISŁA – miejsce festynów i festiwali muzycznych (m.in. Reggae Festival, Gospel Festival), ale rów-nież cyklicznych plenerowych zajęć sportowych „Na fali aktyw-ności”. Na starorzeczu są pomosty dla wędkarzy, wypożyczalnia kajaków i rowerów wodnych, plaża, podświetlany most, ścieżki i kładki spacerowo-rowerowe. W nowoczesnym wielofunkcyj-nym obiekcie z dachem w kształcie fali znajdują się m.in. amfite-atr oraz restauracja z dużym tarasem widokowym.Nadbużańska gmina Mircze znana jest z organizacji corocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa na granicy polsko-ukraińskiej w Kryłowie. Na rzece organizowane są regularnie spływy kajako-we, gmina utworzyła nowy szlak rowerowy z Kryłowa do Kosmo-wa oraz sezonowy punkt IT w Kryłowie, a w Prehoryłem zaczęły działać pierwsze w okolicy gospodarstwa agroturystyczne. Opole Lubelskie – miasto powiatowe na Powiślu to dziś nie tyl-ko miejsce wielu zabytków, związanych z dawnymi właściciela-mi – magnackim rodem Tarłów, ale także coraz atrakcyjniejszy ośrodek turystyki i kultury. Kilkunastohektarowy park w dziel-nicy Niezdów zaadaptowano na wielofunkcyjny Park Miejski z placem zabaw dla dzieci, miniboiskami, plenerową siłownią i ścieżką zdrowia – trasą biegową ze stanowiskami do ćwiczeń. Warto odwiedzić Opolskie Centrum Kultury ze zmodernizo-wanym kultowym kinem Opolanka i Muzeum multimedialne. W kalendarzu najciekawszych imprez miasta są m.in.: festyn kuli-narno-artystyczny Manufaktura Smaków oraz oryginalne festi-wale – filmowy Filmoffo i muzyki klubowej Chonabibe Festival.

– W naszej akcji i plebiscycie promujemy przede wszystkim te miasta i gminy regionu, które postawiły na swój rozwój poprzez turystykę. Każda z nominowanych w tym roku nie poprzestała na swoich naturalnych walorach przyrodniczych czy kulturo-wych, ale szuka nowych możliwości, sięgając po unijne i inne zewnętrzne fundusze dla realizacji ambitnych projektów, wzbo-gacających w znaczący sposób ofertę całego regionu – podkre-śla Piotr Franaszek, dyrektor Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubelskiego. Promocja ośmiu nominowanych gmin w lubelskich mediach oraz plebiscyt na „Turystyczną Perłę Regionu Lubelskiego” roz-pocznie się w połowie sierpnia i potrwa niemal do końca kalen-darzowego lata. Laureata „Perły” poznamy w końcu września na dorocznej Lubelskiej Gali Turystyki, organizowanej z okazji Mię-dzynarodowego Dnia Turystyki.Więcej informacji już wkrótce w serwisie: www.lubelskie.pl oraz w mediach partnerskich.

Krzysztof GrabczukWicemarszałek województwa lubelskiego

– W ciągu minionej dekady w plebiscycie Urzędu Marszałkowskie-go i lubelskich mediów tytuły zdobywały największe tuzy lubel-skiej turystyki – Zamość, Kazimierz Dolny, Nałęczów, Krasnobród, Janów Lubelski. Warto jednak podkreślić, że ich przykład podziałał na inne gminy, znacznie mniej kojarzone z turystyką. W tym roku, obok znanych roztoczańskich letnisk, jakimi są Zwierzyniec, Susiec czy Józefów, mamy nadwiślańską Stężycę, nadbużańskie Mircze, albo poleski Urszulin, które swojej szansy rozwoju także szukają w rozwijaniu turystyki, opartej na nowych pomysłach i projektach.Jedni stawiają na nowoczesne, wielofunkcyjne obiekty i tereny rekreacyjne, inni na wielkie masowe wydarzenia, łączące kulturę, sport, turystykę, a jeszcze inni modernizują i rozbudowują lokalną infrastrukturę i bazę turystyczną. Jakkolwiek te działania są bar-dzo różne, to jednak łączy je jeden wspólny cel – rozwój poprzez turystykę, widzianą w znacznie szerszej perspektywie i traktowana odpowiedzialnie jako ważną część gospodarki naszego regionu.

Gmina Urszulin nowy pomost na jeziorze Sumin

Józefów – centrum miasta

Rajd rowerowy – Józefów kamieniolomy

Gmina Urszulin nowa altana nad jeziorem Rotcze

Page 34: LAJF Magazyn Lubelski #21

34 magazyn lubelski 6[21] 2014

J ako pierwszy na spotkanie wybiega jamnik Kajtek. Towarzyski i przyjazny. Tuż za nim pojawiają się gospodarze. Już przy pierwszym spotkaniu robią wrażenie sympatycznych i otwartych ludzi. Elokwent-ni, z poczuciem własnej wartości, interesująco wyglądający przeczą stereotypowi sadownika – człowie-

ka ze wsi. Mieszkają otoczeni jabłoniami, a w ich domu na półkach stoją „Ulisses” Joyce'a, dzieła filozofów, Hłaski czy Stachury. Oni sami są nierozłączni. Niezależnie czy pokazują sad, przydomowy ogród, budowa-ne właśnie pomieszczenie produkcyjne czy przetwory ich firmy Frux Solis – Owoce Słońca.

Małgorzata i Tomasz Solisowie mieszkają w Mikoła-jówce w powiecie kraśnickim. Są już czwartym poko-leniem sadowników. Wieś liczy 20 domostw, wszyscy są skoligaceni. I wszyscy zajmują się sadownictwem. Pierwszy udokumentowany sad na tej ziemi należący do rodziny Solis pochodzi z 1880 roku. Sadzili go przodkowie Tomasza Solisa. Jego dziadek, Stani-sław, kończył szkołę rolniczą w Pszczelinie (dzisiejszy Brwinów pod Warszawą), którą ufundowali ziemia-nie, by kształcić młodzież wiejską. Z tamtych czasów, z lat 1911–1912, pochodzą jego zeszyty z pięknie wy-kaligrafowanymi przepisami na przetwory z owoców i warzyw oraz na alkohole, m.in. polski kalwados.

Małgorzata Solis ma korzenie na południu Polski. Jej ojciec, góral z Orawki, przyjechał na Lubelsz-czyznę i tu został. Swojego męża poznała jeszcze w technikum ogrodniczym w Kluczkowicach. – By-liśmy jak żuraw i czapla. Bywały lata, że widzieliśmy się raptem dwa razy w roku – wspomina. Ona po szkole ukończyła studium nauczycielskie, pracowa-ła jako nauczycielka i wychowawca, on wrócił na

ojcowiznę i zajął się gospodarstwem. Ślub wzięli po prawie 12 latach znajomości, w 1991 roku. Za-wsze się zarzekałam, że nie będę pracowała związana z ziemią – śmieje się Małgorzata. A jednak stało się inaczej. Mają dwóch synów. Starszy skończył trzeci rok elektrotechniki na Politechnice Lubelskiej, a młodszy studiuje energetykę na Akademii Górni-czo-Hutniczej w Krakowie.

Dobre, bo stądSad liczy 16 hektarów, z czego jabłonie zajmują więk-szość. Do tego jeszcze maliny, grusze, wiśnie, czere-śnie, aronia. Nawet pigwa się znajdzie, nie mówiąc już o małym ogródku warzywnym. W planach rokitnik i topinambur, czyli słonecznik bulwiasty.

Małgorzata i Tomasz Solisowie niemal wszystko robią razem. Kiedy mówią, uzupełniają się. Wspólnie zajmują się sadem, prowadzą gospodarstwo agrotu-rystyczne Solisowe Sioło oraz ich stosunkowo młodą, ale perspektywiczną działalność, jaką jest przetwór-stwo owocowe. Frux Solis istnieje od 4 lat i już ma

biznes

Solis znaczy słońce

tekst Patrycja Woźniak foto Marek Podsiadło

Page 35: LAJF Magazyn Lubelski #21

35magazyn lubelski 6[21] 2014

na koncie 4 produkty wpisane na Listę Produktów Tradycyjnych Województwa Lubelskiego. Są to od 2011 roku syrop malinowy z Mikołajówki oraz powidła śliwkowe z Mikołajówki, od 2012 roku chleb wiejski z otrębami oraz od ubiegłego roku jabłka kraśnickie. W tym roku na liście znajdzie się także jabłkówka z Mikołajówki.

Podstawą wpisu na listę jest tradycja wytwarzania, wynosząca co najmniej 25 lat, oraz niepowtarzalna jakość związana z metodami produkcji, gwarantu-jącymi wyjątkowe cechy i właściwości otrzymanego wyrobu. Wytwarzanie, promocja i ochrona żywno-ści wysokiej jakości w państwach Unii Europejskiej odgrywają znaczącą rolę. Jednym z podstawowych sposobów realizacji polityki jakości w UE jest wyróż-nianie i ochrona wyrobów rolno-spożywczych wyso-kiej jakości, pochodzących z różnych regionów kraju. Utworzenie Listy Produktów Tradycyjnych ma na celu rozpowszechnianie informacji o produktach wy-twarzanych historycznie ugruntowanymi metodami. Co daje wpisanie produktów na listę oprócz zwięk-szonej świadomości konsumenckiej oraz dotarcia do większej liczby potencjalnych klientów? Co ważne, kim jest ich klientela?

– Głównie zarabiamy na próbie podniesienia wartości własnej produkcji, czyli na prestiżu. Przetworzone owoce mają większą wartość niż świeże. To znajduje odbiorców, którzy cenią takie walory produktów. Ale nasz odbiorca nie znajduje się tu, w naszym najbliższym środowisku, tylko na dużych imprezach targowych i regionalnych.

Cztery pory rokuIch życie podporządkowane jest porom roku.

– Od stycznia do końca marca sprzedaje się do firm han-dlowych zamagazynowane owoce. Wiosną zaczynają się prace pielęgnacyjne. Trwają do 20–25 czerwca. Chro-ni się wtedy drzewa przed podstawowymi chorobami grzybowymi, takimi jak parch grzybowy. Pryska od 9 wieczorem do 3 rano, dlatego że nocą są odpowied-nie warunki, których w ciągu dnia nie ma. Poza tym w dzień pracują pszczoły. Od końca czerwca zbiera się owoce, począwszy od malin, a w październiku, czasem nawet w listopadzie, kończymy magazynować jabłka w chłodni – mówi sadownik.

Jedynie sezonowo zatrudniają od 6 do 9 pracow-ników przy zbiorze owoców. Poza tym wszystkim zajmują się sami, od marketingu po jeżdżenie na targi i kiermasze, takie jak Kiermasz Ogrodniczy Eden czy Targi Rolnicze Agro Park, i sprzedawanie produktów. Jednak wyjazdy na imprezy targowe głównie służą nauczeniu się, podpatrzeniu czegoś nowego, a nieko-niecznie by sprzedać produkt. Startują w konkursach unijnych i lokalnych na projekty mogące im pomóc w rozwoju działalności. Dzięki temu mają m.in. stronę internetową.

Każdy z produktów Frux Solis, które można kupić w przydomowym punkcie sprzedaży, stacjonarnym sklepie w Kraśniku oraz przez internet, a są to m.in. suszone owoce, dżemy, konfitury, nektary czy marynaty owocowe, robi właścicielka w domowej kuchni. Wyroby nie mają konserwantów, nie są

Page 36: LAJF Magazyn Lubelski #21

36 magazyn lubelski 6[21] 2014

dosładzane i są w 100﹪ naturalne. Małgorzata Solis ma na swoim koncie kilka dyplomów uznania i pierwszych miejsc w konkursach na produkty regionalne. W ubiegłym roku 1000 słoiczków przygotowanych poprzedniej jesieni starczyło do marca. Chociaż mogli sprzedać je w grudniu, zostawili znaczną partię dla indywidualnych odbiorców. – Klient musi wiedzieć, że produkt, do którego jest przyzwyczajony, można nabyć o każ-dej porze – podkreśla. W związku z zainteresowaniem planują zwiększenie produkcji. Właśnie remontują dawny budynek gospodarczy, w którym jeszcze w tym roku zostanie otwarta kuchnia działająca na zasadzie zakładu produkcyjnego oraz salon przeznaczony na warsztaty edukacyjne.

Problemem mocno ograniczającym działalność przetwór-czą jest polskie prawo. W sprzedaży bezpośredniej można w naszym kraju sprzedawać jedynie produkty nieprzetworzone w żaden sposób. Produkty przetworzone, jak np. sok, owszem można mieć, ale nie można nimi handlować. Przykładowo Francuz czy Włoch może podjechać do sklepu w miastecz-ku i wstawić do sprzedaży kilka słoików konfitur czy miodu z własnymi etykietami i sprzedawać to, co wytworzył, bez zbędnej biurokracji. W Polsce jest to niemożliwe. To samo dotyczy alkoholu. Grek robi uzo, Włoch grappę.

Na Lubelszczyźnie problemem bywa również cena, bo świa-domego klienta, chcącego się zdrowo i smacznie odżywiać, jest mniej w Lublinie niż w Warszawie. Są osoby, które się dziwią, że słoiczek dżemu może kosztować 7 zł, a nie 3,5 zł, jak w osiedlowym dyskoncie, choć powoli ich liczba maleje. Są także inne bariery. Solisowie opowiadają historię o tym, jak chcieli wstawić swoje produkty do hurtowni spożywczej, i spotkali mur nie do przebicia w postaci zaporowych cen. Ponadto restauratorzy w przeciwieństwie do innych regionów Polski nie kwapią się do kupowania naturalnych i tradycyjnych produktów i podawania ich w swoich restauracjach. Tomasz Solis mówi, że największym problemem jest rozproszenie wytwórców. – Urząd Marszałkowski dba o drobnych regional-nych producentów, udostępniają stoiska, producenci wpisują się w kompleks, a nie walczą ze sobą, jednak każdy z nas mówi swoje, mówi to samo, ale mówi oddzielnie. – Zapewne dlatego też oboje z żoną myślą bardziej perspektywicznie i próbują działać dla dobra lokalnej społeczności. Są związani z Lokalną Grupą Dzia-łania Ziemi Kraśnickiej. Tomasz Solis jest typem społecznika, od 2004 roku jest wiceprezesem Związku Sadowników RP i od dwóch kadencji radnym Sejmiku Województwa Lubelskiego.

Plany na przyszłośćJak zapewne w przypadku każdego biznesu rodzinnego, pozo-staje pytanie – co dalej? – Synowie na razie patrzą na to tak z uśmiechem. Trochę ich to interesuje, ale nie są zaangażowa-ni – mówi Małgorzata Solis. – W sadownictwie, jak wiadomo, musi być ciągłość, pewnego razu więc przeprowadziliśmy rozmowę z synami. Powiedzieli, że nie chcą przejmować rodzinnego biznesu, ale żeby sprzedać, też nie, pod żadnym pozorem. Mąż dodaje: – Nie widzą się jako mieszkańcy miasta. Nie namawiamy ich, czekamy, aż sami podejmą decyzję.

Mówią, że czerpią z pracy satysfakcję, aczkolwiek do tej pory to było więcej pasji niż dochodu. Dużo zainwestowali w swoją działalność przetwórczą i nadal to robią. Dają so-bie jednak od września rok – półtora, aby ta działalność zaczęła zarabiać. – Każdy, kto się za coś takiego bierze, musi mieć dużo cierpliwości i konsekwencji w działaniu. Jeśli ktoś chce tylko zrobić kasę, to nic z tego nie wyjdzie. Jeśli ktoś to robi dla ideologii, to też nie. Ale połączenie jednego z drugim, pracy i pasji, sprawi, że w najbliższym czasie będzie można z tego żyć – stwierdza Tomasz Solis.

Page 37: LAJF Magazyn Lubelski #21

37magazyn lubelski 6[21] 2014

biz-njus

Ze Świdnika do UgandyŚmigłowce GrandNew i W-3A Sokół – oto modele, które w ramach podpisanej umowy trafią do Ugandy. Transakcja została zawar-ta pomiędzy PZL-Świdnik a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych w Ugandzie. Maszy-ny mają być dostarczone w 2015 r. i będą wykorzystywane przez tamtejszą policją. W-3A Sokół to niezwykle wytrzymały i niezawodny śmigłowiec o wysokiej sku-teczności. Śmigłowiec GrandNew, którego montaż końcowy zrealizowany zostanie w zakładzie AgustaWestland w Vergiate we Włoszech, może pochwalić się zastosowa-niem najnowszej technologii. Na zdjęciu śmigłowiec PZL Sokół. (abc)

Suwaki bezpieczeństwa Wydział Ekonomiczny UMCS, Politechnika Lubelska oraz KUL zorganizowali debatę

„Wybierz swoją przyszłość – OFE czy ZUS”. Ekonomiści, prawnicy i inni eksperci podjęli dyskusję na temat wyboru między tymi dwoma systemami emerytalnymi. Dyskusja skupiła się głównie na kształcie systemu oraz propozycji zmian. Argu-mentacja była różna, od chłodnej analizy po żartobliwe obrazowanie sytuacji, i tu mowa o tytułowych ZUS-coinach, czyli prawie wirtualnych, mówiąc ironicznie, pieniądzach wpłacanych przez nas na fun-dusz. Specjaliści wyjaśnili znaczenie m.in.: suwaka bezpieczeństwa, który polega na tym, że 10 lat przed osiągnięciem ustawo-wego wieku emerytalnego środki zgroma-dzone na rachunku w OFE będą stopniowo przekazywane każdego miesiąca do ZUS i zapisywane na indywidualnym subkoncie ubezpieczonego. Do udziału w debacie zaproszono między innymi Roberta Gwiazdowskiego – eksperta Centrum

Praktyki i stażeEdukacja to jedno, a praktyka drugie. Oba elementy są równe istotne. Nabywa-jąc doświadczenie zawodowe jeszcze w trakcie studiów, student ma większe szanse na rynku pracy. Są tego świadomi nie tylko przyszli pracownicy, ale same i uniwersytety. Przykładem takiego podejścia do sprawy jest UMCS. Uczelnia dopiero co podpisała porozumienie z Grupą Azoty, która zagwarantuje prak-tyki studentom wydziału zamiejscowego w Puławach, a 17 lipca zainicjowano

Smaki Regionów W Muzeum Wsi Lubelskiej miał miejsce finał konkursu oraz festiwalu „Nasze Ku-linarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”. Oprócz wielbicieli naturalnych smaków, zgromadzili się wystawcy oraz producenci potraw regionalnych. Celem konkursu było wyłonienie zwycięzców, którzy otrzy-mali tzw. „Perły”, a tym samym nominację do udziału w prestiżowym poznańskim fe-stiwalu Polagra Food. Na stoiskach można było nabyć lub spróbować m.in. pasztetu z cukinii, konfitury cebulowej i smalcu fa-solowego. Nie zabrakło również propozycji z ministerialnej Listy Produktów Trady-cyjnych, jak pralin lubelskich czy konfitur różanych z Końskowoli. Pierwsze miejsce w kategorii gastronomia zdobyła zupa z pieczonym jagnięciem faszerowanym kaszą z kominkami, którą zaprezentował bar NATO z Puchaczowa. (Michał Wójcik)

kolejne, dotyczące współpracy badawczo--rozwojowej z firmą Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A. – liderem rynku pro-ducentów węgla kamiennego w Polsce. Oprócz realizacji wspólnych projektów i wzajemnej promocji, współpraca przede wszystkim zakłada organizację praktyk i staży. Pod rozwagę innym firmom również w kontekście przysposabiania potencjalnych pracowników. (abc)

Zapraszamy do archiwum informacji biznesowych na www.lajf.info

im. Adama Smitha, Teresę Bednarczyk – kierownika Katedry Bankowości na Wydziale Ekonomicznym UMCS, Bartosza Marczuka – dziennikarza i publicystę

„Rzeczpospolitej”. (abc)

(Zarzad Lotnictwa Policji GSP KGP)

Prestiż BMWNa rynku pojawił się nowy model BMW – X4. Auto przeznaczone dla miłośników sporto-wego coupe zostało wyposażone w techno- logię TwinPower Turbo, która zapewnia oszczędność paliwa i ograniczenie emisji CO2 przy jednoczesnym zachowaniu wysokich osiągów. Godne podziwu wydają się również pozostałe parametry X4, dość powiedzieć, że średnie zużycie paliwa wynosi 8,3–5,2 l/100 km, natomiast do 100 km/h pojazd rozpędza się w jedyne 5,5 sekundy. Kolejną nowością jest tzw. system inteligentnego wsparcia kierowcy, który zapewnia komfort i bezpieczeństwo oraz wspomaganie trakcji jazdy, ostrzega kierowcę przed zagrożeniami i zapewnia skuteczną nawigację. BMW będzie dostępne w wersji z 3 silnikami benzyno-wymi lub turbodieslami. Dopełnieniem funkcjonalności auta jest system Intelligent Emergency Call, który w wypadku kolizji informuje Centrum Alarmowe o lokalizacji naszego pojazdu. Cena BMW – X4 to 187 700 zł. Na Lubelszczyźnie istnieje jeden salon BMW, zlokalizowany w Lublinie. W tym roku po raz pierwszy firma została wyróż-niona nagrodą Dealera Roku. (abc)

(Dagmara Kociuba)

(Robert Karasiński)

W jedności siła„Malownicze uzdrowiska ‒ bliżej niż myślisz” ‒ to wspólne hasło Krasnobrodu, Rymanowa i Solca-Zdroju. Te trzy uzdrowiskowe miej-scowości położone na wschodzie Polski posta-nowiły działać razem w ramach regionalnego klastra usług medycznych i prozdrowotnych. Do tej pory udało się opracować wspólną strategię , która pomogła w promowaniu tu-rystyki i walorów uzdrowiskowych na terenie tych gmin. Teraz czas na kolejny krok – po-zyskiwanie inwestorów i dofinansowania. (pod)

(press.bmwgroup.)

(Michał Wójcik)

Page 38: LAJF Magazyn Lubelski #21

38 magazyn lubelski 6[21] 2014

Miejska podmiejska �koda YETIOutdoor 4x4

moto

tekst Piotr Nowackifoto Krzysztof Stanek

Page 39: LAJF Magazyn Lubelski #21

39magazyn lubelski 6[21] 2014

P ierwszy model Skody Yeti, ten z 2009 r., przeszedł teraz gruntowną modernizację. Nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną. Nowa skoda zyskała bardziej ostre i wyraziste kształty, które zdecydowanie nadały jej wyraźnego charakteru. W stosunku do poprzedniego „niewydarzonego”

wyglądu karoserii ta zmiana wyszła zdecydowanie na plus. Podniesione nadwozie ozdobione dodatka-mi, jakie posiadają rasowe terenówki, jest nie tylko zabiegiem wizerunkowym. Faktycznie, Skoda Yeti Outdoor bez większego wysiłku daje sobie radę na piaszczystych drogach, jakimi w naszym wypadku były drogi dla ciągników leśnych, wywożących dłużnice drzewne z lasów.

Solidność i sztywność nadwozia przy racjonalnym pokonywaniu nierówności duktów leśnych może być miłym zaskoczeniem.

Poza ujmującym wyglądem zewnętrznym również wewnątrz Yeti może pozytywnie zaskoczyć i kierowcę, i pasażerów. Nie będziemy w nim mieć designerskich rozwiązań, śmiałej kolorystyki, ale będzie tam wszystko to, co potrzebne, m.in. liczne schowki. Wnętrze Yeti, w którym zastosowano szereg udogod-nień, pozwala utrzymać porządek zarówno w czasie długich podróży, jak i codziennego wyjazdu po zakupy.

Możliwość aranżacji wnętrza dzięki systemowi VarioFlex daje możliwość dowolnej konfiguracji tyl-nego rzędu siedzeń. Można regulować tylne oparcia, zarówno składając je pojedynczo, jak i usuwając

‒ w zależności od potrzeb, do jakich będziemy używać naszej Skody. Stworzone na bazie podłogowej Octavi, Yeti w swoim wnętrzu daje poczucie komfortu nawet dla rosłych pasażerów. Bagażnik z pojemnością 416 l może nie szokuje, ale możliwość jego aranżacji niweluje tę niedogodność w wyjściowej konfiguracji.

Silnik Skody, w jaki był wyposażony nasz model, to jednostka 2.0 TDI, oferująca aż 170 KM. W rzeczy-wistości okazało się, że posiada troszkę większą moc, o czym świadczy pomiar dokonany na hamowni. No cóż, niewykluczone, że jest to zabieg marketingowy. W końcu właściciel Skody to nie kto inny, jak grupa VW, która sprzedaje droższe samochody.

Jeśli chodzi o gamę samochodów w klasie SUV, Skoda Yeti Outdoor jest niewątpliwie jednym z bardziej rozsądnych cenowo modeli. Bez wątpienia możemy podpisać się pod sloganem reklamowym producenta… po prostu sprytna.

Niektóre osiągi i dane techniczne przedstawianego modelu:Osiągi

Prędkość maksymalna ‒ 201 km/hPrzyspieszenie 0–100 km/h 8,4 s

Zużycie paliwa l/100 km:– w mieście 7,1

– poza miastem 4,9 – w cyklu mieszanym 5,7

Średnica zawracania (m) 10,3

Przekonajcie się Państwo sami, zapraszamy na jazdę testową do

salonu Danelczyk w Świdniku/k. Lublina, przy ul. Piaseckiej 20A

Page 40: LAJF Magazyn Lubelski #21

tekst Maciej Skargafoto Krzysztof Stanek

Pod żaglami

40 magazyn lubelski 6[21] 2014

sport

Page 41: LAJF Magazyn Lubelski #21

T rwające obecnie kilkuetapowe Grand Prix Zalewu Zemborzyckiego. Kilkadziesiąt podobnych regat na wszystkich akwenach Lubelszczyzny. Ogólnopolskie żeglarskie sukcesy sportowe. Jubi-leusze zasłużonych klubów żeglarskich i nasz dwumasztowy pełnomorski jacht „Roztocze”, po-

konujący obecnie kolejne morskie szlaki. Oto przykłady świadczące o tym, że nie tylko historia żeglar-stwa w naszym regionie, ale i obecny jego rozwój należą do najciekawszych w Polsce. Ostatnimi czasy jednak, w przypadku Lublina, coraz trudniej powiedzieć, czy będzie ich optymistyczna kontynuacja.

A zaczęło się od założenia w 1931 roku w Gimna-zjum im. Ks. Adama Czartoryskiego w Puławach I Żeglarskiej Drużyny Harcerzy im. Kazimierza Puła-skiego. Szybko potem pojawiły się zastępy żeglarskie w innych miejscowościach: w Zakrzówku, Zamo-ściu, Białej Podlaskiej, Dęblinie, Kazimierzu Dolnym i Lublinie. Natomiast rok później powstał już Lu-belski Okręg Ligi Morskiej i Kolonialnej, który w wyniku kilkuletniej działalności posiadał siedem własnych przystani kajakowych i żeglarskich. Miał 300 oddziałów, 800 kół i ponad 62 tysiące członków. Niestety, wojna przerwała tę działalność, ale jej nie zniszczyła.

W latach powojennych harcerskie wodniactwo, a w tym i żeglarstwo, odradzało się powoli, ale sys-tematycznie. Między innymi w lubelskiej „Błękitnej Jedynce” w Liceum im. Stanisława Staszica, gdzie w 1961 roku powstały dwie drużyny żeglarskie. Za-kłada je druh Kazimierz Goebel, późniejszy prorektor i rektor UMCS, do dziś prowadzący rejsy morskie pod żaglami jako jachtowy kapitan żeglugi wielkiej (najwyższy w Polsce patent żeglarski uprawniający do prowadzenia bez ograniczeń jachtów żaglowych po wodach śródlądowych i morskich. Obecnie ma krótszą nazwę – kapitan jachtowy).

W tym samym roku rozpoczyna działalność Lu-belski Okręgowy Związek Żeglarski. Dzięki niemu w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat pojawiło się na Lubelszczyźnie 49 klubów żeglarskich i uzyskało w nich patenty: 12000 żeglarzy, 1600 sterników jach-towych, 100 jachtowych sterników morskich i 27 kapitanów żeglugi bałtyckiej i jachtowych kapita-nów żeglugi wielkiej. Członkowie LOZŻ z inicjatywy nestora lubelskiego żeglarstwa kapitana Ziemowita Barańskiego wybudowali także, wspomniany już, jacht „Roztocze”.

Dwumasztowy jol, o pięknej drewnianej kon-strukcji, duma wszystkich lubelskich żeglarzy, zwo-dowany został 1 sierpnia 1969 roku. W niedługim czasie wyruszył w pierwszy rejs po Bałtyku pod wodzą kapitana Barańskiego, a rok później kapitan Kazimierz Goebel poprowadził go przez 1577 Mm po norweskich fiordach. W ciągu czterdziestu lat na wodzie s/y „Roztocze” przepłynął wiele tysięcy Mm (mil morskich). Pięć razy uczestniczył w „Ope-racjach Żagiel”. Zostać zaproszonym przez Sail Training Association na owe zloty najokazalszych ża-glowców świata i brać udział w regatach oraz w wielu imprezach okolicznościowych było zaszczytem dla niego i jego lubelskich załóg. Jacht ten na swoim po-kładzie przyjmował także znamienitych gości. Swoją obecnością zaszczycił go m.in. sam książę Filip, mąż królowej Elżbiety II. – Ten jacht, mimo swoich czterdziestu lat, dosko-

nale sprawdza się podczas szkoleń na wyższe stopnie żeglarskie – mówi kapitan Robert Buryła, wicepre-zes Lubelskiego Związku Żeglarskiego. – Jego wła-

ścicielem jest skarb państwa, czyli w tym przypadku Wojewoda Lubelski. Natomiast armatorem jesteśmy my i jak dotychczas, bez żadnej pomocy, utrzymuje-my go oraz remontujemy wyłącznie z naszych opłat żeglarskich. Ale dzięki temu długo jeszcze będzie słu-żył lubelskim rzeszom żeglarzy. I dalej każdy chętny, poczynając od młodzieży ze szkół średnich, może nim popłynąć między czerwcem a październikiem. Zało-ganci mogą nie posiadać uprawnień. Muszą je mieć i oczywiście mają: kapitan oraz oficerowie. Wystar-czy więc tylko zgłosić się do Lubelskiego Związku Że-glarskiego. A koszt takiej morskiej przygody nie jest, wbrew pozorom, zbyt wysoki, bo uczestnicy rejsu pła-cą po kilkadziesiąt złotych za dobę i rejs tygodniowy kosztuje ich w granicach 500-600 złotych. Do tego, rzecz prosta, dochodzą: koszty paliwa i wyżywienia. A czy warto? Na pewno tak. Żeglarstwo bowiem zmienia człowieka, kształtuje jego silną wolę, uczy przełamywania słabości i wyrabia w nim odpo-wiedzialność przy szybkim podejmowaniu decyzji. A przy tym daje niezapomniane poczucie wolności pod żaglami. No i te refleksy fal w blasku słońca, smu-ga księżyca nocą na morzu, jeśli jest spokojnie, bryza owiewająca policzki i fale nie zawsze łagodne. Słowem, to trzeba choćby raz w życiu przeżyć.

Z wiatrem i pod wiatrLubelszczyzna, mimo tego, że nie leży w cen-

trum Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, ma jednak swoją przyrodniczą perłę: Pojezierze Łę-czyńsko-Włodawskie. A na nim jeziora: Piaseczno, Rogóźno, Krasne, Zagłębocze, Jezioro Białe przy wsi Okuninka czy też Bialskie, nazywane potocz-nie „Białką”, niedaleko Parczewa. Prócz nich warto wymienić jezioro Firlej i dość atrakcyjne dwa sztucz-ne zbiorniki wodne: Zalew Zemborzycki w Lublinie oraz trzy razy większy od niego Zalew w Nieliszu. Na każdym z tych akwenów, zwłaszcza w sezonie letnim, zawsze można wypożyczyć łódź z żaglem lub żaglami i być sternikiem spoglądającym na kilwater za rufą, a przy okazji zapomnieć o problemach zostawionych na lądzie.

Można, co prawda, bez patentu prowadzić łódź o długości do 7,5 metra, ale to nie znaczy, że nie trzeba mieć umiejętności żeglowania. Wiatr wy-maga pokory i z nim się nie wygrywa. Nie znosi błędów oraz niekompetencji. Dobrze jest więc, poczynając od najmłodszych lat, poznawać tajniki żeglarstwa. Zacząć w lubelskich szkółkach: „Żegluj” i „Lubelska Grupa Regatowa”. Potem zapisać się do coraz liczniej powstających na Lubelszczyź-nie żeglarskich klubów uczniowskich. A będąc dorosłym, wstąpić do najbliższego klubu żeglar-skiego. A tych, pod egidą Lubelskiego Związku Żeglarskiego, jest niemało, jak chociażby żeglarski

„Motor” nad Firlejem, klub „Vega” na jeziorze Białe, klub w Janowie Lubelskim czy też sekcje dla naj-

41magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 42: LAJF Magazyn Lubelski #21

młodszych na „Optymistach” i starszych na jach-tach żeglarskich w Międzyrzeczu. I te z wieloletnią tradycją: pięćdziesięcioletni „Antares” Akademii Rolniczej, a obecnie Uniwersytetu Przyrodniczego

– prowadzony nad Piasecznem przez Ziemowita Ba-rańskiego, czterdziestoletni Yacht Klub Politechniki Lubelskiej, którego komandorem niezmiennie jest Robert Buryła, i Lubelski Yacht Klub Polski Lublin z komandorem Wojciechem Sadowskim na czele, obchodzący swoje czterdzieści pięć lat działania.

Tegoroczny jubilat został założony 21 listopada 1969 roku. Pierwszym jego komandorem był Wal-demar Cechowicz. Nad Zalewem Zemborzyckim mieli niewielkie pomieszczenie. Natomiast od LSM otrzymali lokal na siedzibę i warsztat szkutniczy. Po dwóch latach specjalnie dla klubu dobudowano nawet w Osiedlowym Domu Kultury specjalne skrzydło o powierzchni ponad 300 m kwadratowych, w którym urządzono warsztaty: stolarsko-szkutni-czy, mechaniczny, magazyny i dużą halę szkutniczą. Byli wtedy uważani za największą stocznię jachtową po tej stronie Wisły. Tam też zbudowali brygantynę

„Biegnąca po falach”, aby mogła przybliżyć młodzieży pracę na jachtach pełnomorskich. Jej pomysłodawcą i konstruktorem był Adam Glegoła. Została zwodo-wana w 1977 roku na Mazurach i od tego czasu jest stałą atrakcją Wielkich Jezior Mazurskich. Pływa z załogami czarterowymi i gdziekolwiek się pojawia,

jest podziwiana. Podobnie jak wszystkie jej poprzed-niczki, bowiem smukłe brygantyny przez minione wieki ze względu na szybkość i zwrotność były ulubio-nymi okrętami piratów śródziemnomorskich, przybie-rając swoją nazwę od włoskiego „brigantino” (zbójecki).

Niestety w 1999 roku lubelski Yacht Klub Polski Lublin musiał opuścić lokal LSM. Stracił też swoje dotychczasowe lokum nad Zalewem. I chociaż w szczytowym okresie liczba członków klubu wy-nosiła prawie 400 osób i wyszkolono blisko dwa tysiące osób, otrzymali nad Zalewem Zemborzyc-kim kolejne niewielkie pomieszczenie. Obecnie mają pięć Omeg standard, jedną typu sportowego, dziewiętnaście łódek regatowych i cztery ślizgi lo-dowe. Wszystkie prace przy nich muszą jednak wy-konywać na wolnym powietrzu.

– Nam generalnie nikt nie pomaga – mówi koman-dor klubu kapitan Wojciech Sadowski. – Jesteśmy stale przerzucani do różnych miejsc. Nasi radni mó-wią: a ilu was, chłopaki, tych żeglarzy jest – trzystu w tym Lublinie. A wędkarzy jest dwadzieścia tysięcy. To dla kogo powinien być Zalew Zemborzycki? Natomiast my robimy swoje. Wytrwale szkolimy nowych żegla-rzy. Organizujemy regaty i imprezy żeglarskie. Nasi członkowie, podobnie jak i z innych klubów żeglarskich, indywidualnie pływają pod żaglami po całym świecie. Myślę więc, że w rezultacie odwieczna ludzka fascynacja żeglowaniem i lubelska tradycja żeglarska zwyciężą.

42 magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 43: LAJF Magazyn Lubelski #21

O najwyższy laur Zalewu ZemborzyckiegoZapewne tak, i serce rosło, kiedy 24 maja w pierw-szym z czterech etapów regat o Grand Prix Zalewu Zemborzyckiego, zorganizowanych na tym akwenie z okazji jubileuszu Yacht Klubu Polski Lublin, po-bieliło żaglami, wśród których przemykało się naj-więcej tych o niewielkiej powierzchni – dziecięcych

„Optymistów”. Po pierwszym etapie w klasach A i B zwyciężyli: Paweł Urawski z Lubelskiej Grupy Re-gatowej, uczeń ze szkoły nr 6 w Lublinie, i młodsza od niego Lena Sobiech. Paweł zwycięstwo skomen-tował: – Pływam już cztery lata i to nie pierwsza moja wygrana. Mam trzynaście pucharów. A wygrywam? Bo się słucham trenera. I wszędzie u nas tak powinno być.

– Natomiast Lena podkreśliła z uśmiechem: – Fajnie jest pod żaglami. Bawię się tym i myślę, że nigdy już nie przestanę tak pływać po wodzie.

W drugim, zorganizowanym 14 czerwca wspólnie z MOSiR z racji 40-lecia Zalewu Zemborzyckiego, było podobnie i trzydzieści załóg w różnych kla-sach jachtów walczyło o Puchar Prezydenta Lu-blina. Następne dwa etapy tych regat na Zalewie Zemborzyckim odbędą się 23 sierpnia i 11 paździer-nika. I dobrze by było, żeby gromadnie przyszli je obejrzeć lubelscy rajcy. Wtedy zauważą, że całe

lubelskie środowisko żeglarskie nie tylko zaznacza na naszym akwenie swoją regatową obecność, ale i umożliwia wszystkim chętnym pływanie pod żaglami. Dowiedzą się, że kapitanowie i oficero-wie polskich żaglowców pływających po świecie w dużej mierze wywodzą się w lubelskiego kręgu. Dotrze do nich, że, na przykład, Tymon Sadowski, członek Yacht Klubu Polski Lublin, jest trzy-krotnym mistrzem Polski w klasie Omega sport. Dwukrotnie zdobywał ten tytuł w formule Match Racing. Natomiast w czerwcu tego roku w Wilka-sach na jeziorze Niegocin wywalczył wraz z załogą

– Kacprem Olszewskim i Jackiem Zalewskim – ty-tuł Akademickiego Mistrza Polski w żeglarstwie. A to zaś powinno sprawić, że Yacht Klub Polski Lublin, pozostałe lubelskie kluby żeglarskie i Cen-trum Żeglarstwa, którego budowa nad Zalewem Ze-mborzyckim od pięciu lat nie może ruszyć z miejsca, doczekają się większej ich uwagi.

Inaczej bowiem lubelska brać żeglarska wraz z zespołem „Syndrom Beczki” może nie dać im spokoju, przypominając uparcie refren popularnej polskiej szanty: Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht, Gdzie ta koja wymarzona w snach, Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat, Gdzie ta brama na szeroki świat.

43magazyn lubelski 6[21] 2014

sport

Page 44: LAJF Magazyn Lubelski #21

44 magazyn lubelski 6[21] 2014

Z abytkowy myśliwiec z czasów II wojny światowej – Supermarine Spitfire XVI nr TE184 – 27 czerw-ca wylądował na lotnisku w Świdniku. Za sterami samolotu polski pilot Jacek Mainka, który przele-ciał nad Lublinem i Świdnikiem, po to aby oddać hołd polskim lotnikom, m.in. związanemu z tym

miastem generałowi Tadeuszowi Górze, żyjącemu w latach 1918–2010, który jako pierwszy na świecie został uhonorowany najwyższym odznaczeniem szybowcowym – Medalem Lilienthala. Otrzymał go za wyko-nany 18 maja 1938 roku na szybowcu PWS ‒ 101 przelot otwarty na dystansie 577,8 km z Bezmiechowej na Podkarpaciu do Solecznik Małych koło Wilna. Tadeusz Góra uczestniczył w Bitwie o Anglię, służąc w 303, 306, i 316. dywizjonie Myśliwskiem RAF. Za wypełnianie zadań bojowych został odznaczony m.in. polskim Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari i brytyjskim The Defence Medal.

Zabytkowemu myśliwcowi towarzyszyło sześć samolo-tów PZL 130 ORLIK, pilotowanych przez najbardziej do-świadczonych pilotów największego polskiego Zespołu Akrobacyjnego „ORLIK” z 42 Bazy Lotnictwa Szkol-nego w Radomiu. Szkoda, że przylot i lądowanie dane było oglądać tak niewielkiej grupie widzów (na płycie

lotniska było niewiele ponad 100 osób). Wydarzenie to promuje ideę zorganizowania na terenie lubelskiego portu lotniczego targów i pokazów lotniczych Lublin Aero Expo. – To wydarzenie symboliczne. Spitfire miał być w Lublinie już 20 lat temu, ale lot odwołano. – po-wiedział pilot myśliwca po wylądowaniu w Świdniku.

awiacja

tekst Patrycja Woźniak, foto Adam Ginalski, Piotr NowackiSpitfire nad Świdnikiem

Page 45: LAJF Magazyn Lubelski #21

45magazyn lubelski 6[21] 2014

...bohater wraz z zespołem akrobacyjnym Orlik nad nowo wybudowanym stadionem w Lublinie.

Za chwilę nastąpi pierwsze lądowanie na lubelskim lotnisku w Świdniku.

Page 46: LAJF Magazyn Lubelski #21

46 magazyn lubelski 6[21] 2014

Brytyjski Spitfire (z ang. złośnik, choleryk) to jed-nomiejscowy myśliwiec zbudowany w Southhampton w Wielkiej Brytanii w nieistniejącej już wytwórni lotniczej Submarine. Fabryka do zamknięcia w 1960 roku produkowała liczne hydroplany oraz właśnie ten model jednego z najsłynniejszych samolotów bojowych używanych w czasie II wojny światowej. Samolot służył w RAF (Royal Air Force – siły lot-nicze Wielkiej Brytanii). Podczas Bitwy o Anglię RAF posiadały ponad 1000 samolotów bojowych w różnych wersjach, które pilotowali również polscy lotnicy. W odróżnieniu od poprzednich partii tego modelu, ten posiada obniżony tył kadłuba i kroplową osłonę kabiny. Rozwija prędkość maksymalną 582 km/h, Napędzany jest 12 cylindrowym, najmocniej-szym wtedy silnikiem Merlin Rolce-Royca, o mocy 1030 KM . Rozpiętość jego skrzydeł wynosi ponad 12 m, a długość ponad 9 m. Spitfire uzbrojony był w 2 działka kaliber 23 mm oraz karabiny. Posiada całkowicie metalową konstrukcję oraz zastosowano w nim chowane podwozie.

Spitfire, którego mogliśmy podziwiać w Świdni-ku, powstał już po zakończeniu II wojny światowej w maju 1945 roku. Legendarny model po wypad-ku w latach 50. XX wieku został przeznaczony do roli naziemnej pomocy naukowej, a od 2011 roku znajduje się w rękach Brytyjczyka Stephena Steada. Od tego czasu bazuje na przemian na lotniskach w angielskim Biggin Hill oraz niemieckim Brem-garten. To właśnie w Niemczech, 26 października

Kpt. pilot ADAM GINALSKI, dowódca klucza lotniczego 66 Esk.lot 42 BLSz Radom, komentator Zespołu Akrobacyjnego ORLIK. Obecnie oficer prasowy zespołu, autor fotografii.W lotnictwie od 1994 r. nalot na samolotach 1950h, szybowce 250h.Prywatnie; żona Bogusława, dzieci Sławomir i Ewa.Motto życiowe: „Nie ma rzeczy niemożliwych

– mogą być tylko chwilowo niewykonalne”.

... wytrzymanie i za chwilę nastąpiprzyziemienie na naszym lotnisku.

Page 47: LAJF Magazyn Lubelski #21

47magazyn lubelski 6[21] 2014

2013 roku, Jacek Mainka jako pierw-szy polski pilot urodzony po II wojnie światowej, wykonał za jego sterami pierwszy samodzielny lot.

Obecnie w Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie znajduje się Supermarine Spitfire LF Mk.XVIE, który został wyprodukowany w 1944 roku, a do Polski trafił 33 lata później.

Myśliwiec, który odwiedził lubelskie lotnisko jest w znakomitej kondycji, a jego wartość rynkowa wynosi 2 mln USD. Samolot został przemalowany w polskie barwy na wzór tego, któ-ry pilotowany był przez kpt. Jerzego Główczewskiego z Dywizjonu 308. Jego podróży nad Polską przyglądały się setki fanów lotnictwa.

Przy okazji wydarzeniem uczczo-no 75. rocznicę powstania Cywilnej Szkoły Pilotów Ligi Obrony Prze-ciwpowietrznej i Przeciwgazowej w Świdniku, która miała miejsce 4 czerwca. Miasto Świdnik bowiem od lat związane jest z lotnictwem. Po woj-nie utworzono tu fabrykę śmigłowców WSK PZL Świdnik, a 2 lata temu otwo-rzono nowoczesny port lotniczy, któ-ry kontynuuje przedwojenne tradycje lubelskiego lotnictwa.

Pilot Jacek Mainka.

Page 48: LAJF Magazyn Lubelski #21

48 magazyn lubelski 6[21] 2014

U stanowienie na pół roku Lublina pierwszą stolicą wyzwalanej w lipcu 1944 Polski naznaczyło miasto rodzajem wyjątkowości. Już w niecałe trzy tygodnie po oswobodzeniu spod okupacji hitlerowskiej odbyło się tu spotkanie Związku Zawodowego Literatów Polskich, który jako

pierwsze ze środowisk twórczych kontynuował przerwaną przez wojnę działalność. To właśnie tu za-częły organizować się administracja państwowa, ale również władze partyjne i aparat bezpieczeństwa.

kultura

tekst Grażyna Stankiewiczfoto Łukasz Maj, archiwum

Łuk Wyzwolenia

Page 49: LAJF Magazyn Lubelski #21

49magazyn lubelski 6[21] 2014

Wśród grup o dużej aktywności zawodowej wyróżnia-li się architekci. W czasie, kiedy Warszawa była suk-cesywnie niszczona w odwecie za wybuch powstania, w Lublinie już działało biuro odbudowy stolicy oraz powstał wydział architektury w powołanym właśnie UMCS. Miasto stało się mekką dla przedstawicieli róż-nych środowisk twórczych, którzy traktowali Lublin jako ostatni etap przed podjęciem swoich zadań za-wodowych w nowej powojennej rzeczywistości.

Co ciekawe, to na wniosek warszawskich urbanistów i architektów związanych z funkcjonującym tu Biurem Planowania i Odbudowy przy Prezesie Rady Ministrów PKWN zadecydował o przeniesieniu władz centralnych z Lublina do Warszawy, co miało miejsce już 22 stycz-nia 1945 roku. Z tą przeprowadzką „Polska Lubelska” straciła na swoim znaczeniu. Przez najbliższe dziesięć lat miasto żyło powracaniem do przedwojennego ryt-mu ‒ odbudową przemysłu, rozbudową infrastruktury handlowo-usługowej oraz zaplecza mieszkaniowego, a także odbudową zabytkowej tkanki śródmieścia czę-ściowo zniszczonej podczas bombardowań.

Ogłoszona jako obowiązkowa na zjeździe literatów w Szczecinie w 1949 roku doktryna realizmu socjali-stycznego wkroczyła do Lublina niejako opłotkami, z dala od rzeczywistej walki ideologicznej, jaka miała miejsce w innych polskich miastach w tym czasie. W kilka miesięcy później podczas Krajowej Partyjnej Narady Architektów polscy architekci przyzwolili na ideologię i estetykę, wzorowane na tryumfującym od zakończenia wielkiej rewolucji bolszewickiej socreali-zmie, ze szczególnym uwzględnieniem architektury, która ze wszystkich sztuk wizualnych najbardziej

trafiała do wyobraźni obywatela. Również w Lu-blinie została doceniona jej rola, choć w mniejszym zakresie i początkowo w formie wizualizacji. Efektem propagandowych konsultacji społecznych dotyczą-cych planowanych realizacji urbanistyczno-archi-tektonicznych były wystawy, które miały miejsce już w 1951 roku przy Krakowskim Przedmieściu. Po raz pierwszy w okresie powojennym witryny skle-powe zostały użyte nie jako miejsce prezentowania plakatów propagandowych. Prawdopodobnie w taki sposób były prezentowane projekty dwóch sztandaro-wych budynków tej epoki w Lublinie ‒ Domu Partii (wzniesionego w Alejach Racławickich, a oddanego do użytku w 1951 roku, dziś budynek Uniwersytetu Medycznego, zaprojektowanego przez Czesława Do-rię-Dernałowicza i Zbigniewa Zawory) oraz siedziba Komendy Wojewódzkiej MO przy ul. Narutowicza autorstwa Czesława Dorii-Dernałowicza, której bu-dowę zakończono w 1952 roku.

Elegancko i ponadczasowoStawianie w tym czasie w Lublinie nowych obiektów architektonicznych odbywało się na zasadzie uzupeł-niania luk przestrzennych oraz sposobem powolnych kroków. Zarówno architekci, jak i urbaniści wielo-krotnie podkreślali, że poza terenem przeznaczonym dla UMCS nie ma w Lublinie odpowiedniego miejsca na zlokalizowanie większych założeń, a skala wydat-ków przerasta możliwości finansowe województwa. Winą za to obciążali niedostateczną i późno sprecy-zowaną koncepcję przebudowy gospodarczej Lublina, która nie pozwoliła na sporządzenie realnego planu zagospodarowania przestrzennego. Jednak oczkiem w głowie władz centralnych i wojewódzkich już od

Płaskorzeźba na ścianie w budynku byłego CEFARM przy ul. Grodzkiej w Lublinie

Była siedziba KWMO w Lublinie, obecnie Komenda Wojewódzka Policji przy ul.Narutowicza

Page 50: LAJF Magazyn Lubelski #21

50 magazyn lubelski 6[21] 2014

jesieni 1944 roku była realizacja kampusu uniwer-syteckiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, który został powołany jako przeciwwaga ideologiczna dla położonego w sąsiedztwie i działającego od 1918 roku Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przez pięć lat uniwersytet wynajmował pomieszczenia wy-kładowe i administracyjne. Dopiero w 1949 roku rozpoczęła się budowa pierwszych wydziałów – hu-manistyki i fizyki, według projektów Czesława Gaw-dzika. Kolejne lata przyniosły wzniesienie następnych budynków uczelnianych, domów akademickich i profesorskich. Nie tylko forma architektoniczna, ale i realizowana w innych polskich miastach ideolo-giczna treść dekoracji w przypadku lubelskiego cam-pusu uniwersyteckiego wypadła powściągliwie, by nie rzec ‒ wręcz elegancko. Dyskusja o zlikwidowanych w ubiegłym roku budynkach Kliniki Weterynaryjnej przy ulicy Głębokiej świadczy o świadomości warto-ści tej architektury i jej ponadczasowości.

Ale Lublin żył nie tylko budową miasteczka aka-demickiego oraz charakterystycznych brył Domu Partii i KW MO. Rozpoczęła się budowa Zespołów Osiedli Robotniczych na terenie przylegającym do dzielnicy uniwersyteckiej oraz po drugiej stronie Alei Racławickich, a także kompleksu mieszkalnego na Bronowicach. Zakończono budowę osiedla Tatary ‒ zaplecza mieszkaniowego dla pracowników Fabryki Samochodów Ciężarowych, którego jedną pierzeję przy ul. Motorowej zbudowano według projektu związanych z międzywojennym modernizmem war-szawskich architektów Heleny i Szymona Syrkusów. Sześciopiętrowe domy przy ul. Motorowej posiadają charakterystyczne dla tego okresu zwieńczenia wzo-rowane na renesansowych kamienicach Zamościa czy Krakowa. Ale to, co przede wszystkim zwraca uwagę, to stworzenie warunków przyjaznych do ży-cia w zakresie przestrzeni między poszczególnymi budynkami, wypełnionej zielenią i placami zabaw.

Z frontu walki o nowy Lublin Rozbudowa miasta nabrała tempa z końcem 1953 roku, kiedy władze centralne zadecydowały o zorga-nizowaniu w Lublinie obchodów X rocznicy powo-łania Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Do zaplanowanych na 22 lipca 1954 roku uroczy-stości pozostało niewiele czasu, a Lublin nie był przygotowany ani na bazę noclegową, ani na możli-wości organizacyjne. W kilkumiesięcznym programie obchodów znalazły się manifestacja pierwszomajowa, uroczysta defilada wojskowa i manifestacja z okazji święta lipcowego, otwarcie wystawy rolniczej, a także ogólnopolskie dożynki we wrześniu 1954 roku Maso-wą mobilizację zapowiedział marcowy zjazd PZPR, zaś hasło „Z FRONTU WALKI o nowy Lublin” było hasłem rozpoznawczym niemal każdego wydania lubelskiego „Sztandaru Ludu”. To, co wydarzyło się w ciągu niespełna pół roku, można nazwać „in-westycyjnym boomem”. Jednak biorąc pod uwagę centralne finansowanie takich priorytetowych reali-zacji tego okresu, jak Pałac Kultury i Nauki, Stadion Dziesięciolecia i MDM w Warszawie czy Nowa Huta i Nowe Tychy, Lublin nie miał szansy na odpowied-nio duże środki. Mimo to w ciągu zaledwie kilku

Spółdzielnia Gminnych Spóldzielni Samopomoc Chłopska przy ul.Długiej w Lublinie

Page 51: LAJF Magazyn Lubelski #21

51magazyn lubelski 6[21] 2014

miesięcy zostały odnowione elewacje przy Krakow-skim Przedmieściu oraz na Starym Mieście, hotele Lublinianka i Europa, ulice Stalingradzka i Kowalska, do użytku oddano również Nowy Dom Odzieżowy w sąsiedztwie Bramy Krakowskiej.

Jednak największy wpływ na atmosferę architekto-niczną i polityczną tego czasu miały dwa przedsię-wzięcia. Kiedy w styczniu 1954 roku w stołecznym kinie odbywała się premiera pierwszego kolorowego filmu polskiej produkcji pt. „Przygoda na Mariensz-tacie” rozpoczęły się przygotowania do wzniesienia Mariensztatu w Lublinie. Naprzeciwko Zamku Lubelskiego, który postanowiono przekształcić w Dom Kultury, a w którym do końca stycznia funk-cjonowało więzienie UB, trwały prace porządkowe na terenie, na którym do 1943 znajdowała się dzielni-ca żydowska. Po uporządkowaniu placu rozpoczęto budowę składającej się z dziesięciu kamienic pierzei w charakterystycznym renesansowym entourage’u z bramami w formie łuków. Budowa trwała zaledwie pięć miesięcy. Usytuowane na półkolu kamienice mieściły ponad setkę niewielkich mieszkań. Rów-nolegle do prac wykończeniowych kamienic trwały prace porządkowe na placu Zebrań Ludowych. Ca-łość zamykał przekształcony w Dom Kultury zamek, usytuowany vis-à-vis ciągu kamienic, sukcesywnie remontowany w okresie od lutego do lipca 1954 roku. Z braku funduszy blacha pokrywająca dach zam-kowy nie została wymieniona, tylko przewrócona na drugą stronę, tak aby sprawiała wrażenie now-szej, aniżeli była nią w rzeczywistości. Zamek swoją odbudowę zawdzięcza głównie inicjatywie czynów

społecznych, w tym zrywu kobiet z okazji święta 8 marca. Z informacji zamieszczanych w lokalnej prasie wynika, że w okolicach lubelskiego Starego Miasta noszono się z zamiarem wzniesienia Pała-cu Kultury i Nauki wzorem budowanego właśnie w Warszawie. Prawdopodobnie było coś na rzeczy, gdyż zabudowa podzamcza zainteresowała radzieckich budowniczych warszawskiego pałacu, którzy przyje-chali do Lublina z kurtuazyjną wizytą.

Łuk WyzwoleniaPo ogłoszeniu decyzji o zorganizowaniu głównych obchodów X-lecia PKWN w Lublinie, jeszcze jesienią 1953 roku został ogłoszony, uznany za bezpreceden-sowy w historii polskiej architektury i urbanisty-ki, konkurs architektoniczno-rzeźbiarski na Łuk Wyzwolenia. Ale łuk jako wolno stojąca forma ar-chitektoniczno-rzeźbiarska w krajach pozostający pod wpływem socrealizmu był ewenementem. Łuki posiada Rzym, łuk wieńczy paryskie Pola Elizej-skie, budowę monumentalnego łuku w zwycięskim Berlinie planował Albert Speer, naczelny architekt III Rzeszy. Dlaczego łuk nie miałby symbolizować dokonań PKWN w X rocznicę jego powstania?…

Podstawowym wskazaniem sądu konkursowego była lokalizacja, przewidziana między budynkiem KUL-u a Ogrodem Saskim w pobliżu Domu Partii. Na kon-kurs wpłynęło 70 projektów. W remontowanych wnętrzach Domu Kultury na Zamku Lubelskim od-była się dyskusja, która zgromadziła rekordową liczbę 400 architektów, urbanistów, rzeźbiarzy i krytyków sztuki z całej Polski oraz tysiące zwiedzających. Jako

Blok przy Alejach Racławickich w Lublinie

Page 52: LAJF Magazyn Lubelski #21

52 magazyn lubelski 6[21] 2014

najciekawsze prace jury konkursowe wyłoniło dwa projekty, którym przyznano dwa równorzędne dru-gie miejsca. Oba zakładały zamknięcie Alei Racławic-kich dla ruchu kołowego i stworzenie w tym miejscu podłużnego placu do przemarszu defilad wojskowych i manifestacji pierwszomajowych. Pierwszy projekt przygotowany przez zespół z ASP w Warszawie pod kierunkiem profesorów Romualda Gutta i Mariana Wnuka proponował dziesięciometrowy łuk w formie wolno stojącej bramy i umieszczonej na osi łuku ko-lumny zwieńczonej postacią chłoporobotnicy. Drugi projekt, przygotowany przez architektów i rzeźbiarzy związanych z Politechniką Gdańską, również opierał się na wolno stojącej bramie, ale wspartej po bokach szkarpami i ozdobionej płaskorzeźbami przedsta-wiającymi grupy chłopów i robotników i napisem

„22 lipca 1954”.

Z braku środków zwycięskie projekty zakończyły swoje życie na publicznej prezentacji oraz omówie-niu na łamach prasy. Lublin nie miał i nie ma do dziś szczęścia do założeń pomnikowych. Gdyby Łuk Zwycięstwa stanął w Alejach Racławickich, nie tylko zostałby zmieniony komunikacyjny charakter tej czę-ści miasta, ale również byłaby to jedna z najbardziej

rozpoznawalnych realizacji realizmu socjalistycznego w Polsce, a także jedno z najbardziej interesujących założeń pomnikowych w Europie. W odróżnieniu od innych ośrodków miejskich, lubelska architektura lat pięćdziesiątych naturalnie wtopiła się w krajobraz miasta. Powstałe w tym czasie realizacje dziś bronią się swoją funkcjonalnością, przystępnością bryły i przyjaznym dla mieszkańców otoczeniem. Trudno

„gdybać” jak mogłoby wyglądać śródmieście Lublina, gdyby znalazły się zarówno środki finansowe, jak rów-nież gdyby górę wzięła ideologiczna megalomania, dla której architektura bywa wdzięcznym środkiem wyrazu. W sumie w Lublinie powstało kilkadziesiąt pojedyn-czych lub zespolonych obiektów w charakterystycznej dla tego czasu stylistyce. W porównaniu z innymi mia-stami to niewiele, choć złożyło się na to kilka czyn-ników. Lublin pozostawał na obrzeżach Polski, bez protekcji władz centralnych, odpowiednio wysokiego dofinansowania, ale też z powodu braku zainteresowania startujących w zawodowe życie architektów. Zupełnie inaczej niż w Gdańsku, gdzie świeżo upieczeni absol-wenci wydziału architektury Politechniki Gdańskiej planowali zrównać z ziemią gdańską starówkę i postawić na jej miejscu nowe socrealistyczne śródmieście.

Projekty Łuku Wyzwolenia w Lublinie Budynek mieszkalny przy ul.Sowińskiego w LubliniePrześwit w bloku mieszkalnym przy Alejach Racławickich

Page 53: LAJF Magazyn Lubelski #21

53magazyn lubelski 6[21] 2014

księgarnik

Iwona Woźniak, Lucyna Żak, Uparty kowal z Gutanowa. Opowieść o Bronisławie Pietraku, Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Inicjatyw Lokalnych i Oświatowych „Wektor” w Garbowie, Garbów 2014.

D obrze się dzieje, że wśród licznych wydawnictw ukazujących się

w gminach znajdują się i takie perełki. „Uparty kowal z Gutanowa” to opowieść o Bronisławie Pietraku napisana przez Iwonę Woźniak i Lucynę Żak – na-uczycielki Zespołu Szkół w Garbowie. Publikacja została wydana z okazji setnej rocznicy urodzin bohatera książki, a do-tyczy utalentowanego artysty, kowala, poety, prozaika, mistrza wycinanek, społecznika, współzałożyciela ogólno-polskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, który zmarł w 1997 roku.

Bohater książki urodził się w Miłocinie koło Nałęczowa. „Gorsze” chłopskie po-chodzenie z wielodzietnej ubogiej rodziny, mimo dobrych wyników w nauce, nie pozwoliło mu ukończyć szkoły, o której marzył. Nie został przyjęty do Semina-rium Nauczycielskiego w Lublinie, co wymusiło na nim zmianę planów na życie i podjęcie pracy w kowalstwie. To wtedy poznał swoją żonę Katarzynę. Niestety ich wspólne życie pełne było przeciwności losu. Dramatem była utrata czwórki dzieci. W 1936 roku Bronisław Pietrak przeniósł się do Gutanowa, gdzie w tamtejszym dworze kontynuował pracę kowala. Jednak jego ambicje i potencjał spowodowały, że nie spełniał się w tym, co robił. Postano-wił działać na rzecz lokalnej społeczności. Był organizatorem i pierwszym prezesem Kółka Rolniczego w Gutanowie, jak rów-nież działał we władzach Kółek Rolniczych w Puławach i w Lublinie. Przez 20 lat prezesował Puławskiemu Klubowi Twór-ców Ludowych, a potem był jego hono-rowym prezesem. Należał do Związku Literatów Polskich, a także został honoro-wym członkiem Stowarzyszenia Twórców

Ludowych Litwy. Był często zapraszany do udziału w programach telewizyjnych i radiowych. I to właśnie radio odmieniło jego życie. W dziesięć lat po śmierci żony Bronisław Pietrak ponownie się ożenił. W 1979 roku poślubił Annę Niźnik, która była jednym z pierwszych redaktorów Polskiego Radia Lublin. Poznali się pod-czas wywiadu, a znajomość zakończyła się małżeństwem.

Dlaczego warto sięgnąć po „Upartego kowala z Gutanowa”? Po pierwsze, dlatego, że Bronisław Pietrak był uznanym bajko- pisarzem i satyrykiem, popularnym gawędziarzem, popularyzatorem kultury ludowej. Pomimo upływu lat nadal należy do czołówki poetów wywodzących się z lubelskiej wsi, piszących rodzimą gwarą, czego najlepszym dowodem są przejmujące

„Chłopskie treny” poświęcone zmarłym dzieciom i żonie. Po drugie, warto sięgnąć po tę publikację, aby przekonać się o sile, jaka może determinować nasze działania, i pasji, z jaką można zrealizować swoje marzenia. Książka ta to również dowód na to, jak ważne są takie osobowości w budo-waniu lokalnej tożsamości. Bowiem Bronisław Pietrak – poeta, kowal i spo-łecznik – był znany w całej Polsce, o czym świadczy ponad dwa tysiące spotkań autorskich.

Wspomnienia o bohaterze książki są przeplatane jego licznymi wypowiedziami, fragmentami jego twórczości, interesują- cym zbiorem zdjęć oraz wierszami autor-stwa pierwszej żony Katarzyny. „Uparty kowal z Gutanowa” to niewielka gabary-towo, ale ważna publikacja, wnosząca po-nadczasowe wartości do kultury lokalnych społeczności na Lubelszczyźnie. (Sylwia Mazur)

Oprac. i red. wydania ‒ Krystyna Wajda, Pa-pilarne Linie Pióra, Wydawnictwo KryWaj Krystyna Wajda, Koszalin 2014.

W Wojewódzkim Ośrodku Kultury w Lublinie odbyła się premiera

antologii „Papilarne linie pióra”. Jest to zbiór twórczości autorów współpracujących z daw-nym Serwisem Literackim Knowacz. Redak-torem serwisu, za czasu jego funkcjonowania, był pochodzący ze Świdnika, Piotr Chruśliń-ski. Knowacz.pl stał się kopalnią wiedzy, na różne tematy, nie tylko związane z poezją. An-tologia to pamiątka istnienia serwisu i poezja w najdelikatniejszym wydaniu. (abc)

P ierwszy tom nowej serii kryminalnej królowej polskiego kryminału Katarzy-

ny Bondy z planowanego czteroksięgu opartego na żywiołach: powietrzu (zapa-chu), ziemi, wodzie i ogniu. W „Pochła-niaczu” ślad osmologiczny (zapachowy), przez wielu często uważany wyłącznie jako słaba poszlaka, nawet nierzadko przez sa-mych policjantów, w tej powieści urasta do rangi konkretnego i mocnego dowodu. Autorka konsultowała wszystkie procedu-ry dotyczące tego typu śladów m.in. z lubelskimi policjantami z Laboratorium Kryminalistycznego KWP w Lublinie. (fó)

Katarzyna Bonda, Pochłaniacz, Wydawnictwo MUZA S.A., Warszawa 2014.

Page 54: LAJF Magazyn Lubelski #21

kultura

54 magazyn lubelski 6[21] 2014

tekst Aleksandra Biszczadfoto Krzysztof Stanek

Carnaval Sztuk-Mistrzów

T egoroczna edycja Carnavalu Sztuk-Mi-strzów przyciągnęła do Lublina rekor-dowe liczby gości, w wydarzeniach

uczestniczyło ich około 120 tysięcy. Tylko w Wielkiej Paradzie Kuglarskiej, pomimo nie-sprzyjającej pogody, udział wzięło aż 7000 osób. Liczby mówią same za siebie ‒ tym sposobem Carnaval wpisuje się w rejestr wydarzeń najlepiej promujących Lublin, a jednocześnie najbardziej rozpoznawalnych w Polsce.

Nie bez znaczenia jest dobrze przygotowana pro-mocja wydarzenia, mowa o billboardach w dużych miastach, spotach reklamowych w telewizji ogólno-polskiej i reklamie w krajowej prasie. A warto było wydać te pieniądze, bo do Lublina zjechali artyści z Europy i ze świata, m.in. reprezentujący: Australię, Austrię, Belgię, Brazylię, Chiny, Czechy, Francję, Gruzję, Niemcy, Indie, Izrael, Maroko, Litwę, Ho-landię, Norwegię, Polskę, Słowenię, Ukrainę, Szwaj-carię, Wielką Brytanię, USA, Rumunię, Portugalię, Ekwador czy Kanadę. Magia tej międzykulturowej energii, jakże odwzajemnionej przez widzów, czyni z Lublina w tym czasie stolicę nieokiełznanej radości, swobody i oryginalności. To dzieje się na starym mieście i w śródmieściu Lublina i nikt nie dziwi się, kiedy na przystanku przy placu Litewskim klaun zawadiacko zaczepia przez szybę samochodu, na co śmiechem reaguje nawet kierowca. A schody na ra-tuszu są miejscem idealnym dla skeczów naprawdę niezłych komików.

Carnaval Sztuk-Mistrzów nawiązuje do postaci Jaszy Mazura ‒ iluzjonisty i akrobaty, bohatera książ-ki „Sztukmistrz z Lublina” autorstwa noblisty Isaaca Bashevisa Singera. I tak jak w czasach opisywanych przez Singera, Lublin podczas festiwalu przemawia interjęzykiem, jakim jest sztuka ludyczna. Ponownie przez trzy festiwalowe dni nie było podziału na teatr, cyrk, żonglerkę, taniec czy muzykę, gdyż wszyst-kie te dziedziny łączyły się i zaskakiwały obecnych. Wszystko służyło jednemu ‒ zabawie. Bowiem istotą Carnavalu jest właśnie zabawa.

Page 55: LAJF Magazyn Lubelski #21

55magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 56: LAJF Magazyn Lubelski #21

kultura

Łzy na sprzedażtekst i foto Ilona Dąbrowska

56 magazyn lubelski 6[21] 2014

W czwartek 17 lipca przy ul. 1 Maja w Lublinie otwarto Skup Łez. Skup czego? – pytają wszyscy, którym do tej pory o tym opowiadałam. Potem było różnie – albo zachwyt, albo krytyka. Ostra. Bo tak to już u nas bywa, że większość współczesnych akcji artystycznych w konfrontacji z pu-

blicznością okazuje się budzić kontrowersje. W sieci zawrzało od krytyki: „Ten abstrakcyjny absurd to pokłosie tego, co dzieje się z tym Państwem”, „Ja pier***le na co idą publiczne pieniądze? Skup łez, budo-wa zamków z piasku. Czy naprawdę Polska nie ma na co wydawać pieniędzy tylko na takie bzdury?”, „To są naturalne odruchy i czerpanie z tego korzyści to jak sprzedawanie organów do przeszczepu!”. A jednak chętnych do oddania łez nie brakuje. Tylko pierwszego dnia akcji w skupie pojawiło się ponad 50 osób.

– Trudno jest płakać na zawołanie – przyznaje Agniesz-ka Haska, która do skupu przyjechała specjalnie, z Warszawy. – Takie miejsca dają do myślenia; czy jesteśmy na sprzedaż, czy nasze łzy są na sprzedaż, czy możemy wszystko skomercjalizować. To jest pretekst do tego, aby przemyśleć sobie te wszystkie kwestie.

Skup przypomina nieco salon fryzjerski. W mi-nimalistycznie urządzonym pomieszczeniu znajdują się trzy stanowiska wyposażone w oświetlone serią wystających ze ściany żarówek lustro oraz stołek ba-rowy. Przy każdym stanowisku od dwóch do czterech osób, zwykle pary, przyjaciele, rodzina. Na ustawio-nych przy oknach krzesłach także brakuje miejsc. Oblegane są również kąciki i podłoga. Wszystkich łączy charakterystyczne zaczerwienie gałek ocznych oraz próbówka w dłoni. Nie słychać szlochów, ra-czej regularne pociąganie nosem. No i ten zapach…

– 90﹪ odwiedzających wspiera się cebulą. Nie jest to zakazane. Łzy można wywoływać na dowolne sposoby. – Zdarzają się sytuacje, że ludzie dzwonią np. do byłych kochanków. Dzisiaj przyszła dziewczyna, która dzwoniła do swojej matki, płakała. To są często ciężkie emocjonalnie, również dla nas, sytuacje. Nasz projekt dotyka m.in. problemu pracy emocjonalnej, pracy afektywnej – czyli tego, jak pracujemy z emocjami – mówi Alicja Rogalska, z damsko-męskiego tandemu pomysłodawców.

Siedzę w epicentrum. Po prawej młoda dziewczyna, chyba studentka, wyciąga tablet. Mówi, że będzie oglądać film – „Pamiętnik”. Po lewej chłopak z tele-fonem przegląda jakieś zdjęcia, ale próbówka ciągle pusta, mimo że przegląda je już półtorej godziny.

Metoda na cebulę okazuje się najbardziej skutecz-ną. Rekordzista – Adrian Hołody, stosując właśnie tę taktykę, wczoraj wypłakał 80, a dziś 100 złotych. Przyszedł z mamą – założyli się, kto napłacze więcej. Patrząc na Adriana, pozującego ze świeżo zarobio-ną stówką do pamiątkowej fotografii, wiem już, że chłopaki płaczą, tylko trzeba im za to odpowiednio zapłacić.

Alicja Rogalska na stałe mieszka w Londynie, jest artystką wizualną. – Zostaliśmy zaproszeni przez Re-wiry – Pracownię Sztuki Zaangażowanej Społecznie

– opowiada artystka. – Zaprosili nas, żebyśmy zrobili jakiś projekt. W kwietniu spędziliśmy tydzień w Lublinie, była to swoista rezydencja celem wygenerowania pomysłu na wydarzenie artystyczne. Rozmawialiśmy z ludźmi, chodziliśmy po mieście, patrzyliśmy na ten pejzaż miejski

– m.in. właśnie ulicę 1 Maja, która ma tak symboliczny wymiar, bo przecież święto pracy, i zauważyliśmy że jest tu 5lombardów, 16 punktów kredytowych (chwilówek), że po prostu jest pewna potrzeba społeczna, że ludzie najwyraźniej nie mają pieniędzy i pracy. Postanowiliśmy się tym w jakiś sposób zająć, zaczęliśmy zastanawiać się, co jest bezcenne i co zarazem jest bezwartościowe

– co mają ludzie. Padło na łzy. Łzy z jednej strony są bezcenne, z drugiej bezwartościowe. Chodziło nam o kwestię braku pracy. Płakanie jest trochę jak praca – to także jakiś wysiłek.

W ladzie biurka, które spełnia funkcję kasy, znaj-dują się podpisane kwotami otworki, gdzie można sprawdzić „za ile” już napłakaliśmy. Co jakiś czas podchodzą do niego płaczący celem sprawdzenia, czy wypłakana ilość jest już zadowalająca. Za biurkiem

Page 57: LAJF Magazyn Lubelski #21

57magazyn lubelski 6[21] 2014

siedzi Łukasz Surowiec – współautor projektu. Od-biera próbówki, podpisuje je imieniem oddającego, wypłaca pieniądze, umieszcza oddane łzy za szybą. Póki co kolekcja probówek nie zapełnia jeszcze pierw-szej półki, a jest ich trzy. Ale i dni do zakończenia projektu jeszcze ponad pięć. – Pierwszego dnia zebra-liśmy około 28 ml, czyli ponad 900 złotych. Do wyda-nia mamy w sumie 5000 złotych – wyjaśnia Rogalska. Artystka przyznaje, że większość ludzi przychodzi dla pieniędzy. Jednak ten pragmatyczny aspekt (rodzaj dystrybucji dla potrzebujących) ma stanowić zaledwie jedną z płaszczyzn. – Chcieliśmy także poprzez nasz projekt zwrócić uwagę na fakt, że w dzisiejszych czasach na rynku pracy ludzie często dostają pieniądze za emocje, musimy się uśmiechać, być mili dla klienta, na infolinii, w sklepie itd. Emocje stają się częścią pracy – bardzo rzadko się o tym mówi – dla nas jest to bardzo ważny motyw w tym projekcie – mówi autorka.

W skupie ciągle ruch. Jedni odbierają zarobio-ne pieniądze, inni kroją kolejne plastry cebuli. Jest sporo młodzieży, mówią, że przyszli z ciekawości, dla rozrywki, dla pieniędzy. – Może uda mi się cho-ciaż zarobić na bilet powrotny albo na kawę – mówi Agnieszka Legucka, wykładowczyni. – Popieram ten projekt. Chodzi o to, że dzisiaj nasze własne emocje są na sprzedaż – ale tego nikt nie mówi wprost. Nie mówimy, że my jesteśmy na sprzedaż, że nasze ciała, to jak wyglądamy, jest na sprzedaż, a jeśli już ktoś to powie, nagle staje się obiektem ataków.

Twórcy projektu nie chcą komentować interneto-wych zaczepek. – Osoby, które do nas przychodzą, są nastawione bardzo pozytywnie. Czasem pojawiają się sceptycy, ktoś nie do końca przekonany, jednak zazwy-czaj wychodzą od nas z innym nastawieniem. Myślę, że warto do nas przyjść, zobaczyć to na żywo i dopiero później wyrabiać sobie opinię. Czytanie opisów czy oglą-danie zdjęć nie pozwoli złapać atmosfery.

Skup łez będzie czynny do 25 lipca, o ile wcześniej nie wyczerpią się środki przeznaczone na zapłaty. Co potem stanie się ze łzami? Ostateczna decyzja nie została jesz-cze podjęta. Najprawdopodobniej trafią na wystawę.

Page 58: LAJF Magazyn Lubelski #21

58 magazyn lubelski 6[21] 2014

muzyka

Mateusz GrzeszczukMAPA POLSKI

J erzy Owsiak w wypowiedzi dla tvp.info cieszył się, że „Przystanek Wood-stock pokazuje tu Polskę ładną i kolorową”. Nie wchodząc jednak w po-lemikę pomiędzy przeciwnikami a zwolennikami tego festiwalu, warto

dostrzec, że nasz kraj nie tylko w tym miejscu nabiera szczególnych barw i ru-mieńców. Różne regiony to różne emulsje, niekoniecznie też z domieszką bło-ta i kurzu. Kwestia poziomu rodzimych festiwali muzycznych wydaje się być dla nas coraz bardziej rozstrzygnięta. Bo przecież kiedy jeszcze przed kilkoma laty zastanawialiśmy się, dlaczego czołowi artyści omijają nasze sceny z daleka, tak teraz mało kiedy narzekamy na producentów i inicjatywy polskich agencji koncertowych. Jeszcze jakiś czas temu dziennikarka „Time” w artykule pt. „From Poland to Portland” wyróżniła katowicki OFF Festiwal jako jeden

z czternastu muzycznych punktów na świecie. Autorka zauważyła, że problem może sprawić wymowa nazw polskich wykonawców. Jest jednak pewien haczyk – tych z zagranicy jest u nas coraz więcej.

Na południu alternatywniePodróż rozpoczynamy od Krakowa, gdzie miejscowy Unsound Festiwal może pochwalić się 10-tysięcz-ną publicznością. Sprzedaż karnetów rozpoczęła się ostatnio w czwartek i tegoż dnia też zakończyła. Fani z całego świata wykupili karnety w niemalże trzy go-dziny. Unsound dociera do wszystkich możliwych przestrzeni, dlatego też koncerty odbywają się m.in. w nieczynnym hotelu, synagodze, kościele czy mu-zeum. Jeżeli nie macie zamiaru tak łatwo uciec z Kra-kowa, załatwcie sobie lokum pod koniec września. To właśnie wtedy rusza Festiwal Muzyki Filmowej, na którym gości w tym roku m.in. Lisa Gerrard („Gla-diator”) czy Gustavo Santaolalla. Ważna informacja dla fanów Live Festival – rok 2014 był czasem zmian, festiwal ma nowego partnera i powróci do miasta Kraka już w 2015!

A teraz kciukiem po mapie na północny zachód, w kierunku (podobno) najlepszego polskiego fe-stiwalu muzycznego. Niecodziennie na imprezie występuje dyrektor artystyczny... imprezy. Od 1 do 3 sierpnia katowicki OFF wita największe alter-natywne tuzy. Jeżeli przyjęliście tegoroczne zapro-szenie Artura Rojka, nauczcie się na pamięć utworu

„Ain’t So Simple” z repertuaru Protomartyr’a, któ-ry stał się oficjalnym hymnem imprezy. Godzinę jazdy z Katowic zajmie ci podróż do Częstochowy. Tam też co roku odbywa się Międzynarodowy Fe-stiwal Muzyki Sakralnej „Gaude Mater”, który jest największym w Polce wydarzeniem promującym muzykę religijną, ze szczególnym nakierowaniem na dialog kultur i różnych wyzwań. Wpadnij też na częstochowską Frytkę OFF – który promuje kulturę niezależną i alternatywną. To dwudniowe wydarzenie jest doskonałym miejscem dla prezentacji projektów z pogranicza m.in. teatru, muzyki i plastyki.

Muzyczna Polska A?Co proponuje nam Stolica Kultury 2016? Niewątpli-wie Wrocław może poszczycić się Jazzem nad Odrą, który gościł czołowych artystów z całego świata, oraz

Międzynarodowym Festiwalem Wratislavia Cantans, jednym z najważniejszych wydarzeń w Europie. Wra-tislavia Cantans „gra” stale od 1966 roku i zaprasza wszystkich fanów muzyki klasycznej. Tylko on jeden każdego roku przyciąga ponad trzydzieści tysięcy osób przy radioodbiornikach nastawionych na Pro-gram Drugi Polskiego Radia. Jak mawiał Piotr Ma-twiejczuk – „Wratislavia to wielotomowy leksykon muzyczny”; wydarzenie co roku zachwyca różnorod-nością, czaruje i ociera się o perfekcję. Miłośnicy nie tylko muzyki, ale teatru i filmu powinni się pojawić także na Avant Art Festival, który stał się częścią ISCM World Music Days, festiwalu muzyki współ-czesnej. AAF to świetny grunt dla sztuki niezależnej i dla tych, którzy poszukują w muzyce wyższych wartości. Dużo projektów nowatorskich, wysoki poziom, a w tym zupełny brak umiaru. Świetnie gra się także na Pomorzu, a w szczególności w Trójmieście, do samej zaś Gdyni tłumy ściągają już z początkiem wakacji. W plecaku śpiwór, w ręku namiot i można tłumnie przybywać na Open’er Festival. Podobno zbiera on jedną z naj-głośniejszych publiczności na świecie, wybacza artystom długie spóźnienia, pije się tam hektoli-try piwa, jednocześnie wydając multum pieniędzy. Z Open'era cieszą się też taksówkarze, rzecznik miasta i okoliczni mieszkańcy, którzy oferują przyjezdnym noclegi w promieniu 10 kilometrów. Gdynia ma także swój Globaltica Festival, który łączy muzykę z trzech kontynentów. Tam spotka nas muzyczna podróż z zespołami ze Sierra Leone, którą tworzą uchodźcy, bułgarskie bębny i dudy czy nowoczesne, saharyjskie dźwięki pasterzy. Fanów zespołu Portishead zapraszamy także na Soundspace

– scenę muzyczną ArtLoop Festival w Sopocie, która powstała, aby wszyscy miłośnicy muzyki alterna-tywnej mogli znaleźć coś specjalnie dla siebie. Jeżeli odwiedzisz Sopot, czekają na ciebie także warsztaty i przegląd współczesnego kina artystycznego.

To, jak pędzi stolica, ukazuje fakt, że na pierwszej edycji Orange Warsaw na placu Defilad zebrało się 35

Page 59: LAJF Magazyn Lubelski #21

59magazyn lubelski 6[21] 2014foto Małgorzata Lewandowska

tysięcy widzów. Aktualnie organizatorzy mogą liczyć na 110 tysięcy gości. Ten warszawski festiwal pokonywał już największe przeszkody, począwszy od odwołania lotu zespołom po zawiadomienia na policję od mieszkań-ców Stadionu Narodowego. Tegoroczna edycja rozpoczęła się w piątek trzynastego i tak też z powodu silnego wiatru zawaliło się rusztowanie, a trzy występy zostały odwołane. Dla stolicy to jednak żaden problem. Lokalni mogą też liczyć na Koncerty Chopinowskie, festiwale chóralne, plenerowy Jazz na Starówce, turnieje muzyczne w dziedzinie Freestyle Rap (WBW – Wielka Bitwa Warszawska), Festiwal Folkowy Polskiego Radia „Nowa Tradycja” albo światowej rangi Warsaw Summer Jazz Days. Jeżeli jednak znudziła ci się „warszawka”, to obierz kierunek – plaża w Płocku! Każdy fan muzyki elektronicznej powinien być zachwycony festiwalem Audioriver. Tam czeka na was czterdzieści nieprzerwanych godzin muzyki. W ciągu 8 lat koncerty zgromadziły już ponad 150 tysięcy fanów z Polski i Europy, ostatnia 22 tysiące osób.

Wschodni kompleksWysokiej rangi imprezy muzyczne we wschodniej Polsce to rzadkość. Rzeszowska Carpathia nie gra jak za dawnych czasów, choć nadal promuje wielu młodych artystów. Kompleksy tej części kraju z pewnością le-czy Original Source Up To Date, białostocki festiwal, któremu z roku na rok przybywa publiczności. Co w line-up’ie? Dużo rapu, DJ-

-ów, imprezy w operze i filharmonii, oprawy wizualne, na czterech scenach ponad 50 artystów! W Białymstoku może być też kameral-nie, ale jak mówią organizatorzy: „Hasło, które towarzyszy nam od początku, >>Blisko ludzi, blisko muzyki<< – rzeczywiście odnosiło się do atmosfery miejsca i festiwalu”. Fanów muzyki songwriterskiej, folkowej zapraszamy już za rok, właśnie na czerwcowy Halfway. Co w Lublinie? Chlubą dla miasta powinien stać się Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY, zapoczątkowany w 2009 roku. Istota w tym, że na parę dni przyjeżdżają do nas wielkie gwiazdy, które podczas muzycznych seansów, oprócz dźwięków, przywożą nam dużo „świata”, realiów, a co ważne estetyki, byśmy mogli przenosić tę magię na lo-kalny grunt. Jeżeli z kolei uwielbiasz żywiołowe koncerty, niekończące się imprezy, masz ochotę na „petardę” i nie lubisz „zamulać” – odwiedź Kazimierz Dolny na Kazimiernikejszyn – „festiwal bez spinki”. W tym roku na scenie w Kazimierzu Dolnym zagrali m.in. Łąki Łan, Voo Voo i Trebunie Tutki, Lao Che, Gooral, Mitch&Mitch czy Ifi Ude. Kazi-miernikejszyn to festiwal, na którym dodatkowo „powalczysz na kolory”, stale będziesz omijać wolontariuszy Greenpeace’u, którzy będą namawiać cię do odnawialnych źródeł energii, obejrzysz występy teatrów, porej-sujesz łodzią pychową z wizytami na wyspach, a na strefie „bez zasięgu”

– tylko ty, Wisła, ptaki, pomost i pole namiotowe. Dużo wąwozów, ha-maków, leżaków, rajdy rowerowe i muzyczne kontrasty! Jednakże warto wspomnieć, że Kazimiernikejszyn to nie pierwsze muzyczne wydarze-nie w okolicy. W dniach 15–16 lipca 1995 roku śp. Mirosław Olszówka z udziałem Voo Voo i Jarosława Koziary zorganizował pamiętny koncert w kamieniołomach w Kazimierzu zatytułowany „Voo Voo i Przyjacie-le”. Na wydarzenie przybyło 10 tysięcy osób, a na scenie pojawiły się również Świetliki, John Porter czy Homo Twist. Mirosław Olszów-ka był także pomysłodawcą festiwalu muzyki i sztuki Inne Brzmienia w Lublinie, które ruszyły w 2008 roku. Festiwal od samego początku miał prezentować najciekawsze zjawiska muzyczne, bez jakichkolwiek granic gatunkowych. I choć Mirka nie ma już dzisiaj z nami – wizja, oryginal-ność i jakość pozostały. Do dziś to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wydarzeń w południowo-wschodniej Polsce.

Miejmy świadomość, że organizacja największych imprez w kraju wiąże się z ogromnymi nakładami finansowymi i pozyskaniem strategicznych sponsorów. Istotny problem, na który trzeba zwrócić uwagę, to stale rosnące ceny biletów oraz wzajemna wymiana programem i artystami pomiędzy organizatorami. Pomimo tego – najwierniejsi fani pojawią się zawsze, tylko my – ze wschodnich terenów – będziemy czasem musieli zrobić parę kilometrów dalej, aniżeli wsiąść w miejską komunikację.

Page 60: LAJF Magazyn Lubelski #21

60 magazyn lubelski 6[21] 2014

Nagroda dla PietrasiewiczaZnamy już laureatów Nagrody im. Ireny Sen- dler, przyznawanej za wybitne osiągnięcia w dziedzinie zachowania i odnowy kultury żydowskiej. W tym roku otrzymali ją dzien-nikarka Małgorzata Niezabitowska oraz To-masz Pietrasiewicz, dyrektor Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. Pietrasie- wicz został doceniony za projekt odnowy Bramy Grodzkiej jako symbol uczczenia ży-dowskiego dziedzictwa kulturowego w Lu- blinie. Warto zaznaczyć, że w kapitule nagro-dy znalazła się m.in. Elżbieta Ficowska, jedna z 2,5 tys. osób uratowanych przez Irenę Sen-dlerową oraz była przewodnicząca Stowarzy- szenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Nagro-da przyznawana przez Fundację Taubego zo-stała wręczona laureatom podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie”. (M.Wójcik)

kultura – okruchy

„Wielkie” teatry niewielkieW Lublinie zakończył się 10. ogólnopolski Festiwal Teatrów Niewielkich. Ideą festiwa-lu jest rozwijanie talentu młodych twórców, którzy kreują teatr w pojedynkę. Tym razem zostało pokazanych 15 monodramów. Na-grodę główną w wysokości 1500 zł otrzymały Kamila Winkler z Zielonej Góry za spektakl

„Płakać nie wolno” i Wioleta Komar z teatru Rondo w Słupsku za monodram „Diva”. Wyróżnienie honorowe jury przyznało Sta-nisławowi Miedziewskiemu – polskiemu scenarzyście i reżyserowi. – Aby nasycić się teatrem, nie trzeba inwestować w ogromną sce-nografię, spektakl można odegrać nawet w ma-łej stodole – powiedział Henryk Kowalczyk, inicjator wydarzenia, twórca alternatywnego teatru Scena 6 z Lublina, dziś instruktor w Wojewódzkim Ośrodku Kultury. Pokaza-ne w kameralnych warunkach monodramy, mające miejsce w tym samym czasie, co kil-ka innych znaczących imprez kulturalnych w Lublinie – zebrały spore grono odbiorców. To cieszy. (Sylwia Mazur)

WspomnienieGodzinę po odsłonięciu na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie tablicy upa-miętniającej działalność Roberta Kuwałka, Czarna Sala w Ośrodku „Brama Grodzka

‒ Teatr NN” stała się miejscem wspomnień po zmarłym we Lwowie historyku. Spo-tkaniu towarzyszyły nagrania z fragmen-tami jego wypowiedzi oraz wypowiedzi jego przyjaciół, znajomych i współpracow-ników. Zainteresowania badacza koncen-trowały się wokół Holocaustu, w polskich i zagranicznych gremiach był ekspertem od tej tematyki. Podczas spotkania zosta-ła zaprezentowana nowo powstała strona internetowa, na której znajdują się publi-kacje Roberta Kuwałka oraz informacje na jego temat. Pracownicy Ośrodka „Brama Grodzka ‒ Teatr NN” apelują o przekazy-wanie na stronę materiałów związanych z działalnością zmarłego historyka – nie-publikowanych tekstów, notatek i zdjęć. (Bartłomiej Łaciński)

Wiatraki, trabant i katapultaW Lublinie po raz szósty został zorgani-zowany Festiwal Sztuki w Przestrzeni Pu-blicznej „Otwarte Miasto”. Prace artystów są umieszczane na skwerach, deptakach, chodnikach. Zwracają na siebie uwagę in-stalacjami wkomponowanymi w mijane codziennie przez przechodniów miejsca. Przykładowo przyklejony do ściany Try-bunału Koronnego trabant, żółto-zielony obelisk przed hotelem Europa, katapulta na placu Łokietka czy słomiane wiatraki pod zamkiem. Lublinowi brakuje intere-sującej stałej aranżacji przestrzeni publicz-

nej, która z powodzeniem mogłaby stać się współczesnym elementem scenografii miasta w sojuszu z potencjałem artystycz-nym twórców. Instalacje tegorocznego Open City rodzą różne opinie, ale może w końcu w konsekwencji takiej dyskusji centrum Lublina doczeka się zagospoda-rowania przestrzeni ma miarę nowocze-snego miasta. Kuratorem szóstej edycji festiwalu jest Jerzy Onuch, dyrektor In-stytutu Polskiego w Nowym Jorku, zaś organizatorem tradycyjnie Ośrodek Mię-dzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”. (Sylwia Mazur)

(Anna Omes)

(fó)

(Sylwia Mazur)

Premiera nowej płytyWłaśnie ukazała się płyta „Nowa Lubelska Muzyka” z zestawieniem utworów wyko-nawców muzyki alternatywnej pochodzą-cych z Lubelszczyzny. Na krążku znajduje się m.in. kawałek Plug&Play z tanecznym, oryginalnym brzmieniem, który jest przedsmakiem tego, co zawierają pozo-stałe utwory. Zespół Crab Invasion, który był uczestnikiem programu X Factor ze swoim numerem „One Day”, prezentuje muzykę, która jest połączeniem zarówno delikatności, jak i siły, jaką niesie za sobą gatunek soft rock. Z kolei kapela Stonka-tank z utworem „Satisfight” to zestawienie mocnego i energicznego brzmienia. Wśród wykonawców znajdziemy również Jakuba Zamojskiego, tworzącego od 2008 roku, zespół Miąższ z ciepłym oraz delikatnym głosem Joanny Zawłockiej, Mel Tripson z kawałkiem „Back and Reloaded” i grupa

„Mohipisian”. Płyta zawiera 16 wyjątko-wych i zróżnicowanych utworów. Wpraw-dzie tytuł mocno nietrafiony, ale muzyka brzmi dość oryginalnie. (Sylwia Mazur)

(Wojtek Kornet )

(fó)

(Piotr Sztajdel)

Page 61: LAJF Magazyn Lubelski #21

61magazyn lubelski 6[21] 2014

kultura – okruchy

Złote Koty Fascynaci amatorskiego tworzenia wideokli- pów wzięli udział w konkursie oraz festiwa- lu Złote Koty. Warunkiem udziału w wy-darzeniu było przedstawienie filmu, który powstał poza systemem komercyjnym. Impreza to pomysł aktora Teatru im. H. CH. Andersena w Lublinie Bogusława Byrskiego i reżysera teledysków Damiana Bieńka. Nagrodą główną były trzydniowe warsztaty prowadzone przez Jana ,,Yacha” Paszkiewi-cza – wybitnego twórcę teledysków i filmów, nazywanego Ojcem Polskiego Wideoklipu. Uczestnicy walczyli w 6 kategoriach: Reżyseria, Zdjęcia, Montaż, Scenariusz, Scenografia oraz Grand Prix, które zdobyli członkowie chełmskiej grupy SENSI& za klip Kacper Hta ft. Angelika Anozie „Nie Bądź Obojętny”. (Michał Wójcik)

22 lata później – Narek Avetisian w LublinieW ramach Wschodu Kultury odbyły się w Lublinie prezentacje najnowszej sztuki Armenii. Projekt Ormiańska Arka składał się z cyklu kilku połączonych ze sobą dzia-łań przygotowanych wspólnie z Fundacją Kultura Dialogu z Erywania.

Dwóch artystów spotkało się ponownie w Lublinie w lipcu 2014 roku: WaldemarTatarczuk, performer, współzałożyciel Lubel-skiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, dyrektor Galerii Labirynt, i Narek Avetisian, performer, malarz, jeden z najbardziej wpły-wowych artystów w postsowieckiej Armenii. W Centrum Kultury w Lublinie, w Orato-rium, przygotowali wspólnie 2 performance. Tatarczuk zamknięty w „szklanym sarkofagu” prezentował zapętlony film z ciemnych korytarzy i pomieszczeń, Avetisian na płótnie z filmem burzył ten świat ciemności, rozświetlając je i zamalowując czerwoną flu-orescencyjną farbą stemplami swych dłoni, najstarszym, przedhistorycznym i najbardziej pierwotnym przejawem sztuki człowieka.

(fó)

(fó)

Podróżująca po Europie (m.in. Berlin, Genewa) i Polsce (Zamek Królewski w Warszawie, Szczecin) wystawa malarstwa ormiańskiego artysty Narka Avetisiana była prezentowana przez kilka dni w Galerii Gar-dzienice w Lublinie. Tytuł prezentacji Simulacrum. 33 Faces nawiązuje do filozo-ficznego pojęcia: symulakrum (łac. simula-crum – podobieństwo, pozór; l.mn. simulacra)

– obraz, który jest czystą symulacją, pozoru- jącą rzeczywistość albo tworzącą własną rze-czywistość. Termin ten spopularyzowany

został przez Jeana Baudrillarda. Odnosi się do koncepcji ewolucji znaków, tzw. teorii symulacji. Według autora wraz z rozwojem systemów znakowych granica między świa-tem rzeczywistym a jego przedstawieniami stopniowo zacierała się, prowadząc do wzra-stającego uniezależnienia znaku. Obrazy Avetisiana namalowane zostały w różnych konwencjach, stylach i kierunkach malar-stwa głównie XX-wiecznego i są „33 twarza- mi” olejnego obrazu na płótnie Dziewczyna z perłą albo Dziewczyna w perłowych kolczy-kach – jednego z najwybitniejszych przykła- dów XVII-wiecznego malarstwa (ok. 1664)

– autorstwa holenderskiego malarza Jana Vermeera. Dzięki tej kolekcji dostajemy przegląd najważniejszych osobowości i prą-dów w historii sztuki. (fó)

(sta)

Inne „Inne Brzmienia”W Lublinie odbyła się 7. edycja Festiwalu Inne Brzmienia Art’n’Music. Wystąpili m.in. Goldfrapp z Wielkiej Brytanii i Yat-

-Kha z Republiki Tuwy. Było reggae w wykonaniu Asian Dub Foundation, jazz dzięki Sound Island z Mikołajem Trzaską oraz elektro zespołu Yegor Zabelov. Innym Brzmieniom towarzyszyły liczne imprezy dla dzieci i dorosłych, a wydarzenie znalazło się w ponadregionalnym projekcie Wschód Kultury. Ale czegoś było za dużo, czegoś za mało. W poprzednich latach pomimo gi-gantycznych koncertów mocną stroną festi-walu była kameralność. Niestety, ostatnio trendem dominującym w lubelskich impre-zach jest masowość oraz idea wszystkiego dla wszystkich. Dlatego gubi się niepowta-rzalność i atmosfera. (Ewa Siek)

Page 62: LAJF Magazyn Lubelski #21

62 magazyn lubelski 6[21] 2014

historia

J edną z najbardziej tajemniczych kwestii z okresu II wojny światowej jest sprawa istnienia w Cheł-mie niemieckiego szpitala psychiatrycznego, funkcjonującego pod nazwą Irrenanstalt Cholm. Cho-ciaż ta nazwa pojawia się w licznych publikacjach, głównie niemieckich i angielskich, a także na

umieszczanych na stronach internetowych listach zamordowanych pacjentów, rzadko wspominana jest w polskich wydawnictwach, również w opracowaniach historii Chełma w okresie okupacji. Tym-czasem chełmski szpital stał się miejscem jednej z najlepiej zorganizowanych hitlerowskich mistyfika-cji na terenie Generalnej Gubernii.

Chorzy psychicznie byli pierwszą grupą ludzi, skazaną przez władze hitlerowskie na całkowitą likwidację. Ten zbrodniczy pomysł narodził się w Niemczech pod koniec lat trzydziestych. Głów-ną rolę w przygotowaniu i przeprowadzeniu ope-racji odegrali: osobisty lekarz Adolfa Hitlera Karl Brandt i szef osobistej kancelarii führera Filip

Bouhler. Akcję określono kryptonimem T4 (uży-wano również nazwy Akcja Eutanazja), powsta-łym od adresu głównego biura operacji w Berlinie (Tiergartenstrasse 4). Pod koniec 1939 r. przystą-piono do rejestracji chorych. Pierwsi wytypowani do likwidacji pacjenci pochodzili ze szpitala w Pfingstweide. W sumie do 1941 r., do momentu formalnego zakończenia akcji, uśmiercono ponad 70 tysięcy ludzi. Większość została zamordowana w specjalnych komorach gazowych, funkcjonują- cych w sześciu ośrodkach (Grafeneck, Branden- burg, Hartheim, Sonnenstein, Bernburg, Hadamar).

Na przełomie 1940 i 1941 r. do rodzin niektórych pacjentów, zaczęły docierać oficjalne zawiadomienia o śmierci krewnych w Irrenanstalt Cholm. Placówka wprawdzie mogła kojarzyć się z polskim Wojewódz-kim Szpitalem Psychiatrycznym w Chełmie, którego pacjenci zostali zamordowani przez SS 12 stycznia 1940 r., jednak w istocie szpital był tworem fikcyjnym i pomysł o jego stworzeniu powstał w sztabie opera-cji w Berlinie. Można przypuszczać, że Niemcy brali jednak pod uwagę fakt istnienia polskiego szpitala, co miało uwiarygodnić cały plan. Fikcyjny szpital miał służyć przede wszystkim do zakamuflowania zbrod-ni. Decyzja w tej sprawie prawdopodobnie zapadła w połowie 1940 r. Działanie miało dotyczyć chorych pochodzenia żydowskiego. Od września 1940 r. żydow-scy pacjenci byli gromadzeni w głównych ośrodkach eksterminacji, przede wszystkim w Brandenburgu. Część miało figurować jako pacjenci Irrenanstalt Cholm (określanego również mianem Reichsan-stalt Cholm lub Staatskrankenanstalt Cholm). W tym celu w sztabie akcji powołano specjalne biuro prowadzące rejestr wysłanych rzekomo do Chełma chorych (Referat XY). Siedziba biura znajdowała się w Berlinie, początkowo w Clum-bushaus, a następnie przy Kanonierstrasse. Akcję określono kryptonimem „Irrenanstalt Cholm” lub „Cholm II”. Obok dążenia do ukrycia zbrod-ni, głównym motywem podjęcia akcji były względy

IRRENANSTALT CHOLM tekst i foto

Zbigniew Lubaszewski

Pismo zawiadamiające o śmierci Alfreda Izraela Taubera z Wiednia.

Page 63: LAJF Magazyn Lubelski #21

63magazyn lubelski 6[21] 2014

ekonomiczne. Przewidywano mianowicie obcią-żenie rodzin zamordowanych pacjentów kosztami przewozu do Generalnego Gubernatorstwa oraz pobytu w fikcyjnym szpitalu. Biuro akcji zostało zaopatrzone w odpowiednio przygotowane druki do prowadzenia korespondencji z rodzinami za-mordowanych pacjentów, z nadrukiem Irrenanstalt Cholm. Przygotowane listy specjalny kurier przewo-ził do Chełma i Lublina, gdzie były nadawane pocztą do rodzin. Akcją objęto około 5 tysięcy chorych z terenu Rzeszy oraz Austrii. Jeden z pierwszych trans-portów miał rzekomo miejsce 20 września 1940 r., kiedy do Chełma „przewieziono” 191 pacjentów z ośrodka z Eglfing-Haar. W kolejnej turze do Cheł-ma „trafiło” między innymi 33 niepełnosprawnych fizycznie lub psychicznie mieszkańców Norymbergi. Z czasem dołączono do nich innych chorych z terenu Bawarii (w sumie 82 mężczyzn i 76 kobiet, najmłod-szym był dziesięcioletni chłopiec, którego rodzice uciekli za granicę). 15 listopada 1940 r. cała grupa została „przewieziona” do Chełma. Już 30 listopada 1940 r. do rodzin dotarły pierwsze zawiadomienia o śmierci chorych w Irrenanstalt Cholm. W isto-cie pacjenci trafili do ośrodka w Hartheim (między 30 sierpnia 1940 i 17 stycznia 1941 r.), gdzie zginęli w komorze gazowej. Inna grupa chorych została przewieziona 13 września 1940 r. z ośrodka w Neu-stadt do Hamburg-Langenhorn, a następnie 23 września 1940 r. do Brandenburga. Bezpośrednio po przybyciu chorzy trafili do komory gazowej. Fikcyjne

daty śmierci podane rodzinom, obejmowały okres od 4 grudnia 1940 r. do 31 marca 1941 r. Pod koniec września w ośrodku Wunstorf skupiono chorych z obszaru Nadrenii-Westfalii. 27 września 1940 r. zostali przewiezieni do Brandeburga i zgładzeni. Inną grupą rzekomo przewiezioną do Chełma byli chorzy pochodzenia żydowskiego z terenu Austrii, skoncentrowaniu w ośrodku w Steinhof (blisko 400 osób), których w lipcu 1940 r. przewieziono do Hartheim i uśmiercono. Rodziny chorych z Wiednia rozpoczęły poszukiwanie swoich krew-nych, kierując szereg listów do Hartheim i Berlina. W przesyłanych odpowiedziach najczęściej infor-mowano, że chorzy zostali przewiezieni do Chełma i tam zmarli w sposób naturalny.

Irrenanstalt Cholm był wykorzystywany przez Niemców głównie na przełomie 1940 i 1941 r., chociaż jeszcze w 1942 i 1943 r. wydawano za-świadczenia o rzekomej śmierci chorych w Cheł-mie. Pozostali pacjenci pochodzenia żydowskiego trafili do obozów koncentracyjnych. Według opi-nii kierujących akcją „Cholm II”, operacja była niezwykle korzystna z finansowego punktu widze-nia. Obok kosztowności pozostałych po chorych (m.in. zębów i biżuterii), pozyskano znaczne środki z sum przekazanych przez rodziny chorych, w ra-mach pokrycia kosztów pobytu i przewozu pacjentów (na podstawie wystawionych skrupulatnie rachunków). W sumie uzyskana kwota wynosiła 350 tysięcy marek.

Jeden z budynków dawnego

Wojewódzkiego Szpitala Psychia-

trycznego w Chełmie, rzekoma siedziba

Irrenanstalt Cholm.

Page 64: LAJF Magazyn Lubelski #21

64 magazyn lubelski 6[21] 2014

moda

6 yardów sztuki malowanej

woskiem

tekst Aleksandra Majczynafoto Anna Pierzchała

modelki Weronika Bodzia Diana Agana

L ato kojarzy nam się z wypoczynkiem, słońcem i egzotyką. Mamy ochotę na odrobinę szaleństwa, odmiany. Żyjemy aktywniej, więcej czasu spędzamy na świeżym powietrzu,

podróżujemy. Również nasza garderoba przechodzi transformację. Jesienno-zimowe szarości chętniej wymieniamy na odważniejszą feerię barw i wzorów, nawiązujących często do różnych kultur i miejsc. Czarny Ląd nie jest najczęstszym celem naszych letnich wypadów. Chętniej wybieramy bliższe i znacznie lepiej poznane eu-ropejskie riwiery, podróż do Afryki traktujemy zaś najczęściej jako odważną wyprawę. Podobnie rzecz ma się z afrykańskimi tkanina-mi. W polskiej modzie letniej spotykamy je nieczęsto. A szkoda.

Myśląc o letniej kolekcji, postanowiłam dać upust swojej wielolet-niej fascynacji unikalnymi afrykańskimi tkaninami. Inspirując się życiem codziennym współczesnej europejskiej kobiety, wprowa-dzam do niego odrobinę kreatywności i wielokulturowej inspiracji, przełamując powszechny monochrom odrobioną egzotyki – soczy-stym, egzotycznym wzornictwem batiku. W swojej kolekcji łączę estetykę codziennej kobiecej elegancji, m.in. w stylu lat 50. i 60., z umiłowaniem żywych kolorów à la Vivienne Westwood oraz twórczą niezależnością w stylu Marka Jacobs’a, staram się nadawać klasycznej formie nowe życie. To proste rozwiązania dla kobiety, która ceni wygodę i lubi wyróżniać się w miejskiej dżungli.

Czym jest batik? To technika farbowania tkanin, polegająca na na-przemiennym nakładaniu wosku i zimnej kąpieli tkaniny w barwniku, który farbuje jedynie miejsca niezamaskowane warstwą wosku. Po wysuszeniu można nałożyć kolejną woskową fazę wzoru i ponownie barwić w ciemniejszym barwniku. Czynność tę powtarza się wielo-krotnie. Technika batiku została wynaleziona w tradycyjnych kultu-rach wysp indonezyjskich. W XIX w. za pośrednictwem europejskich mocarstw kolonialnych została przeniesiona do zachodniej Afryki, dając początek jednemu z najbardziej unikalnych i wyrazistych typów wzorzystych materiałów.

Batikowe bawełniane tkaniny to nie tylko podstawowy materiał sto-sowany w ubiorach afrykańskich kobiet. Sprzedawane w charakte-rystycznych rozmiarach po 6 i 12 yardów „African wax prints” są również niewerbalną formą komunikacji, rodzajem zakodowanej we wzorach i kolorach wiadomości. Określają przynależność plemien-ną i odnoszą się do znanych lokalnie powiedzeń i zwyczajów. Przy-pominają ważne postacie i wydarzenia. Ich różne typy noszą nazwy miast, regionów, budynków. Są również rodzinną lokatą kapitału, kobiecym majątkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Dlatego w swojej kolekcji spódnic opieram się na fuzji wielobarw-nego wzornictwa afrykańskich tkanin oraz kobiecego stylu vintage. Wykorzystując etniczny batik, przenoszę również ten barwny, eklek-tyczny styl na elementy wyposażenia wnętrz, m.in. poduszki. Ale to już trochę inna historia.

Page 65: LAJF Magazyn Lubelski #21

65magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 66: LAJF Magazyn Lubelski #21

66 magazyn lubelski 6[21] 2014

Arturintegracja

(now)

tekst Maciej Skarga

G orące letnie południe. Osiemnastoletni Artur Jurek z Lubartowa biegnie po brzegu jeziora Zagłębocze i skacze do wody. Na płyciźnie z całą siłą uderza głową w dno i po chwili wypływa z twarzą zanurzo-

ną w wodzie. Jest nieruchomy. Koledzy szybko wyciągają go na brzeg. Potem karetka, pobyt w szpitalu i tragiczna prawda. Złamany kręgosłup i do końca życia poruszanie się tylko na wózku inwalidzkim. W jednej chwili, przez głupotę, jak sam teraz podkreśla, jego życie przybrało koszmarny wymiar.

Prysły marzenia, aby prowadzić budowy jako inży- nier lub też zostać architektem. Inne młodzieńcze plany na przyszłość także przestały być realne. I na-tychmiast pojawiło się pytanie: co dalej robić? Poddać się, co niestety dość często zdarza się w takich przypadkach. Zerwać kontakty ze światem zewnętrznym i jakoś tam egzystować. Czy też uwie- rzyć rodzicom i nauczycielom, że nie warto zamy-kać się w domu i w sobie. Że nie wszystko stracone i powinien wykorzystać swój silny charakter.

Po kilku tygodniach od opuszczenia szpitala wraca do technikum. Dowozi go tata. Artur ma indywidualny tok nauczania, do lekcji zawsze jest przygotowany. Jednocześnie poddaje się intensyw-nej rehabilitacji. Jednym z pierwszych jego sukcesów staje się wypracowanie sposobu trzymania długo-pisu w dłoniach, mimo ich znacznego niedowładu. Ułatwia mu to robienie notatek i pisanie wypraco-wań. Po dwóch latach zdaje maturę, dostaje się na Politechnikę Lubelską i z dyplomem magisterskim kończy zaoczne studia na wydziale budownictwa. W międzyczasie rozpoczyna pracę w przedszkolu w  Lubartowie jako pracownik biura. Prowadzi wszelką dokumentację administracyjną i pomaga wychowawczyniom. Przyjęli go na okres dwóch lat. Na tyle jednak się sprawdził, że obecnie mija już piętnaście, odkąd niezmiennie tam pracuje.

– Takiego załamania, że wycofuję się ze wszystkiego na dłuższy czas, nigdy u mnie nie było – podkreśla. – Oczy-wiście, że przez pierwsze miesiące od wypadku miałem wątpliwości, jak teraz żyć. Ale potem przez dalsze lata na-uka, treningi mięśni, praca, uprawianie sportu i działanie społeczne sprawiły, że nawet nie ma czasu na jakiekolwiek pesymistyczne myślenie. Większość niepełnosprawnych na wózkach zakłada, że do końca życia już niczego nie zrobią i nie osiągną. Ja sobie i im mówię, że tak nie jest. Im więcej zajęć w życiu, tym lepszy efekt w rehabilitacji. Nie tylko tej fizycznej, ale i psychicznej. Musimy przecież

rano wstać, ubrać się, przygotować posiłek, wyjść z domu bez względu na pogodę, pracować lub uczyć się, spotkać innych ludzi i być ciągle aktywnym. Wtedy życie jest o wiele ciekawsze i człowiek czuje się wartościowym oraz potrzebnym.

I Artur takim jest. Nie może, co prawda, w peł-ni wykonywać wyuczonego zawodu. Nie mam bo-wiem uprawnień, które uzyskuje się po studiach i dwóch latach stażu na budowie. Niejednokrotnie służy jednak niepełnosprawnym na wózkach pod-powiedzią, np. jak odpowiednio zbudować podjazd czy też w innych problemach budowlanych, by ułatwić im poruszanie się w przestrzeni mieszkal- nej. Będąc przewodniczącym Stowarzyszenia Grupa Aktywnej Rehabilitacji wraz z innymi jego członkami uczy osoby niepełnosprawne z uszkodzeniem rdzenia kręgowego poruszania się na wózkach. Organizuje dla nich integracyjne imprezy, spotkania i treningi. Pokazuje im na swoim przykładzie, że wiele rze-czy jest możliwych. I niektórzy dają się przekonać, wracając do aktywnego życia. Są wśród nich i tacy, którzy wraz z nim od kilkunastu lat trenują rugby na wózkach i biorą udział w zawodach specjalnie dla nich zorganizowanej Polskiej Ligi. Żeby wszędzie zdążyć na czas, porusza się specjalnie przystosowa-nym samochodem. W codziennej egzystencji także daje sobie radę i jest samodzielny.

– Z jednej strony – mówi – nie należy tracić nadziei, że dzięki rozwojowi medycyny powróci się do pełnej spraw-ności. Ta myśl także i mnie nie opuszcza. Ale z drugiej, kiedy już, póki co, musisz poruszać się na wózku, to staraj się być jak najbardziej samodzielnym. I nie trać czasu, żebyś później nie żałował. Aktywny tryb życia jest najlepszą rehabilitacją.

Artur wie to dokładnie. Przecież, jak sam przy-znaje, pierwszą osobą niepełnosprawną, jaką spotkał w swoim życiu, był on sam, i zdążył dokładnie ją poznać przez minione dziewiętnaście lat.

Page 67: LAJF Magazyn Lubelski #21

wycieczka po firmie

67magazyn lubelski 6[21] 2014

Kilka prawdo motywacji

Anna Ciesielska-Siek

C o firma, to kultura, różne środowiska pracy, różne branże, jednak nie-mal w każdej na wejście słyszę: „…ależ oczywiście, motywujemy: pre-miami, bonusami, dajemy bony na święta, karty sportowe etc… jak to

mówią: kijem i marchewką… proszę pani, już naprawdę nie wiem, jak do tych ludzi dotrzeć, im się nic nie chce!… toż ja nie mogę dawać za nic… mam swoje wymagania, jak zobaczę wyniki, to dam… oni chcą coraz więcej, firma by pa-dła, jak bym tak chciał sprostać wymaganiom…”. Padają słowa o programach, systemach, różnych sposobach, aby chciało się coraz bardziej, pokonując siebie, przełamując ułomności i zahamowania. Ostatecznie wyniki tych działań zmierzają do tego, by jak najobiektywniej podzielić do-bro, jakim jest… kasa!

W pewnej firmie zrobiono eksperyment. Ogłoszono, że wszyscy dostaną stuprocentową podwyżkę. Dy-rektor sądził, że to radykalnie podniesie wydajność. Jednak po dwóch dniach wydajność znowu spadła do poziomu wcześniejszego. To może dziwić, ale tak naprawdę pieniądze nie motywują ludzi. Podwyżki płacy, premie, nagrody funkcjonują niestety jako „kij i marchewka”. Tak naprawdę jest to jedno i to samo narzędzie i za każdym razem głęboko demotywujące i wypierające z naszego mózgu inne potrzeby.

Jesteśmy niestety już tak przyzwyczajeni do tej me-tody, że jak przysłowiowy „koń dorożkarza” na oślep biegniemy za marchewką i uciekamy przed kijem. A na dodatek, aby ta metoda była skuteczna, nasz pra-codawca musi stosować coraz silniejsze bodźce płacowe, gdyż organizm po kilku razach zupełnie się uodparnia. Po bardzo krótkim czasie premię traktujemy jak część pensji, a częste jej ucinanie przestaje już na nas robić wrażenie. Usprawiedliwia jedynie nasze braki w pracy

„…i tak mi utnie, jak zawsze, po co się zarzynać”.Gdy poznaję firmę, jej kulturę, ludzi tam pracu-

jących, obowiązujące w niej procedury i niepisane zwyczaje, zawsze stosuję swoją rozpoznawczą miarę

– zwracam uwagę na to, jak często ludzie śmieją się w pracy. Na wnioski czekać nie muszę, bo w dobrej firmie pracownicy uśmiechają się cały czas. Ponadto we właściwie funkcjonującej organizacji ludzie nie boją się popełnić błędu, bo jest on traktowany jako coś oczy-wistego, co uczy i rozwija oraz wskazuje na podjęcie przez taką osobę niestandardowych nowych rozwiązań. Cóż, osoby niepopełniające błędów pracują najczęściej na zbyt dużym poziomie ostrożności i bezpieczeństwa, nie wychylają się z inicjatywą, niczym specjalnym się nie wyróżniają. Trudno zauważyć ich rolę w firmie. Cała mądrość ze strony managera polega na tym, aby nie krytykować za popełnione błędy, bo i tak już nic z tym nie można zrobić. Wytykanie błędów prowa-dzi jedynie do frustracji osobę, która go popełniła, i blokuje dalsze jej działanie, a chodzi nam przecież o zupełnie coś innego. Oczekujemy, że błąd jest nauką i jednocześnie bodźcem do poprawy. Skupiajmy się na

przyszłości, a nie na tym, czego już nie można zmienić.Amerykanin Brian Trace, ekspert z dziedziny

rozwoju osobistego, na którego wykłady na całym świecie nieustannie przychodzą tłumy, powiedział w jednym z wywiadów: „Motywacja rodzi się z pragnienia” i trudno z tym dyskutować, bo aby być zmotywowanym, trzeba bardzo czegoś chcieć i wierzyć, że to jest możliwe do osiągnięcia. Stąd w mojej wieloletniej praktyce jedno z najczęstszych pytań, jakie słyszę od managerów, to – Czy pracodaw-cy mogą obecnie jeszcze czymś zmotywować swoich pracowników, skoro tak trudno zmotywować kogoś od zewnątrz?

Ależ mogą, jeśli z jednej strony postawią przed pracownikiem inspirujące i ciekawe cele, z drugiej zaś usuną demodulatory w postaci krytyki, de-strukcyjnego środowiska i braku zainteresowania ze strony szefa. Jest wówczas szansa, aby zachęta i pochwała stały się kluczowymi motywatorami na drodze do sukcesu każdej pracującej osoby, zespo-łu, a w efekcie całej organizacji. Wszak mówienie podwładnym, że dobrze pracują i zachęcanie ich do tego, aby w przyszłości byli jeszcze lepsi, to bardzo tanie czynniki, niewymagające nakładów finanso-wych, kredytów w banku czy oszczędności na bu-dżetach, a o to przecież w firmie również chodzi. Należy jedynie pamiętać, że każdy pracownik ma w pracy jakieś sukcesy i choćby były one niewielkie, np. parzenie najlepszej w firmie kawy, spróbujmy go na tym „przyłapać”. Wyślijmy mu sygnał, że jesteśmy świadomi jego dobrych stron. Skutki będą zaskakujące.

Zatem podsumowując, zgodzicie się Państwo, iż najbardziej motywującymi czynnikami jest po prostu inspirująca praca, która jest wyzwaniem, oraz szef, który nie pozostaje bierny na działania swoich pod-władnych. Bo komu chciałoby się owocnie pracować z takim, który po kilku miesiącach współpracy nie jest w stanie zapamiętać choćby naszego imienia. A jeśli mamy dysonans w postaci: „u jednego szefa byłem świetny, a u innego sobie zupełnie nie radzę”, cóż… potrzebna jest zmiana. Zmiana szefa albo pracy.

Page 68: LAJF Magazyn Lubelski #21

68 magazyn lubelski 6[21] 2014

kuchnia

O jagodach

Wspominam o tym, gdyż zawsze gdy jestem w sezonie jagodowym na Pomorzu, a dokładniej w Trójmieście, delektuję się wspaniałymi wyrobami cukierniczymi, które skosztować można w wielu miejscowych cukier-niach. Jagodzianki, bo o nich mowa, są pysznymi wy-robami cukierniczymi, zresztą jak wiele przeróżnych

wypieków przygotowywanych przez trójmiejskich cukierników i piekarzy. Dlaczego o tym piszę? Bo u nas jagodzianek nie ma, a jeśli jest cokolwiek o tej nazwie, to niestety wygląda i smakuje jak wszystkie inne drożdżówki lubelskie. W bułce takiej, czy nawet i w pączkach, musisz się człeku natrudzić, by odnaleźć farsz wśród masy ciasta, z którego ugnieciona została buła. A gdzie proporcje ilości wypełnienia w stosunku do ciasta? Jak będziemy chcieli się zapchać pieczywem, to sobie chleb kupimy, po prostu. Podobnie dzieje się, niestety, z cebularzami – lubelskim tradycyjnym wy-piekiem. Coraz częściej oferowane są placki o kształcie przyklepanego kretowiska, niemające nic wspólnego z cebularzem, który powinien być maksymalnie płaski, przypieczony, chrupki, posypany dużą ilością cebuli i maku. Takie się kupowało na Biernackiego u Kró-likowskiego czy na Lubartowskiej u Pierzchalskiego.

Chrońmy nasze DZIEDZICTWO, ale nie DZIADOSTWO! Dla osłody podaję przepis na torcik bezowy, który to również przywiozłem z Trójmiasta od swojej cioci Grażyny.

Torcik bezowy z jagodami (i/lub malinami, itp) Składniki: 5–6 białek, 300 g cukru pudru, szczypta soli, łyżeczka mąki kukurydzianej, łyżeczka octu winnego, 500 ml śmietanki kremówki, 1 łyżeczka cukru wanilinowego, ok. 500 g owoców (jagód, malin itp.), dodatkowo może być 250 g serka mascarpone.Białka ubijamy ze szczyptą soli na średnio sztywną pianę, a następnie dodajemy cukier, cały czas mieszając, aż masa będzie lśniła. Dodajemy ocet i mąkę. Piekarnik nagrze-wamy do 180°C. W okrągłej tortownicy rozkładamy papier do pieczenia, na który wykładamy ubitą pianę z białek. Zmniejszamy temperaturę w piekarniku do 150°C i wstawiamy bezę. Pieczemy 30 min. Po tym czasie wyłączamy piekarnik i pozostawiamy w nim bezę przez następne 30 min, aż podeschnie i wystygnie. W tym czasie przygotowujemy bitą śmietanę lub krem. Śmietankę kre-mówkę (ew. dodajemy do niej serek mascarpone) i cukier wanilinowy ubijamy. Owoce myjemy, suszymy. Na upie-czonym spodzie bezowym układamy bitą śmietanę, a na nią warstwę owoców. Bardziej „bogato” to tort stworzony z dwóch placków bezowych, przełożonych jak wyżej masą śmietanowo-mascarponową i jagodami. Przed podaniem tort przynajmniej godzinę powinien chłodzić się w lodówce. Jedzmy jagody bo smaczne i zdrowe.Powodzenia i smacznego.

Słynne powiedzenie Marszałka Józefa Piłsudskiego, że „Polska jest jak ob-warzanek: wszystko co najlepsze na zewnątrz, a w środku dziura” (w znaczeniu nic; nic niewarte), jest nadużywane w dzisiejszych cza-

sach. Nadużywane z powodu nieporozumień i niezrozumienia historii; niektórym ludziom wydaje się, że jak Lubelszczyzna dzisiaj graniczy z Białorusią i Ukrainą, to leży na kresach, a tym samym jest fajnym fragmentem wspomnianego obwarzanka. Nie, nie, nie, Szanowni Państwo, lubelskie leży po prawej stronie Wisły, mię-dzy Wisłą a Bugiem. Kresy są natomiast za Kamieńcem Podol-skim, Kołomyją, Brasławem czy Zaleszczykami, a na pewno daleko za Wilnem, Pińskiem, Tarnopolem czy Stanisławowem. Spoglądając na mapę II Rzeczpospolitej, widzimy w samym centrum mapy, co? – województwo lubelskie! Dziurę!

Na śniadanie lub podwieczorek

kawa i jagody z bitą śmietaną

Page 69: LAJF Magazyn Lubelski #21

zaprosili nas

N a terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego, który ob-chodzi w tym roku swoje 40-lecie, miała miejsce kolejna

edycja festiwalu sztuki Land Art – Artyści dla Ziemi. W trak-cie wydarzenia powstało 13 instalacji przestrzennych, głównie na szlaku turystycznym Zwierzyniec – Florianka. Do współpracy zaproszono artystów z Polski, Łotwy, Ukrainy i Holandii, m.in.: Bolesława Stelmacha, Laurę Bistrakovą, Karin van der Molen, Aleksandra Nikitiuka. W ramach festiwalu odbyły się również warsztaty fotografii otworkowej, spacer wernisażowy, piknik oraz koncert legendarnego krakowskiego zespołu „Osjan”. Inspiracją i hasłem przewodnim tegorocznego festiwalu było drzewo, jako symbol powrotu do korzeni, wspólnoty, korelacji z naturą i poszukiwania nowych rozwiązań w sztuce. Pomysłodawcą i ku-ratorem festiwalu jest Jarosław Koziara, zaś organizatorami jest fundacja Pracownia Zrównoważonego Rozwoju we współpracy z fundacją Latająca Ryba. (Michał Wójcik)

4 Land Art Festiwal Zasmakuj w tradycjiN a jeden dzień kraśnicki rynek zamienił się w wielką ple-

nerową kuchnię. Festyn został zorganizowany przez LGD Ziemi Kraśnickiej jako podsumowanie projektu „Zasmakuj w tradycji”, w ramach którego odbywały się warsztaty kulinarne promujące regionalne potrawy i tradycyjne produkty. W kon-kursie na najlepszą potrawę regionalną wygrał Witold Grudziń-ski za kapustę z grzybami pieczoną w piecu chlebowym. W konkursie grillowania całkiem dobrze powiodło się samorzą-dowcom, którzy m.in. przygotowali pstrąga. (maz)

(fó)(sta)

69magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 70: LAJF Magazyn Lubelski #21

70 magazyn lubelski 6[21] 2014

Urodzinowo i jubileuszowo W muzycznym folklorzeW Kazimierzu Dolnym już po raz 48. miał miejsce Ogól-

nopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. Wy-stąpiło prawie 800 artystów z 14 województw. Doroczną nagrodę Kazimierską Basztę przyznano w pięciu 5 kategoriach ‒ kapel, zespołów śpiewaczych, solistów instrumentalistów i śpiewaków oraz folkloru rekonstruowanego. Tę najbardziej znaną na Lu-belszczyźnie imprezę folklorystyczną zakończył koncert Kapeli ze Wsi Warszawa. Od 1968 r. festiwal organizowany jest przez Wojewódzki Ośrodek Kultury w Lublinie. (Ewa Siek)

(maks)

zaprosili nas

Z okazji urodzin Muzeum Zamoyskich w Kozłówce została otwarta wystawa „...zaczęło się w Kozłówce. Historia do-

konań pierwszego muzeum w powojennej Polsce (1944–2014)”. W pałacowej Teatralni prezentowane są dokonania kilku poko-leń ludzi, zaangażowanych w losy dawnego pałacu Zamoyskich i zgromadzonej przez nich kolekcji. Oprócz przykładów użytko-wego i artystycznego wyposażenia wnętrz znajdziemy tu również archiwalne fotografie, wydawnictwa, muzealne kalendarze oraz foldery, zaproszenia i plakaty związane z działalnością muzeum. Z okazji urodzin wstęp na wystawę jest bezpłatny. (maz)

(fó)

Page 71: LAJF Magazyn Lubelski #21

71magazyn lubelski 6[21] 2014

W dniach 10–20 lipca w Puławach na fanów jazzu czekały 44. Międzynarodowe Warsztaty Jazzowe. Organizatorem

warsztatów byli: Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika”, Fundacja Jazz Jamboree oraz Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, które zainicjowało wydarzenie w 1970 roku. Prócz zajęć warsz-tatowych uczestnicy mogli bawić się na koncertach, improwiza-cjach jazzowych, wspólnym muzykowaniu, tzw. jam sessions, oraz skorzystać z wykładów prowadzonych przez kadrę światowej sławy muzyków. Gwiazdą tegorocznej imprezy był Kevin Mahogany. Wokalista jest twórcą takich zespołów, jak: „Mahogany” czy „The Apollos”, od niemal 20 lat współpracuje z wytwórnią Warner Bros, gdzie tworzy teledyski do własnych utworów. Warsztaty zakończyły się wspólnym odśpiewaniem przez uczestników i kadrę utworu „Come Dance With Me” – tytułowego przeboju z obsypanego nagrodami Grammy albumu Franka Sinatry. (Michał Wójcik)

(Katarzyna Samorek)

W Puławach na jazzowo (maks)

zaprosili nas

K azimierskie kamieniołomy ‒ wyjątkowe krajobrazowo i turystycznie miejsce w trakcie weekendu 11‒13 lipca

zamieniło się w centrum sportu, imprez i wypoczynku. Land-kitting, łodzie pychowe, park linowy, rajdy rowerowe, bieg kanionem i freesbie. Na scenie wystąpili m.in. grupa Voo Voo, na czele z liderem Wojciechem Waglewskim. Zespół wystąpił wraz z grupą folkową Trebunie-Tutki. Nie zabrakło także innych akcentów muzycznych, wystąpiły zespoły Lao Che, Łąki Łan i miejscowe Dziady Kazimierskie. Kazimiernikejszyn to nowa impreza łącząca rekreację i muzykę. I pomyśleć, że miał tu powstać kompleks hotelowy. (Michał Wójcik)

Kazimiernikejszyn

(Katarzyna Samorek)

(Mateusz Grzegorczyk)

(Mateusz Grzegorczyk)

Page 72: LAJF Magazyn Lubelski #21

lipiec/sierpień/wrzesień 2014

LUBLINŻniwowanie w Skansenie al. Warszawska 96, godz. 11.00‒17.00

27 lipca

KAZIMIERZ DOLNY JANOWIEC

Festiwal Filmowy „Dwa Brzegi” W tym roku zobaczymy alterna-tywną stronę kina oraz pokazy filmów nagrodzonych w Cannes, Berlinie, Venecji czy Rotterdamie.

2–10 sierpnia

TOMASZÓW LUBELSKIPokaż skillsy To impreza, na której odnajdą się amatorzy bmx i deskorolki, graffi-ciarze oraz wielbiciele breakdance i zespołu TRZECI WYMIAR.

2 sierpnia6 sierpnia

NAŁĘCZÓW30. Balonowe Mistrzostwa Polski W zawodach weźmie udział aż 37 załóg, a niebo zapełni się kolorowymi balonami. Loty sportowe będą się od-bywać codziennie w godz. 6.00-8.00 i 18.00-20.00.

LUBLINCykl Warsztatów „Czuję miętę do Lublina” W programie oprócz propagowania aktywnego zwiedzania i miłości do fotografii, przewidziane są warsztaty ceramiki, szablonu, decoupage’u, wykłady i prezentacja tych osób, instytucji i portali, które swoją dzia-łalnością promują Lublin.

18 lipca–2 sierpnia

ZAMOŚĆZamojski Festiwal Filmowy „Spotkania z historią” Na Rynku Wielkim w Zamościu obejrzymy projekcje konkursowe filmów o tematyce dokumentarnej i reportażowej poświęconej 70. rocz-nicy Powstania Warszawskiego i 100. rocznicy wybuchu I wojny światowej. Festiwal jest inicjatywą TVP Historia i Centrum Kultury Filmowej „Sty-lowy” w Zamościu, podczas którego przyznawane są statuetki Zamość Perła Renesansu.

13–16 sierpnia

JANÓW LUBELSKIFestiwal Kaszy „Gryczaki” Janów Lubelski zaprezentuje nam dwudniowe święto kaszy. Przy-gotowane zostaną liczne potrawy: gryczaki, jaglaki, pierogi z kaszą a także różne rodzaje nalewek re-gionalnych z żurawinówką na czele, których będzie można skosztować.

9–10 sierpnia

ZWIERZYNIEC 15. edycja Letniej Akademii Filmowej LAF to 10 dni, w trakcie których odbędą się projekcje 300 filmów, wy-głoszonych zostanie ok. 60 prelekcji krytycznych, a także odbędzie się ok. 30 spotkań z reżyserami oraz 8

8–17 sierpnia

koncertów muzycznych. W tym roku LAF koncentruje się na indyjskiej kinematografii, odcinającej się od ogólnie znanego Bollywood.

3 sierpnia STANISŁAWKA

5 runda OML w Stanisławce Na torze Stanisławka w gminie Wąwolnica będą rywalizować za-wodniczki i zawodnicy w najlepszych zawodach polskiego MX.

2 sierpnia KRAŚNIK

Dni Kraśnika Wydarzenie odbędzie się na stadionie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekre-

acji w Kraśniku. Gościem specjalnym jest zespół „Budka Suflera”, który zagra swój pożegnalny koncert.

LUBLINCarnaval Sztuk-Mistrzów

24–27 lipca

ZAMOŚĆJazz Festival „New Cooperation” Wystąpią: LAY D FUNK, F.O.U-.R.S.Collective – Treezz, Girls Band „EWELYNKE”, Janusz Muniak Quintet, Janusz Skowron Quartet featuring Krzesimir Dębski.

25–26 lipca

Page 73: LAJF Magazyn Lubelski #21

lipiec/sierpień/wrzesień 2014

PUŁAWYCristian Ruta-Fulger „Struktury intuicyjne” Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika”, ul. Wojska Polskiego 4

LUBLINDebata pt: „Kobieta jest…” Organizowana przez Fundację Bez-miar w Lubelskim Parku Naukowo – Technologicznym. ul. H. Dobrzańskiego 3.

19 września

PANASÓWKA – gmina Tereszpol

Gwiaździsty Rajd Rowerowy Start zorganizowanymi grupami z Biłgoraja, Tereszpola, Józefowa, Tomaszowa Lubelskiego, Zwie-rzyńca i Szczebrzeszyna. Koniec trasy na Wzgórzu Polak we wsi Panasówka. Celem rajdu jest upa-miętnienie zwycięskiej bitwy pod Panasówką z 3 września 1863 roku.

7 września

5–28 września

LUBLIN„Smakuj życie – Kultura Bez Przemocy” Cykl warsztatów w ramach Euro-pejskiego Festiwalu Smaków.

4–7 września

LUBLINEuropejski Festiwal Smaku Nie wszyscy wiedzą, że kultura i tradycje mają znaczący wpływ na lubelskie kulinaria. Oprócz dań znakiem rozpoznawczym festiwalu jest bogaty program kulturalny. W tym roku gwiazdą będzie legen-darny zespół Omega.

4–7 września

RADAWIECDożynki powiatowe

31 sierpnia

LUBARTÓWL’Art Festiwal Lubartów Ideą festiwalu jest wielka sztuka dla mniejszych miejscowości.

28–30 sierpnia

ŚWIDNIKSpotkania Teatrów Ulicznych

23–24 sierpnia

LUBLINV Festiwal Kultury Dalekiego Wschodu Nejiro 2014

22–24 sierpnia

KRASNYSTAW44. Ogólnopolskie Święto Chmielarzy i Piwowarów Chmielaki Krasnostawskie Dwudniowe koncerty, stoiska z wystawionymi browarami z Polski i zagranicy. Zorganizowany naj-większy Konkurs Piw, Bal Chmie-larza i wybory Miss Chmielaków.

22–24 sierpnia

PUŁAWYVIII Letnie Warsztaty Bluesowe Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika” ul. Wojska Polskiego 4

20–23 sierpnia

KAZIMIERZ DOLNYPardes Festival Na festiwal zaprasza Fundacja Spichlerz Kultury. Program oferuje spotkania poświęcone m.in. historii Kazimierza i słynnej polsko-żydow-skiej kolonii artystycznej, twórczości urodzonego w Kazimierzu malarza Chaima Goldberga, kulturze rom-skiej, prozie Jerzego Ficowskiego oraz projektowi Muzeum Historii Żydów Polskich „Muzeum na kółkach” Po-nadto dużo wędrówek po kazimierzu, spotkań i interesujących rozmów.

19–23 sierpnia

STĘŻYCA – Wyspa WisłaFestyn rodzinny W ramach obchodu Międzynarodowe-go Dnia Pozytywnie Zakręconych wraz z uroczystą Galą Finałową II edycji Ogólnopolskiego Konkursu o Tytuł Honorowy „Pozytywnie Zakręcony”.

16 sierpnia

LUBLINJarmark Jagielloński Jarmark Jagielloński jest to wydarzenie artystyczno-kupieckie, podczas, którego spotkać można kupców z Białorusi, Ukrainy i różnych stron Polski.

14–17 sierpnia

OPOLE LUBELSKIEChonabibe Park Miejski

15–16 sierpnia

Page 74: LAJF Magazyn Lubelski #21

wizytownik

AJFLmagazyn lubelski

AJFLmagazyn lubelski

Mo¿esz tanio podró¿owaæ do najatrakcyjniejszychzak¹tków województwa lubelskiego!

SprawdŸ nasze oferty promocyjne!www.przewozyregionalne.pl

Najpiękniejszaplaża nad

polskim morzem

rogowo.weebly.comrogowo.weebly.com

Gospoda Sto Pociech 22-100 CHEŁM ul. Pocztowa 38 tel. 889 555 626, 82 542 11 05

669 433 161 rgbdruk.pl

Page 75: LAJF Magazyn Lubelski #21

75magazyn lubelski 6[21] 2014

Page 76: LAJF Magazyn Lubelski #21

76 magazyn lubelski 6[21] 2014