56

Kontrast 5/09

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Wrześniowo-październikowy numer miesięcznika studentów UWr. - "Kontrast"

Citation preview

Page 1: Kontrast 5/09
Page 2: Kontrast 5/09

Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu

wystawy koncertyfilmy

spotkania premiery

informacje reportazefotografiebilety

zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!

festiwale

dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -

piszcie na adres

[email protected]

Page 3: Kontrast 5/09

I nadeszła. Dojrzała. Zwiastująca koniec pięknych

słonecznych dni, dająca w zamian dłuższe wieczory.

Jesień. Czasami ma się szczęście i wrzesień z paź-

dziernikiem przepełnione są słońcem, zapachem

spadających liści. Te miesiące są też czasem nowych

planów: rozpoczyna się rok akademicki, okres inten-

sywniejszej pracy, obowiązków, które nakładamy na

siebie wierząc, że tym razem wszystkie doskonale

wypełnimy. Dzisiaj oddajemy w Wasze ręce kolejny

numer naszego miesięcznika. Pracowaliśmy nad

nim długo, tak jak czasami długo wraca się z dale-

kich podróży. Mam nadzieję, że w te jesienne dni,

w których zapewne tlą się jeszcze wakacyjne wspo-

mnienia, znajdziecie chwilę na spotkanie z historia-

mi, które Wam w tym numerze prezentujemy. A jest

ich niemało, bo mimo iż lato i wszystkie wydarzenia

które niesie ze sobą, jest już za nami, to jesienny

czas też ma nam dużo do zaoferowania: rozmowa

z młodym saksofonistą Sławkiem Dudarem, kalej-

doskop teatralnych przedstawień, artykuł o Monarze

– instytucji niezwykłej, niosącej nadzieję tym, którzy

już dawno ją stracili – to tylko nieliczne przykłady

tego, co Was czeka w tym numerze.

Paleta barw wprawdzie się zmienia, ale kto po-

wiedział, że nie jest równie piękna?

Joanna Figarska

Zapowiedzi 4

Publicysyka

„Czerpiemy inspiracje ze wszystkiego” 10

Daj siebie innym 16

Podzielić się krwią? A czemu nie! 22

Projektowany Samiec Alfa 24

Fotoplastykon 26

kultura

Teraz teatr! 28

Śmierć niejedno ma imię 30

Bękarty kina 32

Recenzje 36

Felietony 42

sPort

Złoci chopcy 46

Button po raz pierwszy, BMW po raz ostatni 49

Futbol na hurra! 51

Street Photo 55

„Kontrast”miesięcznik studentów

Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa

i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15

50-383 Wrocławe-mail: [email protected]

http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub D. Bocian, Natalia Dudkowiak, Joanna Figarska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Marta Grochecka,

Katarzyna Janowska, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Dorota Lesiak, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ewa Orczykowska, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Łukasz Porębski, Ilona Rodzeń, Anna Sabat, Michał Szczypek, Michał Wolski, Magdalena Wysoczyńska

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Sebastian Kostecki, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Magdalena Dziekońska, Agnieszka Gershendorf, Katarzyna Harpak, Alicja Kocik, Patrycja Masny, Magdalena Nowowiejska, Eliza Orman,

Aleksandra Otrębska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Dorota Stępień, Michał WolskiOpieka: Łukasz Śmigiel

Rozmowa ze Sławkiem Dudarem

Przez liście sączy się mgliście czyste

złoto....

Spis treści

Page 4: Kontrast 5/09

4

Dawno, dawno temu, w okupowanej przez Japoń-czyków Mandżurii... brzmi znajomo? 9 październi-ka w kinach pojawił się prawdziwy western w wer-sji czysto azjatyckiej. Złodziej Tae-gu (tytułowy Zakręcony) w zuchwały sposób napada na japoń-ski pociąg wojskowy, z którego kradnie tajemniczą mapę, prowadzącą prosto do skarbu z dynastii Qing. Pechowo dla Tae-gu o mapie wie również bandyta Chang-yi (Zły), który natychmiast wyru-sza w pościg za złodziejem. Do walki przyłącza się również tajemniczy łowca nagród Do-won (Dobry). Wszyscy trzej jednak zorientują się, że skarb przy-ciąga jak magnes nie tylko ich...

O czasach stalinizmu w Polsce czarno-biało w ob-

razie, a kolorowo w treści. Matka Sabiny (Agata

Buzek) za wszelką cenę próbuje znaleźć męża dla

swojej trzydziestoletniej już córki. Dodatkowo cała

sytuacja znajduje się pod kontrolą ekscentrycznej

babci (Anna Polony). Miłość, jak na film przysta-

ło, spada jednak na bohaterkę niespodziewanie,

a inteligentny i przystojny Bronisław (Marcin Do-

rociński) pomoże Sabinie odkryć drugą stronę ko-

biecej natury... obsypany nagrodami na festiwalu

w Gdyni, w kinach pojawi się 20 listopada.

Reżyser Michael Haneke, twórca takich fil-

mów jak Pianistka i Ukryte, tym razem przy-

gląda się społeczności niemieckiej tuż przed

wybuchem pierwszej wojny światowej. Seria

niewyjaśnionych wydarzeń zakłóca spokoj-

ne życie w jednej z niemieckich wsi. Jadący

konno lekarz potyka się o rozpiętą w poprzek

drogi linę, pobliska stodoła staje w płomie-

niach, dwójka dzieci zostaje uprowadzona

i poddana torturom. Wszystko wskazuje na

wykonywanie przez kogoś rytualnych kar. Na-

uczyciel miejscowej szkoły obserwuje rozwój

wydarzeń, aby wkrótce poznać przerażającą

prawdę... tegoroczny laureat Złotej Palmy do

obejrzenia od 13 listopada.

Kolejna wersja końca świata autorstwa Rolan-

da Emmericha (Dzień Niepodległości, Pojutrze).

Tym razem przyczyną zagłady stanie się modna

ostatnimi czasy teoria o wielkim kataklizmie,

mająca swoje podstawy w kalendarzu Majów,

a przed śmiercią i zagładą uciekał będzie Kevin

Spacey w towarzystwie Amandy Peet i Thandie

Newton. Spektakularnie wyglądający zwiastun

gwarantuje może i wyświechtaną już historię, za

to w naprawdę solidnej, efekciarskiej oprawie.

Już od 13 listopada.

Pewnego dnia Carl Fredricksen postana-wia zrealizować marzenie swego życia i wyrusza w podróż do tajemniczej krainy w Ameryce Południowej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Carl po-dróżuje we własnym domu unoszonym przez setki balonów, a w wyprawie przy-padkowo towarzyszy mu pewien ośmiola-tek. Jednak prawdziwe przygody zaczynają się dopiero po dotarciu na miejsce, gdzie dwóch podróżników spotyka dziwacznego ptaka i mówiącego ludzkim głosem psa... w kinach od 16 października.

Biała wstążka

OdlotDobry, zły i zakręcony

Rewers

2012

Film Idee – Magazynownia

Page 5: Kontrast 5/09

5

Interesujesz się modą i masz dilemat, w jaką prasę się zaopatrzyć? Pomiędzy

„Twój Styl” i „Pani” a „Avanti” i „HOT Moda&Shopping” wbija się i idealnie wy-

pełnia lukę, na razie dostępny tylko w internecie „Dilemmas Magazine”. Pismo,

jak samo o sobie mówi, odcina się od tego, co można znaleźć w popularnych

modowych periodykach. Dilemmasy stawiają na street, vintage i młodych projek-

tantów. Nie omijają również popularnych ostatnimi czasy szafiarek, które bywa-

ją inspiracją nawet dla najsłynniejszych projektantów. Póki co, dostępne są dwa

obiecująco wyglądające numery gazety.

Adres: http://www.dilemmasmagazine.pl

...a konkretniej DIK Fagazine, czyli sztuka w aspekcie... gejowskim. Pierwszy w

Polsce magazyn dla homoseksualistów utrzymany jest w estetyce queer i silnie

wzoruje się na swoim amerykańskim odpowiedniku – magazynie Butt. Pomimo

swojej sugestywnej nazwy i znaku graficznego, DIK prezentuje nie tylko kulturę

gejowską; stara się stworzyć niezależną od orientacji seksualnej platformę dla

wielbicieli sztuki przez duże ES. Ukazując się od 2005, zdobył sobie uznanie na

całym świecie i dostępny jest praktycznie wszędzie: od Helsinek po... Tokio. Z pi-

smem współpracują m.in. Paweł Kubara, Marcin Różyc czy Michał Witkowski.

Adres: http://www.dikfagazine.com

Przed Wami cybernetyczny magazyn o kulturze. Bez zdjęć z sobotnich imprez, bez

sesji zdjęciowych sponsorowanych przez Nike oraz H&M, bez reklam batoników i

zespołu Out of Tune. Czyli bez wszystkiego, co lubicie. Pierwszy polski, lifestylowy

magazyn on-line. Znajdziecie tam wszystko, czego nie możecie znaleźć nigdzie in-

dziej. Solidna dawka treści plus świetne, choć momentami szokujące zdjęcia. Dla

wszystkich, którzy więcej czasu spędzają przed monitorem, niż przed lustrem.

Adres: http://pianamagazine.com

Magazyn, który najlepiej podsumowuje jedno słowo: cool. Świetny design, dosko-

nała strona internetowa, a w środku...jeszcze więcej designu. „FiuFiu” jest przed-

sięwzięciem, stworzonym przez niejaką Lellainę i działa w kolaboracji z trzema

blogami, ściśle związanymi z modą. Sam magazyn wydaje się być po prostu sztu-

ką dla sztuki. Nawet jeśli, jest to sztuka, na którą naprawdę miło popatrzeć. Sma-

czek dla wszystkich zainteresowanych grafiką.

Adres: http://fiufiu.com

Idee – Magazynownia„Dilemmas”

„Fagazine”

„Piana”

„FiuFiu”

Page 6: Kontrast 5/09

6

Nie lada gratkę dla wszystkich mi-

łośników głosu Katarzyny Groniec

szykuje Wrocławski Teatr Piosen-

ki. 13. listopada artystka wystą-

pi w spektaklu The Juliet Letters,

śpiewając utwory Elvisa Costello.

Co ciekawe, przekładu tekstów pio-

senek na język polski podjęła się

sama Katarzyna Groniec, co jest jej

debiutem w tej roli Aranżacje na-

tomiast są dziełem Łukasza Dam-

rycha, który ma na swoim koncie

m.in. muzykę do Smyczy Bartosza

Porczyka.

27. października – wielkie świętowanie w Browarze Miesz-

czańskim, czyli IX urodziny Teatru Ad Spectatores. Artyści

tego największego prywatnego teatru we Wrocławiu bawią

widzów już prawie dekadę i nic nie wskazuje na to, aby mieli

zaprzestać swoich działań. Podczas obchodów urodzin, zespół

Ad Spectatores wystawi spektakle, które zaskarbiły sobie

sympatię widzów, a od dłuższego czasu nie nie pojawiały się

w repertuarze teatru. Ponadto, ekipa Macieja Masztalskiego

przygotowała szereg niespodzianek dla gości urodzinowych,

a jak wiadomo, po tym teatrze można spodziewać się atrakcji

naprawdę dużego kalibru.

Wszyscy spragnieni muzycznych

wrażeń powinni w listopadzie od-

wiedzić Teatr Muzyczny Capitol, któ-

ry w swojej bogatej ofercie ma m.in.

premierowego Idiotę na podstawie

powieści Fiodora Dostojewskiego

w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.

W repertuarze nie mogło zabraknąć

również miejsca dla „Dziejów grze-

chu” z Justyną Szafran, Wojciechem

Medyńskim i Konradem Imielą w ro-

lach głównych oraz A Chorus Line –

jednego z najpopularniejszych

musicali na świecie.

Wrocławski Teatr Lalek zaprasza na Sło, spektakl Jana Peszka

i Mateusza Pakuły, bazujący na motywach biografii Juliusza

Słowackiego. Przedsięwzięcie mocno multimedialne i nowo-

czesne, którego uczestnicy biorą udział w grze komputerowej,

grając postacią autora Balladyny. Formuła spektaklu ma słu-

żyć temu, aby każdy widz mógł stworzyć swój własny portret

Słowackiego i odkrył poetę na nowo. Premierze towarzyszy

również ekspozycja ze zbiorów Muzeum Narodowego we Wro-

cławiu, przedstawiająca wystrój autentycznego romantyczne-

go salonu.

Teatr MuzykaOferta CapitoluThe Juliet Letters

SłoUrodziny Ad Spectatores

Page 7: Kontrast 5/09

7

Już 16 listopada, warszawski zespół Votum wyda nakładem Mystic Produc-

tion nowy album zatytułowany Metafiction. Następca wydanego na początku

2008 roku Time Must Have A Stop będzie koncept albumem, na który złoży się

siedem kompozycji. Tak o swoim nowym dziele opowiada sam zespół: „Chcie-

liśmy stworzyć materiał przenikający do szpiku kości i poruszający każdą we-

wnętrzną strunę – na przemian mroczny i niepokojący, chłodny i chwytający

za gardło. Jesteśmy pewni, że miłośnicy atmosferycznego grania ‘z pazurem’

znajdą na tym albumie, to co lubią najbardziej” (źródło: artrock.pl)

Czwarta studyjna płyta Nory Jones za-

tytułowana The Fall ukaże się 16 listo-

pada, pod skrzydłami jazzowego labela

Blue Note Records/EMI. Na okładce

płyty znajdzie się portret Nory autorstwa

fotografa Autumna de Wilde. Na The Fall

artystka obrała nowy kierunek – ekspe-

rymentowała z różnorodnymi dźwiękami

i podjęła współpracę z nowymi muzyka-

mi, w tym z Jacquirem Kingiem, który

przyczynił się do sukcesów m.in. Kings

of Leon, Toma Waitsa oraz Modest Mo-

use. (źródło: iplay.pl)

Już 9 listopada ukaże się najnow-

szy album Robbiego Williamsa

zatytułowany Reality Killed the

Video Star. Klimat i tematyka pio-

senek są bardzo zróżnicowane,

od apokaliptycznej teorii spisko-

wej pierwszego singla Bodies,

(„it’s the modern middle ages”

– „mamy nowoczesne średnio-

wiecze” śpiewa Robbie) po hymn

dla poległego (Morning Sun); od

dzisiejszej epidemii sławy (Star-

struck) po najbardziej tradycyjny

temat świata, czyli „moją pierwszą

pieśń miłosną” – Won’t Do That To

You. (źródło: muzyka.onet.pl) Skunk Anansie powraca! Grupa zakoń-

czyła prace nad najnowszym projektem,

którego tytuł brzmi Smashes And Tra-

shes. Aktualnie zespół przygotowuje się

również do najnowszej trasy koncerto-

wej. Okazję, żeby móc zobaczyć Skunk

Anansie, będziemy mieli już 12 listo-

pada, kiedy to zespół zagra koncert

w Berlinie. Lista utworów, które będzie

można usłyszeć na Smashes And Tra-

shes nie jest jeszcze znana, ale znajdą

się tam zapewne takie przeboje jak Se-

cretly czy Hedonism. Premiera płyty 30

października. (źródło: we-dwoje.pl)

Rok po pierwszym Psychodancin-

gu w nasze ręce trafia kolejny al-

bum Macieja Maleńczuka.

Płyta zawiera 12 utwo-

rów, będących dowodem

na to, że Maleńczuk to

dziś jeden z niewielu polskich ar-

tystów, który bez wahania potrafi

zmierzyć się z piosenką w prawie

każdej znanej formie. Gościnnie na

płycie pojawili się Zbigniew Kurtycz

w piosence Cicha woda oraz Pau-

lina Lenda w utworach Malowana

piosenka, Taka bieda i Przy koście-

le. Premiera 2 listopada. (źródło:

dlastudenta.pl)

MuzykaNorah Jones – The FallRobbie Williams –

Reality Killed the Video Star

Maciej Maleńczuk – Psychodancing vol. 2

Votum – Metafiction

Skunk Anansie – Smashes and Trashes

Page 8: Kontrast 5/09

8

– początek Habanery Carmen z I. aktu niezwykle znanej opery Georges’a Bizet’a, o której każdy

z pewnością słyszał. Są to losy tytułowej bohaterki – Cyganki Carmen, która jest obiektem pożą-

dania wszystkich mężczyzn w mieście. Opera składa się z czterech aktów, a praca nad nią trwała

dość długo (przełom lat 1874-1875). Spektakl przyjęto bardzo chłodno, a nawet z lekceważeniem,

co przyczyniło się do śmierci kompozytora. Źródłem takiego odbioru dzieła było jego nowatorstwo,

związane z postacią głównej bohaterki. Po śmierci Bizeta, jego przyjaciel, Ernest Guirauda, doko-

nał pewnych zmian w partyturze i ta nowa wersja, wystawiona w 1875 roku w Wiedniu podbiła

operowe sceny świata.

Autorami libretta są: Henrii Meilhaca i Ludovic Halévy, na podstawie noweli Prospera „Mérimée”.

Carmen do usłyszenia i zobaczenia we Wrocławiu 17 i 18 października. Orkiestrę poprowadzi

Tomasz Szreder, reżyseria: Adam Frontczak.

– to sentencja opery skomponowanej przez Giuseppe Verdiego Falstaff/ Wesołe kumoszki z Wind-

soru. Jest to muzyczna opowieść o szelmowskim Falstaffie – żądnym życia, niepoprawnym opty-

miście i marzyielu. Falstaff był wielką niespodzianką dla współczesnych Verdiemu, a zarazem

jednym z największych wydarzeń w historii opery. Nikt nie przypuszczał, że po skomponowaniu

24 tragedii, sędziwy kompozytor sprezentuje światu muzyczną komedię do libretta Arriga Boita,

opartego na sztuce Szekspira Wesołe kumoszki z Windsoru.

30 października dziełem tym dyrygować będzie sama Ewa Michnik. Reżyserem opery jest Walde-

mar Zawodziński.

10 paźdzernika o 19.00 artyści Opery Narodowej zaprezentowali swoim gościom trzyaktową

operę Albana Berga pt.Woyzeck. Jest to historia, która wydarzyła się naprawdę. Niejaki Christian

Woyzeck został skazany o zabójstwo dziewczyny, chociaż zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy

śmiało można go było uznać za osobę niepoczytalną. Źródłem opery Albana Berga była oparta na

powyższej historii sztuka Georga Büchnera (1836). Przygotowując libretto Berg, za Büchnerem,

zmienił jedynie zakończenie prawdziwej historii: pogrążony w szaleństwie Woyzeck, po zabiciu

Marii, wchodzi do wody i topi się.

Praca nad partyturą została ukończona w 1922 roku. Premiera odbyła się jednak dopiero w 1925

w Berlinie pod dyrekcją Ericha Kleibera i wywołała succés de scandale. Woyzeck do dziś uznawany

jest za arcydzieło muzycznego ekspresjonizmu.

Dziełem dyrygował Gerd Schaller, reżyseria: Krzysztof Warlikowski.

11 września Opera Wrocławska rozpoczęła 65. sezon w powojennej historii, w trakcie którego

przygotowuje siedem premier m.in. zaplanowane już na listopad Opowieści Hoffmanna Jacques’a

Offenbach’a. Dyrektorem naczelnym i artystycznym wrocławskiej opery jest Ewa Michnik.

Opera

Fot.

Mar

ek G

roto

wsk

i (w

ww

.ope

ra.p

lwro

claw

.pl)

Fot.

Mar

ek G

roto

wsk

i (w

ww

.ope

ra.p

lwro

claw

.pl)

„Wszystko w świecie jest żartem”

„L’amour est un oiseau rebelle ...”

A to już było...

Fot.

Fot.

Stef

an O

koło

wic

z (w

ww

.teat

rwie

lki.p

l)

Page 9: Kontrast 5/09

9

– to jedna z iedmiu symfonii tego kompozytora, a swoją drogą, twórcy narodowego stylu w muzyce

fińskiej. Sibelius rozpoczął pisanie tego dzieła w 1900 roku we Włoszech, a zakończył w 1902 r.

w Finladii. Prawykonanie utworu odbyło się w Filharmonii Helsińśkiej. Niektórzy uważają, że finał

tej Symfonii ma charakter patriotyczny, ponieważ pisana byla w czasie rosyjskich sankcji na język

i kulturę fińską.

W wykaniu Filharmoników Wrocławskich kawałek ten usłyszymy podczas IX Dni Ryszarda Bukow-

skiego, 23 października o 19.00.

Ponadto w programie:

- W.Ratusińska – Symfonia na wielką orkiestrę symfoniczną

- D. Szostakowicz - Koncert wiolonczelowy nr 2 Op. 126 G-dur.

– to najsłynniejsze dzieło Modesta Musorgskiego. Napisana w orginale w wersji na fortepian jed-

nak znana bardziej w zinstrumentowanej wersji Maurice’a Ravela. Jest to dziesięciocześciowy

cykl, na którego składają się m.in. części : Bydło – para wołów ciągnąca wielki, drabiniasty wóz

czy Rynek w Limoges – przedstawiający kłótnię przekupek.

Niemal całą twórczość Musorgskiego z lat siedemdziesiątych przepełnia poczucie samotności.

Problemem egzystencjalnym jest dla niego zagadnienie śmierci. Musorgski, po śmierci Wiktora

Hartmana, zdecydował się uczcić zmarłego przyjaciela komponując cykl utworów fortepianowych

Obrazki z wystawy. Praca nad tym dziełem postępowała błyskawicznie. Muzyka Obrazków z wy-

stawy nie jest ilustracją muzyczną obrazów Hartmanna, jednak pod względem operowania ma-

teriałem muzycznym ma w sobie elementy malarskie. Kolorystyka i barwa jest priorytetem dla

wszystkich utworów.

Oprócz Obrazków z wystawy usłyszymy tego wieczoru E.Elgar’a – In the South op. 50 i M.Ravel’a

– Koncert fortepianowy G-dur. Pierwszy koncert 16 października o 19.00.

27 października zapowiada się fantastyczny występ Royal Philharmonic Orchestry pod batutą

Charles’a DUTOIT ‘a. Jest to koncert z cyklu Orkiestry Świata, na którym usłyszymy:

– Maurice’a Ravela – suita Moja matka gęś

– Edwarda Elgaraa – Wariacje Enigma op. 36

– Siergieja Prokoviewa – suita z baletu Romeo i Julia (wybór).

Niezwykle ciekawą propozycją tego wieczoru jest utwór Enigma brytyjskiego kompozytora Edwar-

da Elgara, a właściwie Sir Edwarda Williama Elgara – artysty,którego do czasu napisania Enigmy,

uważano za prowincjonalnego samouka niewartego zainteresowania.

Enigma, to zbiór czternastu wariacji, które dedykował swoim znajomym. Utwór ten odnosi się w

tytule do dwóch zagadek. Pierwszą z nich jest przyporządkowanie danej wariacji konkretnemu

znajomemu, drugiej zagadki Elgar nigdy nie wyjaśnił.

Może któryś ze słuchaczy odkryje, co kompozytor miał na myśli .... ?

2 października o godzinie 19.00 Filharmonia wrocławska rozpoczęła nowy sezon. Koncert inaugu-

racyjny poprowadził dyrektor artystyczny symfoników wrocławskich, Maestro Jacek Kaspszyk.

Filharmonia

Jean Sibelius i jego Symfonia nr 2

Obrazki z wystawy

W Filharmonii Narodowej

Page 10: Kontrast 5/09

10

„Czerpiemy inspiracje ze wszystkiego”

Rozmowa ze Sławkiem Dudarem

Page 11: Kontrast 5/09

11

Joanna Figarska: 18 września ukazała się nowa płyta Twojego zespołu. Jak się czujesz jako debiutant na polskiej scenie muzycz-nej?

Sławek Dudar: Zmęczony...

(śmiech).

Jak długo pracowaliście nad tą płytą?

Płyta została nagrana ponad

rok temu, dokładnie w kwietniu

2008 roku. Samo nagrywanie

zajęło tylko dwa dni, ale zanim

weszliśmy do studia, mieliśmy

naprawdę dużo prób. Dodatkowo

przed samym na grywaniem w

studiu w Gdańsku, mie liśmy trzy

koncerty, które w pewnym sensie

promowały materiał z płyty.

Na waszej płycie gościn-nie występuje Natalia Gro-siak. Dlaczego wybraliście do współ pracy właśnie ją?

Natalia Grosiak na płycie

występuje w dwóch utworach.

Do tych dwóch utworów bardzo

pa sowała nam po prostu barwa

głosu Natalii, dlatego zapropono-

waliśmy jej współpracę... a że zna-

my się dość długo, przyjęła naszą

propo zycję.

Julio Cortazar w jednej ze swoich książek pisał: „...jazz jest niby ptak, który od-latuje i powraca, przylatuje i przyfru wa, przeskakując ba-riery (...)”. Czym dla Ciebie jest jazz i kie dy zaczęła się Twoja fascyna cja tym rodza-jem muzyki?

Kiedy miałem 15 lat, zaczą-

łem zajmować się muzyką. Miałem

znajomych, którzy grali na różnych

instrumentach, a ja gdzieś tam w

środku ich za to podziwiałem... W

pewnym momencie kolega, któ-

ry grał na trąbce, powiedział mi:

”Słu chaj Sławek, jest okazja do

naucze nia się gry na instrumen-

cie – trąbka, saksofon, puzon”.

Zdecydowałem, że chcę grać na

saksofonie. To był impuls. Tak się

zaczęła cała przygoda. Jeśli cho-

dzi o jazz, to bodajże po dwóch,

trzech latach, kolega trębacz, Pa-

trycjusz Gruszecki, pewnego dnia,

za pytał czy jestem zainteresowa-

ny grą w zespole, który zakłada z

nauczycie lem szkoły muzycznej.

Jesteś absolwentem Akademii Muzycznej. Czy już podczas trwania studiów

Spotykamy się pewnego jesiennego wieczoru. W jednej z wro-cławskich kawiarni, przy kubku herbaty, rozmawiamy o jazzie,

jego różnorodności, emocjach towarzyszących wydaniu pierwszej płyty, wielkich i małych autorytetach. O tym, czym może być jazz, rozmawiam ze Sławkiem Dudarem, wrocławskim saksofonistą.

SLAWEK DUDAR QUARTETzostał założony w maju 2005 roku.

W skład zespołu wchodzą:

Sławka Dudar – saksofon altowy,

Grzegorz Urban – fortepian,

Marcin Spera – kontrabas,

Wojtek Buliński – perkusja.

SŁAWEK DUDAR QUARTET

– to energetyczna mieszanka

jazzu, drums & bassu, funky, free

jazzu, charakteryzująca się mocno

osadzonym groovem kontrabasu

z rytmicznie pulsującą perkusją,

jazzowymi współbrzmieniami for-

tepianu – wszystko to podkreślone

ciemnym brzmieniem saksofonu.

Muzyków łączy przyjaźń, wzajemna

inspiracja oraz wspólne poszukiwa-

nie i eksperymentowanie, a zaska-

kujące i niekonwencjonalne aran-

żacje własnych kompozycji oraz

standardów jazzowych pozwalają

jednocześnie na indywidualizm

i szalone, odważne improwizacje.

Zespół ma na swoim koncie liczne

koncerty w Polsce, Niemczech,

Austrii i Francji.

Współpracuje z Wrocławskim

Towarzystwem Gitarowym oraz

Fundacją ARTISTIK.

Zespół jest laureatem X JUBI-

LEUSZOWEGO PRZEGLĄDU

MŁODYCH ZESPOŁÓW JAZZO-

WYCH I BLUESOWYCH Gdyń-

skiego Sax Clubu.

Page 12: Kontrast 5/09

12

pojawił się pomysł na utwo-rzenie zespołu The Sławek Dudar Quartet?

Owszem, skończyłem Akade-

mię Muzyczną. Muszę jeszcze tyl-

ko skończyć pracę magisterską.

Jeżeli chodzi o zespół, to było tak,

że na uczelni bardzo wiele osób

chciało grać jazz, chciało mieć

swój skład, chciało coś robić, ale

nie zawsze było to takie proste. W

międzyczasie chodziłem, zresztą

nadal to robię, na Jam Session

do Jazz Klubu Rura i tam pozna-

łem kilku wspaniałych muzyków.

Z czasem wytworzyła się między

nami więź i tak powstał Sławek

Dudar Quartet. Skład ulegał zmia-

nie. Na początku zmienił się piani-

sta – Dawid Toczewski – który był

z nami od samego początku. Grał

też inny perkusista, z którym na-

graliśmy właśnie tą płytę – Łukasz

Sobolak. Nasze drogi muzyczne

się rozeszły, ale nadal się przyjaź-

nimy. Za parę dni gramy wspólnie

jego muzyczny dyplom.

W waszej muzyce łączy-cie jazz z drum&basse, fun-ky , free jazzem. Dlaczego mieszacie te właśnie gatun-ki, tradycyjny jazz już wam nie wystarcza?

Utwory na tej płycie są w więk-

szości moimi kompozycjami, są ta-

kimi impulsami, które tworzyłem

w różnych sytuacjach. Z racji tego,

że materiał powstawał w różnym

czasie i miejscu, płyta ta ma wiele

kolorów, odcieni. Mnie osobiście

inspiruje ten główny nurt- main-

stream, mocno osadzony w trady-

cji jazz i w tej dziedzinie staram

się rozwijać, ale to nie znaczy, że

chcę się w niej zamknąć.

Poza tym należy pamiętać, że

zespół tworzą cztery osoby. Każdy

z nas słucha innej muzyki, każdy

preferuje inny styl. Może dlatego

na płycie połączone są różne sty-

le.

A skąd Ty czerpiesz in-spiracje?

Mam wielu ulubionych muzy-

ków. Każdego cenię za coś innego.

Trudno wymienić tu wszystkich..

Na pewno Miles Davis, John

Coltrane, Charlie Parker, Julian

Cannonball Adderlay... i wielu in-

nych – od Philla Woodsa po Kenny

Garretta czy Joshue Redmana.

Bardzo też cenię Bacha, Chopi-

na. Bach zwłaszcza. Jest dla mnie

jednym z największych improwiza-

torów. Według mnie jest on jazz-

manem. A inspiracje? Myślę, że

zarówno ja, jak i moi koledzy czer-

piemy inspiracje ze wszystkiego.

Według mnie w muzyce słychać

to, jakim jesteś człowiekiem .To,

czy jesteś draniem, czy starasz się

postępować dobrze, czy tworzysz

tylko i wyłącznie dla pieniędzy – to

Page 13: Kontrast 5/09

13

wszystko słychać w muzyce.

Jazz jest rodzajem muzy-ki, który trafia do niewielkiej liczby odbiorców. Czy moż-na powiedzieć, że tworzycie muzykę dla wymagających słuchaczy?

Jazz wymaga może nie tyle

skupienia, ale pewnej uwagi i

świadomości. To bardzo enigma-

tyczne słowo i ma bardzo szerokie

znaczenie. Tak naprawdę wiele

osób ten „jazz” kojarzy z czymś

bardzo zamkniętym; przez więk-

szość utożsamiany jest z późną

twórczością chociażby, Johna

Coltrane’a, gdzie dla takiego słu-

chacza każdy muzyk wchodzi na

scenę i zaczyna sobie po prostu,

sam dla siebie grać. Niestety, tak

nie jest. Dopiero po wysłuchaniu

kilku płyt, wgłębieniu się w ten ro-

dzaj muzyki, można ją zrozumieć.

Trzeba pamiętać też, że żadnego

biegu nie zaczyna się od najdłuż-

szego dystansu – bardzo ważna

jest też rozgrzewka – i tak samo

jest z jazzem.

Jakbym miał polecić coś po-

czątkującemu słuchaczowi, to po-

leciłbym mu np. płytę Kind of Blue

Milesa Davisa, jak również Ballads

Johna Coltrane’a.

Ludzie myślą, że jazz jest

dość wąską dziedziną muzyki, a

on ma bardzo wiele odcieni i ko-

lorów. Jest przecież latynoski jazz,

funky jazz, tak naprawdę pop to

też gdzieś tam jest jazz, bo są har-

monie jazzowe. Wykonawcy też są

przeróżni. Może być Tomasz Stań-

ko, David Sanborn, Kenny Garrett

czy Ornette Coleman– oni wszyscy

są jazzmanami, chociaż reprezen-

tują różne światy.

W lipcu koncertowałeś z muzykami pochodzący-mi z Nowego Jorku. Bodek

Janke oraz Olivia Trummer- to gwiazdy światowego for-matu. Jak wspo minasz tę współpracę?

To było bardzo, bardzo dobre

doświadczenie i niezapomnia ne

przeżycie, zarówno dla mnie jak i

dla mojego kolegi, kontrabasisty

Marcina Spery, z którym stworzy-

łem taki projekt. Spotkanie z tymi

ludźmi , pozwoliło po raz kolejny

zobaczyć, jak wiele ko lorów ma

jazz. Mam nadzieję, że słu chacze,

którzy byli na koncercie, też mogli

to usłyszeć. Bo moim zdaniem Ci

muzycy właśnie to pokazali. Dla

Bodka Janke nie było problemu

aby zagrać mainstream, gro ove ,

latynoski jazz, zagrać kilka dźwię-

ków na zwykłym, drewnianym pro-

stym flecie czy za śpiewać w dia-

lekcie afrykańskim.

Czy Wrocław jest dobrym miastem do promowania ta-

Page 14: Kontrast 5/09

14

kiego rodzaju muzyki?

Wydaję mi się, że każde mia-

sto jest dobre. Rzeczywiście, we

Wro cławiu jest pewna kultura, tra-

dycja, środowisko związane z jaz-

zem. Jest tutaj chociażby istnie-

jący od wielu lat Jazz Klub Rura,

który podtrzymu je tradycję Jam

Session, kultywuje ją w mieście,

jest PSJ ( Polskie Stowa rzyszenie

Jazzowe). We Wrocławiu można

spotkać i usłyszeć wielu wybit-

nych mu zyków, którzy bardzo dużo

tworzyli i nadal tworzą. To spra-

wia, że mamy mocne środowisko

muzyczne, które napędza miasto

do kolejnych projek tów, działań.

Jest też sporo młodych osób, któ-

re chcą się uczyć, chcą grać jazz.

Kogo chciałbyś jeszcze za-

prosić do współpracy?

Hmm...chciałbym zagrać jesz-

cze z wie loma osobistościami. Ow-

szem, nagrałem ze swoim kwarte-

tem płytę, ale każdy z nas ciągle

się rozwija. Ten projekt, do któ-

rego zaprosiłem muzyków ta kich

jak Bodek Janke i Olivia Trum mer,

był projektem eksperymental-

nym. I udało się. Oczywiście, ape-

tyt został po obu stronach, więc

mam nadzieję, że to powtórzymy.

Jeśli chodzi o inne gwiazdy, to nie

wiem...takich nazwisk, z którymi

chciałbym zagrać, jest wiele..

Dobrze, to jakie są plany muzyczne Twoje i Twojego ze społu? Promocja płyty?

Promocją płyty Brand New

World zajmie się przede wszyst-

kim wydawnictwo Luna Music. Co

dalej? Mam kilka po mysłów na

parę projektów. Póki co, pracuje-

my nad tym...

Rozmawiała Joanna Figarska

Zdjęcia pochodzą z archiwów

zespołu (fot.Dominik Herman)

Page 15: Kontrast 5/09

15

2009+09= 18PREMIERA WYDAWNICZA PŁYTY

„BRAND NEW WORLD”

18 września 2009

SŁAWEK DUDAR QUARTET

energetic blend of jazz

+ amazing space

+ free acoustic music

+ drums & bass

= music of sonorous beauty

SŁAWEK  DUDAR (sax)

GRZEGORZ  URBAN (p)

MARCIN  SPERA (db)

WOJTEK  BULIŃSKI (dr)

Goście Specjalni

NATALIA  GROSIAK (voc)

MACIEK  MAZUREK (g)

Mecenasem Artystycznym płyty jest Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa

im. Witelona w Legnicy.

www.pwsz.legnica.edu.pl

Wydawcą płyty jest LUNA MUSIC

...jedno z największych niezależnych wydawnictw fonograficznych w Polsce.

www.slawekdudar.com

Page 16: Kontrast 5/09

16

Codziennie, w ponad 100 miejscach

na terenie całej Polski setki ludzi

powtarzają te słowa. Dla nich jest to

modlitwa, dająca im siłę i nadzieję,

pozwalająca im wierzyć, że nauczą

się żyć od początku. W czasie, kie-

dy często wszyscy inni się od nich

odwracają – mają siebie. Wspiera-

ją się, pomagają sobie nawzajem,

stają się dla siebie rodziną. Uczą

się odróżniać dobro od zła, uczą się

uczciwości, wytrwałości i asertyw-

ności. Poznają, czym jest przyjaźń,

poczucie obowiązku oraz godność

i, niejednokrotnie po raz pierwszy

w życiu, mają szansę przekonać się,

że komuś na nich zależy. Kim są ci

ludzie? To osoby, które podjęły pró-

bę leczenia w MONARZE.

Wśród wielu z nas panuje fał-

szywe przekonanie, że MONAR jest

instytucją, w której leczy się tylko

i wyłącznie poprzez pracę, że pod-

opieczni monarowskich ośrodków

nie mają żadnych praw, a w dodat-

ku są wśród nich tylko recydywiści,

pozbawieni jakichkolwiek ludzkich

uczuć, których system wartości ab-

solutnie nie mieści się w kanonach

dzisiejszego spojrzenia na świat.

Takie myślenie powoduje, że ludzie,

którzy potrzebują fachowej pomocy,

często boją się po nią zgłosić. Wy-

daje im się, że MONAR to więzienie,

że decydując się na leczenie w nim,

skażą się na odcięcie od całego świa-

ta. Spędziłam kilka godzin w dwóch

wrocławskich ośrodkach, starałam

się poznać zasady ich funkcjono-

wania od podszewki i uwierzcie mi,

że najlepsze, co może spotkać oso-

bę walczącą z uzależnieniem, to

właśnie MONAR.

Od 1978 roku, kiedy to Marek

Kotański założył w Głoskowie pierw-

szy ośrodek, filarem terapii, która

efektywnie prowadzona jest w MO-

NARZE, jest społeczność. Tworzą

ją ludzie, którzy leczą się w danych

placówkach. I choć wszystkie te

minispołeczności łączą wspólne za-

łożenia, to jednak są one komplet-

nie różne. Każda z nich ma swoje

Pozwól mi, abym zawsze i przede wszystkim wnikał w siebie.Pozwól mi, abym był uczciwy i prawdomówny.

Pozwól mi, abym potrafił być za siebie odpowiedzialny.Pozwól mi, abym raczej rozumiał, niż był rozumiany.

Pozwól mi, abym ufał i miał wiarę w siebie i bliźniego.Pozwól mi, abym raczej kochał, niż był kochany.Pozwól mi, abym raczej dawał, niż otrzymywał.

Daj siebie innym

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 17: Kontrast 5/09

17

wewnętrzne postanowienia i ukła-

dy, w każdej panują inne relacje.

Jednak jedna rzecz się nie zmienia

– wszelkie decyzje, począwszy od

tego, czy ktoś zasługuje na przyję-

cie do ośrodka, a skończywszy na

tym, jakie dociążenie nałożyć na

osobę, która złamała wewnętrznie

obowiązujące prawo, społeczność

podejmuje wspólnie.

Podopieczni MONARU pełnią

różne funkcje, które mają za zada-

nie nauczyć ich poczucia obowiąz-

ku, a także pokazać im, że także

w „prawdziwym życiu” występuje

pewna hierarchia społeczna. Naj-

bardziej zaszczytne stanowisko,

jakie można objąć, to funkcja Pre-

zesa. Jest on oczywiście wybiera-

ny przez społeczność, na zasadzie

większości głosów. Taka osoba pro-

wadzi codzienne zebrania wszyst-

kich mieszkańców domu, w któ-

rych uczestniczą również terapeuci,

a także nadzoruje pracę innych. Pre-

zes staje się również przedstawicie-

lem swoich współmieszkańców –

w obu ośrodkach, w których byłam

(we Wrocławiu, na ulicy Jarzębino-

wej oraz w Milejowicach), we wszel-

kie zasady, jakie panują w domach,

wprowadzali mnie właśnie Prezesi.

Pozostałe, ale równie odpowiedzial-

ne funkcje, to na przykład Gospo-

darz (który dba o czystość domu),

Kierownik Kuchni (odpowiedzialny

za jadłospis i przygotowywane po-

trawy), Kierownik Pracy (osoba, któ-

ra rozdziela zadania na dany dzień),

czy Kierownik SOM-u (czyli Służby

Ochrony MONARU, zajmującej się

pilnowaniem tego, aby żaden z pod-

opiecznych ośrodka nie miał dostę-

pu do zakazanych tam substancji).

Najmniej lubianą funkcją jest Egze-

kutor. Taka osoba pilnuje między in-

nymi, czy każdy, kto popełnił jakieś

przewinienie i został za nie dociążo-

ny, rzeczywiście wykonał to dociąże-

nie. Jednak trudno jest przekonać

ludzi, których do tej pory często obo-

wiązywało tylko tak zwane „prawo

ulicy”, że informując społeczność

o przewinieniach danej osoby nie

działają na jej szkodę, a wręcz prze-

ciwnie – pomagają jej. Ważne jest

przecież, aby każdy z nich nauczył

się, że wszystko, co robią ma swoje Fot. Mariusz Rychłowski

Page 18: Kontrast 5/09

18

konsekwencje, a zasady wcale nie

są po to, aby je łamać. Oprócz tych

„głównych” funkcji w każdym ośrod-

ku jest również wiele znacznie mniej

odpowiedzialnych, jednak równie

ważnych dla samego funkcjono-

wania domu. W ośrodku dla dzieci

i młodzieży przy ulicy Jarzębinowej

można usłyszeć również między in-

nymi o Rybkowym i Kanciapowym.

Krótko mówiąc, każdy ma zawsze

coś do zrobienia.

W zależności od czasu trwania

terapii ma się w MONARZE określo-

ne „stopnie”. I tak przez jakiś czas

od przyjazdu jest się Nowicjuszem,

następnie Domownikiem, Preten-

dentem (ale tylko w ośrodku dla

dorosłych) i na samym końcu Mo-

narowcem. W zależności od tego,

czy jest to placówka dla dzieci, czy

dla dorosłych, różni się czas, jaki

dzieli poszczególne etapy „awan-

su”. Dla przykładu - na Jarzębinowej

nowicjat trwa 1,5 miesiąca, a w Mi-

lejowicach po 2,5 miesiąca można

prosić o jego zaliczanie. Jest to rze-

czą całkowicie naturalną, bo i czas

terapii w tych ośrodkach jest różny.

Z wiadomych względów na leczenie

osoby młodej potrzeba mniej czasu,

niż na zaleczenie kogoś, kto bierze

narkotyki od 30 lat. Terapia dla

dzieci i młodzieży trwa docelowo 8,

a dla dorosłych 18 miesięcy. Jednak

tak naprawdę jej długość zależy od

indywidualnych cech każdego pa-

cjenta.

Dzień wszystkich podopiecz-

nych MONARU jest w pełni wypeł-

niony. Każdy ośrodek układa swój

indywidualny plan. Codziennie wsta-

je się, je i pracuje w tych samych

godzinach. Osobiście odniosłam

wrażenie, że wszystko skonstru-

owane jest tak, żeby przebywający

tam ludzie nie mieli czasu myśleć.

Jednym ze składników całego pro-

cesu leczenia jest artoterapia, czyli

leczenie przez sztukę. Często zdarza

się, że ktoś odnajduje w sobie praw-

dziwy talent. Będąc w tych ośrodkach

widziałam naprawdę fantastyczne

prace, wykonane przez członków

monarowskich społeczności: witra-

że, figurki z gliny czy obrazy.

Sercem każdego domu jest Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 19: Kontrast 5/09

19

dzwon. Jak mówił Marek Kotański

„Waląc w dzwon, prosisz o pomoc”.

Może to zrobić każdy – w każdej

chwili. Wtedy w specjalnej sali zbie-

rają się wszyscy mieszkańcy domu

i rozmawiają o danym problemie.

Trzy uderzenia oznaczają tzw. „spo-

łeczność planową”. Jest to codzien-

ny rytuał, w trakcie którego domow-

nicy rozmawiają o wszystkim, co

miało miejsce danego dnia. Mówią

o przewinieniach, ustalają, czy dana

osoba zasłużyła już na przepust-

kę bądź wolne wyjścia, konsultują

ze sobą sprawy bieżące. W trakcie

tych zebrań odbywają się również

tak zwane „wieczorki o sobie”, kie-

dy to poszczególne osoby zwierza-

ją się współmieszkańcom z całego

swojego życia. Są to chwile pełne

emocji, w dodatku często kończą

się wspólnym płaczem. Szczególnie

ciężko jest mówić o tym wszystkim

osobom, które walczą z uzależnie-

niem od dawna. Bywa, że mają one

dziury w pamięci. Mówią o dzieciń-

stwie, a następnie przechodzą do

tego, co robili kilka lat wstecz. Zda-

rzają się też momenty dramatyczne,

kiedy ktoś decyduje się podzielić ze

społecznością wspomnieniami, do-

tyczącymi tego, co robił, aby zdobyć

narkotyki. W grę wchodzą w tym

momencie naprawdę bardzo trud-

ne i delikatne kwestie, takie jak

prostytucja, kradzieże, rozboje. Bez

wątpienia wymaga to ogromnej od-

wagi. Podejrzewam, że bardzo mały

odsetek z Was zdecydowałby się sta-

nąć przed dwudziestką innych osób

i „wyspowiadać” im się całego swo-

jego życia – nie omijając żadnych

szczegółów, które pamiętacie – na-

wet tych najbardziej bolesnych. Oso-

biście miałam okazję wziąć udział

w jednej ze „społeczności”. Na moją

obecność tam musiały jednak wyra-

zić zgodę wszystkie osoby aktualnie

w niej uczestniczące. Gdyby pojawił

się chociaż jeden głos „przeciw”

byłabym zmuszona opuścić salę.

Uprzedzono mnie jednak, że wszyst-

ko, o czym się tam mówi jest tajne,

dlatego, niestety, nie mogę podzie-

lić się z Wami szczegółami.

Dla osoby niezwiązanej bezpo-

średnio z MONAREM niektóre dzia-

łania tej instytucji są początkowo

niezrozumiałe. Będąc w ośrodku

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 20: Kontrast 5/09

20

na Jarzębinowej, przeżyłam praw-

dziwy szok, kiedy powiedziano mi,

że po dwóch tygodniach trwania

Nowicjatu społeczność ma prawo

nie przyjąć w swoje szeregi danej

osoby. Nie mieściło mi się w gło-

wie, jak można nie udzielić pomocy

osobie, która o nią prosi. Dopiero

Lider tego ośrodka, pan Jarosław

Kosiński, uświadomił mi, że takie

postępowanie ma konkretny cel.

Czasem zdarza się, że ktoś tylko

teoretycznie chce uzyskać pomoc.

W rzeczywistości ciągle myśli, jak

oszukać społeczność i wrócić do

uzależnienia. A nie można prze-

cież pozwolić, żeby człowiek, który

tak naprawdę nie chce się leczyć,

i który nie zamierza podporząd-

kować się panującym w ośrodku

zasadom, zniszczył w ciągu kilku

tygodni wszystko, na co inne osoby

mieszkające w ośrodku pracowały

przez całe miesiące. Oprócz tego,

w monarowskich placówkach pa-

nuje znacznie więcej zasad, które

w pierwszej chwili mnie zdziwiły.

Nowicjusze nie mogą mieć bezpo-

średniego dostępu do herbaty, po-

nieważ istnieje możliwość zrobie-

nia z niej czaju. W dodatku, póki

nie staną się Domownikami, mają

obowiązek chodzenia w specjal-

nym uniformie, tzw. drelichu. Z ga-

zet wyrywa się strony, na których

znajdują się leki czy alkohol, a kie-

dy w telewizji pojawia się scena,

w której ktoś np. bierze narkotyki,

należy przełączyć kanał. Ponadto

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 21: Kontrast 5/09

21

społeczność musi wyrazić zgodę

nawet na utrzymywanie kontaktu

korespondencyjnego między do-

mownikiem a kimś z zewnątrz. Nas

te wszystkie zakazy i nakazy dziwią,

ale uwierzcie mi, że wszystko ma

jakiś cel. Nic w MONARZE nie dzie-

je się przypadkiem, wszystko jest

dokładnie przemyślane.

Ciekawe jest, że te społeczno-

ści nie są jakimś sztucznym wymy-

słem – ludzie, którzy do nich na-

leżą, naprawdę tworzą wspólnotę.

Walczą o każdą osobę, która prze-

chodzi chwile załamania i chce

przerwać terapię. Rozmawiają,

starają się pomóc, wytłumaczyć.

Razem żyją, razem jedzą, pracują,

spędzają wolny czas – a to zbliża.

Może właśnie dlatego ok. 40% pro-

cent kadry merytorycznej stowarzy-

szenia stanowią neofici MONARU,

czyli osoby, które zakończyły już

terapię, mają nowe życie, tzw. „no-

wonarodzeni”.

Oczywiście zdarzają się uciecz-

ki. Nie każdy jest na tyle silny, żeby

wytrwać w postanowieniu. Ponoć

są osoby, które kilka razy dziennie

pakują torby z przekonaniem, że

wychodzą. A wyjść można w każdej

chwili. Czasem udaje się ich zatrzy-

mać, czasem nie. Niektórzy opusz-

czają ośrodek i więcej się w nim

nie pokazują. Inni przez jakiś czas

spacerują po mieście, palą jednego

czy dwa papierosy i zaczynają się

zastanawiać nad tym, co właściwie

zrobili. Wtedy wracają.

Wielu z nas jest przekonanych,

że w MONARZE leczą się tylko nar-

komani i to w dodatku sami opia-

towcy. Rzeczywiście, 30 lat temu,

kiedy MONAR zaczynał funkcjono-

wać, było to prawdą. Jednak dzisiaj,

można to włożyć między mity. Ta

instytucja pomaga również osobom

uzależnionym od alkoholu, od ha-

zardu, bezdomnym. Kadra ośrodka

w Milejowicach w sezonie zimowym

prowadzi na dworcach akcje, w ra-

mach których bezdomni tam prze-

bywający mogą liczyć na ciepłą her-

batę i coś do jedzenia. Ponoć jest to

również dobry okres na pozyskiwa-

nie nowych podopiecznych. Kiedy

mają oni do wyboru ciepły ośrodek

lub dworzec – wybierają ośrodek.

Część z nich odchodzi, kiedy robi się

cieplej, ale część zostaje, kończy

terapię i zaczyna nowe życie. To nic

ich nie kosztuje - żeby znaleźć się

w ośrodku potrzebne jest tylko skie-

rowanie od lekarza i zaświadczenie

o przebytym detoksie, natomiast

samo leczenie jest w całości finan-

sowane przez NFZ lub Ministerstwo

Zdrowia – w zależności od tego, czy

ktoś posiada ubezpieczenie, czy

nie. Również po zakończeniu terapii

można liczyć na pomoc MONARU.

Neofici mają prawo przez jakiś czas

mieszkać w hostelu, znajdującym

się na terenie ośrodka, a kierownic-

two pomaga im znaleźć pracę i od-

naleźć się w życiu.

Oprócz tego, że wszystkie

mieszkające w ośrodkach osoby

mają obowiązek pracować na jego

terenie – dbać o czystość, napra-

wiać zepsute sprzęty itp., kadra za-

pewnia im również wiele rozrywek.

W MONARZE duży nacisk kładzie

się na sport – co rano jest zaprawa,

po południu organizowane są różne

gry, mieszkańcy domów mają rów-

nież do dyspozycji siłownie i wszel-

kie sprzęty sportowe. Ponadto, co

jakiś czas organizowane są obozy,

na których spotykają się podopiecz-

ni ośrodków z różnych części Polski.

Mogą oni również rozwijać swoje

pasje – malować, śpiewać, rzeźbić…

Przy organizacji wszelkiego rodzaju

imprez społeczność może liczyć na

duże wsparcie kadry, która w myśl

słów Marka Kotańskiego „Daj siebie

innym”, wszystko, co robi – robi na

100%. Niejednokrotnie pracownicy

ośrodków poświęcają swój wolny

czas i życie prywatne, aby dać swo-

im podopiecznym trochę radości.

Kiedy człowiek bierze, nie myśli,

nie czuje. Nie jest dla niego ważne,

co ma na sobie, czy jest czysty, czy

ma co jeść. Nie interesuje go spo-

sób, w jaki zdobędzie pieniądze na

prochy, ważne jest tylko, żeby kupić

kolejną działkę. Dzięki MONAROWI

taka osoba na nowo zaczyna odczu-

wać i myśleć. Uczy się żyć. A nowe

życie, wolne od uzależnienia, jest

największym darem, jaki można za-

oferować tym ludziom.

Ewa Fita

Page 22: Kontrast 5/09

22

Czy ja się w ogóle nadaję?Krew. W żyłach każdego z nas pły-

nie jej około pięciu litrów. Składa się

z białych i czerwonych krwinek, pły-

tek krwi i osocza. Każdorazowo od-

daje się 450 ml. Mężczyźni mogą to

zrobić sześć razy w roku (średnio co

osiem tygodni) a kobiety cztery razy

(co trzy miesiące). Grupa krwi jest

nieistotna, bo potrzeba każdej. Bra-

kuje zarówno najpopularniejszych

grup typu A RH+, bo w końcu wielu

ludzi jej potrzebuje, ale również grup

najrzadszych, jak np. 0 RH-. W tym

wypadku niewielu biorców otrzymuje

krew od niewielkiej grupy dawców.

Zanim jednak zostaniesz daw-

cą, będziesz musiał przejść przez

biurokrację i badania. Najpierw wy-

pełnisz specjalny formularz, odpo-

wiadając na dosyć dziwne pytania:

Czy przebywałeś w tropikach lub wy-

jeżdżałeś do Anglii czy Francji? Czy

miałeś kontakt z zakaźnie chorymi?

Byłeś niedawno u dentysty, kosme-

tyczki lub robiłeś tatuaż? Bierzesz

jakieś leki? Jeśli odpowiedziałeś po-

zytywnie na któreś z tych pytań, mo-

żesz nie zostać dawcą. Warunków

do spełnienia jest więcej. Musisz

mieć ukończone 18 lat i ważyć po-

wyżej 50 kg. Kobiety muszą być co

najmniej trzy dni po miesiączce. Cał-

kowicie zdyskwalifikują cię choroby

serca i układu krążenia oraz układu

nerwowego, przynależność do grupy

zagrożenia wirusem HIV, lekomania

i alkoholizm.

O wszystkim zdecydują wstępne

badanie krwi i lekarz. Po wypełnie-

niu ankiety pobierana jest krew do

badań. Sprawdza się przede wszyst-

kim poziom hemoglobiny, której zbyt

mała ilość wywołuje anemię. Potem

przejdziesz badanie lekarskie, na

które składa się mierzenie ciśnienia

Stałam kiedyś na Dworcu Głów-

nym we Wrocławiu i czekałam na

pociąg. Mój wzrok przyciągnął bil-

lboard. Był inny niż pozostałe. Nie

jaskarwy, tylko w wyważonych bar-

wach. W niczym mnie nie szoko-

wał. Mimo to przyciągał wzrok. Ze

zdjęcia delikatnie uśmiechał się do

mnie jakiś człowiek, zdecydowanie

nie model. A obok napis: „Zostaw

serce na ziemi, łatwiej będzie pójść

do nieba”. Był to element ogólno-

polskiej kampanii na rzecz trans-

plantologii.

Sama nigdy nie myślałam o so-

bie w kategoriach potencjalnego

dawcy. Być może dlatego, że życie nie

postawiło przede mną takiej potrze-

by, a może dlatego, że pojęcia daw-

cy, transplantacji czy choćby szpita-

la wydawały mi się być wyjątkowo

odległe. Ale, jak sama pomyślałam,

oddawanie krwi nie byłoby dla mnie

problemem. Po jakimś czasie wróci-

łam do tego pomysłu. Jak sama się

przekonałam, można w ten sposób

szybko i – w zależności od indywidu-

alnych predyspozycji – bezboleśnie

pomóc innym.

Rocznie ponad 500 tysięcy osób honorowo oddaje w Polsce krew. Korzystają z niej prawie 2 milio-ny chorych, którzy potrzebują transfuzji krwi, albo leczą się lekami krwiopochodnymi.

Ty też możesz im pomóc.

Podzielić się krwią? A czemu nie!

Fot. Kuba Bocian

Page 23: Kontrast 5/09

23

i pulsu oraz rozmowa z lekarzem. Je-

śli nie ma przeciwwskazań, możesz

oddać krew.

Nie taki diabeł straszny…

Przed wejściem do sali, w której

pobierana jest krew, będziesz mu-

siał obligatoryjnie umyć ręce aż

po łokcie i zdezynfekować je. Obo-

wiązkowo założysz odzież ochronną

– woreczki na buty oraz specjalny

fartuch, który ochroni cię przed po-

brudzeniem się krwią. Potem usią-

dziesz, a właściwie położysz się,

w specjalnym fotelu. Moment wkłu-

cia bądź co bądź dosyć długiej igły

może trochę boleć, ale jeśli nie bę-

dziesz ruszać ręką zbyt gwałtownie,

w ogóle nie będziesz czuł jej obec-

ności w ręce. Pielęgniarka podłączy

igłę do specjalnej rurki, którą krew

płynie najpierw do pojemników na

specjalne próbki, a potem do plasti-

kowego woreczka. Samo pobieranie

trwa ok. 10 minut. Żeby krew lepiej

płynęła, dostaniesz do ściskania

specjalną piłeczkę. Możesz w tym

czasie pooglądać telewizję lub, jak

ja, przyglądać się, jak woreczek

dosyć szybko zapełnia się ciem-

noczerwoną cieczą. Jest to widok

niesamowity, ale mnie osobiście

napełnił satysfakcją, że w końcu się

odważyłam. Nie ma się czego bać,

a ból jest niewspółmierny do tego,

co można w ten sposób zdziałać.

Po oddaniu krwi najpierw bę-

dziesz musiał 5 minut poleżeć,

a kolejne 5 minut siedzieć. Przez

cały czas pozostajesz pod profe-

sjonalną opieką – ciągle ktoś pyta,

czy dobrze się czujesz, czy coś cię

boli, a może chcesz się czegoś na-

pić. Potem zostajesz zaproszony do

świetlicy, gdzie możesz napić się za

darmo kawy lub herbaty. Tam też

dostaniesz przydział czekolady – 9

tabliczek o łącznej zawartości po-

nad 4700 kcal. Wszystko po to, bo

przyspieszyć proces wytwarzania

krwi. Jeśli w tym czasie dużo pijesz

i odpoczywasz, twój organizm za-

cznie uzupełniać brak krwi w ciągu

kilku godzin.

Wymierne korzyści

Honorowym dawcą krwi zostaje każ-

dy, kto choć raz oddał dobrowolnie

krew lub jej składniki (można też

oddawać osocze lub same krwin-

ki) i został zarejestrowany w stacji

krwiodawstwa. Taka osoba po dru-

gim oddaniu krwi za darmo dosta-

nie kartę identyfikacyjną grupy krwi.

Nadawany przez Polski Czerwony

Krzyż tytuł „Zasłużonego Dawcy

Krwi” przysługuje kobietom, które

oddały co najmniej 5 litrów krwi lub

15 litrów osocza, oraz mężczyznom,

którzy oddali co najmniej 6 litrów

krwi lub 20 litrów osocza. Honoro-

wym dawcom krwi przysługują też

pewne przywileje. Przede wszystkim

otrzymują oni zwolnienie lekarskie

na dzień oddania krwi oraz (teore-

tycznie) zwrot kosztów przejazdu.

Dodatkowo dawcom rzadkich grup

i tym, którzy przed pobraniem krwi

zostali poddani zabiegowi uodpor-

nienia, przysługuje również ekwi-

walent pieniężny za pobraną krew

i związane z tym zabiegi. Niewielu

ludzi wie, że krwiodawców obejmuje

również możliwość odliczenia od po-

datku dochodowego 130 zł za każdy

oddany honorowo litr krwi.

Możliwości jest wiele

Krew można oddać przede

wszystkim w Regionalnych Centrach

Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa (we

Wrocławiu znajduje się ono przy ul.

Czerwonego Krzyża 5-9). Nie jest to

jednak jedyna opcja. Takie centra czę-

sto, szczególnie w czasie wakacji, wy-

syłają w teren specjalne ambulanse

do pobierania krwi. Z takiej opcji od

kilku lat mogą korzystać np. uczestni-

cy festiwalu Woodstock w Kostrzynie

nad Odrą. W tym roku zdecydowało

się na to aż 2376 woodstokowiczów.

Poza tym można przyłączyć się do

„Wampiriady” – ogólnopolskiej stu-

denckiej akcji honorowego oddawa-

nia krwi. Tylko na wiosnę tego roku

w ramach tej akcji krew oddało 1056

studentów w całym kraju.

Jeśli jesteś zdrowy, nic nie stoi

na przeszkodzie, byś został honoro-

wym dawcą krwi. Możliwości ku temu

jest naprawdę wiele, ale to do Ciebie

należy inicjatywa.

Ilona Rodzeń

Fot. Kuba Bocian

Page 24: Kontrast 5/09

24

Jeden z najbardziej znanych trenerów

komunikacji na świecie, międzynaro-

dowej klasy nauczyciel i coach Mate-

usz Grzesiak rok temu stał się także

sławą ogólnopolską. A wszystko za

sprawą bestsellerowego AlphaMa-

le. Książka jest swoistym kursem

uwodzenia opartym na technikach

neurolingwistycznego planowania

(w skrócie NLP). NLP to zbiór tech-

nik komunikacji nastawionych na

tworzenie i modyfikowanie wzor-

ców postrzegania i myślenia u ludzi.

W skrócie, można określić to jako ma-

nipulację. Jest ona tym perfidniejsza,

że eksploatuje na wielu poziomach

emocjonalność ofiary. NLP znajduje

zastosowanie w wielu dziedzinach ży-

cia. W biznesie, w dowodzeniu grupą

osób, jako autoterapia, w nauczaniu

języków obcych, nawet w podnosze-

niu swojego wizerunku socjokultu-

rowego. Zawsze zmierza do zrozu-

mienia i nauczenia, jak skutecznie

wpływać na innych, żeby efektywnie

– acz nieświadomie – spełniali posta-

wione im oczekiwania. Nie jest tajem-

nicą, że największą popularnością

wśród ofert przygotowanych przez

stowarzyszenie NLP Polska cieszy się

kurs uwodzenia o tej samej nazwie co

książka Grzesiaka – AlphaMale.

Sprawa w ani jednym calu nie

jest niewinna.

Sposób w jaki pisze i mówi coach,

to wprost hipnotyzująca mieszanka

slangu młodzieżowego, skompliko-

wanych terminów psychologicznych

i spora dawka grypsu NLP - otwarcie,

set, openery, feedbacki, zasoby, ko-

twice – tylko dla wtajemniczonych,

a to wszystko trener okrasza moc-

nym wulgaryzmem. Mat ma wszyst-

ko, co może składać się na obiekt

westchnień ludzkich – dobrze gada,

dobrze się rusza, dobrze wygląda. Ma

wszystkie laski na mrugnięcie okiem.

A to najlepszy sprawdzian jego „aflo-

watości”. Chłopaki w to wierzą. Nie-

stety, niebezpodstawnie.

Dzięki licznym udostępnionym

filmikom reklamowym można podzi-

wiać cudowną aparycję Grzesiaka

podczas jego treningów oraz roz-

gryźć, o co tak naprawdę chodzi. „Wy-

bierasz odpowiedni poziom energe-

tyczny, który jest odpowiednio silny,

przechodzisz na umiejętne patrzenie,

instalowanie obrazów, używanie gło-

su, budowanie emocji, dotykanie jej,

korzystanie ze smaków i zapachów

po to, żeby doprowadzić do jakiegoś

rodzaju eskalacji emocji i ta eska-

lacja zostanie połączona z jakimś

wybranym kontekstem”1 Językiem

NLP można nazwać to „zakładaniem

kotwicy”, czyli stwarzaniem odru-

chowych emocjonalnych powiązań

przyczynowo-skutkowych z bodźcem.

Bodźcem może być dotyk, obraz,

dźwięk. Chodzi o doprowadzenie roz-

mówcy do wyjątkowo wysokiego po-

ziomu pozytywnych emocji, poczym

„zakotwiczenie” ich w jakimś bodźcu.

Jest to rozgrywka na poziomie psychi-

ki, programowanie nieświadomych

zachowań mózgu. Trenerzy dowodzą,

że jeśli konkretny bodziec (kotwicę)

powtórzy się później w wybranym

przez siebie kontekście – np. przy

propozycji seksualnej, to mózg roz-

mówcy automatycznie włączy wcze-

śniej osiągnięty poziom pozytywnych

emocji. Oczywiście, „kotwice” to tylko

jeden z elementów składających się

na inteligentny podryw, są one jed-

nak najbardziej niebezpieczne, gdyż

trudno obronić się przed czymś nie

do końca uświadamianym.

Nagrane i udostępnione na stro-

nach internetowych fragmenty „se-

sji” pokazują, jak charyzmatyczny

Mat magnetyzuje i manipuluje swoją

1 Wszystkie cytaty zostały za-czerpnięte z nagrań dostępnych w serwi-sie youtube.com, lub ze strony www.pua.pl

Rzeczywistość zależy od projekcji. Możesz sterować cudzym wrażeniem, jeśli tylko je odpowiednio zaprogramujesz. Jesteś dla niej idealnym partnerem seksualnym, jeśli tylko wygenerujesz jej to

w głowie.

Projektowany Samiec Alfa

Page 25: Kontrast 5/09

25

grupą. Wykorzystuje względem nich

technikę, której mają się od niego

nauczyć. Mechanizm jest prosty – do-

stosowuje się w całości do słuchaczy,

jest wzorem mężczyzny, na jakiego

czekają. Bo alphamale zawsze gra.

Raz wyluzowanego kolesia z blokowi-

ska w szerokich spodniach i dżokejce,

raz klubowicza w dobrze dobranych

ciuchach. Oni będą tacy jak on. Już za

trzy dni. Już za trzy tys. złotych. Będą

„dumnymi samcami, za którymi uga-

niają się kobiety”.

Wiele kilometrów słów przed-

stawia kurs z jak najlepszej strony

i bije do uczciwości, dumy i szla-

chetności męskiej: „Staniesz się

Gentlemanem z klasą, nienaganną

kulturą i precyzyjnymi zachowania-

mi socjalnymi”. „Zmienisz stosunek

do samego siebie”. „Zdobędziesz

inteligencję i rozwój na najwyższym

poziomie. Komunikację, która uczy-

ni z Ciebie mądrzejszego człowieka.

Umiejętności, jakie ustawią Cię na

drodze zdrowego, fascynującego ży-

cia”. „Mężczyźni dostali do ręki moż-

liwość bycia dumnymi samcami, za

którymi uganiają się kobiety”. „Weź-

miesz to i kierując sie odpowiedzial-

nością oraz wewnętrzną uczciwością

będziesz wiedział, jak uchronić je od

niepotrzebnego bólu. Bo masz klasę”.

Te wydumane, szlachetne postulaty

w żaden sposób nie powracają już

na zajęciach praktycznych. Grzesiak

na żadnym kursie nie ściemnia zgro-

madzonym słuchaczom, czego tak

naprawdę przyszli się nauczyć.

„Pierwsza zasada uwodzenia:

«wybieraj te dupy, które cię lubią».

Dosyć, kurwa, ważne. Większość fa-

cetów wybiera te dupy, które im się

podobają. Ale mi się podobają dupy,

które mnie lubią, zauważyłem, że jest

to powiązane później z emocjami.

W ogóle mam od zajebania tez. Jed-

ną z tez jest test na poczucie humoru.

Strzelam dowcip jeden, drugi, trzeci

jak ona się nie śmieje, to niestety […]

znikam. Bo wiem, że będzie cienka

w łóżku. I tyle. W momencie gdy ona

podąża za mną i się śmieje, ja wiem,

że gdy wejdę do łóżka, to ona będzie

dziko przeżywała”.

Jeżeli chodzi wyłącznie o roz-

pieszczanie własnego ego i fascynu-

jące życie seksualne bez względu na

rzeczywisty stan wolicjonalny drugiej

osoby, to czy nie zbliżamy się tu nie-

bezpiecznie do gwałtu psychicznego?

Promotorzy kursów „inteligentnego

uwodzenia” uczą „jak tworzyć przy-

musowe konteksty seksualne oraz

odpowiednio planować i umiejętnie

wykorzystywać logistykę podczas spo-

tkań z kobietami”, bo „sex to prosta

konsekwencja dobrej energii, zabawy

między wami oraz niedocenianej do-

tąd logistyki”.

Według organizatorów kursów

prowadzonych przez Gwiazdę-Grzesia-

ka i pozostałych trenerów, trzydniowe

treningi uwodzenia są wręcz oblegane

(mimo zaporowej ceny), a książki na

ten temat natychmiast stają się best-

sellerami. Poza tymi entuzjastyczny-

mi oświadczeniami w mediach raczej

nie słychać o kursach NLP. Dlaczego

sprawy nie nagłaśniają sami zaintere-

sowani? Być może lepszy jest rozgłos

dzięki tzw. „poczcie pantoflowej” niż

narażanie się na publiczną debatę

z przedstawicielami nauk psycholo-

gicznych, którzy do neurolingwistycz-

nego planowania odnoszą się co

najmniej sceptycznie. Zarzuca się tej

metodzie i jego propagatorom m.in.:

brak dowodów potwierdzających sku-

teczność, brak podstaw naukowych,

amoralność („nie ma błędów, są tylko

doświadczenia”), arogancję i megalo-

manię, manipulację, komercjalizację,

stawianie przekonań ponad prawdę .

Na koniec ciekawostka. Niedaw-

no ruszył „przełomowy” kurs Alpha-

Female wraz ze sprzedażą książki

Grzesiaka o tym samym tytule, re-

klamowany jako „potężny warsztat

dla wolności emocjonalnej i socjalnej

KOBIET”. „Zrozumiesz dlaczego teraz

możesz być szczęśliwa, a wcześniej

nie mogłaś ani z chłopcami, którzy

wszystko co mają, dostają od innych

i nie mają odpowiedzialności, ani

z facetami, którzy korzystając z silnej

energii, owszem, mogli być dobrymi

kochankami, ale zamiast Ciebie, ko-

chali i dbali wyłącznie o obraz swojej

zajebistości”.

Teresa Raniszewska

Page 26: Kontrast 5/09

26

Page 27: Kontrast 5/09

27

Sebastian Kostecki, student Instytutu Dzien-nikarstwa i Komuni-kacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocław-skim. Reporter i lektor UniRadia, z zamiłowa-nia fotograf.

Page 28: Kontrast 5/09

28

Premiery wyczekiwane, drobne niespodzianki, kurs na XIX i początek XX w. i przede wszystkim: wysyp festiwali – to wszystko czeka nas w teatrach na początku nowego sezonu.

Po mocnym zakończeniu poprzed-

niego sezonu teatralnego (w krótkich

odstępach czasu premiery Krystiana

Lupy, Krzysztofa Warlikowskiego,

Grzegorza Jarzyny i Mai Kleczew-

skiej) nowy szykuje się nie mniej

intensywnie. Tym fanom teatru, któ-

rzy nieopatrznie opróżnili portfele

w wakacyjnych kurortach, pozosta-

nie wyczekiwać w kolejkach po tanie

wejściówki na festiwale i premiery.

Na początek krótka informacja o tym,

co już was ominęło…

10 września na łódzkim Festiwa-

lu Dialogu Czterech Kultur Jan Klata

pokazał Ziemię obiecaną według

Władysława Reymonta (premiera

wrocławska – 25 września). Po za-

skakująco sumiennej, a jednocze-

śnie wciągającej inscenizacji Trylogii

Henryka Sienkiewicza (Stary Teatr,

Kraków) reżyser zajął się jedną z naj-

wybitniejszych powieści w literaturze

polskiej. Ziemię obiecaną zobaczyć

mogli także goście zakończonego nie-

dawno, jubileuszowego, 5. Międzyna-

rodowego Festiwalu Dialog-Wrocław

(10-17 października). Przedstawienie

zespołu Teatru Polskiego zostało po-

kazane w ostatnim dniu przeglądu,

obok spektaklu Riezenbutzbach. Sta-

ła kolonia Christopha Marthalera. Na

tegorocznym Dialogu gościły również

takie sławy, jak Luc Perceval (Troilus

i Kresyda), Eimuntas Necrosius (Idio-

ta), Ivo van Hove (Tragedie rzymskie)

czy William Kentridge (Woyzeck na

wyżynie Highveld). Śledźcie jednak

uważnie repertuar Teatru Polskiego

– spektakl Klaty będzie można zoba-

czyć w tym roku kalendarzowym jesz-

cze kilka razy.

Zanim późną jesienią (dokładna

data nieznana) Krystian Lupa pokaże

w warszawskim Teatrze Dramatycz-

nym kolejną część Tryptyku. Persony

(po spektaklu o micie Marilyn Monroe

będzie to odsłona poświęcona femi-

nistycznej działaczce Simone Weil),

teatr ten opanują młodsi reżyserzy.

Radosław Rychcik, który w zeszłym

sezonie zwierzał się z tęsknoty za

prawdziwym uczuciem we Fragmen-

tach dyskursu miłosnego (wg Rolan-

da Barthesa), tym razem powtórzy za

Flaubertem: Emma to ja. Obok Pani

Bovary do repertuaru Dramatycznego

trafi także inna wielka powieść ubie-

głego wieku – Wilk stepowy Herman-

na Hessego. Reżyser Marcin Liber

otworzy tą produkcją Młodą Scenę

teatru. Melancholijnie będzie także

Teraz teatr!Fo

t. kr

akow

.dla

stud

enta

.pl

Page 29: Kontrast 5/09

29

też zostać otwarty na powrót Teatr

Kameralny w Sopocie, przeniesiony

z jednej strony Monciaka na drugą,

do pomieszczeń zaadaptowanych

po dawnym kinie Bałtyk. Dyrektor

Orzechowski widzi tam w przyszłości

miejsce głównie dla komedii. Kolejną

nową sceną stanie się Sala 315, daw-

ne miejsce prób w siedzibie teatru

w Gdańsku. Będzie to najmniejsza ze

wszystkich scen Wybrzeża, dla nie-

spełna stu widzów. Pierwszą sztuką

tam graną będzie przygotowywany na

koniec grudnia Zawisza Czarny Juliu-

sza Słowackiego. W dalszej kolejności

obejrzymy m.in. debiutancką sztukę

Morze otwarte Jakuba Roszkowskie-

go, etatowego dramaturga teatru.

Orzechowski zapowiada ponadto

sztuki brytyjskiego pisarza i reżysera,

Philipa Osmenta, oraz francuskiego

absurdysty, Copiego – autorów mało

znanych w Polsce.

Ewa Orczykowska

w Krakowie, gdzie Michał Borczuch

kończy prace nad Werterem (Stary

Teatr, premiera 30 października).

Biblia całego pokolenia nadwrażliw-

ców będzie – po Portrecie Doriana

Graya (TR Warszawa) i Lulu (Stary

Teatr) – kolejnym spektaklem Bor-

czucha, w którym zajmie się on bo-

haterem wewnętrznie sprzecznym

– delikatnym, twórczym i demonicz-

nym zarazem. Bohaterem, który „bez

winy”, „wbrew sobie” ściąga na oto-

czenie nieszczęścia, zajmie się także

Agnieszka Glińska w warszawskim

Teatrze Współczesnym. Swoją Sztukę

bez tytułu zamierza oprzeć na niezna-

nych dotąd w Polsce wersjach i ko-

mentarzach do Płatonowa Czechowa.

W tytułowej roli wystąpi – niepodziel-

nie królujący od roku na kinowych

ekranach – Borys Szyc.

Nie zawiedzie nas również war-

szawski Nowy Teatr Krzysztofa Warli-

kowskiego. Mimo nadal nierozwiąza-

nych problemów z siedzibą, będzie on

działać podobnie jak w ubiegłym se-

zonie – jako multimedialne centrum

kultury. Nie zabraknie więc wydarzeń

muzycznych; teatr współorganizu-

je z festiwalem Warszawska Jesień

koncerty Pawła Mykietyna Pasję wg

św. Marka na głosy i instrumenty

oraz Renate Jett (znanej z wokalnej

oprawy spektakli Warlikowskiego).

Na wiosnę natomiast zobaczymy naj-

ważniejszy spektakl, przygotowywany

w tym sezonie przez znakomitego re-

żysera (w koprodukcji z francuskim

Theatre Odeon) – Tramwaj zwany

pożądaniem Tennessee Williamsa.

Przedstawienie już traktowane jest

jako wydarzenie, choćby ze względu

na zaproszenie do obsady – znanej

m.in. z filmów Jeana-Luca Godarda –

Isabelle Huppert.

Na polskiej scenie teatralnej nie

możemy pominąć strony północnej.

Prym wiedzie tutaj oczywiście gdań-

ski Teatr Wybrzeże, który w nadcho-

dzącym sezonie przejdzie spore zmia-

ny. Wiadomo na pewno, że czekającą

nas w nowym sezonie premierą, pla-

nowaną wstępnie na styczeń, będzie

Bal manekinów Brunona Jasieńskie-

go. Osoba reżysera, Ryszarda Majora,

ucieszy wszystkich, którzy mają jesz-

cze w pamięci jego przedstawienia,

przygotowywane w Teatrze Wybrzeże

w latach 70. i 80. – okresie świetno-

ści tej instytucji.

Teatrowi przybędzie w nowym

sezonie scen. Eksperyment ze Sce-

ną Letnią w Pruszczu Gdańskim

okazał się na tyle udany, że dyrek-

tor Orzechowski postanowił adopto-

wać Faktorię do rodziny przestrzeni

scenicznych teatru. W Pruszczu mo-

żemy się spodziewać dwóch pre-

mier – muzycznego przedstawienia

(g)dzie-ci-faceci, złożonego z piose-

nek opowiadających o powiększa-

jącym się deficycie męskości we

współczesnym świecie, oraz prapre-

mierowej inscenizacji sztuki Być jak

Kazimierz Deyna Radosława Paczo-

chy. Latem przyszłego roku powinien

Fot.

e-te

atr.p

l

Page 30: Kontrast 5/09

30

Gdy wyobrażamy sobie Śmierć jako postać, zawsze w rękę wkładamy jej kosę, a na głowę zarzuca-my kaptur. Czynimy to bezwiednie, bo taki obraz Śmierci kreuje wszechobecna popkultura. Bardzo

wyraźnie widać to w kinie, które pełnymi garściami czerpie ze wzorców średniowiecznych.

Jednak już w Biblii odnaleźć może-

my różnorodne wyobrażenia Śmier-

ci. Najbardziej znana jest chyba

Śmierć w roli jeźdźca Apokalipsy na

płowym koniu: I ujrzałem: oto koń

trupio blady, a imię siedzącego na

nim Śmierć. W Biblii Śmierć króluje

(Śmierć królowała od Adama do Moj-

żesza) lub staje się nieprzyjacielem

(A jako ostatni wróg zniszczona bę-

dzie śmierć). W teologii żydowskiej

i muzułmańskiej mamy do czynienia

z postacią Anioła Śmierci — Azra-

ela, który oddziela duszę od ciała

i służy Bogu jako poseł. Tunezyjska

opowieść, nawiązując do fragmentu

Księgi Rodzaju, w którym jest mowa

o tym, że pierwsi ludzie mogli żyć kil-

kaset lat, tłumaczy obowiązki Anioła

Śmierci. Opowiada o kobiecie, ma-

jącej w dniu śmierci 500 lat, która

wskrzeszona przez Allacha, powie-

działa, że ma dosyć życia. Dlatego

Allach nakazał Azraelowi, aby ten

uwalniał ludzi od zmartwień śmier-

telników po 70 latach.

W panteonie olimpijskim śmier-

cionośne siły były w rękach bogów

— Zeusa, Ateny, Apolla, Artemidy,

Aresa, Hadesa, Hekate i Persefony.

Jednak postacią najbardziej zbliżo-

ną do wyobrażeń Śmierci był bożek

Tanatos. Przedstawiano go jako

młodzieńca z czarnymi skrzydłami

i odwróconą, zgaszoną pochodnią.

Tak pisze o nim Jan Parandowski:

„Tanatos, syn Nocy, zlatuje na czar-

nych skrzydłach, wchodzi niepo-

strzeżony do pokoju i złotym nożem

odcina konającemu pukiel włosów.

W ten sposób, niby kapłan umar-

łych, poświęca człowieka na ofiarę

bóstwom podziemnym i na zawsze

odrywa od ziemi”. Jednak wielu

badaczy zwraca uwagę na fakt, iż

nawet bóg Tanatos nie jest śmier-

cią uosobioną, a jedynie tym, który

śmierć zsyła. W starożytności nie

istniało według nich alegoryczne

przedstawienie śmierci z tego pro-

stego powodu, że była ona wówczas

pojęciem czysto abstrakcyjnym.

Mitologia grecka wykreowała

także postać Charona - ducha świa-

ta podziemnego, który był przewoź-

nikiem dusz zmarłych przez mitycz-

ną rzekę Styks. Podczas podróży

Charon sterował łodzią, w której

wiosłowały dusze zmarłych. W sztu-

ce przedstawia się Charona jako

siwego, brodatego starca ubranego

w strój niewolnika i okrągły kapelusz

podróżny, często w łodzi, z wiosłem

w ręku. Innymi postaciami bezpo-

średnio kojarzonymi ze śmiercią

były mojry - trzy siostry czuwające

nad życiem każdego człowieka. Plo-

tły tzw. nić życia, której przecięcie

wiązało się ze śmiercią właściciela

nici.

W tradycji Majów Ah Puch –

bóg śmierci przedstawiany był jako

szkielet lub opuchnięte zwłoki. Jako

Hunhau, władca demonów, rządził

najniższym, dziewiątym piekłem,

zwanym Mitnal. Z kolei tradycja

środkowowschodnia zsyła nam wy-

obrażenie Śmierci jako uzbrojonej

kobiety o skrzydłach nietoperza, pa-

zurach jastrzębia i rozpuszczonych

włosach. Innym razem pojawia się

jako szkielet okryty zdobionym zło-

tem, aksamitnym płaszczem, który

trzyma maski ukazujące różne ob-

licza Śmierci: obojętność, przeraże-

nie, wstręt, łagodność, litość, okru-

cieństwo.

Śmierć niejedno ma imię

Page 31: Kontrast 5/09

31

Średniowiecze przyniosło obraz

Śmierci jako włochatego straszydła

o czterech twarzach. W ówczesnych

wyobrażeniach nie zabrakło także

wizerunku szponiastego smoka i de-

mona ze skrzydłami nietoperza. Do-

piero później Śmierć przemieniła się

w transi – rozkładające się zwłoki, by

wreszcie przekształcić się w znany do

dziś szkielet. Co ciekawe u Petrarki

spotykamy się ze Śmiercią - kobietą

odzianą w czarną suknię.

Epoka średniowiecza wykształ-

ca także specyficzne atrybuty Śmier-

ci. Wyposaża ją w kosę lub sierp,

nakłada na nią czarną tunikę i sadza

na wozie wiozącym trumnę. Często

towarzyszy jej eskorta szkieletów.

Na plecach wyrastają jej nietoperze

skrzydła.

Tak uposażona i odziana Śmierć

przywędrowała do kina, by osiąść

w nim na dobre. Po zanalizowaniu

dziesięciu najpopularniejszych zda-

niem użytkowników serwisu IMDB

filmów z upostaciowioną śmiercią

– aż w 8 z nich mamy do czynienia

ze śmiercią zakapturzoną, z kosą

w ręku. Zaczynając od Siódmej pie-

częci, przez Bohatera ostatniej akcji

i Sens życia wg Monty Pythona aż

do filmów allenowskich takich jak:

Scoop – gorący temat, czy Śmierć,

miłość i śmierć. Pod czarnym kap-

turem znajduje się zazwyczaj kre-

dowo biała twarz lub goła czaszka.

Częstym motywem bywają negocja-

cje ze Śmiercią. Widać to chociażby

w słynnej scenie szachowego poje-

dynku z Siódmej Pieczęci Ingmara

Bergmana. Pojawieniu się Śmierci

na ekranie towarzyszy mrok, noc,

mgła lub bardzo zachmurzone nie-

bo. Najczęściej się nie odzywa, jest

milcząca lub wypowiada krótkie zda-

nia.

Wyjątkiem jest tutaj Joe Black

Martina Bresta. W tym filmie w rolę

Śmierci wciela się sam Brad Pitt.

Reżyser opowiada nam historię

Śmierci, która chce sprawdzić, jak

to jest być człowiekiem. Tym razem

widz może obserwować na ekranie

Śmierć piękną, gadatliwą i… posia-

dającą ludzkie uczucia. Z podobnym

zabiegiem mieliśmy do czynienia

w zapomnianej już dziś komedii

z 1934 roku o wiele mówiącym tytu-

le Śmierć odpoczywa. W obu filmach

pojawia się wątek miłosny. Uczło-

wieczona Śmierć staje się obiektem

uczuć pięknej kobiety. Być może jest

to odległe echo znanego od czasów

starożytnych – oswajania śmierci.

Paulina Dreslerska

Page 32: Kontrast 5/09

32

Kiedy myślę, jak celnie i zwięźle

podsumować Bękarty Wojny, po-

jawia się ten sam problem, jaki

miałem chociażby z Antychrystem

Von Triera. Wynika on z tego, że

Tarantino, podobnie jak Duńczyk

(którego zresztą Quentin chwali -

wymienia Dogville wśród swoich

ulubionych obrazów) robi filmy „po

swojemu”, używając własnego, bar-

dzo specyficznego języka przekazu.

Z tego powodu ich filmy wypada-

ło by opisywać po dwakroć – raz

dla przeciętnego widza, który po

prostu chce pójść na coś cieka-

wego do kina, dwa dla kinomana,

który oczekuje „czegoś więcej”.

Bękarty to „coś więcej” w pełnym

tego słowa znaczeniu. Quentin Ta-

rantino pokazał nie pierwszy raz,

że jest filmorobem genialnym.

Wiem, że to nie jest zbyt oryginalne

stwierdzenie, ale nic nie poradzę –

to prawda. Analizować każdy aspekt

jego nowego filmu można bez koń-

ca, czego przykłady już zresztą

obserwuję na blogach amerykań-

skich. Ja jednak we wszelkich ana-

lizach postaram się być oszczędny;

zwłaszcza, że uważam, iż Bękarty –

jak żaden film Quentina od czasów

Jackie Brown – potrafią przed każ-

dym otwartym widzem się obronić,

a i nie potrzeba tak wiele, by dać

się nimi po prostu zachwycić.

Bękartów łączy z Antychrystem

coś jeszcze, mianowicie: dezorien-

tacja widzów, w dużej mierze spo-

wodowana marketingiem. Miasta

obwieszone są plakatami, z których

spogląda Brad Pitt. Każda reklama,

tak jak i zwiastun, sugeruje, że oto

dostajemy prawdziwy film wojenny,

gdzie amerykańscy twardziele dają

wycisk złym naziolom. Ja sam tak

myślałem przed projekcją. Ba, sam

Tarantino tak kiedyś myślał. Tytuł

Inglorious Bastards wspominał od

kilku dobrych lat, zapowiadając,

że będzie to film w stylu Parszy-

wej dwunastki. Mieli grać Stallo-

ne, Schwarzenegger i inni twardzi

kolesie. Tymczasem efekt finalny,

który możemy oglądać w kinie, nie-

wiele ma wspólnego z pierwszym

zarysem. Bękarty, czyli brutalni

żydowscy partyzanci, są w filmie

obecni, ale nie są wcale najważ-

niejsi. Brad Pitt wcale nie jest tu

głównym bohaterem – ma bardziej

rolę „komediowego przerywnika”

niczym w niedawnym Tajne przez

poufne. A główną bohaterką jest

młoda francuska właścicielka kina,

odtwarzana przez Melanie Laurent,

aktorkę znaną z.... hmm. Znacie ją?

Najlepszy film w tym roku? Arcydzieło? Te pytania, jak na razie, są dla mnie bez odpowiedzi. Nie mam jed-nak żadnych wątpliwości, że „nowy Tarantino” to Taranti-no w formie czołowej. Opo-wiada historię niby spokojną, bez fajerwerków, która jed-nak okazuje się być najlep-szą, jaką kiedykolwiek nam

przedstawił.

Bękarty kina

Page 33: Kontrast 5/09

33

Sam film jest praktycznie pozba-

wiony przemocy, przynajmniej w po-

równaniu do zapowiedzi. Trafią się

jedynie ze dwie brutalne sceny, obie

dość krótkie. O czym jest więc ten

film? Jest o wojnie, ale niekoniecz-

nie o drugiej wojnie światowej. Jest

o miłości, ale nie próbuje być dra-

matem. Jednocześnie nie przestaje

być typowo Tarantinowską zabawą,

dziełem niemiłosiernie wypchanym

odniesieniami do klasyków, z ogro-

mem smaczków, z których napraw-

dę niemal każdy ma sens. Przede

wszystkim jest to pewien hymn na

cześć kina, jego znaczenia i możli-

wości, zbierający w pewną klamrę

cały ten Tarantinowski styl. „Okej,

ja tu się tylko bawię, ale to napraw-

dę ma znaczenie i naprawdę może

być piękne” – zdaje się mówić reży-

ser w kulminacyjnej scenie.

Wróćmy jednak do konkretów.

Rok powstania? 2009. Gatunek?

Nie określono. Najbliżej jest tu do...

westernu. Pierwszy rozdział jest za-

tytułowany „Dawno temu w okupo-

wanej przez nazistów Francji” i to

nie jest tylko mrugnięcie okiem do

westernowego klasyka. Ten rozdział

naprawdę wygląda jak film zrobio-

ny przez Sergia Leonego. Najpierw

jest seria bardzo długich ujęć. Póź-

niej następuje bardzo długa rozmo-

wa. Później padają strzały i koniec

rozdziału. Trwa to jakieś pół godziny

i wgniata w fotel. Każdy „normalny”

twórca przekazałby te wydarzenia

w ciągu pięciu minut filmu, ale tu

nie o to chodzi. Tarantino nie chce

łapać króliczka. Tu liczą się detale,

subtelne zagrania dialogowe, rekwi-

zytowe, zdjęciowe. Dialogi w Bękar-

tach zaliczają się do najdłuższych,

jakie usłyszycie. Ten opisany przed

chwilą prowadzi pułkownik SS Hans

„Łowca Żydów” Landa. Facet nie

gada więc o piosenkach Madonny

ani ćwierćfunciaku z serem, za to

w ciekawy sposób analizuje holo-

caust. Nie wiem, jak dla was, ale

dla mnie taka tematyka jest bar-

dziej wartościowa. Zwłaszcza, że

Tarantino – jak zwykle komiksowy

i przesadzony – potrafi swój styl po-

łączyć z taką poważniejszą tematy-

ką. Efekt jest naprawdę świetny.

Ewolucja scenariusza z „rze-

zi” do „dramatu”, o której wspo-

Page 34: Kontrast 5/09

34

zostanie wymierzona sprawiedli-

wość, zły zostanie ukarany przez

dobrego. Ale gdy rzeź się zaczyna,

Bękarty zaczynają ekscytować się

tak, jakby faktycznie byli na filmie

– śmiechy, brawa, głupie teksty.

W widza natychmiast uderza dez-

aprobata: Przecież ci ludzie mordu-

ją. Co z tego, że nazistów. Nie mogą

się cieszyć jak wieśniaki w kinie!

Ironia uderza na kilku poziomach.

Czy ten film próbuje bronić prze-

mocy w filmach? A może próbuje

pokazać jej głupotę? Ale wtedy kry-

tykowałby sam siebie! A może o to

właśnie chodzi? Takich scen jest tu

więcej. Proszę zwrócić uwagę na to,

jak przedstawieni są naziści, jak to

kontrastuje z obrazem typowym dla

amerykańskich filmów. W zasadzie

każda scena opiera się na tego typu

tricku artystyczno-moralnym. Nie

można tego rozwikłać. Można to tyl-

ko polubić.

Swoiste „przeartyzowanie” fil-

mu jest tu obecne tak samo, jak

zawsze. Tarantino potwierdza swo-

ją rangę Warhola filmu, wrzucając

w Bękarty tyle nietypowych elemen-

tów, że człowiek część z nich sobie

dopasuje, a w przypadku reszty

uznaje, że „skoro są, to chyba ma to

jakiś sens”. Zaczyna się do samego

oryginalnego tytułu. Dlaczego nie

Inglorious Bastards, a niepoprawne

Inglourious Basterds? Tarantino od-

powiada na to pytanie tak: „nie po-

wiem tego, bo wtedy cały ten zabieg

straci sens”. Typowe dla dzisiejszych

było? No to tu tak nie jest. Mówio-

no, że Quentin gloryfikuje zabójców

– tutaj mamy opowieść o ludziach,

którzy zabijali nazistów i chcieli po-

wstrzymać Hitlera, a jednak wcale

nie robi się z nich bohaterów. Prze-

ciwnie. Genialna jest scena, w któ-

rej Eli Roth idzie niczym gladiator

z kijem baseballowym. „Oglądanie

ginących nazistów to dla nas pra-

wie jak kino” – mówi Brad Pitt.

W tym momencie można poczuć

to, co czujemy podczas klasyczne-

go filmu o Dobrych i Złych – oto

minałem, jest pewnym symbolem

zmiany w samym Tarantino. Ten

facet naprawdę obala Bękartami

większość zarzutów, które pod jego

adresem kierowano. Zarzucano mu

bezsensowną przemoc – oto do-

stajemy film o wojnie, który prze-

mocy niemal nie używa. A gdy już

używa, to słowo „bezrefleksyjna”

jest ostatnim, jakiego można użyć.

Wytykano, że każda z postaci ma

ten sam charakter gadatliwego lu-

zaka i że jest ich tyle tylko po to,

by posuwać akcję do przodu. Tak

Page 35: Kontrast 5/09

35

przetłumaczone? Dlaczego kobie-

ta musi na koniec być bosa? Pytań

są setki. Sceptycy powiedzą, że są

tworzone na siłę przez zaślepionych

fanów Quentina. Nie mają racji. On

to robi absolutnie świadomie i wie-

cie co? To działa. Ten film jest za

dobrze nakręcony, żeby można było

uwierzyć w przypadkowość jakiegoś

elementu. To jest prawdziwa uczta

kinomana. To jest absolutnie pra-

wowity następca takich arcydzieł,

jak Pulp Fiction czy Kill Bill.

Im więcej piszę o Bękartach

wojny, tym mocniej jestem prze-

konany, że na pytania zadane we

wstępie trzeba odpowiedzieć twier-

dząco. W tym roku nie widziałem

ani jednego filmu, który natych-

miast po obejrzeniu chciałbym zo-

baczyć jeszcze raz. Tutaj tak jest

i to w mojej opinii największa po-

chwała. Tarantino pokazał niespo-

tykaną u niego do tej pory dojrza-

łość, jednocześnie nie tracąc nic ze

swojego mistrzowskiego warszta-

tu. Ten facet absolutnie zasługuje

na cały hype, jaki dostaje. Bękarty

ogląda się z nieustannym podzi-

wem. Chciałoby się nawet więcej,

ale co poradzić. Dostajemy dwie

i pół godziny fantastycznego mate-

riału i cieszmy się, że jest.

Boże, zapomniałem o aktor-

stwie! Christoph Waltz jest niesa-

mowity. Dostanie Oscara.

Paweł Mizgalewicz

artystów. Z nimi trzeba się chcieć

bawić. Nigdy nie dowiemy się, czy

cel naprawdę jakiś był, czy Quentin

podczas pisania walnął byka i po-

myślał: „a, niech tak zostanie”. Ni-

gdy nie dowiemy się, czy obsadze-

nie w roli partyzanta Eli Rotha miało

w sobie jakąś głębszą ironię, czy po

prostu Tarantino dał rolę swojemu

koledze, a że ten nie potrafi grać, to

przypadek. Nie dowiemy się, co ma

znaczyć obsadzenie Mike’a Myersa

(Austin Powers) w roli brytyjskiego

dowódcy. Wyśmianie się z poziomu

angielskich komedii wojskowych?

Przytyk do braku aktywności Bry-

tanii w czasie wojny? Może oba?

Nie wiadomo. Czy Rod Taylor z fil-

mu Ptaki występuje jako głębsze

nawiązanie do Hitchcocka, czy po

prostu tak się trafiło, że zagrał? Co

tu robią Samuel L. Jackson i Harvey

Keitel? Dlaczego jeden z Bękartów

dostał retrospekcję, gdy przeszłości

pozostałych musimy się domyślać?

Dlaczego napisy nie są do końca

Page 36: Kontrast 5/09

36

przedstawienia na wypełnionych

po brzegi stadionach. Jedyne, cze-

go nie powinni byli zrobić, to sprze-

niewierzyć tej szansy i rozpaść się.

Kilka miesięcy po pamiętnym

koncercie, zarejestrowanym na

albumie Live from Loreley, zespół

opuścił lider, wokalista i autor tek-

stów, Fish.

Atmosfery przeczuwalnego,

nieuniknionego końca doznaje się

na tej koncertówce w każdej nucie

i każdej sekundzie, jak to miało

miejsce również w przypadku albu-

mu Clutching at Straws. I paradok-

salnie brzmi to przewspaniale, bo

Marillion grają tak, jakby za chwi-

lę miał skończyć się cały świat,

a jedynym świadectwem o rasie

ludzkiej miałby być zapis tego wy-

stępu. Aran-

żacje utworów

(których zresz-

tą sam dobór

jest powalają-

cy – jakby do-

stać The Best

of Marillion

z tamtych cza-

sów w wersji

live) są o wie-

le ostrzejsze,

agresywnie j -

sze. Fish śpie-

wa z gniewem

i przejęciem,

głosem pełnym emocji, Ian Mosley

wali w bębny jak oszalały, Steve

Rothery odgrywa solówki swojego

życia, a Mark Kelly na klawiszach

tworzy do tego wszystkiego tak roz-

paczliwe tło, że ciarki nie schodzą

z pleców od pierwszej do ostatniej

minuty tego dwupłytowego wydaw-

nictwa.

Najlepszym (poza niesamowi-

cie rozbudowaną i wydłużoną suitą

końcową) i najlepiej oddającym du-

cha tego koncertu momentem jest

zdecydowanie Script for a Jester’s

Tear z debiutanckiej płyty. Więk-

szość kompozycji bije tu jakością

swoje wersje studyjne, ale ten frag-

ment to prawdziwa perła w koro-

nie. Dlatego też najlepszym podsu-

mowaniem koncertu z Loreley jest

lekko zmodyfikowana przez Fisha

18 lipca 1987 roku linijka Script...:

„Obiecane wesele stało się stypą.

Tak – to jest stypa...”

PS. Wydana obecnie i oma-

wiana tu wersja CD Live from Lore-

ley rozszerza tę dostępną na DVD

o utwory White Russian, Fugazi,

Garden Party i Market Square He-

roes.

Jakub Bocian

Tamtego roku zmiany

wisiały w powietrzu. Lato 1987

roku w Europie, jak pisze Fish, było

upalne i burzowe. 18 lipca zespół

Marillion zagrał jeden z ostatnich

koncertów w składzie z owym cha-

ryzmatycznym wokalistą.

W tym czasie Marillion dzielił

już tylko niewielki krok, aby zna-

leźć się na szczycie. Rozpędzony

wózek kariery zespołu nieustannie

przyśpieszał, napędzany sukce-

sem albumów Misplaced Childho-

od i Clutching at Straws. Przed gru-

pą rozpościerała się prosta droga,

prowadząca na miejsca zajmowa-

ne dotychczas przez takie legendy

jak Pink Floyd, Genesis czy Queen.

Pierwsze pozycje list sprzedaży,

rzesze oddanych fanów, potężne

Marillion – Live from Lorelei

Page 37: Kontrast 5/09

37

Dzisiejsze czasy nie sprzyjają jakoś

szczególnie rozwojowi sztuki episto-

larnej. Napisany odręcznie list odcho-

dzi powoli do lamusa, nieczęsto mo-

żemy się na niego natknąć w postaci

książkowego zbioru. Przemierzając

biblioteczne zakamarki w poszuki-

waniu kolejnych lektur, natknęłam

się na niepozorne Listy miłości au-

torstwa Marii Nurowskiej. I choć nie

jest to wydawnicza nowość - bowiem

po raz pierwszy opublikowano je

w 1991 roku, ich reedycja pochodzą-

ca z 2008 roku bardzo mnie zaintry-

gowała i zmusiła po części do tego,

aby po nie sięgnąć.

Powieść ta dotyka trudnej, wo-

jennej tematyki. Główna bohaterka,

której ręką są napisane listy, to dzie-

więtnastoletnia Elżbieta, tkwiąca

wraz z ojcem w warszawskim getcie.

Panujący w nim głód zmusza ją do

podjęcia najtrudniejszych w życiu

decyzji, których piętno pozostanie

w niej na zawsze. Kobieta ta zostaje

prostytutką.

I choć któregoś dnia zimny

i bezwzględny esesman, będący jej

kolejnym klientem, pomaga Elżbie-

cie uciec i schronić się pod fałszy-

wym nazwiskiem po drugiej stronie

getta, wojenna trauma nadal pozo-

staje żywa..

Listy te, to niezwykle poruszają-

ca spowiedź kobiety do granic zhań-

bionej przez życie, innych ludzi i przez

samą siebie. Stają się świadectwem

bardzo głębokiej miłości, jaka na-

rodziła się pomiędzy nią, a polskim

lekarzem - to w jego domu znalazła

schronienie i pozorny spokój.

Mówią o ogromie nieszczęść

spadających niczym plagi egipskie

na jedną kruchą kobietę.

Zmuszają nas do zastanowie-

nia się nad tym, czy podwójne życie

nie kłóci się z autentyzmem miłości.

Stają się wnikliwym studium kobie-

cości - mówią o rozdarciu powodują-

cym tkwienie w dwóch różnych świa-

tach. Są one tak bardzo odległe, że

nigdy się nie spotkają - a co za tym

idzie, koszmar minionej, wojennej

nocy nigdy nie przeminie. Elżbieta,

a właściwie Krystyna, mimo iż uło-

żyła sobie życie, na każdym kroku

walczy z lo-

sem, histo-

rią i samą

sobą.

Ucieka w niekończącą się ta-

jemnicę i choć znajduje w sobie od-

wagę na to, aby spojrzeć w lustro,

nie potrafi zmienić swojego postę-

powania i ujawnić prawdy.

W moim odczuciu Nurowskiej

udało się całkiem zgrabnie (?) od-

świeżyć gatunek powieści epistolar-

nej. Listy Elżbiety-Krystyny ukazują

jak wiele emocji można przekazać

przelewając własne słowa na pa-

pier. Są zapisem niebanalnej, po-

rywającej fabuły. Z jednej strony

zakrawają na niezłą prozę obyczajo-

wą, a z drugiej na doskonale skon-

struowany thriller psychologiczny.

Każdego z nas dręczą czasem wy-

rzuty sumienia, poczucie wyalieno-

wania w tłumie otaczających ludzi,

a nawet obsesyjne poszukiwanie

usprawiedliwienia dla niektórych

decyzji z przeszłości, których echo

przebrzmiewa po dziś dzień.. A do-

okoła tego unosi się prawdziwa

miłość. Serdecznie zachęcam do

lektury!

Paulina Pazdyka

Listy miłości

Page 38: Kontrast 5/09

38

jest tak tendencyjny, że aż momenta-

mi żenujący. Widz może przewidzieć

dosłownie każde kolejne posunięcie

bohaterów. Ponadto cała historia jest

za bardzo naciągana. To, co się tam

wyprawia, momentami może pod-

chodzić pod abstrakcję. Fabuła pełna

najpopularniejszą audycję w kraju.

Mówię wam, dodzwonicie się!

Przypadkowy mąż to film z ga-

tunku tych, które nie wymagają od

widza za dużo myślenia. Ba, na nim

w ogóle nie trzeba myśleć. Nawet do-

bra obsada aktorska nie jest w stanie

uratować całości, która wypada po

prostu słabo. Poza tym to naprawdę

przykre, że muza Quentina Tarantino

bierze udział w tak dennych projek-

tach. Na miejscu Umy Thurman na-

prawdę wstydziłabym się tej roli. Jak

tak dalej pójdzie, to się nigdy nie do-

czeka Oscara.

Jeżeli zapytacie mnie teraz

o ścieżkę dźwiękową, nie powiem nic.

Nie pamiętam jej. Nie pamiętałam

już 10 minut po seansie, a uwierzcie,

że do demencji starczej to jeszcze mi

daleko. Po prostu wszystko razem

było tak bezpłciowe, że kompletnie

niewarte zachowania w pamięci.

Całość mogę określić tylko

jednym słowem – dno. Wychodząc

z kina, miałam autentyczne poczucie

straty czasu. Jeżeli ktokolwiek miał

zamiar wybrać się na Przypadkowe-

go męża, apeluję – trzymajcie się

jak najdalej od kina. W ostateczno-

ści możecie oddać bilety najbardziej

znienawidzonej osobie, a gwarantu-

ję wam, że już nigdy się do was nie

zbliży. Z czystym sumieniem – zde-

cydowanie nie polecam!

Ewa Fita

Historia stara

jak świat. Mamy

Panią X oraz Panów

A i B. Pani X jest w, wydawałoby się,

szczęśliwym związku z Panem A, jed-

nak na krótko przed ślubem na jej

drodze staje Pan B. Oczywiście zako-

chują się w sobie i postanawiają być

razem. Niestety, Pani X przypadkiem

dowiaduje się, że Pan B działał kiedyś

na jej niekorzyść, więc czym prędzej

wraca do Pana A. Głos serca nie daje

jej jednak spokoju i, koniec końców,

w ostatniej chwili ucieka z kościoła

z Panem B. I to jest właśnie tak zwa-

ny „happy end”.

Chyba nikt z nas nie zna bardziej

banalnego motywu. Pod X, A oraz B

możemy wstawić dowolne imiona

i w zasadzie mamy 80% pewności,

że trafimy w bohaterów którejś z licz-

nych komedii romantycznych. I tak

w Przypadkowym mężu mamy: dr

Emmę Lloyd (Uma Thurman), gwiaz-

dę stacji radiowej, która doradza na

antenie w sprawach sercowych (cóż

za ironia losu!) oraz zakochanego

w niej bez pamięci narzeczonego,

Richarda (Colin Firth), który oczywi-

ście w konfrontacji z nową miłością

Emmy, Patrickiem (Jeffrey Dean

Morgan), musi (no, bo jakżeby ina-

czej) wyjść na człowieka kompletnie

pozbawionego jakiejkolwiek ikry.

Film Wilsona nie wyróżnia się

niczym szczególnym na tle innych

tego typu obrazów. Powiem więcej,

jest wszelkiego rodzaju absurdów.

Chcecie, żeby do pożaru kościoła,

w którym bierzecie ślub, przyjechała

jednostka straży pożarnej z drugie-

go końca miasta? Nie ma sprawy,

zadzwońcie tylko i ładnie poproście.

Planujecie się na kimś zemścić? Nic

prostszego – skontaktujcie się tylko

ze znajomym nastoletnim hakerem,

który w pół minuty sprawi, że w świe-

tle prawa będziecie małżeństwem.

Macie ochotę prywatnie porozma-

wiać ze spikerką radiową? Nie ma

problemu – zadzwońcie na antenę,

a ja gwarantuję wam, że się dodzwo-

nicie. To nic, że kobieta prowadzi

Przypadkowy mąż

Page 39: Kontrast 5/09

39

bezwzględny i wyrachowany, a nawet

niemoralny. Owszem, poziom moralno-

ści Kamila pozostawia wiele do życze-

nia, jednak nazwanie go wyrachowa-

nym to już gruba przesada. Wszystko,

co robił, było w zasadzie konsekwen-

cją nieszczęśliwych zbiegów okoliczno-

ści. Ponadto sam Kamil to w gruncie

rzeczy dobry chłopak, który z czasem

zaczyna rozumieć swoje błędy i potrafi

się do nich przyznać. Ma też charak-

ter – mimo gróźb i innych problemów

nigdy nie decyduje się na wstąpienie

do partii. Natomiast sposób, w jaki Le-

sław Żurek oddał jego postać, sprawia,

że autentycznie zaczynamy lubić tego

bohatera. Samemu Żurkowi wiele

jeszcze brakuje do tego, żeby stawiać

go na równi z takimi aktorami, jak

Kondrat czy Stuhr, jednak – jeżeli na-

dal będzie rozwijał się w tak szybkim

tempie – jest na dobrej drodze.

Oprócz Żurka Morgensternowi

udało się zgromadzić na planie praw-

dziwą plejadę polskich gwiazd. Po raz

kolejny popis swoich możliwości dał

rewelacyjny wprost Janusz Gajos. Do

tego dochodzi Anna Romantowska,

fantastyczny Wojciech Pszoniak oraz

Przez ponad 30 lat pracy Janusz Mor-

genstern udowadniał, że nie popełnia

błędów obsadowych. To on, jako jeden

z pierwszych, współpracował ze Zbi-

gniewem Cybulskim przy kultowym

filmie Popiół i diament i – na dobrą

sprawę – to właśnie on wypromował

tego wielkiego aktora. Dlatego kiedy

po przeszło dwudziestoletniej przerwie

(nie licząc zrealizowanego w 2000

roku Żółtego szalika ze wspaniałą

kreacją Janusza Gajosa) Morgenstern

ogłosił światu, że zamierza zająć się

wyreżyserowaniem kolejnego obrazu,

informacja ta wywołała fale entuzja-

zmu oraz ciekawość, jaki będzie efekt

końcowy. Spore kontrowersje wzbu-

dzał też fakt zaangażowania do głów-

nej roli Lesława Żurka, który zazwyczaj

wzbudza u widzów skrajne emocje.

Dziś, po obejrzeniu filmu, z czystym

sumieniem mogę stwierdzić, że Mor-

genstern wraca w wielkiej formie.

Mniejsze zło przenosi nas w cza-

sy PRL-u. Kamil, student filologii pol-

skiej Uniwersytetu Warszawskiego,

którego największym marzeniem jest

zostanie pisarzem, zalicza swój po-

etycki debiut w jednym z magazynów

literackich. Spotyka się z uznaniem

środowiska i od tej pory zaczyna od-

nosić coraz większe sukcesy. Problem

jednak w tym, że jego późniejsza po-

wieść i słuchowisko radiowe w rzeczy-

wistości nie są jego autorstwa. Jeszcze

przed premierą filmu spotkałam się

z określeniami, że główny bohater jest

szereg młodszych

aktorów, takich

jak Tamara Arciuch, Magdalenia

Cielecka czy niezwykle utalentowany

Borys Szyc.

Twórcy Mniejszego zła mogą

popisać się również naprawdę zjawi-

skową ścieżką dźwiękową. Co cieka-

we, w ilmie nie słyszymy ani jednej

piosenki, nawet żadnego radiowego

przeboju z lat 80. Po prostu, co jakiś

czas w tle słychać genialne, instru-

mentalne wstawki, fantastycznie wpi-

sujące się w klimat filmu.

Film bez wad? No, prawie. Przez

kilka pierwszych minut miało się

wrażenie, że operatorowi drży ręka,

ale, być może, był to zabieg celowy.

Ogólnie rzecz biorąc ani zdjęciom, ani

montażowi nie można nic zarzucić.

Obraz Janusza Morgensterna

robi, jak na polskie realia, piorunu-

jące wrażenie. Choć z drugiej strony,

może nie powinniśmy już narzekać na

stan rodzimej kinematografii. W cią-

gu ostatnich trzech lat dane nam było

oglądać wiele dobrych, polskich pro-

dukcji i pozostaje mieć tylko nadzieję,

że ta tendencja się utrzyma. A jeżeli

chodzi o Mniejsze zło, to oczywiście

gorąco polecam – nie tylko przez mój

wielki szacunek dla pracy artystycznej

Morgensterna i Gajosa, ale głownie ze

względu na to, że jest to po prostu ka-

wał dobrego kina.

Ewa Fita

Wielki powrót Morgensterna

Page 40: Kontrast 5/09

40

wyślizguje się zręcznym slalomem:

mimo iż jednym ruchem zrzuca z Zie-

mi Obiecanej kultowo-kulturową na-

rośl, robi to bez szkody dla pierwowzo-

rów. Proponuje nową jakość, gęsto

i solidnie oplątując XIX-wieczne realia,

jak na siebie przystało, popkulturą. Za-

raża bohaterów wirusem globalizacji

i konsumpcjonizmu, mężczyzn ubiera

w idealnie skrojone garnitury, a do

rąk zamiast eleganckich neseserków

wkłada im laptopy. Towarzyszą im

oczywiście kobiety: bezpruderyjne,

wyuzdane, wyrachowane. Podają sie-

bie na tacy, choć wiedzą, że nie one,

a ich pieniądze są obiektem zainte-

resowania. W rytm stuningowanej

na potrzeby spektaklu, rockowo-dy-

skotekowej czy popowej (spektaklowi

przyśpiewuje nawet nieśmiertelna

Whitney Houston!) muzyki, snuje się

groteskowo-ironiczna wariacja, Zie-

mia Obiecana XXI wieku.

Spektakl Klaty ma jednak swoje-

go everymana: przyodzianego w biały

kombinezon (a może kaftan bezpie-

czeństwa?), wyglądającego na ma-

jącego lekko nierówno pod sufitem

Bum-Buma (Marcin Czarnik) – zde-

gustowane echo przeszłości, które na

sobie tylko wiadome sposoby komen-

tuje co widzi, by na koniec, dosłownie

i w przenośni, spalić się ze wstydu.

Wtóruje mu w tym załamaniu usłu-

gujący Bucholcowi Kundel-Kundel

(Michał Mrozek), zgodnie z duchem

czasu zaopatrzony w stosowną peru-

kę z fryzurą w stylu emo.

Adaptacja Ziemi Obiecanej jest

swego rodzaju teatralnym patem.

Przeładowana wytworami tak uwiel-

bianej przez nas wszystkich kultury

masowej, głośna i efekciarska, bę-

dąc skazaną na sukces wśród nasta-

wionej na rozrywkę, niewymagającej

widowni, na pewno wprawi w zakło-

potanie również i starych teatralnych

wyjadaczy: jeśli właśnie widowisko-

wość i przerost formy nad treścią

mogą w wypadku tej sztuki być wadą,

równocześnie stają się one zaletą.

Bo czy nie tak właśnie wygląda nasz

świat? Czy nie jest pełen wszystkiego

a równocześnie niczego, czy w tym

samym momencie w równym stopniu

nie oburza, co zachwyca?

Klata nie daje nam chwili wy-

tchnienia. Na teatralnej Ziemi Obieca-

nej nie odpoczniemy od codzienności.

Wręcz przeciwnie, zbombardowani

zostaniemy esencją tego, co za pomo-

cą gustownego opakowania i zręcznej

gry pozorów daje nam współczesny

świat. Ponad dwie godziny bezwstyd-

nego balansowania między kiczem

a sztuką, zakończonego solidną liba-

cją. Życie. Po której stronie wylądu-

jemy jednak, gdy zapalą się światła?

Pewnie gdzieś pośrodku. Jak zwykle.

Ewa Orczykowska

„Greed, for lack

of a better word, is

good. Greed is right. Greed

works. Greed clarifies, cuts through,

and captures the essence of the

evolutionary spirit...” – mówi do ze-

branych Marcin Czarnik g³osem Mi-

chaela Douglasa z kultowego Wall

Street. Obiecana Ziemia Obiecana

wchodzi niniejszym na betonowe

podłoże fabryki Karola Scheiblera

w Łodzi. Wchodzi, a raczej wbija się

z wielkim hukiem, zostawiając po so-

bie popiół, słodko-mdły zapach owo-

cowego szampana i... lekki niedosyt.

Interpretacja powieści Reymon-

ta, zrodzona w głowie prowadzącego

pochód najmłodszej generacji reżyse-

rów Jana Klaty, nie powinna w zasa-

dzie nikogo dziwić. Kto śledzi ostatnie

poczynania pana z irokezem (Trylogia

w krakowskim Teatrze Starym, Szaj-

ba w Teatrze Polskim we Wrocławiu),

ten doskonale wie, iż z tradycyjnym

podejściem do interpretacji jest on

na bakier i że drwić lubi ze wszystkie-

go; począwszy od narodowych i kul-

turowych mitów, a skończywszy na

teatrze samym w sobie. Nikt zatem

nie śmiał nawet się spodziewać, że

z Ziemią Obiecaną będzie inaczej. Za-

danie reżysera było o tyle trudniejsze,

że szturmowała go z przeszłości nie

tylko powieść, lecz także – może na-

wet silniej – nominowany skądinąd

do Oscara film Andrzeja Wajdy, przez

wielu uważany za arcydzieło polskiej

kinematografii. Z tej potyczki Klata

Przyjąć świat na Klatę?

Page 41: Kontrast 5/09

41

Słowacki. Postacie, które naszego

bohatera interesują znacznie bar-

dziej, są już zajęte, więc jego wybór

pada na poetę.

Sam Słowacki zostaje w SŁO

przedstawiony bardzo karykatural-

nie. Na niskim, drewnianym krzyżu

umieszczono jego papierową głowę.

U ramion zawieszono dwa macha-

jące patyczki, potęgujące jeszcze

wrażenie groteskowości. Lalka Sło-

wackiego jest na kółkach, można ją

więc przesuwać bez najmniejszego

wysiłku. A wszystko to w stylistyce

quasi-multimedialnej, wśród biało-

czerwonych ruchomych ścian, miga-

jących przycisków i głosu „Wielkiego

Brata” w głośnikach.

Znajdziemy w SŁO na szczęście

kilka dobrych scen, które nadadzą

sztuce należyty koloryt, mimo prze-

starzałego przesłania, jakie wbijane

jest nam do głowy przez cały czas

trwania spektaklu. Najbardziej wyra-

zistą częścią SŁO jest bardzo teatral-

ne zobrazowanie gruźlicy Słowackie-

go. Kubeczki z czerwonym sokiem

imitującym krew i kontrastująca

z nią biel chusteczek sugestywnie

działają na wyobraźnię widza. Nasz

„gracz” pluje sym-

boliczną krwią na

chusteczki i roz-

rzuca je po deskach

sceny. Czyn pozornie błahy, niesie

ze sobą duży ładunek emocjonalny.

I w jakiś przedziwny sposób hipnoty-

zuje widza.

Dużą siłą spektaklu jest tak-

że para zręcznie uzupełniających

się aktorów. Tomasz Maśląkowski

i Sławomir Przepiórka na przemian

wcielają się to w matkę poety Sa-

lomeę Becu, to w bohaterów jego

sztuk. Cały czas podporządkowując

się głosowi „Wielkiego Brata”, są jak

marionetki, sterowane dziesiątkami

maleńkich sznurków.

W SŁO udało się Peszkowi po-

kazać mechanizmy manipulacji. Nie

jest to niestety spektakl wyjątkowo

odkrywczy. Ot, kolejna wariacja na

temat powszechnie znanych faktów

z biografii poety. Tym razem w no-

wej, interesującej formie. I puenta

w postaci grającej na saksofonie lal-

ki Stevena Segala! Na to warto było

czekać. W tym momencie na myśl

nasuwa mi się sentencja, która do-

skonale może podsumować SŁO.

Piękna świątynia, ale bez Boga. Nie

będę oryginalna, Mickiewicz powie-

dział to pierwszy.

Paulina Dreslerska

Rok Juliusza Słowackiego doma-

gał się spektaklu o wieszczu. Hi-

storię poety wziął w swoje ręce Jan

Peszek. Na bazie tekstu Mateusza

Pakuły stworzył spektakl w intrygu-

jącej oprawie, z kilkoma naprawdę

dobrymi pomysłami. SŁO zaskakuje

konwencją, zaciekawia stylistyką.

Jednak cały czas, czegoś tu brakuje.

Mateusz Pakuła wraz z Janem

Peszkiem postanowili w SŁO obalić

narodowy mit. Pytanie tylko, czy tak

naprawdę było co obalać? W dzisiej-

szych czasach już od dawna nie ma

miejsca na spiżowe pomniki. Mity

narodowe zostały sprowadzone do

należytego poziomu przez literaturo-

znawców, dziennikarzy i socjologów.

Teraz patrzy się na nie z przymruże-

niem oka i ironicznym uśmiechem.

Skryty homoseksualizm Słowac-

kiego, fakt, że miał nadopiekuńczą

matkę i zawzięcie rywalizował z Mic-

kiewiczem, nikogo już nie dziwią. Po-

szłam na spektakl w oczekiwaniu na

nowy kontekst, świeże spojrzenie,

ciekawą perspektywę. Poczęstowa-

no mnie garścią banałów, choć za-

powiadało się całkiem przyjemnie.

Jan Peszek przyjął w spekta-

klu konwencję gry komputerowej.

Mamy oto przed sobą bohatera, któ-

ry wybiera swoje wirtualne wciele-

nie. Wśród propozycji, jakie oferuje

mu komputer, przewija się Kordian,

Balladyna, Tęczowy Człowiek, a na-

wet… Steven Seagal. I oczywiście

Piękna świątynia, ale bez Boga

Page 42: Kontrast 5/09

42

dyskusji z okresem przełomu w tle.

Sztuka wyższa? Czy aby na pewno?

Komiks historyczny, który jest

ponoć unikalnym zjawiskiem na

skalę europejską, a w którym bry-

lują właśnie Polacy, zaczyna znaj-

dować coraz więcej przeciwników.

Po początkowych zachwytach nad

ciekawie wykreowanym bohaterem

zbiorowym i poruszaną tematyką,

komiks historyczny ukazuje swoje

drugie oblicze. Oskarżany o wiecz-

ne powielanie

tego samego

schematu, nie-

potrzebny patos

i dość kontro-

wersyjną rolę

edukacyjną, od

kultury wyso-

kiej zaczyna się

niebezpiecznie

oddalać. Poja-

wiają się nawet

głosy, jakoby

komiks miał się

stać groźnym

narzędziem po-

litycznym.

Jak widać,

komiks może

służyć nam jako

dobry przykład

tego, jak wyglą-

da przestrzeń

Jakiś czas temu rozmawiałam

z moim kolegą (już nawet nie fa-

nem, ale fanatykiem komiksów)

o tym, co w komiksowym świecie

słychać. Pewna siebie, w trakcie

rozmowy niebacznie wspomniałam,

że komiks – sztandarowe zjawisko

popkultury – musi być masowy.

Gdyby wzrok mógł zabijać, w tym

momencie zostałabym śmiertelnie

ugodzona spojrzeniem mojego dro-

giego kolegi. Komiks masowy? Nie

te czasy…

W ostatnich latach stereoty-

powe przeświadczenie o powszech-

ności komiksu musiało ulec gwał-

townej zmianie. Nakłady spadły,

a i poetyka już nie ta sama, co kie-

dyś. Brakuje Supermanów i Spider-

manów. Superbohaterowie odeszli

do lamusa. Batman się zestarzał,

Kapitan Ameryka umarł. W zamian

za to komiks współczesny serwuje

nam refleksje na temat otaczającej

nas rzeczywistości, liryczny autobio-

grafizm czy wreszcie historyczne dy-

wagacje na temat Powstania War-

szawskiego.

O komiksie pisze się doktora-

ty. W bibliotekach powstają osobne

działy, poświęcone pracom teorety-

ków literatury na tematy stricte ko-

miksowe. Organizowane są wystawy

jeżdżące po całej Europie. Komiks

jest ważnym elementem literackiej

kulturalna współczesnego świata.

Na jednym krańcu „znienawidzona”

popkultura, na drugim „uszlachet-

niona” kultura wysoka. A pośrodku

ogromne połacie przestrzeni, w któ-

rej obie się przeplatają; i to tak zręcz-

nie, że często nie sposób jednej od-

różnić od drugiej. Bo czy ‘popularna’

to znaczy ‘kiczowata’? I czy kicz nie

może być sztuką?

Paulina Dreslerska

Komiks wcale nie masowy

Page 43: Kontrast 5/09

43

Ludobójstwo! Prawdziwy antyk! Po-

nad 60-letnie ludobójstwo, zapra-

szam, zapraszam! Proszę oglądać

moje towary, wszystkie prima sort.

Jak nie ludobójstwo, to mamy klę-

skę głodu, kryzysy paliwowe, co tyl-

ko dusza zapragnie! Wiem jednak,

że to właśnie ludobójstwo jest tym,

co kręci. Bo mamy 15 tysięcy i puf!

nie mamy 15 tysięcy! Cóż za trage-

dia, ile ofiar a rodziny płaczą, tak, to

jest w cenie! Jak się nazwa nie podo-

ba, to skreślimy markerem, o tak po

prostu ziiip! i nie ma już ludobójstwa,

mamy zbrodnię wojenną! Zbrodnia

wojenna, świeża zbrodnia wojenna,

zapraszam na zakupy, u mnie naj-

świeższe zbrodnie wojenne! Może

coś z najnowszej kolekcji? Terroryzm

to wschodząca gwiazda naszego ryn-

ku. Jeszcze bez renomy, ale niezwy-

kle dynamicznie rozwijający się pro-

dukt. Przyszłość transakcji należy do

terrorystów.

Ci w piachu o terminy już się

nie pobodą. Scheda należy do nas

i teraz możemy zrobić z tym co

chcemy. Czy nie sprzedałbyś sta-

rej szafy odziedziczonej po wujku,

którego nawet nie znałeś? Ustalmy

kursy, stwórzmy giełdy wymiany!

Hossa, hossa jest jak zbawienny

wiatr wydymający nasze żagle. Ale,

ale, o czym to ja? A! Wszystko w tej

samej cenie! Proszę oglądać, ja tyl-

ko zachwalam!

Jak to? Że co? Że niemoralne?

Że bez refleksji kupczę? Drogi Panie,

Droga Pani, biznes to biznes, uczucia

pod poduchę i lecim się targować.

Wpływamy na szerokie wody ekono-

mii i czujemy się tam dobrze. Miarka

się znajdzie do wszystkiego, jak na

razie nie było z tym problemu, więc

czemu ma być w tym przypadku?

Można się nawet targować! Powiedz-

my, trzy ludobójstwa za dwa obozy

koncentracyjne, to przecież doskona-

ła oferta! Tragedia po jednej i po dru-

giej stronie, ludzkie łzy i cierpienie.

Łzy można mierzyć wiadrami i goto-

we, a ciała zawsze można policzyć;

wspólny mianownik i wymieniamy

walutę. Granaty na armaty, masakry

za mordy, zabójstwa za gwałty. Kto

by pomyślał, że to jest takie proste?!

Siądźmy okrakiem na najświeższej

gałęzi, zrywajmy jabłka przeszłości

i rzucajmy się nimi dla zysku. Ga-

łąź solidna, wszyscy siądziemy, jak

zatrzeszczy to polecimy razem. Jak

przetrzyma, mamona leci dla każde-

go.

Zebrali się więc, towar prze-

chodził z rąk do rąk, kamienne

twarze ustalały ceny, powaga musi

być, kupczymy przecież tragediami.

Wystarczą pozory, żeby nikt się nie

krzywił. Do tego oczywiście garnitury,

spodnie na kant i krawat z Windso-

rem na szyi: one zawsze dodają do-

stojeństwa, nawet szaleńca zamie-

nią w człowieka, który wie co robi.

Można jeszcze stanąć na mównicy

w jakimś ważnym miejscu, wtedy to

już pełen luksus, sprawia się nawet

wrażenie, że nie robi się tego dla

siebie, że dba się o jakieś wartości.

Pięknie, po prostu pięknie, tak po-

winno być! Ogólnoświatowy handel

nieszczęściem i strachem. Ludzkie

zwłoki przechodzą z rąk do rąk tak

jak ogórki, pomidory i cukinia.

My wam damy to, a wy nam

tamto, bo jak nie, to nie dostaniecie

tego co chcecie. Tylko w ten sposób

poważni ludzie, myślący odpowie-

dzialnie, mogą się dogadać. Zasady

handlu doskonale normują sytuację.

Aż strach pomyśleć, że piękne gar-

nitury przysłaniają bandę szalonych

smarków beczących w piaskownicy

o grabki i wiaderka. Nikt nie słucha

kapusty. Kurs został wyznaczony, czy

zupa świata się przypali? Nie sądzę,

zawsze ktoś zamiesza.

Marcin Pluskota

Na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy…

Page 44: Kontrast 5/09

44

Dziś wejdziemy z buciorami do do-

mów lekarzy. Tłumek to różnorodny

i osobliwy, można więc znaleźć w nim

zarówno idealizujących Judymów,

jak i pozbawione kręgosłupa mo-

ralnego, skorumpowane pasożyty.

To zresztą żadna osobliwość; z taką

rozciągłością charakterów spotkać

się przecież możemy w niemal każ-

dej grupie zawodowej, etnicznej czy

kulturowej. Dlaczego więc interesują

nas właśnie lekarze? Bo są imma-

nentną częścią służby zdrowia, bo

uprawiają profesję zawiedzionego

zaufania społecznego... te przyczyny

są oczywiste. Ale to nie wszystko.

Chodzi o degrengoladę le-

karskiego zawodu. A za tę – mó-

wiąc anarchistycznie – odpowiada

system.

Wyobraźmy sobie następującą

sytuację: mamy świeżo upieczone-

go absolwenta studiów medycznych,

wykształconego – powiedzmy – or-

topedę. Trafia on na rynek pracy

z dwoma, dość ciężkimi bagażami:

pierwszy z nich wiąże się z prawnie

sankcjonowaną specyfiką wykony-

wania zawodu, drugi zaś to dość

uciążliwa i lekko jednak zniechęcają-

ca wizja drogi zawodowej. Co więcej,

podczas gdy wszyscy jego rówieśnicy

pokończyli już studia, lekarz męczył

się jeszcze kilka lat ze specjalizacją,

podczas których – mniej lub bardziej

podświadomie – wyrobił w sobie

sprawność niezbędną do wykony-

wania swojego zawodu. Zatracił jed-

nak empatię; tę samą cechę, która

wszak pchnęła go na studia medycz-

ne. To są warunki idealne do rozwoju

postawy zwanej cynizmem.

Nasz cynik-ortopeda zaczyna

więc pracę w szpitalu, gdzie szybko

odkrywa, że świetlana przyszłość,

związana z wysokimi zarobkami,

wciąż jest odległa. Przybliżyć ją

może założenie własnej praktyki

lekarskiej. Wszak co dwie prace, to

nie jedna. Proszę bardzo – mamy

kapitalizm, więc młody lekarz wy-

najmuje pomieszczenie, zakupuje

bądź wynajmuje sprzęt i zamieszcza

reklamy. Z czasem zdobywa jakiś

tam rozgłos, jednak wciąż nie jest

tak cudownie; utrzymywanie prak-

tyki kosztuje. Cynik-ortopeda znaj-

duje na to radę: prawo nie wymaga

od niego posiadania kasy fiskalnej,

więc nikt tak naprawdę nie kontro-

luje jego zarobków. Wśród poten-

cjalnych pacjentów – kierujących się

przy wyborze lekarza przede wszyst-

kim rekomendacją – dość nikła jest

wiedza o rynku prywatnych praktyk

lekarskich. Cena za usługę, narzuco-

na przez cynika-ortopedę, jest ceną

obowiązującą.

Nasz cynik nie jest głupcem;

szybko oblicza, że w ciągu dnia jest

w stanie zarobić połowę miesięcznej

szpitalnej pensji. Warunkiem jest

jednak odpowiednia ilość klientów;

tutaj sama reklama nie wystarcza.

Uruchamia więc pocztę pantoflową,

a czasem też – mniej lub bardziej

pośrednio – nakłania swoich szpi-

talnych pacjentów do odwiedzenia

prywatnej praktyki. W końcu docho-

dzi do wniosku, że etat w szpitalu nie

jest istotny dla jego zarobków, zaczy-

na go więc traktować po macosze-

mu. A czasem nawet – sabotować.

Ortopeda popełnił błąd. Uwie-

rzył systemowi obiecującemu koko-

sy za ratowanie ludzkiego zdrowia,

wymagając początkowo tylko empa-

tii i idealistycznego altruizmu. Koń-

cząc studia medyczne zamknął so-

bie praktycznie każdą inną ścieżkę

zawodowej kariery, skazując siebie

na dość schizofreniczną i w gruncie

rzeczy – a wbrew pozorom – nie-

zbyt moralną profesję, przynajmniej

w naszym kraju. On sam może na-

wet nie być świadom tego tragizmu;

świat jest jednak tak urządzony,

że za błędy się płaci. Pytanie tyl-

ko: jaką cenę? I na kogo wystawić

rachunek?

Michał Wolski

Choroby służby zdrowia część V

Page 45: Kontrast 5/09

45

Środek tygodnia, wielkie święto.

Obcasy kierują się ku nieznanemu,

lecz ekscytującemu, krzyczącemu

megalomańskim napisem. Zero

skromności ma w sobie to, żadnej

pokory. Przy tym jest otwarte, bar-

dzo otwarte, choć w tym wypadku

określenie „bardzo” nie oznacza, że

różni się to czymkolwiek od zwykłe-

go otwarcia. Obcasy lgną do tego

czegoś jak muchy do lepu, pszczoły

do miodu, młodzież do alkoholu.

Stukocząca symfonia wydaje się

nie mieć końca, stukot przera-

dza się w stukoczący bieg, obcas

za obcasem, koturn za koturnem

ciągnie tam, gdzie widnieje duży

napis i ubarwione na narodowo

baloniki. Uśmiechnięty człowiek-

metka wskazuje drogę. Uśmiech-

nięty człowiek-promocja zachęca

do wstąpienia. Uśmiechnięty robot

przy kasie, którego człowieczeń-

stwo mieści się na lewej piersi

i ma wymiary trzy centymetry na

dziewięć centymetrów zachęca,

by jeszcze tu wrócić, i sugeruje,

że najlepszym prezentem imieni-

nowym jest kawałek kolorowego

plastiku, który jubilat zamienić

może na cokolwiek, o czym marzy.

O szystko się tutaj prosi, za wszyst-

ko dziękuje; bon ton klasy średniej

plasuje się zdecydowanie powyżej

średniego poziomu. Do uszu wpada

kojąca muzyka, choć wcale nie za-

głusza ona stukoczących z czterech

stron siebie obcasów. Kiedy wydaje

się, że nic już nie może zaskoczyć,

długie, uśmiechnięte nogi (w obca-

sach) wręczają (sic!) ubarwioną na

narodowo... łyżkę do butów.

Kawalkada zdaje się nie mieć

końca. Obcasy podkręcają tempo,

motywowane przez uśmiechnięty

głośnik, który przekonuje, że każ-

da para jest jedyna w swoim ro-

dzaju; co wcale nie przeszkadza,

by w ubarwionej na narodowo to-

rebce wynieść zaraz jeszcze jed-

ną. Obcasy ciągną więc ku obca-

som, wymieniają się tylko stopami,

by w końcu trafić na te właściwe, naj-

mniej uwierające. Na imię im tutaj

nowość, na nazwisko – promocja.

Za ubarwionymi na narodowo

balonikami rozciąga się dominium

przedrostków naj- i uni-. Obcasy

kochają te, jak i inne prefiksy z ga-

tunku pochlebczo-superlatywnych.

Gdzie ich najwięcej, tam najbardziej

donośny stukot i najbardziej wymu-

szony uśmiech. Narodowe barwy

wiedzą o tym, dlatego wyrażają się

najpochlebniej i „najsuperlatywniej”,

jak tylko potrafią. Uśmiechom nie

ma więc końca, ciągnie się wśród

nich somnambuliczny taniec za-

mkniętych w tłum jednostek. Lepiej

w obcasach tańczyć jest w grupie.

Prawda jest taka, że narodowe

barwy wcale nie dbają o obcasy. Ob-

chodzi je raczej utrzymanie jak naj-

intensywniejszego poziomu swojej

narodowości. A obcasy jednak (cał-

kiem nieźle na tym?) wychodzą: każ-

dy jeden szczęśliwy, że w jeszcze-nie-

biodegradowalnej siatce ma metkę

z imieniem i nazwiskiem, które zasły-

nęło zgrabnym łączeniem kawałków

materiału.

Ewa Orczykowska

22 października, WIeLKIe OTWARCIe!

Fot.

ww

w.w

pisz

24.p

l

Page 46: Kontrast 5/09

46

Droga do mistrzostwa

Przyjrzyjmy się drodze po złoto na-

szych wspaniałych siatkarzy. Pol-

ska znalazła się w grupie A, mając

naprzeciw siebie takie drużyny jak

Francja, Niemcy i Turcja. Nasz zespół

wygrał wszystkie mecze, oddając

tylko po jednym secie Francuzom

i Niemcom. Był to najlepszy bilans

setowy ze wszystkich 16 drużyn, któ-

re przystąpiły do rywalizacji. Warto

wspomnieć, że w pierwszej rundzie

grupowej Polacy stracili tylko 223

tzw. „małe punkty”, co także było

najlepszym wynikiem, który wyrów-

nała tylko Rosja. W fazie zasadniczej

Polacy zmierzyli się kolejno z Hisz-

panią, Słowacją i Grecją. O losach

dwóch pierwszych meczów decy-

dował tie-break, tak więc ósmego

i dziewiątego września przeżywa-

liśmy pierwsze prawdziwe emocje

związane z wstępami Polaków na

tych mistrzostwach. W obydwu przy-

padkach losy zwycięstwa decydo-

wały się do samego końca, bowiem

Hiszpanów pokonaliśmy 17:15,

a Słowaków 16:14. Natomiast trzeci

mecz okazał się najprostszy, Grecy

nie urwali nam nawet seta. Po tych

trzech spotkaniach przyszedł czas

na fazę finałową. 12 września sta-

nęliśmy naprzeciwko Bułgarów, by

walczyć o przepustkę do finału. Aby

oddać przebieg spotkania wystarczy

powiedzieć, że drugi półfinał (Rosja

– Francja) był znacznie ciekawszy, bo

pięciosetowy. Polacy bowiem szybko

rozprawili się z Bułgarami, wygrywa-

jąc 3:0. Przeciwnicy stawiali zaciekły

opór jedynie w drugiej odsłonie spo-

tkania, która zakończyła się zwycię-

stwem Biało-Czerwonych 30:28. Po-

zostałe dwa sety nasz zespól wygrał

do 19 i 20. Uskrzydleni tą wygraną

byliśmy w bardzo dobrych nastrojach

przed finałem.

Izmir, 13 IX 2009, 19:30.

Te mistrzostwa miały kompozycję

klamrową. Meczem z Francją Po-

lacy rozpoczynali udział w turnieju,

meczem z Francją go zakończyli. Co

najciekawsze, wynik, podobnie jak

XXVI Mistrzostwa Europy w piłce siatkowej mężczyzn przeszły do historii. Po raz pierwszy od 26 lat Polacy stanęli na podium, po raz pierwszy – zwyciężyli. Tym samym Polska wspięła się na czwarte

miejsce w klasyfikacji medalowej wszech czasów, wyprzedzają ją jedynie ZSRR, Włochy i Czechosłowacja.

Złoci chłopcy

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 47: Kontrast 5/09

47

przeciwnik, także nie uległ zmianie.

Inny był tylko przebieg oraz stawka

spotkania. Wydawać się może, że

podopieczni Daniela Castellaniego

byli w tak znakomitej formie, że mo-

gli spokojnie wygrać z Francuzami

bez utraty seta. Jednak by podsycić

emocje, nie upokorzyć srebrnych

medalistów oraz popisać się mi-

strzostwem taktycznym, w trzecim

secie argentyński trener dał nieco

odpocząć kluczowym graczom, więc

oddaliśmy seta, a w jego decydują-

cej akcji Bartosz Kurek trafił w tre-

nera Francuzów. Jednak w czwartej

odsłonie rozpędzeni Polacy pokona-

li dotrzymujących im kroku rywali

26:24 i, tym samym, po raz pierwszy

w historii męska reprezentacji Polski

zdobyła złoty medal na tej imprezie.

Najwięksi przegraniObrońcy tytułu, Hiszpanie, polegli

trzykrotnie w fazie zasadniczej. Nie

pomógł nawet udział aż siedmiu gra-

czy ze złotego zespołu sprzed dwóch

lat. Ta drużyna nie miała najmniej-

szych szans na zwycięstwo. Zawiedli

również Rosjanie. Zespół, którego

zawsze jak ognia boją się Polacy, co

prawda doszedł do fazy finałowej, ale

nie dość, że nie przebrnął przez półfi-

nał (mimo, że przegrywając w setach

0:2 potrafili doprowadzić do tie-bre-

aka), to uległ także Bułgarii w meczu

o brąz. Włosi, którzy mają na koncie

mnóstwo sukcesów na europejskich

arenach (zarówno reprezentacja, jak

i kluby), podobnie jak Hiszpanie, nie

przebrnęli przez fazę zasadniczą, po-

konując jednak na otarcie łez Finlan-

dię 3:0 w ostatnim dla siebie meczu

mistrzostw. Tak więc, najmocniejsze

jak do tej pory europejskie zespoły

mogą jak na razie jedynie uczyć się

od Polaków jak wygrywać i jak cie-

szyć się grą.

Powitanie Mistrzów

Polacy wylądowali na warszawskim

Okęciu o 12:40. Już tam powita-

li ich kibice i dziennikarze. Jednak

prawdziwe tłumy wdzięcznych Pola-

ków przybyły na Plac Defilad, gdzie

o 15:00 na specjalnie przygotowanej

scenie władze miasta i PZPS-u wita-

ły siatkarzy . Tak właśnie powinno

wyglądać powitanie Mistrzów Euro-

py. Odpowiednio „przyjęli” ich tak-

że sponsorzy. Związek na początek

wyłożył na nagrody pulę pół miliona

złotych, ale na tym się nie skończy-

ło. Wdzięczny sponsor (Polkomtel

S.A.) podarował kolejny milion do

podziału. Nie są to oczywiście kwoty

porównywalne z wynagrodzeniami

w footballu, ale należy pamiętać, że

głównym źródłem zarobku profesjo-

nalnego sportowca jest pensja z klu-

bu. Nagrody za Euro to dodatek, ro-

dzaj premii.

Małysz, Otylia, Kubica,… Gruszka?

Piotr Gruszka został wybrany

MVP tureckiego turnieju. Nie bez

przyczyny. Wykańczał decydujące ak-

cje, podrywał zespół do walki w kry-

tycznych momentach, był sercem

i duszą drużyny. Można powiedzieć

również, że było to niejako docenie-

nie tego 32-letniego już gracza na

przestrzeni jego całej kariery repre-

zentacyjnej. W 2003 był już najlep-

szym atakującym Euro w Niemczech,

a w 2004 najlepiej atakującym Ligi

Światowej. Jednak najlepszym za-

wodnikiem turnieju jeszcze nie był.

Zatem doczekał się i trzeba przyznać,

że jest to wyróżnienie w pełni zasłu-

żone. Wiemy już, kto jest więc najlep-

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 48: Kontrast 5/09

48

szym graczem ze złotej czternastki

Castellaniego. A ponieważ siatkarze

zostali teraz bohaterami narodowy-

mi (bo za takich należy uważać osoby

odznaczone Krzyżem Kawalerskim

Orderu Odrodzenia Polski), Gruszka

jest poniekąd najważniejszym z nich,

a przynajmniej tak wskazała Euro-

pejska Konfederacja Piłki Siatkowej

(CEV). Czy zatem możliwe jest, że

zapanuje w Polsce „siatkarzomania”

lub, dedukując odważnie, „gruszko-

mania”? Czy Polacy wreszcie doce-

nią siatkówkę bardziej i nadadzą jej

miano sportu narodowego, które to

dość niesprawiedliwie wciąż dzierży

piłka nożna? Chyba widać wyraźnie,

na którym polu reprezentacje i klu-

by z Polski odnoszą sukcesy, która

dyscyplina w wykonaniu Polaków

jest bardziej widowiskowa, wreszcie

z występów których reprezentantów

prawdziwie cieszymy się, nie zaś za-

łamujemy nad nimi ręce. Siatkarze

w Turcji skutecznie udowodnili, że

można na nich liczyć.

Wypowiedzi po sukcesie

Daniel Castellani: „Medal dedykuję

przede wszystkim mojej żonie, która

stoi tu obok. Potem moim dzieciom

i całej rodzinie. Ja jestem, co prawda,

twarzą całego sztabu, ale podzięko-

wania należą się i reszcie - drugiemu

trenerowi Krzysztofowi Stelmachowi,

trenerowi od przygotowania fizyczne-

go, lekarzom, masażystom, mene-

dżerom. Wszyscy zrobiliśmy kawał

dobrej roboty. Ponadto PZPS-owi,

który dał mi wiele swobody w działa-

niu. To jeszcze nie koniec. Dedykuję

to też wszystkim sędziom, pierw-

szym trenerom oraz ludziom, którzy

są związani z siatkówką. Ci zawodni-

cy przecież skądś przyszli. I w końcu

wspaniałym polskim kibicom.”

Bartosz Kurek: „Wszystko mi

jedno, czy będę drugim Matejem Ka-

zinskim, trzecim Sebastianem Świ-

derskim czy czwartym kimkolwiek.

Najważniejsze, żeby wygrywała dru-

żyna, w której ja gram. A na razie tak

jest.”

Piotr Gruszka: „Wszyscy wiedzie-

liśmy, że możemy zdobyć medal, ale

żeby zdobyć „złoto”? Można powie-

dzieć, że „odwaliliśmy” niezły numer.

Jakie to uczucie mieć złoty medal?

Szczerze mówiąc, ten medal mi się

nie podoba, ale jest bardzo cenny.

Najważniejsze jest to, że wygraliśmy.

Największym zaskoczeniem nato-

miast, że Rosjanie nie zdobyli meda-

lu.”

Sebastian Świderski: „Nie będę

wychodził przed szereg, to koledzy

zdobyli tytuł, ja nie miałem w tym

udziału. Mogę tylko powiedzieć jed-

no - oglądanie spotkań przed telewi-

zorem jest także mocno stresujące.

Zespół zagrał doskonale, muszę chło-

pakom i trenerowi serdecznie pogra-

tulować. Mogę poświęcić drugiego

Achillesa w zamian za złoty medal

dla naszego zespołu z mistrzostw

świata w przyszłym roku.”

Plus Liga

Polska Liga jest jedną z najmoc-

niejszych w Europie. I wcale nie tyl-

ko dlatego, że Polacy we wrześniu

zdobyli Złoto na Euro. Od wielu lat

polskie kluby włączają się do rywa-

lizacji o najwyższe europejskie tro-

fea. Jednak najlepiej o poziomie ligi

może zaświadczyć ilość reprezen-

tantów grających w jej szeregach.

Ze złotej czternastki Polaków aż 11

pozostało w kraju. Najwięcej z nich

gra w PGE Skrze Bełchatów (5), po

dwóch w ZAKSie Kędzierzyn-Koźle

i Delekcie Bydgoszcz oraz po jednym

w Resovii Rzeszów i Domeksie Czę-

stochowa. Mamy jednego Francuza,

Hiszpana i Serba oraz po dwóch Fi-

nów i Słowaków. Jak na zaledwie

czternastoosobowe kadry narodowe,

ten wynik jest bardzo dobry.

Siła w drużynie

Pomimo nieobecności najbardziej

rozpoznawalnych twarzy polskiej

reprezentacji: Mariusza Wlazłego,

Michała Winiarskiego, Łukasza Ka-

dziewicza i Sebastiana Świderskie-

go, zespół stworzony przez Daniela

Castellaniego nie zawiódł. Udowod-

nił, że nie potrzebne są gwiazdy, naj-

ważniejszy jest duch walki, radość

gry i jedność w teamie. Nie bez po-

wodu siatkówka nazywana jest grą

zespołową.

Aleksandra Michalska

Page 49: Kontrast 5/09

49

okrążeń przed końcem złapał gumę

i nie zdołał zawalczyć o tytuł Mistrza

Świata, nas, polskich kibiców, naj-

bardziej interesowała oczywiście

postawa Roberta Kubicy i jego ze-

społu – BMW Sauber. Jednocześnie

rozwiała moje wszystkie wątpliwości

i potwierdziła obawy.

Team Polaka udowodnił, że jest

wystarczająco dobry, żeby pomóc

swojemu kierowcy w dobrej jeździe.

Potrafił wybrać odpowiednią takty-

kę, wystarczająco szybko zmienić

opony, był w stanie nawet nalać taka

ilość paliwa do bolidu, żeby cały wy-

ścig rozegrał się po jego myśli, za-

równo zawodnika, jak i właścicieli

teamu. Potwierdził, że potrafi zadbać

o kierowcę. JEDNEGO. W czasie, gdy

Robert Kubica mknął po torze Inter-

lagos, Nick Heidfeld, jego partner z

zespołu, spokojnie oczekiwał w ga-

rażu na rozwój wydarzeń. Niemiec

musiał zakończyć wyścig już na 23.

okrążeniu z powodu awarii bolidu.

Kłopoty techniczne to, jak pewnie

wszyscy wiemy, nie nowość w BMW.

Jednak tym razem, w porównaniu z

poprzednimi wyścigami tego sezonu,

dało się zauważyć jedną istotną róż-

nicę – różnicę w nazwisku. Zwykle to

właśnie Polak musiał się zadowalać

kiepskim startem, słabym silnikiem

i przejechaniem co najwyżej połowy

dystansu. Rzadko zdarzało mu się

dojechać do mety , nie mówiąc już

o zdobyciu punktów, czy stawaniu na

podium.

Wszędzie, rozpoczynając od

wpisów na blogach zdesperowanych

kibiców F1, a kończąc na nagłów-

kach najważniejszych polskich ga-

zet, można było natknąć się na glosy

mówiące o faworyzowaniu Niemca i

pozostawianiu Kubicy samemu so-

bie. Może właśnie dlatego, na sam

koniec swojej egzystencji w F1 (przy-

najmniej oficjalnie pod taka nazwą)

zespól BMW Sauber postanowił udo-

wodnić, że obaj kierowcy traktowani

Jeszcze tylko jeden wyścig pozostał do oficjalnego zakończenia sezonu Formuły 1. Już pierwsze-go listopada, na torze Yas Marina Circuit w Abu Dabi, odbędzie się ostatnia eliminacja Mistrzostw Świata. Będzie to pierwszy w historii wyścig na tym torze. Organizatorzy najprawdopodobniej spo-

dziewali się ogromnych emocji i niesamowitej walki o miejsca na podium, a głównie o tytuł Mistrza Świata. Tymczasem będą musieli zadowolić się tylko dekoracją zwycięzców całego cyklu. Oczywi-

ście możliwe jest, że kibice będą obserwować zmagania z zapartym tchem. Na torze kierowcy będą wyczyniać rzeczy niewyobrażalne, a wyścig będzie najciekawszym w całym sezonie lub nawet w

historii F1. Tego właśnie wszystkim nam życzę, gdyż walka o czołowe pozycje nie będzie już istotna.

Po zakończeniu Grand Prix Bra-

zylii wiadomo już, że Mistrzem Świa-

ta, po raz pierwszy w karierze, został

Jenson Button, a jego team,Brawn

GP, zapewnił sobie zwycięstwo w

klasyfikacji konstruktorów. Brytyj-

czyk wykorzystał swoje ogromne

szczęście i jednoczesny pech kole-

gów z innych zespołów (wyścigu nie

ukończyło aż 6 kierowców, inni mieli

problemy techniczne, np. przebita

opona Barrichello i stojący w pło-

mieniach bolid Kimiego Raikkone-

na), by jeszcze przed ostatnim wy-

ścigiem cieszyć się wraz z rodziną z

tytułu najlepszego kierowcy świata.

Jednak Jenson Button nie na-

leżał do głównych aktorów całego

przedstawienia. W czasie wyścigu

odgrywał raczej rolę drugoplanową,

kryjąc się za plecami stojących na

pierwszym planie innych kierow-

ców. Oprócz Marka Webbera, który

przejechał linię mety jako pierwszy,

Rubensa Barrichello, który na kilka

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Button po raz pierwszy, BMW po raz ostatni

Page 50: Kontrast 5/09

50

są tak samo. Jakiś czas temu, Mario

Theissen – szef ekipy, zapowiadał

walkę do samego końca. Obiecywał,

że zespół zostawi po sobie korzystne

wrażenie przed ostatecznym wyco-

faniem się z serii. Miał rację. Pozy-

tywne wrażenie zespól wywarł i tego

nikt już im nie odbierze. Jednocze-

śnie trzeba przyznać, że trochę się

pogrążył próbując udowodnić teorię

dotycząca swoich możliwości.

BMW tak bardzo skupiło się na

zapewnieniu dobrego miejsca Rober-

towi Kubicy, że zupełnie zapomniało

o pracy nad ustawieniami bolidu Nic-

ka Heidfelda.Tak samo jak możemy

cieszyć się z drugiego miejsca Pola-

ka, powinniśmy ubolewać nad nie-

szczęściem jego partnera z zespołu.

Niemiec, nie dość, żee przedwcze-

śnie i niespodziewanie zakończył wy-

ścig, to na dodatek nie wie, dlacze-

go tym razem to on, a nie Kubica nie

dojechał do mety. W gruzach legną

jego teorie o swojej wyższości nad

wszystkimi byłymi partnerami z ze-

społów. Głęboko w niepamięć pójdą

krzyki mówiące, że sezon 2008, był

jedynym słabszym w jego karierze, a

w pozostałych wspinał się na wyżyny

swoich umiejętności. Nikt niestety

nie będzie pamiętał o tym, jaki to

Niemiec jest wspaniały, jakie niesa-

mowite umiejętności posiada i jakie

niewyobrażalne trofea zdobywał.

Płacząc wspólnie nad losem He-

idfelda, zerknijmy jeszcze na chwilkę

na przyszłych pracodawców Roberta

Kubicy – zespół Renault. Klasyfika-

cja generalna konstruktorów – miej-

sce 8. Klasyfikacja kierowców – 9.

miejsce Fernando Alonso oraz brak

punktów u Nelsinho Piqueta i Roma-

ina Grosjeana nie wróżą zbyt dobrze

na następny sezon. Choć może, z

Robertem Kubicą w drużynie i, miej-

my nadzieję, jego dobrym partne-

rem, będą w stanie sięgnąć po laury.

A jak nie, to trudno, najwyżej jako

kibice ich zbojkotujemy. W końcu już

mamy wprawę.

Katarzyna Łazarska

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 51: Kontrast 5/09

51

koncie czternaście punktów i zajmu-

ją szóste miejsce w tabeli. Nie jest to

wynik zły, zważywszy na przedsezono-

we prognozy oraz fakt, że klub znad

Dunaju ma już za sobą wyjazdy do

Salzburga, Wiednia, Grazu i Ried. Szo-

kujący jest natomiast dorobek bram-

kowy zespołu. Wynosi on obecnie

29-25, co przekłada się na średnią

5,40 gola na mecz! Żaden pierwszo-

ligowy zespół na Starym Kontynencie

nie stanowi dla Austriaków poważnej

konkurencji w tej, bądź co bądź spe-

cyficznej klasyfikacji:

LASK Linz (Austria) – 5,40 gola

na mecz (54 gole/10 meczów)

Arsenal Londyn (Anglia) – 4,86

(34/7)

Kecskeméti TE (Węgry) – 4,40

(44/10)

Levadia Tallin (Estonia) – 4,29

(120/28)

Brøndby Kopenhaga (Dania) –

4,27 (47/11)

Mecze, którego europejskiego pierw-

szoligowca najbardziej obfitują

w gole? Barcelony? Realu? A może

chodzi o któregoś z hegemonów

w jednej ze słabszych lig albo totalne-

go outsidera? Nic bardziej mylnego!

W momencie powstawania tej not-

ki, zdecydowanie najczęściej grę od

środka wznawiano w czasie spotkań

austriackiego klubu LASK Linz. W so-

botni wieczór piłkarze LASK, ubrani

w tradycyjne czarno-białe pasiaste

trykoty, zremisowali przed własną

publicznością herbowy prestiżowym

meczu derbowym z SV Ried 2:2.

Nuda - mogliby narzekać miejscowi

kibice, w końcu mniejszej liczby bra-

mek w potyczkach swojego zespołu

jeszcze w tym sezonie nie widzieli…

Od samego początku sezonu

zespół z Linzu wymyka się wszelkim

schematom. W dotychczas rozegra-

nych dziesięciu kolejkach, gracze

LASK Linz zgromadzili na swoim

FC Liverpool (Anglia) – 4,25

(34/8)

Prestatyn Town (Walia) – 4,14

(29/7)

Austria Kärnten (Austria) – 4,20

(42/10)

Prestatyn Town (Walia) – 4,14

(29/7)

Daugava Ryga (Łotwa) – 4,12

(107/26)

Dinamo Zagrzeb (Chorwacja) –

4,10 (41/10)

FC Fehérvár (Węgry) – 4,10

(41/10)

Red Bull Salzburg (Austria) –

4,10 (41/10)

Co ciekawe, w powyższym (au-

torskim) zestawieniu najwyżej sklasy-

fikowany polski zespół, Lech Poznań,

dzieli 86. miejsce z dziewięcioma

innymi zespołami, w tym z… FC Bar-

celoną. Podobnie jak w przypadku

Kolejorza, spotkania z udziałem

Dumy Katalonii dostarczają kibicom

Futbolowe kunktatorstwo wzniosło się na szczyt w roku 2004, wraz z greckim triumfem na Mistrzo-stwach Europy. Skomasowana obrona i żelazna konsekwencja taktyczna doprowadziły ludzi Otto Rehhagela do sukcesu. Niemiec nie był jednak pionierem. We Włoszech już pół wieku wcześniej

wymyślono system gry skupiony bardziej na zabezpieczaniu tyłów, niż faktycznym nękaniu przeciw-nika. Nie bez przyczyny nazwano go catenaccio, co po włosku oznacza rygiel. Schemat ów, posia-

dający wielu nieprzejednanych wrogów, wykorzystywany jest do dziś. Niestety, współcześni trenerzy coraz częściej skłaniają się ku grze na zero z tyłu. Do tego samego gatunku zaliczyć można fachow-

ców, którzy na objęcie prowadzenia przez swój zespół każdorazowo reagują natychmiastowym zagęszczaniem zasieków. Era futbolowych romantyków na stołkach trenerskich, lubujących się

w ułańskich szarżach na mocniejszego przeciwnika, minęła. O ile drużyny o większym potencjale mogą sobie pozwolić na dłuższe przetrzymywanie rywala w szachu na jego połowie, o tyle te mniej-szego kalibru pokornie hołdują taktyce włoskiego rygla. Na całe szczęście istnieją jeszcze wyjątki.

Futbol na hurra!

Page 52: Kontrast 5/09

52

średnio 3,33 gola na mecz. Natural-

nie, zaprezentowane zestawienie jest

dość osobliwe. W pierwszej dziesiąt-

ce znajdują się bowiem wysoko wy-

grywający liderzy lig (Levadia, Dina-

mo, Fehérvár, Red Bull), wyjątkowo

bramkostrzelne drużyny z czołówki

(Arsenal, Liverpool, Brøndby) oraz

przegrywający, niekiedy w horrendal-

nych rozmiarach, outsiderzy (Kärn-

ten, Daugava). Odrębną kategorię

stanowią zespoły, które gole równie

często tracą, co zdobywają. To do niej

właśnie zalicza się LASK Linz. Austria-

cy zdają się kultywować zagrożoną

wyginięciem strategię futbolu, praw-

dziwą skamielinę wśród stosowanych

obecnie planów taktycznych.

Skąd bierze się ten szalony styl

gry? W poprzednim sezonie piłkarze

z Linzu uplasowali się na 7. miejscu

w dziesięciozespołowej lidze. W me-

czach z ich udziałem padły aż 103

bramki, ale uzyskany wynik 2,96

gola na mecz wydaje się wyjątkowo

mizerny w porównaniu z tym aktual-

nym. Wszystko do góry nogami wy-

wróciła zmiana szkoleniowca. Karla

Daxbachera, który przeniósł się do

stolicy kraju (i wkrótce przegrał pa-

miętny dwumecz z Lechem), zastąpił

Hans Krankl, ten jednak po zaledwie

dwóch miesiącach został zwolniony.

Posadę przejął Matthias Hamann –

trener na dorobku, a prywatnie brat

59-krotnego reprezentanta Niemiec,

Dietmara Hamanna.

Matthias jako zawodnik nie był

bardziej utalentowany od swojego

o pięć lat starszego brata, Didiego.

Jako dziewięciolatek, obecny trener

LASK, został zapisany przez rodziców

na treningi w amatorskim Wackerze

Monachium. Dziewięć lat zajęć zaowo-

cowało transferem do słynnego klubu

zza miedzy – Bayernu Monachium.

Początki nie były łatwe, a młody Ha-

mann występował jedynie w grupach

juniorskich zespołu z Bawarii. W se-

zonie 1988/89, starszego z braci

Hamannów dokooptowano wreszcie

do kadry pierwszego zespołu. Rzeczy-

wistość okazała się jednak brutalna

i grywający na pozycji obrońcy lub

defensywego pomocnika zawodnik

nie rozegrał nawet minuty w bar-

wach Bayernu. Kolejne lata upływały

Matthiasowi pod znakiem częstych

zmian klubów i cofania się w rozwoju

piłkarskich umiejętności – w latach

1992-94 terminował nawet w Obe-

rlidze (ówczesny odpowiednik IV ligi).

Przełom nastąpił w roku 1994, kiedy

to Hamannem zainteresował się FC

Kaiserslautern. W barwach Czerwo-

nych Diabłów liznął wreszcie wielkiej

piłki. Jesienią 1994 roku udało mu

się nawet wpisać na listę strzelców

w wyjazdowym meczu Pucharu UEFA

z islandzkim IA Akranes. Kolejnego

gola w tych rozgrywkach dorzucił trzy

lata później, już jako gracz TSV 1860

Monachium. Grywającemu dość re-

gularnie w barwach monachijskich

Lwów zawodnikowi zamarzyła się

jednak zmiana otoczenia. W 1998

roku po Hamanna zgłosił się szwaj-

carski Neuchâtel Xamax. Szybko

doszło do transferu, jednak Matthias

po sezonie postanowił powrócić do

Niemiec, gdzie awaryjnie wylądował

w trzecioligowej Tennis Borussii Ber-

lin. To był początek powolnego koń-

ca jego kariery. Później, przed dwa

sezony, odgrywał jeszcze ważną rolę

w drugoligowym LR Ahlen, ale nie

powrócił już na boiska Bundesligi,

w której jego dorobek zamknął się na

59 występach i 2 golach (po jednym

dla Kaiserslautern i TSV 1860). Ka-

rierę zawodniczą Matthias Hamann

zakończył jednak nie w Niemczech,

a na obczyźnie. W roku 2002 przy-

garnął go austriacki drugoligowiec,

któremu brakowało doświadczonych

stoperów. Klubem tym był… LASK

Linz. To właśnie w trenowanym obec-

nie zespole, brat Dietmara Hamanna,

po raz ostani wystąpił w charakterze

piłkarza zawodowego.

Grając jeszcze w Linzu, Matthias

Hamann uczęszczał do szkoły trener-

skiej, zdobywając kolejne wymagane

licencje. W roli szkoleniowca zadebiu-

tował w sezonie 2004/2005 w ama-

torskim niemieckim TuS Hohenecken,

jednak pierwsze poważne kroki w roli

trenera postawił rok później, w czwar-

toligowym Hessen Kassel. Pod wodzą

Hamanna zespół z północnej Hesji już

w pierwszym sezonie wygrał swoją

grupę Oberligi, dostarczając kibicom

rozrywki w postaci przeciętnej 2,94

gola na mecz. W następnym sezonie

beniaminek z Kassel utrzymał się

w południowej grupie III ligi, prezen-

tując wyjątkowo bezkompromisowy

Page 53: Kontrast 5/09

53

sportowym oraz stopniowe wprowa-

dzanie do drużyny młodych zawod-

ników. Choć dzisiaj Reichel wyraża

zadowolenie z pracy Hamanna, o sile

Czarno-Białych stanowią zawodnicy w

sile wieku.

LASK Linz pod wodzą Matthia-

sa Hamanna gra systemem 4-3-1-2,

płynnie przechodzącym w 4-3-3. Rola

łącznika pomiędzy pomocą, a ata-

kiem przypada w nim 25-letniemu

Thomasowi Pragerowi. Prager piłkar-

skie szlify zdobywał w holenderskim

SV Heerenveen, gdzie jako szesna-

stolatek podglądać mógł Arkadiu-

sza Radomskiego. Gra w Eredivisie

zaowocowała powołaniami do kadry

narodowej, ale pomimo trzynastu

występów w reprezentacji, nie został

przez Josefa Hickersbergera włączo-

ny do kadry na Euro 2008. U Haman-

na, Prager, który w Holandii grał jako

pomocnik, wciela się, de facto, w rolę

trzeciego napastnika. Póki co radzi

sobie wyśmienicie i z siedmioma go-

lami jest jednym z najlepszych strzel-

ców austriackiej Bundesligi.

W rzeczonej klasyfikacji pro-

wadzi aktualnie inny piłkarz LASK,

futbol (bilans bramkowy 45-56; śred-

nia 2,97 bramki na spotkanie). Kiedy

w sezonie 2007/08 na skutek refor-

my rozgrywek, z ligi liczącej osiemna-

ście drużyn spaść miało aż siedem,

Hamann zamiast nakazywać swoim

podopiecznym ciułanie punktów, po-

został wierny idei radosnego futbolu.

Ryzyko nie opłaciło się. W efekcie klub

z Kassel zajął 14. miejsce, co równo-

znaczne było z relegacją do Oberligi.

Rozstanie z Regionalligą było jednak

o tyle efektowne, że podopieczni Ha-

manna zaaplikowali rywalom 51 bra-

mek, samemu dając sobie wbić aż

57. Uzyskana w ten sposób średnia

3,18 gola na mecz była drugą w całej

lidze. Młodemu szkoleniowcowi uda-

ło się wypromować ofensywną takty-

ką. Kiedy w czerwcu bieżącego roku

pojawiła się oferta z Linzu, długo się

nie zastanawiał.

Od czasu, kiedy Hamann re-

prezentował LASK jako zawodnik,

organizacja klubu zmieniła się na

lepsze. Zastrzyk gotówki dostarczo-

ny przez konsorcjum austriackich

firm pozwolił zasłużonemu zespoło-

wi na powrót do rodzimej Bundesligi

w sezonie 2007/08. Kryzys, który w

ostatniej dekadzie XX wieku zmusił

jednokrotnego mistrza kraju (1965)

do fuzji z lokalnym rywalem FC Linz,

poszedł w niepamięć. Prezes, Peter

Michael Reichel, na konferencji pra-

sowej z okazji zatrudnienia Hamanna

na stanowisku, powiedział, że celem

nowego trenera będzie ustabilizo-

wanie LASK na wysokim poziomie

Roman Wallner. Wallner, który piłkę

kopał już zarówno w Rapidzie, Stur-

mie, jak i Austrii Wiedeń, zapowiadał

się na spory talent. Kiedy w wieku 22

lat podpisywał kontrakt z Hannowe-

rem, wieszczono mu świetlaną przy-

szłość. Młody napastnik w Bundesli-

dze rozegrał jednak zaledwie dziesięć

spotkań. Nie strzelił w nich żadnego

gola, dlatego szybko musiał pakować

manatki i wracać do domu. Zatraciw-

szy skuteczność nawet we własnym

kraju (siedem goli na przestrzeni

dwóch sezonów), postanowił znowu

spróbować swoich sił zagranicą. Po

nieudanych epizodach w lidze szkoc-

kiej (Falkirk, Hamilton), przeniósł się

do Grecji, w której został bohaterem

głośnego skandalu. Jako gracz Kala-

marii, Wallner przyczynił się do zdo-

bycia tytułu mistrzowskiego przez…

Olympiakos. Jego drużyna wygrała

u siebie spotkanie z zespołem z Pi-

reusu 1:0, ale on – na mocy przepi-

sów FIFA – nie miał prawa wystąpić

w tamtym spotkaniu, gdyż występo-

wał już tego samego roku w dwóch

innych klubach, wyczerpując tym

samym przysługujący mu sezonowy

Fot.

ww

w.li

nz.a

t

Page 54: Kontrast 5/09

54

limit. W rezultacie, po długo trwa-

jącym sporze, którego rozstrzygnię-

ciem oprócz Olympiakosu, Kalamarii

i Wallnera, żywotnie zainteresowany

był także walczący o mistrzostwo AEK

Ateny, zdecydowano się zweryfikować

wynik feralnego meczu na 0:3 dla

gości. W rezultacie Olympiakos (z Mi-

chałem Żewłakowem w składzie), wy-

przedził na finiszu AEK Ateny o dwa

punkty, Kalamaria spadła z hukiem

z ligi, zaś zawieszony Wallner stracił

resztę sezonu. Dziś niedoszły gwiaz-

dor ma już 27 lat i najgorsze chyba za

sobą. W Linzu może liczyć na pełne

zaufanie ze strony swojego trenera.

Imponująca skuteczność Wallnera

(9 goli w 10 meczach) sprawiła, iż

upomniał się także o niego szkolenio-

wiec reprezentacji Austrii, Dietmar

Constantini i wpuścił na dziesięć mi-

nut wrześniowego meczu eliminacji

z Wyspami Owczymi.

Ofensywny tercet Hamanna

uzupełnia 37-letni Christian Mayrleb,

zawodnik, który po przejściu na eme-

ryturę Ivicy Vasticia uważany jest za

pierwszego nestora wśród austriac-

kich snajperów. Mayrleb ma na swoim

koncie blisko 150 goli w austriackiej

Bundeslidze oraz koronę króla strzel-

ców, po którą z 21 trafieniami sięgnął

w roku 2005 w barwach SV Pasching.

W LASK Linz przeżywa swoją drugą

młodość. W obecnym sezonie, piłka

po jego strzałach znajdowała drogę

do siatki rywali już sześciokrotnie.

W przeciwieństwie do Wallnera, ka-

riera reprezentacyjna to już dla Mayr-

leba raczej rozdział zamknięty – choć

przywdziewał on narodowy trykot aż

29 razy, po raz ostatni miało to miej-

sce w 2005 roku. Z drugiej jednak

strony, wspomniany Vastić strzelając

nam gola na Mistrzostwach Euro-

py był o rok starszy i… podobnie jak

obecnie Mayrleb, grał dla LASK Linz.

Prager, Wallner i Mayrleb są

wspólnie autorami aż 22 spośród

29 goli zdobytych dotąd przez swój

zespół. Wysiłki skutecznych napast-

ników są równoważone przez nie-

zwykle dziurawą defensywę. Jest o

tyle dziwne, że zawodnicy tworzący tę

formację mają papiery na granie. Pa-

blo Chinchilla-Vega był z Kostaryką na

mundialu w Korei i Japonii, Wolfgang

Bubenik jeszcze jako młokos miał

pewne miejsce w składzie Pasching,

zaś 20-letni reprezentant młodzieżów-

ki, Georg Margreitter, mimo młodego

wieku cieszy się już taką estymą, że

Hamann powierzył mu funkcję ka-

pitana drużyny. Czwartym do brydża

jest znany z występów w naszym kra-

ju Vidas Alunderis. Były gracz Zagłę-

bia Lubin nie jest wirtuozem, ale na

pewno linię obrony, w której uchodzi

za ważny punkt stać na lepszą grę.

Bilans dwudziestu pięciu straconych

goli obciąża także w sposób oczywisty

golkiperów LASK – Chorwata Silvine

Cavliję i jego zmiennika, 21-letniego

Michaela Zaglmaira. Ten drugi w naj-

bliższym czasie będzie miał okazję do

wykazania się, wobec skomplikowa-

nego urazu przywodziciela, którego

doznał Cavlija. Jeszcze dwa lata temu

Zaglmair był pierwszym bramkarzem

reprezentacji Austrii do lat 20, która

na kanadyjskich Mistrzostwach Świa-

ta zajęła czwarte miejsce. Hamann

zdaje sobie sprawę z niedoskonałości

forsowanej przez siebie taktyki, dlate-

go nie żongluje zbyt często obrońca-

mi, błędy w defensywie traktując jako

wartość stałą. Zawodnicy LASK mają

przede wszystkim dbać o liczbę bra-

mek strzelonych.

Piłkarzy LASK Linz czekają te-

raz dwa tygodnie przerwy na mecze

reprezentacji. Mam nadzieję, że nie-

miecki trener nie poświęci ich na na-

rzucanie swoim zawodnikom bardziej

ostrożnego stylu gry. W nowoczesnym

futbolu w dalszym ciągu jest miejsce

dla trenerów-nonkonformistów, któ-

rzy zamiast rzucać się rozpaczliwie

w stronę catenaccio, wyznają starą

piłkarską prawdę, że tak naprawdę

najistotniejsze jest, aby strzelić jedną

bramkę więcej niż przeciwnik. Zwo-

lennicy radosnego futbolu z rozrzew-

nieniem wspominają włoskie Lecce

z sezonu 2004/05. Tamten zespół,

prowadzony przez największego bo-

daj piewcę ofensywy w historii piłki

nożnej – Zdenka Zemana – był gwa-

rancją niezwykłego show w każdym

spotkaniu. Matthias Hamann i jego

piłkarze zdają się kroczyć ryzykowną

ścieżką wytyczoną przez słynnego

Czecha. Z całego serca życzę im, aby

podążali nią jak najdłużej, na przekór

wszelkim futbolowym standardom.

Marek Sienkiewicz

(http://zkontry.wordpress.com/)Fot. www.dailymotion.com

Page 55: Kontrast 5/09

55

street photo

Fot. Magda Oczadły

Page 56: Kontrast 5/09