180

Dachijszczyzna - Teodor Tomasz Jeż eBook

Embed Size (px)

Citation preview

www.princexml.com
Prince - Non-commercial License
This document was created with Prince, a great way of getting web content onto paper.

Teodor Tomasz Jeż

DACHIJSZCZYZNAKonwersja: Nexto Digital Services

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym Nexto.pl.

Spis treściCZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZYROZDZIAŁ DRUGI

DACHIJSZCZYZNAJeż Teodor Tomasz

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZYSPAJA

Osobliwa po ogłoszeniu traktatu sistowskiego(1791) nastała dla Serbii chwila. Po wojnienastąpił spokój, nie upragniony i nie pożądany,który jednak zadowolnił ludność w stopniu na-jwyższym. Serbowie, pomagając wojskomcesarsko-niemieckim, bili się o zmianę panowa-nia: — przejść pragnęli pod władanie niemieckie.Pragnieniu temu nie stało się zadość, mimo to

zadowolnienie zapanowało, a to z powodu zmianyzupełnej, jaka zaszła w rządach tureckich. Turcyzłagodnieli do niepoznania, złagodnieli tak dalece,że łagodność ich w zdumienie wprawiała, byłabowiem nienaturalną. Powrócili do posiadaniaprowincyj nie w charakterze zwycięzców, którychby tryumfy do wspaniałomyślności usposabiały;przeciwnie, pobici byli i upokorzeni, powinni więcbyli poszukiwać na rai satysfakcji w zemście, ma-jąc do takowej powód dostateczny w tejokoliczności, że cesarsko-niemieckie wojskazwycięstwa . swoje, w części znacznej, zawdz-ięczały spółdziałaniu mieszkańców. Nie mścili sięjednak. Owszem, w obchodzeniu się ich z lud-nością miejscową zdawało się, jakby przebaczeniaszukali za krzywdy dawniejsze, jakich się wzglę-dem niej dopuszczali. „...Majątki jańczarom zabra-no na skarb, a ich samych wygnano z kraju...W administracji, w sądownictwie, w sposobie po-bierania podatków zaprowadzone zostały, zmianyna korzyść rajów, uregulowano stosunek rajów dospajów, ograniczając władzę i prerogatywy tychostatnich. Amnestionowano bez wyjątku wszyst-kich, co jako ochotnicy w niemieckich służyli sz-eregach, i amnestii dotrzymano. Bezpieczeństwoosób i majątków weszło w życie. Kraj odetchnął,zakwitnął i wziął się do rolnictwa i handlu. Lud

5/178

błogosławił sułtana, któremu przez wdzięcznośćdawał ten sam tytuł, pod jakim znał z pieśniDuszana i Lazara: mianował go „carem serbskim”;namiestnika zaś jego, hadżi-Mustafę, przezwał„srbska majka” (matka serbska) — opowiada au-tor pewien. Osobliwa — powtarzamy — nastaładla Serbii chwila!...

— No!... no!... — powiadał człowiek wczarnym zawoju, odziany wedle przepisów, którezakazywały chrześcijanom używać kolorówjaskrawych i sukna cienkiego, do człowieka, którymiał na głowie zawój z szala białego, w drobnepaski, z cienkiej wełnianej tkaniny, a na sobiespodnie szerokie, zielone, jedwabiem suto wyszy-wane, dolman tegoż koloru, odzież spodnią jed-wabną i zwierzchnią futrzaną i któremu zza pasasterczały na brzuchu głownie bogato w inkrustacjeozdobionych pistoletów i rękojeść kindżała, wyro-biona gładko z kości słoniowej.

Człowiek w zawoju czarnym był to młody, śni-ady brunet, z brodą ogoloną, szczupły, wzrostemniewielki, w wyrazie fizjonomii posiadający ruch-liwość, znamionującą inteligencją Człowiek w za-woju kaszmirowym był to starzec, o którym jednakpowiadać nie można było: wiekiem pochylony. Owie ku późnym świadczyły tylko: długa, biała, dopasa sięgająca broda i gęste białe brwi, niby os-

6/178

trzeszki, na oczy nasunięte. Twarz zaś jego, w tejczęści, co spod zarostu widzieć się dawała, i bu-dowa ciała znamionowały zdrowie czerstwe, siłęmęską i krzepkość.

Siedzieli jeden obok drugiego na czerdaku,z którego widok obejmował okolicę malowniczą.Dołem płynęła rzeka, połyskująca szklistąpowierzchnią. Przed rzeką i za rzeką grunt wpagórki pogarbiony dopierał do siniejących w daligór i tworzył perspektywę wdzięków pełną. Nakrajobraz składały się wszystkie pierwiastkiwysoko cenione przez znawców piękności natury:i góry, i wody, i lasy, i urwiska, i skały sterczące,i w końcu, z boku nieco, miasta, miasta tureckie,tonące w puszyste} zieleni sadów, upstrzone bar-wnością domów, najeżone ostrzami minaretów,przetykane bukietami cyprysów, owiane ciszątajemnic i obwiedzione murem białym.

Siedzieli jeden obok drugiego na dywanie,mając nogi, na sposób wschodni, pod siebiepopodginane. Dywan przykryty był kobiercemnieco przepłowiałym. Poduszki obleczone wnawłóczki kolorowe. Na podłodze mata z rogożytkana. Na kolanach spoczywały u nich cybuchydługie z wiśni pachniącej, opierające się lulkami opodstawki krągłe, mosiężne, na macie położone,w celu zabezpieczenia tej ostatniej przeciwko węg

7/178

łom i odpadkom żarzących się włókien tytoniu,cienko krajanego i dym wonny wydającego. Górnekońce cybuchów, w bursztyny piękne przyozdo-bione, brali oni kiedy niekiedy do ust, dmuchaliw nie i następnie naciągali dymu gębę pełną,którego nie wyrzucali przed siebie, sposobem fa-jkarzy europejskich, lecz pozwalali mu swobodniez ust wydobywać się samemu i otaczać obliczaobłoczkami białawymi. Lubowali się dymem i za-prawdę mieli czym. Subtelny zapach onegosprawiał rozkosz, która opisać się nie da. Narękach u jednego i drugiego zawieszone byłyróżańce, śród ziaren których spostrzegać siędawała malutka, hermetycznie zamknięta, bombi-asta, z czarnego kryształu flaszeczka, zawierającaw sobie kropel kilka olejku różanego. Kropla jednaolejku tego taką ma wartość, co równający się jejobjętością brylant.

— No!.. — rzekł człowiek w czarnym turbanie,nadając oczom wyraz taki, jakby się dziwił lubniedowierzał. — Rzeczy dziwne i nadzwyczajne...

— Ani dziwne, ani nadzwyczajne... — odparłstarzec. — Dziwnymi i nadzwyczajnymi wydawaćsię muszą tobie... Nie czytałeś Koranu..

— Effendim... — odpowiedział człowiek wczarnym turbanie tonem, w którym brzmiałoprzyznawanie się do upośledzenia niejakiego.

8/178

— Tak napisano... — zabrał głos starzec. —Nie twoja to ani niczyja wina, lecz wola Ałłacha...Jednym pozwala rodzić się w wierze prawdziwej,drugim w fałszywej, i to w tym celu, ażeby pra-wowierni bez usługi nie pozostali... I napisano jest,że niewierny pisma się uczyć ani Koranu czytaćnie będzie: nic przeto dziwnego, że dziwisz siętemu, co dziwnym nie jest, i masz za nadzwycza-jne to, w czym nadzwyczajności najmniejszej niema...

Odpoczął, pociągnął dymu z cybucha i to-warzyszowi w oczy spojrzał. W oczach tego ostat-niego nie widać było, ażeby go słowa powyższeprzekonać miały. Starzec więc zaczął znów:

— Zauważyłeś zapewne, jak muzułmanin ob-chodzi się z koniem, zauważyłeś, jak traktuje onstworzenie wszelakie, co mu służy: dlaczegożbyinaczej obchodzić się miał, czemuż by inaczejtraktował... człowieka?... Muzułmanie i chrześci-janie — jesteśmy przecież adamlar (ludzie)...

— Prawda twoja, effendim... — odparłczłowiek w czarnym turbanie. — Muzułmaninłagodnie się obchodzi i z koniem, i stworzeniemwszelakim, co mu służy, psa nawet traktujemiłosiernie... Prawda, że chrześcijanie i muzuł-manie ludźmi jesteśmy.. Ale...

9/178

Tu się zaciął, jakby się nad tym, co powiedziećzamierza, namyślał.

— Mów bez namysłu... — rzekł starzec. —Powiadaj otwarcie, co ci na sercu leży... — Chci-ałem przypomnieć przeszłość...

— Kto temu winien?... Komuż to należało mi-arkować się: panu czy słudze?;.. Posłuchaj notymnie... Tyś w świecie bywał i dużo widział: widziałty gdzie, ażeby pan słudze ulegał?.... Przeszłośćprzeto cała, wszystko to, co się za ojców i prao-jców naszych działo, o to jedno zawadza, że się ra-ja upokorzyć należycie nie chciała...

— Ach!... — odezwał się chrześcijanin tonemprotekcji.

— A hajducy?... — zapytał Turek. — Trzeba byćsprawiedliwym... Gdyby muzułmanin w każdymdo ziemi przed nim pochylającym się rai nie pode-jrzywał ochotnika, gotowego w lasy skoczyć,postać pokorną w junacką zmienić i ołowiem muw oczy plunąć, to by on każdego do serca przycis-nął... Koran mu to nakazuje... Co się więc działo wprzeszłości, działo się wedle prawą, którego ludzienie wymyślili...

— Może.... — rzekł po chwili namysłu — rajapostępowała sobie według prawa swego... O tym

10/178

nie wiem, pisma waszego nie znam i ksiągwaszych nie czytałem...

— W księgach naszych napisano, że władzawszelka od Boga idzie... — wtrącił człowiek wczarnym, zawoju.

Turek wpatrzył się mu w oczy wzrokiem wmyślach czytającym i zapytał: — Napisano?... —Napisano... — odparł zapytany stanowczo. — I niema, jaka mianowicie?...

— Wszelka..., każda... jakakolwiek...— Widzisz więc, księgi nawet wasze

potwierdzają słowa moje... To napisano właśniedla rai... To zatem, na co się ona skarży sama nasiebie ściągnęła... Narzeka niesłusznie... Działo sięwedle prawa...

— I dlatego — podchwycił człowiek wczarnym turbanie.— dziwi mnie, effendim, że siędziś dzieje inaczej...

— I dziś dzieje się, jak należy... Gdy koniaujeżdżam, dobieram do niego sposobów różnych:raz go w żelazo biorę, drugi raz głaskam, aż mipod. ręką pójdzie... Rozumiesz?...

— Ewet, effendim...Turek pociągnął dymu z cybucha, otoczył nim

oblicze swoje; zadymiły mu się broda i wąsy i w

11/178

tym otoczeniu obłoczystym pozostał przez chwilęw milczeniu. Chwila ta przeciągnęła się czasukawał spory. Zdaje się, że rozmawiający, znużywszy się słów zamianą, uczynili zwrot w siebie ipogrążyli się w myślach własnych. Nastał momentciszy uroczystej. Tylko tytoń zaskwierczał niekiedyw lulce. Tylko od czasu do czasu załopotały skrzy-dła przelatującej mimo czerdaku synogarlicy,uciekającej w ogród i odzywającej się spoza ciem-nozielonych krzaków bukszpanu: chuchru...chuchru... jakby głos ludzki przedrzeźniać chciała.W końcu milczenie przerwał Turek:

— Ty mnie znasz?...— Znam ciebie, Mehmed-beju...— Wiesz, że pomiędzy spajami wielu Jestem

jeden z tych, co z rają umiałem radzić sobie?...— Wiem... Wiem nawet o tym, o czym nie

wiesz ty...— E?.. — odezwał się Turek tonem ironicznego

zdziwinia. — O czymże to na przykład?...— O tym, że głowa twoja służyła mato razy

dziesięć za cel dla puszki hajduckiej i cało wyszładlatego tylko, że twoja... I ty, i synowie twoijesteście u rai w poszanowaniu...

Turek brwiami ruszył i czoło zmarszczył, wkońcu ręką machnął od niechcenia, jakby

12/178

powiedzieć chciał, że wiadomość ta obchodzi goniewiele.

— Wiesz więc, że jestem u rai w poszanowa-niu... Dlatego chciałbym, ażeby raja miała haber(wiadomość) o tym, cośmy mówili... Ty pomiędzytwoimi uchodzisz za człowieka...

Tu się w czoło palcem stuknął i stuknięciemtym frazesu dokończył.

— Bo ta, com mówił, nie mówiłem z siebie...— ciągnął. — Czekałem umyślnie na powrót twój zBecza (Wiednia), chciałem się umyślnie rozmówićz tobą pierwszym... — Dodał w końcu: Gdyby tuna miejscu moim sam padyszach siedział, niepowiedziałby czego innego... Puść pomiędzy rająhaber: niech się od hajductwa odwraca, niech zespajami trzyma, niech pokory przestrzega... Niechsię szanuje!...

Przy wyrazie ostatnim, wymówionym z przy-ciskiem znaczącym, podniósł do góry palec, jakbyza pomocą gestu tego chciał wyrazowiwymówionemu nadać znaczenie tym większe.

Zrozumienie rozmowy powyższej wymagaopisu stanu, w jakim znalazła się Serbia po wojniepokojem sistowskim zakończonej.

Mahmed-bej był spaja („spahisem”, jakniegdyś u nas pisano). Spajowie przypominają

13/178

nieco panów feudalnych. Sułtan ziemię zdobytąrozdzielał pomiędzy wiernych, w rodzaju lenna, i ciobowiązani byli za to do służby wojennej kosztemwłasnym. Nadania te miały charakter dzierżawny,bądź wieczysty, bądź też dożywotni. Udziałynosiły nazwę timare. Spaja nie trudnił się gospo-darką sam osobiście, nie mieszkał nawet na po-zostającym w posiadaniu jego ucząstku. Gospo-darką trudnił się raja i dawał mu dziesięcinę, tak zdobytku rolnego jako też z trzody i stadniny. Spajanie posiadał władzy żadnej, ani rządził, ani sądził,nie miał nawet prawa nie dozwolić sielakowi prze-siedlenia się z jednego spaiłyku do drugiego.

Rządy i sądy spoczywały w ręku władz przezsułtana ad hoc mianowanych, koncentrując się wrękach paszy, rezydującego w Białogrodzie (Bel-grad, po serbsku Beograd) i wyrażając się w jed-nym głównym kierunku: w kierunku finansowym.Raja ponosił ciężar cały utrzymywaniapadyszacha ogniskującego w osobie swojej ideępaństwową, która, w ten sposób pojęta, stawałasię polipem, żyjącym kosztem narodów podbitych.Nie dając w zamian nic, brała wszystko, co jej dożycia potrzebne było, wychodząc z tej zasady, wKoranie zapisanej, że raja wzbraniający się płacićsułtanowi daniny zasługuje na śmierć lub niewolę.Polip ów przedstawiał się pod postacią urzędów:

14/178

administracyjnego, poborczego i sądowego. Pier-wszy i drugi zlewały się w jedno, trzeci spra-wowało duchowieństwo, zostające pod władzągłówną Szeik-ul-Islama, który ze swego ramienianaznaczał sędziów po paszalikach (mułła), od tychzaś zależeli sędziowie obwodowi (kady). Przykażdym zasiadał mianowany przez paszę musse-lim, wykonawca wyroków sądowych. W praktyceten ostatni sądził, wyroki ferował i takowe egzek-wował, tak że faktycznie pasza, będący w osobiejednej administratorem, poborcą głównym inaczelnikiem siły zbrojnej, posiadał władzęcałkowitą.

Jako naczelnik siły zbrojnej miał pasza podsobą całą ludność muzułmańską, uorganizowanąwojskowo. Właściwie organizacja całaotomańskiego państwa wojskową była, co tłu-maczy sprężystość, jakiej ono w swoim czasiedowody złożyło. W organizacji tej atoli wyodręb-niały się dwie instytucje: wyżej wymienieni spaje,utrzymywani z dziesięciny — tych w państwietureckim, według świadectwa Etona (Survey ofthe turkish empire, 1798), liczyło się około132.000 dusz, i jańczary, w liczbie 150.000, opła-cani ze skarbu publicznego a stanowiący wojskostałe i zarazem korporacją, zbliżającą się stronąreligijną do zakonów wojennych, takich jak krzyża-

15/178

cy, kawalerowie mieczowi eta, stroną politycznądo pretorianów rzymskich.

Nie będę się rozpisywał o rzeczy powszechniewiadomej, o znaczeniu, do jakiego jańczarowiedoszli, i o wpływie, jaki wywierali. W Stambuletrzymali oni w zależności od siebie sułtana, naprowincji — paszów, z wyjątkiem tych, co jak Ali-pasza w Janinie lub jak Paswan-Oglu w Widdyniu— zajęli względem sułtana stanowisko niezależne,oparte na sile orężnej, z miejscowych lubzaciężnych żywiołów wytworzonej — w Janinie zAlbańczyków, w Widdyniu z Arnautów. Żaden zpaszów białogrodzkich nie poszedł za tym przykła-dem. Nie pozostało więc im, jak obchodzić się zjańczarami jak najłagodniej i coraz to nowe pre-tensje ich usuwać za pomocą coraz to nowychustępstw i prerogatyw na ich korzyść. W tensposób jańczarom dostał się diumriuk — dochodyz ceł od handlu tak przewozowego jakwywozowego, zewnętrznego i wewnętrznego.

Zobaczmyż, do jakich następstw ustępstwa tedoprowadziły?

Rai trzymały siętrzy pijawki: władza rządowa,spaje i jańczary. Pierwszym płaciłporiez, dawał-daninęw na turze, dawałszarwarki, kwatery, pod-wody i kuliuk; drugim płaciłdziesięcinę; trzecimopłacałsięze wszystkiego, co prodokował i co kon-

16/178

sumował, co zaś najgorsza, pozostawał pod ichścisłą, dokuczliwą i nieustającą kontrolą, wykony-waną w sposób bezwzględny, brutalny i taki, coto nie przypuszczał, ażeby w stosunku rajów dojańczarów istniało coś, na co by ci ostatnipozwalać sobie nie mogli. Pozwalali sobie nawszystko, mieszali się do rządów i sądów, dopoboru podatków, danin i dziesięcin. Wchodzili watrybucje i władzy rządowej, i spajów. Z tegowynikało, że spaje, urzędnicy Wysokiej Porty i rajemieli w jańczarach wroga spólnego, którydokuczał najbardziej rajom, mniej trochę spajom,a najmniej urzędnikom, niemniej przeto jednakwiązał ich przeciwko sobie w pewien rodzajprzymierza naturalnego i racjonalnego, posiada-jącego warunki umożliwiające czynne w danejchwili, przeciwko spólnemu nieprzyjacielowi wys-tąpienie.

Jańczary stanowili składową część organizmupaństwowego otomańskiego. Było to złe, że takpowiemy, przyrodzone. Wojna atoli turecko-niemiecka nawołała na Serbią inną jeszcze plagę,przypadkową. Niemcy formowali z mieszkańcówoddziały ochotnicze, tak zwanych frajkurów,wielce im pomocnych. Turcy, w celu zneutrali-zowania takowych, formowali oddziały kirdżalich.Do tamtych szła młódź poczuwająca w piersiach

17/178

święty ogień miłości otaczbiny, do tych zbieraninanajohydniejsza, rabusie z Turcji całej, muzuł-manie różnej porody i chrześcijanie rozmaitychobrządków, nie mający na widoku żadnego celupolitycznego ani religijnego, jeno placzkę,(rabunek).

Pomyślny dla wojsk niemieckich obrót wojnywymiótł z kraju, wraz z armią turecką, jańczarówi kirdżalich. Niemcy zajmowali kraj. Kiedy zaś popodpisaniu pokoju przyszło do tego, że takowy napowrót Turkom oddawali, wręczali obwody, mias-ta i twierdze władzom cywilnym i posiedzicielomregularnym, jakimi byli administracyjni i sądowiurzędnicy i spaje. Jańczarów ani kirdżalich nie byłoprzy tym. Zamierzali powrócić później. Ruszyli iznaleźli drzwi przed nosem zamknięte. Władzetureckie znalazły się względem nich energicznie.Naprzeciw jadącemu ze Stambułu, na wielkorząd-cę do Białogrodu paszy spaje i raje wysłały doNiszu deputacje, celem powitania go uroczyściena granicy. Wysłali deputacją i jańcżary. Aga Deli-Achmet, wódz ich naczelny, wielkiej używającypopularności, wyjechał osobiście. Pasza Abu-Bekir, kazał go ująć i ściąć. Przed wojną ten samDeli-Achmet jawnie i publicznie wymordował pięt-nastu na raz spajów i uszło mu to bezkarnie.

18/178

Krok ten Abu-Bekira paszy przyjętym zostałw Serbii z radością wielką. Ludność widziała wnim rękojmię sprawiedliwości i łagodności.Jańczarowie ani kirdżali wracać nie śmieli. Pierwsikorporacyjnym sposobem szukali opieki i pomocyu Paswan-Oglu, paszy Widdynia; drudzyrozproszyli się kupkami po prowincjachprzyległych, część pogarnęła się do paszaliku wid-dyńskiego za jańczarami, część wsiąknęła wBośnią i w paszalik skadarski. W Serbii, w charak-terze przedstawicielstwa organicznej spójni państ-wa otomańskiego, pozostali urzędnicy i spaje.

Tak stały rzeczy w chwili, w której na teatrzepowieściowego opowiadania naszegowyprowadziliśmy na scenę rozmawiających zesobą dwóch ludzi: muzułmanina-spaję, Mehmed-beja i chrześcijanina. Nie powiadamy jeszcze, ktoto był chrześcijanki ów. Pokaże się to w ciąguopowiadania. Tu zaś pozostaje nam jeszcze rzecsłówko o Serbach, ażeby rozmowę zrozumiećdokładnie.

Serbowie z uniesieniem przyjęli zmianę w sys-temie rządzenia nimi zaszłą. Porównanie z sys-temem dawniejszym całkowicie na korzyść ichwypadało. Lecz byłoż to porównanie jedyne i os-tatnie?

Tu sęk.

19/178

Było to porównanie, które się najpierwsze nas-tręczało i w pierwszej chwili zadowalnlało. Samskład jednak społeczności, jaki się urobił po wojniei przez wojnę, nie dopuszczał, ażeby zadowolnie-nie trwać długo miało, to jest. ażeby się porów-nania inne z czasem nie nasunęły. Dużo Serbówsłużyło w szeregach wojskowych; niejeden odz-naczył się; w niejednym obudziła się ambicja, za-spokojoną być nie mogąca w powrocie do stanupoddańczego, w ogóle obudziło się poczuciesamoistności narodowej, obudziło się poczuciepotrzeby ubezpieczenia samoistności swej ręko-jmiami na przyszłość. Nasuwały, się więc sameprzez się porównania stanu obecnego do stanówściśle nie określonych, nie zawierające w sobieatoli warunków zgody z obecnym. Ciągłośćusiłowań wyzwolenia się z jarzma tureckiego,przedsiębranych na miejscu i poza granicami kra-ju, musiała na koniec wyraz swój znaleźć. Wysługao ojczyznę musiała o nagrodę się upomnieć. Ser-bowie nie na to krwią ofiarną w pokoleniu każdym,hojnie szafowali, ażeby przyjąć i uznać złagodni-ałe panowanie tureckie.

Przyjęli je i uznali w pierwszej chwili. W przyję-ciu ich jednak i uznaniu było coś, co budziło obawyo przyszłość.

20/178

Dlatego to Mehmed-bej w rozmowie, którąprzytoczyliśmy powyżej, taki nacisk na pokorękładł, tak mocno nastawa! na to, ażeby rajaszanowała się.

— A hajducy!... — powiadał.Hajductwo przed wojną miało znaczenie

protestacji przeciwko uciskowi, jaki wówczaspanował. Ucisk ustał, więc i hajductwo ustaćpowinno. Czy ustało?...

Jeżeli godzi się nazwą opinii publicznej mi-anować usposobienie umysłów objawiające sięzgodnie i samodzielnie w danym jakimś momen-cie i przy danych okolicznościach, bez spółudziałusztucznych owych sposobów, którymi prasa roz-porządzaj to opinia publiczna w Serbii po wojnieturecko-niemieckiej oświadczała się wyraźnieprzeciwko hajductwu. I dawniej wprawdzie nietrzymała ona strony onego, jakby się zdawaćmogło, wedle podań sądząc. Władze tureckiepociągały do odpowiedzialności surowej gminy,na terytorium kitórych hajducka sprawka miejscemiała. Sielacy przeto lękali się hajductwa i sprzy-jali mu względnie, to znaczy o tyle, o ile takowedziałało z dala od granic określających obszarprzez gminę ich zajmowany. Z daleka wyglądałoono inaczej, z bliska inaczej. Po wojnie atoli, ostat-niej w wieku XVIII, przestali mu sprzyjać i z bliska,

21/178

i z daleka, upatrując w nim powód, który by mógłpopsuć ów modus vivendi, jaki się urobił pomiędzyludnością muzułmańską i ludnością chrześci-jańską i zadowalniał tę ostatnią jak najzupełniej.

— A hajducy!... — rzekł starzec.Człowiek w czarnym zawoju brwi podniósł,

oczami łypnął, głową lekko skinął i w cybuchpowoli dmuchać począł.

W chwili tej na czerdak, zrzuciwszy pantofle uwniścia, Wszedł człowiek w sile wieku. Wyrażenie:„w sile wieku” stosowało się do niego literalnie,był bowiem zbudowany tak, że cała postawa jegosiłę wyrażała. Plecy szerokie, piersi wydatne, karkgruby, muskuły jakby z okrętowych, smołą napo-jonych powrozów uplecione, wzrok surowy, wąsyobwisłe, strój turecki. Przypatrzywszy się mu pil-nie, postrzegać się dawało podobieństwo rysówpomiędzy nim a starcem. Wszedł, wsiadł na dy-wanie i, posiedziawszy chwilkę w milczeniu,pozdrowił starca muzułmanina i gościa jegochrześcijanina.

Starzec, oddawszy pozdrowieniem zapozdrowienie, oczy zamknął i brodę dłoniąpogładził.

22/178

Wkrótce przybył drugi podobny siły wyobrazi-ciel. Usiadł, pomilczał przez chwilę i pozdrowienieobecnym złożył.

Po drugim przybył trzeci, po' trzecim czwarty,po czwartym piąty. Wszyscy oni wyglądali jakby— jak to powiadają — na jedno kopyto. Chłop wchłopa, a każdy z osobna niby dąb. W wyrazieogólnym twarzy ich zachodziło podobieństworodzinne uderzające, pomimo że rysami różnili sięjeden od drugiego. Różnili się jeszcze i wiekiem.Najstarszy wyglądał na lat czterdzieści pięć, na-jmłodszy o lat siedem, osiem młodziej. Różnica tawszakże nie rzucała się w oczy od razu. Ażeby jąpoznać, trzeba się było dobrze przypatrywać; napierwszy zaś rzut oka wydawało się, jakby pięciutych siłaczów były to jednolatki z gniazda jednego.Wzrostem jednacy prawie, budową ciała jedna-cy zupełnie, przedstawiali oni, w żywym niejakoobrazie, narodową serbską legendę o Jugowiczu idziesięciu synach jego. Tylko że Jugowiczów byłodziesięciu, tych zaś tylko pięciu — pięciu bracirodzonych, synów Mehmed-beja, z jednego ojca iz jednej matki. Stąd to pochodziło podobieństworodzinne pomiędzy nimi i pomiędzy nimi astarcem.

— Pietrze, hej! Pietrze!... — odezwał się tenostatni po długim milczeniu — patrzaj no na nich...

23/178

Rzutem brody ukazał na szereg siedzącychsynów. Człowiek w czarnym turbanie okiem ponich powiódł.

— Widzisz ty ich?— Widzę, effendim... — odrzekł zapytany

głosem, w którym brzmiał akcent pokory.— Przypatrz no się im dobrze... Takich jak oni,

choćbyś zębem zachwycił, to nie z łatwością byśugryzł, a chociażbyś i ugryzł, to dużo by w Sawiewody upłynęło, nimbyś ich zjadł... Hę?...

— Prawda twoja, effendim...— Wiedzże, że padyszach ma takich jak liści

na drzewie, jak gwiazd na niebie, jak piasku wmorzu...

I podnosząc głos stopniowo jakby pod wpły-wem zapału, który mu powoli w piersi rósł, dodałz mocą:

— Oni i ja, jak nas widzisz,. gotowiśmy zapadyszacha krew do ostatniej wytoczyć kropli;niech tylko na nas skinie... Oni i ja, jak nas widzisz,jesteśmy padyszacha poddani wierni...

— A jaż nie?... — zapytał człowiek w czarnymturbanie. — I ja, effendim, jestem padyszachapoddanym...

24/178

Starzec rękę podniósł, uśmiechnął się iron-icznie nieco i palcem w powietrzu pokiwał.

— Ne, effendim?... — zapytał człowiek wczarnym turbanie, powtórnie nadając zapytaniuakcent uczucia obrażonego.

— No, no... Niech tak będzie... Ja jednak trzechpar nie dałbym za poddaństwo twoje, Pietrze...

— Nijczyn (czemu)?...— Czemu?... Dlatego, żeś ty bywalec, ocier-

ałeś się o ludzi,, pezewenków, co się spodpanowania padyszachów wyłamali... Bywałeś wBeczu, bywałeś Ałłach wie nie gdzie jeszcze... Tożdo ciebie przylgnąć musiało niejedno, za co by cięwypadało na pal wsadzić...

Człowiek w czarnym turbanie spojrzał spodełba na starca i powiódł po synach jego wzrokiemtakim, jakby sprawdzić chciał po ich minach, azaliostatnie Mehmed-beja słowa nie zawierają w so-bie pogróżki mogącej się w rzeczywistość zmienić.Nie wyczytał w nich jednak nic podobnego.Starzec prawił dalej:

— Ale to nic... Co tam masz w duszy, to niechprzy tobie zostanie... Główna rzecz w tym, żeśnie Serb, żeś Bułgar... W Bułgarii należałoby cięna pal wsadzić; w Serbii przydatnym być możeszpomiędzy stronami i sam na tym. skorzystać

25/178

niemało... Trgowac, ty nowce wypatrujesz i tobiepotrzebnymi są spokój i zgoda... Gdyby nie to, niegadałbym z tobą...

Bułgar westchnął i milczał.— A co — zapytał starzec tonem

wewnętrznego zadowolnienia — czy nie powiedzi-ałem ci tego, do czego się przed nikim nie przyz-najesz?...

Człowiek w czarnym turbanie ramionami ścis-nął.

— Nie przejrzałem cię na wskroś?..— Sen bilir, effendim... Starzec oczy zamknął,

głową od czasu do czasu kiwał, na obliczuuśmiech mu igrał.

— O!... — odezwał się w końcu głośno, aletak, jakby sam do siebie mówił — niech raja niepanoszy się tym, że: oręż nosiła, czetami chodziłai kaugę przeciwko nam prowadziła... Szwaba nietaki skory, ażeby na zawołanie jej śpieszył, a bezSzwaby nie poradzi ona nic... Niech więc raczejsiedzi cicho, jak trawa pod wiatrem, i w pokorę sięuda...

— Toć ona to właśnie robi... — wtrącił Bułgar.

26/178

— Dziś... — podchwycił Turek. — Tak... Niech-by to jednak było i dziś, i jutro, i zawsze, bo naAłłacha!...

Tu starzec brwi groźnie zmarszczył i zaciśniętąw kułak pięść pokazał.

— Sześć atów (ogierów), niby sześć sokołów,przy żłobie moim obrok je i tylko siodła na niewłożyć, wsiąść i na majdan wyjechać... A na nassześciu niech wychodzi rajów sześć razy po sto...Powiedzże, powiedz, Pietrze, coś ode mnie słyszałi coś u mnie widział; niech będzie mir i weź to so-bie na rozum, że tobie z tym będzie dobrze... Now-cami dżep nabijesz, a tobie tego tylko i potrze-ba... W zamieszkach zaś i nowców nie dostaniesz,i głowę z karku stracić możesz... Rozumiesz?...Zapytanie ostatnie zadał przykładając sobie palecdo czoła i następnie grożąc nim, jakby przez topowiedzieć chciał: miejże rozum!... Taka była kon-kluzja. Do konkluzji tej zmierzała rozmowa cała, .sprowadzona umyślnie przez starego Turka, którypomimo że nie zajmował stanowiska urzędowego,posiadał jednak głos w naradach urzędowych iszacunek powszechny. Szanowali go i muzuł-manie, i chrześcijanie dla” powagi, jaka od starcatego biła, a oraz i dla rzetelności, jaka go odz-naczała. I w Serbii w czasach owych, jak wszędziei zawsze, istniały idealne jakieś „dawne czasy”,

27/178

w których lepiej było tak pod względem bytusamego jako też pod względem ludzi. OwóżMehmed-bej był czasów owych przedstawicielemżywym — mężem, co nie lubił słów na wiatr rzu-cać, co posiadał dukatów — jak wieść niosła —zasieki pełne, co nie pędził żywota w rozkoszachharemowych, wzorem spółwyznawców swoich, cona koniec był jednym w sześciu osobach, przez coimponował ludziom nie tylko powagą, rozumem,bogactwem i rzetelnością, ale oraz i siłą fizyczną,potęgą ramienia mającą znaczenie wielkie wkrainie na wpół dzikiej, w oczach ludności, którejza pokarm duchowy służyły podania do rapsodówhomerowskich podobne. Dodać jeszcze potrzeba ito, że Mehmed-bej był z rasy Słowianinem czys-tej krwi. Protoplasta jego jakiś, włastelin zapewne,dla zachowania stanowiska społecznego podpanowaniem obcym, poturczył się. To już nie raz-iło. Zresztą sam on poturczeńcem nie był iodpowiadać nie mógł za słabość praojca swego,nad którą wieków cztery przeminęło (bitwa naKosowym Polu miała miejsce w roku 1389).Stanowisko jego śród społeczeństwa, pod wpły-wem tureckich rządów sformowanego, ustaliło sięi uprawniło, i nikomu ani przez myśl nie prze-chodziło brać Mehmed-bejowi za złe, że on, Serbz krwi i kości, chwalił Boga nie w cerkwi, ale w

28/178

dżamii, wyznawał proroka, szeptał strofy z Koranu,pościł w Ramazan, święcił Bajram i... obchodziłuroczystości chrześcijańskie. To ostatnie czyniłogo swojakiem w oczach rai. Urząd był obcy,jańczarowie byli obcy, spaje jednak za obcych sięnie uważali. Odróżniali się tylko od tłumów przy-wilejami, będącymi nie czym innym jenopotwierdzeniem, z modyfikacjami pewnymi, tychprzywilejów, jakie posiadali za czasówniepodległości serbskiej.

ROZDZIAŁ DRUGIW PODRÓŻY

Wraz ze słońcem wschodzącym, które,wytaczając się powoli spoza gór, złociło pagórki,wynurzyło się z doliny, w głębi której płynie jedenz prawobrzeżnych przytoków Sawy, trzechjeźdźców. Dwaj z. nich jechali jeden obokdrugiego, trzeci trzymał się za nimi w oddaleniukroków kilkudziesięciu. Jechali, stępem na koniachjak zwykle w podróży, objuczonych. Pakunki z tyłui z przodu do siodeł przytroczone sięgały im dopasów prawie, bisagi zwisały poniżej kolan: pier-wsze składały się z pościeli i zwierzchniej odzieży,

29/178

drugie napełnione były bielizną, sprzętami ijadłem. Konie porody tureckiej, mierzyny silne ilekkie, szły dość swobodnie, pomimo że im ciężkobyć musiało, boć to i siodła coś ważyły, i jeźdźćenie należeli do najlepszych. Rynsztunek żadną sięnie odznaczał szczególnośćcią. Siodła były to kul-baki proste z przystosowanymi z bal szafirowejczaprakami, które w kształcie płacht kwadra-towych spadały koniom na tyły, okrywały im bokii wyrosty ogonów; uzdy z kutasami i mosiężnymiblaszkami zdobiły im łby; munsztuki ostre,strzemiona szerokie i krótko uwiązane: oto wszys-tko, co się w tym względzie powiedzieć da.

Z jeźdźców jeden był znajomy już nam trochę,człowiek w czarnym turbanie; z dwoma drugimizabierzemy znajomość teraz właśnie.

Znajomość ta, jak na ten raz, będzie po-bieżną: chodzi nam bowiem najprzód o założenietła pod obraz powieściowy, mający się następniew dramat historyczny rozwinąć.

Jeźdźce jeden od drugiego różnili się strojem.Różnica ta znamionowała różnicę narodowości.

Człowiek w czarnym turbanie, nazywanyPiotrem przez Mehmed-beja, był, jak wiemy, Buł-garem. Ten, co obok niego jechał, wydawał sobąSerba. Z ubrania jego biło jakoweś wyszukanie,

30/178

z próżnością graniczące. Na głowie nie miał. za-woju, ale fez czerwony z sutym jedwabnym ku-tasem, na grzbiet mu spadającym. Na nim grana-towa, jedwabiem szyta kurta z wylotami, grana-towe, wyszywane szalwary i pas czerwony wełni-any, szeroko około bioder opasany. Spod kurty napiersiach otwartej wyglądał kaftanik w paski drob-ne, zza pasa sterczały pistolety i kindżał. Po orężusądząc, wziąć by go należało za Turka. Nie był toTurek jednak.

Jeździec z tyłu się trzymający ubrany byłcałkiem biało, z wyjątkiem zatłuszczonego feza,którego barwa,. czerwona niegdyś, zmieniła się wciemnobrunatną, pasa, który był czarny, rzemien-ny, suto blaszkami nabijany, i obuwia zrudziałego.Zresztą wszystko było białe: i fustanela fałdzista,kibić mu na kształt spódnicy okrywająca, i huniaz sukna grubego, mająca zamiast rękawów wtrójkąt wycięte naramienniki; i odzież spodnia.Strój ten zdradzał Arnautę.

Serb, Bułgar i Arnauta odbywali podróż razem.Jechali stępem. Słońce wschodziło i oblało ich

blaskiem. Snadź wyruszyli z dnia świtaniem, woświetleniu bowiem pierwszych promieni lampydziennej ukazali się przysypani z lekka kurzawą,wzbijaną kopytami ich koni. Serb do słońcauśmiechnął się, wyprostował i westchnął. Bułgar,

31/178

który dotychczas zamyślony w siodle siedział,uśmiechnął się także, i odezwał z akcentem zapy-tania:

— Hm?...Serb spojrzał na towarzysza z ukosa, z

wyrazem takim, jakby oczekiwał na przemówieniewyraźniejsze nieco aniżeli nic nie mówiącemruknięcie. Ten atoli jechał dalej w milczeniu,które snadź Serbowi do gustu nie przypadło, prz-erwał je bowiem po chwili.

— Mruknąłeś i mnie się zdawało... — rzekł.— Cóż ci się zdawało?...— Że chcesz coś powiedzieć...— W rzeczy samej miałem ten zamiar, ale...— Ale co?...— Miałem się ciebie o coś zapytać...— Czemużeś nie zapytał?...— Bo znalazłem na zapytanie odpowiedź, nim

usta otworzyłem... Chciałem się dowiedzieć,dlaczegoś westchnął... Westchnąłeś, bo cię słońceprzygrzało, nieprawdaż?...

— Tak jest... — rzekł Serb.— Zrobiło ci się miło po chłodzie porankowym,

co do kości przejął...

32/178

— Zaprawdę, tak...— Otóż, widzisz, nie było o co pytać...— Było jednak dlaczego — podchwycił Serb —

przerwać milczenie, panujące pomiędzy nami oddwóch blisko sahatów (godzin), jeżeli nie więcej...

Na słowa te Bułgar wyjął zza pasa krągłe,spore,, o spłaszczonych brzegach pudło, mającekółko srebrne, przez które przewleczony mocny, zjedwabiu ukręcony sznurek przez szyję mu prze-chodził. Pudełko to, skórą z wierzchu oklejone,można by na pierwszy rzut oka wziąć za naczyniedo przechowywania wiktuałów podróżnych lub teżza pokrowiec mieszczący w sobie klejnoty albocoś podobnego. Objętość onego trudnym czyniłaprzypuszczenie, ażeby to miał być zegarek kies-zonkowy. Nie był on więc, ściśle mówiąc, kies-zonkowym. Żadna kieszeń w odzieży ludzkiej niemogłaby pomieścić go w sobie. Miejsce na niegoznajdowało się za pasem, skąd jeździec wydobyłgo, otworzył, popatrzył i rzekł:

— Od dwóch i pół....I nie zamknął natychmiast. Zdjął pokrowiec

zwierzchni i wsunął go sobie w zanadrze. Zegarekukazał się z cyferblatem na widoku, znajdującymsię pod ochroną szkiełka grubego i wypukłego.Jeździec otworzył następnie pokrowiec drugi,

33/178

który zawiesił sobie na palcu grubym, otworzyłnastępnie pokrowiec trzeci, czwarty i piąty — dwaprzedostatnie były blaszane, ostatni szyldkretowy— i z każdym uczynił to samo. Spod obsłon tychwynurzył się wreszcie srebrny, bombiasty ze-garek, mający kształt i rozmiary dużej cebuli.Chodziło o nakręcenie onego. Operacja odbyła siępomyślnie. Kluczyk, w dziurkę włożony i ostrożnieobracany, wydawał skrzypienie, które na chwilkęzadominowało nad tętentem kopyt końskich. Serbprzypatrywał się temu z ciekawością i gdy Bułgarskładać począł pokrowce w porządku odwrotnymtemu, z jakim je zdejmował, zapytał: — Co ciebieten sahat kosztuje?...

— Czterdzieści i pięć dukatów....— Bre, bre!... I za tańsze pieniądze nie

dostanie?...— Dostanie, ale nie samca... Samice płacą się

taniej...Odpowiedź ta wydała się Serbowi tak racjon-

alną, że dalszych zapytań tyczących się wartościzegarków nie dawał. Westchnął tylko i rzekł:

— O! jakże pragnąłbym mieć sahat!...— Na go?... — odparł towarzysz. — Słońce

znaczy godziny na niebie w dzień, a w nocywyśpiewują je koguty... Ja co innego: w fachu

34/178

moim handlowym, gdy w mieście jestem i mam wdniu jednym trzydzieści, a nieraz i więcej do za-łatwienia interesów, muszę się rachować nie tylkoz godzinami, ale i z minutami... ale ty!

— O! bardzo bym pragnął sahat mieć!...— Chyba na to, ażeby się nim przed Milicą

chwalić... Oj,. Miłoszu!... Miłoszu!...Serb, jak to powiadają, w sedno słowami tymi

trafion był. Rumieniec wyskoczył mu na policzki,postradał niejako równowagę kontenansu i dlaodzyskania takowej w siodle się poprawił, od-chrząknąwszy głośno.

— Daj temu jednak pokój... — mówił Bułgardalej. — Krwi sobie napsujesz i nic nie wskórasz,póki stary żyje... A jeżeli pożyje lat jakich trzy-dzieści, to diewojka, pomimo że lepotica taka, wdziewiczym stanie postarzeć będzie musiała...Wariat!... — dodał w końcu i ręką machnął.

Serb w milczeniu uwag towarzysza słuchaj izdaje się rację mu przyznawał, bo nawet ramiona-mi ścisnął.

Zanotujemy sobie uwagi te w pamięci — przy-dadzą się nam one później — a tymczasem to-warzyszmy podróżnym naszym.

Jechali — jak to powiadają — z zakładem, pogospodarsku, nie przyśpieszając ani zwalniając

35/178

kroku. Konie szły wciąż stępem raźnym i równym,prychając niekiedy, co dobrym znakiem i dobrąbyło wróżbą. Znak odnosił się do zdrowiakońskiego, wróżba do przyjęcia, jakie jeźdźców ukresu podróży oczekiwało — kresu, który bliskimnader być się nie zdawał. Kierunek drogi szedł kupołudniowi, „pomiędzy dwa słońca”, wschodzącei zachodzące, ku górom widniejącym w dali,których grzbiet linią krzywą na pogodnym mal-ował się niebie, a bliskość ich znamionowałafizjonomia kraju, przedstawiająca cechy okolicypodgórskiej, pogarbionej, połamanej, trzymającejśrodek pomiędzy krajem górzystym a płaskim.Droga wiła się po większej części kosogórami.Pozór kraju był dziki. Uprawnej roli kawałekzdarzał się rzadko, pomimo, że spoza załomówwzgórz wznosiły się. nierzadko dymy świadcząceo obecności osad ludzkich i słyszeć się dawałyszczekania psów, pianie kogutów lub porykiwaniebydła, zdradzające ludność rolnictwem zajętą.Kultura wszakże jeżeli jaka była, nie wystawiałasię na widok publiczny. Droga szła śród pól,których ręka ludzka nie dotykała, zarosłych krza-kami i trawą, lasem lub chwastami, i tylko wrównych mniej więcej odległościach spotykałeś naniej świadectwo ludzkiej obecności i troskliwości owygodę własną pod postacią, studni murowanych,

36/178

zwanych z turecka czesme. Budowla ich byłaprawie jednakowa: ściana kamienna, w ścianierurki żelazne, z których woda rzucała się w żłóbkamienny; na środkowym, , wmurowanym wścianę kamieniu nieczytelny dla chrześcijan napisturecki. Obok, drzew kilka rozłożystych, dającychcień i chłód w upały, a obok drzew kamień lub pie-niek, służący do wsiadania na koń. Studnie te byłyto tureckie gospody — karczemki traktowe, prak-tyczne letnią zwłaszcza porą; kiedy wędrowiec niemiał potrzeby szukania schronienia przed czyminnym tylko przed promieniami słońca. Prakty-czność ich zależała głównie na nieobecności napo-jów rozgrzewających. O! czemuż nie utrzymała sięona na zawsze jako zabytek tureckiego jarzma!...czemuż się nie przechowała po hanach, co obokstudzien stanęły, strugami wina i raki trysnęły ikarty dla rozrywki podróżnych rozłożyły!

W czasach atoli, w których znajomi nasi po-dróż odbywali, hanów po traktach nie byłojeszcze. Przejeżdżało się przestrzenie wielkie bezspotkania śladu ludzkiej siedziby. Droga prowadz-iła od miasteczka do miasteczka śród pól dzikichi pustych, a kto nie mógł lub nie chciał na noclegmiejski zdążyć, zbaczać musiał w prawo lub wlewo i szukać wsi po ustroniach. Ludność miast imiasteczek składała się przeważnie z Turków. Cud-

37/178

zoziemiec przeto podróżujący po Serbii narażałsię na ten sam błąd, któremu obecnie ulegającudzoziemcy w ziemiach słowiańskich przezPrusaków posiadanych: jak tam spotykają Niem-ców, samych po traktach głównych i miastach,tak tu spotykali Turków samych. Pokazuje się stąd,że sztukę prezentowania kraju Niemcy od Turkówprzejęli.

Podróżni nasi około ósmej rano do pierwszejdotarli czesmy.

— Halt... — odezwał się Bułgar wesoło — jakSzwaby powiadają... Zatrzymamy się, zakąsimy ilule zapuszymy...

Nie potrzebowali koniom cugli ściągać —same się zatrzymały. Pozsiadali, każdy podjezdkaswego sam napoił i torbę mu z obrokiem na łbiezawiesił; każdy od siodła odpiął kilimek i na mu-rawie rozesłał; każdy z bisagów zawiniątkowydobył i na kilimku swoim usiadł; po czymzestawione razem i otworzone zawiniątka wykaza-ły zapasy podróżne, składające się z baraninypieczonej, sera, cebuli, papryki, soli i chleba,rozłożonych bądź na ręcznikach, bądź też na mis-eczkach drewnianych i na liściach kapuścianych.Śród jadł pojawiły się pękata czutra i smukła zdługą szyjką flaszka napełnioną płynemżółtawym.

38/178

— No, da jediemo, da pijemo i da sie we-selimo... — rzekł Bułgar, wziął flaszkę do ręki,podniósł ją do góry, spojrzał na płyn w niej za-warty do słońca, oko jedno przymrużając, do ustszyjkę przyłożył— gul, gul, gul— łyknął haust je-den, splunął, flaszkąlekko wstrząsnął i Arnaucie jąpodał.

Arnauta spojrzał na podane sobie szklanenaczynie wzrokiem takim, jakby do trunku wstrętczuł.

— Co?... — zapytał Bułgar — czy myślisz, żeprorok śliwowicy zakazał?...

— Jeżeli zakazał, to nie mnie... Ja sobie z pro-roka — tu prorokowi w matkę załajał — robię tyle,co pies z kości ogryzionej...

— Z kogóż ty sobie co robisz?— Co prawda, z nikogo... — odparł od niechce-

nia. — Do śliwowicy zaś się krzywię, bo rad bym jąpołknąć ze stakłem razem, a tu nie można... Trze-ba choć kropel kilka zostawić momkowi temu.

Tu rzutem głowy na Serba wskazał.— Pij, pij, ile zmożesz, i na nikogo się nie oglą-

daj... — rzekł Bułgar.

39/178

Arnauta nie kazał siebie dwa razy prosić.Flaszkę przechylił, golnął raz, drugi, trzeci i płynupołowa mniejsza w niej pozostała.

— A!... — z przyciskiem gardłowym zawołał. —Słodka jak miód, a gorąca jak ogień...

I po piersiach się dłonią pogładził.— Musiałeś się niemało podobnej opić, jakeś z

kirdżalimi chodził?... .— Majka niegowa!... gdzie tam!... Ludziom się

zdaje, że kirdżali w winie i raki się kąpali... Nierazsię głodem przymierało i najczęściej się wodąpragnienie gasiło... Oho! nie taka raja głupia jaksię zdaje... Bywało, do wsi wpadamy, wieś pusta,ani żywej duszy, ani marnej kokoszy... Psy sięnawet pochowały... Zabieramy sięognia wykrze-saći ze czterech końców takowy podłożyć, ażtuzza płota: paf!... opaliła puszka jedna, tam druga,dalej trzecia, ten i ów z konia sięzwinął, reszta wnogi na czczo... E!...

Ręką machnął i po jedzenie sięgnął.— To ty dlatego snadź odstałeś od nich...— A dla czegóż innego!... Mało nie sto razy

zbierałem się kirdżalich porzucić i do frajkurów-przystać, ale nimem się zebrał, to i kauga sięskończyła... Czemuż on śliwowicy nie pije?...

40/178

Zapytanie ostatnie odnosiło się do Serba,którego poprzednio momkiem był nazwał, Momekznaczy chłopak dosłownie. Nazwa ta należała sięMiłoszowi słusznie, z. powodu młodych lat, któremu się na obliczu i na postaci malowały. Postaciąsmukły był jak topola, mimo że budowa ciaławyrażała męską siłę; na twarzy mszyła mu siębarwa młodzieńcza, niby na półdojrzałym śliwyowocu, pomimo ciemnego, zawiesistego wąsa, comu wargę zwierzchnią okrywał i pozór rycerskiobliczu jego nadawał.

— Ech!... — odpowiedział Bułgar tonem napoły żartobliwym. — Śliwowica to ogień, a jemuognia nie -potrzeba: ogień pali mu się w piersi,podłożony białą ręką diewojki-lepoticy... Tonieszczęście całe!... Diewojka mała jeszcze, a jużpo świecie słynie... Hej, ha!... Jakem był w Ser-ajewie raz ostatni, pół roku temu, Kulin-kapetanmnie o nią rozpytywał...

— Kulin-kapetan?... — rzekł młody Serbzwracając na Bułgara wzrok i marszcząc brwi.

— Tak, Boga mi, rozpytywał...— Skądże on o niej wie?...— Skąd?... hm... Zaklęcie Radiwoja do wiado-

mości jego doszło... A Kulin-kapetan to junak... isam z siebie, i z miecza...

41/178

— Z miecza?... — odezwali się tonemciekawego zdziwienia obydwa razem, Serb i Ar-nauta.

— Tak, tak... — odpowiedział Bułgar rozdzier-ając paprykę i w sól ją maczając. — On się odSokoliczów wywodzi i po Sokoliczach dostał się mumiecz, szeroki ot tak — szerokość dłonią rozwartąpokazał — a z nim zaklęcie...

— Że kto miecz ten nosi, tego się kula nieimię... — podchwycił Arnauta, zniecierpliwionypowolnością opowiadania

Bułgara, który gadał jedząc.— A nie... nie to...— Gdyby to, natychmiast bym się do

bosańskiego ejaletu wybrał i do Kulin-kapetana nasaisa wprosił...

— No... i cóż?...— Ukradłbym mu miecz i z mieczem uciekł...— Uhu!... Musiałbyś pierwej okutą żelaznymi

sztabami skrzynię rozbić albo też zabrać go zeskrzynią, której stu takich jak Uzun-Mirko z miejs-ca nie ruszy... Ty znasz przecie Uzun-Mirka?...

—Ho!...— odparł Arnauta. — Ja z nimbarabar— tu dwa palce ukaziciele od dwóch rąk

42/178

razem złożył, co oznaczało przyjaźń uposta-ciowaną — zaprzysięgliśmy sobie pobratymstwo...

— Ty i on?... małpa i niedźwiedź?... cha, cha,cha!...

Arnauta wzrostem mały i szczupły a twarząnieponętny — wielkousty, kurnosy, zyzooki ikłapouchy — nadawał się do porównania tego,które samo przez się Bułgarowi się nastręczyło iwielce go śmieszyło..

— Cha, cha, cha!... — śmiał się z. gębą ot-wartą, w której widać było paprykę, mięsa kawałi chleba kęs, oczekujące na przeżucie. — Bodajciebie z pobratymstwem twoim!.... Uzun-Mirko ity?... No, toż się dobrali!....

Arnauty nie gniewał śmiech ten bynajmniej.Ramionami ściskał, głową kiwał, oczami łypał icebulę zajadał, biorąc płateczek po płateczku imaczając każdy w sól i w paprykę czerwoną, naproszek startą.

Śmiech ten wszakże niecierpliwił młodegoSerba.

— Cóż to za zaklęcie?... — zapytał.— Zaklęcie?...— odparł Bułgar, jakby nie

wiedząc, o co chodzi.— Tyczące się miecza Kulin-kapetana?...

43/178

— A!... uhm... Zaklęcie takie: póty panowaniatureckiego, póki z ręki Sokolicza raja miecza tegow boju nie wydrze.

Serbowi oczy się na te słowa zaiskrzyły.— Z Sokoliczów jeden — ciągnął Bułgar dalej,

przerywając sobie mowę co chwila wkładaniem doust jadła, palcami szarpanego — z Sokoliczów je-den, lat temu... haj!... może sto, może dwieście,może więcej?... był wielkim wezyrem w Stambulegrodzie... Był to wielki człowiek i taki szczęśliwy,że byle tylko co zamyślił, to wnet się stało... Niesmucił się też nigdy, tylko raz jeden... Raja siępobuniła (zbuntowała)... Jak haber o tym do niegodoszła, wielki wezyr zrzucił z siebie wezyrski koł-pak, wezyrską odzież, cisnął od siebie preczwezyrski buzdygan szczerozłoty, w koszuli jednejna ziemi usiadł i za brodę się garściami uchwycił...I tak siedział od. rana do wieczora, od wieczorado drugiego rana, nie jadł, nie spał, kawy nie pił,luli nie puszył, o haremie, w którym niewolnic trzy-mał tyle, co dni w roku, od dnia każdego inna,ani pomyślał i Bóg wie, jak długo by tak prze-siedział, gdyby ni stąd, ni zowąd nie zjawił sięprzed nim derwisz w zawoju zielonym, z mieczempod pachą... Wielki wezyr spojrzał tylko na niegoi nic... Myślał może, że derwisz miecz z pochwywyjmie i łeb. mu nim z karku strąci... Ten jednak

44/178

w takie odezwał się słowa: „Sokoliczu, nie smućsię na próżno; oto masz miecz nie ludzką kutyręką: póki miecza tego raja z ręki Sokolicza w bojunie wydrze, póty się ona spod tureckiego panowa-nia nie wyłamie, chociażby to w sto, w tysiąc pośmierci twojej lat...” Takie słowa derwisz powiedzi-ał, miecz wielkiemu wezyrowi na kolanach os-trożnie położył i jak się zjawił, tak znikł...

— Bre, bre... — odezwał się Arnauta, głowąkiwając Serb z zajęciem wielkim opowiadaniasłuchał.

— I prawda... — mówił Bułgar. — Ot, w czasiekaugi ostatniej Szwaba zagarnął był wszystko... iwszystko Turkowi oddał; raja przy orężu czetamipod sztandarami własnymi chodziła... i znów podpanowanie tureckie powróciła... Ile razy do Stam-bułu wiadomość przychodziła, że Szwaba nadma-ga, tyle razy sułtan pytał o miecz...

— To wie sułtan o zaklęciu?:.. — wtrącił Arnau-ta.

— No, a jakże!... Jakżeby mógł nie wiedzieć” orzeczy takiej!... — odparł Bułgar. — Jak się ta kau-ga rozpoczynała. Kulin-kapetan był chłopięciemjeszcze,, wnet więc przysłano ze Stambułu sied-miu największych w carstwie całym junaków jemuna straż przyboczną, niby królewiczowi, uzbro-

45/178

jonych tak, że nie było gdzie szpilką tknąć, ażebyna oręż jaki nie natrafić, po siedem pistoletów, posiedem jataganów, po siedem nożów, po siedempuszek, po siedem...

— Jakże oni to wszystko nosili?... — zagabnąlArnauta.

— Gdyby byli wzrostu twego, to nie moglibytyle oręża nosić, ale że byli wzrostu pobratymatwego, to miejsce na sobie znaleźli...

— Przywiązywać sobie musieli oręż do kolan...— Przywiązywali i do kolan, wkładali za

kołnierz, nosili go na głowach i mieli nakaz nierozłączać się nigdy i nie rozbrajać się nigdy...Uzbrojeni jedli, uzbrojeni spali, a nie zasypialinigdy wszyscy na raz i doglądali Kulin-kapetana. abardziej miecza jego, jak źrenicy w głowie...

— No, a dziś?...— Dziś już straży nie ma... Kauga się

skończyła i Kulin-kapetan wyrósł na junakatakiego, że haj!...

— I rozpytywał ciebie, Pietrze, o diewojkęRadiwoja?... — zapytał Miłosz.

— Nie tylko rozpytywał, ale kazał mi, ażebymsię od niego Radiwojowi pokłonił i powiedział, żesię w goście do niego wybiera...

46/178

— Kulin-kapetan!.. z mieczem?... —zawołałSerb.

— Czy z mieczem, czy beż miecza, tego niepowiadał... Ale chociażby z mieczem, to myślisz,iżby się on o niego bał?...

On nim łeb bawołowi jak makówkę ścina... Ju-naka podobnego nie było chyba, odkąd słońcenad ziemią świeci...

Rzekłszy słowa ostatnie, na słońce spojrzał,następnie na dojadające obrok konie oczy zwróciłi po czutr ręką sięgnął.

— Napijmy się crwlenog winca i jedźmydalej...

Dał przykład, czutra z rąk do rąk poszła —najdłużej zatrzymała się w rękach Arnauty — iw chwilę później podróżni nasi na siodłach znówsiedzieli. Znów się, jak poprzednio, uszykowali. Ar-nauta jechał z tyłu, Serb i Bułgar przodem. Tenostatni, rozgadawszy się na popasie, miał ochotęgadać dalej, lecz znalazł tym razem w towarzyszuswoim człowieka, co nierad był słuchać. Na próżnood czasu do czaru pytaniami go zaczepiał. MłodySerb albo nie odpowiadał wcale, albo odrzucałodpowiedzi ucinkowe, nie nadające się do podsy-cania rozmowy. Zadumany był i milczący. Usposo-bienie jego oddziałało i na Bułgara. I on w milcze-

47/178

niu się pogrążył. Z wymówionych wszakże przezniego frazesów i ucinkowych Serba odpowiedzi złatwością domyślić się było można, że spólny

cel podróży nie łączył znajomych naszych.Bułgar jechał nas Podrinie w interesach hand-lowych; Serb powracał do domin swego; Arnautadążył w świat za oczy. Spotkali się w Szabcu, pier-wszemu i drugiemu droga w jednym i tym samymwypadała kierunku, trzeci się do nich przyczepiłw ten sposób stowarzyszyli się w podróży. Możnabyło przypuszczać, że Arnaucie tęskno się dorodzinnych zrobiło stron, ku którym zbliżał gokierunek podróży, idący ku źródłom rzeki. Driny.Za górami, w których źródła te biją, Stara Serbia,a tam dalej i Arnautłyk. Przypuszczenie to atolisamo przez: się upadało. On ani myślał o stronachrodzinnych.

Do domu Miłosza nie można było, jadącstępem, jednym dojechać dniem. Nocleg byłkonieczny i podróżni nasi mieli do wyboru dwasposoby noclegowania: albo na trakcie, przy jed-nej ze studni, pod konarami platanu, albo też wewsi pierwszej lepszej, na boku położonej. Wybraliten ostatni. Gdy słońce ku zachodowi się miało,wzięli się w prawo, zjechali z traktu, godzinęprzeszło podążali krętymi drożynami, schodzący-mi się i rozchodzącymi w punktach różnych w

48/178

niespodziany sposób; zbłądzić było łatwo; leczznajomość okolicy doprowadziła ich o słońca za-chodzie do podgórskiej osady, rozsypanej mal-owniczo nad potokiem. Nie była to wieś we właś-ciwym tego wyrazu znaczeniu: nie było w niejbowiem tego pomieszkań ludzkich skupienia, coto oznacza spólność gminną. Chałupy, oddalonejedna od drugiej, stały osobno. Każda stanowiłacałość oddzielną, z utrudnionym przystępem zprzodu, z ułatwionym odwrotem z tyłu. Zagrodywszystkie prawie miały przed sobą urwisty brzeg iopierały się o las: ażeby się do której dostać, trze-ba było potok przebyć i po stromej pochyłości dogóry się wspinać. Po nocy przeprawa ta niepodob-ną prawie do uskutecznienia była dla ludzi ob-cych.

Podróżni nasi przybyli za dnia jeszcze iminąwszy chałup kilka, których pozór nie byłobiecujący, nawrócili do jednej, otoczonejwysokim, nowym płotem. Otwarte na ścieżaj wro-ta, zdawało się, jakby w gościnę zapraszały. Wewrotach spotkał ich gospodarz.

— Dobro wiecze... — pozdrowił go Bułgar. —Dobro doszli... — była odpowiedź.

— Prosimy się na musafirłyk, gazdo, dociebie...

49/178

— Prosimy, awlija (podwórze) otwarte...Pozsiadali przed wrotami z koni i wnet zjawiło

się trzech wieśniaków, którzy je od nich' wzięlii odprowadzać poczęli, gazda do kuti gościprowadził i przed odżagiem ich sadowił.

— Skąd Pan Bóg prowadzi?... — Z Szabca...— Ranoście się w drogę puścili... Słowa te były

niejako zagajeniem rozmowy, w którejudział, oprócz gospodarza i gości, brało

jeszcze i innych ludzi kilku, którzy także gospo-darzami w tej chacie byli. Nazwać by ich jednaknależało wicegospodarzami, stosując się do pojęćnaszych. W rodzinach serbskich, po wsiachzwłaszcza, przechowuje się po dziś dzień staryzwyczaj niedzielenia majątku i nieodłączania sięod ogniska domowego. Ojciec oddaje z domu cór-ki, ale synów zatrzymuje przy sobie. Synowieżenią się, zostają ojcami i nie wynoszą się spoddachu ojcowskiego. Nieraz trzy pokolenia, pom-nożone ilością głów męskich figurujących wdrugim, mieści się w obrębie jednej chałupy,utrzymując spólność pracy i mienia pod kierunk-iem głowy rodu. A gdy głowa rodu schodzi zeświata tego, miejsce jej zajmuje brat najstarszy.Nazywa się to: „zadrugą”. Owóż ci inni gospo-darze, czyli też wicegospodarze, co obok siwego

50/178

gazdy przy odżagu miejsca pozajmowali, byli toczłonkowie zadrugi.

— Cóż tam w Szabcu słychać?...— Chwała Bogu, wszystko dobrze... A u was,

po siołach?...— Chwała Bogu... — odpowiedział wieśniak.— Dobrze?...— Lepiej być nie może...— Czy to spaiłyk?...— Spaiłyk....— Czyj?...— Mehmed-beja...— Ź nim to i przed kaugą źle być nie musiało...— Z nim... tak... — odrzekł wieśniak — ale i je-

mu, i nam, „jadnej rai”, źle było... Teraz zaś, Bogudziękować, nastały czasy, o jakich się chrześci-janom ani śniło... Ludziom się zdawało, że czasytakie pod Szwaba tylko być by mogły, i cieszylisię, jak Szwaba nadwładał Turczyna...

— Phi!... — burknął Bułgar i ręką z oznakąprzeczenia machnął.

— Ja nie wiem... Co ja, sielak, wiedzieć mogę...— tłumaczył się gazda. — Tak ludzie powiadali ufa-

51/178

jąc w to, że i Szwaba chrześcijanin i że dawniej,gdy kto na jego stronę zbiegł, to on zasłaniał...

— Zasłaniał, to prawda, ale na to, żeby zezbiegów mieć wojników najlepszych i na-jwierniejszych... Co się zaś szwabskiego chrześ-cijaństwa tyczy, to ono stokroć gorsze aniżelitureckie mahometaństwo... Mahometaństwobowiem, rzecz wiadoma, inna wiara: człowiek wie,czego się trzymać... chrześcijaństwo zaś szwab-skie niby to takie samo jak nasze, a jednak nietakie samo, kiedy się na nie jak na turecką wiaręnawracać potrzeba... Lepiej więc, że się tak stało,i serbska ziemia pod władaniem tureckim po-została...

— Boga mi, lepiej... — powtórzyli chórem oj-ciec i synowie.

— Potrzeba tylko, żeby się raja szanowała...Turcy z ojcami i praojcami naszymi znali się i najednej ziemi żyli...

— Boga mi, tako jest...— Oni nam już swojacy...— A tak...— Sułtan raję pożałował...

52/178

— O! niech mu Bóg da królestwo niebieskie!...To prawy nasz car... Sam prota go inaczej nienazywa...

Rozmowa, przeplatana opowiadaniami i przy-taczaniami faktów i anegdot, służących do popar-cia głównej treści, oczyła się wciąż pomiędzygospodarzami a Bułgarem. Miłosz i Arnauta udzi-ału w niej nie brali. Pierwszy dumał, drugi drze-mał. Aż wniesiono astał, zastawiony misami zjadłem i ułamkami świeżego, bo kurzącego sięjeszcze oparem placka, w popiele upieczonego.Misę środkową zapełniała gorąca czorba,poboczne fasola, potrawka mięsna, zwana jahne,cebula pieczona, niezbędna przy każdym serb-skim jedzeniu, papryka, ser, śmietana, miód wplastrach, słowem wszystko, czym chata bogatąbyła, a co służyło za dowód gościnności, jaka sięw czasach owych w Serbii praktykowała. Gościei gospodarze zasiedli do wieczerzy. Rozmowatoczyła się dalej, wciąż w treści tej samej. Bułgarzachwalał tureckie panowanie; Serbowie nieumieli znaleźć wyrazów dość dosadnych na ubło-gosławienie sułtana, hadżi-Mustafy i staregoMehmed-beja.

ROZDZIAŁ TRZECIPOSTRACH I NAUKA

53/178

Spuścimy na chwilę podróżników naszych zoka, wyprzedzając ich na południowej pochyłościCerskich Gór, w dużej wsi, przez okolicznychmieszkańców tytułowanej „warosz”, co znaczy mi-asto. Niech będzie wedle nich. W powieści nawet,przychodząc z nią w gości do pobratymców, niewprowadza się zwyczajów swoich, ale przyjmujesię miejscowe: — nakazuje to dobry ton i przyz-woitość powszechnie w świecie przyjęta, a przezjednych ponoś Anglików niezbyt ściśle przestrze-gana. Moglibyśmy wprawdzie śród Serbów naślad-ować synów Albionu i przybierać w ojczyźnieDuszana, cara-Lazara, św. Sawy i królewicza Mar-ka ton i miny te same, jakie się przybierają wStanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Australii,na Przylądku Dobrej Nadziei, odwołując się do his-torii, podającej kraj nasz jako metropolią a Serbiąjako kolonią. Historia w rzeczy samej za rękę nibywyprowadza Serbów z okolic podkarpackich,wykazując stosunek ich do nas. określający sięwyrażeniem: „kość z kości, krew z krwi”. Działosię to jednak tak dawno, tak bardzo dawno, że...dobrze o tym wiedzieć, jako o fakcie ciekawymi ważnym pod względami pewnymi, jako o danejsłużyć mogącej do objaśnienia w sposób analog-iczny zagadnień niektórych dziejowych; nie moż-

54/178

na wszakże z tego wyciągać wniosków upoważni-ających nas do ubierania się wobec pobratymcównaszych w skórę przodowników rasy anglosaskiej.Nie czyńmy tego. Uszanujmy urobione na miejscu,pod wpływem okoliczności odmiennych, zwyczajei nazwijmy Trstnicę miastem, chociażby nie dlat-ego nawet, że ją tak okoliczni sielacy nazywali, aledlatego, że posiadała mehanę, dugianę i konak.

Mehana, po naszemu dom zajezdny, niestanowiła ozdoby jej najpiękniejszej. Mehandżiwolał grosze zbierać aniżeli troszczyć się o oz-dobność budowli, która mu takowe ściągała. Niktmu tego za złe nie brał, z wyjątkiem podróżnych,zmuszonych nocować w izbie gościnnej na gołejpryczy i gościnność krwią własną opłacać, o czymświadczyły ściany, noszące na sobie liczne śladyrąk skrwawionych. Niech jednak nikt o nic złegomehandżija nie posądza. Będąc kasapdżim, to jestfunkcje karczmarza łącząc w osobie swojej zfunkcjami rzeźnika, dopuszczał się on morderstwczęstych na owcach, baranach, jagniętach i koźlę-tach; zabijał niekiedy nawet świnki i prosięta zżalem wielkim, jako chrześcijanin dobry; dopuściłsię raz w życiu zabójstwa na krowie, co nogę byłazłamała; ale na sumieniu swoim nie miał ani jed-nego cielęcia i ani jednego człowieka. Ślady krwipochodziły od pluskiew, które milionami mehanę

55/178

zapełniały, kryjąc się we dnie po szparach i sz-parkach wszystkich, a w nocy występując jednąwielką, gęstą kolumną, co niby obicie tapicerskieod dołu do góry ściany okrywała. Podróżni dłoni-ami je gnietli. Stad wizerunki wierne dłoni ludz-kich z rozwartymi szeroko pięciu palcami, krzyżu-jąc się i łącząc, mozajkowały barwą krwi ściany iz-by gościnnej dokoła.

Dugiana, po naszemu sklep, mieściła się wjednej z chałup nie opodal od mehany położonej iwystępowała na widok publiczny nie inaczej, jenona wyraźne którego z mieszkańców Trstnicy żą-danie — i to — dodać potrzeba — nie na każde inie na pierwsze zawołanie. Zawierała ona w sobietowary różne, bławatne, korzenne, żelazne, rzemi-enne i galanteryjne. Perkale i chustki wzorzysteleżały obok ćwieków i papuczi, przesiąkłe nawskroś wonią złożoną z woni pieprzu, gwoździkówi cynamonu, zaprawionych ze swojej strony odor-em mydła. Sąsiedztwo oliwek nie czyniło wstrętujedwabnym i wełnianym materiom. Wszystkiegotego, rozumie się, było tam po trosze, jakby napróbę, i w gatunkach, które o pierwszeństwo podwzględem doskonałości poza Trstnicą współubie-gać by się nie mogły. Dlatego też może dugiandżitrzymał sklep swój zawsze zamkniętym. Dość mubyło, że wiedziano o nim. Kto zapotrzebował

56/178

artykułu jakiego, udawał się do gospodarza, czyniłmu przedstawienie, czekał na rezolucją i gdytakowa pomyślnie wypadła, uważał się za udos-tojonego dowodem względów szczególnych.Powiadano,

że interesa tego dugiandzija w kwitnącymznajdowały się stanie. Być może — konkurencji niemiał żadnej, kapitał więc, jaki w przedsiębiorstwoswoje włożył, procentować się mu musiał należy-cie.

Konak — dom rządowy — w epoce powieścinaszej stał pustką. Za czasów jańczarskich prze-bywał w nim stale subasza z oddziałem zbrojnychludzi i zatrzymywali się tam objeżdżający krajustawicznie czitłuk-sahibije, rodzaj komisarzy,wysyłanych w celu poboru należności od rajów.Nie stało jańczarów, nie stało więc subaszów iczitłuk-sahibijów; konak opustoszał; ale Serbowiezająć go nie śmieli. Nie przyznawali się oni dotego. Starszyzna miejscowa, z kmetem na czele,głośno mówiła, jako nie ma nikakwoj brigi zajeniczara, to znaczy, nie dba o tych, co naroduciemiężcami byli przed czasem niedawnym; pomi-mo to sprawy konaku nie poruszano; nikt jej niewytaczał; skutkiem zgody milczącej budynek wmieście najpokaźniejszy uważano za nieistniejącyi pozwolono czasowi znęcać się nad nim. Czas też

57/178

obchodził się z nim, jak przed laty jańczarowie ob-chodzili się z narodem serbskim — obdzierał go,obdzierał mu dach, ściany, okna, drzwi, rozwalałkominy, psuł podłogi. Wieść krążyła, jakoby os-tatni subasza skarb zakopał. Wymieniano miejscenawet. Nie było w tym nic nieprawdopodobnego,a to z tej przyczyny, iż ucieczka Turków odbyła siętak nagle, że jeżeli mieli w posiadaniu pieniądzejakie, to zabrać takowych ze sobą nie mogli izostawić je gdzieś musieli w ukryciu; ta sama jed-nak wieść stawiała dżiawoła (diabła) przy skarbieowym na straży i odstraszała od onego lud chrześ-cijański.

. Konak się walił, dugiana nie różniła sięniczym od domów zwyczajnych, mehana wyglą-dała na zewnątrz tak brudno jak i wewnątrz: taktedy trzy budowle nadające Trstnicy charakter mi-asta nadawały jej wprawdzie charakter ten, leczmiastu zaszczytu nie przynosiły żadnego.

Zaszczyt mu przynosiły dwie właściwości: na-jprzód położenie, następnie osiedlenie.

Położenie było dziełem natury. Trstnica rozrzu-ciła się na południowym stoku Cerskiej Płaniny,nad przytokiem rzeczki Jadar, płynącej do Driny.Góry osłaniały ją od północy — osłaniały ścianąkamienną, popękaną w rozpadliny i połamaną wwąwozy, które kombinując się rozmaicie z

58/178

porostem lasów bukowych i zielonymi draperiamimchów, powojów,

wrzosów, dzikich róż, ostów, dzikiego wino-gradu i krzewin rozmaitych, lubujących się wgruncie skalistym, tworzyły na wsze strony widokicudnie malownicze.

Widoki te wspierała sztuka, pomimo że man-ifestowała się nie inaczej jak w formach jak na-jbardziej do pierwotnych zbliżonych: w chatach iogrodach. Trstnica posiadała wprawdzie cerkiew,lecz ta nie wyodrębniała się pod względem ar-chitektonicznym. Nie ujmowało to nic pięknościosadzie. Chaty i ogrody wypełniały świetnie obraz,oprawiony w ramy natury uroków pełnej, służączarazem za świadectwo wpływów dobroczynnychrządów łagodnych. W krótkim przeciągu latdziesięciu Trstnica podniosła się i dobrobytem woczy bijącym zakwitła. Przyległości jej okryły sięwinnicami, pola zbożem, łąki bydłem; lasy za-pełniły trzody chlewne, ogrody drzewa rodząceowoce najprzedniejsze i najdelikatniejsze: jabłka,gruszki, śliwki, morele, brzoskwinie, migdały,granaty; pomieszkania zaś, z chat mizernych, jaki-mi były za jańczarskich rządów, pozmieniały sięw domy z czerdakami, świadczące o zamożnościmieszkańców. Domy te wpół w sadach pochowanei w nieładzie u stóp góry rozrzucone; góry od

59/178

północy; rozległe widoki od południa; śród 'tegoszumiący kaskadami potok; nad tym niebolazurowe: wszystko to razem wzięte tworzyłocałość, która pod względem malowniczości nieustępowała w niczym burgom położonym w Al-pach lub w Apeninach i posiadającym ruinykastelów rycerskich lub mury świątyń gotyckich.Trstnica piękną była bez świątyń i ruin: — jedynabowiem ruina, po subaszach pozostała, dziurawai odrapana, piękności jej nie przyczyniała byna-jmniej, chyba pod tym względem, że nadawałajej pewien akcent poetyczny. Akcent ten atoli niedziałał na zmysł widzenia, nie wpływał nawyobraźnię przez oczy, ale przez słuch. W konakudiabeł mieszkał. Trzeba więc było o tym wiedzieć,ażeby interwencją siły nadprzyrodzonej spotę-gować piękno przyrodzone. Diabeł odegrywał rolęswoje szczególną w tej harmonii ogólnejdoskonale.

A gdzie jest pierwiastek złego, tam musi byći pierwiastek dobrego. Z duchem złym walczy do-bry — szkodnika neutralizuje opiekun. Stara towiara, równoczesna pierwocinom wkroczeniamyśli ludzkiej w świat metafizyczny. W konakumieszkał diabeł; w górach mieszkała Wila: — tenwartował przy skarbach tureckich i tłukł się poopuszczonym budynku, obra-

60/178

stającym pokrzywą dokoła; ta czuwała nadSerbią i obecność swoje oznajmiała okrzykami dzi-wnymi, które echa po wąwozach i wertepachroznosiły. Jak widzimy więc, atmosfera Trstnicęotaczająca nasiąkła była poetycznością, dodającąwdzięku podgórskiej tej osadzie.

— W jakim celu diabeł wartę trzyma przy skar-bach tureckich?...

Pytanie to interesowało trstniczan w stopniujak najwyższym i kwestia ważna, bo finansowa,którą ono zawierało w sobie, byłaby rozstrzyg-niętą nie raz i nie razy dziesięć w sposób naderprosty, przez odszukanie i wydobycie skarbu za-kopanego, gdyby nie wzgląd pewien.

— A nuż Turcy powrócą!...Nikt w to nie wierzył; nikt się tego nie

spodziewał: względu atoli powyższego niesposóbbyło z myśli usunąć. Istniał on pod postacią przy-puszczenia nieprawdopodobnego i przeszkadzał wprzedsiębraniu przeciwko diabłu kroków stanow-czych, o których istnieniu posiadali trstniczaniewiadomość zupełną. A zresztą nie śpieszyło sięim.

— Skarb nie ucieknie: bezpieczniejszy on wziemi aniżeli w rękach ludzkich... — powiadali. —Poczekajmy...

61/178

Czekać mogli, dobrze im się bowiem działo,wszystkim razem i każdemu z osobna. Ziemiarodziła, trzody się mnożyły, nowce do skrzyńpłynęły niby woda: nic więc nie nagliło dowydawania diabłu wojny. Odkładali rzecz tę dochwili sposobniejszej i zawczasu śmieli się z dia-bła, którego w pole wyprowadzić zamierzali.

— Niech wartę trzyma, o! niech trzyma... dlaTurczyna!...

Wyraz ostatni wymawiali z akcentem złośli-wości szyderskiej i nazywali diabła cziorą, coznaczy, że mieli go za głupca wielkiego,pełniącego służbę z góry co do celu chybioną.Wydawało się mu, że pilnuje skarbu dla Turków,a on tymczasem pilnował go dla Serbów. Tylkowyrażone powyżej nieprawdopodobne przy-puszczenie mieszało szyki nieco. Ponieważ jednaknieprawdopodobnym było, nie psuło więc anispokoju, ani dobrego humoru mieszkańcom Trstni-cy, zadowolnionym w stopniu jak najwyższym takz położenia swego jako też ze stanu, jaki podów-czas w kraju panował.

Pod względem tym ostatnim jeden tylko Radi-woj wyjątek stanowił, on jeden niezadowolnionybył. On jeden w malkontenta się bawił. Czemu?

62/178

Na zapytanie ta nie było dwóch różnychodpowiedzi. Wszyscy w głos jeden zgadzali się nato, że:

— Radiwoj niedorzeczność popełnił... Wyrwałsię z zaklęciem nie w porę i cofnąć się nie może...Zapisowi diabłu wystawionemu łeb ukręcić łatwo;ale co się tyczy zapisu, który człowiek Panu Bogudaje... o!... z tym żartować nie można... Radiwojzłapał się samochcąc i córze, dziecku jedynemu,świat zawiązał...

Litowano się nad córą Radiwoja; litowano siębardziej jeszcze nad Radiwojem samym i pędzonoczas w pomyślności, w spokoju, w bezpieczeńst-wie, w zadowolnieniu, w beztrosce. Do tego przy-czyniało się wielce topograficzne Trstnicy położe-nie. Leżała ona tak, że można było Serbię całąwzdłuż i w poprzek zdeptać a jej ani z dalekanawet nie oglądać. W górach zdarzają się osobli-wości podobne. Trstnica zajmowała kotlinę ustron-ną, przystępną z jednej tylko strony, jedną jedynądrogą, idącą przez urwiska i pełną przesmykówniebezpiecznych, przez które jazda wozemniepodobną była. Można jeszcze było dostać siędo niej i łożyskiem potoku, biorąc się od ujściaonego w górę i przez góry spuszczając się w trst-nicką dolinę na złamanie karku; lecz sposoby tekomunikacyjne wymagały, w pierwszym razie,

63/178

dokładnej znajomości ścieżek niewidzialnych, wdrugim razie, znajomości ścieżek, połączonej zodwagą zuchwalstwu powinowatą. Łożyskiem po-toku uratowali się jańczary w czasie „koczinejkrainy” i dlatego to nie mogli kies z pieniędzmizabrać ze sobą.

Położenie takie przyczyniało się wielce — jakrzekliśmy wyżej — do spokoju, bezpieczeństwa,zadowolnienia i beztroski mieszkańców Trstnicy.Dawało im ono rękojmię jedne bardzo ważną, cho-ciaż nie całkiem od względów egoistycznych wol-ną. Dawało im ono tę pewność, że żadna klęskapubliczna dotknąć nie może ich najpierwszych,spaść na nich nie może niespodzianie i bez przy-gotowania. Pod względem tym nie mieli się czegoobawiać. Zanimby nieprzyjaciel zebrał się zboczyćdo nich, mieliby czas przysposobić się na przyję-cie jego.

W' rękojmi tej zawierała się i rękojmia pomyśl-ności ich, niecałkowicie jednak. Większą częśćonej stanowiło położenie topograficzne, osłania-jące Trstnicę w sposób mniej więcej taki,

w jaki ogrodnik osłania inspekta od działaniachłodów i niepogod. Wystawiona na południe, byłaona niejako oranżerią naturalną, w której podgołym niebem rość i dojrzewać by mogły po-marańcze, cytryny, figi,' daktyle, banany nawet,

64/178

tak klimat tam był ciepły! Nie rosły jednak i niedojrzewały pomarańcze, cytryny, figi, daktyle i ba-nany dlatego tylko, że nikt nie pomyślał osprowadzeniu takowych. Oliwek nawet tam nieuprawiano, poprzestając na jedynym stref połud-niowych produkcie: na jedwabiu, który się w Trst-nicy na podziw udawał. Jedwabniki hodowały sięsame przez się prawie, zaprowadzone — jak wieśćniosła — w czasach onych, w których święci żylipomiędzy ludźmi i nauczali ich sposobów roz-maitych ułatwiania sobie pracy, na którą rodzajczłowieczy skazanym został przez Stwórcę powygnaniu z raju Adama i Ewy Były to więc czasybardzo dawne; nie wiedziano, kto pierwszy morwyzasadził, kto pierwszy gąsienice mnożył, a jenoużywano i korzystano — hodowano jedwabniki isnuto jedwab, który słynął z cienkości, delikatnoś-ci i mocy wielkiej i stanowił główne źródło pomyśl-ności mieszkańców. Jedwab przychodził darmoprawie; za jedwab wpływały nowce, które niewychodziły ani na zboże, ani na drzewo, ani nawino, ani na nabiał, ani na owoce, ani na miód:wszystko to bowiem znajdowało się na ” miejscu.Więc tylko po odzież, po tkaniny i po przedmiotyzbytkowne udawać się musiano do miast na-jbliższych, Szabca, Sokoła, Łonnicy, oddalonychod dwunastu do piętnastu godzin jazdy.

65/178

Jak wszędzie jednak tak i w Trstnicy pomyśl-ność rozkładała się nie w równej pomiędzy oby-watelami mierze. Jednym wiodło się lepiej, drugimgorzej, a chociaż nie było mieszkańca, którego bynazwać można siromasznym, byli jednak ubożsi ibogatsi, byli bogaci i najbogatsi, był jeden najbo-gatszy.

W Trstnicy palcem pokazywano kutię zzadrzew ledwie widną i nie nader pozorną, w którejmieszkał najbogatszy ów miasta obywatel, ipokazując uśmiechano się złośliwie nieco, niepowiadając od razu, ,jak się nazywa, jakby wsamym nazwisku jego zawierała się osobliwośćjakaś. Opisywano najprzód dostatki: pola ornegotyle a tyle, pod lewadami tyle, pod winnicami tyle,drzew morwowych zagon cały, ogrodowi miary niema, bydła, koni, owiec, świnek moc ogromna,pasieki pni sto, swiły (jedwabiu) na sprzedażcoroczną ók mnóstwo, raki i śliwowica w piwnicybeczkami starzeje się i mocy nabiera;

a co w domu naczyń miedzianych! a jakietam porządki! Gdy zaś kto ciekawy dopytywał sięo imię i nazwisko bogacza tego, odpowiadano odniechcenia:

— Żena jedna... Kobieta.— Jakże się zwie?...

66/178

— Anka Stoicewiczka... wdowa...W rzeczy samej, pomiędzy mieszkańcami Trst-

nicy pierwsze pod względem zamożności miejscezajmowała kobieta, Anka Stoicewiczowa albo Sto-icewiczka, albo jeszcze Stoicewiczica, wdowa, izajmowała miejsce to dzięki zaradności i zapo-biegliwości w prowadzeniu gospodarstwa. W jejręku, pod jej zarządem i dozorem szło wszystkojak w zegarku. Dziwić się zaiste należało, skąd wkobiecie brało się tyle roztropności, rozgarnieniai sprężystości. Gdy robocizną jakąś rozporządziła,to ta robiła się sama, tak umiała czas podzielić izajęcia rozdać! Tego postawiła tu, tamtego posłałatam; ówdzie sama ręki przyłożyła i... paliło się!Robotnicy garnęli się do niej chętnie, dla ładu,wynagrodzenia rzetelnego i strawy dobrej jakrównież i dla osobliwości pewnej, działającejpociągająco. Anka Stoicewiczowa przedstawiałaosobą swoją kontrast: wyglądała jak mąż silny, audawała niewiastę słabą.

— Ja wdowa, biedna, nieszczęśliwa, opuszc-zona, nie umiem radzić sobie... — mawiała.

Radziła jednak sobie doskonale, a w potrzebieumiała nastawić się, pogrozić i uderzyć, słowembyła to hic mulier w całym wyrazu tego znaczeniu.Spółobywatele szanowali ją dla zamożności i rozu-mu. Gdyby płeć jej na zawadzie nie stała, wąt-

67/178

pliwości nie ulega, iż nie kto inny jeno ona pias-towałaby w Trstnicy godność kmeta, i kto wie, czy-by w nachii nie dostało się jej dostojeństwo obor-knezia; znano ją bowiem nie w samej tylko Trst-nicy; znano ją w Szabcu, w Łonnicy, w Sokole,w Walewie nawet. Niewiasta, co zdołała męskirozwinąć hart, stanowiła osobliwość, wiadomość októrej z ust do ust sobie podawano. W ten sposóbsława jej rozchodziła się szeroko; chętnie słuchanoopowiadania o szczegółach do osoby jej sięodnoszących, o szczegółach, które powtórzyćmusimy, wiążą się one bowiem z całościąopowiadania naszego.

Anka Stoicewiczowa nie była zawsze taką,jaką przedstawiliśmy ją powyżej. Zrobiło ją takąwstrząśnienie okropne, które w chwili jednej cichąniegdyś i potulną kobietę w męża

zmieniło. Stało się to za czasów „koczinejkrainy”. Wieść o wojnie dostała się do ustronnejTrstnicy i obudziła w mieszkańcach uczucia inadzieje, których istnienia w duszach swoich niedomyślali się nawet. Wieść o frajkurach uczuciomi nadziejom nadała kształty ujętne.

— Mamyż być ostatni, my trstniczanie?... —bąknął ktoś po cichu, oglądając się zniedowierzaniem na konak, w którym jańczary,pod okiem subaszy, nic innego nie robili, tylko

68/178

kuli, leli, strzelby i pistolety czyścili i nabijali i jata-gany ostrzyli.

Ten, co zapytanie to pierwszy rzucił, był toRadiwoj Raicz, człowiek młody jeszcze, zamożny,bezdzietny, chociaż już dawno ożeniony, którytrudnił się przemycaniem przez góry za Sawęartykułów podlegających przed wojną surowejskombinowanych władz tureckich kontroli. Radi-woj zapytanie to rzucił i wnet ziarnem zapadło onow sumienia trstniczan.

— Mamyż być ostatni?... — podchwycono.Poczęto się schodzić potajemnie i naradzać.

Wyprawiano posłańców po wiadomości. Posłańcewracali, przynosząc otuchę i rozbudzając prag-nienia. Schadzki i narady powtarzały się coraz toczęściej. Rozbierano na nich Radiwojowe zapy-tanie. Chodziło o wynalezienie na nie odpowiedzizdolnej zadowolnić pragnienia zestrzeliwające sięw jednym jedynym: we wzrastającej z chwiląkażdą ochocie wzięcia udziału w walce toczącejsię przeciwko Turkowi.

— Pójdźmy!... — wołać poczęli gorętsi.— Z czym?... z gołymi rękami?... —

odpowiadali rozważniejsi.— Jeśli się będziemy długo namyślali, to wojna

się skończy i powiedzą o trstniczanach, że baby:

69/178

kiedy inni się bili, oni jedwab przędli... Pójdźmy,chociaż z gołymi rękami...

— Na tureckie kule? i pod tureckie noże?...Baranom tylko iść tak przystoi, nie zaś ludziom...Żebyć to choć życie sprzedać można głowa zagłowę: za jednego trstniczanina jednego Turczy-na...

— Można... — odezwał się Radiwoj i tak rzecztłumaczył, na konak palcem wskazując: — Ilu ichtam?... szesnastu, każdy ma na sobie oręża tyle,iżby na uzbrojenie dwóch ludzi starczyło. W nocyoni śpią... Człowiek śpiący trzech par nie wart...

?...— E!... — podchwycił z gromady jeden, a był

to Ilija Stoiicz, małżonek Anki i ojciec licznejrodziny. — Tu i mówić

nie ma o czym... Niech każdy ociesze sobiebuławę tęgą, niech kto ma bezmian, z bezmianemwyjdzie, kto woli topór, niech topór weźmie i...

— Ale, bre... — zabrał głos Radiwoj rękę pod-nosząc do góry. — Trzeba, żebyśmy całą wystąpilisiłą...

— To się rozumie! — odrzucił Ilija. — Trzebajeszcze, żeby głowa pomiędzy nami była...

70/178

— Głowa Radiwoj... — ktoś z gromady bąknął.Wybrany na wodza Radiwoj naznaczył czas imiejsce i raz

jeszcze polecił, ażeby stawili się wszyscy.Nie było już więcej schadzek i narad. W Trstni-

cy zapanowała cisza jakaś dziwnie uroczysta, prz-erywana niekiedy odbywającym się po domachciosaniem tajemniczym. Przyszedł naznaczonyczas i — w oznaczonym miejscu stawiło się... sześ-ciu: Radiwoj, Ilija i z nimi czterech betiarów, cooprócz życia nic innego do stracenia nie mieli.

Zeszli się. postali, czekali, Radiwoj zakląłklątwą wielką — rozeszli się...

Nazajutrz wszyscy sześciu znów się zeszli... wapsie tureckim, z dybami na nogach.

Nie było sądu ni rozprawy; był jednak wyrok,wskazujący na śmierć wszystkich sześciu, tymobostrzony dodatkiem, że wyniszczonymi być ma-ją całe hersztów gniazda, na „naukę i postrach.”

Egzekucja doraźna i sumaryczna nie dała nasiebie czekać długo. Jańczary, których liczba, wzagadkowy jakiś sposób, z szesnastu urosła na cz-terdzieści, spędzili przed konak trstnicki gromadęi ustawili przy słupie wskazańców: betiarówczterech, Iliję z siedmiorgiem dzieci i Radiwoj a

71/178

samego. Ten ostatni spodziewał się w tym właśnieczasie z dziś na jutro ojcem zostać.

Chwila była przerażająca, widok okropny. Odwidoku, zwłaszcza gromadki dziatwy przy ojcuskupionej, serca pękały, a nikt skargi podnieśćnie śmiał, nikt płaczem żalu okazywać się nieodważał. Syn najstarszy Iliji liczył lat dwanaście —trzynaście.

Tracenie odbywało się porządkiem, z chłod-nym, w wyrafinowany sposób obmyślonym okru-cieństwem. Najpierw betiary jeden po drugim podmiecz głowy dali; następnie kolej przyszła na Ili-jine dzieci.

— Szkoda jatagan na szczeniętach paskudz-ić!... — odezwał się z okna konaku głos agijańczarskiego, co paląc nargile przypatrywał sięwidowisku. — Za nogi i głową o słup!...

— Dzieci nie traćcie!... dzieciom przebacz-cie!... mnie ćwiertujcie, kołem łamcie, na pal wbi-jajcie!... — zwrócony twarzą do agi wołał ojciecgłosem błagalnym. — Ago prześwietny!... panie!...sułtanie mój!... to dzieci!...

Na próżno wołał. Na próżno szarpnął się wwięzach, gdy dziecko najmłodsze ujrzał w rękacholbrzyma-oprawcy, co je niby piłkę w powietrzewyrzucił, za nóżkę pochwycił, zamachnął się i

72/178

główka niemowlęcia, o słup uderzona, rozbiła sięjako naczynie czerepiane, rozsypując w bryzgachdrobnych mózg i krew.

— Uuuu!.. — ryknął ojciec biedny.Ryk ten taki był przerażający, że krew lodem

się ścięła w oprawcach samych. Nastał momentosłupienia ogólnego.

W momencie tym słyszeć się dał niby szum,niby szelest, niby tętent. Na plac egzekucji wpadłakobieta. Szła szybko, z głową do góry podniesioną,z błyskawicami tygrysiej w oczach wściekłości,groźna, straszna, milcząca. Zdumieni jańczarydotknąć się da niej nie śmieli. Niby czar jakiś biłod niej. Przeszła przez plac nic nie mówiąc, wprzechodzi© pochwyciła na ręce to z dzieci, co zbrzega stało, i wyszła. Stało się to prędzej, aniżeliopowiedzieć można. Nim jańczary ze zdumieniawyszli, już ona, z dzieckiem na ręku, znajdowałasię za obrębem ich koła.

Jańczary w pogoń się rzucili.Egzekucję zawieszono na chwilę. Śród widzów

i śród aktorów tego dramatu krwawego za-panowała cisza głucha. Zabrzmiało w dali wys-trzałów kilka. Niebawem pogoń powróciła... zniczym.

73/178

Kobietą, która w ten sposób z rąk tureckichofiarę jedne; wydarła, była Anka Stoicewiczowa.Czyn ten stał się w życiu jej punktem wychodnim.Ludzie później nad zdarzeniem tym rozmyślającdziwowali się nie tyle odwadze jej i determinacji,ile sposobowi wykonania. Gdyby się była chociaż-by na jedno mgnienie źrenicy zatrzymała; gdybybyła słówko rzekła, westchnęła, na męża spojrza-ła; gdyby się była zawahała nad wyborem dziec-ka spośród dzieci, co ujrzawszy matkę przed sobąwszystkie do niej ręce wyciągnęły; gdyby, wkońcu, odchodząc

była się obejrzała: byłaby oprawców z osłupi-enia wyprowadziła. Czy ona uczyniła to zrozmysłem, czyli też w natchnieniu?... — jest tozagadnienie wchodzące w zakres problemów psy-chicznych. Serbowie zagadnienia tego rozwiązaćnie umieli, pomimo że klucz do tego mieli w baś-niach gminnych, w których często powtarza sięwarunek, przez- przedstawiciela sił nadprzyrod-zonych na bohatera zwykle wkładany, nieprze-mawiania i nieoglądania się w chwili wykonywaniapróby stanowczej. Niezadośćuczynienie warunk-owi podobnemu Orfeusza pozbawiło żony imałżonkę Lota w słup soli zmieniło. Mieli więc Ser-bowie z miasta Trstnicy klucz do rozwiązania za-gadnienia, odnoszącego się do czynu liście hero-

74/178

icznego, przez Ankę przed konakiem, na placuegzekucji, w dniu boleśnie dla wszystkich pamięt-nym dokonanego, lecz nie robili z takowegoużytku. Nie do tego im było. Kto by tam kluczówjakicheś szukał! Wrażenia dnia tego strasznegotkwiły w pamięci żywo i wikłając się przeszkadzałyzastanawiać się nad przyczynami zdarzenia epi-zodycznego.

Asystentom egzekucji wraziła się na wieki wumysły i stała ustawicznie w oczach postać Radi-woja, który miał być na ostatku ścięty. Na kolejswoje czekając, stał on z głową zwieszoną, smut-ny i jakby głęboko na duchu podupadły. Zdawałsię być obumarłym. Zdawało się, że czucie, żeprzytomność nawet postradał, że nie zdawał sobiesprawy ani z tego, co się w oczach jego działo,ani z losu, jaki jego samego oczekiwał. Bez ruchubył, niby słup w kształcie człowieka wyciosany.Aż drgnął nagle, gdy zabrzmiał wystrzał ostatni,wyprostował się, głowę podniósł, uśmiechemoblicze opromienił i gdy aga jańczarów dał z oknakonaku znak powrócenia do przerwanej egzekucji,do okna się zwrócił, brwi groźnie zmarszczył ikrzyknął:

— Ach, ty psie turecki! ty krwiopijo! ty gadzi-no! ty, którego wiara pary jednej nie warta! ty,którego majce ja w oczy pluję! ty, którego ojca

75/178

kości bodaj ziemia wyrzuciła!... ach, ty!... ty!...morduj!... zabijaj!... Zabijaj dzieci serbskie i farbujsię krwią ich tak, żebyś sam siebie potem niepoznał i sam siebie się przestraszył, i sam siebiew obrzydzenie wziął!... Morduj! zabijaj!... Ankawydarła ci jedno, bierz natomiast inne!... Bierzmoje! wypruj je z macierzyńskiego łona!... Urodzimi się syn dziś, jutro i matka będzie mu o ojcui o dzieciach Iliji opowiadała!... Będzie muopowiadała od pierwszej urodzenia

jego chwili!... Będzie go w łzach kąpała i łzamiwzrost jego podlewała, i o tobie, ago, mówiła!...

Egzekucja odbywała się w porządkunakazanym; dzieci Iliji szły na śmierć po kolei,młodsze naprzód, starsze później; kwilenie pier-wszych, płacze drugich dusze rozdzierały;przyszła wreszcie kolej i na Iliję; i on gardło podmiecz dal; Radiwoj wciąż prawił; Turcy milczeli;aga jańczarów palił spokojnie nargile w. otwartymoknie konaku i kiedy na Radiwoj a kolej przyszła,dał ręką znak.

— Ten pies giaurski niech żyje!... — zabrzmiałz okna rozkaz. — Zęby mu powybijać, niechszczeka, ale niech kąsać nie może...

Rozkaz ten wykonany został niezwłocznie.Jańczary głowniami od pistoletów ochwiewali

76/178

Radiwojowi zęby i następnie obcęgami kowalskimize szczęk mu je wyrywali. Operacja ta oblała mukrwią twarz i odzienie i ciągnęła się dłużej aniżelitracenie jedenaściorga ludzi, których ciała, jednegłów pozbawione, drugie na miejscu, gdzie głowybyły, nieforemne jakieś strzępy mające, stygłypowoli. Radiwoj, mimo ból straszliwy, nieprzestawał na chwilę, jak się Serbowie wyrażają,psuć Turkom. Wymyślał im i klął, jakby ich umyśl-nie na okrucieństwa wyciągać chciał, osnuwającsłowa swoje około tej w natchnieniu powziętejmyśli racjonalnej, że ciemięstwa przez zdobyw-ców dokonywane zawsze w końcu ciemięzcomwyjść na złe muszą, przez to samo, iż niesposóbzatrzymywać ich długo w jednym i tym samymstopniu naprężenia. Zbytecznie naciągniętastruna pęka zazwyczaj. Męczeński więc instynkt —jeżeli się tak wyrazić godzi — Radiwoja ukazywałmu w perspektywie koniec tureckiego nad Serbiąpanowania — koniec tym śpieszniejszy, im okru-cieństwa większe.

— Mordujcie! zabijajcie!... — wykrzykiwał,'fontanny krwi z ust w oczy oprawców bluzgając.

— Odciąć mu rękę prawą i nogę lewą i zaw-iesić je na wrotach miejskich!.-. — zabrzmiał znówz okna rozkaz agi, gdy się operacja z zębamiskończyła.

77/178

Druga ta operacja, przy której prosty topórzastępował instrumenta chirurgiczne, zabawiłaniedługo i pozbawiła Radiwoja przytomności.Omdlałego i krwią ociekającego oddano sielakom,którzy go do żony odnieśli.

Wrażenie od zdarzenia tego neutralizującymbyło względem tego, w którym Anka główną ode-grała rolę. Głośno gadany

heroizm Radiwoja rzucił cień niejaki na hero-izm niewiasty,. co pary z ust nie puściła. Nieczyniło jej to jednak ujmy najmniejszej w opiniitrstniczan. Ceniono ją wysoko. Była wpośródswoich ecce mulier, gdy Radiwoj był ecce homo.Pomiędzy nimi dwojgiem ta jedna zachodziłaróżnica, która dlatego jeno że sąd o takowej odmężczyzn zależał, przechylała się na korzyśćmęża.

Wkrótce po opisane] powyżej egzekucjinastąpiła ucieczka jańczarów, a przed ucieczką tąjeszcze, co tylko znajdowało się w Trstnicy lududo noszenia oręża zdolnego, wszystko w polewyruszyło. Taki to „postrach i nauka” rezultatsprowadziły. Okrucieństwo tureckie pomnożyło sz-eregi serbskie o sto z -górą. bojowników, z którychkażdy czuł się obowiązanym odpłacić Turkom kr-wią za krew. Gdyby nie to, kontyngens trstnickibyłby nie przenosił ludzi sześciu.

78/178

ROZDZIAŁ CZWARTYSŁAWA

— Hm... — mruknął Arnauta sam do siebie, za-trzymując na chwilkę konia i nastawiając uszy —swiraju i igraju (grają i tańczą)...

Mruknął powtórnie, głową pokręcił, koniowicugli zwolnił i ten poszedł dalej, stawiając kopytaostrożnie.

Słowa powyższe wyrzeczone były na drodze,która, schodząc z traktu głównego, w góryprowadziła, a nazywała się drogą par courtoisie.Dwaj inni podróżni jechali przodem, nie jedenobok drugiego jednak, lecz jeden za drugim. Jazdadwójkami była w tym punkcie niemożliwą. Drogaszła okolicami przepaścistymi i zwężała się co mo-ment w ścieżkę, na której krok fałszywy mógłjeźdźca z koniem rzucić w dół, napełniony ostrymiziobrami skał. Na prawo wznosiły się stromeszczyty, a miejscami nad drogą wisiały, w powi-etrzu niby, kamienie olbrzymie, grożące upad-kiem, nie padające jednak od wieków.

— Swiraju i igraju... — powtórzył Bułgar uchanastawiając i wyrazy te wymawiając z akcentempodziwu lekkiego.

79/178

Było się czemu dziwić, zaprawdę. Skąd odgłosswirki i igranja wziąć się mógł w tych wertepachdzikich? Chyba Wila dwór swój zgromadziła i ucztęmu sprawia na skale której, przeniósłszy tamgrajków-Cyganów powietrzem!... Przypuszczenieto miało w sobie niejakie do prawdy podobieńst-wo, zważywszy, że coś orły popłoszyło i te nadgórami krążyły. Cóż je spłoszyć mogło? — Wilachyba.

Odgłos muzyki tłukł się echem w parowach.Tupanie tańczących i okrzyki ich radosne odzy-wały się wtórem muzyce. A dalej i wystrzałysłyszeć się dały. Paf!... paf!...

— Z małych puszek palą... — powiedzielirazem Bułgar i Arnauta.

„Małą puszką” nazywa się pistolet. Wprawneich słuchy po dźwięku poznały, jaki rodzaj bronipalnej huk wydał.

— Weselą się w Trstnicy... — rzekł Bułgar domłodego Serba tonem półzapytania.

— Weselą się na sławie... — odparł zagabnię-ty.

— U kogo?...— U Radiwoja...

80/178

—. No ot... jak to się dobrze trafiło!... Animyślałem o sławie... Kiedyż się zaczęła...

— Dziś właśnie... Dla niej to tak śpiesznie z Sz-abca się wybierałem...

— I niceś mi nie powiedział...Serb się uśmiechnął, a uśmiech jego oznaczał,

że sławę w tajemnicy zachował umyślnie, chcąc zniej towarzyszowi podróży niespodziankę zrobić.

— No... — odezwał się pół do siebie, świadomyzwyczajów serbskich, Bułgar — a ja zamierzałemzabawić w Trstnicy dzień, dwa, rozpytać o swiłę istokę i ruszyć dalej na Podrinie...

— Podrinie ci nie ucieknie... — odparł Serb.Ażeby czytelnicy nasi zrozumieli wyrazy os-

tatnie, zamienione pomiędzy Bułgarem a Serbem,wytłumaczyć im potrzeba, co to znaczy: sława.Sława jest to święto patrona rodu, opiekuna do-mu, domowego lara, którym za czasów pogańs-kich musiał być zapewne jeden z bożków, zaj-mujących miejsce odpowiednie w mitologiisłowiańskiej, po zaprowadzeniu zaś chrześcijańst-wa miejsce bożka zajął święty pański. Zmieniłasię forma, nie zmieniła się istota rzeczy. Można byto samo powiedzieć w ogólności o obrządkach izwyczajach odnoszących się do religii i szukającdobrze, dla każdego z nich znaleźć źródło i pier-

81/178

wowzór w obrządkach i zwyczajach pogańskich;nie wdając się jednak w poszukiwania ogólne azastanawiając się nad sławą serbską, niesposóbnie dostrzec pochodzenia jej przedhistorycznego.Przypomina ona nieco imieniny nasze, różni sięatoli od tych ostatnich tym, że odnosi się nie doosoby pojedyńczej, ale do familii całej wraz zewszystkim, co do niej należy, z ruchomościami inieruchomościami: patron bowiem opiekować siępowinien zarówno ludźmi jak i dobytkiem ich. Zato go „sławią”, czy-

nią mu „sławę” hojnie i głośno. W domu nago-towują, napiekują pokarmów co niemiara, otwier-ają piwnice; głowa zaś rodu wychodzi na ulicęod rana, przypomina przechodniom, ze u niegodziś „sława”, i zaprasza do siebie wszystkich ikażdego.

Od rana Radiwoj stał na ulicy i zapraszał:— Do mnie... na sławą... jeśli laska...Głos mowy jego był szepleniący jak u starców,

pomimo że liczbą lat, które od chwili przyjścia jegona świat upłynęły, do starców nie należał. Szeple-nienie pochodziło stąd, że nie posiadał ani jed-nego zęba, jak wiemy. Posiadał za to na twarzyblizn i szramin pełno; nos miał przekrzywiony,brodę wykoszlawioną, brew rozciętą, co wszystko

82/178

pochodziło od bicia główniami pistoletów inadawało mu pozór przerażający. Chodził o kuli,którą trzymał pod ramieniem prawym, i pozbaw-ion był ręki lewej. Wargę zwierzchnią okrywały muwąsy siwizną przyprószone, siwe też miał włosyna głowie. Siwizna okryła go przed czasem —sprowadziły mu ją życia cierpienia. W sile wiekuwyglądał jak starzec. W oczach tylko, spod brwinasuniętych, świecił mu blask świadczący o ży-wotności podwójnej: fizycznej i duchowej.

Stał na ulicy, postępował co chwila po krokówkilka naprzód lub w tył dla utrzymania się wrównowadze na kuli i zapraszał:

— Do mnie... na sławę...Dom jego, zwrócony do ulicy bokiem, frontem

wychodził na podwórze, po drugiej stronie któregovis-a-vis domowi czyniły zabudowania gospo-darskie, zaczynające się od strony ulicy szopą akończące się od strony sadu gorzelnią, mającąniewięcej jak dziesięć kroków obwodu a niewyższąjak człowiekowi wzrostu średniego do pasa. Wgłębi podwórza, bez przegrodzenia żadnego, za-czynał się ogród pełen drzew, na czele którychi na straży niejako stały trzy grusze rosochate,dotykające konarami jedna drugiej i okolonemiękką zieloną murawą. Gałęzie onych tworzyły nmiot liściany, dający cień o każdej dnia porze.

83/178

Ten to namiot służył za salon do przyjmowaniaschodzących się na sławę gości płci męskiej. Ser-bowie przybywali i zasiadali w cieniu grusz. Każdyprzychodził z cybuchem w ręku i z kapciuchem zapasem; fajkę nakładał, zapalał i puszył. Dym wzbi-jał się do góry, wymykał się przez otwory w skle-

pieniu liściastym i ubierał się w barwy tęc-zowe, jakie mu nadawały promienie słoneczne,przeciskające się ze strony przeciwnej. Okołogodziny czwartej po południu trzydziestu kilkumężów poważnych siedziało na murawie, pędzącczas na zjadaniu tego, co im niewiasty z domuwynosiły, na podawaniu sobie z rąk do rąk dzbanaz winem czerwonym, napełniającego się pokażdym wypróżnieniu, na kurzeniu fajek, wydawa-niu okrzyków na cześć gospodarza i strzelaniu wgórę z pistoletów na „sławę”.

— Ej, ty, Radiwoju, bracie!... — odzywał sięten lub ów, gdy mu się na ochotę zebrało. — Na!...

Wychwytywał zza pasa pistolet, kurekodwodził, do góry podnosił, oko lewe przymrużał,mierzył do czegoś nieoznaczonego — pal! — wys-trzał się rozlegał i po każdym prawie wystrzalegruszek kilka biesiadnikom na głowy spadało.Żadnemu z nich spadające gruszki nie dawałypochopu do zastanawiania się nad prawami ciąże-nia, chociaż niejednemu dotkliwy sprawiały ból.

84/178

Serbowie poprzestawali na łajaniu im w majkę, bólzaś przypisywali temu, że gruszki nie były jeszczedojrzałe.

Radiwoj znajdował się pomiędzy biesiadnika-mi i zajmował miejsce poczesne pod środkowągruszą, zachęcając gości przykładem i słowem,

— Hej, da pijemo!...Dzban krążył bezustannie, wino rozweselało

umysły, rozmów nie toczono żadnych dlatego za-pewne, żeby dwóch czynności jedna drugiejprzeszkadzających nie łączyć razem.

— Żiwio Radiwoj!... — ktoś krzyknął od czasudo czasu.

W sposób ten wyrażała się manifestacja czcidla gospodarza, który na obliczu swoim i napostaci całej nosił świadectwo męczeństwa zasprawę serbską.

— Żiwio Serbia!... — odezwał się ten i ów.Była to manifestacja patriotyzmu, która gdzie

indziej — gdzieś na zachodzie na przykład —wyraziłaby się pod postacią mów.

Nad wieczorem na ulicy słyszeć się dałamuzyka. Biesiadnicy uszów nastawili.

— Ej, Boga mi! — rzekł jeden — ot, co to, topięknie!... Tego tylko sławie brakowało...

85/178

Przez otwarte od podwórza wrota wkroczyłopowoli dwóch Cyganów, każdy z instrumentemmuzycznym, jeden ze skrzypką, drugi zbębenkiem — szli grając i zatrzymali się nie opo-dal od biesiadników, na tej linii, co podwórze odmurawy odgradzała. Zatrzymali się i wciąż grali.Skrzypek położył głowę na instrumencie i wodziłpo strunach smyczkiem z zacięciem takim,którego by mu Paganini, Lipiński, Vieuxtemps,Wieniawski pozazdrościć mogli. Bębenkarz głowępodniósł do góry, lewą ręką trzymał bębenekwysoko, w prawej miał pałeczkę, którą wywijał,wymachiwał i uderzał zmieniając od czasu do cza-su uderzania puszczaniem po naciągniętej skórzepalca wielkiego i wydobywaniem z onej tonówburczących. Skrzypka szczebiotała trzymającprym; bębenek wtórował jej, zmieniając kolejnobum, bum, bum, na brrrr, brrrr. Biesiadnicy byli wzachwyceniu.

— U ha!.. — wykrzykiwał ten i ów.— Jakże to pięknie!... jak pięknie!... —

powiadał jeden lub drugi.Muzyka zwabiła młodzież. Podwórze napełni-

ało się coraz to bardziej momkami i diewojkami,stojącymi i słuchającymi zrazu z daleka, następniecoraz bliżej i bliżej, aż przyszło do tego, że siętłum prawie już o grajków ocierał. Ci, co znaj-

86/178

dowali się najbliżej, wzięli się za ręce. Skrzypekgłową dał znak. I wnet sformowało się „koło” —koło-taniec, spólny Grekom, Rumunom iSłowianom południowym. Grecy i Rumuni taniecten nazywają „hora” (chora), co w tłumaczeniuna język słowiański znaczy „koło”. Koło się „igra”— Słowianie południowi ustrzegli się od przyswo-jenia językowi swemu wyrazu niemieckiego „tań-cować” (tanzen) — a igra się, depcąc na jednymmiejscu, podrygując z lekka i przytupując od cza-su do czasu i następnie, nadeptawszy się, nadry-gawszy i natupawszy, przestępując krok jeden wprawo, po czym rozpoczyna się na nowo deptanie,dryganie i przytupywanie. Muzyka takt znaczy idlatego główną w orkiestrze rolę gra bęben. Inneinstrumenta stanowią dodatek zbyteczny, bezktórego obejść by się można. Trwa to nieraz godz-inę, dwie, trzy i dłużej. Mężczyźni pawią się i nad-stawiają, kobiety stroją miny, sznurują usta,spuszczają oczy, kiwają głowami, prostują się ikrygują. Kołu przewodniczy tancerz z prawegokońca; ten w prawej ręce trzyma chustkę, wywijanią i pro-

wadzi szereg w skręty różne, biorąc za punktśrodkowy bądź grajków, bądź też inny jaki przed-miot.

87/178

Kolo nadaje się wybornie do czynieniaprzeglądu piękności tak męskich jako też niewieś-cich — i bodaj czy w zasadzie nie jest to zadaniemgłównym tańca tego.

Czyniąc przegląd koła igranego na podwórzuRadiwoja zaznaczyć w nim należy dwie postacie:przewodnika na imię Stojan, panoszącego się, jak-by za stąpaniem jego każdym ziemia się pod nimuginała, i dziewczynę jaśniejącą takim blaskiemurody, że patrząc na nią zdawało się, jakby postaćjej całą otaczał nimb, podobny do tego, którynadają malarze świętym na obrazach.

— Ach!... a!...Kto dziewczynę tę po raz pierwszy w życiu

zoczył, nie był w stanie powściągnąć się od wyda-nia wykrzyknika tego.

Opisywać jej nie będziemy. Próżna praca! Opisżaden nie zdołałby dać wyobrażenia dokładnegoo tym, co się wypowiedzieć nie da, a mianowicie:o uroku, jaki z jej całej bił postaci, od stóp dogłowy. Niepodobieństwem było wdzięków jej anal-izować, sławiąc osobno a po kolei: czarne brwi,duże rzęsy, krucze warkocze, gładkie lica, łabędz-ią szyję, toczony biust, podatną kibić, delikatnąpłeć, drobne nóżki, zachwycające rączki — wszys-tko to było cudne, tak cudne, że gdyby, dajmy

88/178

na to, przez kaprys jaki okryła się cała zasłoną,a tylko rączkę jednę pokazała, to w rączce tejrozkochać się można było. To samo w nóżce i wkażdej cząstce jej postaci. Ale nie to stanowiłowdzięków jej potęgę, tylko dziwna jakaś urokówharmonia czyniąca z niej istotę nie z ciała i kości,jak zwyczajni śmiertelnicy, złożoną, lecz z'promieni, barw i dźwięków. Wydawało się, patrzącna nią, że istnienie jej wyrażało się za pomocąświecenia i grania.

Toteż w igranym na podwórzu Radiwoja kolediewojka ta gasiła sobą rówiennice wszystkie izwracała na siebie oczy wszystkich. Skrzypekmylił się, gdy się przed oczami jego przesuwała;bębenkarz zapominał w instrument swój pałeczkąuderzać; pod gruszami zatrzymywano dzban wkrążeniu; w oczach Radiwoja świecił blask dumy,jakby mówił:

— Patrzcie i podziwiajcie...O przewodniku koła nie będziemy się tym

razem rozpisywali. Nie byłoby zresztą co i pisaćo nim, z wyjątkiem tego chyba tylko, że był toczłowiek w sile wieku, postawy rycer-

skiej i nie z Trstnicy ani rodem, ani miejscemzamieszkania, podobnych jemu jednak znaj-dowało się więcej, albowiem siła wieku zależy od

89/178

roku urodzenia, postawa rycerska jest pomiędzySerbami pospolitą, co się zaś miejsca urodzeniai pobytu tyczy, to wiedzieć należy, że sława uRadiwoja ściągnęła do Trstnicy gości zagórskichliczbę niemałą. W mehanie przy żłobie stajennymżuło obrok koni kilkanaście, a pomiędzy nimi zna-jdował się i koń Stojana, ze wszystkich najład-niejszy, czystej krwi ogier turecki, najwyt-worniejszą, bo z czerwonego sukna derą okryty,za nogę uwiązany i oddzielnie postawiony.

Starsi pod gruszami siedzieli; muzyka brzmi-ała; młodzi koło igrali.

Tej to muzyki i tego to igrania odgłos, echemw góry aniesiony, uderzył o słuchy podróżnychnaszych na drodze, gdy do Trstnicy dojeżdżali.Przejechali kawałek drogi przepaścistej, przebylimostek, który drżał pod stąpaniem koni, okrążyliodskok góry, ca się czepiał pasma głównegoprostopadle, i przed oczami ich rozwinęła siępanorama Trstnicy.

— Oto ona... — rzekł młody Serb zwracając siędo towarzyszy i wyciągając rękę.

W wyrazach tych i w geście czuć się dawaładuma pewna.

— Majka wygląda cię z utęsknieniem... —odezwał się Bułgar.

90/178

— Zwyczajnie, jak majka...Arnauta w milczeniu opatrywał strzelbę i pis-

tolety, jakby gotował się do rozprawy orężnej,oczyszczał paznokciem krzemienie, podsypywał zrożka prochu na panewki. To samo uczynili Bułgari Serb. I jechali dalej. Minęli jeszcze parę przes-myków trudnych, dotarli do miasteczka, prze-jechali nie zatrzymując się mimo mehany iskierowali się wprost do domu Radiwoja. Przedwrotami młody Serb z pistoletu strzelił, na wro-tach strzelił Bułgar, na podwórzu wzięli się popoddom, okrążyli koło i defilując pomiędzy tymi, cotańczyli, a tymi, co pod gruszą siedzieli, wszyscytrzej razem palili w górę ze wszystkiej broni pal-nej, jaką przy sobie mieli. Czynność ta cała odbyłasię z ich strony w milczeniu a z powagą, jak odby-wać się zwykło dopełnianie powinności obywatel-skiej. Pistolety i strzelby powystrzeliwali, kołookrążyli i z podwórza na ulicę wyjechali.

— Pokłońże się majce ode mnie... — rzekłBułgar do młodego Serba. — Ja tam zajrzą doniej, mam z nią do pomówienia o sprawach hand-lowych...

Rozstali się: Bułgar i Arnauta zawrócili domehany, młody Serb wziął się w ulicę, coprowadziła w głąb miasteczka.

91/178

Do opisu defilady ich na podwórzu Radiwojadodać należy to spostrzeżenie, że młody Serb pa-trzał na piękną dziewczynę jak w tęczę; dziewczy-na zaś oczy spuściła i policzki jej lekkim się okryłyrumieńcem, przypominającym pierwszy brzaskzorzy porankowej na niebie pogodnym. Że Serbna nią patrzał, w tym nie ma nic dziwnego — któżbowiem nie patrzał?... Że zaś dziewczyna się zaru-mieniła, w tym coś może było, a może nie było nic.Dziewczęta, jak wiadomo, rumienią się często niewiedzieć czego i nie wiedzieć na co.

Zarumieniła się, chusteczkę złotem szytą doust koralowych podniosła, odchrząknęła i płynęładalej w kole gwiazdą słoneczną, w postać niewieś-cią ubraną.

— Hej, ha!... — wykrzykiwał Stojan na czele,chustką w powietrzu wymachując.

Skrzypek smyczek przyciskał, aż strunyskrzypiały i piszczały, i zaintonował pieśń jakąśserbską, której zwrotka każda zaczynała się ikończyła wyrazem tureckim „aman”, kilkakrotniepowtarzanym. Wyraz ten a i sama nuta pieśniniekoniecznie się do tańca nadawały. Nikt jednakna to nie zważał. Ochota szła, rozwijając się stop-niowo w potęgę, która wyraz swój znajdowała wtupaniu coraz to mocniejszym.

92/178

Starsi w zadumie poważnej, otaczając się dy-mu kłębami, pod gruszami siedzieli, patrzyli isłuchali.

Zadumę przerwało przybycie gości nowych:Bułgara i Arnauty, którzy się w mehanie przebralinieco i z kurzawy podróżnej obmyli.

— Dobro doszli... — odezwał się do nichgospodarz. — Prosimy, zasiądźcie i dzielcie z namiwesele...

Bułgar pozdrowił uprzejmie obecnych; Radi-woj zaś dziękował mu, że z tak daleka na sławę doniego przybywał.

— Ot, żeby prawdę wyznać — odparł Piotr —to mnie byłoby to na myśl nie przyszło, gdyby siębył w Szabcu nie nadarzył Miłosz Stoicewicz...

— A, Miłosz ci przypomniał... — ktoś bąknął.— Ba, i nie przypomniał nawet, tylko w drogę

wyciągnął pozawczora... Jedźmy i jedźmy — praw-ił... — Jam chciał jeszcze dni parę w Szabcu po-zostać, ale on mi spokoju nie dawał i zabierał sięruszać sam... Jam nie wiedział, co go tak ciągnie,i odgadywał, że to nie może być nic innego jaktylko diewojka twoja, Radiwoju...

Ostatnie wyrazy wymówił tonem półżartu.Radiwoj wąsami ruszył i brwi zmarszczył.

93/178

— No, siadajże między nami i popij nieco!...— zapraszał gospodarz. — Siadaj i ty, kirdżalinieszczęsny... Rabowałeś nas w czasie koczinejkrainy, pijże teraz wino nasze...

— Bodajby mnie tak choroba trapiła, jakem jawas rabował!... — odrzekł Arnauta składając nogipod sobą na krzyż i opuszczając się na siedzenie.— Dobrze, że człek duszę wyniósł...

— Ale ci na ochocie nie zbywało...— Zapewne, że nie, tylko ochoty spędzać na

czym nie było... Frajkury pędzili biednychkirdżalich na cisarskich, a cisarscy na frajkurów...Ot, jakie to było rabowanie moje!...

— Na cóżeś u licha do kirdżalich przystawał!...— odezwał się ktoś z siedzących.

— Na co?... — odparł Arnauta. — A niezdarzyło się tobie nigdy zabłądzić, zamiast na pra-wo, pójść na lewo?... Spytaj no którego chceszpopa, czy on się nigdy niechcący lewą nieprzeżegnał ręką... Otóż i mnie się to samozdarzyło... Zakrzyczeli: kauga!... ja przybiegł z Ar-nautłyku i czepił się pierwszych, com na drodzespotkał... Co ja temu winien, żem spotkałkirdżalich!... Kauga to rzemiosło moje... Co jatemu winien, żem nie spotkał frajkurów!... A!... —

94/178

ręką machnął. _— Przeminęło!... Dajcie tu winca,niech popiję małko...

Zabawiło i rozśmieszyło Serbów tłumaczenieto. Podano Arnaucie dzban, z którego on ugasiłnajprzód pragnienie, kiwnąwszy przed podniesie-niem onego do ust głową Radiwojowi i powiedzi-awszy: „za zdrowie!” — następnie przyniesionojadła i goszczono świeżo przybyłych.

W chwilę później liczbę świeżo przybyłychpowiększył Miłosz osobą swoją. Ten atoli nie zasi-adł śród starszych. Postał minut parę na zewnątrztańczących, jakby rekonesans odbywał; westchnąłnastępnie i do koła stanął.

A gdy on do koła stanął, Cygan-skrzypeknastępujące śpiewał strofy:

— Aman... aman.. Chodzi momak smutnybardzo, chodzi po polu i czegoś szuka... Aman,aman...

Aman, aman... Czego on szuka? czy mu końuciekł, czy sokół” odleciał?.. Aman, aman...

Aman, aman... Chodzi diewojka smutna bard-zo, chodzi po polu i czegoś szuka... Aman, aman..,

Aman, aman... Czego ona szuka? czy jej się bi-ała owca zabłąkała?.. Aman. aman...

95/178

Aman, aman.. Nie koń to uciekł, nie sokółodleciał, nie biała owca się zabłąkała... Aman,aman...

Aman, aman... Momak serce zgubił... Aman,aman...

Aman, aman... Diewojka serce zgubiła...Aman, aman...

Aman, aman.. Momak szuka diewojki, diewoj-ka szuka momka... Aman, aman...

Zabawa ciągnęła się, póki słońce nie zaszło.Gdy za góry zapadło, wnet Cygan-skrzypek uciął,pociągnąwszy dwa razy smyczkiem po strunachwszystkich. Muzyka ucichła i taniec ustał, chociażmógłby ciągnąć się dalej i bez muzyki, gdyby Jenona to przyzwoitość pozwalała. Trzeba jednak byłoulec konieczności twardej. Koło się rozwiązało;tancerze rozpryśli się na większe i mniejsze gro-madki, które jedna po drugiej wynosiły się za wro-ta i rozchodziły w strony różne. Wkrótce podwórzeopustoszało. Na murawie jednak starsi pozostali ijakby wynagradzając sobie czas na patrzeniu natańczących i na słuchaniu muzyki stracony, gorli-wiej aniżeli przedtem dzbanem się zabawiali.

Kutia Radiwoja zasobną była w zapasy i wludzi. Z Radiwojem, głową rodziny, pod dachemjednym mieszkało dwóch braci rodzonych, poże-

96/178

nionych i po kilkoro dzieci mających. Było więc ko-mu dzbany odnawiać i jadła nosić. Pod gruszamiprzeto, pomimo zmroku, który po zajściu słońcaprędko przychodził, jedzono, pito i weselono się,okrzyki różne wydawano i z pistoletów strzelano.

Zmrok zgęstniał, noc nastała, gwiazdy sięwysypały na niebie: pod gruszami wciąż jeszczejedzono, pito itd.

Jeden z biesiadników wstać próbował, drugi goza szalwary przytrzymał: — A dokąd to?

— Do domu czas...— I!.. co tam!.. Słuchaj, u Radiwoja sława raz

w rok tylko...— Tak, to prawda... ale to ciemno już...— A tobie na co światła?... Bo czego ci ono

potrzebne: czy do obgryzania kości jagnięcia?..czy do zaglądania w dzban?.. Boisz się może, że-byś z winem żaby nie połknął?.. Do jedzenia i piciaświatła ci potrzeba?.. I! zostań, bracie!..

— Boga mi, tak przemawiasz, jakbyś z książkiczytał, popa by lepiej mówić nie potrafił...

Kilku jednakże wymknęło się po ciemku, więk-sza część pozostała pod gruszami i ciągnęłaochotę dalej. Ochota wszakże coraz to wmniejszym ściskała się kółku. Ciemność, zgęszc-

97/178

zona cieniem konarów, nie dozwalała widziećbiesiadników. Oglądać ich można było jedynieprzy błyskawicznych oświetleniach wystrzałówpistoletowych, przy których pokazywało się, że niewszyscy siedzieli. Byli i tacy, co leżeli. W miaręjak noc ku północy postępowała, zmniejszała sięliczba pierwszych, powiększała się liczba drugich.Około północy ostatni padł wystrzał i po raz ostat-ni zachrypły głos czyjś krzyknął: żiwio! Po okrzykutym nastąpiła cisza, śród której rozlegało się bur-czenie i sapanie, pierwsze podobne do mruczeniabyka rozjuszonego, drugie do dęcia stu na razmiechów kowalskich. Po junacku pili, po junackuteż chrapali.

Brzask dzienny oświecił biesiadników w pozy-cjach niekoniecznie malowniczych. Spali na mu-rawie, ten skulony, ów aa wznak, inny grzbietemdo góry, inny bokiem z kułakiem pod głową. Zeznajomych naszych nie było pomiędzy nimi aniRadiwoja, ani Piotra-Bułgara. Arnauta był i — cona wzmiankę szczególną zasługuje — spał siedzą-cy, tylko głowę zwiesił i skrzywił się, co go bardziejjeszcze do małpy podobnym czyniło.

Świt porankowy nie w stanie był śpiącychobudzić. Aż słońce zeszło i promieniami drażnićich w powieki poczęło. Ten na drugi bok sięprzewrócił, ów dłonią sobie oczy zasłonił, a jeden,

98/178

jakby sprężyną ze spodu pchnięty, zerwał się,dokoła się obejrzał, splunął i w matkę w osobietrzeciej głośno zaklął.

— Co ci tam matka czyja winna!.. — odparł Ar-nauta głowę podnosząc.

— Ech! brrr!.. człowiekowi jakoś i zimno, i kołoserca ckło...

— Popij raki, to się rozgrzejesz, popij winca, tosię rozweselisz... nie będzie ci ani zimno, ani kołoserca ckło...

Przezorny gospodarz przewidując snadź stan,w jakim znajdą się goście po ocknieniu ze snu,zostawił na miejscu, na którym siedział, flaszekkilka ze śliwowicą i dzbanów dwa sianem za-tkanych.

— Widzisz... o... — rzekł Arnauta, palcem naflaszki i na dzbany pokazując.

Serb wstał; wyciągnął się, podnosząc ręce dogóry, aż mu w krzyżach zatrzeszczało, stęknąłprzeciągle i udał się, powoli stawiając nogi, jakbyzreumatyzmowanymi były, do chaty; nie wchodziłjednak do środka; zatrzymał się przy wiadrzemiedzianym pobielanym, co na żerdce wisiało. Wi-adro napełniała woda. Obok na kołku drewnianymzawieszony był czerpak. Serb czerpak z kołka zd-jął, wody nabrał i odbył ablucję na sposób ży-

99/178

dowski, posługując się gębą własną jak kubkiem.Wody w gębę nabierał, z gęby na dłonie wylewał ioblicze sobie mył. Sposób ten w mniemaniu wyz-nawców proroka uchodzi za wielce nieprzyzwoityi służy im nawet za pretekst do postponowaniawiary tych, co onego używają. Nie można jednakutrzymywać, ażeby praktycznym być nie miał.Człowiek za jednym zachodem myje sobie ręce,twarz i gębę. Serb umył się, chrząkał, prychał;obtarł się chustką, którą zza pasa wydobył, i doprzedmuchiwania cybucha się wziął.

Przedmuchiwanie cybucha jest kunsztem os-obnym, o którym fajkarze zachodni pojęcia najm-niejszego nie mają. Nie dość przedmuchać; trze-ba jeszcze umieć w cybuch zatrąbić. Nie każdy topotrafi i nie każdy cybuch do trąbienia się nada-je. Zależy to o tyle od rozmiarów, o ile od stopniaczystości kanału, którym się dym pompuje. Cy-buch powinien być jako flotrowers. Żaden Serbstarej daty, biorąc się do pierwszej w dniu fajki,nie zakurzyliby takowej, gdyby mu cybuch próbytrąbienia nie wytrzymał. Obecnie to się zmieniło.Dziś Serbowie papierosy palą. I nie mówićże tu, żestare czasy były to dobre czasy!..

Serb cybuch przedmuchał, zatrąbił, fajkęnałożył, ognia do czyru wykrzesał, zapalił,

100/178

zaciągnął się raz i drugi i w ręce Arnauty śliwowicyhaust łyknął.

Z kolei wstał biesiadnik drugi, po drugim trze-ci, po trzecim czwarty itd.; każdy się umył, obtarłi śliwowicy się napił.

Jeden ku bramie, która przez noc całą ot-worem stała, kroki swoje skierował.

— A?.. — zawołał inny tonem zapytania.— Trzeba by się dowiedzieć, co tam w domu

się dzieje...— odparł zapytany zatrzymując się.— Tak, Boga mi, to prawda... — odezwało się

głosów kilka.— Gazda oka z gospodarstwa swego

spuszczać nie może...— To prawda... — potwierdzili wszyscy

jednogłośnie. — Byle oko spuścił, to wnet biedajakaś spada: konie nie nakarmione, bydło nienapojone, owce w pole nie wygnane, świnki taksię. skarżą, że aż serce się kraje... Trzeba to siędowiedzieć...

Ruszyło ku wrotom kilku.— A sława!.. — odezwał się Arnauta. Zatrzy-

mali się.

101/178

Wnet jednak rozwaga, przezorność i troskli-wość gospodarska górę wzięły.

— Sława?.. ta nie ucieknie... — rzekł jeden. —No, a chociażby i uciekła, to cóż z tego... Radiwojwie przecie, co o nim trzymamy...

I ruszyli rezolutnie ku wrotom.— A toż dokąd, komszije?.. — zabrzmiał głos z

progu chaty.Był to głos Radiwoj a.Znów się więc zatrzymali i jeden usta już

otwierał w celu wytłumaczenia gospodarzowipowodów gospodarskich, zniewalających ich dodowiedzenia się, co tam się w domu dzieje, leczRadiwoj do słowa mu przyjść nie dał.

— Cóż to!.. — zawołał. — U mnie sława, aja bym miał, ni to człowiek bez przyjaciół, samśliwowicę, sam kawę pić, sam przy ognisku za-siadać, sam na frisztyk czekać, sam o ruczkumyśleć, sam czas spędzać?.. Ej, komszije! ja beznogi i bez ręki... jeżeli wy odejść zechcecie, to jaza wami w pogoń nie pójdę... tylko krzywdę mojeuczuję i nad nią zaboleję...

Możnaż było na wezwanie takie do gospo-darstwa śpieszyć? Możnaż było prośbie takiejoprzeć się?

102/178

— Kiedy tak... ha!... — odparł jeden — nie maco... Niech ludzie nie powiadają, że trstniczaniejednego Radiwoja mają i tego uszanować nieumieją...

— Poftim... proszę... — wyciągając rękę, wzy-wał gospodarz. — Salamlik u mnie obszerny,pomieścimy się w nim wszyscy; ogień na kominiesię pali; ogrzeje nas, zanim sionko wyżej pode-jdzie...

Powrócili do wrót wszyscy, weszli do chaty, doizby, do której z sieni drzwi na lewo prowadziły,zasiedli na poduszkach i kilimkach ,na podłodzerozesłanych, napili się śliwowicy powtórnie; a pośliwowicy przyszło sładko z wodą, które bratoweRadiwoja roznosiły cmokając do gości, gdy ci kon-fitury zapijali; a po sładkim nastąpiła kawa gorzka— kajmakły, a po kawie podano zakąskę — pas-tramę i jaja na śmietanie sadzone, ser owczy ipaprykę marynowaną w occie z pieprzem, hałwęi oliwki. Przy zakąsce, rozumie się, pojawił siędzban z winem. Goście się ogrzali i koło serca cklićim przestało.

— Ech!... — zawołał jeden — bracie Radiwo-ju!... Ta co my tu w izbie dusić się mamy!..Wyprowadź nas na czyste powietrze, niech zaugoszczenia twoje a na twoje sławę napucamy sięprzynajmniej...

103/178

— Jeśli taka woli wasza... e... — odparł gospo-darz.

I znów pod gruszami zasiedli, i znów echagórskie odgłosy wystrzałów odbijały, i znów ludzieschodzić się poczęli.

ROZDZIAŁ PIĄTYWIADOMOŚĆ NIESPODZIANA

I schodzili się goście do Radiwoja, i ciągnęłasię sława. Ciągnęła się dzień jeden, drugi, trzeci,czwarty, ba, dalej, piąty i szósty. Codziennie starsipod gruszami siedzieli od rana do nocy późnej;codziennie młódź w popołudniowej porze „kołoigrała”; codziennie na murawie świtanie dnia za-stawało śpiących snem junackim. Już się trawana murawie pogniotła od ustawicznego siedzeniai leżenia; już na gruszach gruszki wszystkiepoopadały od ustawicznego strzelania i niejednagałąź kulą przeszyta zwisała i więdła, a na ziemipełno zalegało liści i gałązek drobnych,zmieszanych z kośćmi ogryzionymi i jadł resztka-mi różnymi. Czegoś podobnego domyślają się oucztach, jakie sobie ludzie przedhistoryczniwyprawiali. Z tymi atoli gorzej być musiało. W cza-sach przedhistorycznych nie było komu szczątkówbiesiady uprzątać, zjadano bowiem podonczas i

104/178

psy, które w epoce powieści naszej na przedmiotpożywienia nigdzie już w chrześcijaństwie, a za-tem i w Serbii, nie obracano. Wrota od podwórzaRadiwoja stały wciąż otworem. Psy więc z miastacałego, gdy junacy znajdowali się w objęciach snutwardego, wkradały się, uprzątały w częściznacznej szczątki biesiady i nawet junakom wąsyoblizywały. To się działo w nocy. W dzień zaśfunkcję oczyszczania teatru sławy sprawowałyświnki. Te głównie opadłe gruszki zabierały. Dziękiprzeto psom i świnkom na teatrze sławy nie byłojeszcze tak źle, jakby być mogło, gdyby wszystkiekości, wszystkie resztki i wszystkie owoce po-zostawały na miejscu i rozkładały się na pierwiast-ki pod wpływem działania światła i ciepła.

Jakże długo sława trwała? Trwała dni sześćciągiem jednym i byłaby się pociągnęła dłużej,gdyby jej nie przerwała nagle wiadomość pewna,która spadła niespodzianie. Gdyby nie wiadomośćta, to:

— Przyjdzie kisza (deszcz) — powiadali Ser-bowie — i rozpędzi ludzi...

Powiadali jeszcze:— Człowiek wie, kiedy się sława zaczyna, ale

kiedy się kończy, to wie Bóg...

105/178

Spuszczając się więc pod względem tymcałkowicie na Pana Boga, ucztowali z sumieniemspokojnym, jedli, pili. okrzyki wydawali, śpiewali iz pistoletów pucali,

Ile zjedli, ile wypili, łatwo byłoby obliczyć, aobliczywszy, należałoby powiedzieć: na zdrowieim! Starczyłoby to w roku głodnym na wyżywienieTrstnicy całej w chwilach przednówku. Mniejsza ztym jednak. Jedzenie i picie, w jakiejś części przy-najmniej, obróciło się ludziom na pożytek przy-puszczalny, biorąc za prawdę teorię owę, któraw zbytkach tego rodzaju upatruje wpływ na or-ganizm człowieczy, podobny temu, jaki wywierająburze na naturę. Na podstawie teorii tej jedenz przyjaciół naszych spija się regularnie raz namiesiąc. Przypuściwszy atoli zbawienność naduży-wania od czasu do czasu jadła i napoju, przypuścićnie można pożyteczności pucania. Czytaliśmy wstatystyce pewnej, że w Europie samej wystrzeli-wają rok rocznie na wiwaty prochu za 10.000.000franków. Dziesięć milionów franków w rokukażdym z dymem się puszcza!.. To strach — jacyto my jeszcze.. mądrzy!... Trstniczanie na dolęswoją w przeciągu dni sześciu sławy puścili zdymem franków sto przynajmniej. Czy i wodniesieniu do zbytku tego powiedzieć bynależało: na zdrowie im!..

106/178

Puściliby i więcej, na deszcz bowiem ani sięzanosiło; spodziewać się więc można było, żesława potrwa jeszcze dni sześć drugich, a może idni sześć trzecich, gdyby nie przeszkoda pewna.U nas coś podobnego z imieninami się zdarza.Zjeżdżają się na przykład goście na imieniny jego-mości, przypadające w pierwszych dniach miesią-ca, i bawią do imienin jejmości, przypadającychpiętnastego, szesnastego lub siedemnastego. My,cywilizowańsi nieco aniżeli naddunajscy po-bratymce nasi, radzimy się kalendarza; onistosowali się

do pogody, a ta dopisywała stale, tak że biesi-adnicy powiadali:

— Sam Pan Bóg sławi Radiwoja sławę...Przyszła jednak wiadomość nieprzewidywana

i niespodziewana.Zanim z wiadomości tej sprawą zdamy,

musimy pierwej zaznaczyć zdarzeń kilka, jakie uRadiwoja na sławie zaszły. Zdarzenia te nic napozór same przez się nie znaczyły i nie wspom-inalibyśmy o nich, gdyby się nie wplatały wgirlandę wypadków składających się naopowiadanie niniejsze jako drobne- wielkichnastępstw przyczyny.

107/178

Na pozór sława szła sobie porządnie i regu-larnie. Poza nią atoli odbywały się — że się takwyrazimy — knowania, pomimo że wyraz ten niejest ściśle właściwy do wyrażenia czynności, któresię działy za pomocą gadania.

Na trzeci czy na czwarty dzień znajomy nasz,Piotr Bułgar, który handlowych podróżowałsprawach i wypadkiem tylko przytrzymany w Trst-nicy został, udał się do Anki Stoicewiczowej. Ankaprzyjęła go bardzo uprzejmie, zwyczajnie jak zna-jomego dawnego; siedzieć na dywanie prosiła,sładkiem i kawą poczęstowała i o zdrowie rozpyty-wała.

— Chwała Bogu... Człowiek choćby słabowaćchciał, to czasu nie ma... Z Becza do Białogrodu, zBiałogrodu do Widdynia, z Widdynia haj! znów doBiałogrodu, z Białogrodu do Szabca, z Szabca doTrstnicy...

— Bre, bre... — odezwała się kobieta, głowąkiwając — i Pan Bóg ci błogosławi...

— Ha!... taka to już dola moja... Jednemu PanBóg pozwala na miejscu siedzieć i jak kamieńmchem porastać, drugiemu każe się toczyć jakkuli... Ot, ty na przykład, gospojo, siedzisz I PanBóg ci błogosławi...

108/178

— Co ja!... — podchwyciła Anka. — Ach! smut-na dola moja, dola wdowy biednej, niewiastyopuszczonej... Rady bym sobie dać nie mogła,gdyby nie pomoc boska...

Bułgar znał słabość Stoicewiczowej, (przybrałwięc minę spółczucie wyrażającą i powolinaprowadził rozmowę na ceny jedwabiu, bydła,owiec i innych produktów. Jedwab zwłaszczaszczególnie go interesował; powiadał, że podobałsię kupcom w Beczu i jeden z nich proponuje Anceukład stały, zapewniający jej rocznie dochódznaczny, wynoszący dukatów dwieście z górą. An-ka w prowadzeniu umowy okazywała biegłość nie-

zwykłą, tym bardziej uderzającą, iż się wciążwymawiała, że biedna, że opuszczona, że radysobie dać nie może, że lęka się itp. Po dobiciutargu o ceną, pozostawało tylko oznaczyć sposóbdostawy towaru i sposób wypłaty.

— Umówmy się najprzód o termin — rzekłPiotr — który zastosować potrzeba do mnie jakodo pośrednika... Ja w każdej ze skiel dunajskichbywam cztery razy do roku i bawię po dwa tygod-nie, dla przyjmowania zamówionych przeze mnietowarów i oddawania takowych kupcom, azarazem dla odbierania od kupców pieniędzy iwypłacania sprzedającym... Przez ręce moje prze-

109/178

chodzą towary i pieniądze... Owóż, kiedy jedwabtwój gotów być może?...

— W jesieni...— W pierwszej połowie miesiąca listopada?...

Anka pomyślała przez chwilę.— Tak... — odpowiedziała. — Wcześniej

nawet..— Wcześniej nie, bo musiałabyś dalej trans-

portować albo też innego pośrednika szukać,jeżelibyś chciała zbyć jedwab w Szabcu, który jestnajbliższą od Trstnicy skielą i w którym jaspędzam czas regularnie każdego listopada odpierwszego do piętnastego... Kto towar do skielidostawi?...

— Miłosz...— Kto pieniądze odbierze?...— Miłosz...— EL. — Bułgar głową kiwnął. — Jak to dobrze

teraz!...— Co?... — zapytała Anka.— To, że się Miłosz nadał... Gazda gotowy...

Dawniej taki był z dostawą i wypłatą kłopot; terazwe wszystkim się Miłoszem wyręczyć można...

— Wszystko to Miłosza i dla Miłosza... —odrzekła kobieta.

110/178

— Pozostaje go tylko ożenić...Anka westchnęła i głową smutnie pokiwała.— Pora by już...Anka westchnęła i ramionami ścisnęła; po

chwilce nagle zapytała:— Czy ci co mówił?...— Ta tak... niby... Słówko powiedział, a ja się

reszty domyślił... Pytanie jednak, czyby go diewo-jka chciała?...

Anka się żachnęła, jakby w słowach tych obel-ga się dla niej zawierała, i odrzekła:

— Jakżeby chcieć nie miała?... Czegóż toMiłoszowi brak?... czy dostatku?... Chwała Bogu,nie zmarnowało się z dobra jego nic... Czy rozu-mu?... W Trstnicy całej nie znajdzie się drugi, coby tak umiał na książce czytać i tak na papierzepiórem pisać... Czy urody może?... Przeszkoda, ja-ka jest, nie pochodzi ze strony diewojki...

— Wiem ja, z jakiej przeszkoda pochodzistrony... — wtrącił Bułgar.

Anka głową kiwała i ręce na piersiachskrzyżowała. Piotr odchrząknął i nosem czmych-nął...

— Szkoda... — rzekł. — Szkoda diewojki,piękniejszej z dniem każdym, a przy tym szkoda

111/178

i młodzieńców, co na tę lepotę patrzą i dostać jejnie mogą, jak gwiazdy z nieba... I nie ma rady?...

— Ta... — odparła Anka. — Rada by się możei znalazła... Chodziłam umyślnie do Czekieszyna-monastyra i pytałam najuczeńszych w piśmiekaługierów...

— Cóż powiadali?... — zapytał Piotrponaglając Ankę do opowiadania dalszego.

— Powiadali, że zaklęcie zdjąć by się dało, ale-by to nowców dużo kosztowało...

— Radiwoj by nie pożałował...— I ja bym nie pożałowała — podchwyciła

Anka — pomimo że, jak widzisz, jestem biedna,opuszczona wdowa... Dla synka mego jednak, dlasokoła mego, ach! krwi własnej bym. niepożałowała...

— Cóż Radiwoj na to?...— Ani sobie o tym gadać pozwala...

Próbowałam sama, próbowałem przez braci jego,próbowałem i przez Milicę...

— Połudil się człowiek!... — zawołał Piotr.— Kto to wie?... Bóg jeden wiedzieć może...

Jak mu Turcy, Bóg by ich pobił! zęby powytłukalii nogę, i rękę odcięli, i jak go żonie oddali, topokazał się mu święty Sawa i powiedział: „Zarar

112/178

jok, bracie, wyzdrowiejesz i pociechę będziesz mi-ał... dziecko twoje się pomści, tylko zaklnij je zak-lęciem, co ci najpierwej na myśl przyjdzie...” To znim o wszystkim mówić można, tylko nie o tym...

— Powiadałaśże kaługierom, że się Radiwo-jowi święty Sawa pokazał, i co mu mówił?...

— Powiadałam...— Cóż oni na to?...— Mówili, że święty dałby się przebłagać, byle

cerkiew pod -wezwaniem jego zbudować...— Chyba mu się zdaje, że się jeszcze koczina

kraina wznowi!... — rzekł Bułgar.— Nie wiem... Co ja biedna wdowa wiedzieć

mogę?... Wiem tylko, że mi syna żal, i wyrzucamsobie, żem go, zamiast przez lat sześć na naukęposyłać, w domu nie trzymała i jak mu lat osiem-naście się skończyło, nie ożeniła... Mnie się zachci-ało rozumu dla niego i kto wie, czym mu szczęścianie zniszczyła... Ożeniony sześć lat temu, nie był-by się na Radiwojczankę zapatrzył... Ot, co to, bra-cie Pietrze, niewiasta sama, opuszczona, wdowabiedna!...

W oczach jej zakręciły się łzy, które onarękawem obcierać poczęła.

113/178

—- Nie, nie, Anko... nie płacz... — peswadowałBułgar.

— Serce się kraje na myśl, że dziecko więd-nie... Już bym mieć mogła wnuczęta... A tak co?...on sam, ja sama...

— Nie płacz... Płacz nie nie pomoże...— Cóż pomoże?...— Kiedy jest rada, to się znajdzie i porada...

Chodzi o to tylko, żeby Radiwoja przekonać, że wSerbii kaugi i za lat sto nie będzie... On przecieczłowiek rozumny, przekonać się da, jeżeli się muna rozum powie...

. — Ach! gdyby się też znalazł człowiek taki, toja bym ślady jego całowała!...

— Ot, ja spróbuję... i jeśli się mi uda, nie będęwymagał, ażebyś ślady moje całowała... Widzi-ałem się ja z ludźmi wielikaszami: wdziałem sięz hadżi-Mustafą paszą, widziałem się ze starymMehmed-bejem, widziałem się z młodymKulinkapetanem, widziałem się nawet zPaswanem-Oglu...

Ostatnie to imię podziałało na Ankę jak ud-erzenie prądu elektrycznego. Drgnęła. Piotr jed-nak nie zważając na to, ciągnął dalej:

114/178

— Widziałem się z nimi wszystkimi i odkażdego z nich usłyszałem po słówek kilka, któregdy Radiwojowi powtórzę, to on... zmiękniemoże...

Z rozmowy powyżej przytoczonej pokazujesię, co to właściwie było zaklęcie owo, o którymBułgar na drodze z Szabca do Trstnicy półżartemmówił. Wchodziła tu interwencja potężnaświętego Sawy, patrona Serbii, który się Radiwo-jowi w malignie pokazał. My oczywiście inter-wencji tej brać na serio nie

możemy. Była to halucynacja człowieka, któryciężką przebył gorączkę, zanim się z łoża boleściudźwignąć zdołał. Człowiek ten jednak w moral-nym jestestwie swoim nie posiadał nic innego,tylko wiarę silną, ślepą, nie dopuszczającą tłu-maczeń, perswazyj ani rozumowań żadnych.Święty się mu pokazał, mówił do niego, dał mupolecenie — tego było dosyć: Radiwoj czuł się iuznawał związanym rozkazem z nieba, rozkazem,którego, jako chrześcijanin dobry, jako Serb przytym, nie złamałby za żadne świata skarby.

Żeby zaś mieć wyobrażenie, w jakiej chwili iw jakim stanie umysłu rozkaz ów na niego spadł,dość powiedzieć, że ciągu choroby, jaką wskutekdokonanych na osobie jego operacyj jańczarskichprzebywał, urodziła mu się córka i umarła żona,

115/178

i on o tym nie wiedział. Urodziny i pogrzeb woczach się jego odbywały: — patrzał i nie widział.Dowiedział się o tym później dopiero, po upływiemiesiąca całego, kiedy głosem osłabionym nażonę zawołał. Zamiast żony przyszła bratowa.

— To ty, Elenko?... — zapytał.— Nie, to ja, Stana... — była odpowiedź.— Elenko!... gdzież ona?...— Odeszła...— Dokąd?... kiedy wróci?...— Odeszła i nie wróci już nigdy...Nie zrozumiał zrazu odpowiedzi 'tej. Bracia,

bratowa i' dzieci ich łoże jego otoczyli i z ich minsmutnych domyślił się strasznego wyrazu „nigdy”.Wtem dziecko zakwiliło:

— A to co?... — zapytał.— Dziecko twoje...— Syn!... — zawołał i zerwał się, i na łożu usi-

adł, i ręce wyciągnął.Nawet rąk wyciągnienie złudzeniem było. Nie

posiadał świadomości braku ręki lewej.Pokazania się więc świętego w stanie takim,

w jakim Radiwoj się znajdował, brać na serio niemożna. Była to, jak rzekliśmy wyżej, halucynacja

116/178

gorączkowa. On jednak brał to na serio — i nietylko on, ale wszyscy, co go otaczali — i nie tylkoci, ale w Serbii całej nie znalazłby się w czasieonym człowiek jeden, który by się odważył po-dawać w wątpliwość widzenie, za prawdziwościąktórego (przemawiała naiwność wiary i mocprzesądów.

Zadanie więc, jakie Bułgar na siebie wziął,trudnym było do rozwiązania. Trudności tej Piotrbył świadomym i on sam bowiem wierzył, że świę-ty Sawa męczennikowi się pokazywał. Mógłże niewierzyć? Mogłaż interwencja patrona kraju właś-ciwszą sobie okazją obrać? Jeżeliby się święty niepokazał Radiwojowi wówczas, kiedy on, po okaza-niu takiego hartu ducha, takiej stałości charakterui takiego patriotyzmu, obcięty niby drzewo zkonarów i zmięty rękami niewiernych, rodzinieoddany został, to już chyba święci wypuścili Ser-bię i Serbów z opieki swojej na wieki. Zgrozypodobnej nikt przypuszczać by się nie ośmielił.Nie ośmielał się przypuszczać tego i Piotr i dlategowierzył, wierzył bezwarunkowo, że Radiwoj był de-pozytorem rozkazania niebieskiego.

Z drugiej jednak strony, Bułgar, handlarz, za-patrujący się na rzeczy okiem trzeźwym, niewiedzieć nie mógł, że rozkazanie niebieskie niezgadza się ze stanem spraw ziemskich. Dla

117/178

spełnienia rozkazu potrzeba by wojny, do którejnajmniejszego nie było podobieństwa. Wojnaumknęła w dal niedojrzaną. Naród był zad-owolony; rząd zaś starał się o to jedynie, żebyzadowolnienie to utrzymywać i potęgować. O wo-jnie nikt ani marzył. Jakże pogodzić te dwiesprzeczności: rozkazanie świętego Sawy i stanrzeczy? jak wypośrodkować z tego odstąpienieRadiwoja od powziętego postanowienia: niewyda-nia córki, jak tylko za junaka, co Serbię odpanowania tureckiego uwolni? To przeto, co Ankao rozmowie z kaługierami mówiła, wydało się Buł-garowi drogą jedyną mogącą z trudnościwyprowadzić.

A chodziło mu wielce o wprowadzenie Radi-woja na drogę praktyczną, dla powodówniemałoważnych. Radiwoj posiadał wziętość iwywierał wpływ — wziętość i wpływ, które śródzadowolnienia ogólnego stanowiły dysonans,niepomyślnie na usposobienie umysłów oddziały-wający. Wszyscy zgadzali się ze stanem rzeczy;on jeden się nie zgadzał i rozporządzał środkiemrozpalającym młode wyobraźnie, najskorsze i na-jpochopniejsze do zaburzania spokoju bez ogląda-nia się a następstwa. Córka jego, jako owa królew-na w bajkach, do spółubiegania się o rękę którejwyzywał król-ojciec bohaterów świata, była środ-

118/178

kiem owym. Młodzież, dla Milicy, lgnęła do Radi-woja i podzielała opinie jego. Mogło to doprowadz-ić do następstw najsmutniejszych, do następstw,które Piotr, handlarz pojmujący całą pokojuwartość, za występne uwa-

żał i gotów był dołożyć usiłowań wszelkich wcelu odwrócenia takowych.

W tym celu nazajutrz po rozmowie z Ankązagaił z Radiwojem rozmowę treści politycznej,wybrawszy do niej ten moment, w którym tak onjako gospodarz, jako też goście wszyscy na czc-zo jeszcze byli. Zagaił ją w ten sposób, że sko-rzystał z pretekstu pierwszego lepszego i sławićpoczął panujący w kraju spokój, owoc zadowol-nienia ogólnego. Serbowie potakiwali; Radiwojmilczał; jeden tylko Stojan, którego obecność za-znaczyliśmy dnia pierwszego sławy na czele koła,stawiał obiekcje, łatwo przez Piotra zbijane.

— Co tu gadać! — rzekł ten ostatni tonemstanowczym — i przeciwko prawdzie i Panu Bogugrzeszyć!... Dobrze teraz i lepiej nie potrzeba...

— Niedobrze... lepiej potrzeba... lepiej byćmusi i lepiej będzie... — odezwał się Radiwoj su-cho, głosem szepleniącym.

— Radiwoju, bracie!... słowa twoje na uwagęi szacunek zasługują, ale zastanów się jeno, czy

119/178

brak na czym krajowi albo narodowi?... Swobo-da?... — jest; możność zbogacenia się?... — jest...

— Swoboda, możność bogacenia się... — pod-chwycił Radiwoj. Wypędzam świnki moje w las nażołędzie i buczynę, to znaczy daję im swobodę imożność bogacenia się: chodzą, żeru, gdzie i jakim się podoba, szukają... a na czyje to obraca siękorzyść, świnek czy moję, hę?...

— Czy z tym świnkom źle?... — odparł Bułgar.— I one zadowolnione, i ty zadowolniony...

— Tak, one zadowolnione, póki mi do głowynie przyjdzie z pastwiska je spędzić, w chlewiezamknąć i głodem morzyć albo nogi im kijem ła-mać...

— No, no... — rzekł Bułgar tonem odporupoważnego — tak nie bywa...

— Nie bywa?... A popatrzże się na mnie!I pokazywał kolejno na kikieć ręki, na odłam

nogi, na ogołocone z zębów dziąsła i na pomarszc-zone bliznami! i szramami oblicze.

— Nie bywa?.. — powtórzył z akcentem ironii.— Przeminęło to i już nie wróci...— Kto zaręczy?...— Nie wróci, powiadam ci, Radiwoju, bracie...

Widziałem się i mówiłem z hadżi-Mustafą...

120/178

— No?... — zapytał Radiwoj.— Powiadał, że od sułtana samego, z ust jego

własnych dostał rozkazanie obchodzić się z rająjak matka z dzieckiem rodzonym... Widziałem się imówiłem ze starym Mehmed-bejem...

—. No?.. — zapytał Radiwoj powtórnie.— Ostrzega i radzi, ażeby się jeno raja

szanowała, a tak zakon turecki jak i interes Turkówzgadzają się w tym, ażeby się z nią po ojcowskuobchodzić... Widziałem się i mówiłem zPaswanem-Oglu...

— No?.. — zapytał Radiwoj po raz trzeci.— Powiada, że dosyć ma kłopotów z pasza-

likiem swoim, ażeby miał słuchać skarg i namówjańczarskich i kirdżalskich... Widziałem się imówiłem z Kulin-kapetanem...

— No?... — zapytał Radiwoj po raz czwarty.— Pokazywał mi miecz zaklęty, talizman,

który taką ma moc, że póki mu go raja z rąk w bo-ju nie wydrze, póty panowanie tureckie uszczer-bku najmniejszego nie poniesie...

Ostatnie te wyrazy uderzyły słuchaczy, Radi-woja nie wyjmując, bardziej aniżeli wszystko, coPiotr powiadał o hadżiMustafie, Mehmed-beju iPaswanie-Oglu, z których pierwszy był namiest-

121/178

nikiem sułtańskim, drugi obywatelem wiązaniepaństwowe uosabiającym, trzeci buntownikiemszczęśliwym, wyobrazicielem porządku starego isąsiadem serbskim o miedzę, u którego jańczaryopieki szukali i takową znaleźli, którego zatempodejrzewano o intencję postawienia w Serbiirzeczy na tej stopie, na jakiej stały przed wojną.Wszystkie te jednak wiadomości, takie ważne,straciły w mniemaniu obecnych na znaczeniu i do-niosłości wobec miecza znajdującego, się w posi-adaniu Kulin-kapetana. Sprytny Bułgar, znającysłabe słuchaczów swoich strony, zachował go naostatek, ażeby nim, niby obuchem, opinią prze-ciwną w łeb zwalić i takową stanowczo pokonać.Serbowie ramionami ściskali, wąsy gładzili,chrząkali i brwiami łypali. Stojan zaklął:

— Majka niegowa!...Radiwoj zaś zamyślił się, oczy w palący się

na kominie płomień wlepił, po chwili westchnął irzekł: — Ha... to będzie, co Bóg da...

— Ale kaugi już nie będzie... — podchwyciłPiotr. — Sam Bóg jej nie chce...

Radiwoj nic na to nie odpowiedział.Bułgar nie posuwał rzeczy dalej. Uważał za-

pewne, że czekać należy aż rzucone przezeńziarno samo zakiełkuje i plon. wyda. Domyślał się,

122/178

że Radiwoj nie o czym innym w chwili tej myślijeno o zaklęciu swoim i o córce swojej. Wolał więczostawić go na ten raz myślom własnym,spuszczając się na to, że miłość ojcowska dladziecięcia jedynego sama zaprowadzi go na drogęprzez kaługierów wskazaną, na drogę jedyną dowyjścia z trudności bez narażenia na szwankwiary religijno-patriotycznej i sumienia chrześci-jańskiego. Nie chciał jednak żadnego z powodówi żadnej z racyj do konkluzyj prowadzących w cie-niu pozostawiać. Przerwał więc rozmowę i zapro-ponował wyjść pod grusze, a gdy się biesiadnicypod gruszami zainstalowali, obchodził, zachodził,o przedmioty różne zaczepiał, aż mówić począł onieobecnym Miłoszu, podnosząc przymioty, jakiego odznaczały.

— Szczęśliwa matka, że się takiej doczekałapociechy... — powiadał.

Wszyscy to jednogłośnie przyznawali.— Och!.. czemużem się nie ożenił!.. — za-

wołał.— Skądże ci ten żal za późny?... — ktoś zapy-

tał.— Ta co by za późnym być miał!.. — odezwał

się inny. — Żeń się... Żenią się przecież starsi niżty ludzie...

123/178

— Nie tyle mi żal tego, żem się nie ożenił,co tego, że nie mam córki na wydaniu... Gdybymcórkę miał, zaprzągłbym do haraby bawołówdwanaście i przywiózł Miłosza jej na męża, sobiena zięcia...

Słowa te wydały się Serbom zabawnymi.Odezwali się śmiechem grubym i powolnym. Radi-woj zaś spojrzał na Piotra z ukosa i rzekł:

— Jak widzę, ty, bracie, umiesz gdzie indziejmierzyć, a gdzie indziej strzelać...

Spółbiesiadnicy domyślili się, o co chodzi;śmiech ustał,. Piotr uśmiechnął się do siebie iprzyjmując z rąk sąsiada krążący dzban, wypił zazdrowie Radiwoja, wnuków jego i prawnuków.

— Żiwio!.. — krzyknęli Serbowie z przy-ciskiem.

Dzban poszedł w obieg, zagrzmiało wystrza-łów kilka, sława szła trybem zwyczajnym.

Nazajutrz tryb zmienił się nieco. Ubył gość je-den, a na miejsce jego jeden nowy przybył: —odjechał Piotr przed dnia świtaniem, przyszedł zaśpiechotą gęślarz ślepy, Michaj stary, i od rana za-jął pod gruszami miejsce poczesne. PrzybyciemMichaja uradowali się wielce starzy i młodzi. Odrana też podwórze Radiwoja zapełniło się ludemmnogim, którego połowa większa składała się z

124/178

dzieci małoletnich. Gęślarz w struny uderzył; —cisza zapanowała; — śpiewał:

— „Nietko besze Strachinitiu bane, Beszebane u malenoj bańskoj, U malenoj bańskoj krajKosowa. Da takoga nieima sokoła”.

Śpiewał długo, a raczej opowiadał o czynachznakomitych Strachinicza bana, który, zaw-iedziony przez szwagrów, dziewięciu Jugowiczów,i opuszczony przez wszystkich z wyjątkiem psawiernego, odważył się sam jeden wejść do środkaobozu tureckiego, w którym znajdowały się wojskaniezliczone, i z rąk najwaleczniejszego pomiędzyTurkami odebrać porwaną mu żonę.

Skończył — słuchacze słuchali wciąż. Pieśniarzjednak pierwej posilić się musiał i gardło odwilżyć,zanim zaczął pieśń drugą.

Śpiewał i odpoczywał, odpoczywał i znówśpiewał, a niekiedy gęśl na bok odkładał i prawiłpowieści cudowne o żmii, co biednemuczłowiekowi za mleko dukatami płaciła, o chłopcu,co diabłu duszę zaprzedał, o świętym Tomaszu,co się w pszczoły przemienił i wykradł królowi di-abłów tajemnicę urządzania koszów we młynie.Nad wieczorem przestał ślepiec śpiewać i powieś-ci opowiadać — zmęczył się biedak, przyszli Cy-ganie i stanęła młodzież do koła.

125/178

A kiedy koło się igrało, bez Stojana tym razem— tego bowiem pieśni i opowiadania gęślarza wtaką zadumę głęboką wprawiły, że oczy zamknąłi z miejsca się nie ruszał — kiedy koło się igrało,rozległy się nagle w dali huki wystrzałów, zwiastu-jących przybycie gości nowych.

Było ich snadź więcej jak jeden, jak dwóchlub trzech, strzelali bowiem gęsto i często, budzącecha górskie, tak że się wydawało, jakby tyralier-ski szedł ogień.

Bach!.. buch!.. echa echom podawały, grzmo-ty grzmotom odpowiadały.

Ucichło na chwilę i po chwili strzelaninawznowiła się we wrotach. Na podwórze wjechałjeździec jeden, za nim drugi, za tym trzeci,czwarty, piąty, dziesiąty, dwunasty. Dwunastubyło ich równo — chłopy ni to dęby — a co zakonie pod nimi!... a co za ubranie na nich!... Barwyod nich bijące oczy zrywały; złoto z nich kapało;konie, na których siedzieli, nie powstydziłyby siępod wielkim wezyrem albo i pod sułtanem nawet;rzędy jedwabne, złotem i srebrem haftowane,jatagany, pistolety, strzelby drogimi osypanekamieniami.

Gdy jeździec naczelny koło w pierwszejpołowie objechał i siedzącym pod gruszami w

126/178

całej się okazałości sprezentował, powstałpomiędzy tymi ostatnimi niepokój niejaki, tłu-maczący się szmerem, który sprawiał półgłosemwymawiany wyraz: hajducy...

— Boga mi, hajducy!.. — zawołał jedengłośniej, z przestrachem prawie.

— Cziuti (cicho)... — odezwało się głosów kil-ka.

Hajducy defilowali jeden za drugim, bez strze-lania z pistoletów. Było to oznaką nienajlepszą.Znaczyło to, że nie mają zamiaru brać w sławieudziału. Cóż za zamiar mają? Pytanie to biesiad-nikom ćwiekiem we łbach utkwiło i odpowiedzi nanie znaleźć nie mogli, aż ten, co na czele jechał ina harambaszę wyglądał, objechawszy koło i za-trzymawszy konia przed siedzącymi pod grusza-mi, sam im odpowiedź dał.

— Ej, Serbowie!.. — powiedział. — Pijecie tuwino słodkie, jecie chleb biały i jagnięta pieczone,koło igracie i gęślarza słuchacie, weselicie się io nic nie dbacie, a duszman tymczasem ziemięwaszę najeżdża, sioła pali i lud w niewolę za-biera... Ej, Stojanie, pobratymie!.. i ty tu?.. Ej, trst-niczanie!., nie przybywam ja do was po to, żebyu Radiwoja sławę obchodzić... Dam tylko koniomwytchnąć i na czele czety mojej junackiej

127/178

pociągnę dalej na duszmana, pozostawiając wamdo woli: albo sławą się zabawiać, albo przeciwkojańczarom, kirdżalim i Paswana-Oglu wojskom wślady moje śpieszyć... Więc, trstniczanie, albo by-wajcie zdrowi, albo do widzenia!..

Konia na miejscu zwrócił i z podwórzawyjechał.

ROZDZIAŁ SZÓSTYHADŻI-MUSTAFA

Białogród — serbska stolica — niepodobny dz-iś do tego Białogrodu, Jaki za czasów tureckiegopanowania rozrzucał się na cyplu, wciskającymsię w kąt, który formuje ujście Sawy do Dunaju.Dzisiejszy jednak przechowuje jeszcze ślady nie-jakie dawniejszego. Ze śladów tych wnioskowaćmożna, jakim on był w epoce powieści naszej.Gospodarowali w nim Turcy, a ci budowali „nieludziom miasto, lecz sobie...” twierdzę, to znaczy,że to, co twierdzę stanowiło, nosiło na sobie cechytrwałości, to zaś, co za przytulisko miejskieludziom służyło, przypominało namiot. Sposób, wjaki się Turcy zabudowują, najlepiej świadczy okoczowniczości narodu jako też o braku w nichducha, że się tak wyrazimy, konstrukcyjnego,zdolnego do wykonania podboju i utrzymania

128/178

takowego przez dłuższy lub krótszy czasu prze-ciąg, niezdolnego do organizowania społeczeńst-wa. — W tej materii jednak pomówimy obszerniej,jeżeli się okazja nadarzy, tu zaś ograniczymy sięjedynie a skreśleniu fizjonomii Białogrodu.

Białogród, jak wszystkie w ogólności miastatureckie, przedstawiał się z daleka zachwycająco.Domy różnobarwne, dachy czerwone, drzewdużo, cyprysy smukłe, minarety zaostrzone ibłyszczące, mury i wały forteczne nadawały mupozór malowniczości skończonej i doskonałej. Is-tota jednak malowniczości owej podobną byławielce do łuków owych triumfalnych, budowanychz płótna i kartonu a udających granit i spiż. Zamateriał budulcowy służyły jej: cienki słup drewni-any i dranica. Stawiane z nich domy posiadały tr-wałość baraków; trzymały się jednak długo, dzię-ki łatwości, z jaką się naprawiały, gdy czas częśćjaką nadwerężył. Dom też tu-

recki jest obrazem wiernym tureckiego państ-wa, trzymającego się za pomocą reparacji ustaw-icznej. Spróchniały słupek zamienia się innym, cotakże wkrótce spróchnieje; osłabione wiązaniezbija się ćwiekiem, który od pierwszej chwilirdzewieć poczyna; dziura w ścianie,spowodowana odpadnięciem dranicy, łata siędranicą nową, z góry na odpadnięcie wskazaną. I

129/178

trzyma się to, pomimo złego gatunku materiałów iwątłości budowlanej.

Grzbietem wciskającego się pomiędzy Sawę aDunaj cypla idzie prowadząca z głębi Serbii dro-ga, która w mieście stanowi ulicę główną, wiodącąod bramy głównej wałów zewnętrznych do bramygłównej cytadeli, położonej w punkcie połączeniadwóch rzek i wieńczącej sobą szczyt i spadkistromego wzgórza, panującego militarnie nadbiegiem Dunaju, a w sensie perspektywnym nadnizinami, rozlegającymi się szeroko na lewymbrzegu Dunaju i na lewym brzegu Sawy. Pomiędzymurami cytadeli a zewnętrznym, od brzegów jed-nej rzeki do drugiej przekopanym wałem leżywłaściwe miasto, rozrzucające się na grzbieciewzgórza i na spadkach onego. Grzbietemprzepołowia je ulica główna, o której wspom-nieliśmy powyżej. Równolegle do niej idą ulice,jedna nad Dunajem, druga nad Sawą. Przy tej os-tatniej przystań handlowa; tamta uderza na pier-wsze spojrzenie mnogością sklepików, w którychświeżą sprzedają rybę; środkowa odznacza siętym, że wychodzi na plac z trzech stron otoczonyzabudowaniami, czwartą zaś otwarty na wygon,dopierający do stoków cytadeli i przerżniętydrogą, prowadzącą przez most zwodzony domurowanej, działami najeżonej bramy. Na trzech

130/178

tych ulicach sklepiki, warsztaty rzemieślnicze,kawiarnie, jatki, piekarnie, gar kuchnie i meczetyznamionują życie miejskie, wlokące się leniwie,sennie niemal i symbolizujące się dokładnieobrazem człowieka drzemiącego z nogami podg-iętymi. Od tych trzech ulic rozchodzi się siećpowikłana uliczek ciasnych i głuchych, istnylabirynt, pełen skrętów i zaułkówniespodziankowych. Na pochyłości dunajskiej, oz-dobionej zabrukanymi przez Turków ruinamipałacu Eugeniusza Sabaudzkiego,. mieszkawyłącznie ludność turecka; pochyłość sawską za-ludnia mieszanina narodów, w skład której Ser-bowie wchodzą w części najmniejszej, w najwięk-szej zaś Żydzi hiszpańscy, a obok nich Ormianie,Grecy, Cincary. Serbowie wynieśli się na przed-mieścia, głównie na Paliluję, czepiającą się groduw połowie onego naddunajskiej.

Dwie więc w owoczesnym Białogrodzieodróżnić należy części: miasto — warosz — za-warte w obrębie wałów zewnętrznych, i twierdzę— grad — otoczoną rowami i -murami. ,

Grad serbski i gród polski, oznaczając w grun-cie jedno i to samo, różnią się jednak tym, żedo znaczenia wyrazu tego przywiązuje się u Ser-bów pojęcie obrony, skombinowane z pojęciemmurowania. Miasto obronne murowane jest gro-

131/178

dem. Dlatego to część Białogrodu wałem ziem-nym obwiedziona nazywała się waroszą.

Warosz nie była murowaną, ale i w grodziemurowania znajdowało się tyle tylko, co w rowach,pod parapetami, w bramach i w kazamatach —wszystko inne zresztą drewniane, z wyjątkiemmeczetu, stojącego w punkcie widnym i strzela-jącego w górę minaretem smukłym. Nie opodalod meczetu wznosił się budynek piętrowy, z kruż-gankami i kolumnami, o dużych, szklanych ok-nach i ze złocistą cyfrą sułtańską na frontonie, zogrodem cienistym z tyłu i z podwórzem obsz-ernym z przodu: pomieszkanie paszy, wielkorząd-cy elajetu serbskiego, namiestnika Sułtana SelimaIII, który pierwszy z sułtanów tureckich próbowaćzaczął leczyć państwo otomańskie za pomocąśrodków zaczerpniętych w receptach przepisy-wanych państwom chrześcijańskim. Namiest-nikiem tym był pamiętny w dziejach Serbii hadżi-Mustafa.

Hadżi-Mustafa nie należał do orlego ludzirodzaju i dlatego niekoniecznie właściwym był natak ważnym stanowisku, jakie podówczas Serbiazajmowała. Na stanowisku tym potrzeba byłoczłowieka umiejącego pomiędzy przeciwnymilawirować prądami. Hadżi-Mustafa sztuki tej de-likatnej nie posiadał w stopniu wysokim. Potrzeba

132/178

było, ażeby był sprytny i przebiegły; on zaś był do-bry — „dobry człowiek” w najliteralniejszym poję-cia tego znaczeniu. Jako taki, stał po stronie inten-cyj reformatorskich Selima III, które nie rozumem,ale sercem pojmował, upatrując w nich umniejsze-nie krzywd ludzkich i pomnożenie sumy spraw-iedliwości. Dla tej tylko przyczyny reformy doprzekonania mu przypadły. Nie był to jednakczłowiek zdolny powziąć pomysł jaki lub też powz-ięty przeprowadzić. Nie był on usposobiony anido inicjatywy, ani do egzekucji. Posada namiest-nicza w Białogrodzie dostała mu się dlatego, żenikt się o nią w Konstantynopolu nie współubiegał,z powodu że była osławiona jako nie przynoszącakorzyści odpowiednich mozołom i niebez-pieczeństwom. Kazano

mu: „jedź!” — pojechał. Wręczono mu firmansułtański, zabraniający jańczarom wstępu naziemię serbską, i firman ten służył mu za dyrekty-wę polityczną, której się ślepo oburącz trzymał.

Hadżi-Mustafa w odniesieniu do zarządu krajupieczy jego powierzonego przedstawiał osobę suł-tana, posiadał zatem władzę absolutną, tak samojak wezyr bośniacki, jak pasza skadarski, jakwszyscy wielkorządcy na czele paszalikówpostawieni. Pomiędzy nim jednak a innymi wielko-rządcami zachodziła różnica położenia, zależąca

133/178

na tym, że inni, posiadając władzę absolutną,posiadali oraz i środki do utrzymania takowej,środki nieograniczone, dozwalające im używać inadużywać władzy przez zabieranie na korzyśćonej wszystkiego, co się im potrzebnym 'wydawaćmogło. Hadżi-Mustafa zabierać nie mógł nic: niemiał kim. Spaje, mając własny w tym interes, aże-by zabieranie dochodów ich nie uszczuplało, nienadawali się do tego. Zaptije — policja ziemska —byli za słabi. Naród poczuwał się do praw, którychgotów był bronić. Pasza przeto, z władzą absolut-ną w ręku, pozostawał bezwładnym prawie, za-leżał bowiem z jednej strony od dobrej woli spa-jów, z drugiej od uległości rajów, nie posiadającani w ręku, ani w głowie sposobów do rozbudzaniapierwszej i utrzymywania w równej mierze drugiej.Nie pozostawało mu więc nic innego jak ulegaćsamemu, to znaczy stosować się do położenia izostawiać okolicznościom bieg wolny, starając sięjedynie o ratowanie form, otaczających majestatwładzy sułtańskiej. To ostatnie przychodziło mubez trudności i ułatwiało wielce zadośćczynienietrudnym obowiązkom, ale, dodać potrzeba, niew odniesieniu do wszystkich. Spajowie i raje szliw ład namiestnikowi sułtańskiemu i nie zadawalimu kłopotów wielkich. Znajdowali się jednak tacy,którzy nie uwzględniali położenia hadżi-Mustafy.

134/178

Byli to tłumacze Koranu sprawiający obrzędy re-ligijne i władzę sądowniczą, mułłowie i hodżowie,na czele których stał mułła Jusuf, basz-hodża,będący zarazem arcykapłanem i sędzią na-jwyższym, o tyle od paszy niezależny, że odnosiłsię wprost do Konstantynopola, do szeik-ul-islama,i posiadał w stolicy, w sferach najwyższych rzą-dowych, głos i protekcją.

Basz-hodża krzywym okiem patrzył na zaszłepo zawarciu pokoju sistowskiego zmiany, a mi-anowicie i szczególnie na wydalenie jańczarów zkraju i zamknięcie im drogi do po-

wrotu. Uważał to jako triumf chrześcijaństwanad islamizmem, jako rodzaj świętokradztwa,wołającego o pomstę do Ałłacha. Firman jednakbył wyraźny i on przeciwko rozkazowi padyszacha,bożego na ziemi namiestnika, nie mógł nic, w pier-wszej zwłaszcza chwili. Z czasem atoli, rozpatrzy-wszy się w sytuacji i dowiedziawszy się, że refor-matorskie zamiary Selima III natrafiają na opór,że czyści wyznawcy proroka nie stoją przy suł-tanie, że orężne bunty paszów odbywają się podznamieniem wiary prawdziwej zagrożonej, mułła-Jusuf działać począł przeciwko hadżi-Mustafie.

Hadżi-Mustafa i mułła-Jusuf, pod względempowierzchowności nawet, były to dwiesprzeczności. Pierwszemu dobroć malowała się na

135/178

postaci ujmującej a poważnej. Serbowie nadali muprzydomek „matki”, na który on zasługiwał odpierwszego spojrzenia, pomimo że niewieściegonie miał w sobie nic, był marsowaty, wzrostuwięcej aniżeli średniego, nosił brodę przys-trzyżoną, która była niegdyś czarną, lecz ją przy—prószył szron siwizny i w szpakowatą zmienił; nosiłjednak w oczach wyraz łagodności, ożeniony zwyrazem cierpienia, którym serca podbijał. Umiałprzy tym z ludźmi gadać. Mułła-Jusuf, przeciwnie,posiadał dar odtrącania ludzi, co mu z tym więk-szą przychodziło łatwością, że mu do tegopowierzchowność pomagała: był chudy, ze-zowaty, trzymał się pochyło, spoglądał spode łbai mówił głosem cienkim, w oczach jednak pra-wowiernych tą wielką jaśniał zaletą, że uchodził zaobrońcę islamizmu, za filar wiary sponiewieranej.

Pasza mieszkał w konaku, basz-hodża w domuprzylegającym do dżamii. Ogrody domów tychgraniczyłyby, gdyby względy haremowe nienakazywały na linii granicznej, co mogłaby byćspólną, poprowadzić uliczki śród dwóch murówwysokich, uliczki głuchej i wiecznie pustej, niesłużącej bowiem ani się nadającej do komunikacjiżadnej. Gdyby mur był spólny, pasza mógłbyuwieść którą z kobiet mułły lub też mułłaprzysłużyć się w sposób ten paszy. Dla odwrócenia

136/178

więc możliwości wypadku podobnego, przez prze-zorność wzniesiono dwa mury i rozdzielono je pas-mem gruntu neutralnego, który był wybrukowany— w przypuszczeniu zapewne, że tamtędy ludziebędą chodzili — lecz zarósł trawą i chwastami isłużył za pole popisów jaszczurkom, wylęgającymsię tam w obfitości wielkiej i okrywającym kolejnoto mur ogrodu mułły, gdy słońce znajdowało sięna wschodniej połowie-

nieboskłonu, to znów mur ogrodu paszy, gdyprzechodziło na połowę zachodnią. Psy nawet nauliczce tej się nie gnieździły, tak dalece pustkątrąciła.

Ogrody przy domach tureckich stanowią częśćintegralną haremów i jak do haremu, z wyjątkiempana i rzezańców, wejść nie wolno nikomu, codo męskiej rodzaju ludzkiego polowy należy, taksamo wejść nie wolno i do ogrodu. Dlatego ogrodyotaczają się murami wysokimi; kiedy zaśtakowych wznieść wyżej nie można, a jest pode-jrzenie, że oko czyjeś bądź to z domu sąsiedniego,bądź też z wyniosłości jakowejś sięgnąć może dośrodka, w razie takim mury sztukują sięprzepierzeniami z desek, wznoszącymi się w powi-etrzu na słupach do muru przytwierdzonych. Namurze ogrodowym mułły wznosiło się przepierze-nie takie, było bowiem podejrzenie, że pasza z

137/178

jednego z okien konaku mógłby patrzeć do środkaogrodu mułły i cudzołożnym okiem dotykać żonjego. Mógłby, ”gdyby chciał. Czyżby chciał?

Hadżi-Mustafa pasza był poważny i stateczny;tytuł „hadżi” — pielgrzyma do grobu proroka —nosił godnie, szanował zakon, miał jednak wadę,„bo któż jest bez wady?” — czuł w sobie pociągwielki do płci niewieściej i gdyby jeno tak mógł,jak nie mógł, to harem jego, jeśliby nieprzewyższał sułtańskiego pod względem doborupereł z oczami błyszczącymi i z warkoczami długi-mi, to by się mu równał niezawodnie. Dochodyjednak za zbyt szczupłe z paszaliku nie pozwalałymu na tego rodzaju godziwe przyjemności. Musiałsię ograniczać we względzie tym i poprzestawaćna dwóch tylko żonach i sześciu odałykach, rzadkoodnawianych nabytkiem młodym a powabnym.Nie starczyło mu na to, po prostu a krótkopowiedziawszy. Starych niewiast nie oddalał, bo,wedle zakonu, musiałby je w posagi zaopatrywać;nowe rzadko kupował, bo nie miał za co. Z tegopowodu podejrzewano go o skłonność do cudzychżon — skłonność, o której mułła-Jusuf wiedział iprzeciwko której podsztukował mur deskamiwysoko, wysoko.

Spoglądając na deski te mułła-Jusuf uśmiechałsię złośliwie.

138/178

Mułła pod względem finansowym stał lepiejaniżeli pasza. Najprzód, nie miał wydatków takich,po wtóre, jako sędzia płatny przez strony, posiadałdochody znaczne, które pomnażał za pomocąwypożyczania pieniędzy na lichwę. Płynęły

mu więc pieniądze niby woda i dawałymożność utrzymywania haremu na stopie god-ności jego wysoki j odpowiedniej. Co lat parę wgineceum jego pojawiała się gwiazdka nowa,wymieniona za kies kilka, leżących zawsze wskrzyni jego w pogotowiu. Kupcy, gdy z towaremtym do Białogrodu przybywali, najpierwej do basz-hodży się zgłaszali, znając gusta i stan kasy jego.

Nie tylko więc względy natury politycznejróżniły dwóch tych dostojników wysokich,podzielających władzę nad Serbią. Różniły ichwzględy i inne jeszcze, jeśli nie równie ważne, torównie drażliwe. Pasza miał do mułły pretensją, żemu sprzed nosa niewolnice najpiękniejsze chwyta,płacąc z góry, gotówką i bez targu długiego; mułłamiał paszę w podejrzeniu, że dobro jego grzesznąmyślą ściga i występnym okiem splami. Dlategoto, jako też i dla względów politycznych, ten os-tatni pozostawał w ścisłym i nieustannym porozu-mieniu z Paswanem-Oglu i z wygnanymi jańczara-mi. Utrzymywał z nimi stosunki tajemne za

139/178

pośrednictwem ajentów i wysłańców, krążącychustawicznie pomiędzy Białogrodem a Widdyniem.

Ze strony swojej hadżi-Mustafa wiedząc o ist-nieniu knowań albo raczej domyślając siętakowych, oddziaływał przeciwko onym, jak mógł.Nakazał jak najściślejszy w przystani dozór;wydelegował urzędnika osobnego, biegłego nietylko w pisaniu, lecz oraz w czytaniu, do rozpa-trywania się w teskierach, bez których nikogo domiasta wpuszczać nie pozwalał; zakazał jak naj-surowiej wychodzić na ulice po zachodzie słońca;sam osobiście doglądał wart w bramach i za-mykania takowych w godzinie oznaczonej;słowem, zarządził czujność i baczność jak najwięk-szą, wskutek których więzienie miejskie zapełni-ało się regularnie nocy każdej i wypróżniało się po-ranka każdego, z powodu że w sieci, jakie zaptijezarzucali, nie imała się żadna ryba gruba. Tak siędziało zwykle. Niekiedy atoli udawało się dostaćosobistość cuchnącą Widdyniem. Cóż jednak?Pasza stawiać ją musiał przed mułłą, ten zaś nieznajdował na niej winy żadnej.

Razu pewnego, gdy słońce miało się ku za-chodowi, hadżi-Mustafa zwyczajem swoim po-jechał konno do bram miejskich, zwiedził wszys-tkie i powracając zoczył z daleka człowieka -wchodzącego do twierdzy przez most zwodzony.

140/178

Nie było w tym nic dziwnego ani nadzwyczajnego.Otwarta do słońca

zachodu komunikacja pomiędzy twierdzą amiastem pozwalała każdemu wchodzić i wychodz-ić. Słońce jeszcze nie zaszło było. Co jednak paszęzafrapowało, to to, że znając każdego mieszkańcatwierdzy, poznał, iż człowiek ów jest obcy,wchodził więc po to, ażeby wejść i wyjść. Zachwilę jednak wychodzić już nie będzie można, zpowodu że się bramy zamkną. Wnet więc strzeliłomu w myśli zapytań kilka:

— Co to za jeden?... Po co i do kogo idzie?...Gdzie i jak będzie nocował?..

Mógłby ciekawość zaspokoić natychmiast,gdyby człowieka tego idącym za sobą zaptijomprzytrzymać kazał. Pomyślał sobie jednak:

— Skłamie i wywinie się...Nie spuszczał go więc z oka, jadąc za nim

z daleka. Nieznajomy udał się wprost do domubasz-hodży.

Pasza zębami zgrzytnął.—”Czekaj jednak... — rzekł do siebie. —

Bakałym...

141/178

Powróciwszy do konaku wezwał do siebiedwóch zaptich, na których spryt i wierność liczyłnajwięcej, i taki dał im rozkaz:

— U basz-hodży nocuje obcy jakiś... Tegoobcego macie pojmać i do mnie przyprowadzić...

— Ewet, effendim... — pokłonili się i wyszli.Nazajutrz rano, jak tylko pasza z haremu dosalamliku

wyszedł, pierwszym, kogo ujrzał, był jeden zzaptich.

— Cóż?..— Jest...— Tak rano?.. Wyszedł więc, jak tylko słońce

zaszło?..— Wyszedł w nocy... My za nim... Spuszczał

się ścieżką wprost do Dunaju, gdzie na niego łódźczekała... Ujęliśmy go na samym brzegu...

Pasza oczy szeroko w zdumieniu otworzył.— Wiemy, kto on... — dodał zapti.— E?.. — zapytał pasza.— Guszanc-Ali...— Uuuch!.. — odezwał się hadżi-Mustafa

tonem, w którym tłumiona brzmiała radość. — Czytylko on?..

142/178

— On, effendim... Któż by go nie poznał?!..Zresztą, nie zapiera się imienia swego...

— Czy mówił co?..— Mówił... Przeklinał ciebie, effendim...

Powiadał rzeczy takie, których nie śmiałbympowtórzyć przed tobą...

— Co za rzeczy?..— Powiadał... powiadał... hm... Nie mógł zapti

wykrztusić.— Nu, gadaj...— Powiadał, effendim... po-o-wiadał...— Lżył mnie, co?..— Gorzej... Naśmiewał się z ciebie...— Cóż mówił?...— Mówił... — odchrząknął zapti i rzekł rezolut-

nie: — effendim, ja ci tego nie powtórzę!...— A on, jak myślisz, powtórzy mi to w oczy?...

— zapytał pasza.— Seri bilir, effendim... Zdaje się jednak, że

powtórzy...— Czy wie kto o pojmaniu jego?...— Nikt z wyjątkiem nas dwóch i rzezańców

twoich... Dla gadania jego nie chcieliśmy go doapsu prowadzić...

143/178

— Dobrzeście zrobili; będziecie bakczyszmieli...- Przyprowadzić mi go tu...

Salamlik w konaku, jak wszystkie w Turcji izbyprzeznaczone do przyjmowania gości i dawaniaaudiencji, dzielił się na dwie połowy, barierą drew-nianą przegrodzone, jedne od drzwi wchodowych,drugą w głębi, podniesioną na stóp parę nad pier-wszą. Ta ostatnia, wysłana kobiercami i zaopatr-zona w dywany, służyła do przyjmowania gościdystyngowanych. Wchodziło się na nią po schod-kach, których deptać nie śmiała noga pospólstwa,przypuszczanego przed oblicze sułtańskiegonamiestnika. Musiało ono stać bosymi napodłodze nagiej nogami. Pospólstwo zrzucałoobuwie za drzwiami, ludzie średniej wartościprzed schodkami, ludzie bardzo dystyngowaninad schodkami przy barierze.

Hadżi-Mustafa, oczekując na przybycie jeńca,usiadł na dywanie, klasnął w dłonie i rzezańcowiczarnemu, który na klaśnięcie w bocznych ukazałsię drzwiczkach, rozkazał podać sobie czubuk zkawą i przywołać Derwisz-beja. W chwilę późniejweszło jeden za drugim ludzi czterech: czubukdżiz cybuchem i podstawką mosiężną, ateszdżi zrozżarzonym w szczypcach węglem, kawedżi ztacką mosiężną, na której w małej filiżaneczceniósł odrobinę kawy czarnej z nakipiałym na

144/178

wierzchu brunatnym kajmakiem, i człowiekmłody,

widny, przystojny, ozdobiony mszącym sięmu na wardze zwierzchnie] czarnym wąsem iubrany w strój turecki, okrywający malowniczopostać jego szykowną. Trzej pierwsi cofnęli siętyłem do drzwi i znikli, czwarty pozostał. Paszapowitał go uśmiechem i lekkim głowy skinieniem.Młodzieniec poufale zbliżył się i, zająwszy na dy-wanie miejsce obok hadżi-Mustafy, zadał mu za-pytanie następujące:

— E, ojcze, ne war ne jok, że mnie tak rano dosiebie wezwałeś?..

— Co byś zrobił, gdyby ci Guszanc-Ali w ręcewpadł?.. — odparł pasza.

— Guszanc-Ali?... bulukbasza kirdżalich?... tensam, co idzie barabar z jańczarami i służy za psaPaswanowi-Oglu?

— Ten sam...— Kazałbym go wbić na pal i poczekawszy,

aż na palu skona, odjąć mu głowę, którą bymPaswanowi-Oglu posłał

— Czy myślisz, że byłoby to dobrze?..

145/178

— Ach! na brodę Mahometa!.. cóż lepszegozrobić można? Ale dlaczegoż, ojcze, pytasz mnie,o to?...

— Dlatego, że mam Guszanca-Ali w ręku.Młodzieniec, który, jak z rozmowy widzimy, byłsynem

hadżi-Mustafy, szeroko otwartymi a zdziwie-niem tryskającymi oczami w oczy ojcu się wpa-trzył.

— Guszanc-Ali?... — rzekł.— Ujrzysz go za chwilę...Jakoż zanim pasza wyraz ostatni wymówił,

próg salamliku przekroczył człowiek wzrostemniewielki, ale krępy, barczysty, grubokościsty,płaskonosy, twarzy szerokiej, ust wielkich, oczówmałych, czoła niskiego i zarostu na twarzy wrudawy wpadającego. Ręce miał w tył powrozemściągnięte, łokieć do łokcia, tak mocno, że mu sięod tego odzież na piersi rozeszła i pokazywała sięspod koszuli pierś gęstym pokryta zarostem. Zap-tije szli za nim; jeden trzymał w garści powróz,idący od rąk związanych, drugi pistolet z kurkiemodwiedzionym.

Guszanc-Ali, przekroczywszy próg bez zrzuce-nia przed takowym obuwia, skierował się wprost

146/178

na schodki i byłby na nie wszedł, gdyby go byłzapti powrozem nie szarpnął i nie przytrzymał.

— Co!.. — krzyknął odwracając się i brwigroźnie marszcząc. — Miejsce twoje tu,pezewenku! to ty zostań; moje... tam...

Rzutem głowy na dywan ukazał. Zaptije pyta-jącymi na paszę spojrzeli oczami. Hadżi-Mustafaodpowiedział skinieniem, nakazującym zatrzy-manie więźnia przed barierą.

— Hadżi-Mustafo! ej, hadżi-Mustafo!... —odezwał się ten ostatni tonem, w którym brzmiałypolitowanie i drwiny. — Ja bym się z tobą obchodziłinaczej, gdybym był na twoim, a ty na moimmiejscu; posadziłbym cię na dywanie; poczęs-towałbym cię tatły, od których byś sobie palceoblizywał; podałbym ci czubuk i kawę; powiedzi-ałbym ci przed tym wszystkim salam a po wszys-tkim urułah na drogę do raju, dokądbym cięposłał, wiedząc z góry, iżbyś tam nie trafił...

Pasza wysłuchawszy cierpliwie słówpowyższych odrzekł z flegmą iście wschodnią:

— To dobrze, że wiem, jakbyś się ze mną ob-szedł... Nie to mnie jednak obchodzi... Chciałbym,żebyś mi powiedział: po coś do Białogroduprzyszedł?..

147/178

— O, paszo-effendim, rozumny i potężny!..Czyż nie wiesz po co?. Nie przyszedłem po skarbytwoje, wiem bowiem, że w skarbcu twoim myszysię gnieżdżą...

— Po cóż więc?..— Nie przyszedłem po kobiety twoje, bo brzy-

dzę się niewiastami, co trzech par nie warte...— Po cóż więc?..— Nie przyszedłem po wiernych ci spajów i

zaptich, boby na nic się nie przydali rycerze, co odpołysku broni palnej głowy jak strusie chowają...

— Po cóż więc?... — powtarzał pasza tonemjednym, spokojnie i powolnie, podczas kiedysiedzący obok syn mienił się na twarzy niby obrazcudowny.

— Nie przyszedłem po synka twego, bo wiem,iżbym mu przykrość wielką wyrządził, gdybym good kądzieli oderwał...

Na te słowa młodzieniec z miejsca skoczył ikułaki zacisnął.

— Psss... — odezwał się hadżi-Mustafa rękęwyciągając i gestem syna do zachowywania sięspokojnie przynaglając. — Siadaj albo cię preczwyślę...

Młodzieniec usłuchał. Guszanc-AIi prawił:

148/178

— Gdy się niewieściuch ten porwał, wydało misię, że to dziewczyna za chłopca przebrana, żeskoczy na mnie i będzie mi pazurami po twarzydrapała... Czemużeś ją... ach! nie... jego, paszo-effendim, powściągnął?...

Hadżi-Mustafa nie odpowiadając na zapytanieostatnie i nie zważając na słowa, co je poprzedziły,powtórzył swoje:

— Po cóż więc przyszedłeś?..— Jak to?... czy jeszcze nie wiesz?... E,

bilirsen... Chyba że chcesz ż ust moich własnychusłyszeć wyznanie jako dowód pokory mojej... Do-brze więc, wyznam, powiem... Przyszedłem po to,paszo-effendim, ażeby się tobie dać złapać...

— E, ii... — odparł pasza. — Niech i takbędzie...

— Czemu ty mnie jednak na dywanie niesadzasz?.. — podchwycił Guszanc-Ali. — Czy dlat-ego, że tatły w komorze nie masz?..

— Nie, ale dlatego, żeś zbój, rabuś i złodziej...— Cha, cha... nie zbój to, nie rabuś i nie

złodziej ten, co ma pod sobą wojska więcej jak tya dukatów w skrzyni tyle, żeś ty kupy takiej złotaw życiu swoim nie widział nigdy...

149/178

— E, ii... — powtórzył pasza. — Czok ii... Od-powiedzże mi na jedno zapytanie jeszcze...

— Pytaj...— Dlaczego w grodzie nocować nie chciałeś?..— Dlatego, że gdybym do dnia doczekał, to

zaptije twoi, co jak sowy od słońca ślepną, nie zła-paliby mnie i ty nie miałbyś uciechy widzenia, jakGuszanc-Ali po śmierci wygląda...

— Hm!... — mruknął pasza r zamyślił się niezwracając najmniejszej uwagi na zuchwałą, wyzy-wającą gadaninę, w której więzień nie ustawał anina chwilę.

Zamyślenie paszy trwało minut kilkanaście, ażznudzony snadź nim Guszanc-Ali zapytał:

— E, potężny i mądry paszo-effendim,powiedzże mi już raz, jaki mi przeznaczasz śmiercirodzaj?...

— Żadnego...— Chcesz mnie zapewne w apsie gnoić?...— Bynajmniej...— Cóż więc?..— Oto co: odeślę cię na łodzi pod strażą do

granicy i u ujścia Timoka na brzeg wysadzić każę,ażebyś sobie poszedł

150/178

dalej wolno i przyszedłszy do Widdyniapokłonił się ode mnie Paswanowi-Oglu...

Usłyszawszy słowa te, bulukbasza kirdżalskizapomniał języka w gębie i — rzecz dziwna —zbladł bladością przestrachu. Rzecz ta jednak dzi-wną się wydaje na pozór tylko. ZuchwalstwoGuszanca-Ali nie było wynikiem odwagi prawdzi-wej, wrodzonej, ale pewności śmierci. Wobecpewności tej, która mu się nieuniknioną wydała,postawił się, w mniemaniu własnym, w położeniuczłowieka nie mającego już do stracenia nic. Gdy-by przypuszczał, iżby prośba co pomogła, byłbyprosił, byłby się upokorzył. Nie przypuszczającjednak możliwości wyjścia innego jeno śmierć,nadrabiał miną, głuszył zuchwalstwem bojaźń wduszy i dopiero się zląkł, gdy powód obawyprzeminął, a pozostała na miejscu onego myśl, żezginąć by był mógł. Zbladł, powiedzieć coś chci-ał, lecz. mu język posługi odmówił, nogi pod nimdrżały. Pasza na zaptich skinął i rzekł:

— Odprowadźcie go do apsu; dajcie mu jeść ipić; przygotujcie łódź i nikomu o tym, co zaszło,nic nie powiadając, odwieźcie go za granicępaszaliku...

Stało się rozkazaniu hadżi-Mustafy zadość.Gdy jednak więzień za drzwiami znikł, Derwisz-bej

151/178

powściągnąć nie zdołał w sobie wykrzyknika zdu-mieniem nabrzmiałego:

— Ojcze!...— Czy cię to dziwi, żem nie poszedł za radą

twoją?...— Dziwi mnie, żeś wolno tygrysa tego puścił...— Tygrysa tego zastąpiłby inny, gorszy

może... — Ależ on cię lżył!.. Ależ on tobie urągał!..— Gdyby nie lżył i nie urągał, wspaniałomyśl-

ność moja połowę by wartości straciła... Tak zaśpójdzie jako próba... Może się tygrys ułagodzi, aprzy tym komszija pretekstu do zaczepki mieć niebędzie... Rozumiesz?...

ROZDZIAŁ SIÓDMYOJCIEC I SYN

Obejście się z Guszancem-Alim maluje namhadżi-Mustafę lepiej aniżeli opisy wszelkiewykazując jak na dłoni grunt charakteru dostojni-ka tego, nie bardzo — dodajemy tu nawiasem —pomiędzy Turkami niepospolitego. Gruntem tymbyła cierpliwość z powściągliwością połączona, za-leta ułatwiająca ludziom panowanie nad sobą.Turek kipi nieraz wewnętrznie i tego po sobie poz-nać nie da. U niektórych przeradza się to w dysy-

152/178

mulacją, która wsławiła ich mężów stanu. Tureccyministrowie i ambasadorowie byli i dziś nawetjeszcze są mistrzami w dyplomatycznym fachu.A i Mustafą paszą nie inne jeno dyplomatycznepowodowały względy, obrachowane na to, ażebyPaswanowi-Oglu, który stawiał się jako wiary za-grożonej obrońca, jako protektor jańczarówpokrzywdzonych i dobroczyńca kirdżalichprześladowanych, nie dawać niesłusznego nawetdo najechania Serbii pretekstu.

Hadżi-Mustafa tłumaczył to synowi, gdy siędrzwi od salamliku otworzyły i próg przekroczyłmułła-Jusuf.

Pasza dał Derwisz-bejowi znak jakiś ręką,wskutek którego ten wstał i odszedł

Mułła wstąpił na schodki powoli, zrzuciłpantofle obok bariery, odchrząknął, rozpuścił i nadłoni zawiesił trzymany w garści różaniec, -pod-szedł do dywanu i usiadł na nim powolnie, zerka-jąc spod oka na gospodarza, który siedział nieru-chomie jak posąg.

— Salamalelkum... — rzekł przybyły po chwili.— Alelkumsalam... — odrzekł gospodarz.Znów po chwili mułła przypodniósł się nieco

na siedzeniu, pochylił się trochę ku paszy i powitałgo sposobem tureckim, dotykając ręką kolejno

153/178

piersi, ust i czoła. Pasza odwzajemnił się gościowipowitaniem na powitanie.

Dalej, po chwili, basz-hodża przemówił:— Hoszgiełdy...— Safałgiełdy... — była paszy odpowiedź.— Sawałachajresen, pasza-effendim...— Sawałachajresen, mułła-effendim...Pasza w dłonie klasnął. We drzwiach bocznych

pojawił się rzezaniec czarny.— Kawe... czubuk... — rzekł do rzezańca. —

Istersen tatły, effendim?... — zapytał gościa up-rzejmie.

Zapytany cmoknął, w tył głową rzucił i podz-iękował, dotykając się palcami od prawej ręki doswoich piersi, ust i czoła.

Nie upłynęła minuta, weszło do izby trzechludzi: czubukdżi z cybuchem i podstawkąmosiężną, ateszdżi z węglem w szczypcach,kawedżi z kawą na tacy.

Mułła wziął ręką jedną cybuch, drugą fil-iżankę; pociągnął z filiżanki, zaciągnął się z cy-bucha i wypuszczając dym gębą i nosem, rzucił zust zapytanie:

— Co jest, a co nie jest (ne war, ne jok)?..

154/178

— Hycz jok... — odpowiedział pasza. — Onowiny nie tobie mnie, ale mnie ciebie pytać...

— Co ja wiedzieć mogę!...— Człowiek mądry, w pisaniu jak ty uczony,

wie z ksiąg,. co było, co jest i co będzie...Mułła nie chciał czy nie mógł temu w oczy mu

ciśniętemu a trochę przesolonemu komplimen-towi zaprzeczyć. Przyjął go bez mrugnięciapowiekami i rzekł:

— Wiem, że zaptije pojmali dziś w nocyczłowieka... prawowiernego... — dodał z przy-ciskiem niejakim.

— Pojmali... — odrzekł pasza obojętnie i odniechcenia.

— Cóż z nim robić zamyślasz?..— Namyślam się właśnie; może mu łeb odciąć

każę...— Bez sądu?...— Któż go sądzić ma?.. Wiesz, effendim, u

kogo on spędził czas od namazu ostatniego dopołowy nocy?..

— Tego nie wiem... — odpowiedział mułłastanowczo i z krwią tak zimną, że aż pasza drgnąłlekko, nie zmieniając jednak ani trochę wyrazutwarzy. — Pojmano go nad Dunajem, w miejscu

155/178

od pomieszkań wszystkich, jakie są w grodzie, oprzepaść całą oddalonym......

— Na które on zaszedł ścieżką — kończyłpasza — a na ścieżkę wydostał się przez plac mi-mo dżamii, a na plac wyszedł z drzwi domu twego,mułło-effendim...

— Paszo!... — podchwycił szafarz sprawiedli-wości i przedstawiciel prawdy. — Coś ty powiedzi-ał?... Cofnij wyrazy te, zapomnij o nich i oby ciAłłach nie przypominał ich na sądzie ostate-cznym!... Paszo-effendim, zgrzeszyłeś!...

Hadżi-Mustafę zdziwić musiało bezczelnoścityle; nie okazał jednak zdziwienia po sobie.

— E, effendim... — rzekł — nie spierać sięmnie z tobą... Ale i tobie do tego nic, jaki pojmane-mu dziś w nocy kysmet wypadł...

— Tak, paszo... Ja też tylko, stając w obronieprawowiernych, bronię wiary...

— Wieszże, kto to taki?...— Guszanc-Ali...— On tu, w konaku... Ponieważ nie widziałeś

się z nim, więc gdy mi to zmartwienie uczynisz,że mnie opuścisz, zajdź do apsu i przemów doniego słów parę rozumnych... On ci sam powie,jaki go czeka los, tylko, proszę cię, effendim, nie

156/178

rozgłaszaj tego, co się stało... Do niczego jest to,czym sobie ludzie zęby wycierają... A tymczasemzechcesz mnie może uszczęśliwić i przyjąć odemnie biras tatły i biras su... e?...

Cmoknął mułła odmownie i podziękowałserdecznie. Zdaje się jednak, że ofiarowane przezpaszę konfitura i woda wielce by mu się przydały,z powodu że mu fatalnie w gardle zaschło. Paszazwrócił rozmowę na inny przedmiot; rzuciłfrazesów kilka, basz-hodża mu odrzucił; w końcufen ostatni, uczyniwszy zadość wszystkiemu,czego wymaga etykieta turecka, drobiazgowabardzo, opuścił salamlik paszowski i udał sięwprost do apsu.

Bulukbasza kirdżalski spał smacznie nasłomie.

— A!.. — zawołał mułła. Na próżno.— Guszanc-Ali... a, Guszanc-Ali!...Wołanie było daremne. Noc bezsenna, spęd-

zona w drugiej połowie na nastrajaniu ducha doprzyjęcia śmierci, jak przystało na człowieka, cożycie bliźniego miał za nic, znużyła więźnia i us-posobiła go do snu kamiennego. Mułła Jusuf nogągo kopał i ręką szarpał, i musiał to powtarzać dłu-go, zanim ten oczy otworzył.

— Chaaa... — ziewnął szeroko.

157/178

Zerwał się na nogi i głową wstrząsnął, usiłu-jąc otworzyć powieki, które mu zlepły, a którychprzetrzeć nie mógł mając ręce związane.

— Spałeś tak twardo...— Co?... już?... — zapytał kirdżali. — A?... to

ty, mułła-effendim?.. Cóż?... hę?...— Co ty myślisz?...— Co ja myślę?... A ja właśnie zapytać chci-

ałem ciebie: co myślisz ty?... Ja bowiem, ja... niemyślę nic... Przypominam sobie; myślałem; i kiedyprzed tym półgiaurem, co dla tego tylko giauremcałym nie jest, że odbył pielgrzymkę do grobu pro-roka, mianuje się hadżim i ma prawo jeździć nabiałym koniu z malowaną na czerwono grzywą i zmalowanym na czerwono ogonem, kiedym przednim stanął, to to, com namyślał, było jak woda,a język mój jak młyn; spuściłem wodę, młyn pyt-lował, pytlował, aż ten półgiaur słówkiem jednymgębę mi zamknął... zgłupiałem... E? cóż więcmyślisz, mułła-efiendim?...

— Myślę, co by to być mogło za słówko takie...— Hadżi-Mustafa życie mi darował...— Na to, żeby cię do śmierci w apsie trzy-

mać... — Nie... Na to, aby mnie Dunajem spławić...— W worku, z kamieniem u nóg...

158/178

— Na łodzi, pod strażą dwóch zaptich, którzymnie u ujścia Timoka na brzeg wyrzucą...

Mułła głową powoli na prawo i na lewo kiwał iza każdym pochyleniem cmokał.

— Zapewne zobowiązał cię do czego...— Do niczego... Polecił mi, żebym się

Paswanowi-Oglu od niego pokłonił, zresztą nic...Darował mi życie, o którem go nie prosił... Staw-iałem się mu jak kot wściekły, a on... na!... życiemi darował... I cóż ty o tym myślisz?...

— Myślą, że darowizna taka jednej dziurawejpary nie warta... Tfu... — splunął mułła.

— E?... — zapytał bulukbasza tonem wątpi-enia.

— Czego pragniesz, o to prosisz; jeśli ci zaśdano, o coś nie prosił, to jest to durnica, za którąsię nie należy wdzięczność żadna... Hadżi-Mustafadarował ci życie, ażeby cię na durnicę złapać...Postąpił z tobą, jak się z głupcami postępuje...

Guszanc-Ali żachnął się, brwi zmarszczył irzekł:

— Hę... phi! Ty wiesz... Ty w księgach siedziszi zakon proroka tłumaczysz... A mnie się już pogłowie snuło odwdzięczyć się mu, oddarować się...

— Jak?... — zapytał mułła.

159/178

— Wrzucić mu perłę do haremu... i począłembył rozmyślać, jak i skąd ją dostać, alem zasnął...

— U!... — mruknął mułła i ręką machnął. —Jeżeli chcesz być pereł łowcem, to bądź nim, alenie bądź marnotrawcą i pamiętaj, że perły dająsię takiemu tylko, co posiada w skrzyni kiesy złotapełne... Ale mniejsza o to... Wracasz więc, jakbyśz własnej wracał woli?...

— Wracam...— I pamiętasz wszystko, com ci mówił?...— Czemużbym pamiętać nie miał...— To szczególnie, że w Stambule starają się

w dywanie o wyrobienie dla paszy serbskiegorozkazu rozbrojenia rajów... Starają się o to, mamwiadomości pewne, i jest pewność wszelka, żerozkaz ten wydany zostanie... Dotychczas na to,że raja oręż nosi, patrzano przez palce, spuszcza-jąc się na domyślność hadżi-Mustafy, że on powolitakowy z rąk jej wytrąci; lecz poszły do Stambułudoniesienia, że hadżi-Mustafa o tym ani myśl...Powiedz więc Paswanowi-Oglu, że dobrze by byłotak czas wymiarkować, ażeby skorzystać z mo-mentu, kiedy irade sułtańska w drodze będzie doBelgradu... Rozumiesz?...

— Czy rozumiem, nie wiem, powtórzę jednakod słowa do słowa...

160/178

— Powtórzysz?...— Powiedziałeś mi to wczora razy dziesięć na-

jmniej, dziś zaś raz jedenasty, toć miałbym chybagłowę z kapusty, gdybym choć słówko jedno za-pomniał. Rozumiecie do mnie nie należy, to rzeczPaswana-Oglu.

— Tak... no... więc, dobrej drogi!... niech cięAłłach prowadzi...

— Gdybyś przynajmniej wyprosił u hadżi-Mustafy, ażeby mi ręce rozwiązać kazał...

Basz-hodża nic na to nie odpowiedział.Wyszedł z więzienia i udał się do dżamii, gdzie wtej właśnie chwili rozlegało się z minaretu żałośli-we muezzina wołanie: La illah ii ułłah en Mo-hammed resul ułłach, wzywające wiernych doczynienia namazu drugiego. Wierni flegimatyczniebrali się do modlitwy. Jedni zmierzali do dżamii,drudzy odbywali umywanie przy studniach, innizatrzymywali się na drodze, rozścielali chustkę odnosa na ziemi, zrzucali przed nią pantofle, stawalina niej bosymi nogami i, zwracając się obliczemna wschód, rozpoczynali z Allachem rozmowę zcałą przepisową formalnością: ze wznoszeniemoczu i dłoni do góry, z klękaniem i pochylaniemczoła do ziemi, z naginaniem dłoniami uszównaprzód, z minami podobnymi do tych, za pomocą

161/178

których wszelakiego rodzaju nabożni, poganie iniepoganie, pozyskać usiłują względy tego,którego sądzą być szafarzem wygód doczesnychi szczęśliwości wiecznej. Modlitwa muzułmańska zjednego wypłynęła źródła, do jednego zdąża celui takie samo ma znaczenie co chrześcijańska, ży-dowska, gwebrska, szamajska etc. Fundament jejstanowi wiara, a ta ma zwyczaj zawodzenia ludzi,co na niej budują...

Hadżi-Mustafa, pomimo że za giaura uchodził,wierzył jednak i modlił się. Mułła zastał go wdżamii, siedzącego na środku i zatopionego wrozmyślaniu o prawdach odwiecznych, o którychświadomości Bóg ludziom przez proroka udzielił.Od paszy daleką była myśl buntowania się przeci-wko prawdom tym, uznawanym przez tak wielkąmnogość ludzi i podawanym z taką wielkąpewnością a z następującą alternatywą: albowierz — zbawion będziesz, albo nie wierz —czekają cię ognie gehenny. Wolał więc wierzyć,wierzył) i najniesłuszniejszym było posądzanie goo niedowiarstwo, posądzanie opierające się natym niby, jakoby nie stosował się do przepisówzakonu. Biorąc rzecz ściśle, stosował on się dotakowych bardziej i lepiej aniżeli ci co się za pra-wowiernych mieli, a to przez to mianowicie, żepraktykując łagodność i sprawiedliwość względem

162/178

giaurów, ujmował islamizmowi tej wstrętności,jaką mu nadawali poprzednicy jego, czynił goponętnym, pozyskiwał dla niego wrogów nawet.Nad

tym pasza rozmyślał modląc się; za punktwychodni do rozmyślania służył mu Guszanc-Ali.

Postępek jego z Guszancem-Ali odpowiadałwymaganiom dyplomacji, obrachowanej z całąścisłością matematyczną Dyplomatycznym nawetbyło zachowanie onego w tajemnicy, rozgłoszeniebowiem wywołałoby nieukontentowanie ze stronyrajów, którzy by śmierci Guszanca przyklasnęlibyli tak samo, jak przyklasnęli niegdyś śmierciDeli-Achmeta. Wiedział atoli hadżi-Mustafa, że ok-laski podobne drażnią umysły, lecz do rezultatówpraktycznych nie prowadzą. Rzuciwszy rajom nauciechę głowę Guszanca-Ali dopuściłby się prece-densu niebezpiecznego, musiałby im od czasu doczasu rzucać głowy inne, coraz to mniej wyraziste,poświęcać urzędników, kiehajów, komisarzy,poborców, rzucić im głowę basz-hodży, któregonieprzyjaźń nie była dla chrześcijan tajemnicą, izajść po tej drodze tak daleko, że potoczyć by sięmusiały i głowy spajów i niemożliwym by się stałozałatwienie zgodliwe, delikatnej sprawy zesto-sunkowania żywiołów muzułmańskiego i chrześci-jańskiego, powołanych do istnienia razem, na jed-

163/178

nej ziemi, pod jednym niebem, pod berłem jed-nego i tego samego monarchy. Tajemnica więc mi-ała racją swoją, a racja ta bardzo była ważną.

Pomiędzy drugim a trzecim namazem, toznaczy około południa, łódź była już gotowa,czekała w punkcie odludnym, u stóp urwiska, wtym samym prawie miejscu, którym Guszanc-Aliwymknąć się z twierdzy zamyślał. Zaptijesprowadzili wodza kirdżalich ścieżką stromą, rzu-cili go w łódź i ta popłynęła z biegiem Dunaju.

— Widzisz więc — mówił pasza do syna —spokojny jestem ze strony Paswana-Oglu, spoko-jny jestem ze strony rai...

Hadżi-Mustafa wtajemniczał syna w sprawykraju, którym zarządzał, a to, jak się zdaje, dlawidoków tajemniczych, jakie na niego miał. Był todla Turcji moment historyczny, w którym ona nat-uralnym biegiem rzeczy, sprowadzającym drogąlogiki dziejowej wypadki podkopujące podwalinysztucznych budowli państwowych, decentrali-zowała się wskutek zbytecznego neutralizowaniawładzy najwyższej. Charakter decentralizacjiodpowiadał charakterowi centralizacji. Rozpadałasię władza absolutna. Paszowie jeden po drugimwyłamywali się z posłuszeństwa. Ali z Janinypanował niepod-

164/178

legie nad Albanią, Epirem, Tesalią i Grecją,Achmet-Dżezzar był panem Syrii, Paswan-Oglu nieuznawał na sobą władzy żadnej w Widdyniu,wezyr bośniacki, pasza skadarski uznawali władzęsułtańską o tyle tylko, o ile się im spodobało.Przykłady te nie mogły na Mustafę paszę nie odd-ziaływać i w umyśle jego nie zaszczepiać nadziei,mającej na celu nie sarnę tylko osobę jego własną,ale oraz i osobę syna, a po synie wnuka, mającejsłowem na celu widoki dynastyczne, przedstaw-iające się z góry jako sposób jedynie praktycznyrozwiązania kwestii serbskiej tak, ażeby i WysokaPorta zadowolnioną była, i Serbowie powodów doniezadowolnienia nie mieli. Nie chciał on iść w śla-dy Alego, Achmeta i Paswana: chciał jeno rodowiswemu zapewnić namiestnikostwo dziedziczne,zdobyte godziwie i legalnie, z jednej strony za po-mocą przywiązania ludu do swojej i syna swegoosoby, z drugiej strony przez pozyskanie zaufaniai względów sułtana. Że powodowała nim ambicja,to zaprzeczeniu nie ulega. Trudno jednak było wczasach owych stojąc na czele paszaliku opieraćsię podszeptom ambicji, wołającej głosem wielkim'na wielkorządcę każdego z Janiny, z Akki (St. Jeand'Acre), z Widdynia.

Czy Derwisz-bej wchodził w widoki ojcowskie?czy podzielał jego nadzieje? Nie wiemy. Nie wiemy

165/178

nawet, czy ostrożny hadżi-Mustafa powiadał cosynowi o nich. Zdaje się, że nigdy ani wspominał,a tylko rzeczy nastrajał, ażeby zamiar dojrzał nat-uralnie, jak owoc na drzewie i przedstawił się wkońcu jako konieczność nie do uniknięcia. Z tegopowodu tytuł srbska majka, przez Serbów munadany, cieszył go niewypowiedzianie. Upatrywałw nim zadatek na przyszłość i starał się potę-gować zasługi, które mu takowy ściągnęły.- Lep-szego jak on namiestnika wymyślić niesposób. IWysokiej Porcie, i pozostającemu pod zarządemjego narodowi, i jemu nawet samemu było dobrze.Miał spokój — spokój taki, że zdarzało sięniekiedy, iż zgromadzony w konaku mizlisz nie mi-ał radzić o czym. Zdarzało się również nieraz, żepasza godzinami całymi siedział w salamliku samjeden, tonąc w zamyśleniu lub też wpatrując sięW deski sterczące na murze opasującym ogródmułły.

Deski te przykrość mu sprawiały, nie dlategojednak że oczom jego wykradały tajemnice hare-mowe sąsiada, ale dlatego że przypominały muharem jego własny, z braków zło-

żony, że mu na myśl przyprowadzałyniedostatek, w jakim się znajdował, który niedozwalał mu nie tylko czynić zadość gustom włas-nym, ale jeszcze ożenić i odpowiednio zain-

166/178

stalować syna, kipiącego zdrowiem i młodością.To ostatnie frasunkiem duszę jego napełniało. Niebyło jednak na to rady, jedyna bowiem, jaka sięnastręczała — obdzieranie rajów — przejmowałogo wstrętem ”takim, że wolał syna poświęcićaniżeli ręce brukać i sumienie gwałcić. Z tym sięprzed synem nie taił.

— Nie miej ty — powiadał mu nieraz — mnieza złe, że ci seraju nie daję... Nie chcę ci na wianokrzywdy ludzkiej dawać...

Derwisz-bej z twarzą uśmiechniętą a sercemwesołym przyjmował to tłumaczenie się oj-cowskie.

— Nie łam tym sobie głowy, ojcze... —odpowiadał. — Czy to mi źle pod dachemtwoim?...

— Dobremu wszędzie dobrze, synu kochany...— mówił ojciec. — Dlatego też, żeś dobry, żeśuległy, że rodzica szanujesz i położenie jegouwzględniasz, smutno mi, że nie jestem wmożności przyprowadzić do skutku zamiarupewnego, siedzącego mi tu...

Tu palcem sobie na czoło kazał.— Jakiego?...

167/178

— Gdybym ci mógł seraj urządzić, to dałobysię może do seraju twego wprowadzić perłę taką,jaka nawet w sułtańskim nie świeci haremie...

— I, nie myśl o tym, ojcze...Taka w materii tej — ze strony człowieka

młodego i Turka przy tym — obojętność miała wsobie coś nienaturalnego. Mustafę paszę byłabyniezawodnie nienaturalność ta w oczy uderzyła,gdyby obojętność syna nie przypadała do miarystanu interesów jego majątkowych. Przyjmowałwięc ją za dobrą monetę i Bogu dziękował zadziecko nie sprawiające mu kłopotów najm-niejszych. O przyszłości przeto myślał:

— Tak będzie, jak Bóg da...Budował nadzieje swoje na podstawach

niepewnych bardzo: na wdzięczności u spodu i nasprawiedliwości w górze — i do chwili spełnieniatakowych, chwili, której określić bliżej nie umiał,odkładał instalacją syna na gospodarstwie włas-nym, tymczasem zaś trzymał go przy sobie wfunkcji czeladnika, doskonalącego się w rzemioślerządzenia.

Derwisz-bej szedł ojcu w ład w każdymwzględzie; w jednym tylko, w tym właśnie, wktórym obojętność jego zadziwiającą się

168/178

wydawała, podobnym był do cichej wody, co brze-gi rwie.

Młody bej nie był bynajmniej obojętnym nawdzięki niewieście; nie był atoli łakomy na nie,wzorem spółwyznawców swoich. Miał w duszyswojej coś poetycznego i rycerskiego, usposabia-jącego go do miłości idealniejszej aniżeli ta, jakasię w świecie muzułmańskim praktykowała. Cowięcej — młody bej kochał; kogo? — ideał. Nazapytanie to odpowiedzieć inaczej niesposób. Ion sam nie mógłby innej dać odpowiedzi, przed-miot bowiem miłości jego przedstawiał się mu wwyobraźni pod postacią hurysy wyjętej żywcemz Koranu; w rzeczywistości zaś okrywała takowyferedżie od głowy do stóp i osłaniał jaszmak, spodktórego wyglądała para błyszczących,płomienistych, ogniami jakimiś strzelających, jakwęgiel czarnych, jak bezdnia głębokich oczów.

Derwisz-bej nie znał tej, którą kochał — niewidział jej w życiu nigdy. Słyszał jednak jej głos,który mu w uchu dzwonił pieśnią słowiczą, czułna ręce swojej dotknięcie jej dłoni, dotknięciemiękkie i ciepłe, od którego mu, na wspomnieniesamo, po ciele całym ognista przebiegała iskra izostawiała po sobie słodkie, rozkoszne łechtanie.

Osobliwość tę opowiedzieć należy.

169/178

Było to święto Bajramu.W czasie Bajramu jest moment jeden, w

którym oko nad kobietą wschodnią czuwająceodwraca się od niej i pozostawia jej wolność ab-solutną. Niewolnica, za kratą urodzona i za kratąwychowana, na kroku każdym dozorowana i nakroku każdym powściągana, nie umie z wolnościtej korzystać. Moment mija i ona wraca bez żaludo klatki złoconej, nie wiedząc nawet, że miałachwilkę swobody.

Było to w święto Bajramu. Dżamie świeciłysię od dołu do góry; na bramach i budowlachpublicznych gorzały lampy różnobarwne; twierdzęoświecały od chwili do chwili ognie bengalskie;na Dunaju palono ognie sztuczne. Tłumy ludutłoczyły się na placach i wałach, przypatrując sięświetnej iluminacji i napełniającym powietrzehukiem i połyskami migotliwymi racom, rakietom,gwiazdom, słońcom, bukietom, kołom i fontannomognistym.

W tłumie znajdował się i Derwisz-bej, zapatr-zony i zasłuchany w te cuda, powtarzające się razw rok tylko.

— Miły... — zadzwoniło mu w uchu.Obejrzał się. Zdawało się mu, że nikt ze sto-

jących obok niego mężczyzn i kobiet nie mógł

170/178

wyrazu tego wymówić bez zwrócenia na siebieuwagi.

— Miły... — odezwał się głos ten sam po nie-jakim czasie. Tym razem Derwisz-bej spojrzał dogóry, wydało mu się bowiem, jakoby wyraz ów zpowietrza wprost mu w słuch spłynął. W górze,na pogodnym nieba szafirze, iskrzyły się gwiazdywszystkie. Iskrzyły się, migotały, pełgały i milcza-ły.

— Dziwna rzecz... — rzekł młodzieniec sam dosiebie. — Miły... — zadzwonił głos po raz trzeci.

Derwisz-bej brwi zmarszczył. Obejrzał siędokoła po raz wtóry i oczy jego spotkały się z parąoczów jasnych, czarnych, dużych, gaszących sobąblaski i światła wszystkie, które tę noc bajramowąpodobną dniowi czyniły. Zgasiłyby one i światłodzienne, pomimo że przysłaniał je jaszmak, na-sunięty nad brwi w dwa podłużne, smukłe, od bi-ałego jak marmur czoła hebanową barwą odbija-jące łuki. Spotkał oczami swoimi oczy te i wzrokuod nich oderwać nie mógł. Biła z nich potęga jakaśpociągająca.

Potęga ta przykuła najprzód wzrok młodzieńcado postaci niewieściej w tłum wmieszanej, następ-nie pociągnęła go za postacią tą, która sięusuwała powoli, z ciżby gęstej szła w rzadszą, ze

171/178

światła w półświatło, z półświatła w półcień, w pół-cieniu przybrała na się kształty jakieś fantasty-czne, jakby sama cieniem była, zatrzymała się nachwilkę, pochwyciła młodego beja za rękę, po-biegła przodem — i stanęła.

Pierś jej wznosiła się oddechem krótkim aprędkim, wskutek zapewne zmęczenia płucbiegiem szybkim, a może wskutek wzruszenia al-bo też, co się najprawdopodobniejszym być wyda-je, i zmęczenia, i wzruszenia zarazem. Tak up-łynęło chwil parę. Westchnęła raz i drugi.Rozwinęła jaszmak, rozpięła feredżie — wionęłood niej wonią jaśminu; rysów jednak jej obliczaciemność widzieć nie dawała; postać zaś jej na tlenocy zarysowała się na kształt sennego widziadła,które fantazja stwarza i w uroki ubiera. Trzymaładłoń beja w ręku, cisnęła ją mocno.

— Kocham ciebie!... — rzekła albo raczej cis-nęła z ust te wyrazy, jak się ciska kula z broni pal-nej.

Puściła dłoń młodzieńca, cofnęła się i znikła,jakby się w powietrzu rozwiała.

Derwisz-bej poskoczył za nią. Puścił się pędemw kierunku, w którym wydało mu się, że pobiegła,i oparł się o parapet wałów fortecznych; puściłsię wzdłuż wałów i o mało się nie rozbił uderzy-

172/178

wszy się piersią o działo, wsunięte wylotem wambrazurę i spoczywające tułowiem na lawecieo małych kółkach; zwrócił się w kierunku prze-ciwnym, zwolnił kroku, rozglądał się i przysłuchi-wał, i znalazł się nad urwiskiem, u stóp któregopołyskiwał Dunaj powierzchnią metaliczną, odbija-jącą w sobie niebo i gwiazdy. W dali huczał głuchogwar ludu, obchodzącego święto Bajramu.

Derwisz-bejowi nie pozostawało nic innego jakpowrócić w tłum. Powrócił, miał jednak jeszczenadzieję.

— A nuż spotkam tam te oczy czarne...Płonna nadzieja! Na próżno się oglądał, na

próżno na jaszmaku każdym wzrok zawieszał.Widział oczów dużo, przypatrujących się osobiejego ciekawie; widział i oczy czarne, ale nie te.

Przyrównaliśmy wyżej wymienione przez niez-najomą wyrazy „kocham ciebie” do pocisku broniparnej. Porównanie to stosuje się do nich literal-nie. Trafiły one młodzieńca w serce i utkwiły wnim. Derwisz-bej rozkochał się w oczach czarnych.

Takim był istotny powód obojętności pozornejsyna hadżi-Mustafy. Jak widzimy, nie była to obo-jętność, ale raczej maska.

Młody bej kochał i kochanym był, skoncen-trowawszy całą uczucia potęgę w obrazie

173/178

czarnych oczów i w dźwięku dwóch wyrazów,owianych mgłą tajemniczości rozogniającejwyobraźnię jego Przedmiotu miłości swojej nieznał i nic o nim nie wiedział.

— Ona jednak jest tu.. — powiadał sobie — tu,w Białogrodzie... Musi przecie wychodzić na mias-to, musi bywać w dżamii... Gdyby się znajdowałana końcu świata, wziąłbym derwisza odzież na sięi kij pielgrzymi w rękę i poszedł jej szukać, tu zaśspotkać się z nią muszę lada moment i poznam jąpo oczach, i dowiem się, kto ona...

Chciał za punkt wychodni poszukiwań swoichwziąć miejsce to, na którym nieznajoma miłośćmu wyznała. Cóż jed-

nak! Miejsca tego odszukać nie mógł. Wów-czas kiedy go za rękę ujęła i prowadziła, tak siębył zapomniał, że nie widział nic, tylko ją Niewiedział więc i przypomnieć sobie nie mógł aniktórędy go prowadziła, ani gdzie się zatrzymała.Chodził, miarkował, rozmyślał; niby mehendyz jakimierzył krokami w kierunkach różnych odległościod punktu, w którym ją w tłumie zoczył: — wszys-tko to było nadaremnie. Nie mógł się domi-arkować ani domierzyć. Jedyna pewność, jakąposiadał, było to, że się to stało w obrębietwierdzy. Z tego wynikało przypuszczenie, żeczarnooka nieznajoma w twierdzy ma mieszkanie.

174/178

Przypuszczenia tego jednak brać za pewność niemożna było. Do twierdzy obchód świątecznyściągnął wyznawców proroka z miasta całego i”z przedmieść nawet. Z, wyznawcami proroka szlii chrześcijanie, zakon bowiem Mahometa niewzbrania giaurom brać udziału w obrzędach i ob-chodach religijnych tureckich.

— Czy więc nie chrześcijanka to była?...Ormianki, Greczynki i Żydówki nosiły w cza-

sach owych jaszmaki jak Turczynki i chodziły wferedżiach, ale czarnych.

— Jakiegoż koloru była feredżie na niej?... —zadawał sobie często Derwisz-bej zapytanie.

I na to zapytanie odpowiedzieć nie umiał.Zdawało mu się, że feredżie była na niej kolorowa,ale: jakiej barwy mianowicie, żółta, zielona, czer-wona, popielata? nie był tego pewny. Przy oświ-etleniu iluminacyjnym nie rozpatrywał się wkolorach okryć niewieścich, nie obchodziły go onezresztą; gdy zaś z czarnymi spotkał się oczami,wówczas oczy te tak uwagę jego całą pochłonęły,że na kolory stał się ślepym. Może więc nieznajo-ma i w czarnej była feredżii.

Bądź co bądź jednak znalazł rzecz jednę bard-zo dla niego ważną: znalazł cel jakiś życia i celten dawał mu zajęcie, wychodzące poza sferę ter-

175/178

minatorstwa w rzemiośle rządowym, w jakiej gotrzymał ojciec. To mu czas skracało i urozmaicało.Kochał i szukał, nie zwierzając się z tajemnicąprzed nikim. Bo i z czymże to się zwierzać było?Któż by mu nie powiedział, że goni za marą?

ROZDZIAŁ ÓSMYPASWAN-OGLU

Jak przenieśliśmy się z Trstnicy do Białogrodu,tak przenieść się musimy z Białogrodu do Widdy-nia.

Poznaliśmy się z jednym paszą; poznajmyżsię jeszcze i z drugim. Czytelnik się domyśla, żechodzi ,tu o Paswana-Oglu, postać historyczną,wyraziście na kartach dziejów państwaotomańskiego zapisaną, której ambicja inaczej sięobjawiła aniżeli ambicja lojalnego i prawegohadżi-Mustafy.

Paswan-Oglu był to potentat całą gębą, pani władca absolutny paszaliku widdyńskiego, tymróżniący się od paszów i władców, którzy stolicepozakładali sobie w Janinie, w Akka i w Kairze,że ci ostatni przeszli przez formalność nominacji inastępnie złamali zaręczoną wiarę; on zaś nomi-nacji nie brał ani żądał — rzucił się do oręża, za-czął od rozbojów na czele szajki dobranej, zdobył

176/178

Widdyń i założył państwo udzielne. Praw do tegonie miał żadnych; opierał się jednak na prawie. Oj-ciec jego był wielkorządcą sandżaku widdyńskiegoi na wielkorządztwie tym zgromadził bogactwaogromne, które zwróciły na siebie uwagęwielkiego wezyra. Ten wielkorządcę kazał ściąća bogactwa jego na skarb publiczny zabrać.Postępek ten, sprawiedliwy z tego względu, że bo-gactwa te nie były gromadzone w sposób godzi-wy, niesprawiedliwy jednak z tego, że egzekucjinie poprzedził sąd żaden i że restytucja nie poszłana korzyść pokrzywdzonych, posłużył Paswanowiza pretekst do odwołania się do prawa pięści.Poszedł w góry, ściągnął na głowę swoję religijneklątwy i oficjalne dekrety; otoczono go obławamijak bestię drapieżną; tropiono, ścigano i dano musposobność wybicia się na potentata. Paswanprzeto przeszedł w życiu swoim nie-

mało, bywał — jak to powiadają — i na wozie,i pod wozem: urodzony w dostatkach, wpadłnastępnie w nędzą, puchowe posłanie w pałacuzmienił na kamienne legowisko w Bałkanach, de-likatne potrawy na chleb suchy; nastawiał się os-obą własną, igrał głową, aż w końcu wygrał pro-ces, rozstrzygnięty na korzyść jego w najwyższejinstancji losu wojennego: porozrywał sieciobławne, porozbijał wojska rządowe, upokorzył

177/178

Wysoką Portę i zmusił ją do układów, mocąktórych zapanował w paszaliku z prawemnieograniczonym zwrócenia sobie zabranych naskarb bogactw ojcowskich drogą taką, jaka musię wyda najkrótszą i najpraktyczniejszą. Małobrakowało, a byłby został założycielem państwa:brakowało tego tylko, ażeby następca jego utrzy-mać umiał ciągłość czynu spełnionego.

Paswan-Oglu uchodził za buntownika wświecie oficjalnym. Za takiego podawała go Wyso-ka Porta; za takiego przyjmowały go dwory. Bun-towniczość jego jednak nie budziła wstrętów ofic-jalnych i nie wywoływała skrupułów dyplomaty-cznych. Nie uznawano go lojalnie dlatego może,że się on o uznanie tego rodzaju nie starał; uz-nawano go jednak faktycznie, jako dwór, jakogabinet, wchodzono z nim w umowy, zawierano znim układy i traktaty, którym Wysoka Porta samapierwsza przykład dała; trzymano przy osobiejego, pod nazwą ogólnikową rezydentów i ajen-tów, ambasadorów formalnych.

Koniec wersji demonstracyjnej.

178/178

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym Nexto.pl.